Trasa Greyhound Derby
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]Trasa Greyhound Derby
Wyścigi psów łownych to tradycja, która szybko, łatwo i ekspansywnie przyjęła się na wyspach Wielkiej Brytanii, ostatecznie prawdopodobnie nigdzie na świecie nie rodząc równie ogromnego zainteresowania. Nie ominęło to czarodziejów - wyznaczyli własną trasę wielkiego wyścigu, wzdłuż suchego wybrzeża Tamizy, nieopodal magicznego portu, gdzie rozrywka szybko znalazła zrozumienie również wśród wyższych warstw społecznych czarodziejskiego świata. Widzowie przyglądają się psim zmaganiom w zaczarowanych zwierciadłach, które pozwalają na obserwację psa, którego imię się wypowie. Bardziej spragnieni adrenaliny - śledzą wyścig z mioteł, doganiając pędzące psy. Same charty gonią znicz zaczarowany tak, by sunął wzdłuż wyznaczonej trasy, nie wyleciał zbyt wysoko i osiągnął prędkość, której psy nie są w stanie doścignąć - oprócz tego niczym nie różni się od zniczów używanych w Quidditchu. Krupierzy przyjmują zakłady, często opiewane na horrendalne sumy, ale oprócz bogatych obserwatorów nietrudno spotkać tutaj po prostu pasjonatów. Przy okazji wyścigów pojawiają się również obwoźni handlarze mający ze sobą przeróżne, często rzadko spotykane magiczne zwierzęta.
Wyścigi psów: Postaci przez trzy kolejki rzucają kością k100. Do rzutu dodaje się bonus (lub karę) przysługujący z biegłości ONMS, gdyż osoba bardziej znająca się na zwierzętach łatwiej zauważy psa, który ma największe szanse na zwycięstwo. Zwycięża pies, na którego postawiła osoba, która wyrzuciła wyższą łączną sumę z trzech kolejek. Aktualna przewaga rzutów pokazuje aktualne rozłożenie sił na torze.
Lokacja zawiera kości.Wyścigi psów: Postaci przez trzy kolejki rzucają kością k100. Do rzutu dodaje się bonus (lub karę) przysługujący z biegłości ONMS, gdyż osoba bardziej znająca się na zwierzętach łatwiej zauważy psa, który ma największe szanse na zwycięstwo. Zwycięża pies, na którego postawiła osoba, która wyrzuciła wyższą łączną sumę z trzech kolejek. Aktualna przewaga rzutów pokazuje aktualne rozłożenie sił na torze.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:34, w całości zmieniany 3 razy
- Tworzenie czegoś nowego zawsze jest pociągające. Stawiać krok dalej niż inni, zostawiać ich w tyle...Teraz ta możliwość jest w naszym zasięgu bardziej niż kiedykolwiek - służba Czarnemu Panu otwierała nieskończenie wiele możliwości. Pieniądze, kontakty wśród szlachty, ich przychylność i zaangażowanie w to by tobie się udało. To było cenne - Wiesz, powiem szczerze, że nie byłem na początku za bardzo przekonany do zaangażowania się w naszą sprawę - w służbę Jemu - Nigdy nie byłem kimś, kto mieszał się w coś większego, byłem pełen obaw, jednak obecnie... Myślę, że to najlepsze co mogło mnie w życiu spotkać. Nas. Zapiszemy się na kartach historii. Kto wie, może za dekadę nasze wizerunki będą widnieć na magicznych kartach...? - rozweseliła go ta myśl, a przede wszystkim fakt, że nie była czymś szczególnie odrealnionym. Czarny Pan był potężny. Wspierało go wielu utalentowanych czarnoksieżników, usytuowanej szlachty, jak również i on - alchemik z Nokturnu. Czuł się z tym trochę niezręcznie, zwłaszcza gdy przychodziło mu mieć do czynienia z tym szerszym, szlacheckim gronie na tle którego niewygodnie się wyróżniał. Nie miał bowiem pieniędzy, kontaktów. Nokturn i tryb życia również sprawiał, że mało wyjściowo wyglądał. Świat nauki odrzucił go niczym niesprawny narząd bo nie chciał bawić się w ich biurokratyczne gry... To wszystko mogło niedługo stać się przeszłością. Słodka to była myśl. Podsycona również tym, jak wybrany przez niego pies zrównał się w tym samym czasie z czołówka pogoni. Wszystko jednak nagle pękło, niczym mydlana bańska. Pies niefortunnie zaliczył spektakularną wywrotkę. Próbował wstać, lecz nie było już szans na to by dogonił resztę. Uwaga Francusa sprawiła, że smutna podkówka na twarzy alchemika, przerodziła się w smutną PODKOWĘ. Usiadł po tym zbulwersowany. Długo będzie to jeszcze zapewne rozpamiętywał.
Gdy wyścig dobiegł końca Valerij pożegnał swojego przyjaciela i udał się do swojej pracowni zapić smutek porażki.
|zt
Gdy wyścig dobiegł końca Valerij pożegnał swojego przyjaciela i udał się do swojej pracowni zapić smutek porażki.
|zt
12 V
Plaża, wschód słońca i majestatycznie ociągnięte na długości dwudziestu yardów szczątki należące do czarodzieja - ten ostatni element zaburzał romantyzm scenerii do tego stopnia, że para czerpiąca z miłosnych uroków tego miejsca postanowiła słusznie wezwać odpowiednie służby. Na miejscu zaroiło się zatem w pierwszej kolejności od magicznej policji, a następnie od służb wyższych szczeblem - aurorów. Chociaż zaroić w tym przypadku to trochę za dużo powiedziane bo była ich wyłącznie para składająca się z Anthonego i towarzyszącego mu George'a.
- Masakra - mruknął ten drugi zaplatając ramiona na torsie i wcale nie miał na myśli tego, jak wyglądał nieboszczyk, a właściwie nieboszczyki. Bowiem po bliższych oględzinach (jak to nazwały służby niższego szczebla, a co było zwyczajnym przejściem się wzdłuż plaży w sposób równoległy do znaleziska) w skąd rozciągniętego po pejzażu plaży wchodziły szczątki co najmniej trzech osób - dwóch mężczyzn i kobiety. Na jednej z kończyn można było dostrzec ślady wskazujące na to, że przynajmniej jedna ofiara była zakażona sinicą i na tej też podstawie uznano, że ofiary były czarodziejami pomimo braku znalezienia w okolicy różdżek które pomogłyby ustalić dokładniejsze personalia. George'a to przerażało - to, że sprawa wyglądała na jedną z rodzaju tych mogących ciągnąć się miesiącami, a nawet latami. Nie było bowiem za dużo dowodów, a te które istniały zostały jeszcze przed przybyciem kogokolwiek zniszczone przez naturę. Wiat wiejący od strony Tamizy zatarł potencjalne ślady na piasku i przysypał nim, niczym swego rodzaju pierzyną wszystko co przesypać mógł. To co oszczędził zostało porwane przez poranny odpływ w głąb Tamizy. Anthony rozumiał zatem brak krzty entuzjazmu w głosie towarzyszącego mu aurora.
- Czy ci się podoba czy nie, George, mamy tutaj miejsce zbrodni ale cóż... - Zgiął nogi w kolanach obniżając nieco swój punkt widzenia. Wyjął ręce z kieszeni szaty - ...faktycznie masakra - podsumował po tym, jak nachylił się na jedną z niewieścich wyrzuconych przez wodę kończyn. Bo kobiecą była bez wątpienia - drobna, dziewczęca dłoń zakończona była paznokciami na których jeszcze z uporem trzymał się szkarłatny lakier. Tym co jednak przyciągało uwagę to sposób w jaki została odczepiona od korpusu. Cięcie było czyste, równo przechodzące przez staw łokciowy, krawędzie skóry nie były poszarpane. Anthonemu nie trudno byłoby uwierzyć w to wszystko było sprawką anomalii gdyby właśnie nie te precyzyjne rozczłonkowania. To było zbyt staranne, jak na działanie tak chaotycznej mocy, której efektów zdążył już się naoglądać - łatwiej mu było również na tej podstawie w tym momencie dojść do wniosku, że do takiej roboty ktoś musiał przyłożyć różdżkę. Nie potrzebował koronera by móc dojść do podobnych wniosków. Doświadczenie zawodowa i podstawowa wiedza o ludzkiej anatomii w zupełności wystarczały.
- Decollatio...? - George wyprzedził myśli Anthonego, który skinął głową.
- To mogło być też vulnerario lub lamio, lecz w obu przypadkach czarodziej musiałby wiedzieć co robi - w grę wchodził bardzo konkretna i rozległa wiedza z zakresu anatomii - więc tak, też obstawiałbym przy decollatio - nie zakładał zaś, że przestępca nie miał wykształcenia magomedycznego, jednak oceniając każdą kończynę z osobna można było zauważyć, że wszystkie zostały odcięte w miejscach w których ciało się naturalnie zginało. Na żadnej kończynie nie dostrzegał żadnych innych ran wskazujących na to co mogło uśmiercić któregokolwiek z czarodziei - bo czarodziejami byli bez wątpienia. Wskazywały na to strzępki charakterystycznych szat.
- Uważaj Skamander bo zaraz pęknie żyłka - zaszydził widząc po minie Thonego że jego myśli nabierają tempa i brną dalej, trochę za daleko niż w tym momencie powinny. Szturchnął go po przyjacielsku łokciem - To już działka koronera
- Nie bądź niemądry, Foster - nie o tym myślę. Zastanawiam się....kojarzysz ten nawiedzony wrak - Golden Hild? Wciąż unosi się tam gdzie unosić się zwykł - przynajmniej do podobnego wniosku doszedł Anthony, gdy w oddali na tafli dostrzegł niewyraźny ciemny punkt - Tamtejsze duchy mogłyby może coś wiedzieć. Może zaobserwowały jakiś ruch na Tamizie? Ciała same z siebie nie wyrzuciły się tu na brzegu. Musiały zostać wyrzucone z łodzi, statku bądź zrzucone do Tamizy z powietrza - szczątki były ewidentnie wypchnięte na brzeg przez wodę, człowiek nie potrafiłby ich ułożyć w taki sposób - Może latająca karoca? Aetonany? W tym ostatnim przypadku zamieszanych w zbrodnię musiałoby być przynajmniej dwóch, trzech czarodziei. Jakieś porachunki...? Warto popytać. - dumał na głos.
