Knajpa morderców
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Knajpa morderców
Nieduży lokal usytuowany przy jednej z bocznych, mało uczęszczanych uliczej, do której prowadzą niewysokie drewniane schodki - każdy mugol, który usiłuje się po nich wspiąć, nagle zostaje skonfundowany i zapomina, po co to robił - odczuwając wewnętrzny imperatyw do zmiany swoich zamiarów. Wnętrze utrzymane jest w chłodnej stylistyce, pojedyncze stoliki z twardymi krzesłami wydają się być przystosowane do najwyżej dwóch-trzech gości, a zaczarowany gramofon wygrywa rzewne melodie. Wysoki bar, za którym obsługuje młoda wyraźnie znudzona czarownica wydaje się specjalizować w winie i absyncie - ale można tam zakupić również cygaretki. Opary dymu gęsto wypełniają pomieszczenie, tworząc duszną, dekadencką atmosfera.
Pomimo nazwy istnieje bardzo nieduże prawdopodobieństwo, jakoby w knajpie rzeczywiście dało się spotkać prawdziwego mordercę - nazwa miała zapewne tylko przyciągnąć znudzoną klientelę. Udało się - to ostoja londyńskich poetów. Gdy zapadnie zmrok w knajpie morderców rozpoczynają się wieczorki poetyckie, w trakcie których młodzi artyści prezentują swoją twórczość; za sprawą magii znacznie łatwiej jest odczuwać towarzyszące słowom emocje - dwie zaczarowane statuy przedstawiające nagich kobietę i mężczyznę tworzą w tle występujących prelegentów wzruszającą pantominę. Nikt nie będzie ci przeszkadzał przy stoliku i nie musisz nawet zwracać uwagi na dziejący się spektakl, lecz jeśli tylko potrafisz - możesz dołączyć do artystów, wygłaszając własny wiersz (wymagana biegłość: pisanie poezji oraz retoryka) lub cudzy (wymagana biegłość: znajomość literatury oraz retoryka). W zależności od poziomu (znajomość/tworzenie):
I - czarodzieje wysłuchają cię z zainteresowaniem, oddając ci tę krótką chwilę tylko dla ciebie. Zapewne jednak dość szybko o tobie zapomną, porwani kolejnymi występami.
II - otrzymałeś długie owacje, parę osób wstało. Poruszyłeś ich, będziesz słyszał szepty fragmentów wygłoszonego przez ciebie utworu do końca wieczoru.
III - po twoim wystąpieniu w lokalu nastała dłuższa cisza; wzruszyłeś widownię, niektórych aż do łez. Będziesz czuł na sobie ukradkowe spojrzenia tak długo, jak długo pozostaniesz jeszcze we wnętrzu knajpy. Atmosfera ożywi się dopiero po tym, jak go opuścisz. Na długo pozostaniesz tutaj na językach.
Pomimo nazwy istnieje bardzo nieduże prawdopodobieństwo, jakoby w knajpie rzeczywiście dało się spotkać prawdziwego mordercę - nazwa miała zapewne tylko przyciągnąć znudzoną klientelę. Udało się - to ostoja londyńskich poetów. Gdy zapadnie zmrok w knajpie morderców rozpoczynają się wieczorki poetyckie, w trakcie których młodzi artyści prezentują swoją twórczość; za sprawą magii znacznie łatwiej jest odczuwać towarzyszące słowom emocje - dwie zaczarowane statuy przedstawiające nagich kobietę i mężczyznę tworzą w tle występujących prelegentów wzruszającą pantominę. Nikt nie będzie ci przeszkadzał przy stoliku i nie musisz nawet zwracać uwagi na dziejący się spektakl, lecz jeśli tylko potrafisz - możesz dołączyć do artystów, wygłaszając własny wiersz (wymagana biegłość: pisanie poezji oraz retoryka) lub cudzy (wymagana biegłość: znajomość literatury oraz retoryka). W zależności od poziomu (znajomość/tworzenie):
I - czarodzieje wysłuchają cię z zainteresowaniem, oddając ci tę krótką chwilę tylko dla ciebie. Zapewne jednak dość szybko o tobie zapomną, porwani kolejnymi występami.
II - otrzymałeś długie owacje, parę osób wstało. Poruszyłeś ich, będziesz słyszał szepty fragmentów wygłoszonego przez ciebie utworu do końca wieczoru.
III - po twoim wystąpieniu w lokalu nastała dłuższa cisza; wzruszyłeś widownię, niektórych aż do łez. Będziesz czuł na sobie ukradkowe spojrzenia tak długo, jak długo pozostaniesz jeszcze we wnętrzu knajpy. Atmosfera ożywi się dopiero po tym, jak go opuścisz. Na długo pozostaniesz tutaj na językach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:30, w całości zmieniany 1 raz
| Stąd
Znał tajniki magii, znał sposób jej działania, szczęśliwie na tyle, by w tej właśnie chwili zapanować nad rozszalałym otoczeniem. Pękające wszędzie szkło i rozbryzgujące się w ich kierunku odłamki, rozpryskujące się świece i ciepły, ciekły wosk osadzający się i zastygający na ich ciemnych szatach w końcu uległy. Magiczne anomalie szalejące w kasynie ustały, powoli stabilizując drgające źródło energii. Wiedział, że potrafi, lecz nie był pewien, że sposób działania przybierze oczekiwane rezultaty — magia w przeciągu ostatnich dwóch tygodni szalała, potrafiła nie tylko płatać figle, ale i wyrządzać wiele szkód czarodziejom, który do tej pory doskonale nad nią panowali. Dziś nie mogli być niczego pewni, nie mogli stawiać niczego na jedną kartę, wiedząc jak szybko los może obrócić się przeciwko nim za sprawką anomalii, których powodem było... Co, tak naprawdę? Przed oczami wciąż miał niezwykłą skrzynię, która otwierał i wielką eksplozję, która według jego odczucia zniszczyła świat. W głowie wciąż rozbrzmiewał mu śpiew feniksa, który jednocześnie rozburzał w nim frustrację. Jeśli wszystkie jego podejrzenia okazywały się słuszne, a interpretacja doświadczonych wizji była poprawna, nie mieli czasu do stracenia.
