Wesoła Wdówka
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Wesoła Wdówka
"Wesoła Wdówka" to klub dla pań prowadzony przez martwą wdowę. Pani Oak pomimo śmierci nie utraciła pogody ducha i radzi sobie świetnie - niektórzy mówią, że jest nawet weselsza i żwawsza niż przed śmiercią. Złośliwi twierdzą, że w końcu jej głowa stała się lżejsza - nie mylą się, pani Oak zmarła w wyniku dekapitacji, którą miał wykonać na niej zazdrosny kochanek. Nie odebrało jej to animuszu ani doskonałych manier, choć czasem dosłownie zapomina głowy wciąż doskonale radzi sobie z organizacją podwieczorków dla kulturalnego towarzystwa i uwielbia tańczyć. Klub mieści się w bogatszej części miasta, a jego gośćmi są przede wszystkim kobiety z wyższych sfer.
Do szykownego wnętrza prowadzi świstoklik zaklęty w wazonie ozdobionym zawsze świeżymi kwiatami, znajdujący się tuż przy wejściu w korytarzu: przenosi on damy na najwyższą kondygnację, skąd roztacza się przepiękny widok na panoramę Londynu. Salonik ów, choć niewielki, wydaje się bardzo przestronny - co z pewnością jest zasługą nagiego parkietu przygotowanego do ćwiczeń, zarówno tańców, jaki i równowagi i prostej postawy. Przeszklone ściany wpuszczają do środka dużo światła, a miękkie kanapy pozwalają odpocząć po ciężkim dniu przy filiżance doskonałej angielskiej herbaty. Choć na stoliku kawkowym ustawiono gramofon, rzadko wygrywa melodię - znacznie częściej podwieczorki uświetnia gra którejś z kobiet na znajdującym się tutaj białym fortepianie. Bezgłowa pani Oak zawsze pozostaje duszą towarzystwa, choć przeważnie z oczywistych względów nie jest zbyt rozmowna - może to lepiej, że zwykle nie słyszy, kiedy młode dziewczęta obgadują swoje koleżanki.
Do szykownego wnętrza prowadzi świstoklik zaklęty w wazonie ozdobionym zawsze świeżymi kwiatami, znajdujący się tuż przy wejściu w korytarzu: przenosi on damy na najwyższą kondygnację, skąd roztacza się przepiękny widok na panoramę Londynu. Salonik ów, choć niewielki, wydaje się bardzo przestronny - co z pewnością jest zasługą nagiego parkietu przygotowanego do ćwiczeń, zarówno tańców, jaki i równowagi i prostej postawy. Przeszklone ściany wpuszczają do środka dużo światła, a miękkie kanapy pozwalają odpocząć po ciężkim dniu przy filiżance doskonałej angielskiej herbaty. Choć na stoliku kawkowym ustawiono gramofon, rzadko wygrywa melodię - znacznie częściej podwieczorki uświetnia gra którejś z kobiet na znajdującym się tutaj białym fortepianie. Bezgłowa pani Oak zawsze pozostaje duszą towarzystwa, choć przeważnie z oczywistych względów nie jest zbyt rozmowna - może to lepiej, że zwykle nie słyszy, kiedy młode dziewczęta obgadują swoje koleżanki.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:43, w całości zmieniany 1 raz
/11.06
Ze światem działo się coś niedobrego. Nie interesował mnie los mugoli, ale czarodzieje boleśnie odczuli skutki magii, która zwróciła się przeciwko nim. Nam. Wciąż miałem przed oczami makabryczne skutki wydarzeń z pierwszego maja, choć spokój o najbliższą rodzinę oraz rozciągający się jak guma czas powoli zamazywał wszystkie bolączki, z jakimi borykałem się jeszcze miesiąc temu. Życie powoli się stabilizowało, co okazało się być widoczne nie tylko w życiu moim, ale i społeczności arystokracji choćby. Lady Nott zapowiedziała zorganizowanie sabatu na połowę czerwca, co dało wszystkim jasny sygnał, że wszelkie smutki należało ukrócić. Być może zająć się rozrywką odciągającą pesymistyczne myśli od źródła problemu; nie uważałem się jednak za zwolennika zachowania niemającego na celu rozwiązanie problemu, a zaledwie go przykrycie z myślą, że ten zniknie sam. Z drugiej strony nie byłem także upoważniony do zwracania uwagi lady Adelaidzie. I jednocześnie lubiłem spotkania w gronie śmietanki towarzyskiej, szczególnie jeśli zahaczały o tematykę sztuki. Żałowałem, że tematyka nadchodzącego przyjęcia oscylować będzie wokół zimy, tak wstrętnie zimnej zresztą i nieodpowiedniej do pory roku, jaka powinna pojawić się na ulicach, ale oczywistym było, że wezmę w nim udział.
Mimo wszystko to nie nad tym się zastanawiałem, nie to było celem mojego zmartwienia. Obawiałem się o siostrę, niezwykle wyczuloną na magię; po pojawieniu się anomalii mogło stać się z nią dosłownie wszystko; świadomość, że nie mogłem panować nad tym nieposkromionym potencjałem chroniąc w ten sposób najdroższą mi rodzinę, przyprawiała mnie o ból głowy. Być może to on sprawił, że pojawiłem się w jednej z londyńskich dzielnic, ale nie tylko to było tego powodem. Możliwości do spacerów miałem mnóstwo, nie tylko na wyspie Wight, ale też w malowniczym Hampshire. Mogłem wybrać którykolwiek skrawek tego wspaniałego hrabstwa nie czując zawodu nad widokami podczas przechadzki, ale to nie chodziło o to. Miałem pewną niezbyt chlubną sprawę do załatwienia, o której nie wypadało nawet wspominać. Popełniłem głupstwo, ale dopóki nikt o nim nie wiedział, nie trawiły mnie wyrzuty sumienia. I tak zaowocowało to tym, że znalazłem się w tej dzielnicy. Sam. Zamierzałem się przejść, ochłonąć po przykrej porażce, ale szalejąca magia znów mnie zaskoczyła. Ni stąd, ni zowąd, zebrała się przerażająca śnieżyca. Wiatr dął jak nigdy, nawet między ciasno ulokowanymi blokami. Śnieg sypał coraz intensywniej, pozwalając białym płatkom przylepiać się nie tylko do ubrań, ale też wciskając się w oczy, które mrużyłem coraz mocniej. Skrzyżowałem ręce na piersi, chcąc zwiększyć ciepłotę ciała, ale na niewiele się to zdało. Chłód szybko pokonywał barierę wykonaną z materiału przenikając do skóry. Twarz to myślałem, że zaraz mi odpadnie; jakim cudem ta zamieć wznieciła się tak szybko?
Niewiele myśląc przyspieszyłem kroku, ale nie wiedziałem, że zmierzam wprost na zderzenie. Wydawało mi się, że kiedy lekko uchylałem powieki, widziałem przed sobą ludzką sylwetkę, ale to może tylko wirujący śnieg tańczący w świetle latarni?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ze światem działo się coś niedobrego. Nie interesował mnie los mugoli, ale czarodzieje boleśnie odczuli skutki magii, która zwróciła się przeciwko nim. Nam. Wciąż miałem przed oczami makabryczne skutki wydarzeń z pierwszego maja, choć spokój o najbliższą rodzinę oraz rozciągający się jak guma czas powoli zamazywał wszystkie bolączki, z jakimi borykałem się jeszcze miesiąc temu. Życie powoli się stabilizowało, co okazało się być widoczne nie tylko w życiu moim, ale i społeczności arystokracji choćby. Lady Nott zapowiedziała zorganizowanie sabatu na połowę czerwca, co dało wszystkim jasny sygnał, że wszelkie smutki należało ukrócić. Być może zająć się rozrywką odciągającą pesymistyczne myśli od źródła problemu; nie uważałem się jednak za zwolennika zachowania niemającego na celu rozwiązanie problemu, a zaledwie go przykrycie z myślą, że ten zniknie sam. Z drugiej strony nie byłem także upoważniony do zwracania uwagi lady Adelaidzie. I jednocześnie lubiłem spotkania w gronie śmietanki towarzyskiej, szczególnie jeśli zahaczały o tematykę sztuki. Żałowałem, że tematyka nadchodzącego przyjęcia oscylować będzie wokół zimy, tak wstrętnie zimnej zresztą i nieodpowiedniej do pory roku, jaka powinna pojawić się na ulicach, ale oczywistym było, że wezmę w nim udział.
Mimo wszystko to nie nad tym się zastanawiałem, nie to było celem mojego zmartwienia. Obawiałem się o siostrę, niezwykle wyczuloną na magię; po pojawieniu się anomalii mogło stać się z nią dosłownie wszystko; świadomość, że nie mogłem panować nad tym nieposkromionym potencjałem chroniąc w ten sposób najdroższą mi rodzinę, przyprawiała mnie o ból głowy. Być może to on sprawił, że pojawiłem się w jednej z londyńskich dzielnic, ale nie tylko to było tego powodem. Możliwości do spacerów miałem mnóstwo, nie tylko na wyspie Wight, ale też w malowniczym Hampshire. Mogłem wybrać którykolwiek skrawek tego wspaniałego hrabstwa nie czując zawodu nad widokami podczas przechadzki, ale to nie chodziło o to. Miałem pewną niezbyt chlubną sprawę do załatwienia, o której nie wypadało nawet wspominać. Popełniłem głupstwo, ale dopóki nikt o nim nie wiedział, nie trawiły mnie wyrzuty sumienia. I tak zaowocowało to tym, że znalazłem się w tej dzielnicy. Sam. Zamierzałem się przejść, ochłonąć po przykrej porażce, ale szalejąca magia znów mnie zaskoczyła. Ni stąd, ni zowąd, zebrała się przerażająca śnieżyca. Wiatr dął jak nigdy, nawet między ciasno ulokowanymi blokami. Śnieg sypał coraz intensywniej, pozwalając białym płatkom przylepiać się nie tylko do ubrań, ale też wciskając się w oczy, które mrużyłem coraz mocniej. Skrzyżowałem ręce na piersi, chcąc zwiększyć ciepłotę ciała, ale na niewiele się to zdało. Chłód szybko pokonywał barierę wykonaną z materiału przenikając do skóry. Twarz to myślałem, że zaraz mi odpadnie; jakim cudem ta zamieć wznieciła się tak szybko?
Niewiele myśląc przyspieszyłem kroku, ale nie wiedziałem, że zmierzam wprost na zderzenie. Wydawało mi się, że kiedy lekko uchylałem powieki, widziałem przed sobą ludzką sylwetkę, ale to może tylko wirujący śnieg tańczący w świetle latarni?
[bylobrzydkobedzieladnie]
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Ostatnio zmieniony przez Flavien Lestrange dnia 19.02.18 10:27, w całości zmieniany 1 raz
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiele zapowiadało, że pierwszy czerwcowy dzień przyniesie ponowne ochłodzenie oraz zadziwiające pogodowe fanaberie - ostatnie kilkadziesiąt godzin smagnęło Anglię zimowym frontem potężnych burz, wyrządzających wiele szkód w świeżo naprawionych budynkach - ale Deirdre naiwnie uznała, że skoro największa nawałnica przetoczyła się przez Kent ubiegłego wieczoru, najgorsze ma już za sobą. Wyrwała się z Białej Willi nie bez powodu, potrzebowała oddechu, dystansu, także od miejsca, które na dobre miało stać się jej domem. W ciągu ostatnich dób wiele wątpliwości uległo rozwianiu, inne straciły na znaczeniu, niwelowane nie tylko gwałtownymi wyładowaniami, uzdrawiającymi napiętą atmosferę, ale także koszmarną perspektywą pewnych odwiedzin, które czekały na nich na końcu letniego miesiąca. Widmo Azkabanu nie było już mrzonką, czas, który im pozostał, topił się w dłoniach i Deirdre po raz pierwszy w życiu nie mogła zaplanować nic dalej. Wyrwana z rutyny, wepchnięta w nowe ramy, pozbawiona sprawczości i jakiegokolwiek zapewnienia, że zdoła powitać lipiec jako osoba żywa, zmieniła podejście do kolejnych dni. Zamierzała każdy z nich wykorzystać jak najlepiej. W maju odpoczęła, zadomowiła się w Białej Willi: teraz, silniejsza, mogła korzystać z uroków nowego życia intensywniej. Pomimo niesprzyjającej aury wybrała się więc do Londynu; odwiedziła Eir a później zamierzała udać się po raz pierwszy do drogiej dzielnicy handlowej. Na razie tylko po to, by przejść przed witrynami sklepów bez poczucia bycia uzurpatorką. Niezwykle ambitne plany zniweczyła jednak gwałtownie psująca się pogoda. Deszcz zamienił się w marznący śnieg, potem w grad, wiatr zaczął wiać z niepokojącą siłą a niebo poczerniało, zapowiadając potworną śnieżycę. Utrudniała ona poruszanie się; Deirdre skuliła się, brnąc przed siebie, pilnując, by krwistoczerwony szal nie odsłonił posiniaczonej szyi. Zachowanie pozorów przyzwoitości okazało się jednak najmniejszym problemem, wichura przybierała na sile a ona sama wpadła na jakiegoś przechodnia, również umykającego przed zacinającym śniegiem.