- Warto
- Tylko to nie ja idę tam w delegaturę. Nie umiem rozmawiać z duchami.
- Wiem - wyszczerzył się lisio bo faktycznie mógł wiedzieć. Obaj byli w tym samym wieku, znali się z początku kursu, a potem pracy. Nie byli sobie tacy obcy - Ciągle pamiętam tą twoją wtopę na Horizont Alley.
- Świt przemija, nie chcemy tu nadmiaru gapiów. Zabiorę się za zabezpieczanie terenu, a ty zobacz czy coś da się ugrać z duchami. Przy okazji powiadom koronera, ja tu poczekam na niego. Kto pierwszy skończy leci pytać ludzi w dokach, a drugi go szuka - Thony udał, że wypomnienie przeszłości przez towarzysza w ogóle nie zaistniało. Jak gdyby nigdy nic dokonał za to podziału obowiązku w oparciu o to co trzeba było zrobić i kto do danego zadania lepiej się nadawał. Umyślnie pominął na chwilę obecną przesłuchanie czarodziei którzy odnaleźli ciała. Miał ku temu dwa powody: skoro wezwali magiczną policję to ta zgodnie ze swoją procedurą musiała spisać wstępne zeznania oraz świadkowie byli ciągle pod wpływem szoku - znacznie wiarygodniejsi będą gdy pierwsza fala emocji opadnie, czyli jutro. Duchy i ludzie z pobliskiego portu - to była zupełnie inna bajka. Mogli nieświadomie otrzeć się o ważne informacje, o coś pozornie nieistotnego, mogli znikać i się przemieszczać (to był w końcu port!). Ważnym było by w ich przypadku działać szybko. Podział obowiązków wypowiedziana przez Skamandera nie była nakazem, a jedynie propozycja na którą drugi auror przystał pozostawiając Anthonego z bałaganem.
W oczekiwaniu na koronera który w porozumieniu z ratownictwem magicznym pozbiera sobie swoje ludzkie puzzle, Skamander zabrał się za rzucanie zaklęć kamuflujących przed mugolami, jak również uniemożliwiających wstęp nieupoważnionych do tego czarodziei. Do tej roli role te spełniała magiczna taśma policyjna, jej moc jednak była dość ograniczona, zwłaszcza w środowisku anomalii - nie wiedzieć czemu po upływie kilku godzin po prostu się topiła niczym masło na patelni i tyle z niej było. Anthony użył więc różdżki stając się przy rzucaniu ostatniego uroku ofiarą anomalii - jego włosy stanęły dęba. Przybyły na miejsce zdarzenia koroner nie dał jednak po sobie poznać konsternacji na widok fryzury aurora co pozwoliło na profesjonalnie domknięcie problematyki posprzątania plaży po odpowiednim zabezpieczeniu dowodów czego dopilnował osobiście auror. Zaklęcia kamuflujące miejsce zbrodni nie zostały zdjęte na wypadek gdyby jakaś część ciała miała się jeszcze w przeciągu 48 godzin wytoczyć - ciągle brakowało męskiej głowy i kobiecej, lewej stopy.
Mniej profesjonalne podejście do nabytej przez Athonego fryzury miał jego partner, którego prędko odnalazł w porcie. Prawdopodobnie ukończenie wyznaczonych zadań zbiegło się dla nich w czasie.
- Masz coś? - Skamander spytał go, gdy ten nabrał jakiejś ogłady. Gorge nie odpowiedział od razu, lecz jego poważny wyraz twarzy zwiastował, że udało mu się dojść do jakichś wniosków. Przeciagał odpowiedź pozwalają sobie na wyciągnięcie magicznego papierosa.
- Prawdopodobnie, to może mieć związek z Bursztynowymi Selmami. To jedynie przypuszczenie - duchy widziały nocą statek który miał nakreśloną na burcie nazwę Svartalfheim.
- Nawet więc, jeżeli ktoś coś w porcie wie to nie powie - wyciągnął wniosek do którego dążył rówieśnik Skamandera. Bursztynowe Selmy były dobrze zorganizowaną grupą przestępczą o bardzo plugawej i czarnomagicznej reputacji. Nie wchodziło im się z butami w interesy bo inaczej można było skończyć bez nich na dnie Tamizy. Krzątali się po porcie jeszcze za czasów początków kariery Athonego, potem znikli, a teraz wyglądało na to, że powrócili prawdopodobnie z chęcią odbudowy reputacji. Czyżby pogłoski O Tym Którego Imienia Się Nie Wypowiada miały wpływ na ich powrót?
- Wydaje mi się, że czyszczą konkurencję, a to na plaży było pewną manifestacją siły. To jednak wszystko przypuszczenia. Trzeba złożyć wniosek wiedźmiej by powęszyła.
Anthony kiwnął głową ze zgodą, a następnie obaj pomimo świadomości, że może im być ciężko dowiedzieć się czegokolwiek rozdzielili się i zaczęli wypytywać ludzi w dokach licząc na łut szczęścia, który tego dnia miał nie być im darowany. Pod koniec dnia nie pozostało im nic, jak tylko wrócić do bazy napisać raport, poskładać wnioski oraz wyczekiwać bardziej merytorycznych ekspertyz koronera, jak również alchemików. To miał być dopiero początek sprawy.
|zt
Plaża, wschód słońca i majestatycznie ociągnięte na długości dwudziestu yardów szczątki należące do czarodzieja - ten ostatni element zaburzał romantyzm scenerii do tego stopnia, że para czerpiąca z miłosnych uroków tego miejsca postanowiła słusznie wezwać odpowiednie służby. Na miejscu zaroiło się zatem w pierwszej kolejności od magicznej policji, a następnie od służb wyższych szczeblem - aurorów. Chociaż zaroić w tym przypadku to trochę za dużo powiedziane bo była ich wyłącznie para składająca się z Anthonego i towarzyszącego mu George'a.
- Masakra - mruknął ten drugi zaplatając ramiona na torsie i wcale nie miał na myśli tego, jak wyglądał nieboszczyk, a właściwie nieboszczyki. Bowiem po bliższych oględzinach (jak to nazwały służby niższego szczebla, a co było zwyczajnym przejściem się wzdłuż plaży w sposób równoległy do znaleziska) w skąd rozciągniętego po pejzażu plaży wchodziły szczątki co najmniej trzech osób - dwóch mężczyzn i kobiety. Na jednej z kończyn można było dostrzec ślady wskazujące na to, że przynajmniej jedna ofiara była zakażona sinicą i na tej też podstawie uznano, że ofiary były czarodziejami pomimo braku znalezienia w okolicy różdżek które pomogłyby ustalić dokładniejsze personalia. George'a to przerażało - to, że sprawa wyglądała na jedną z rodzaju tych mogących ciągnąć się miesiącami, a nawet latami. Nie było bowiem za dużo dowodów, a te które istniały zostały jeszcze przed przybyciem kogokolwiek zniszczone przez naturę. Wiat wiejący od strony Tamizy zatarł potencjalne ślady na piasku i przysypał nim, niczym swego rodzaju pierzyną wszystko co przesypać mógł. To co oszczędził zostało porwane przez poranny odpływ w głąb Tamizy. Anthony rozumiał zatem brak krzty entuzjazmu w głosie towarzyszącego mu aurora.
- Czy ci się podoba czy nie, George, mamy tutaj miejsce zbrodni ale cóż... - Zgiął nogi w kolanach obniżając nieco swój punkt widzenia. Wyjął ręce z kieszeni szaty - ...faktycznie masakra - podsumował po tym, jak nachylił się na jedną z niewieścich wyrzuconych przez wodę kończyn. Bo kobiecą była bez wątpienia - drobna, dziewczęca dłoń zakończona była paznokciami na których jeszcze z uporem trzymał się szkarłatny lakier. Tym co jednak przyciągało uwagę to sposób w jaki została odczepiona od korpusu. Cięcie było czyste, równo przechodzące przez staw łokciowy, krawędzie skóry nie były poszarpane. Anthonemu nie trudno byłoby uwierzyć w to wszystko było sprawką anomalii gdyby właśnie nie te precyzyjne rozczłonkowania. To było zbyt staranne, jak na działanie tak chaotycznej mocy, której efektów zdążył już się naoglądać - łatwiej mu było również na tej podstawie w tym momencie dojść do wniosku, że do takiej roboty ktoś musiał przyłożyć różdżkę. Nie potrzebował koronera by móc dojść do podobnych wniosków. Doświadczenie zawodowa i podstawowa wiedza o ludzkiej anatomii w zupełności wystarczały.
- Decollatio...? - George wyprzedził myśli Anthonego, który skinął głową.
- To mogło być też vulnerario lub lamio, lecz w obu przypadkach czarodziej musiałby wiedzieć co robi - w grę wchodził bardzo konkretna i rozległa wiedza z zakresu anatomii - więc tak, też obstawiałbym przy decollatio - nie zakładał zaś, że przestępca nie miał wykształcenia magomedycznego, jednak oceniając każdą kończynę z osobna można było zauważyć, że wszystkie zostały odcięte w miejscach w których ciało się naturalnie zginało. Na żadnej kończynie nie dostrzegał żadnych innych ran wskazujących na to co mogło uśmiercić któregokolwiek z czarodziei - bo czarodziejami byli bez wątpienia. Wskazywały na to strzępki charakterystycznych szat.
- Uważaj Skamander bo zaraz pęknie żyłka - zaszydził widząc po minie Thonego że jego myśli nabierają tempa i brną dalej, trochę za daleko niż w tym momencie powinny. Szturchnął go po przyjacielsku łokciem - To już działka koronera
- Nie bądź niemądry, Foster - nie o tym myślę. Zastanawiam się....kojarzysz ten nawiedzony wrak - Golden Hild? Wciąż unosi się tam gdzie unosić się zwykł - przynajmniej do podobnego wniosku doszedł Anthony, gdy w oddali na tafli dostrzegł niewyraźny ciemny punkt - Tamtejsze duchy mogłyby może coś wiedzieć. Może zaobserwowały jakiś ruch na Tamizie? Ciała same z siebie nie wyrzuciły się tu na brzegu. Musiały zostać wyrzucone z łodzi, statku bądź zrzucone do Tamizy z powietrza - szczątki były ewidentnie wypchnięte na brzeg przez wodę, człowiek nie potrafiłby ich ułożyć w taki sposób - Może latająca karoca? Aetonany? W tym ostatnim przypadku zamieszanych w zbrodnię musiałoby być przynajmniej dwóch, trzech czarodziei. Jakieś porachunki...? Warto popytać. - dumał na głos.