Jej głos rozbrzmiał lekkim echem w powoli cichnącym pomieszczeniu. Podążając za jego odbiciem powodził wzrokiem po zniszczonych ścianach, kontuarze, barze, rozwalonych drzwiach, porozwalanych krzesłach i jednocześnie wszystkim co pozostawało na podłodze, tuż pod ich stopami. Magia całkowicie zniszczyła to miejsca, a oni, idąc zgodnie ze wskazówkami Czarnego Pana zaprowadzili tu ch porządek. Nie wiedział jeszcze jak, ale wiedział, że to prawda. Czarny Pan się nie mylił.
Sprawdził to miejsce dokładnie, upewnił się, że nigdzie nie znajduje się inne źródło, które musieli naprawić, przeszedł po kasynie, a szkło skrzypiało pod jego stopami, podczas, gdy jego piękna i zdolna towarzyszka opuszczała budynek. Dopiero kiedy zyskał pewność, ruszył śladami za nią, dochodząc do podobnych wniosków. Tej nocy niewiele miał do zrobienia, bezsenność znów zmusiłaby go znalezienia zajęcia, które zmieniłoby bezsensownie upływający czas w coś produktywnego, wobec tego z przyjemnością zdecydował się na towarzyszenie jej w korzystaniu z uroków tej pięknej nocy.
Knajpa Morderców, jeden z wielu innych lokali, które podczas tej nocy mogły pochwalić się umiarkowaną ilością gości. Kilka stolików pozostawało pustych, więc, gdy tylko weszli do środka, godnym dżentelmena ruchem ręki pozwolił jej ruszyć w dowolnym kierunku, wybierając najlepszy stolik. Z kuli jego samego mogli usiąść w ciemnym, cichym kącie, gdzie żadne spojrzenia nie będą im przeszkadzać, a przechodzący klienci nie zaczną irytować. Podejrzewał jednak, że jako kobieta mogła mieć zupełnie inną klasyfikacje wyboru doskonałego miejsca, takiego z którego obserwacja będzie najlepsza, gdzie grająca z gramofonu muzyka umili im czas, a ciche rozmowy zmienią się w szepty, będące dla nich przyjemnym tłem. Ruszył za nią wolnym, choć nie leniwym krokiem, przyglądając się ukradkiem mijanym gościom spod głebokiego kaptura czarnej peleryny. Zsunął go z głowy dopiero, kiedy znaleźli się we właściwym miejscu, przerzucił materiał na jedną stronę i usiadł wygodnie naprzeciw niej. Tego wieczora nie zależało mu na innych widokach — najlepsze miał przed sobą. Deirdre była też doskonałym źródłem informacji, jego uwagi nie mogły zwrócić jakieś podrzędne, otaczające ich persony.
W środku trwał jakiś wieczorek poetycki, ale nie był ich wielkim fanem. Zamiast wsłuchać się w wzniosłe, patetyczne frazy rzucane z przeciwległego kąta odszukał wzrokiem młodą dziewczynę, która sprzątała pobliski stolik; młodą i ładną choć o nieco znużonym wyrazie twarzy. Udało mu się skutecznie ściągnąć ją wzrokiem, wtedy też poprosił o butelkę najlepszego wina, jakie posiada. Podkreślił wyraźnie swoje oczekiwania, nie obchodziło go, czy będzie to jedno z tych wystawionych na pokaz, czy ukrytych za ladą, miało im smakować, miało odpowiednio uczcić ich sukces. Dzięki Giovannie przez wiele lat wypracował swój wybredny gust i nie zamierzał delektować się byle szczynami.
Uniósł wzrok na Deirdre, kiedy rozsiadła się wygodnie przed nim. Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, podążając śladem ciemnych brwi na oczy i drobnym nosem na kształtne, kuszące usta, które rzadko układały się w coś innego niż kurtuazyjny uśmiech, przełamujący codzienną obojętność i fałszywy wyraz przyjemności. A jednak dostrzegł w nich coś innego.
— Zdradź mi prawdziwy powód, dla którego unikasz Wenus, Deirdre — zażądał miękko, głosem niskim, barwnym i melodyjnym. Kiedy po raz ostatni miał okazję porozmawiać z Giovanną na osobności zarzekała się, że czyni wszystko, by ją przy sobie zatrzymać. Nie wątpił, by uwolniła się wreszcie od swego oprawcy, od przyjaciółki, od sali tortur, w której spędziła ostatnie kilka lat, w którym też przyjęła niechętnie i jego, ulegając w końcu jego apodyktycznym kaprysom. — Jest cała? — Giovanna; czy uszkodziła ją na tyle, by nie mogła wysłać do niego sowy z prośbą o pomoc? Czy rzuciła na nią klątwę, której nie jest nawet świadoma? Nie zamierzał ingerować w ten konflikt, chciał wiedzieć. To mu zupełnie wystarczyło.