- Flavien - powitała go z uprzejmie, choć wątpiła, by usłyszał swe imię wśród szalejącej zawieruchy. Wiatr nasilał się, smagając ją po twarzy czarnymi włosami, wydymając materiał zbyt letniego płaszcza, wzbijał tumany śniegu. Okiennice okolicznych kamienic trzaskały, zimno stawało się nie do wytrzymania; ludzie rozpierzchli się z ulicy i Deirdre poczuła, jak ktoś łapie ją za ramię, ciągnąc za sobą w bok, na ganek niewidocznej w zawiei kamienicy. Ozdobione finezyjnymi witrażami drzwi wejściowe otworzyły się a podmuch wiatru wręcz wepchnął ją do środka - kątem oka zauważyła, że towarzyszył jej także Flavien. Wydawało się, że znaleźli schronienie: głównie dzięki przytomności eleganckiego, postawnego czarodzieja, otrzepującego się własnie ze śniegu. Deirdre czuła się zdezorientowana, huczące podmuchy ciągle szumiały w uszach a policzki niezdrowo poczerwieniały z zimna. Przeniosła spojrzenie na lorda Lestrange, otrzepując rękawy płaszcza z nagromadzonego śniegu.
- Przeklęte anomalie - sapnął oburzony jegomość, po czym kulturalnie dotknął ronda kapelusza i...zniknął. Niestety, nie w całości; widocznie magiczne szaleństwo, przynoszące tego dnia potężną śnieżycę, igrało nie tylko z warunkami atmosferycznymi. Teleportacja czarodzieja okazała się nie do końca udana a w miejscu, w którym przed chwilą stał jeden z towarzyszy nieszczęścia, pozostała urwana pod kolanem prawa noga. Jeszcze kilka sekund utrzymała pion, by później, z cichym plaśnięciem i krwią, rozlewającą się dookoła, opaść na elegancki dywan. Deirdre wpatrywała się w ciszy w oderwaną kończynę, natychmiast zdając sobie sprawę z oczekiwanej po pannie reakcji. To nic, że sama była świadkiem - oraz przyczyną - gorszych obrażeń, musiała odgrywać swoją normalną rolę. Przytknęła dłoń do ust i odwróciła się gwałtownie, chwiejnie zmierzając w stronę schodków, prowadzących wgłąb kamienicy - starając się wyglądać tak, jakby miała zaraz widowiskowo zemdleć z powodu obrzydliwego i przerażającego widoku, odbierającego jej dech w piersiach wraz z możliwością rozpoczęcia kulturalnej konwersacji z dawno niewidzianym mężczyzną.
- Flavien - powitała go z uprzejmie, choć wątpiła, by usłyszał swe imię wśród szalejącej zawieruchy. Wiatr nasilał się, smagając ją po twarzy czarnymi włosami, wydymając materiał zbyt letniego płaszcza, wzbijał tumany śniegu. Okiennice okolicznych kamienic trzaskały, zimno stawało się nie do wytrzymania; ludzie rozpierzchli się z ulicy i Deirdre poczuła, jak ktoś łapie ją za ramię, ciągnąc za sobą w bok, na ganek niewidocznej w zawiei kamienicy. Ozdobione finezyjnymi witrażami drzwi wejściowe otworzyły się a podmuch wiatru wręcz wepchnął ją do środka - kątem oka zauważyła, że towarzyszył jej także Flavien. Wydawało się, że znaleźli schronienie: głównie dzięki przytomności eleganckiego, postawnego czarodzieja, otrzepującego się własnie ze śniegu. Deirdre czuła się zdezorientowana, huczące podmuchy ciągle szumiały w uszach a policzki niezdrowo poczerwieniały z zimna. Przeniosła spojrzenie na lorda Lestrange, otrzepując rękawy płaszcza z nagromadzonego śniegu.
- Przeklęte anomalie - sapnął oburzony jegomość, po czym kulturalnie dotknął ronda kapelusza i...zniknął. Niestety, nie w całości; widocznie magiczne szaleństwo, przynoszące tego dnia potężną śnieżycę, igrało nie tylko z warunkami atmosferycznymi. Teleportacja czarodzieja okazała się nie do końca udana a w miejscu, w którym przed chwilą stał jeden z towarzyszy nieszczęścia, pozostała urwana pod kolanem prawa noga. Jeszcze kilka sekund utrzymała pion, by później, z cichym plaśnięciem i krwią, rozlewającą się dookoła, opaść na elegancki dywan. Deirdre wpatrywała się w ciszy w oderwaną kończynę, natychmiast zdając sobie sprawę z oczekiwanej po pannie reakcji. To nic, że sama była świadkiem - oraz przyczyną - gorszych obrażeń, musiała odgrywać swoją normalną rolę. Przytknęła dłoń do ust i odwróciła się gwałtownie, chwiejnie zmierzając w stronę schodków, prowadzących wgłąb kamienicy - starając się wyglądać tak, jakby miała zaraz widowiskowo zemdleć z powodu obrzydliwego i przerażającego widoku, odbierającego jej dech w piersiach wraz z możliwością rozpoczęcia kulturalnej konwersacji z dawno niewidzianym mężczyzną.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Flavien. Świst wiatru przetykany niesłyszalną melodią wirujących płatków śniegu układał się wyraźnie w moje imię. Barwione kobiecym głosem, niepokojąco znajomym. Sylwetka majacząca w słabym świetle latarni nabierała konkretniejszych kształtów, wręcz rysów twarzy. Patrzyłem na to zjawisko zaskoczony, otępiale oniemiały, aż uderzyło mnie ono z impetem w zastygnięte od zimna i szoku ciało. Zamrugałem, przetarłem gołymi pięściami powieki, podejmując kolejną próbę wychwycenia jednoznacznych obrazów. Egzotycznej urody, kociego wzroku oraz czerni włosów nie mogłem pomylić z nikim innym.
- Deirdre – wydobyło się z moich ust, cicho. Imię zostało nasączone niepewnością, kolejną porcją zdziwienia, może nawet niedowierzania? Ile to czasu minęło? Przez tańczący nad nami śnieg nie mogłem się skupić na obliczeniach, a zanim zdołałem w jakikolwiek sposób zareagować, poczułem nagłe szarpnięcie ramienia. Bezwiednie, posłusznie podreptałem w tamtym kierunku, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę z przekroczenia progu. Prawdopodobnie czyjegoś domu. Ciepło w porównaniu do temperatury panującej na zewnątrz zaatakowało mój organizm znienacka, potęgując powolne rozpoczęcie ulotnego uczucia ulgi. Było naprawdę miło, do momentu, w którym zrozumiałem, że stałem wraz z Tsagairt i nieznanym mi mężczyzną w ciasnym korytarzu. Czy ten lokal należał do niego? Czy ona go znała? Wiele pytań pojawiło się w mojej głowie, ale oszołomiony rozwojem wydarzeń milczałem, wpatrując się pytającym wzrokiem to w kobietę, to w mężczyznę. Trochę bez pełnej kontroli nad własnym ciałem także i ja rozpocząłem strzepywanie białego puchu z rękawów oraz połów ciemnej szaty. Kiedy uniosłem wzrok, pewien, że chciałbym zadać te wszystkie pytania, zobaczyłem jak mężczyzna znika. I traci nogę. Dosłownie.
Moje oczy rozszerzyły się chyba do granic możliwości; odczuwałem ból fizyczny wpatrując się w krwawiącą kończynę, szybko opadającej na podłogę z cichym plaśnięciem. Jak mięso uderzające o blat kuchenny; kiedyś przechodząc obok królestwa skrzata usłyszałem właśnie taki dźwięk, a że zapamiętuję je wręcz z chorobliwą dokładnością, nietrudno było mi go teraz odtworzyć.
W kilka chwil zrobiło mi się duszno, gorąco zalało mnie od środka, barwiąc policzki na karminowo, znakując przestrzeń kolejną czerwienią krwi. Nie wiem ile czasu stałem sparaliżowany kolejnymi, groteskowymi wydarzeniami dzisiejszego dnia, nim zauważyłem reakcję Deirdre. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że taki widok nie obrzydziłby jej osoby; przecież kobiety były nader wrażliwe, o delikatnej strukturze umysłu, niezwykle empatyczne. Dlaczego z nią miałoby być inaczej?
Uzmysłowienie sobie sytuacji stanowiło krok do rozwiązania problemu, niestety nie likwidując go całkowicie. Co miałbym z tą nogą zrobić? Co jeśli czarodziej zdecyduje się po nią wrócić? Na pewno zechce, by mu ją przyszyli na nowo. Nie mogłem jej zatem w żaden sposób zutylizować. Wyprowadzenie nas z tego parszywego miejsca wprost w szalejącą zamieć nie wydawało się być pomysłem ani trochę rozsądnym. Podszedłem szybko do Tsagairt z zamiarem pociągnięcia jej do innego pomieszczenia; jednak na drodze jak spod ziemi wyrosła bezgłowa sylwetka kobiecej zjawy. Rozpościerała ramiona, jak gdyby serdecznie nas witała. Potem wskazywała uporczywie na wazon, stojący akurat za feralną, oderwaną nogą nieznanego jegomościa. Czy ja oszalałem?
- Pierwszy raz nie wiem co powiedzieć – wymamrotałem do nie wiadomo kogo. Wreszcie chwyciłem chłodną dłoń czarownicy, w istocie prowadząc ją do ducha, który jakby skrywał tajemnicę, którą koniecznie pragnęliśmy poznać. – Nie patrz – poleciłem jej jeszcze, choć odnosiłem wrażenie, że moje starania były niewystarczające. Jak się zachować w tak absurdalnych okolicznościach, kiedy jest się odpowiedzialnym nie tylko za siebie, ale też za drugą osobę?
- Deirdre – wydobyło się z moich ust, cicho. Imię zostało nasączone niepewnością, kolejną porcją zdziwienia, może nawet niedowierzania? Ile to czasu minęło? Przez tańczący nad nami śnieg nie mogłem się skupić na obliczeniach, a zanim zdołałem w jakikolwiek sposób zareagować, poczułem nagłe szarpnięcie ramienia. Bezwiednie, posłusznie podreptałem w tamtym kierunku, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę z przekroczenia progu. Prawdopodobnie czyjegoś domu. Ciepło w porównaniu do temperatury panującej na zewnątrz zaatakowało mój organizm znienacka, potęgując powolne rozpoczęcie ulotnego uczucia ulgi. Było naprawdę miło, do momentu, w którym zrozumiałem, że stałem wraz z Tsagairt i nieznanym mi mężczyzną w ciasnym korytarzu. Czy ten lokal należał do niego? Czy ona go znała? Wiele pytań pojawiło się w mojej głowie, ale oszołomiony rozwojem wydarzeń milczałem, wpatrując się pytającym wzrokiem to w kobietę, to w mężczyznę. Trochę bez pełnej kontroli nad własnym ciałem także i ja rozpocząłem strzepywanie białego puchu z rękawów oraz połów ciemnej szaty. Kiedy uniosłem wzrok, pewien, że chciałbym zadać te wszystkie pytania, zobaczyłem jak mężczyzna znika. I traci nogę. Dosłownie.
Moje oczy rozszerzyły się chyba do granic możliwości; odczuwałem ból fizyczny wpatrując się w krwawiącą kończynę, szybko opadającej na podłogę z cichym plaśnięciem. Jak mięso uderzające o blat kuchenny; kiedyś przechodząc obok królestwa skrzata usłyszałem właśnie taki dźwięk, a że zapamiętuję je wręcz z chorobliwą dokładnością, nietrudno było mi go teraz odtworzyć.
W kilka chwil zrobiło mi się duszno, gorąco zalało mnie od środka, barwiąc policzki na karminowo, znakując przestrzeń kolejną czerwienią krwi. Nie wiem ile czasu stałem sparaliżowany kolejnymi, groteskowymi wydarzeniami dzisiejszego dnia, nim zauważyłem reakcję Deirdre. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że taki widok nie obrzydziłby jej osoby; przecież kobiety były nader wrażliwe, o delikatnej strukturze umysłu, niezwykle empatyczne. Dlaczego z nią miałoby być inaczej?