- Warto
- Tylko to nie ja idę tam w delegaturę. Nie umiem rozmawiać z duchami.
- Wiem - wyszczerzył się lisio bo faktycznie mógł wiedzieć. Obaj byli w tym samym wieku, znali się z początku kursu, a potem pracy. Nie byli sobie tacy obcy - Ciągle pamiętam tą twoją wtopę na Horizont Alley.
- Świt przemija, nie chcemy tu nadmiaru gapiów. Zabiorę się za zabezpieczanie terenu, a ty zobacz czy coś da się ugrać z duchami. Przy okazji powiadom koronera, ja tu poczekam na niego. Kto pierwszy skończy leci pytać ludzi w dokach, a drugi go szuka - Thony udał, że wypomnienie przeszłości przez towarzysza w ogóle nie zaistniało. Jak gdyby nigdy nic dokonał za to podziału obowiązku w oparciu o to co trzeba było zrobić i kto do danego zadania lepiej się nadawał. Umyślnie pominął na chwilę obecną przesłuchanie czarodziei którzy odnaleźli ciała. Miał ku temu dwa powody: skoro wezwali magiczną policję to ta zgodnie ze swoją procedurą musiała spisać wstępne zeznania oraz świadkowie byli ciągle pod wpływem szoku - znacznie wiarygodniejsi będą gdy pierwsza fala emocji opadnie, czyli jutro. Duchy i ludzie z pobliskiego portu - to była zupełnie inna bajka. Mogli nieświadomie otrzeć się o ważne informacje, o coś pozornie nieistotnego, mogli znikać i się przemieszczać (to był w końcu port!). Ważnym było by w ich przypadku działać szybko. Podział obowiązków wypowiedziana przez Skamandera nie była nakazem, a jedynie propozycja na którą drugi auror przystał pozostawiając Anthonego z bałaganem.
W oczekiwaniu na koronera który w porozumieniu z ratownictwem magicznym pozbiera sobie swoje ludzkie puzzle, Skamander zabrał się za rzucanie zaklęć kamuflujących przed mugolami, jak również uniemożliwiających wstęp nieupoważnionych do tego czarodziei. Do tej roli role te spełniała magiczna taśma policyjna, jej moc jednak była dość ograniczona, zwłaszcza w środowisku anomalii - nie wiedzieć czemu po upływie kilku godzin po prostu się topiła niczym masło na patelni i tyle z niej było. Anthony użył więc różdżki stając się przy rzucaniu ostatniego uroku ofiarą anomalii - jego włosy stanęły dęba. Przybyły na miejsce zdarzenia koroner nie dał jednak po sobie poznać konsternacji na widok fryzury aurora co pozwoliło na profesjonalnie domknięcie problematyki posprzątania plaży po odpowiednim zabezpieczeniu dowodów czego dopilnował osobiście auror. Zaklęcia kamuflujące miejsce zbrodni nie zostały zdjęte na wypadek gdyby jakaś część ciała miała się jeszcze w przeciągu 48 godzin wytoczyć - ciągle brakowało męskiej głowy i kobiecej, lewej stopy.
Mniej profesjonalne podejście do nabytej przez Athonego fryzury miał jego partner, którego prędko odnalazł w porcie. Prawdopodobnie ukończenie wyznaczonych zadań zbiegło się dla nich w czasie.
- Masz coś? - Skamander spytał go, gdy ten nabrał jakiejś ogłady. Gorge nie odpowiedział od razu, lecz jego poważny wyraz twarzy zwiastował, że udało mu się dojść do jakichś wniosków. Przeciagał odpowiedź pozwalają sobie na wyciągnięcie magicznego papierosa.
- Prawdopodobnie, to może mieć związek z Bursztynowymi Selmami. To jedynie przypuszczenie - duchy widziały nocą statek który miał nakreśloną na burcie nazwę Svartalfheim.
- Nawet więc, jeżeli ktoś coś w porcie wie to nie powie - wyciągnął wniosek do którego dążył rówieśnik Skamandera. Bursztynowe Selmy były dobrze zorganizowaną grupą przestępczą o bardzo plugawej i czarnomagicznej reputacji. Nie wchodziło im się z butami w interesy bo inaczej można było skończyć bez nich na dnie Tamizy. Krzątali się po porcie jeszcze za czasów początków kariery Athonego, potem znikli, a teraz wyglądało na to, że powrócili prawdopodobnie z chęcią odbudowy reputacji. Czyżby pogłoski O Tym Którego Imienia Się Nie Wypowiada miały wpływ na ich powrót?
- Wydaje mi się, że czyszczą konkurencję, a to na plaży było pewną manifestacją siły. To jednak wszystko przypuszczenia. Trzeba złożyć wniosek wiedźmiej by powęszyła.
Anthony kiwnął głową ze zgodą, a następnie obaj pomimo świadomości, że może im być ciężko dowiedzieć się czegokolwiek rozdzielili się i zaczęli wypytywać ludzi w dokach licząc na łut szczęścia, który tego dnia miał nie być im darowany. Pod koniec dnia nie pozostało im nic, jak tylko wrócić do bazy napisać raport, poskładać wnioski oraz wyczekiwać bardziej merytorycznych ekspertyz koronera, jak również alchemików. To miał być dopiero początek sprawy.
|zt
Find your wings
Miał rację, nie mogłem się nie zgadzać z jego słowami. To na co się zdecydowaliśmy i jednocześnie zobligowaliśmy niosło korzyści obumieranie, zarówno w jedną jak i w drugą stronę. Rycerze Walpurgii było stowarzyszeniem, które skupiało wokół siebie ludzi nie tylko odważnych, ale i każdy z nich posiadał dodatkowe atuty, które zdecydowanie ułatwiały niektóre rzeczy. Czarny Pan posiadł potęgę, o której większość może tylko pomarzyć, sam prawdopodobnie byłem jednym z takim osób, jednak zamierzałem nieprzerwanie dążyć do poprawienia swoich umiejętności. Jednocześnie też służba dla niego rozwierała przede mną wachlarz nowych możliwości które zamierzałem wykorzystać.
Zerknąłem w stronę siedzącego obok mężczyzny. Znałem go na tyle by wiedzieć dokładnie o czym mówi. Jego mała piwnica była jego światem a wystawianie nosa poza nią nie leżało w spektrum zainteresowań. A jednak i on zdołał zozumieć iddę która ich łączyła i odnaleźć w niej własne korzyści.
- Już widzę uczniów Hogwartu kłócących się o to, który z nas jest lepszym trafem. - powiedziałem rozbawiony usnutą przez niego wizją. Szczerze wątpiłem w jej powodzenie, jednak wizualizacja jego słów nawiedziła moje myśli nie chcąc wyjść z głowy. Żywo widziałem jak dwójka uczniów stoi na korytarzach, których nigdy nie dane było widzieć mi z bliska a jedynie w folderach, i kłócą się oni wymieniając nasze atuty, czy osiągnięcia, które udało nam się z biegiem lat osiągnąć. Odwróciłem spojrzenie w istotnym momencie obserwując jak hart na którego postawił Dolohov zostawał całkowicie w tyle. Cóż, dzisiaj szczęście łaskawie znajdowało się właśnie po mojej stronie. Może dobry los postanowi zostać ze mną na dłużej. Widok jego twarzy również mnie nie zawiódł, zerknąłem na nią z zaciekawianiem, gdy było już pewnym, że jego czworonóg nie uplasuje się wysoko. Zaśmiałem się serdecznie. Mimo zbrukanej krwi lubiłem go, był zarówno profesjonalistą w swojej dziedzinie, ale i człowiekiem którego charakter pasował do mojego sposobu bycia. Słyszałem kilka przekleństw po rusku których nijak nie rozumiałem, ale zawsze brzmiały one dla śmiesznie. Niewiele później każde z nas poszło w swoją stronę.
| zt
Zerknąłem w stronę siedzącego obok mężczyzny. Znałem go na tyle by wiedzieć dokładnie o czym mówi. Jego mała piwnica była jego światem a wystawianie nosa poza nią nie leżało w spektrum zainteresowań. A jednak i on zdołał zozumieć iddę która ich łączyła i odnaleźć w niej własne korzyści.
- Już widzę uczniów Hogwartu kłócących się o to, który z nas jest lepszym trafem. - powiedziałem rozbawiony usnutą przez niego wizją. Szczerze wątpiłem w jej powodzenie, jednak wizualizacja jego słów nawiedziła moje myśli nie chcąc wyjść z głowy. Żywo widziałem jak dwójka uczniów stoi na korytarzach, których nigdy nie dane było widzieć mi z bliska a jedynie w folderach, i kłócą się oni wymieniając nasze atuty, czy osiągnięcia, które udało nam się z biegiem lat osiągnąć. Odwróciłem spojrzenie w istotnym momencie obserwując jak hart na którego postawił Dolohov zostawał całkowicie w tyle. Cóż, dzisiaj szczęście łaskawie znajdowało się właśnie po mojej stronie. Może dobry los postanowi zostać ze mną na dłużej. Widok jego twarzy również mnie nie zawiódł, zerknąłem na nią z zaciekawianiem, gdy było już pewnym, że jego czworonóg nie uplasuje się wysoko. Zaśmiałem się serdecznie. Mimo zbrukanej krwi lubiłem go, był zarówno profesjonalistą w swojej dziedzinie, ale i człowiekiem którego charakter pasował do mojego sposobu bycia. Słyszałem kilka przekleństw po rusku których nijak nie rozumiałem, ale zawsze brzmiały one dla śmiesznie. Niewiele później każde z nas poszło w swoją stronę.
| zt
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 4 lipca
Na miejscu stawił się dłuższą chwilę przed wyścigiem, nie przeszkadzało mu to jednak w żaden sposób. Z niewysłowioną przyjemnością opuścił mury swej posiadłości wcześniej niż planował; pogoda sprzyjała spacerom, zaś każda okazja, by nie przebywać ze swą małżonką w jednym budynku, była dobra. Przed wyjściem upewnił się tylko, że w jednej z wewnętrznych kieszeni swego płaszcza nadal znajdował się mały, owinięty brązowym papierem pakunek - prawdziwy powód dzisiejszego spotkania. Wszak mimo całej sympatii Caelana do psów, to nie dla nich - a przynajmniej nie tylko dla nich - się tu dzisiaj znalazł.