Kiedy dziewczę przyniosło nieco przykurzoną butelkę zamilkł i spuścił wzrok na szkło, jakby obawiał się, że nawet nie pojmując sensu ich rozmowy jest niewygodnym słuchaczem. Nie lubił, kiedy ktoś zakłócał jego poczucie prywatności, poczekał aż odejdzie. Gdy tak się stało rozlał wina do kielichów, nie próbując wcześniej burgundowego trunku. Jeśli okaże się niedostatecznie dobre lub nie zaspokoi francuskiego podniebienia towarzyszącej mu kobiety z pewnością obsługa to odczuje.
— Rozmawiałem z Apollinare. Słyszałem, że się znacie — podjął, unosząc na nią spojrzenie dość ciemnych w tym mroku tęczówek. Przyjaźnimy się, słyszałaś?
Znał tajniki magii, znał sposób jej działania, szczęśliwie na tyle, by w tej właśnie chwili zapanować nad rozszalałym otoczeniem. Pękające wszędzie szkło i rozbryzgujące się w ich kierunku odłamki, rozpryskujące się świece i ciepły, ciekły wosk osadzający się i zastygający na ich ciemnych szatach w końcu uległy. Magiczne anomalie szalejące w kasynie ustały, powoli stabilizując drgające źródło energii. Wiedział, że potrafi, lecz nie był pewien, że sposób działania przybierze oczekiwane rezultaty — magia w przeciągu ostatnich dwóch tygodni szalała, potrafiła nie tylko płatać figle, ale i wyrządzać wiele szkód czarodziejom, który do tej pory doskonale nad nią panowali. Dziś nie mogli być niczego pewni, nie mogli stawiać niczego na jedną kartę, wiedząc jak szybko los może obrócić się przeciwko nim za sprawką anomalii, których powodem było... Co, tak naprawdę? Przed oczami wciąż miał niezwykłą skrzynię, która otwierał i wielką eksplozję, która według jego odczucia zniszczyła świat. W głowie wciąż rozbrzmiewał mu śpiew feniksa, który jednocześnie rozburzał w nim frustrację. Jeśli wszystkie jego podejrzenia okazywały się słuszne, a interpretacja doświadczonych wizji była poprawna, nie mieli czasu do stracenia.
Jej głos rozbrzmiał lekkim echem w powoli cichnącym pomieszczeniu. Podążając za jego odbiciem powodził wzrokiem po zniszczonych ścianach, kontuarze, barze, rozwalonych drzwiach, porozwalanych krzesłach i jednocześnie wszystkim co pozostawało na podłodze, tuż pod ich stopami. Magia całkowicie zniszczyła to miejsca, a oni, idąc zgodnie ze wskazówkami Czarnego Pana zaprowadzili tu ch porządek. Nie wiedział jeszcze jak, ale wiedział, że to prawda. Czarny Pan się nie mylił.
Sprawdził to miejsce dokładnie, upewnił się, że nigdzie nie znajduje się inne źródło, które musieli naprawić, przeszedł po kasynie, a szkło skrzypiało pod jego stopami, podczas, gdy jego piękna i zdolna towarzyszka opuszczała budynek. Dopiero kiedy zyskał pewność, ruszył śladami za nią, dochodząc do podobnych wniosków. Tej nocy niewiele miał do zrobienia, bezsenność znów zmusiłaby go znalezienia zajęcia, które zmieniłoby bezsensownie upływający czas w coś produktywnego, wobec tego z przyjemnością zdecydował się na towarzyszenie jej w korzystaniu z uroków tej pięknej nocy.
Knajpa Morderców, jeden z wielu innych lokali, które podczas tej nocy mogły pochwalić się umiarkowaną ilością gości. Kilka stolików pozostawało pustych, więc, gdy tylko weszli do środka, godnym dżentelmena ruchem ręki pozwolił jej ruszyć w dowolnym kierunku, wybierając najlepszy stolik. Z kuli jego samego mogli usiąść w ciemnym, cichym kącie, gdzie żadne spojrzenia nie będą im przeszkadzać, a przechodzący klienci nie zaczną irytować. Podejrzewał jednak, że jako kobieta mogła mieć zupełnie inną klasyfikacje wyboru doskonałego miejsca, takiego z którego obserwacja będzie najlepsza, gdzie grająca z gramofonu muzyka umili im czas, a ciche rozmowy zmienią się w szepty, będące dla nich przyjemnym tłem. Ruszył za nią wolnym, choć nie leniwym krokiem, przyglądając się ukradkiem mijanym gościom spod głebokiego kaptura czarnej peleryny. Zsunął go z głowy dopiero, kiedy znaleźli się we właściwym miejscu, przerzucił materiał na jedną stronę i usiadł wygodnie naprzeciw niej. Tego wieczora nie zależało mu na innych widokach — najlepsze miał przed sobą. Deirdre była też doskonałym źródłem informacji, jego uwagi nie mogły zwrócić jakieś podrzędne, otaczające ich persony.