Uzmysłowienie sobie sytuacji stanowiło krok do rozwiązania problemu, niestety nie likwidując go całkowicie. Co miałbym z tą nogą zrobić? Co jeśli czarodziej zdecyduje się po nią wrócić? Na pewno zechce, by mu ją przyszyli na nowo. Nie mogłem jej zatem w żaden sposób zutylizować. Wyprowadzenie nas z tego parszywego miejsca wprost w szalejącą zamieć nie wydawało się być pomysłem ani trochę rozsądnym. Podszedłem szybko do Tsagairt z zamiarem pociągnięcia jej do innego pomieszczenia; jednak na drodze jak spod ziemi wyrosła bezgłowa sylwetka kobiecej zjawy. Rozpościerała ramiona, jak gdyby serdecznie nas witała. Potem wskazywała uporczywie na wazon, stojący akurat za feralną, oderwaną nogą nieznanego jegomościa. Czy ja oszalałem?
- Pierwszy raz nie wiem co powiedzieć – wymamrotałem do nie wiadomo kogo. Wreszcie chwyciłem chłodną dłoń czarownicy, w istocie prowadząc ją do ducha, który jakby skrywał tajemnicę, którą koniecznie pragnęliśmy poznać. – Nie patrz – poleciłem jej jeszcze, choć odnosiłem wrażenie, że moje starania były niewystarczające. Jak się zachować w tak absurdalnych okolicznościach, kiedy jest się odpowiedzialnym nie tylko za siebie, ale też za drugą osobę?
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początkowy chaos przypadkowego spotkania nie pozwolił Deirdre zebrać myśli - postać Flaviena wydawała się ciągle niematerialna, przesłonięta chmurą śniegu i połami czarnego płaszcza, szarpanego wiatrem. Stukot obcasów na kamiennych schodach, trzask wejściowych drzwi, wizg wiatru trzęsącego okiennicami, chluśnięcie krwi na posadzkę - rzeczywistość kręciła się jak w wyjątkowo niedorzecznym kalejdoskopie, na chwilę wyciągając Dei z stanu wewnętrznego spokoju. Nowe sytuacje wzbudzały w niej niepokój, frustrowały, zupełnie inaczej zaplanowała nadchodzący dzień, zamierzała zmierzyć się z nieosiągalną wcześniej rzeczywistością na materialnym poziomie a nie trafiać w sam środek zawieruchy, a później do nieznanego azylu, wepchnięta w ramy spotkania po latach. Rozpoczynającego się w niewygodnej atmosferze, wiatr ciągle świszczał jej w uszach, czarne włosy wyglądały na więcej niż nieuczesane a zacinający wiatr ze śniegiem wywołał na jej twarzy rumieńce o barwie prawie tak intensywnej, jak krew zalewająca wejściowy dywanik.
- Ja...odrobinę mi słabo- wychrypiała oczywistość, unosząc drżącą dłoń do czoła, drugą zaś wspierając się na zaoferowanym jej przez Flaviena ramieniu. W normalnych okolicznościach zaśmiałaby się perliście z uroczego przyznania się do braku zachwycającego retoryką powitania - kto jak kto, ale lord Lestrange zawsze wiedział co i jak powiedzieć, by zauroczyć sobą każdego rozmówcę - ale musiała odgrywać damę w opałach, nieprzywykłą do widoku posoki. Po kilku krokach przystanęła chwiejnie, mocniej opierając się Flavienie. Pachniał inaczej, mrozem, oczywiście, lecz głównie dorosłością. Już nie chłopięcym dormitorium, modną w tych latach francuską wodą kolońską i szorstkim mundurkiem. Uśmiechnęła się lekko do tych wspomnień, wyjątkowo folgując sobie z okazywaniem emocji. Chaos ostatnich minut należało jakoś odreagować - oraz docenić w końcu towarzystwo, w jakim przyszło jej zostać uwięzioną. I bohatersko ratowaną przez lorda: prawie przymknęła oczy, lecz przecież nigdy nie była wydelikaconą panienką, nawet za młodu dość dzielnie podchodząc do życia. Przesunęła wzrok znad ramienia mężczyzny, natrafiając nim na ducha. Zamrugała gwałtownie, gdzie się, na Salazara, znaleźli? - Wolałabym spotkać cię po prostu w przytulnej kawiarni - wyszeptała cicho, wbijając palce w jego przedramię: doskonale odegrana niepewność, trochę mimowolnego strachu, chociaż serce nie przyśpieszyło nawet o takt. Odcięta od anomalijnej nawałnicy czuła się już bezpiecznie, krew i pokiereszowane mary nie wzruszały jej już wcale - ale Flavien nie wiedział o drodze, jaką przeszła od momentu, gdy zarumieniona i zdenerwowana przyjmowała pierwszy, niewinny pocałunek. Pamiętała jeszcze tamte emocje, zawstydzenie i wzruszenie przeżerające ją od środka, ale także ciekawość i pewną dumę. Lestrange należał do najpopularniejszych młodzieńców, nie minęło to z wiekiem, była przekonana, że i teraz życie wynosiło go na piedestał pod każdym względem. - Nic się nie zmieniłeś - dodała miękko, bez przesadnego przymilenia; ot, stwierdzenie faktu. Niektóre rzeczy pozostawały takie same; szarmancki, przystojny Flavien o złotych włosach jedynie pachniał inaczej. Z ich dwójki to Deirdre niosła na sobie brzemię upływającego czasu - wolną dłonią poprawiła kołnierz sukni, spod której wychylał się siny ślad biegnący wokół szyi, patrzyła jednak na niespokojnego ducha, szybującego tuż obok nich. - Raczej nie możemy się teleportować, nie chciałabym skończyć jak ten nieszczęśnik - szepnęła, dobrze wchodząc w rolę kobiety, nie potrafiącej podjąć własnej decyzji w tak krytycznej sytuacji. Krew, senne mary, potężna burza śnieżna; każda niewiasta miałaby problemy w odnalezieniu się w tej sytuacji - i przy tym zachowaniu dobrych manier. Zerknęła raz jeszcze na kobietę, mając nadzieję, że ta nie zorientuje się w wątpliwie atrakcyjnym podarunku w postaci nogi, zalewającej krwią przedpokój jej kamienicy. Jej domu? Nie miała pojęcia, gdzie się znajdowali - pamiętała jednak lekcje Louvela, mówiące o okrutnym charakterze niektórych duchów, bardzo nerwowo reagujących na nieprzyjemności uczynione im, specjalnie bądź też przypadkiem, przez żyjących i oddychających impertynentów. Wolałaby nie oberwać za grobu przykrą klątwą.
- Ja...odrobinę mi słabo- wychrypiała oczywistość, unosząc drżącą dłoń do czoła, drugą zaś wspierając się na zaoferowanym jej przez Flaviena ramieniu. W normalnych okolicznościach zaśmiałaby się perliście z uroczego przyznania się do braku zachwycającego retoryką powitania - kto jak kto, ale lord Lestrange zawsze wiedział co i jak powiedzieć, by zauroczyć sobą każdego rozmówcę - ale musiała odgrywać damę w opałach, nieprzywykłą do widoku posoki. Po kilku krokach przystanęła chwiejnie, mocniej opierając się Flavienie. Pachniał inaczej, mrozem, oczywiście, lecz głównie dorosłością. Już nie chłopięcym dormitorium, modną w tych latach francuską wodą kolońską i szorstkim mundurkiem. Uśmiechnęła się lekko do tych wspomnień, wyjątkowo folgując sobie z okazywaniem emocji. Chaos ostatnich minut należało jakoś odreagować - oraz docenić w końcu towarzystwo, w jakim przyszło jej zostać uwięzioną. I bohatersko ratowaną przez lorda: prawie przymknęła oczy, lecz przecież nigdy nie była wydelikaconą panienką, nawet za młodu dość dzielnie podchodząc do życia. Przesunęła wzrok znad ramienia mężczyzny, natrafiając nim na ducha. Zamrugała gwałtownie, gdzie się, na Salazara, znaleźli? - Wolałabym spotkać cię po prostu w przytulnej kawiarni - wyszeptała cicho, wbijając palce w jego przedramię: doskonale odegrana niepewność, trochę mimowolnego strachu, chociaż serce nie przyśpieszyło nawet o takt. Odcięta od anomalijnej nawałnicy czuła się już bezpiecznie, krew i pokiereszowane mary nie wzruszały jej już wcale - ale Flavien nie wiedział o drodze, jaką przeszła od momentu, gdy zarumieniona i zdenerwowana przyjmowała pierwszy, niewinny pocałunek. Pamiętała jeszcze tamte emocje, zawstydzenie i wzruszenie przeżerające ją od środka, ale także ciekawość i pewną dumę. Lestrange należał do najpopularniejszych młodzieńców, nie minęło to z wiekiem, była przekonana, że i teraz życie wynosiło go na piedestał pod każdym względem. - Nic się nie zmieniłeś - dodała miękko, bez przesadnego przymilenia; ot, stwierdzenie faktu. Niektóre rzeczy pozostawały takie same; szarmancki, przystojny Flavien o złotych włosach jedynie pachniał inaczej. Z ich dwójki to Deirdre niosła na sobie brzemię upływającego czasu - wolną dłonią poprawiła kołnierz sukni, spod której wychylał się siny ślad biegnący wokół szyi, patrzyła jednak na niespokojnego ducha, szybującego tuż obok nich. - Raczej nie możemy się teleportować, nie chciałabym skończyć jak ten nieszczęśnik - szepnęła, dobrze wchodząc w rolę kobiety, nie potrafiącej podjąć własnej decyzji w tak krytycznej sytuacji. Krew, senne mary, potężna burza śnieżna; każda niewiasta miałaby problemy w odnalezieniu się w tej sytuacji - i przy tym zachowaniu dobrych manier. Zerknęła raz jeszcze na kobietę, mając nadzieję, że ta nie zorientuje się w wątpliwie atrakcyjnym podarunku w postaci nogi, zalewającej krwią przedpokój jej kamienicy. Jej domu? Nie miała pojęcia, gdzie się znajdowali - pamiętała jednak lekcje Louvela, mówiące o okrutnym charakterze niektórych duchów, bardzo nerwowo reagujących na nieprzyjemności uczynione im, specjalnie bądź też przypadkiem, przez żyjących i oddychających impertynentów. Wolałaby nie oberwać za grobu przykrą klątwą.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie było nic złego w nowościach czy niespodziankach, jeśli prowadziły one do szczęśliwego zakończenia kolejnego dnia. Niestety nasza sytuacja wydawała się więcej niż dramatyczna. Nie mogłem uwierzyć w to, co się działo, a jednak działo się. Materialnie, namacalnie. Dłoń Deirdre była niezaprzeczalnie rzeczywista kiedy oplatały ją moje palce. Nie wiedziałem czy przypominała dokładnie tę samą, którą trzymałem kiedyś, w szkolnych czasach, ale to dlatego, że nie było ani czasu ani okoliczności, by się nad tym zastanowić. Metaliczny zapach ulanej z nogi krwi instynktownie nawoływał do opuszczenia tego miejsca i gdyby nie potężna zamieć, wyrzuciłbym nas oboje z tego przeklętego mieszkania. Wolałem jednak nie ryzykować ani zabłądzenia w śnieżnych zaspach ani kolejnego rozszczepienia teleportacją. Najrozsądniej było przeczekać tragiczne warunki pogodowe. Może jeszcze sam zdecydowałbym się na szaleńczy krok w stronę podwórza, ale obecność znajomej czarownicy obok mnie sprawiła momentalnie, że poczułem się odpowiedzialny także za nią. Dlatego oczywiste słowa padające z jej ust wywołały we mnie kolejną falę gęsiej skórki, pierwszą wywołaną przenikliwym chłodem krajobrazu. Odruchowo, wręcz oczywiście podałem jej swoje ramię, nie chcąc przecież, by upadła na podłogę. Coraz szerzej plamioną posoką, szpecąc beżowy dywan. Zbyt mocno skupiałem się na detalach otoczenia niż na samej Tsagairt, nie pozwalając na dopuszczenie do siebie sentymentalnych wniosków. To dlatego, że byłem mężczyzną i musiałem po raz kolejny w życiu okazać się siłą, kiedy psychika kobieca nosiła znamiona kruchej. A nawet gdyby tak nie było, to pozostawało dobre wychowanie, które nie mogło się zmarnować. Nieświadomy prawdziwych emocji towarzyszki idealnie wpasowywałem się w rolę rycerskiego bohatera, który zamierzał uratować swą damę z opresji. Gdybym tylko mógł spojrzeć na to z dystansu, z wiedzą posiadaną przez szkolną miłość, poczułbym się jak skończony idiota. Niewiedza czasem naprawdę okazywała się błogosławieństwem, choć nie dało się nie zauważyć, że gdyby jej nie było, miałbym szanse na normalniejsze zachowanie. Wraz z tym zachowałbym również twarz.