Jeszcze nim wypłynął na głębokie wody po raz ostatni, skontaktował się z nim Mulciber, Ramsey Mulciber. Chciał wiedzieć, czy możliwym byłoby zdobycie pewnych nieszczególnie legalnych ingrediencji alchemicznych, zaś on nie miał najmniejszego powodu, żeby mu odmówić. Do Anglii powrócił już jakiś czas temu, to fakt; powinien przekazać mu ten towar jeszcze w czerwcu, jednak ostatnie wydarzenia nie sprzyjały spotkaniom w interesach. Oboje mieli wiele na głowach; próba uratowania niektórych z Azkabanu była tylko jedną z takich rzeczy. W końcu jednak nadszedł lipiec, a wraz z nim kilka dni spokoju. Na szczęście Mulciber przystał na jego propozycję spotkania, pozostawało mu więc tylko czekać.
Rozejrzał się dookoła, próbując ocenić, ilu przyszło tylko pooglądać następną gonitwę, a ilu założyło się już lub planowało dopiero założyć. Nie był specjalistą od zwierząt, nie znał się na nich szczególnie, lecz nie przeszkadzało mu to w obstawianiu wyścigów. Kto wie, może będzie to jego szczęśliwy dzień? Może wygra tyle, by móc zakupić sobie drugą posiadłość i ograniczyć kontakty z żoną do zera. Tak, to brzmiało dla niego jak szczęście.
Burcząc coś cicho pod nosem na plątających mu się pod nogami czarodziejów - coś, co mogło brzmieć jak plugawe, ślepe charłaki - skierował swe kroki ku jednemu z krupierów, by wnieść niewielki, kilkugaleonowy zakład. Następnie odszedł na bok, z dala od tego zgiełku, hałasu i rozemocjonowanych pseudoznawców, by wyciągnąć z kieszeni podniszczoną papierośnicę i ulokować sobie jednego z czarodziejskich papierosów między wargami. Nie był ich wielkim fanem, wolałby zapalić teraz Diable Ziele, lecz został pozbawiony wyboru; musiał przeboleć dzień albo dwa, nim wybierze się do odpowiedniej osoby i ukoi swój ból, uspokoi zszargane nerwy. Wierzył, że Ramsey rozpozna go chociażby po tym cylindrze, z którym się nie rozstawał. Oby nie spóźnił się na gonitwę; Caelan naprawdę chciał ją obejrzeć - planował jednak pójść na kompromis i zrezygnować z gonienia psów na miotle.
Na miejscu stawił się dłuższą chwilę przed wyścigiem, nie przeszkadzało mu to jednak w żaden sposób. Z niewysłowioną przyjemnością opuścił mury swej posiadłości wcześniej niż planował; pogoda sprzyjała spacerom, zaś każda okazja, by nie przebywać ze swą małżonką w jednym budynku, była dobra. Przed wyjściem upewnił się tylko, że w jednej z wewnętrznych kieszeni swego płaszcza nadal znajdował się mały, owinięty brązowym papierem pakunek - prawdziwy powód dzisiejszego spotkania. Wszak mimo całej sympatii Caelana do psów, to nie dla nich - a przynajmniej nie tylko dla nich - się tu dzisiaj znalazł.
Jeszcze nim wypłynął na głębokie wody po raz ostatni, skontaktował się z nim Mulciber, Ramsey Mulciber. Chciał wiedzieć, czy możliwym byłoby zdobycie pewnych nieszczególnie legalnych ingrediencji alchemicznych, zaś on nie miał najmniejszego powodu, żeby mu odmówić. Do Anglii powrócił już jakiś czas temu, to fakt; powinien przekazać mu ten towar jeszcze w czerwcu, jednak ostatnie wydarzenia nie sprzyjały spotkaniom w interesach. Oboje mieli wiele na głowach; próba uratowania niektórych z Azkabanu była tylko jedną z takich rzeczy. W końcu jednak nadszedł lipiec, a wraz z nim kilka dni spokoju. Na szczęście Mulciber przystał na jego propozycję spotkania, pozostawało mu więc tylko czekać.
Rozejrzał się dookoła, próbując ocenić, ilu przyszło tylko pooglądać następną gonitwę, a ilu założyło się już lub planowało dopiero założyć. Nie był specjalistą od zwierząt, nie znał się na nich szczególnie, lecz nie przeszkadzało mu to w obstawianiu wyścigów. Kto wie, może będzie to jego szczęśliwy dzień? Może wygra tyle, by móc zakupić sobie drugą posiadłość i ograniczyć kontakty z żoną do zera. Tak, to brzmiało dla niego jak szczęście.
Burcząc coś cicho pod nosem na plątających mu się pod nogami czarodziejów - coś, co mogło brzmieć jak plugawe, ślepe charłaki - skierował swe kroki ku jednemu z krupierów, by wnieść niewielki, kilkugaleonowy zakład. Następnie odszedł na bok, z dala od tego zgiełku, hałasu i rozemocjonowanych pseudoznawców, by wyciągnąć z kieszeni podniszczoną papierośnicę i ulokować sobie jednego z czarodziejskich papierosów między wargami. Nie był ich wielkim fanem, wolałby zapalić teraz Diable Ziele, lecz został pozbawiony wyboru; musiał przeboleć dzień albo dwa, nim wybierze się do odpowiedniej osoby i ukoi swój ból, uspokoi zszargane nerwy. Wierzył, że Ramsey rozpozna go chociażby po tym cylindrze, z którym się nie rozstawał. Oby nie spóźnił się na gonitwę; Caelan naprawdę chciał ją obejrzeć - planował jednak pójść na kompromis i zrezygnować z gonienia psów na miotle.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wraz z nadejściem lipca nie oczekiwał nadejścia dni pełnych spokoju i ulgi; nie łudził się, że lato zmyje ciepłym deszczem z ulic Londynu brud, który od setek lat zdołał się tam zalęgnąć, nie zmyje też lepkiego ciężaru z jego ramion, jaki rósł na barkach po powrocie z Azkabanu. Potrzebował dni, by zregenerować siły w nokturnowej lecznicy, by rosół Cassandry postawił go na nogi, podobnie jak specyfiki i elikiry jej roboty. Doprowadziła jego ciało do porządku, stanu używalności, ale nie istniało nic, co potrafiłoby odgonić kłębiące się nad nim chmury nadciągające z dalekich mórz. Zdawały się przygnać za nim aż tutaj, do Londynu, by roztoczyć nad nim gęstą powłokę, z której każdego dnia kapał uciążliwy deszcz. Trudno mu było skupić się na czymś konkretnym, zebrać myśli. Badania, które rozplanował z Ignotusem miały być lekarstwem na dotychczasowe bolączki. Musiał wziąć się w garść, wrócić na obrane przed tygodniami tory.
Niemal zapomniał o zamówieniu — wtedy wyjątkowo ważnym, dziś prawie nieistotnym w obliczu minionych zdarzeń. Rzadkie ingrediencje miały uzupełnić brakujące zbiory, które Eir wykorzysta na przygotowanie eliksirów, które podadzą dzieciom. Wiadomość od Goyle'a trafiła w jego ręce w samą porę — powinien wrócić do realizowania swoich planów, przygotowywania eksperymentów na żywych organizmach, które — niedługo już w komplecie — zamieszkają w nokturnowych piwnicach.
Choć nigdy tego nie robił, upewnił się, że miał ze sobą mieszek monet w kieszeni szaty, pod cienkim płaszczem, który opadał z jego ramion. Zjawił się spóźniony, ale ani przez chwilę nie pospieszył się z tego powodu, nie spojrzał na zegarek, nie poczuł też skruchy. Zdążył przed gonitwą, lecz do jego uszu dochodziły już głosy, że zacznie się lada moment. Przeszedł pomiędzy gromadzącymi się ludźmi, przelotnie przeczesując wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu właściwego człowieka, ostatecznie zatrzymując się przed krupierem, by założyć na psa — losowo wybranego, a może za sprawką wróżbickiej intuicji. W ostatniej chwili wyciągnął kilka monet, przekazał je mężczyźnie i zawrócił.
Szybko go dostrzegł. Ruszył w jego kierunku od razu, wokół zdążyło się przeludnić, wszyscy zajęli już miejsca.
— Chodźmy tam — zaproponował, wskazując na miejsce nieco z boku, z nie tak dobrym widokiem na trasę jak w środku, lecz znacznie bardziej odludnym. Ludzie skupią wzrok na chartach, nikt nie zwróci uwagi na interesy, które mieli zrobić. Nie czekał na reakcję. Był pewien, że Caelan nie będzie oponował i ruszy za nim, im obojgu równie mocno zależało na dyskrecji. — Chcę zobaczyć. — Nie spytał, czy ma ze sobą, inaczej by się tu nie spotkali. Zerknął w kierunku trasy, lada moment rozlegnie się wystrzał, psy ruszą w gonitwie, a oni będą mogli przy okazji dobicia targu obejrzeć niezłe widowisko.
Niemal zapomniał o zamówieniu — wtedy wyjątkowo ważnym, dziś prawie nieistotnym w obliczu minionych zdarzeń. Rzadkie ingrediencje miały uzupełnić brakujące zbiory, które Eir wykorzysta na przygotowanie eliksirów, które podadzą dzieciom. Wiadomość od Goyle'a trafiła w jego ręce w samą porę — powinien wrócić do realizowania swoich planów, przygotowywania eksperymentów na żywych organizmach, które — niedługo już w komplecie — zamieszkają w nokturnowych piwnicach.
Choć nigdy tego nie robił, upewnił się, że miał ze sobą mieszek monet w kieszeni szaty, pod cienkim płaszczem, który opadał z jego ramion. Zjawił się spóźniony, ale ani przez chwilę nie pospieszył się z tego powodu, nie spojrzał na zegarek, nie poczuł też skruchy. Zdążył przed gonitwą, lecz do jego uszu dochodziły już głosy, że zacznie się lada moment. Przeszedł pomiędzy gromadzącymi się ludźmi, przelotnie przeczesując wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu właściwego człowieka, ostatecznie zatrzymując się przed krupierem, by założyć na psa — losowo wybranego, a może za sprawką wróżbickiej intuicji. W ostatniej chwili wyciągnął kilka monet, przekazał je mężczyźnie i zawrócił.