W środku trwał jakiś wieczorek poetycki, ale nie był ich wielkim fanem. Zamiast wsłuchać się w wzniosłe, patetyczne frazy rzucane z przeciwległego kąta odszukał wzrokiem młodą dziewczynę, która sprzątała pobliski stolik; młodą i ładną choć o nieco znużonym wyrazie twarzy. Udało mu się skutecznie ściągnąć ją wzrokiem, wtedy też poprosił o butelkę najlepszego wina, jakie posiada. Podkreślił wyraźnie swoje oczekiwania, nie obchodziło go, czy będzie to jedno z tych wystawionych na pokaz, czy ukrytych za ladą, miało im smakować, miało odpowiednio uczcić ich sukces. Dzięki Giovannie przez wiele lat wypracował swój wybredny gust i nie zamierzał delektować się byle szczynami.
Uniósł wzrok na Deirdre, kiedy rozsiadła się wygodnie przed nim. Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, podążając śladem ciemnych brwi na oczy i drobnym nosem na kształtne, kuszące usta, które rzadko układały się w coś innego niż kurtuazyjny uśmiech, przełamujący codzienną obojętność i fałszywy wyraz przyjemności. A jednak dostrzegł w nich coś innego.
— Zdradź mi prawdziwy powód, dla którego unikasz Wenus, Deirdre — zażądał miękko, głosem niskim, barwnym i melodyjnym. Kiedy po raz ostatni miał okazję porozmawiać z Giovanną na osobności zarzekała się, że czyni wszystko, by ją przy sobie zatrzymać. Nie wątpił, by uwolniła się wreszcie od swego oprawcy, od przyjaciółki, od sali tortur, w której spędziła ostatnie kilka lat, w którym też przyjęła niechętnie i jego, ulegając w końcu jego apodyktycznym kaprysom. — Jest cała? — Giovanna; czy uszkodziła ją na tyle, by nie mogła wysłać do niego sowy z prośbą o pomoc? Czy rzuciła na nią klątwę, której nie jest nawet świadoma? Nie zamierzał ingerować w ten konflikt, chciał wiedzieć. To mu zupełnie wystarczyło.
Kiedy dziewczę przyniosło nieco przykurzoną butelkę zamilkł i spuścił wzrok na szkło, jakby obawiał się, że nawet nie pojmując sensu ich rozmowy jest niewygodnym słuchaczem. Nie lubił, kiedy ktoś zakłócał jego poczucie prywatności, poczekał aż odejdzie. Gdy tak się stało rozlał wina do kielichów, nie próbując wcześniej burgundowego trunku. Jeśli okaże się niedostatecznie dobre lub nie zaspokoi francuskiego podniebienia towarzyszącej mu kobiety z pewnością obsługa to odczuje.
— Rozmawiałem z Apollinare. Słyszałem, że się znacie — podjął, unosząc na nią spojrzenie dość ciemnych w tym mroku tęczówek. Przyjaźnimy się, słyszałaś?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kiedy tylko przekroczyła próg knajpy, w uszy uderzył ją trudny do zniesienia, piskliwy bełkot - odruchowo spojrzała w stronę prowizorycznej sceny, pewna, że jej spojrzenie napotka torturowanego nieszczęśnika, gotowego zapewnić im doskonały spektakl, ale niestety, był to tylko długowłosy poeta, z piórem oryginalnie założonym za ucho, dzielący się z niezbyt liczną publiką rozterkami swego serca. Cóż za zawód, wyglądało na to, że to oni staną się ofiarami romantycznej kaźni, ale cóż, nie zamierzała się cofnąć - skoro dotarli już aż tutaj, nie tracąc uprzednio kończyn podczas napotkania jakiegoś napędzanego anomaliami dziecka bądź szalonego czarodzieja, uznała to miejsce za szczęśliwe. I odpowiednie na finał tej wyjątkowo ciepłej, pięknej nocy; po raz pierwszy od tygodni nad ich głowami nie rozpętało się deszczowe piekło a burza wibrowała na granicy słyszalności niezadowolonym pomrukiem. Los im sprzyjał - albo oni sprzyjali losowi, pozwalając mu dziś pozbyć się chociaż jednej czarnomagicznej naleciałości, okiełznanej według własnych zasad.
Ruszyła pewnie w głąb sali, wybierając stolik jak najbardziej oddalonych od sceny, z której właśnie schodził ten nieszczęśnik - przy gorącym aplauzie wytrwałych fanów. Cóż, nie znała się na poezji, może faktycznie to wycie do księżyca zdoła złamać niewieście serca, na razie: z pewnością przyprawiło ją o ból głowy. Zsunęła kaptur z włosów w tym samym momencie, w którym zrobił to Ramsey; w tej samej sekundzie zajęła także miejsce: doskonale się zsynchronizowali, darując sobie uprzejme podsuwanie foteli, chwalenie wystroju wnętrza bądź upewnianie się nawzajem, że wyszli z kasyna cali. Ceniła w Mulciberze tą słodką, obojętną arogancję. Dodawała mu niebywałego uroku.