- Też bym wolał – odparłem zachowując spokój. Musiałem, po raz kolejny wpisywałem się w wyznaczone mi ramy, ale nie narzekałem. – Coś czuję, że to spotkanie zapamiętamy na długie lata – mruknąłem, być może w celu rozładowania atmosfery, ale wiedziałem przecież, że to niemożliwe. Nie, kiedy kolejne makabryczne obrazy pojawiały się przed naszymi oczami. Najpierw noga, potem bezgłowy duch, nadal wskazujący na stojący nieopodal wazon. Zamrugałem intensywnie chcąc się rozeznać, czy to wyobraźnia płatała mi figle, ale widok pozostawał wciąż żywy. – Po czym to wnosisz? – zapytałem, na chwilę odejmując wzrok od absurdalnej scenki roztaczającej się przed nami. Nie wiedziałem czy Deirdre się zmieniła, nie wiedziałem o niej nic. Staliśmy tu raptem chwilę; może wygląd nie przypominał uważnej, skupionej na nauce dziewczynki, ale zmęczenie mogło odbijać się od jej twarzy. To było jednak naturalne w momencie, kiedy przeszliśmy niewiadomą ilość metrów wśród śniegu, walcząc przeciwko świszczącemu wiatru. I przeciwko dantejskim scenom rozgrywanym tuż przed nami.
- Nie, nie, musimy tu przeczekać – potwierdziłem jej słowa, aż wreszcie postanowiłem podać ten przeklęty wazon duchowi, skoro tak mu na nim zależało. Ale wtedy świat się zamazał, w żołądku poczułem nieprzyjemne ssanie, aż po otwarciu oczu ujrzałem inne otoczenie niż przed chwilą. Szyby choć oblepione coraz większą warstwą śniegu ukazywały Londyn w pełnej krasie, a wnętrze pachniało elegancką starością. Gdzie myśmy zawędrowali?
- Też bym wolał – odparłem zachowując spokój. Musiałem, po raz kolejny wpisywałem się w wyznaczone mi ramy, ale nie narzekałem. – Coś czuję, że to spotkanie zapamiętamy na długie lata – mruknąłem, być może w celu rozładowania atmosfery, ale wiedziałem przecież, że to niemożliwe. Nie, kiedy kolejne makabryczne obrazy pojawiały się przed naszymi oczami. Najpierw noga, potem bezgłowy duch, nadal wskazujący na stojący nieopodal wazon. Zamrugałem intensywnie chcąc się rozeznać, czy to wyobraźnia płatała mi figle, ale widok pozostawał wciąż żywy. – Po czym to wnosisz? – zapytałem, na chwilę odejmując wzrok od absurdalnej scenki roztaczającej się przed nami. Nie wiedziałem czy Deirdre się zmieniła, nie wiedziałem o niej nic. Staliśmy tu raptem chwilę; może wygląd nie przypominał uważnej, skupionej na nauce dziewczynki, ale zmęczenie mogło odbijać się od jej twarzy. To było jednak naturalne w momencie, kiedy przeszliśmy niewiadomą ilość metrów wśród śniegu, walcząc przeciwko świszczącemu wiatru. I przeciwko dantejskim scenom rozgrywanym tuż przed nami.
- Nie, nie, musimy tu przeczekać – potwierdziłem jej słowa, aż wreszcie postanowiłem podać ten przeklęty wazon duchowi, skoro tak mu na nim zależało. Ale wtedy świat się zamazał, w żołądku poczułem nieprzyjemne ssanie, aż po otwarciu oczu ujrzałem inne otoczenie niż przed chwilą. Szyby choć oblepione coraz większą warstwą śniegu ukazywały Londyn w pełnej krasie, a wnętrze pachniało elegancką starością. Gdzie myśmy zawędrowali?
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krew wsiąkająca w puchowy dywanik, zasypany nieco śniegiem, który zdążył przemknąć wraz z nimi przez niedawno uchylone drzwi, miała w sobie coś artystycznie pięknego - jeśli tylko poświęcić temu dziełu więcej niż ułamek spojrzenia. Apollinare powinien być zachwycony, tylko to przemknęło przez jej myśli, od razu skarcone zdrowym rozsądkiem. Znalazła się nie tam, gdzie chciała, z osobą, z którą nie planowała spotkania w najbliższej przyszłości. Nie, nie unikała Flaviena, życie ułożyło im jednak odmienne scenariusze, pozwalając patrzeć na wspólną historię przez łagodny pryzmat nostalgii za dzieciństwem. Tym była w Hogwarcie aż do ostatniego roku, dzieckiem, nie panienką nawet, chociaż wtedy wydawało się jej, że znalazła się już w gronie dorosłych kobiet. Długie spacery po rozświetlonych letnim słońcem błoniach, ukradkowe spotkania w korytarzu za drugim wyjściem z biblioteki, przelotne spojrzenia na zatłoczonej klatce schodowej. Pierwsze zadurzenie miało swój niezaprzeczalny urok, lecz Deirdre zdążyła o nim zapomnieć. Ostatnie lata brutalnie wyrżnęły z niej każdy ochłap normalności, najpierw odbierając jej ciało, by później zmieść także psychikę, wydobywając na światło dzienne skrywane skłonności. Mordercze, sadystyczne, łaknące potęgi; czy drzemały już w tej zachowawczej dziewczynce, nieśmiało chwytającej dłoń młodziutkiego lorda o jasnym spojrzeniu i przystojnej buzi? Odetchnęła głęboko, zagłębianie się w sentymentalne wspominki nie było w jej stylu, pozwalało jednak uzyskać efekt lekkiej nieprzytomności, dobrze pasujący do krwawej scenerii. Wsparła się o rękę Flaviena, postanawiając niezwykle odważnie ukryć twarz w jego ramieniu - dopóki nie odeszli kilka kroków dalej, oddalając się od zasięgu rażenia pozostawionej nogi...by wpaść w ramiona ducha. Deirdre drgnęła, w końcu spoglądając na pozbawioną głowy damę. - Myślisz, że powinniśmy kogoś wezwać? - podrzuciła kolejny pomysł rozwiązania sytuacji, z góry wiedząc, że był raczej niepotrzebny - mężczyzna, który uległ rozszczepieniu, zapewne już wezwał pomoc tam, gdzie właśnie się znalazł, a raczej nikt w taką wichurę nie będzie spacerował w poszukiwaniu reszty nogi. Musiała jednak podkreślić swój rozsądek i zarazem wrażliwość: była niemalże zachwycona własnym dopasowaniem do niedorzecznej sytuacji, nasilającej się tylko przy kolejnych działaniach mary, ponaglającej Flaviena do sięgnięcia po wazon. Jeszcze zanim otworzyła usta, by odpowiedzieć na jego pytanie, zamierzała przestrzec go przed próbą sięgnięcia po flakon, wspominając nieprzychylne podejście duchów - zwłaszcza takich, chowających zapewne wiele urazy do żywych, którzy pozbawili ich głowy. Nie zdążyła zareagować w porę, Lestrange chwycił wazon a sekundę później coś mocno szarpnęło ich obydwoje, przenosząc gdzieś indziej. Gdzie? Jak daleko? Dlaczego? Deirdre odruchowo sięgnęła do kieszeni płaszcza po różdżkę, nie wyszarpując jej jednak na światło dzienne, nie powinna reagować nerwowo, nawet jeśli rozglądała się dookoła nieco zaniepokojona. Stali tuż przy wielkim oknie, za którym - pomimo potężnej śnieżnej nawałnicy - potrafiła rozpoznać tę samą ulicę, z której przed momentem uciekli. Znajdowali się więc w tym samym budynku, z dala od drzwi. Tsagairt zmarszczyła brwi, odsuwając się od Flaviena, by podejść bliżej szyby. Gdyby nie szalejąca zawierucha, widok mógłby zapierać dech w piersi. - Bo mimo upływu lat przynosisz mi niespodziewane doznania - odpowiedziała płynnie, jakby jego pytanie wybrzmiało zaledwie sekundę temu i ich rozmowa nie została przerwana nieprzyjemnymi perypetiami. Kiedyś sprawiał, że jej dziewczęce serce przyśpieszało rytm, teraz sprawił, że znalazła się w środku śnieżycy w nieznanym miejscu, razem z odciętą nogą i szalonym duchem bez głowy. Oparła dłoń o szeroki parapet, lecz szybko odwróciła się przodem do Flaviena, w końcu mogąc przyjrzeć mu się dokładnie. Bez dramatycznego wywracania oczami na widok krwi, znajdowali się z dala od nogi pechowca. Odetchnęła głęboko, powoli wypuszczając powietrze i posyłając mu lekki uśmiech, ciągle nieco bledsza niż zazwyczaj. - Wiesz, gdzie jesteśmy? Pachnie tutaj trochę jak w sali do historii magii - podzieliła się wspomnieniem ich ulubionego pomieszczenia, spokojnego już po zajęciach, zawsze wypełnionego zapachem kurzu i elegancji, zapewniającego niezbędną kameralną atmosferę. Przeniosła wzrok na ściany, próbując zorientować się, gdzie się znaleźli, nie potrafiła jednak przywołać innego skojarzenia. Nie był to sklep ani prywatny dom, nikt nie wyszedł im na spotkanie - a ona nigdy wcześniej tu nie była. - Słyszałam radosne nowiny o zamążpójściu Evandry. Jej szczęście niezwykle mnie cieszy - dodała w końcu, by spełnić wymagania kulturalnej wymiany zdań. Był to jedyny punkt zaczepienia, nie wiedziała wiele o życiu Flaviena, o zaręczynach, o pracy, dotykała więc bliskiego mu tematu. Wiedziała, jak kochał swoją siostrę. Swoje siostry; ciekawe, czy i jego myśli na sekundę powróciły do mniej przyjemnej kwestii, do tego potwornego popołudnia z szkolnych czasów, gdy przyniosła mu najgorszą możliwą nowinę. Machinalnie przekręciła złotą obrączkę z rubinem w otoczce kamienia księżycowego, lśniącą na palcu. Ciągle pamiętała wyraz twarzy Lestrange'a, szok, ból, przerażenie i wściekłość wykrzywiające sekunda po sekundzie rysy przystojnej twarzy. - Mam nadzieję, że i dla ciebie los jest wyjątkowo łaskawy, zsyłając same pomyślności - dodała, chcąc wybrnąć z grząskich wspomnień; zostali uziemieni tu na jakiś czas i chciała, by to spotkanie przebiegło gładko i przyjemnie, oparte na przyjemnych sentymentach a nie wyciąganiu bolesnych spraw z przeszłości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Tsagairt dnia 08.02.18 11:54, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie spodziewałbym się. Nie przypuszczałbym, by Deirdre z czasów szkolnych mogła kiedykolwiek wyrosnąć na kobietę, która dziś stała obok mnie. Pozornie zmieniło się niewiele; proces dojrzewania nie omijał nikogo i prócz zmęczenia nie zdołałem wychwycić niczego innego, może bardziej niepokojącego. Zawsze miała odpowiednie poglądy, gdyby nie one, nie mógłbym ulokować w egzotycznym ciele tej nutki zauroczenia, przyjemnie łaskocząca młodzieńczy żołądek trzepotem motylich skrzydeł. Nie miało to co prawda większego znaczenia, nie mogło, nie dla mnie, ale bez wahania uznałbym naszą wspólną historię za te przyjemne momenty, które pragnie się przeżyć w swoim życiu, choćby miały trwać ulotną chwilę. Nieświadomość była błogosławieństwem, przynajmniej w tamtym momencie. Bałbym się chyba dużo bardziej widząc spustoszenie jej duszy oraz umysłu, jej prawdziwe ja zupełnie nie pasowało do dziewczęcego ducha przeszłości. Dziś odkrywałem go na nowo; niewielki lęk oraz zawstydzenie złączyły się w jedno, pozostając nikłym ciężarem spoczywającym na moim ramieniu. Zupełnie jak wtedy i świadomość podobieństw tych dwóch światów uderzyła we mnie subtelnie, z lekkim opóźnieniem, nie pozwalając jednak trwać zbyt długo w tym zaskoczeniu. Dla mnie prawdziwym, choć rzeczywistość malowała się całkowicie inaczej. Tsagairt pozwalała mi trwać w tym pięknym pokoju złudzeń i gdybym mógł, byłbym jej za to wdzięczny. Dzięki temu mogłem odgrywać swoją rolę dzielnego rycerza ratującego damę z opresji, dokarmiając i tak rozbuchane, męskie ego. Nie wiedziałem czy to naleciałości z pokoleń praprzodków czy niespełnione marzenia, ale wyjątkowo dobrze czułem się w tej roli podtrzymując talię wiotkiej, kruchej kobiety. Spotkanie niezwykłe, w istocie nigdy o nim nie zapomnę.
Nie powinno nas to obchodzić, zatańczyło na końcu mojego języka, ale zmiąłem te słowa w ustach, nie chcąc wyjść na niedelikatnego.