Szybko go dostrzegł. Ruszył w jego kierunku od razu, wokół zdążyło się przeludnić, wszyscy zajęli już miejsca.
— Chodźmy tam — zaproponował, wskazując na miejsce nieco z boku, z nie tak dobrym widokiem na trasę jak w środku, lecz znacznie bardziej odludnym. Ludzie skupią wzrok na chartach, nikt nie zwróci uwagi na interesy, które mieli zrobić. Nie czekał na reakcję. Był pewien, że Caelan nie będzie oponował i ruszy za nim, im obojgu równie mocno zależało na dyskrecji. — Chcę zobaczyć. — Nie spytał, czy ma ze sobą, inaczej by się tu nie spotkali. Zerknął w kierunku trasy, lada moment rozlegnie się wystrzał, psy ruszą w gonitwie, a oni będą mogli przy okazji dobicia targu obejrzeć niezłe widowisko.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie wiedział, ile czasu minęło, nim usłyszał, a później ujrzał młodszego Mulcibera. Zapewne nie aż tak dużo, gonitwa dopiero się rozpoczynała, lecz w tym nierozważnym pogrążeniu się we własnych myślach kompletnie stracił rachubę. Nie sądził jednak, by coś mogło mu się tutaj przytrafić, by coś mogło zaszkodzić ich interesom. Może powinien wyciągnąć z niedawnych wydarzeń nieco inne wnioski, jednak na to było już prawdopodobnie zbyt późno; nie był w Azkabanie, zaś opowieści snute na spotkaniu Rycerzy z pewnością nie oddawały pełni jego okropności.
Kiwnął krótko głową w odpowiedzi na słowa Ramseya. On też uważał, że kurtuazyjne powitania były więcej niż zbędne; przyszli tu w konkretnym celu, rozgrywająca się obok gonitwa była jedynie miłym dodatkiem. Również z tego powodu nie krzywił się, gdy odejść trzeba było na bok, w miejsce z gorszym widokiem, lecz przez to mniej popularne wśród widzów. Podążał krok w krok za swym towarzyszem, kątem oka spoglądając ku torowi, na którym lada chwila pojawią się charty.
Ponownie kiwnął głową, gdy klient zażądał okazania towaru. Była to naturalna reakcja, Goyle był na nią przygotowany. Rozejrzał się dookoła i kiedy stwierdził, że nikt nie zwraca na nich uwagi, niedbale sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, z której wyciągnął niewielkich rozmiarów paczkę. Bez słowa podał ją Mulciberowi, by umożliwić mu zapoznanie się z przywiezionym z dalekich krajów ingrediencjami alchemicznymi. Caelan nie zadawał pytań, praktykował ten zwyczaj od długich lat, nie wiedział więc, że dostarczone Ramseyowi składniki miały zostać przekazane Eir, jego bratowej.
W tle usłyszał wystrzał oznaczający rozpoczęcie gonitwy. Drgnął, spojrzał ponownie ku torowi, jednak nie trwało to długo; swą uwagę w całości chciał poświęcić towarzyszowi. Czarodzieje, którzy przybyli oglądać wyścig, zaczęli robić niemały hałas.
- Wszystko się zgadza? - zapytał, choć doskonale znał odpowiedź. Zadbał o to, by wszystko się zgadzało. By otrzymał on właśnie te składniki, o które poprosił go jakiś czas temu. Żadnych zamienników, żadnego połowicznego zamówienia. Nie było łatwo dotrzymać słowa, lecz nie w smak byłoby Caelanowi zawieść akurat Ramseya. Również ze względu na przynależność do jednej organizacji. - Mogę otrzymać zapłatę? - dodał po chwili. Czuł, że po tym zakładzie, którego dokonał nie tak dawno temu, będzie potrzebował drobnego zastrzyku gotówki. Nigdy nie miał wielkiego szczęścia do hazardu.
- Na którego postawiłeś? - burknął, choć Mulciber nie chwalił się, by postawił na któregokolwiek z psów. Goyle nie sądził jednak, by mógł się przed tym powstrzymać.
Bezwolnie sięgnął ku swojemu cylindrowi i poprawił jego ułożenie na głowie. Nawet nie zastanawiał się nad tym, do czego zostanie wykorzystany przywieziony przez niego towar. Nie dlatego, że bał się wyrzutów sumienia; najzwyczajniej w świecie nie był ciekaw.
Kiwnął krótko głową w odpowiedzi na słowa Ramseya. On też uważał, że kurtuazyjne powitania były więcej niż zbędne; przyszli tu w konkretnym celu, rozgrywająca się obok gonitwa była jedynie miłym dodatkiem. Również z tego powodu nie krzywił się, gdy odejść trzeba było na bok, w miejsce z gorszym widokiem, lecz przez to mniej popularne wśród widzów. Podążał krok w krok za swym towarzyszem, kątem oka spoglądając ku torowi, na którym lada chwila pojawią się charty.
Ponownie kiwnął głową, gdy klient zażądał okazania towaru. Była to naturalna reakcja, Goyle był na nią przygotowany. Rozejrzał się dookoła i kiedy stwierdził, że nikt nie zwraca na nich uwagi, niedbale sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, z której wyciągnął niewielkich rozmiarów paczkę. Bez słowa podał ją Mulciberowi, by umożliwić mu zapoznanie się z przywiezionym z dalekich krajów ingrediencjami alchemicznymi. Caelan nie zadawał pytań, praktykował ten zwyczaj od długich lat, nie wiedział więc, że dostarczone Ramseyowi składniki miały zostać przekazane Eir, jego bratowej.
W tle usłyszał wystrzał oznaczający rozpoczęcie gonitwy. Drgnął, spojrzał ponownie ku torowi, jednak nie trwało to długo; swą uwagę w całości chciał poświęcić towarzyszowi. Czarodzieje, którzy przybyli oglądać wyścig, zaczęli robić niemały hałas.
- Wszystko się zgadza? - zapytał, choć doskonale znał odpowiedź. Zadbał o to, by wszystko się zgadzało. By otrzymał on właśnie te składniki, o które poprosił go jakiś czas temu. Żadnych zamienników, żadnego połowicznego zamówienia. Nie było łatwo dotrzymać słowa, lecz nie w smak byłoby Caelanowi zawieść akurat Ramseya. Również ze względu na przynależność do jednej organizacji. - Mogę otrzymać zapłatę? - dodał po chwili. Czuł, że po tym zakładzie, którego dokonał nie tak dawno temu, będzie potrzebował drobnego zastrzyku gotówki. Nigdy nie miał wielkiego szczęścia do hazardu.
- Na którego postawiłeś? - burknął, choć Mulciber nie chwalił się, by postawił na któregokolwiek z psów. Goyle nie sądził jednak, by mógł się przed tym powstrzymać.
Bezwolnie sięgnął ku swojemu cylindrowi i poprawił jego ułożenie na głowie. Nawet nie zastanawiał się nad tym, do czego zostanie wykorzystany przywieziony przez niego towar. Nie dlatego, że bał się wyrzutów sumienia; najzwyczajniej w świecie nie był ciekaw.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odejście w odosobnione miejsce było najlepszym rozwiązaniem. Nie rzucali się nikomu w oczy, słowami nie ściągali ciekawskich, lecz gdy rozbrzmiał wystrzał startowy wokół niech zawrzało. Mieli chwilę, by załatwić męskie sprawy, sfinalizować zakup i oddać się krótkiej, chwilowej przyjemności. Sprawdzenie tej paczki uznawał za formalność, choć nie ufał nikomu na słowo, zamierzał ją obejrzeć, a wraz z nią ingrediencje — na których się w dużej mierze nie znał. Chcąc nie chcąc musiał zawierzyć Goylowi, o ile ingrediencje zwierzęce był w stanie rozpoznać, tak o roślinnych niewiele wiedział. Ale Caelan nie zawodził, zbyt skrupulatnie dbał o swoje interesy, o jakość towarów, którymi obracał — w przeciwieństwie do młodszego brata, na którym Mulciber mocno zawiódł się ostatnim razem, o czym nie zamierzał nie wspomnieć.
— Twój brat wydaje się mocno rozkojarzony ostatnimi czasy, jest nieskuteczny — powiedział mu to nie dlatego, że zamierzał się poskarżyć na młodego czarnoksiężnika, a dlatego, że Cadan zawiódł, zagubił istotny artefakt, który dla niego wiózł. Takie sytuacje nie mogły się zdarzać, jeśli zamierzali utrzymywać współpracę. — i niekompetentny. W przeciwieństwie do ciebie. — Zajrzał do pudełka, w którym zobaczył — prawdopodobnie to, czego szukał. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadzało, jakość ingrediencji najlepiej oceni Eir, której dłonie zabiorą się za produkcję niezbędnych do badań eliksirów. Kiedy zamknął pudełko, sięgnął do kieszeni po mieszek monet, który wyciągnął przed siebie, przekazując go nisko, w niedostrzegalny dla postronnych sposób. Nie chciał budzić niczyjej ciekawości, a tym bardziej wzbudzać niepotrzebnego zamieszania woreczkiem pieniędzy. Dopiero wtedy, przekazując mu zapłatę, podniósł wzrok na czarodzieja. Przyjrzał mu się dokładnie, wzrokiem zbadał jego cylinder, ten sam, który miał na głowie każdego razu, kiedy mieli okazję się spotkać — był tego pewien, nosił wyraźne ślady użytkowania. — Zgadza się — potwierdził, przyglądając mu się przez dłuższą chwilę, mimochodem doszukując się podobieństw i różnic z bratem, z którym Mulciber przed dwoma tygodniami spędził sporo czasu w Azkabanie. Wydawali się tak różni, zarówno pod względem zachowania, jak i wyglądu. Spojrzenie mieli podobne, tą iskrę w oku, która mogła potwierdzić, że byli rodzonymi braćmi.