Rozsiadła się wygodniej, nie ściągając peleryny; strzepnęła tylko z ramion pozostałości szkła, niezbyt przejmując się tym, że zrzuca odłamki na podłogę. Skoro nie przejmowano się tu barbarzyńskim zarzynaniem poezji, to i skrzące się resztki ujdą niezauważone. W milczeniu słuchała jednak kolejnej namiętnej deklaracji - spoglądała na scenę ponad ramieniem Ramseya; on siedział odwrócony plecami do widowiska, ona: mogła chłonąć je bez problemu. Niestety. Zignorowała kelnerkę, słusznie uznając, że Mulciber zajmie się nią jak na dżentelmena przystało - nie myliła się, zupełnie zainteresowana zarówno złożonym zamówieniem, jak i poetą, padającym właśnie na kolana, by wydać z siebie finalny jęk, ponownie skonfrontowany z aplauzem niewielkiej widowni. Deirdre jedynie uniosła nieco brew - doprawdy, ostatnio okazywała emocje z niemalże dziwkarskim nieskrępowaniem. Czas wzbogacić je o rozbawienie.
- Myślisz, że tak brzmią dementorzy? - spytała ze śmiertelną powagą: zdecydowanie tak musiało wyglądać piekło; zniewieściałe głosiki młodziutkich wierszokletów, jęczące coś o miłości aż po grób, ustach słodkich jak karmelki i oczach niczym węgielki - czy coś w tym tragicznym guście. Doskonale wybrała miejsce na dzisiejszy wieczór: jeśli nie upiją się wystarczająco szybko, za godzinę skończą bez duszy. Pierwsze pytanie Ramseya, łagodnie rozpoczynające rozmowę, oderwało jednak jej wzrok i myśli od sceny - przesunęła na niego uważne spojrzenie, odpowiadając długim milczeniem. Łatwo mogła wytłumaczyć je powrotem kelnerki, lecz nie odezwała się także wtedy, gdy zostali sami. W pierwszej chwili, nie rozumiała, o co pyta. Kto był cały? Dlaczego miał - miała - nie być? Odkąd odeszła z Wenus, minęło zaledwie kilka dni, ale już zdawała się wyprzeć to miejsce z pamięci - typowa oznaka traumy? Nie dała jednak poznać po sobie zdezorientowania; ciągle pozostawała lekko uśmiechnięta, niecodziennie zrelaksowana, nawet, gdy z ust Mulcibera padło imię Apollinare'a. Była pod wrażeniem - Ramseyowi udało się wypowiedzieć dwa zdania i od razu zebrać całą pulę tematów, na które zdecydowanie nie chciała rozmawiać. Nie, nie były to kwestie bolesne, już nie, ale cóż, czego się spodziewała - pogawędki o poezji, pogodzie czy może ostatnich wykrojach, dołączonych do Czarownicy?
Ujęła kieliszek wina - rękaw szaty odwinął się, odsłaniając ciemnozielone, upiorne ślady zasinień po dłoniach, zaciśniętych wokół nadgarstków - i upiła łyk, odzywając się dopiero w momencie, w którym wytrawna czerwień rozlała się po jej języku przyjemnym posmakiem. - Jeśli pytasz o Borgię - nie mam pojęcia - zaczęła od środka, nieśpiesznie udzielając informacji. - Prawdopodobnie mogła popełnić samobójstwo, lecz jeśli posiada choć odrobinę rozumu, sama rozgościła się w komnacie Miu, by osobiście nadrobić finansowe straty chociażby o jedną setną - odparła bez buńczucznej przesady; wiedziała, że to właśnie jej Wenus zawdzięczało istnienie, że to własnie za nią płacono największe, niedorzeczne wręcz kwoty; że to ona przyciągała mężczyzn, a ci, którzy nie mogli dostać się do osławionej Miu, łagodzili niezadowolenie w ramionach innych kurtyzan. Inne, choć być może piękniejsze nawet od samej Borgii, nie nadrobią szybko renomy, nie stworzą aury tajemniczości, nie poświęcą się tak, jak skradziony klejnot. Giovannę czekały ciężkie miesiące, lecz Deirdre nie żałowała jej nawet przez sekundę. I tak właściwie nie ucierpiała - Ramsey sądził, że rozegrało się to na innych warunkach, wyczytała to z jego pytania, czując mieszaninę rozbawienia i zadowolenia. Myślał, że zdoła uciec - sama? Podporządkować sobie Lestrange'a i Borgię? Cenił ją aż tak? Kąciki pełnych ust wygięły się w cieplejszym uśmiechu, nie obejmującym jednak oczu. - Może ją odwiedzisz - zasugerowała; o tak, Ramsey był troskliwym dżentelmenem, a jego wizyta mogłaby odrobinę podreperować budżet. Deirdre upiła kolejny łyk, obejmując smukłymi palcami kieliszek. Nie musiała odpowiadać na pierwsze pytanie; powód unikania Wenus był bardziej niż oczywisty. Albo faktycznie Giovanna, tracąc rozum, przykułaby ją łańcuchem do łoża, ściągając na siebie śmierć w męczarniach, albo Deirdre wymierzyłaby ją nawet bez prowokacji. Zdrowy dystans był kluczowy w świeżym rozstaniu, w tym należącym do historii zresztą też.