- Zawiadomię kogo trzeba jak ustanie zamieć – odparłem zamiast tego, wykrzywiając usta w lekkim uśmiechu. Przyjemnym, pokrzepiającym. Nie dając do zrozumienia, że w istocie to było zbędne. I tak wszystko działo się potem zaskakująco szybko. Spotkanie bezgłowego ducha, dotknięcie wazonu; konwersacja w pewnym momencie urwała się, powodując chłód na opuszkach palców dotykających powierzchni wazonu, następnie ścisk w żołądku oraz lekkie zawroty głowy wywołane przez świstoklik.
Na początku stałem mocno zdezorientowany oraz wystraszony, nie wiedząc dokąd paskudne naczynie nas przeniosło, ale widocznie musiała to być dalsza część domu. Najprawdopodobniej dostępna jedynie dla niektórych z gości. Może duch zauważył problem z rozszczepionym ciałem nieznajomego i pozwolił im się tutaj skryć? Nie, to trącało nonsensem, w końcu zjawa nie miała głowy.
- Jak ja to robię? – spytałem retorycznie, z lekkim rozbawieniem, zaraz znikającym z powodu nadchodzącego zaciekawienia. Wraz z Deirdre podszedłem do okna obserwując jak śnieg przykrywał wszystkie budynki, latarnie i śmietniki. Nie wyglądało to za ciekawie. Czy uda nam się wrócić dziś do domu? Zacząłem mieć poważne obawy co do realizacji tych oczywistych planów.
Trupem poległych czasów?, miałem spytać, ale dobrze, że w porę ugryzłem się w język. Z powodu makabrycznego widoku ta uwaga byłaby wysoce niestosowna.
- Tak, to musi być wiekowe pomieszczenie – odparłem zamiast tego, neutralnie. Raz przyglądałem się stojącej naprzeciwko Azjatce, raz zerkałem na krajobraz za jej plecami. – Aż poczułem się, jakbyśmy mieli po lekcjach iść do Hogsmeade – dodałem, powalając sobie na odrobinę nostalgii. Choć na mojej twarzy nie pojawił się smutek ani strapienie, to raczej było zadowolenie, że mogliśmy się znów spotkać. Nawet w niesprzyjających okolicznościach.
Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć. Mnie nie cieszyło małżeństwo Evandry, uważałem, że moja siostra zasługiwała na kogoś, kto nie rozdzielał swojego czasu między inne kobiety oraz przyjemności, ale nie uważałem to za coś, czym mogłem się podzielić z kimkolwiek, dlatego skinąłem głową nie wdając się w dalsze dyskusje na ten temat.
- Tak, pracuję w rodowej operze, pomagam wujowi; nie mogę narzekać – odparłem dość ogólnikowo, ale nie chciałem jej zanudzać szczegółami dotyczącymi sztuki oraz ekonomii. – Powiedz mi lepiej jak tobie się ułożyło. Minęło wiele czasu odkąd widzieliśmy się po raz ostatni – poprosiłem, ale w moim głosie było coś, co sugerowało, że nie chciałem słyszeć żadnych wymówek.
Nie powinno nas to obchodzić, zatańczyło na końcu mojego języka, ale zmiąłem te słowa w ustach, nie chcąc wyjść na niedelikatnego.
- Zawiadomię kogo trzeba jak ustanie zamieć – odparłem zamiast tego, wykrzywiając usta w lekkim uśmiechu. Przyjemnym, pokrzepiającym. Nie dając do zrozumienia, że w istocie to było zbędne. I tak wszystko działo się potem zaskakująco szybko. Spotkanie bezgłowego ducha, dotknięcie wazonu; konwersacja w pewnym momencie urwała się, powodując chłód na opuszkach palców dotykających powierzchni wazonu, następnie ścisk w żołądku oraz lekkie zawroty głowy wywołane przez świstoklik.
Na początku stałem mocno zdezorientowany oraz wystraszony, nie wiedząc dokąd paskudne naczynie nas przeniosło, ale widocznie musiała to być dalsza część domu. Najprawdopodobniej dostępna jedynie dla niektórych z gości. Może duch zauważył problem z rozszczepionym ciałem nieznajomego i pozwolił im się tutaj skryć? Nie, to trącało nonsensem, w końcu zjawa nie miała głowy.
- Jak ja to robię? – spytałem retorycznie, z lekkim rozbawieniem, zaraz znikającym z powodu nadchodzącego zaciekawienia. Wraz z Deirdre podszedłem do okna obserwując jak śnieg przykrywał wszystkie budynki, latarnie i śmietniki. Nie wyglądało to za ciekawie. Czy uda nam się wrócić dziś do domu? Zacząłem mieć poważne obawy co do realizacji tych oczywistych planów.
Trupem poległych czasów?, miałem spytać, ale dobrze, że w porę ugryzłem się w język. Z powodu makabrycznego widoku ta uwaga byłaby wysoce niestosowna.
- Tak, to musi być wiekowe pomieszczenie – odparłem zamiast tego, neutralnie. Raz przyglądałem się stojącej naprzeciwko Azjatce, raz zerkałem na krajobraz za jej plecami. – Aż poczułem się, jakbyśmy mieli po lekcjach iść do Hogsmeade – dodałem, powalając sobie na odrobinę nostalgii. Choć na mojej twarzy nie pojawił się smutek ani strapienie, to raczej było zadowolenie, że mogliśmy się znów spotkać. Nawet w niesprzyjających okolicznościach.
Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć. Mnie nie cieszyło małżeństwo Evandry, uważałem, że moja siostra zasługiwała na kogoś, kto nie rozdzielał swojego czasu między inne kobiety oraz przyjemności, ale nie uważałem to za coś, czym mogłem się podzielić z kimkolwiek, dlatego skinąłem głową nie wdając się w dalsze dyskusje na ten temat.
- Tak, pracuję w rodowej operze, pomagam wujowi; nie mogę narzekać – odparłem dość ogólnikowo, ale nie chciałem jej zanudzać szczegółami dotyczącymi sztuki oraz ekonomii. – Powiedz mi lepiej jak tobie się ułożyło. Minęło wiele czasu odkąd widzieliśmy się po raz ostatni – poprosiłem, ale w moim głosie było coś, co sugerowało, że nie chciałem słyszeć żadnych wymówek.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spoglądanie na mężczyzn z dołu, z podziwem i bezbronnością, weszło już w nawyk, pozwalając pominąć w grze aktorskiej aspekt przemyślanego działania. Nieco rozszerzone oczy, odrobinę drżące usta, zagubione spojrzenie - detale, budujące naturalny obraz kobiety bezsilnej, zależnej od woli towarzyszącego jej bohatera. Pozycja płci pięknej zmieniała się tylko fizycznie, pomiędzy salonami a alkową burdelu istniało wiele podobieństw, to mężczyzna działał, posiadając nad przedstawicielką słabszego gatunku całkowitą władzę. Łaskawie zapewniając bezpieczeństwo, tak jak w tym przypadku, gdy Flavien obiecywał, że zajmie się tą niedorzeczną sytuacją - tak, by Deirdre nie musiała kłopotać się podejmowaniem decyzji i w pełni pozbyć się z głowy obrazu okaleczonego ciała.
Zaśmiała się cicho na jego retoryczne pytanie, by rozładować napięcie, nagromadzone przez rozszczepienie i późniejsze gwałtowne przeniesienie się zaklętym w wazonie świstoklikiem na zupełnie inny poziom kamienicy. - Myślę, że to dzięki szlacheckiemu wychowaniu. I nieskazitelnym genom Lestrange'ów - odparła nie do końca poważnie, chociaż nie było w jej słowach kpiny. Stał przed nią obiekt pierwszego zauroczenia i mimo upływu lat, ciągle czuła przy nim pewną ostrożność, pozostałą jeszcze ze szczenięcych czasów, gdy bardzo zależało jej na sympatii młodego lorda. Teraz spoglądała na tamte porywy serca z mieszaniną zażenowania i nostalgii, lecz przecież Flavien nie należał wtedy do przyjaciół. Postępowała więc z nim łagodniej, dalej prezentując maskę, mającą w sobie jednak dużo - nieaktualnej już - szczerości. Prawie czuła na ustach posmak kremowego piwa i dyniowej babeczki oraz ciepło złączonych po raz pierwszy dłoni. Zaledwie kilka lat temu była poruszona takimi drobiazgami, ta perspektywa powinna ją przytłoczyć, ale dalej spoglądała śmiało na towarzysza nieszczęścia. Zmniejszył dystans, mogła obserwować jego profil - i odwzajemniać lekki uśmiech, rada, że kulturalnie ominął niewygodny temat, skropiony krwią jego siostry. - A ja tak, jakbym mogła przejmować się godzącym w mą ambicję powyżej oczekiwań z historii magii - zamiast tym, że świat pogrąża się w chaosie - odpowiedziała odrobinę poważniej, anomalie niszczyły spokój i porządek, igrały z magią. Zmienili się, a wraz z nimi zmienił się otaczający ich świat, i z ich dwójki tylko Deirdre wiedziała, jak bardzo. I jak grząskie były uprzejme pytania o życie; spodziewała się go, stanowiącego stały element konwersacji przeprowadzanych po latach rozłąki. Rozmów ostrożnych, słodko-gorzkich, niepewnych; słowa stawiało się wtedy z delikatnością a spojrzenia niosły ze sobą szczyptę zdziwienia: nad upływem czasu, nad anomaliami w utrwalonym niegdyś wizerunku. Rysy wyostrzały się, sylwetka nabierała kształtów, mowa ciała przekazywała zupełnie inne sygnały, wzbudzając naturalną ciekawość. Deirdre uśmiechnęła się lekko, mając wrażenie, że wypowiadała tę kwestię setki razy - rola dawnej znajomej ze szkoły była jedną z nudniejszych i zarazem łatwiejszych do odegrania, bo choć pogrzebała młodszą wersję samej siebie głęboko pod gruzami bolesnych doświadczeń, to upływ czasu pomagał w wytłumaczeniu pewnych nieścisłości. - Po Hogwarcie udało mi się dostać na staż do Ministerstwa Magii. Pracowałam tam kilka lat, ale ostatnio powróciłam w rodzinne strony, do Wiltshire - poinformowała go swobodnie, odgarniając włosy przez ramię, by skraplająca się z nich woda nie przemoczyła przodu płaszcza. - Niezamężna panna w moim wieku powinna przebywać przy rodzinie - dodała skromnie i poważnie, całkowicie zaprzeczając swojemu wolnościowemu podejściu do obowiązków kobiet. Szlachcianki spinał ciaśniejszy gorset konwenansów, ale i dziewczęta pochodzące z rodzin jedynie czystokrwistych były wiązane surowymi spojrzeniami społeczeństwa, niezbyt przychylnie spoglądającymi na żyjące samotnie krewne. - Nie wiodę ekscytującego życia, ale w zupełności mi to wystarcza - podsumowała optymistycznie, przez sekundę czując ukłucie bólu - kiedyś jej życie naprawdę mogło wyglądać w ten sposób; gdyby nie ciąg niefortunnych zdarzeń, zapewne zajmowałaby niskie stanowisko urzędnicze, czas poświęcając dzieciom i Apollinare'owi. Decyzja o zerwaniu zaręczyn pociągnęła za sobą koszmarną lawinę, lecz wydostała się spod zwałów śniegu - stukrotnie silniejsza i bardziej świadoma tego, czego pragnie. - Los pisze różne scenariusze - dokończyła nieco krzywo, specjalnie, żeby uwiarygodnić pewną trudność w przyznawaniu się do tak prostych rozwiązań. Do braku sukcesów, zarówno tych rodzinnych jak i zawodowych - w głębi duszy nie czuła się jednak źle, bowiem to, czym mogła i pragnęła się szczycić, wykraczało poza zdolności zrozumienia osób niewtajemniczonych.