Sprowokowany do zerknięcia na tor, uczynił to, nieco od niechcenia, odszukując spojrzeniem psa, na którego postawił. Przyszło mu to z łatwością, wystartował nieco wolniej niż pozostałe, ale wciąż nie był za bardzo w tyle, miał szansę, je dogonić. Podszedł bliżej barierki i oparł na niej łokcie, pudełko układając pomiędzy rękami i opierając je o pochyloną do przodu klatkę piersiową. Z tej pozycji wygodnie oglądało się wyścigi chartów, wyglądał też na typowego bywalca takich miejsc, nikt nie posądziłby ich o szemrane interesy. — Skąd przypuszczenie, że postawiłem?— Spytał z ciekawości , oglądając się na niego przez ramię. — Na tego — zadarł brodę, jakby mógł nią wskazać w gromadzie gnających zwierząt tego właściwego— czarnego z piątką. A ty?
— Twój brat wydaje się mocno rozkojarzony ostatnimi czasy, jest nieskuteczny — powiedział mu to nie dlatego, że zamierzał się poskarżyć na młodego czarnoksiężnika, a dlatego, że Cadan zawiódł, zagubił istotny artefakt, który dla niego wiózł. Takie sytuacje nie mogły się zdarzać, jeśli zamierzali utrzymywać współpracę. — i niekompetentny. W przeciwieństwie do ciebie. — Zajrzał do pudełka, w którym zobaczył — prawdopodobnie to, czego szukał. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadzało, jakość ingrediencji najlepiej oceni Eir, której dłonie zabiorą się za produkcję niezbędnych do badań eliksirów. Kiedy zamknął pudełko, sięgnął do kieszeni po mieszek monet, który wyciągnął przed siebie, przekazując go nisko, w niedostrzegalny dla postronnych sposób. Nie chciał budzić niczyjej ciekawości, a tym bardziej wzbudzać niepotrzebnego zamieszania woreczkiem pieniędzy. Dopiero wtedy, przekazując mu zapłatę, podniósł wzrok na czarodzieja. Przyjrzał mu się dokładnie, wzrokiem zbadał jego cylinder, ten sam, który miał na głowie każdego razu, kiedy mieli okazję się spotkać — był tego pewien, nosił wyraźne ślady użytkowania. — Zgadza się — potwierdził, przyglądając mu się przez dłuższą chwilę, mimochodem doszukując się podobieństw i różnic z bratem, z którym Mulciber przed dwoma tygodniami spędził sporo czasu w Azkabanie. Wydawali się tak różni, zarówno pod względem zachowania, jak i wyglądu. Spojrzenie mieli podobne, tą iskrę w oku, która mogła potwierdzić, że byli rodzonymi braćmi.
Sprowokowany do zerknięcia na tor, uczynił to, nieco od niechcenia, odszukując spojrzeniem psa, na którego postawił. Przyszło mu to z łatwością, wystartował nieco wolniej niż pozostałe, ale wciąż nie był za bardzo w tyle, miał szansę, je dogonić. Podszedł bliżej barierki i oparł na niej łokcie, pudełko układając pomiędzy rękami i opierając je o pochyloną do przodu klatkę piersiową. Z tej pozycji wygodnie oglądało się wyścigi chartów, wyglądał też na typowego bywalca takich miejsc, nikt nie posądziłby ich o szemrane interesy. — Skąd przypuszczenie, że postawiłem?— Spytał z ciekawości , oglądając się na niego przez ramię. — Na tego — zadarł brodę, jakby mógł nią wskazać w gromadzie gnających zwierząt tego właściwego— czarnego z piątką. A ty?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Nie odrywał od Ramseya wzroku, kiedy ten dopełniał formalności i zapoznawał się z zawartością przekazanej mu paczki. Chciał zaobserwować ewentualną reakcję, by móc w razie potrzeby interweniować i wyjaśnić pochodzenie tej czy innej ingrediencji. Nie miał pojęcia, na ile Mulciber znał się na otrzymanym towarze i czy istniał chociażby cień szansy na to, że zacznie zadawać jakiekolwiek pytania związane ze składnikami, po które udać się trzeba było poza granice Anglii. Nie zauważył jednak niczego, co mogłoby go zaniepokoić - inną sprawą był fakt, że Mulciber należał do osób, które doskonale panowały nad swoją mimiką, nad mową ciała. Nawet gdyby miał on jakieś zastrzeżenia względem pakunku, Goyle raczej nie wyczytałby tego z jego twarzy.
Kiedy Ramsey postanowił się odezwać, Caelan bezzwłocznie wzniósł wzrok, chłonąć każde kolejne słowo z uwagą. Nie miał wątpliwości, o którym bracie mówił; nie sądził, by Mulciber wiedział nawet o istnieniu czarnej owcy ich rodziny. Kiwnął krótko głową, przelotnie zaciskając usta w nieco węższą kreskę niż zazwyczaj. Był nieskuteczny? Zapewne nadal przeżywał ten przeklęty wypadek, przez który odechciało mu się kultywować morskie tradycje Goyle'ów. Caelana zdziwiło tylko, że Cadan pozwolił sobie na tak wielki błąd, by zawieść, by okazać niekompetencję, by pozwolić sobie na zachwianie budowaną przez lata reputacją. W imię czego?
- Podejrzewam, że powinienem z nim porozmawiać - odpowiedział po chwili bez większych emocji, w myślach planował jednak wysłanie do niego sowy z zapytaniem, czy życie przestało już mu być miłe, że pozwala sobie na takie numery. Miał nadzieję, że jego młodszy brat nie zawiódł większej liczby ewentualnych klientów, albo raczej - klientów, którzy mogliby mu naprawdę zaszkodzić. Caelan łudził się, że w przypadku Mulcibera chronił go fakt przynależności do jednej organizacji. O ile reputację mógł stracić, o tyle nie musiał martwić się o rękę albo nogę.
- Czy mógłbym ci to jakoś zrekompensować? - zapytał, choć prawie udławił się tymi słowami. Trudno byłoby powiedzieć, że robił to z dobroci serca, fakt jednak pozostawał faktem - byli braćmi, zaś on, jako ten starszy, czuł się w pewien sposób odpowiedzialny za potknięcia Cadana. Zwłaszcza, jeśli mogły one sprowokować nieprzychylne spojrzenia kogoś takiego jak Mulciber.
Jedynym, co go pocieszało, był fakt, że do jego towaru nie było żadnych zastrzeżeń.
W milczeniu przyjął zapłatę za pakunek, bezzwłocznie chowając otrzymaną sakiewkę w jednej z przepastnych kieszeni swego płaszcza. Później zaś przelotnie spojrzał na twarz Ramseya i pozwolił sobie na krótką chwilę nieuwagi: czy Ignotus, kiedy był w jego wieku, wyglądał tak jak on? Caelan domyślał się, że gdyby tylko chciał, młodszy Mulciber mógłby przekonać do siebie każdego. Lub każdą. Nie wyglądał na bezwzględnego, pozbawionego skrupułów Śmierciożercę - i podejrzewał, że w tym tkwił jego sukces.
Również Goyle skierował swe kroki ku barierce, by w końcu oprzeć się o nią wygodnie i odszukać wzrokiem psa, na którego postawił. Choć dobry start był dosyć ważnym czynnikiem, to nie decydował on o wygranej; nie tracił jeszcze nadziei, że dzisiejszy zakład nie okaże się strzałem w stopę.
- Ja nie oparłbym się pokusie - odpowiedział szczerze na zadane przez towarzysza pytanie. Nie mógł wiedzieć, czy faktycznie postawił on na któregokolwiek z chartów; przypuścił jednak, że tak było. Skoro już tu był, skoro i tak mieli okazję wyścig... Goyle'owi trudno byłoby sobie wyobrazić kogoś, kto nie czerpałby przyjemności z obserwowania gonitwy.
Zmrużył oczy, gdy szukał wskazanego psa z piątką; w końcu ujrzał go, mniej więcej w połowie stawki. Pokiwał krótko głową, nie odkrywając wzroku od widowiska toczącego się na ich oczach. Kto wie, może miał on rację, kiedy postawił na tego właśnie charta - niektórzy nazywali go czarnym diabłem.
- Na brązowego z siódemką - dodał po chwili, z wyraźnym zainteresowaniem śledząc poczynania psa, którego wybrał tego dnia.
Kiedy Ramsey postanowił się odezwać, Caelan bezzwłocznie wzniósł wzrok, chłonąć każde kolejne słowo z uwagą. Nie miał wątpliwości, o którym bracie mówił; nie sądził, by Mulciber wiedział nawet o istnieniu czarnej owcy ich rodziny. Kiwnął krótko głową, przelotnie zaciskając usta w nieco węższą kreskę niż zazwyczaj. Był nieskuteczny? Zapewne nadal przeżywał ten przeklęty wypadek, przez który odechciało mu się kultywować morskie tradycje Goyle'ów. Caelana zdziwiło tylko, że Cadan pozwolił sobie na tak wielki błąd, by zawieść, by okazać niekompetencję, by pozwolić sobie na zachwianie budowaną przez lata reputacją. W imię czego?
- Podejrzewam, że powinienem z nim porozmawiać - odpowiedział po chwili bez większych emocji, w myślach planował jednak wysłanie do niego sowy z zapytaniem, czy życie przestało już mu być miłe, że pozwala sobie na takie numery. Miał nadzieję, że jego młodszy brat nie zawiódł większej liczby ewentualnych klientów, albo raczej - klientów, którzy mogliby mu naprawdę zaszkodzić. Caelan łudził się, że w przypadku Mulcibera chronił go fakt przynależności do jednej organizacji. O ile reputację mógł stracić, o tyle nie musiał martwić się o rękę albo nogę.
- Czy mógłbym ci to jakoś zrekompensować? - zapytał, choć prawie udławił się tymi słowami. Trudno byłoby powiedzieć, że robił to z dobroci serca, fakt jednak pozostawał faktem - byli braćmi, zaś on, jako ten starszy, czuł się w pewien sposób odpowiedzialny za potknięcia Cadana. Zwłaszcza, jeśli mogły one sprowokować nieprzychylne spojrzenia kogoś takiego jak Mulciber.
Jedynym, co go pocieszało, był fakt, że do jego towaru nie było żadnych zastrzeżeń.
W milczeniu przyjął zapłatę za pakunek, bezzwłocznie chowając otrzymaną sakiewkę w jednej z przepastnych kieszeni swego płaszcza. Później zaś przelotnie spojrzał na twarz Ramseya i pozwolił sobie na krótką chwilę nieuwagi: czy Ignotus, kiedy był w jego wieku, wyglądał tak jak on? Caelan domyślał się, że gdyby tylko chciał, młodszy Mulciber mógłby przekonać do siebie każdego. Lub każdą. Nie wyglądał na bezwzględnego, pozbawionego skrupułów Śmierciożercę - i podejrzewał, że w tym tkwił jego sukces.