- Apollinare - powtórzyła to imię miękko, chociaż bezosobowo, jakby wspominali wspólnego znajomego, którego musiała najpierw przywołać z mroków niepamięci. Wiedziała, że łączy go z Ramseyem jakaś relacja, lecz dopiero niedawno ułożyła odpowiednie kropki w dość zamazany obraz. A więc to on był Ramseyem z przeszłości, przyjacielem, którego miała poznać tuż przed ślubem - do którego nie doszło. Świat był potwornie mały. - Tak, kojarzę go. Ty zapewne też - odparła uprzejmie, stając się jednak odrobinę bardziej czujna. Czekała na dalszy ciąg, na razie - nie dając się sprowokować. Wiedziała zbyt mało, by poczuć się swobodnie, nie mogła jednak powstrzymać się od pytania, które ciążyło jej gdzieś z tyłu głowy. - Ty go tam przyprowadziłeś - stwierdziła, zapytała, nieistotne; tam, do Białej Wywerny, gdzie mijali się aż do ostatniego spotkania.
Ruszyła pewnie w głąb sali, wybierając stolik jak najbardziej oddalonych od sceny, z której właśnie schodził ten nieszczęśnik - przy gorącym aplauzie wytrwałych fanów. Cóż, nie znała się na poezji, może faktycznie to wycie do księżyca zdoła złamać niewieście serca, na razie: z pewnością przyprawiło ją o ból głowy. Zsunęła kaptur z włosów w tym samym momencie, w którym zrobił to Ramsey; w tej samej sekundzie zajęła także miejsce: doskonale się zsynchronizowali, darując sobie uprzejme podsuwanie foteli, chwalenie wystroju wnętrza bądź upewnianie się nawzajem, że wyszli z kasyna cali. Ceniła w Mulciberze tą słodką, obojętną arogancję. Dodawała mu niebywałego uroku.
Rozsiadła się wygodniej, nie ściągając peleryny; strzepnęła tylko z ramion pozostałości szkła, niezbyt przejmując się tym, że zrzuca odłamki na podłogę. Skoro nie przejmowano się tu barbarzyńskim zarzynaniem poezji, to i skrzące się resztki ujdą niezauważone. W milczeniu słuchała jednak kolejnej namiętnej deklaracji - spoglądała na scenę ponad ramieniem Ramseya; on siedział odwrócony plecami do widowiska, ona: mogła chłonąć je bez problemu. Niestety. Zignorowała kelnerkę, słusznie uznając, że Mulciber zajmie się nią jak na dżentelmena przystało - nie myliła się, zupełnie zainteresowana zarówno złożonym zamówieniem, jak i poetą, padającym właśnie na kolana, by wydać z siebie finalny jęk, ponownie skonfrontowany z aplauzem niewielkiej widowni. Deirdre jedynie uniosła nieco brew - doprawdy, ostatnio okazywała emocje z niemalże dziwkarskim nieskrępowaniem. Czas wzbogacić je o rozbawienie.
- Myślisz, że tak brzmią dementorzy? - spytała ze śmiertelną powagą: zdecydowanie tak musiało wyglądać piekło; zniewieściałe głosiki młodziutkich wierszokletów, jęczące coś o miłości aż po grób, ustach słodkich jak karmelki i oczach niczym węgielki - czy coś w tym tragicznym guście. Doskonale wybrała miejsce na dzisiejszy wieczór: jeśli nie upiją się wystarczająco szybko, za godzinę skończą bez duszy. Pierwsze pytanie Ramseya, łagodnie rozpoczynające rozmowę, oderwało jednak jej wzrok i myśli od sceny - przesunęła na niego uważne spojrzenie, odpowiadając długim milczeniem. Łatwo mogła wytłumaczyć je powrotem kelnerki, lecz nie odezwała się także wtedy, gdy zostali sami. W pierwszej chwili, nie rozumiała, o co pyta. Kto był cały? Dlaczego miał - miała - nie być? Odkąd odeszła z Wenus, minęło zaledwie kilka dni, ale już zdawała się wyprzeć to miejsce z pamięci - typowa oznaka traumy? Nie dała jednak poznać po sobie zdezorientowania; ciągle pozostawała lekko uśmiechnięta, niecodziennie zrelaksowana, nawet, gdy z ust Mulcibera padło imię Apollinare'a. Była pod wrażeniem - Ramseyowi udało się wypowiedzieć dwa zdania i od razu zebrać całą pulę tematów, na które zdecydowanie nie chciała rozmawiać. Nie, nie były to kwestie bolesne, już nie, ale cóż, czego się spodziewała - pogawędki o poezji, pogodzie czy może ostatnich wykrojach, dołączonych do Czarownicy?