Zaśmiała się cicho na jego retoryczne pytanie, by rozładować napięcie, nagromadzone przez rozszczepienie i późniejsze gwałtowne przeniesienie się zaklętym w wazonie świstoklikiem na zupełnie inny poziom kamienicy. - Myślę, że to dzięki szlacheckiemu wychowaniu. I nieskazitelnym genom Lestrange'ów - odparła nie do końca poważnie, chociaż nie było w jej słowach kpiny. Stał przed nią obiekt pierwszego zauroczenia i mimo upływu lat, ciągle czuła przy nim pewną ostrożność, pozostałą jeszcze ze szczenięcych czasów, gdy bardzo zależało jej na sympatii młodego lorda. Teraz spoglądała na tamte porywy serca z mieszaniną zażenowania i nostalgii, lecz przecież Flavien nie należał wtedy do przyjaciół. Postępowała więc z nim łagodniej, dalej prezentując maskę, mającą w sobie jednak dużo - nieaktualnej już - szczerości. Prawie czuła na ustach posmak kremowego piwa i dyniowej babeczki oraz ciepło złączonych po raz pierwszy dłoni. Zaledwie kilka lat temu była poruszona takimi drobiazgami, ta perspektywa powinna ją przytłoczyć, ale dalej spoglądała śmiało na towarzysza nieszczęścia. Zmniejszył dystans, mogła obserwować jego profil - i odwzajemniać lekki uśmiech, rada, że kulturalnie ominął niewygodny temat, skropiony krwią jego siostry. - A ja tak, jakbym mogła przejmować się godzącym w mą ambicję powyżej oczekiwań z historii magii - zamiast tym, że świat pogrąża się w chaosie - odpowiedziała odrobinę poważniej, anomalie niszczyły spokój i porządek, igrały z magią. Zmienili się, a wraz z nimi zmienił się otaczający ich świat, i z ich dwójki tylko Deirdre wiedziała, jak bardzo. I jak grząskie były uprzejme pytania o życie; spodziewała się go, stanowiącego stały element konwersacji przeprowadzanych po latach rozłąki. Rozmów ostrożnych, słodko-gorzkich, niepewnych; słowa stawiało się wtedy z delikatnością a spojrzenia niosły ze sobą szczyptę zdziwienia: nad upływem czasu, nad anomaliami w utrwalonym niegdyś wizerunku. Rysy wyostrzały się, sylwetka nabierała kształtów, mowa ciała przekazywała zupełnie inne sygnały, wzbudzając naturalną ciekawość. Deirdre uśmiechnęła się lekko, mając wrażenie, że wypowiadała tę kwestię setki razy - rola dawnej znajomej ze szkoły była jedną z nudniejszych i zarazem łatwiejszych do odegrania, bo choć pogrzebała młodszą wersję samej siebie głęboko pod gruzami bolesnych doświadczeń, to upływ czasu pomagał w wytłumaczeniu pewnych nieścisłości. - Po Hogwarcie udało mi się dostać na staż do Ministerstwa Magii. Pracowałam tam kilka lat, ale ostatnio powróciłam w rodzinne strony, do Wiltshire - poinformowała go swobodnie, odgarniając włosy przez ramię, by skraplająca się z nich woda nie przemoczyła przodu płaszcza. - Niezamężna panna w moim wieku powinna przebywać przy rodzinie - dodała skromnie i poważnie, całkowicie zaprzeczając swojemu wolnościowemu podejściu do obowiązków kobiet. Szlachcianki spinał ciaśniejszy gorset konwenansów, ale i dziewczęta pochodzące z rodzin jedynie czystokrwistych były wiązane surowymi spojrzeniami społeczeństwa, niezbyt przychylnie spoglądającymi na żyjące samotnie krewne. - Nie wiodę ekscytującego życia, ale w zupełności mi to wystarcza - podsumowała optymistycznie, przez sekundę czując ukłucie bólu - kiedyś jej życie naprawdę mogło wyglądać w ten sposób; gdyby nie ciąg niefortunnych zdarzeń, zapewne zajmowałaby niskie stanowisko urzędnicze, czas poświęcając dzieciom i Apollinare'owi. Decyzja o zerwaniu zaręczyn pociągnęła za sobą koszmarną lawinę, lecz wydostała się spod zwałów śniegu - stukrotnie silniejsza i bardziej świadoma tego, czego pragnie. - Los pisze różne scenariusze - dokończyła nieco krzywo, specjalnie, żeby uwiarygodnić pewną trudność w przyznawaniu się do tak prostych rozwiązań. Do braku sukcesów, zarówno tych rodzinnych jak i zawodowych - w głębi duszy nie czuła się jednak źle, bowiem to, czym mogła i pragnęła się szczycić, wykraczało poza zdolności zrozumienia osób niewtajemniczonych.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Światem rządziły stereotypy oraz tradycje i dawne moralności, które za każdym razem wyglądały identycznie. Schemat powielał schemat, a ci, którzy pragnęli się z niego wydostać, prawie zawsze musieli liczyć się z publicznym ostracyzmem. Było dobrze dopóki tkwiłem w tym życiu wyłożonym pozorami; budowało ono moje poczucie bezpieczeństwa, dzięki temu mogłem nim szastać na jeszcze bardziej lękliwe kobiety. Oczywiście jako osoba wyczulona na sztukę nie powinienem zamykać się całkowicie w szczelnym kokonie konserwatyzmu, ale chęć innowacji, poszukiwanie nowych dróg, to wszystko stanowiło ułamek całej mojej egzystencji. Nie mogło być inaczej; wychowywany przez surowego, wymagającego ojca, w arystokratycznej rodzinie, wręcz musiałem spełniać pewne wąskie wymogi, by nie pozbyć się samodzielnie tego, co przez urodzenie mi się należało. Pewne odruchy okazały się więc automatyczne. Opiekuńcze ramię, stanowcze zapewnienie mające wzbudzać podświadomie spokój, propozycja rozwiązania sytuacji. To mimowolnie upewniało pozycję, której… nie miałem, nawet o tym nie wiedząc. Każde z nas odnajdywało się w swojej roli, choć nie mogłem wiedzieć, że moja prawdziwość była w kontrataku do aktorskiej gry Deirdre.
- Dobrze, że dodałaś wzmiankę o genach, w przeciwnym razie podejrzewałbym każdego arystokratę o dawanie niezapomnianych wrażeń – odparłem przedziwnie lekko jak na okoliczności. Wolałem makabryczny widok spychać w odmęty nieświadomości; pomimo bycia mężczyzną byłem również estetą i nie widziałem niczego pociągającego w odpadniętej kończynie oraz plamie lepkiej krwi brudzącej korytarz. Dance macabre, może to powinno silnie pobudzać mój zmysł estetyczny, ale mimo wszystko wolałem zrzucić z siebie ten ciężar odbiegającego od normy wydarzenia, sądząc, że swoją postawą zarażę także Tsagairt.
Wszystko wydawało się iść po mojej myśli, nawet jeśli świstoklik zabrał nas na wyższe partie budynku. Przeszłość mieszała się z teraźniejszością powodując wspomnienia majaczące wątłą smugą przed oczami. Hogmeade, kremowe piwo, nieśmiałe uśmiechy oraz śmielsze komplementy, dłoń zamknięta w dłoni i ciepło policzka odznaczające się na ustach; to wszystko wydawało się bliskie i odległe zarazem. Pozostały sympatyczne historie opowiadane przez umysł na dobranoc, pozbawione jednak silnego uczucia w obecnej chwili. Miło było je sobie odświeżyć, tak jak odkurza się dawno zapomnianą fotografię.
Delikatny uśmiech został zastąpiony przez strapioną minę.
- Nie da się tego nie zauważyć, co? – rzuciłem głuche pytanie w przestrzeń, zerkając znów na zaśnieżony krajobraz za oknem. Deirdre zawsze uwielbiała historię magii oraz politykę, mając wielkie ambicje; nigdy jej tego nie mówiłem, ale podchodziłem do tych zainteresowań z pobłażaniem, bo w moim konserwatywnym świecie nie było miejsca na kobietę-polityka, o Ministrze już nawet nie wspominając. Ale zdarzało się, że zależało mi na uczuciach niektórych osób, dlatego nie raniłem ich świadomie. – Te anomalie, zniknięcie Grindelwalda, szaleństwo Tuft, to musi być coś większego – dodałem cicho, ujmująco nieświadom tego, co działo się naprawdę. Karmiony własnymi obserwacjami oraz doniesieniami Proroka Codziennego nie mogłem mieć zbyt wielkiego rozeznania. Jednak nigdy nie udawałem, że polityka interesowała mnie jakoś szczególnie. Dopuszczałem do siebie tyle, ile chciałem lub inni chcieli, bym wiedział.
Przeniosłem wzrok na rozmówczynię, ciekaw jej historii, niedotyczącej, jak sądziłem, tych wszystkich potwornych wydarzeń mających ostatnio miejsce. Mało ekscytujące życie wydało mi się niezaprzeczalną prawdą pamiętając dawną dziewczynę z czasów szkolnych; ambitną, interesującą się głównie zdobywaniem wiedzy. Staż oraz monotonna egzystencja w oczekiwaniu na zamążpójście pasowała mi tak bardzo, że szalenie zdziwiłbym się odkryciem nowego wcielenia Deirdre.
- Na pewno niedługo rodzina wyda cię za mąż. Jak się z tym czujesz? – spytałem, nadal naiwny i nieświadomy. – Jak się czują twoi rodzice i rodzeństwo? Nic im się nie stało po pierwszym maja? – dopytałem, choć Tsagairt o niczym takim nie wspominała, to wolałem się upewnić, że wszystko było pod kontrolą.
- Dobrze, że dodałaś wzmiankę o genach, w przeciwnym razie podejrzewałbym każdego arystokratę o dawanie niezapomnianych wrażeń – odparłem przedziwnie lekko jak na okoliczności. Wolałem makabryczny widok spychać w odmęty nieświadomości; pomimo bycia mężczyzną byłem również estetą i nie widziałem niczego pociągającego w odpadniętej kończynie oraz plamie lepkiej krwi brudzącej korytarz. Dance macabre, może to powinno silnie pobudzać mój zmysł estetyczny, ale mimo wszystko wolałem zrzucić z siebie ten ciężar odbiegającego od normy wydarzenia, sądząc, że swoją postawą zarażę także Tsagairt.
Wszystko wydawało się iść po mojej myśli, nawet jeśli świstoklik zabrał nas na wyższe partie budynku. Przeszłość mieszała się z teraźniejszością powodując wspomnienia majaczące wątłą smugą przed oczami. Hogmeade, kremowe piwo, nieśmiałe uśmiechy oraz śmielsze komplementy, dłoń zamknięta w dłoni i ciepło policzka odznaczające się na ustach; to wszystko wydawało się bliskie i odległe zarazem. Pozostały sympatyczne historie opowiadane przez umysł na dobranoc, pozbawione jednak silnego uczucia w obecnej chwili. Miło było je sobie odświeżyć, tak jak odkurza się dawno zapomnianą fotografię.
Delikatny uśmiech został zastąpiony przez strapioną minę.
- Nie da się tego nie zauważyć, co? – rzuciłem głuche pytanie w przestrzeń, zerkając znów na zaśnieżony krajobraz za oknem. Deirdre zawsze uwielbiała historię magii oraz politykę, mając wielkie ambicje; nigdy jej tego nie mówiłem, ale podchodziłem do tych zainteresowań z pobłażaniem, bo w moim konserwatywnym świecie nie było miejsca na kobietę-polityka, o Ministrze już nawet nie wspominając. Ale zdarzało się, że zależało mi na uczuciach niektórych osób, dlatego nie raniłem ich świadomie. – Te anomalie, zniknięcie Grindelwalda, szaleństwo Tuft, to musi być coś większego – dodałem cicho, ujmująco nieświadom tego, co działo się naprawdę. Karmiony własnymi obserwacjami oraz doniesieniami Proroka Codziennego nie mogłem mieć zbyt wielkiego rozeznania. Jednak nigdy nie udawałem, że polityka interesowała mnie jakoś szczególnie. Dopuszczałem do siebie tyle, ile chciałem lub inni chcieli, bym wiedział.
Przeniosłem wzrok na rozmówczynię, ciekaw jej historii, niedotyczącej, jak sądziłem, tych wszystkich potwornych wydarzeń mających ostatnio miejsce. Mało ekscytujące życie wydało mi się niezaprzeczalną prawdą pamiętając dawną dziewczynę z czasów szkolnych; ambitną, interesującą się głównie zdobywaniem wiedzy. Staż oraz monotonna egzystencja w oczekiwaniu na zamążpójście pasowała mi tak bardzo, że szalenie zdziwiłbym się odkryciem nowego wcielenia Deirdre.
- Na pewno niedługo rodzina wyda cię za mąż. Jak się z tym czujesz? – spytałem, nadal naiwny i nieświadomy. – Jak się czują twoi rodzice i rodzeństwo? Nic im się nie stało po pierwszym maja? – dopytałem, choć Tsagairt o niczym takim nie wspominała, to wolałem się upewnić, że wszystko było pod kontrolą.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Otwieranie zatrzaśniętej szuflady z przeszłością zawsze wiązało się z niebezpieczeństwem. Przypomnienia sobie o czymś, co czyniło ją człowiekiem, chłodnego prądu przemykającego przez niegdyś złamaną rękę, bolesnego deja vu, nakazującego zatrzymać się w pół kroku udanego tańca. Zdemaskowania opowiadanych z przejęciem historii - lub zorientowaniem się, że niektóre z nich wcale nie były kłamstwem a solidną bazą do odbudowanego od zera wizerunku Deirdre dorosłej. Bez grzywki opadającej na oczy, bez spoconych dłoni, z trudem utrzymujących pióro przed ważnym egzaminem, bez czerwonych rumieńców, wcale nie dodających jej urody. Flavien stanowił jedno z wyraźniej lśniących szkiełek kalejdoskopu młodości, a fakt, że nie widzieli się od kilku lat, tylko wzmagał dziwne poczucie niesamowitości, brutalnie wysuwając gładki obrus spod pieczołowicie ustawianej zastawy nowego porządku. Porcelana kruszyła się w pył, ale Tsagairt nie rozpaczała, takie spotkania trzeciego stopnia stanowiły wyzwanie, lecz uczyły ją pokory oraz masochistycznego czerpania z uczuć własnej siły. Spoglądała przecież śmiało w oczy brata Evandry, w oczy kogoś, dla którego półwila była równie ważna, co dla Tristana, a z jej spojrzenia nie przebijało się nic, co mogłoby wskazywać na nierówne koleje losu. Lestrange z pewnością nie odnosiłby się do niej z taką sympatią wiedząc, co łączy ją z niezbyt lubianym szwagrem.