Również Goyle skierował swe kroki ku barierce, by w końcu oprzeć się o nią wygodnie i odszukać wzrokiem psa, na którego postawił. Choć dobry start był dosyć ważnym czynnikiem, to nie decydował on o wygranej; nie tracił jeszcze nadziei, że dzisiejszy zakład nie okaże się strzałem w stopę.
- Ja nie oparłbym się pokusie - odpowiedział szczerze na zadane przez towarzysza pytanie. Nie mógł wiedzieć, czy faktycznie postawił on na któregokolwiek z chartów; przypuścił jednak, że tak było. Skoro już tu był, skoro i tak mieli okazję wyścig... Goyle'owi trudno byłoby sobie wyobrazić kogoś, kto nie czerpałby przyjemności z obserwowania gonitwy.
Zmrużył oczy, gdy szukał wskazanego psa z piątką; w końcu ujrzał go, mniej więcej w połowie stawki. Pokiwał krótko głową, nie odkrywając wzroku od widowiska toczącego się na ich oczach. Kto wie, może miał on rację, kiedy postawił na tego właśnie charta - niektórzy nazywali go czarnym diabłem.
- Na brązowego z siódemką - dodał po chwili, z wyraźnym zainteresowaniem śledząc poczynania psa, którego wybrał tego dnia.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Zamówienie, które miał zrealizować dla niego Cadan było istotne dla Mulcibera. Wieść o rzadkim artefakcie do niego dotarła, a Goyle nie wyraził żadnych obaw, by ściągnięcie go do Anglii było wyjątkowo trudnym wyczynem. Zawierzył jego zdolnościom i kompetencjom, których nie mógł podważyć żaden ze znanych mu czarodziejow. Goyle od lat pływali wielkimi okrętami, od lat zajmowali się importowaniem ingrediencji, przedmiotów. Był pewien, że dojdzie do transakcji, a wyczekiwany przez niego przedmiot wreszcie trafi w jego ręce. Czuł ekscytację — a czuł ją rzadko; wyraźny, niepohamowany głód poszerzania horyzontów i budowania kolejnych poziomów swej wiedzy potrafił ją stworzyć. W związku z tym rzadko doświadczał zawodów - ludzie nie zawodzili, nie mogli, mogło ich to kosztować życie, ale Cadana zabić nie mógł, służył — jak służył — Czarnemu Panu. Czuł ogromny zawód, dowiedzaiwszy się, że pdoczas pamiętnej wyprawy przedmiot zaginął. Nie obchodziło go, że ktoś stracił życie, że zniknął, że ktoś dla przewoźnika istotny po prostu wyparował w ułamku sekundy. Nie obchodziły go ludzkie uczucia, nawet jego własne, nie potrafił się z nimi liczyć. Miał trudności z odczuwaniem empatii od najmłodszych lat, nie miał w ocenie Cadana żadnej litości. Ale nie oczekiwał od Caelana niczego. W przeciwieństwie do młodszego brata jego osobie towarzyszył spokój - jak morze o pogodnym poranku. Wydawał mu się zdyscyplinowany. Cenił go za profesjonalizm, za to chłodne spojrzenie, choć Ramsey widział, że myślał nad jego słowami uważnie, za krótką i rzeczową odpowiedź. Nie oczekiwał od niego żadnej rekacji.
— Nie — odpowiedział mu w końcu, po chwili milczenia, którą zbył informacje o potencjalnej rozmowie — potyczce — pomiędzy braćmi. — Nie musisz — odparł szczerze, po chwili reflektując się; zbyt długo zbywał go milczeniem, nie zasłużył na to. Cadan mógłby przypłacić za to głową, ale racjonalizm Mulcibera nie pozwalał mu na realizację chwilowych zachcianek. pozbawienie go kolejnej części ciała, torturowanie, mijało się z celem, stali po tej samej stronie. Cadan pewnego dnia zrozumie, że popełnił błąd, a jego lekkomyślność wiele go będzie kosztować. Ten dzień jeszcze nie nadszedł, a Ramsey był cierpliwy.
Obejrzał się dookoła, spoglądając na osoby przebywające nieopodal. Nie wydawały się być zainteresowane ich obecnością, ani tym, co robili przed chwilą.
— Lubisz zakłady — stwierdził, spoglądając na niego z boku. Nie przyglądał mu się zbytnio, mogłoby to być opacznie zrozumiane; przelotnie zerknął na jego profil, by ponownie spojrzeć w kierunku hartów. — Może powinniśmy się umówić kiedyś na pokera. O ile nie boisz się grać z wróżbitą – skwitował z lekkim, kpiącym uśmiechem, obserwując leniwie biegnące psy. Nie wiedział na czym polegał fenomen tej zabawy — wszyscy wokół emocjonowali się, kiedy jeden wyprzedzał drugiego, jakby od tego zależało ich życie. Postawione monety — czy to było aż tyle warte? Kilka sekund wypuszczonych w pogoń psów? — Mam dla ciebie propozycję. Obejmuje ona długofalową współpracę, a odkąd na Cadana nie można liczyć wszystko tkwi w twoich rękach— podjął, spuszczając wzrok na pudełko z ingrediencjami, które miał pomiędzy sobą, a później znów zerknął na biegnące psy. — Chyba jest nienajgorszy — ocenił psa, odwlekając chwilę rozwinięcia propozycji. — Ten w ciapki, tuż za nim. Myślę, że go wyprzedzi.
— Nie — odpowiedział mu w końcu, po chwili milczenia, którą zbył informacje o potencjalnej rozmowie — potyczce — pomiędzy braćmi. — Nie musisz — odparł szczerze, po chwili reflektując się; zbyt długo zbywał go milczeniem, nie zasłużył na to. Cadan mógłby przypłacić za to głową, ale racjonalizm Mulcibera nie pozwalał mu na realizację chwilowych zachcianek. pozbawienie go kolejnej części ciała, torturowanie, mijało się z celem, stali po tej samej stronie. Cadan pewnego dnia zrozumie, że popełnił błąd, a jego lekkomyślność wiele go będzie kosztować. Ten dzień jeszcze nie nadszedł, a Ramsey był cierpliwy.
Obejrzał się dookoła, spoglądając na osoby przebywające nieopodal. Nie wydawały się być zainteresowane ich obecnością, ani tym, co robili przed chwilą.
— Lubisz zakłady — stwierdził, spoglądając na niego z boku. Nie przyglądał mu się zbytnio, mogłoby to być opacznie zrozumiane; przelotnie zerknął na jego profil, by ponownie spojrzeć w kierunku hartów. — Może powinniśmy się umówić kiedyś na pokera. O ile nie boisz się grać z wróżbitą – skwitował z lekkim, kpiącym uśmiechem, obserwując leniwie biegnące psy. Nie wiedział na czym polegał fenomen tej zabawy — wszyscy wokół emocjonowali się, kiedy jeden wyprzedzał drugiego, jakby od tego zależało ich życie. Postawione monety — czy to było aż tyle warte? Kilka sekund wypuszczonych w pogoń psów? — Mam dla ciebie propozycję. Obejmuje ona długofalową współpracę, a odkąd na Cadana nie można liczyć wszystko tkwi w twoich rękach— podjął, spuszczając wzrok na pudełko z ingrediencjami, które miał pomiędzy sobą, a później znów zerknął na biegnące psy. — Chyba jest nienajgorszy — ocenił psa, odwlekając chwilę rozwinięcia propozycji. — Ten w ciapki, tuż za nim. Myślę, że go wyprzedzi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Nadal opierał się o barierkę, z uwagą śledził poczynania ścigających się chartów. Nie wyglądał, jakby nadal rozmyślał nad tą złamaną obietnicą Cadana, lecz z tyłu głowy ciągle przewijały mu się wspomnienia związane tamtą feralną wyprawą i przyjacielem brata, który jej nie przeżył. Z jednej strony cieszył się, że Mulciber nie oczekiwał od niego podjęcia żadnych kroków, które miałyby na celu doprowadzenie Cadana do porządku, z drugiej jednak - i tak chciał do niego napisać, by uświadomić mu, jakie są konsekwencje jego działań i jak wiele ryzykuje pozwalając sobie na takie niedopatrzenia. Na pewno prowadził interesy nie tylko z ludźmi takimi jak Ramsey, z członkami Rycerzy, którzy nie powinni podnieść na niego ręki, jeśli nie chcieli osłabić łączącej ich organizacji, a skoro tak - stawiał na szali nie tylko swoje zdrowie, ale i bezpieczeństwo najbliższych sobie osób. Zatracony w żałobie Cadan mógł zapomnieć o takim szczególe, o bezwzględności czarodziejów, z którymi przyszło im prowadzić interesy.
Między jego brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy pies, na którego postawił jego towarzysz - czarny diabeł - przesunął się do przodu, wytrwale wyprzedzając kolejne psy. Niestety, sprawiło to, że jego chart znalazł się nieco za połową stawki; Caelan nie wiedział, czy wystarczy mu czasu, by nadrobić tę stratę.
Oderwał wzrok od gonitwy dopiero wtedy, gdy Ramsey wspomniał o pokerze. Był wróżbitą? Na pewno kiedyś o tym słyszał, ktoś musiał o tym mówić, czy na spotkaniu Rycerzy, czy na Nokturnie, inna sprawa, że Goyle nie pokładał wiary w plotki. Teraz jednak, kiedy Mulciber sam o tym napomknął, nie miał powodu, by wątpić.
- Lubię zakłady - powtórzył po nim, tym razem w formie odpowiedzi na propozycję partyjki. Wygiął usta w czymś, co przypominać mogło niewielki uśmiech. - Przyjmuję wyzwanie. Nigdy nie grałem jeszcze z wróżbitą. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
Nie mógł wiedzieć, co jego towarzysz myślał o samej gonitwie, na ile sceptycznie do niej podchodził, jednak nawet, gdyby mógł poznać jego myśli, nie przejąłby się nimi wiele. Dopóki wyścigi psów pozwalały mu zapomnieć o narzekaniu żony, dopóty miał zamiar przesiadywać tutaj długimi godzinami.