Ujęła kieliszek wina - rękaw szaty odwinął się, odsłaniając ciemnozielone, upiorne ślady zasinień po dłoniach, zaciśniętych wokół nadgarstków - i upiła łyk, odzywając się dopiero w momencie, w którym wytrawna czerwień rozlała się po jej języku przyjemnym posmakiem. - Jeśli pytasz o Borgię - nie mam pojęcia - zaczęła od środka, nieśpiesznie udzielając informacji. - Prawdopodobnie mogła popełnić samobójstwo, lecz jeśli posiada choć odrobinę rozumu, sama rozgościła się w komnacie Miu, by osobiście nadrobić finansowe straty chociażby o jedną setną - odparła bez buńczucznej przesady; wiedziała, że to właśnie jej Wenus zawdzięczało istnienie, że to własnie za nią płacono największe, niedorzeczne wręcz kwoty; że to ona przyciągała mężczyzn, a ci, którzy nie mogli dostać się do osławionej Miu, łagodzili niezadowolenie w ramionach innych kurtyzan. Inne, choć być może piękniejsze nawet od samej Borgii, nie nadrobią szybko renomy, nie stworzą aury tajemniczości, nie poświęcą się tak, jak skradziony klejnot. Giovannę czekały ciężkie miesiące, lecz Deirdre nie żałowała jej nawet przez sekundę. I tak właściwie nie ucierpiała - Ramsey sądził, że rozegrało się to na innych warunkach, wyczytała to z jego pytania, czując mieszaninę rozbawienia i zadowolenia. Myślał, że zdoła uciec - sama? Podporządkować sobie Lestrange'a i Borgię? Cenił ją aż tak? Kąciki pełnych ust wygięły się w cieplejszym uśmiechu, nie obejmującym jednak oczu. - Może ją odwiedzisz - zasugerowała; o tak, Ramsey był troskliwym dżentelmenem, a jego wizyta mogłaby odrobinę podreperować budżet. Deirdre upiła kolejny łyk, obejmując smukłymi palcami kieliszek. Nie musiała odpowiadać na pierwsze pytanie; powód unikania Wenus był bardziej niż oczywisty. Albo faktycznie Giovanna, tracąc rozum, przykułaby ją łańcuchem do łoża, ściągając na siebie śmierć w męczarniach, albo Deirdre wymierzyłaby ją nawet bez prowokacji. Zdrowy dystans był kluczowy w świeżym rozstaniu, w tym należącym do historii zresztą też.
- Apollinare - powtórzyła to imię miękko, chociaż bezosobowo, jakby wspominali wspólnego znajomego, którego musiała najpierw przywołać z mroków niepamięci. Wiedziała, że łączy go z Ramseyem jakaś relacja, lecz dopiero niedawno ułożyła odpowiednie kropki w dość zamazany obraz. A więc to on był Ramseyem z przeszłości, przyjacielem, którego miała poznać tuż przed ślubem - do którego nie doszło. Świat był potwornie mały. - Tak, kojarzę go. Ty zapewne też - odparła uprzejmie, stając się jednak odrobinę bardziej czujna. Czekała na dalszy ciąg, na razie - nie dając się sprowokować. Wiedziała zbyt mało, by poczuć się swobodnie, nie mogła jednak powstrzymać się od pytania, które ciążyło jej gdzieś z tyłu głowy. - Ty go tam przyprowadziłeś - stwierdziła, zapytała, nieistotne; tam, do Białej Wywerny, gdzie mijali się aż do ostatniego spotkania.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Do jego uszu docierały dźwięki mężczyzn, kobiet, a może jednego i drugiego, wszystkiego i niczego. Nie zerkał w tamtym kierunku, nie był nawet ciekaw cóż za element doznaje śmierci i wskrzeszenia w ramach niezwykłego spektaklu. Traktował to jak tło, jak kiepską muzykę, dla niego zdecydowanie nie wyjątkową. Ludzie słabi, ludzie ckliwi i poruszeni byle drobnostką też zasługują na marną, żałosną formę rozrywki, byli mu obojętni, zostawił ich w spokoju. Zajął się tym, co w danej chwili było istotne. Ku jego satysfakcji i Deirdre wybrała stolik oddalony od sceny, taki, przy którym będą mogli spokojnie porozmawiać, a może przy odrobinie szczęścia niespokojnie się upić, choć nawet nie śmiał podejrzewać, by Tsagairt skusiłaby się na więcej niż lampkę dobrego wina, tym bardziej — w jego towarzystwie. A kiedy i szkło przed nimi było wreszcie pełne, sięgnął po kielich i upił łyk. Owocowy, lekko cierpki smak pozostał na języku i wargach. Był usatysfakcjonowany.
Słysząc jej pytanie, uniósł brwi, a zaraz za nimi pytający wzrok. Lekko obrócił głowę w bok, by do jego uszu dotarło brzmienie tej tragikomedii, która miała miejsce za jego plecami; musiał przyznać, wyłączył się na chwilę, blokując te mało atrakcyjne treści, wzbraniając się przed ich dotarciem do jego uszu.
— Mam nadzieję, że nie — odparł wreszcie — Jeśli byłbym zmuszony do słuchania tego i tylko tego, szybko dobrowolnie pozbyłbym się swojej duszy. I uszu. — O ile ją w ogóle miał, o ile nie była jeszcze dostatecznie zgniła, by ktoś mógł ją z niego wyrwać, wyszarpać jak serce z piersi. Powrócił spojrzeniem do niej, do pięknej Deirdre, która świdrowała go bacznym spojrzeniem. Nie spuszczał więc z niej wzroku, nie pozwalając sobie na zbyt czeste mruganie, jakby w ten sposób mógł utracić jedną krótką chwilę, ledwie widoczną rysę na szkle, reakcję, którą pragnęłaby ukryć. Kąciki ust wykrzywiły się w górę, pozostał jednak względnie obojętny — tylko spojrzenie błyszczało ciekawością. Jej przydługie milczenie było jak ciągnąca się droga w stronę odpowiedzi, na którą czekał, niemalże z zapartym tchem. Upił kolejny łyk i osunął się kilka cali na siedzisku, prawdopodobnie zabawią tu dłużej, mógł siedzieć wygodnie.
Nie umknęły mu ślady na jej nadgarstkach, kiedy sięgała po wino; nie był jednak zaskoczony tym widokiem. Podejrzewał, że takie rzeczy działały się w Wenus, a ona była do tego przyzwyczajona. Nie pytał, nie dociekał, tym bardziej nie wnikał w to z kim przyszło jej się zabawiać, jego ciekawość poruszała zupełnie inne sfery jej osoby.