- Och, nie, jesteś wyjątkowy - odpowiedziała od razu, dobrze udając przejęcie niezbyt szczęśliwym komplementem - a nikt nie potrafił zachwycać się mężczyznami tak perfekcyjnie, jak Miu - Inna sprawa, że nie mam obecnie zbyt wiele do czynienia ze szlachcicami - dodała bardziej rzeczowo, właściwie mówiąc prawdę: nie widywała się z lordami tak często, jak za czasów Wenus. Lub Ministerstwa, w którym pracowała praktycznie wśród samych aroganckich dyrektorów departamentów. Flavien nie należał do tego grona, nie wywyższał się - a dystans, jaki istniał między nimi nawet za czasów szkolnych, wydawał się po prostu naturalny. Należeli do innych światów, wzajemnie pociągali się innością, badając granice dziecięcych zauroczeń, uginających się w końcu pod ciężarem tragedii, jaka spotkała młodziutką Lestrange.
Myśli Deirdre ciągle powracały do jego złotowłosych sióstr i do nieświadomości, w jakiej pozostawał Flavien. Uśmiechnęła się nieco smutno na wspomnienie szaleństw, jakie spadały na czarodziejski świat - tak, miał rację, to musiało być coś większego. Zbliżała się wojna, napięcia narastały z każdym dniem, poplecznicy różnych ideologii ścierali się ze sobą a obrońcy szlam krzyczeli coraz głośniej. Wiedzieli to przypadkowi przechodnie, widzieli to także oni, naznaczeni Mrocznym Znakiem, sięgający po więcej, okiełznujące anomalie, poskramiający je podług swej woli. Ale o tym Lestrange nie miał pojęcia - i lepiej, by tak zostało. - Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy. Nie tak wyobrażałam sobie ten rok - zwierzyła się łagodnie, odwracając się, by wygodniej oprzeć chłodne dłonie na szerokim parapecie. Gwałtowne śnieżyce i wahania temperatur - wolała, by ostatnie tygodnie przed Azkabanem, mogła spędzić w cieple i spokoju, korzystając z uroków Białej Willi, jednakże i tak nie narzekała. Czuła się dobrze. W końcu w odpowiednim miejscu. W pokrętny sposób równie blisko Flaviena, co przed laty, gdy spoglądała w jego jasne oczy pełna dziewczęcych marzeń o tym, że stała się chciana.
- Myślę, że jeszcze trochę poczekam. Kandydaci nie konkurują o moją rękę, zresztą, nie śpieszy mi się - odparła powoli, zastanawiając się chwilę nad przywołaniem rumieńca - postanowiła jednak nie szarżować, nigdy nie przejmowała się podobnymi sprawami. Limit szczęścia wyczerpała przeżywając swoje pierwsze, dziecięce wręcz zauroczenie, z reprezentantem arystokracji. Odgarnęła kosmyk czarnych włosów z czoła, ponownie unosząc kąciki pełnych ust w górę. Prawie wzruszyła ją ta dżentelmeńska troska; nie przywykła do tego typu pytań i poczuła się odrobinę dziwnie, dawno nieużywana struna, łącząca ją z rodziną, wydała z siebie nieprzyjemny dźwięk. - Dziękuję, że pytasz - zaczęła uprzejmie, powoli ponownie odwracając się w stronę reszty pomieszczeń. Ciekawiły ją coraz bardziej. - Wszyscy mają się dobrze, na szczęście pierwszomajowy wybuch ominął nas z daleka - skłamała gładko, nie odwzajemniając się podobną czułością; wiedziała przecież, co stało się z Evandrą i jak bardzo musieli martwić się o nią kochający ją mężczyźni. Przeczuwała, że jak zwykle kulturalny Flavien będzie kontynuował ten temat, sprytnie wślizgując się na dość grząskie rejony, dlatego też postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Także - dosłownie, gdy chwyciła jego ciepłą dłoń, odciągając go od okiennego parapetu. - Chodź. Zwiedzimy to miejsce - zawiadomiła tonem nieznoszącym sprzeciwu, uśmiechając się do niego przez ramię, jak wtedy, gdy odkrywali wcześniej niezgłębione rejony hogwarckiej biblioteki, później stanowiące ich prywatne sanktuarium nauki. Może i tu natrafią na coś ciekawszego od urwanych nóg i szalonych duchów? - Przeczekajmy tę burzę tak, jak kiedyś - zadecydowała; wystarczy pogawędek, czas zmierzyć się z nieznanym, bez babrania się w przeszłości - nawet, jeśli była ona utkana ze słodkiego zadurzenia.
| ztx2
- Och, nie, jesteś wyjątkowy - odpowiedziała od razu, dobrze udając przejęcie niezbyt szczęśliwym komplementem - a nikt nie potrafił zachwycać się mężczyznami tak perfekcyjnie, jak Miu - Inna sprawa, że nie mam obecnie zbyt wiele do czynienia ze szlachcicami - dodała bardziej rzeczowo, właściwie mówiąc prawdę: nie widywała się z lordami tak często, jak za czasów Wenus. Lub Ministerstwa, w którym pracowała praktycznie wśród samych aroganckich dyrektorów departamentów. Flavien nie należał do tego grona, nie wywyższał się - a dystans, jaki istniał między nimi nawet za czasów szkolnych, wydawał się po prostu naturalny. Należeli do innych światów, wzajemnie pociągali się innością, badając granice dziecięcych zauroczeń, uginających się w końcu pod ciężarem tragedii, jaka spotkała młodziutką Lestrange.
Myśli Deirdre ciągle powracały do jego złotowłosych sióstr i do nieświadomości, w jakiej pozostawał Flavien. Uśmiechnęła się nieco smutno na wspomnienie szaleństw, jakie spadały na czarodziejski świat - tak, miał rację, to musiało być coś większego. Zbliżała się wojna, napięcia narastały z każdym dniem, poplecznicy różnych ideologii ścierali się ze sobą a obrońcy szlam krzyczeli coraz głośniej. Wiedzieli to przypadkowi przechodnie, widzieli to także oni, naznaczeni Mrocznym Znakiem, sięgający po więcej, okiełznujące anomalie, poskramiający je podług swej woli. Ale o tym Lestrange nie miał pojęcia - i lepiej, by tak zostało. - Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy. Nie tak wyobrażałam sobie ten rok - zwierzyła się łagodnie, odwracając się, by wygodniej oprzeć chłodne dłonie na szerokim parapecie. Gwałtowne śnieżyce i wahania temperatur - wolała, by ostatnie tygodnie przed Azkabanem, mogła spędzić w cieple i spokoju, korzystając z uroków Białej Willi, jednakże i tak nie narzekała. Czuła się dobrze. W końcu w odpowiednim miejscu. W pokrętny sposób równie blisko Flaviena, co przed laty, gdy spoglądała w jego jasne oczy pełna dziewczęcych marzeń o tym, że stała się chciana.
- Myślę, że jeszcze trochę poczekam. Kandydaci nie konkurują o moją rękę, zresztą, nie śpieszy mi się - odparła powoli, zastanawiając się chwilę nad przywołaniem rumieńca - postanowiła jednak nie szarżować, nigdy nie przejmowała się podobnymi sprawami. Limit szczęścia wyczerpała przeżywając swoje pierwsze, dziecięce wręcz zauroczenie, z reprezentantem arystokracji. Odgarnęła kosmyk czarnych włosów z czoła, ponownie unosząc kąciki pełnych ust w górę. Prawie wzruszyła ją ta dżentelmeńska troska; nie przywykła do tego typu pytań i poczuła się odrobinę dziwnie, dawno nieużywana struna, łącząca ją z rodziną, wydała z siebie nieprzyjemny dźwięk. - Dziękuję, że pytasz - zaczęła uprzejmie, powoli ponownie odwracając się w stronę reszty pomieszczeń. Ciekawiły ją coraz bardziej. - Wszyscy mają się dobrze, na szczęście pierwszomajowy wybuch ominął nas z daleka - skłamała gładko, nie odwzajemniając się podobną czułością; wiedziała przecież, co stało się z Evandrą i jak bardzo musieli martwić się o nią kochający ją mężczyźni. Przeczuwała, że jak zwykle kulturalny Flavien będzie kontynuował ten temat, sprytnie wślizgując się na dość grząskie rejony, dlatego też postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Także - dosłownie, gdy chwyciła jego ciepłą dłoń, odciągając go od okiennego parapetu. - Chodź. Zwiedzimy to miejsce - zawiadomiła tonem nieznoszącym sprzeciwu, uśmiechając się do niego przez ramię, jak wtedy, gdy odkrywali wcześniej niezgłębione rejony hogwarckiej biblioteki, później stanowiące ich prywatne sanktuarium nauki. Może i tu natrafią na coś ciekawszego od urwanych nóg i szalonych duchów? - Przeczekajmy tę burzę tak, jak kiedyś - zadecydowała; wystarczy pogawędek, czas zmierzyć się z nieznanym, bez babrania się w przeszłości - nawet, jeśli była ona utkana ze słodkiego zadurzenia.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Misja poboczna, 28 listopada 1956
Czas leczył rany. Teoretycznie. Anthony wciąż nie potrafił pogodzić się z tym, co się stało, a właściwie z tym co on sam zrobił dziesiątego października. Teraz jednak zdawało się, że w części usprawiedliwiał swoje poczynania faktem, że to, co zrobił, zrobił dla wyższej sprawy, dla przyszłości swoich dzieci, dla bezpieczeństwa swojej rodziny, dla przyszłości Rii, jej rodziny, Weasleyów i tak dalej. To dawało mu odrobinę odwagi na spojrzenie w lustro, choć w swoje odbicie wciąż spoglądał z wielkim grymasem na twarzy. Sumienie jednak wciąż go gryzło. Nie pomagał w tym fakt, że wciąż cierpiał na przywidzenia i paranoję związaną z klątwą, jaką rzucił na niego sam „lord Voldemort”. Głosy, które czasem słyszał wyraźnie podpowiadały mu jedno: nigdy nie przestanie być winny śmierci szesnastu osób (bo cztery z listy wykluczył ze względu na ich nazwiska).
Nie wiedział tego jak będzie wyglądać jego przyszłość z Zakonie. Liczył jedynie na to, że członkowie tej jakże tajemniczej organizacji nie będą powstrzymywać go przed chęcią zemsty na kilku Malfoyach, choć o swojej zemście nie chciał mówić zbyt głośno. Łudził się, bo Brendan dał mu nadzieję na pomszczenie tego, co się stało w Stonehenge, to znaczy na pomszczenie śmierci szlachetności. Nie do końca wiedział też jak miały wyglądać „misje” Zakonu, ale mimo to z chęcią zaakceptował powierzone mu zadanie. Nawet jeżeli miało ono dotyczyć jedynie infiltracji członków tajemniczego spotkania.
Szedł właśnie w ramię z człowiekiem, którego ledwo co poznał. Nie śmiał wypytywać czarodzieja, bo zwyczajnie uznał za nieważne to czym się on zajmował, co lubił i tak dalej. Chciał przecież skupić się na tym, co zostało im powierzone, tak by krok po kroku zbliżać się do własnego celu. Zadanie, zresztą, wydawało się proste, jeżeli chodzi o jej treść. Po pierwsze, mieli zinfiltrować spotkanie tych tępogłowych czarnoksiężników od siedmiu boleści. Po drugie i co najważniejsze, powinni się w ogóle dostać do tego miejsca i nie zwracać na siebie uwagi... a to było trudniejsze, biorąc pod uwagę fakt, że gazety całkiem głośno rozpisywały się o jego poczynaniach podczas spotkania w Stonehenge.
– Dlaczego czarnoksiężnicy mieliby organizować spotkanie w klubie dla starych pań? – pytał samego siebie na głos, choć na tyle głośno, żeby jego partner, to znaczy pan Fortescue, go usłyszał. Nadal nie potrafił tego pojąć, ale nawyraźniej chodziło o dobrą przykrywkę dla swoich działań… ale czy w takim przypadku ta banda tępych głów nie rzucała się w oczy? No, chyba że chodziło o spotkanie czarownic.