Znów oderwał wzrok od psa oznaczonego numerem siedem, by spojrzeć na twarz Mulcibera, tym razem już bez uśmiechu, całkowicie poważnie. Jego twarz była nieprzenikniona, nic nie zwiastowało jednak burzy.
Milczał przez dłuższą chwilę, w zamyśleniu obserwując poczynania diabelnie szybkich chartów, by w końcu odezwać się po swojemu, po cichu, bez śladu wcześniejszego rozluźnienia.
- Brzmi interesująco - odpowiedział, kątem oka zerkając ku trzymanemu przez niego pudełku. - Gdzie chciałbyś omówić szczegóły? - zapytał lakonicznie, nie chcąc przechodzić do sedna tu i teraz. To nie było dobre miejsce na tę dyskusję, w trakcie której powinni ustalić jasne zasady postępowania, wyraźnie określić granice tej współpracy. Goyle miał tylko nadzieję, że będzie mógł sprostać wymaganiom Ramseya; potrzebował klientów, na których mógłby liczyć przez długie miesiące.
- Miałeś rację. Znasz się na psach - dodał po chwili, w jego głosie pobrzmiewała nuta niezadowolenia. Wiedział, że najpewniej nie ma racji, że Mulciberowi daleko było do znawcy, jednak mimo to postawił na lepszego psa, mimo to trafniej przewidywał przebieg gonitwy.
Między jego brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy pies, na którego postawił jego towarzysz - czarny diabeł - przesunął się do przodu, wytrwale wyprzedzając kolejne psy. Niestety, sprawiło to, że jego chart znalazł się nieco za połową stawki; Caelan nie wiedział, czy wystarczy mu czasu, by nadrobić tę stratę.
Oderwał wzrok od gonitwy dopiero wtedy, gdy Ramsey wspomniał o pokerze. Był wróżbitą? Na pewno kiedyś o tym słyszał, ktoś musiał o tym mówić, czy na spotkaniu Rycerzy, czy na Nokturnie, inna sprawa, że Goyle nie pokładał wiary w plotki. Teraz jednak, kiedy Mulciber sam o tym napomknął, nie miał powodu, by wątpić.
- Lubię zakłady - powtórzył po nim, tym razem w formie odpowiedzi na propozycję partyjki. Wygiął usta w czymś, co przypominać mogło niewielki uśmiech. - Przyjmuję wyzwanie. Nigdy nie grałem jeszcze z wróżbitą. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
Nie mógł wiedzieć, co jego towarzysz myślał o samej gonitwie, na ile sceptycznie do niej podchodził, jednak nawet, gdyby mógł poznać jego myśli, nie przejąłby się nimi wiele. Dopóki wyścigi psów pozwalały mu zapomnieć o narzekaniu żony, dopóty miał zamiar przesiadywać tutaj długimi godzinami.
Znów oderwał wzrok od psa oznaczonego numerem siedem, by spojrzeć na twarz Mulcibera, tym razem już bez uśmiechu, całkowicie poważnie. Jego twarz była nieprzenikniona, nic nie zwiastowało jednak burzy.
Milczał przez dłuższą chwilę, w zamyśleniu obserwując poczynania diabelnie szybkich chartów, by w końcu odezwać się po swojemu, po cichu, bez śladu wcześniejszego rozluźnienia.
- Brzmi interesująco - odpowiedział, kątem oka zerkając ku trzymanemu przez niego pudełku. - Gdzie chciałbyś omówić szczegóły? - zapytał lakonicznie, nie chcąc przechodzić do sedna tu i teraz. To nie było dobre miejsce na tę dyskusję, w trakcie której powinni ustalić jasne zasady postępowania, wyraźnie określić granice tej współpracy. Goyle miał tylko nadzieję, że będzie mógł sprostać wymaganiom Ramseya; potrzebował klientów, na których mógłby liczyć przez długie miesiące.
- Miałeś rację. Znasz się na psach - dodał po chwili, w jego głosie pobrzmiewała nuta niezadowolenia. Wiedział, że najpewniej nie ma racji, że Mulciberowi daleko było do znawcy, jednak mimo to postawił na lepszego psa, mimo to trafniej przewidywał przebieg gonitwy.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Psy rwały się do przodu. Ich sylwetki przypominały wypuszczone z łyku strzały, były smukłe, ich nogi sprężyste, odbijały drobne i lekkie ciało bardzo daleko, a ich zgrabność pozwalała na bardzo szybkie zmiany uderzeń o grząski grunt. Po ich szaleńczym biegu z tyłu nie zostawało nic, poza unoszącym się w powietrzu pyłem, który potrzebował chwili, by opaść spokojnie na ziemię. I zapewnie nie stanie się to, aż do końca rundy, gdy charty przebiegną linię mety, a wśród nich zostanie ogłoszony psi zwycięzca - a wraz z nim, każdy kto na niego postawił. Zakłady go bawiły, pewnie jak większość ludzi, którzy byli w tym miejscu, lecz w przeciwieństwie do nich nie czuł adrenaliny w związku z możliwą wygraną, bądź porażką. Nie pojmował ich fenomenu, i pewnie był jedną z niewielu osób, która całkiem inaczej odbierała całe to przedsięwzięcie. Były czymś całkiem niezależnym od jego woli, prawdziwą formą ryzyka, w której jego umiejętności, inteligencja, czy rozsądek nie miały nic do rzeczy, ot co, łut szczęścia. Caelan wyglądał na kogoś, kto miał doświadczenie w takiej formie ryzyka. To, co robił również tym było, podobnie jak Cadan, który zaryzykował i stracił.
— Co powiesz na kasyno w porcie?— odpowiedział zarówno na wyzwanie, jak i pytanie dotyczące dalszych rozmów o współpracy. Ich obecność tam nikogo nie zdziwi, nie będą zbytnio rzucać się w oczy, a przy okazji będą mogli odbyć niezobowiązującą rozmowę o ewentualnej przyszłości. Niezobowiązującą, choć Ramsey już teraz, patrząc na swojego towarzysza wiedział, że w przeciwieństwie do swojego młodszego i nieodpowiedzialnego brata ten potrafi podjąć ryzyko i wygrać. Gra w pokera mogła rozpraszać dysputę o interesach; przyzwoity trening dla umysłu, test dla ich współpracy.— Nie jestem najlepszy w karty — przyznał nad wyraz skromnie, ale Goyle nie potrzebował zachęty; dlatego pozwolił sobie na żart. Doskonale wiedział na co go stać i co jest pewnikiem. Karty nigdy nie były pewne.
— Doprawdy?— spytał z szelmowskim uśmiechem, prostując się przy barierce. Jego kręgosłup wygiął się, jak struna, naprężył się, a Ramsey powrócił do właściwej wysokości z góry spoglądając na pogrążone w zabójczym pędzie psy. Obserwował jak chart wybrany przez Goyla na ostatniej prostej gwałtownie przyspiesza i bierze bokiem wszystkie pozostałe, gnając do przodu, pomimo zmęczenia, pomimo kurzu. Wyprzedzał jednego po drugim, jak leci, przeciskając się pomiędzy zwierzętami, ścigając uciekający cel.
Uśmiechnął się słabo, a cienie zatańczyły na jego twarzy na moment łagodząc zmęczony i surowy wyraz twarzy. Chwycił pudełko w jedną rękę, drugą w wyrazie gratulacji położył na ramieniu mężczyzny. Nie zabrał jej od razu, zatrzymał wymownie.
— To nie potrwa długo — omawianie szczegółów. — Moja lista warunków jest krótka i prosta. Zastanów się nad swoją — zaproponował mu, uśmiechając się jeszcze lekko, wtedy też odjął rękę i zrobił pierwszy krok w kierunku wyjścia. Zatrzymał się jeszcze na moment, by zerknąć na swojego psa. Nie był najlepszy w niezależnych zakładach, ale był dobry w omawianiu przyszłości, szczególnie swojej.
— Co powiesz na kasyno w porcie?— odpowiedział zarówno na wyzwanie, jak i pytanie dotyczące dalszych rozmów o współpracy. Ich obecność tam nikogo nie zdziwi, nie będą zbytnio rzucać się w oczy, a przy okazji będą mogli odbyć niezobowiązującą rozmowę o ewentualnej przyszłości. Niezobowiązującą, choć Ramsey już teraz, patrząc na swojego towarzysza wiedział, że w przeciwieństwie do swojego młodszego i nieodpowiedzialnego brata ten potrafi podjąć ryzyko i wygrać. Gra w pokera mogła rozpraszać dysputę o interesach; przyzwoity trening dla umysłu, test dla ich współpracy.— Nie jestem najlepszy w karty — przyznał nad wyraz skromnie, ale Goyle nie potrzebował zachęty; dlatego pozwolił sobie na żart. Doskonale wiedział na co go stać i co jest pewnikiem. Karty nigdy nie były pewne.
— Doprawdy?— spytał z szelmowskim uśmiechem, prostując się przy barierce. Jego kręgosłup wygiął się, jak struna, naprężył się, a Ramsey powrócił do właściwej wysokości z góry spoglądając na pogrążone w zabójczym pędzie psy. Obserwował jak chart wybrany przez Goyla na ostatniej prostej gwałtownie przyspiesza i bierze bokiem wszystkie pozostałe, gnając do przodu, pomimo zmęczenia, pomimo kurzu. Wyprzedzał jednego po drugim, jak leci, przeciskając się pomiędzy zwierzętami, ścigając uciekający cel.
Uśmiechnął się słabo, a cienie zatańczyły na jego twarzy na moment łagodząc zmęczony i surowy wyraz twarzy. Chwycił pudełko w jedną rękę, drugą w wyrazie gratulacji położył na ramieniu mężczyzny. Nie zabrał jej od razu, zatrzymał wymownie.
— To nie potrwa długo — omawianie szczegółów. — Moja lista warunków jest krótka i prosta. Zastanów się nad swoją — zaproponował mu, uśmiechając się jeszcze lekko, wtedy też odjął rękę i zrobił pierwszy krok w kierunku wyjścia. Zatrzymał się jeszcze na moment, by zerknąć na swojego psa. Nie był najlepszy w niezależnych zakładach, ale był dobry w omawianiu przyszłości, szczególnie swojej.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Trasa Greyhound Derby
Szybka odpowiedź