Nie miał zresztą czasu, żeby nad tym rozmyślać zbyt długo. Tuż przed nim wyrosła grupka mężczyzn, która ciągnęła za sobą dwójkę kobiet. Anthony natychmiast stanął, próbując zrozumieć co tak właściwie się dzieje. Czy to mężowie przy akompaniamencie przyjaciół wlekli do domu swoje rozpuszczone żony? Nie, oczywiście, że nie. Z ust Anthony’ego dało się słyszeć długą wiązankę przekleństw, które nie zostały wypowiedziane w ojczystym języku. Taka sytuacja była, rzecz jasna, wyjątkową przeszkodą w ich misji. Przynajmniej w rozumieniu Anthony’ego. Zacisnął pięści, a nawet sięgnął po różdżkę. Spojrzał jedynie porozumiewawczo w stronę swojego kompana, jak gdyby oczekując, żeby ten poparł go w działaniu.
Anthony przecież nie mógł zostawić przemocy na kobietach tak po prostu. Z drugiej strony wahał się. Spotkanie czarnoksiężników mogło nie trwać długo, co za tym idzie, w pogoni za złoczyńcami mogli stracić okazję na podsłuchanie spotkania.
– Ty idź na spotkanie, a ja spróbuję je jakoś uratować i wrócić jak najszybciej – szepnął. – Nie mogę ich tak zostawić. Narzeczona nie spojrzy mi w oczy, gdybym tak zrobił. – Pewnie tłumaczenia nie były potrzebne, ale chciał, żeby partner go zrozumiał. Tak samo jak chciał, żeby wywiązali się z zadania.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obudziłem się z samego rana wraz ze wschodem słońca. A przynajmniej tak mi się wydawało, że już świeci słońce - przez tę burzę nie można było być tego pewnym. Przez pół godziny gapiłem się w sufit, rozmyślając nad dzisiejszym dniem. Ostatnia misja, którą zobowiązałem się wykonać dla Zakonu, okazała się prostsza niż podejrzewałem. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że była wręcz ciekawa - nie codziennie ma się okazję chodzić po takich starych zamczyskach. Dzisiaj miało być inaczej, czułem to w kościach. Spotkanie czarnoksiężników w Wesołej Wdówce? Miejsce mogło wydawać się zabawne, ale już się nauczyłem, że nie należy żartować z tych ludzi. Byli zdolni do wszystkiego i właśnie tego bałem się najbardziej. Dlatego chodziłem posępny przez cały poranek, czując się fatalnie z myślą, że Florence wciąż nie ma pojęcia o niebezpieczeństwie na jakie bez przerwy się narażam. A jeżeli dzisiaj naprawdę coś mi się stanie? Na razie udawało mi się wychodzić ze wszystkich podbramkowych sytuacji bez szwanku, ale tak przecież nie mogło być już zawsze.
Pojawiłem się w okolicy równo o umówionej godzinie. Ubrałem się wygodnie w ulubione spodnie i granatową koszulę, narzuciwszy na wszystko równie granatowy płaszcz, wyjątkowo nieszczególnie wyróżniając się z tłumu. Dzisiaj nie było to wskazane. W kieszeni trzymałem biały kryształ, który stał się niejako moim amuletem szczęścia, miniaturowy pantofelek i parę eliksirów. Chciałem być przygotowany na każdą ewentualność. Przywitałem się z lordem Macmillanem - nie miałem okazji go bliżej poznać, ale wierzyłem, że będzie mi się z nim dobrze współpracować. W Zakonie był od niedawna i ten fakt rano niezwykle mnie zaskoczył - w tym duecie to ja byłem starym wyjadaczem. - Nie mam pojęcia. Przecież nie potrzebują żadnej przykrywki, równie dobrze mogliby się spotkać w Dziurawym Kotle - odparłem cicho, niejako godząc się ze zmieniającym się światem - czarnoksiężnicy stali się odważniejsi, a nowy minister wyraźnie szedł im na rękę. Wtedy i ja zauważyłem grupę mężczyzn, którzy ciągnęli ze sobą dwie kobiety. Zauważyłem natychmiastową zmianę w postawie Anthony'ego - mi też się to nie podobało, ale nie mogliśmy opuścić spotkania. Zacisnąłem mocniej palce na różdżce, bijąc się z myślami. Mieliśmy zdobyć informacje dla Zakonu, to był nasz nadrzędny cel, ale przecież jednocześnie każdy z nas zobowiązał się do obrony słabszych. Zresztą jak mógłbym tam pójść sam, nie dam sobie rady sam, Anthony też nie - tych szmalcowników było za dużo.
- Nie, zostaję z tobą. Zobacz ilu ich jest - szepnąłem, chociaż nieszczególnie widziała mi się wizja bijatyki z tymi ludźmi. - Nie wiemy ile to spotkanie trwa, może zdążymy im pomóc i wrócić - dodałem z nadzieją, bo jednak nie chciałem też całkiem lekceważyć naszej misji. - Masz jakiś plan czy po prostu... improwizujemy? - nie wierzę, że to powiedziałem. Jak można w takiej sytuacji improwizować?
Pojawiłem się w okolicy równo o umówionej godzinie. Ubrałem się wygodnie w ulubione spodnie i granatową koszulę, narzuciwszy na wszystko równie granatowy płaszcz, wyjątkowo nieszczególnie wyróżniając się z tłumu. Dzisiaj nie było to wskazane. W kieszeni trzymałem biały kryształ, który stał się niejako moim amuletem szczęścia, miniaturowy pantofelek i parę eliksirów. Chciałem być przygotowany na każdą ewentualność. Przywitałem się z lordem Macmillanem - nie miałem okazji go bliżej poznać, ale wierzyłem, że będzie mi się z nim dobrze współpracować. W Zakonie był od niedawna i ten fakt rano niezwykle mnie zaskoczył - w tym duecie to ja byłem starym wyjadaczem. - Nie mam pojęcia. Przecież nie potrzebują żadnej przykrywki, równie dobrze mogliby się spotkać w Dziurawym Kotle - odparłem cicho, niejako godząc się ze zmieniającym się światem - czarnoksiężnicy stali się odważniejsi, a nowy minister wyraźnie szedł im na rękę. Wtedy i ja zauważyłem grupę mężczyzn, którzy ciągnęli ze sobą dwie kobiety. Zauważyłem natychmiastową zmianę w postawie Anthony'ego - mi też się to nie podobało, ale nie mogliśmy opuścić spotkania. Zacisnąłem mocniej palce na różdżce, bijąc się z myślami. Mieliśmy zdobyć informacje dla Zakonu, to był nasz nadrzędny cel, ale przecież jednocześnie każdy z nas zobowiązał się do obrony słabszych. Zresztą jak mógłbym tam pójść sam, nie dam sobie rady sam, Anthony też nie - tych szmalcowników było za dużo.
- Nie, zostaję z tobą. Zobacz ilu ich jest - szepnąłem, chociaż nieszczególnie widziała mi się wizja bijatyki z tymi ludźmi. - Nie wiemy ile to spotkanie trwa, może zdążymy im pomóc i wrócić - dodałem z nadzieją, bo jednak nie chciałem też całkiem lekceważyć naszej misji. - Masz jakiś plan czy po prostu... improwizujemy? - nie wierzę, że to powiedziałem. Jak można w takiej sytuacji improwizować?
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tego, dlaczego czarnoksiężnicy organizowali dla siebie spotkanie w takim a nie innym miejscu nadal, nie potrafił zrozumieć. Rzeczywiście, teraz nie musieli się kryć. Mieli za sobą Ministra, przecież sami się ujawnili. Chyba, że chodziło o jakieś pojedyncze szaraczki Grindelwalda. Sam już gubił się w schemacie czarnoksiężnikówi i tego co im bardziej odpowiadało. Nie zajmował się polityką. Zresztą, najważniejsze było przecież wykonać powierzone im zadanie… choć miał nadzieję, że „sława”, z którą spotkał się zarówno na Festiwalu, jak i podczas Stonehenge nie obróci ich szpiegowskiej misji w fiasko.
– Właśnie – przyznał panu Fortescue. Albo oboje byli tak głupi, żeby zrozumieć cel spotkania tych przeklętych czarowników, albo naprawdę szykowało się tutaj coś ważnego.
Teraz jednak przyglądał się przemytnikom, którzy ciągnęli ze sobą dwie kobiety i nie wiedział co zrobić. Szybko, jak mu się przez chwilę zdawało, odnalazł się w tej sytuacji. Nie spodziewał się, że Florean zdecyduje się mu pomóc. To rozproszyło jego uwagę. Po pierwsze, w taki sposób prawdopodobnie tracili szansę na podsłuchanie spotkania w Wesołej Wdówce. Wzrok przeniósł na sylwetkę właściciela lodziarni. Mimika twarzy wskazywała na to, że był wyraźnie niezadowolony z tej decyzji, z drugiej strony szybkie spojrzenie w stronę szmalcowników uświadomiło go, że nie mają dużo czasu na kłótnię. Albo robią tak, albo tak. W przeciwnym razie mogą zapomnieć o pomaganiu kobietom.
– Być może stracimy możliwość podsłuchania spotkania – odpowiedział mu, tak jak gdyby próbował go jeszcze przekonać do zmiany zdania, ale szybko dodał: – Chociaż to ty tutaj masz dłuższy staż, więc ty tutaj rozkazujesz. Mam nadzieję, że uda nam się zawrócić do klubu na czas.
Wyciągnął swoją dość krótką różdżkę z zewnętrznej strony kieszeni. Poszukał wzrokiem za mężczyznami, ale zauważył tylko jednego z nich, który właśnie znikał za rogiem. Wywrócił oczami. Niech to. Czuł w kościach, że to był zły wybór, ale nie mógł tego tak zostawić. Gdyby tylko pan Fortescue zdecydował się na pójście samemu na spotkanie… Pozostałym Zakonnikom na pewno to się nie spodoba, ale czego się nie robi dla kobiet i ze względu na troskę o swoją głowę przed kobietą z rodu Weasleyów. Dlaczego aż tyle mężczyzn nie potrafiło zrozumieć, że kobiety nie traktuje się przedmiotowo? Natychmiast rzucił się do biegu, żeby dogonić tych przeklętych idiotów, a gdy tylko ich zauważył natychmiast krzyknął:
– Hej, wy, zasrańcy bez krzty honoru i jaj, nie wstyd wam tak traktować kobiety? – a zaraz za tym wycelował w ich stronę różdżką i dorzucił: – Glacius!
– Właśnie – przyznał panu Fortescue. Albo oboje byli tak głupi, żeby zrozumieć cel spotkania tych przeklętych czarowników, albo naprawdę szykowało się tutaj coś ważnego.
Teraz jednak przyglądał się przemytnikom, którzy ciągnęli ze sobą dwie kobiety i nie wiedział co zrobić. Szybko, jak mu się przez chwilę zdawało, odnalazł się w tej sytuacji. Nie spodziewał się, że Florean zdecyduje się mu pomóc. To rozproszyło jego uwagę. Po pierwsze, w taki sposób prawdopodobnie tracili szansę na podsłuchanie spotkania w Wesołej Wdówce. Wzrok przeniósł na sylwetkę właściciela lodziarni. Mimika twarzy wskazywała na to, że był wyraźnie niezadowolony z tej decyzji, z drugiej strony szybkie spojrzenie w stronę szmalcowników uświadomiło go, że nie mają dużo czasu na kłótnię. Albo robią tak, albo tak. W przeciwnym razie mogą zapomnieć o pomaganiu kobietom.
– Być może stracimy możliwość podsłuchania spotkania – odpowiedział mu, tak jak gdyby próbował go jeszcze przekonać do zmiany zdania, ale szybko dodał: – Chociaż to ty tutaj masz dłuższy staż, więc ty tutaj rozkazujesz. Mam nadzieję, że uda nam się zawrócić do klubu na czas.
Wyciągnął swoją dość krótką różdżkę z zewnętrznej strony kieszeni. Poszukał wzrokiem za mężczyznami, ale zauważył tylko jednego z nich, który właśnie znikał za rogiem. Wywrócił oczami. Niech to. Czuł w kościach, że to był zły wybór, ale nie mógł tego tak zostawić. Gdyby tylko pan Fortescue zdecydował się na pójście samemu na spotkanie… Pozostałym Zakonnikom na pewno to się nie spodoba, ale czego się nie robi dla kobiet i ze względu na troskę o swoją głowę przed kobietą z rodu Weasleyów. Dlaczego aż tyle mężczyzn nie potrafiło zrozumieć, że kobiety nie traktuje się przedmiotowo? Natychmiast rzucił się do biegu, żeby dogonić tych przeklętych idiotów, a gdy tylko ich zauważył natychmiast krzyknął:
– Hej, wy, zasrańcy bez krzty honoru i jaj, nie wstyd wam tak traktować kobiety? – a zaraz za tym wycelował w ich stronę różdżką i dorzucił: – Glacius!
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Wesoła Wdówka
Szybka odpowiedź