— Winszuję.
Gardłowy pomruk w ramach potwierdzenia miał potwierdzić jej przypuszczenia. Doskonale wiedział jakimi metodami Giovanna broniła się przed odejściem i do jakich środków mogła uciec, byle tylko ją przy sobie zatrzymać. Bez Caesara była słaba, ledwie wiązała koniec z końcem, najlepszy towar wymykał mu się z rąk, a ona nie potrafiąc skupić się na odpowiednim zarządzaniu przysparzała sobie coraz większych kłopotów. Wiedział, że gdyby sam się do niej odezwał spotkałby się z dramatem, który próbowałaby ukryć za sprawą alkoholu, a to wszystko zamiast do odpowiedzi zmierzałoby gdzie indziej.
— Otrzeć jej łzy po tobie — raczej stwierdził niż spytał, a usta drgnęły w szerszym uśmiechu. Sięgnął do kieszeni po papierośnicę, z której wyciągnął Stibbonsa. Przez chwilę mu się przyglądał, obracając go między palcami, aż w końcu zdecydował się wsunąć między wargi i odpalić. Położył je na stole i przesunął w jej stronę. Pamiętał, że wolała jaśminowe, niestety innych nie miał. Westchnął lekko, bez zbędnego dramatyzmu i emocji, po czym dopowiedział krótko: — Nędzny ze mnie klient. — Nie roztrwonił tam swego skromnego majątku, ani Lestrange, ani Borgia nie wzbogacili się znacznie na jego obecności w tym wyjątkowym przybytku, a już na pewno nie w przeciągu ostatnich kilku lat. Już od dawna ciała astralne krążące po orbicie Wenus nie leżały w kręgu jego zainteresowań. Prostytutki go nużyły, a po Deirdre trudno było zadowolić się czymś innym, nie dało się tego ukryć, była doskonała. Poszukiwał innych doznań, nowych wyzwań, bywał w innych miejscach, spotykał inne kobiety, ani przez chwilę nie obawiając się posądzenia o deprawację. Giovannę odwiedzał coraz rzadziej, głównie po to, by sięgnąć po informacje, których burdel był prawdziwą skarbnicą, czasem służyć jej radą i umilić czas swoim towarzystwem, gdy rozpaczała po swym arystokracie. Była też wyjątkowo wdzięczną kochanką, gorącą, intensywną, a jego zdanie nie zmieniało się z biegiem lat, doprawdy, była jak wino stworzone z owoców dobrze nasłonecznionego włoskiego wzgórza któregoś ciepłego lata; robiła się z wiekiem coraz lepsza. Wątpił, by w tej sytuacji cokolwiek w ich relacji się zmieniło, nigdy nie zapłacił jej złamanego knuta. — Tak, być może — skwitował z uśmiechem, nie podejmując już nic na jej temat. Życie to nie nieustanne pasmo sukcesów, zawsze jej to powtarzał, trując to nadymane powiedzenie własną hipokryzją — nie uznawał w swoim życiu porażek.
— Owszem. Spotkaliśmy się raz, a może dwa.— Jeśli chciała w ten sposób grać, podjął to podobnie, obierając jej zasady. Z Apollinare znał się dość długo. Pamiętał, gdy nieszczęśnik się zakochał, gdy jego serce skradła bezwstydna złodziejka, a później roztrzaskała je o bruk. Ostrzegał go przed tym, powtarzał, że to się tak skończy — nie tylko z powodu dystansu względem niektórych kobiet, widział to, widział go cierpiącego. Nie słuchał. Nikt nigdy w tych sprawach nie słuchał, szaleńcy, woleli oddać się w szpony namiętnego uczucia niż ze spokojem ocenić szanse na powodzenie. Dopiero kiedy spotkali się niedawno, tuż po jego powrocie do Londynu dowiedział się kim była narzeczona, której nie dane mu było poznać. — Tak — przyznał krótko. To on przyprowadził go, to on uznał go za godnego wiedzy. Był wierny i okrutnie lojalny. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Nie wiedziałem wtedy, co was łączy. — Jakby go to obchodziło, i tak uczyniłby pewnie po swojemu. — Pytałaś w liście o anomalie. Dowiedziałaś się czegoś na ten temat?— podjął inny temat, ten, który zgoła bardziej go interesował. Ostatnie wizje były mało przychylne, trudne, obszerne, pełene znaczen i symboli. Wątpił by obrazy, które ujrzał były dosłowne. Wciąż nie wiedział, czy skrzynia, czy Zakon Feniksa, czy dzieci i wybuch, czy to wszystko było ze sobą powiązane. Skoro go pytała, pewnie pytała też innych. Podziel się tą wiedzą ze mną, Deirdre.
Słysząc jej pytanie, uniósł brwi, a zaraz za nimi pytający wzrok. Lekko obrócił głowę w bok, by do jego uszu dotarło brzmienie tej tragikomedii, która miała miejsce za jego plecami; musiał przyznać, wyłączył się na chwilę, blokując te mało atrakcyjne treści, wzbraniając się przed ich dotarciem do jego uszu.
— Mam nadzieję, że nie — odparł wreszcie — Jeśli byłbym zmuszony do słuchania tego i tylko tego, szybko dobrowolnie pozbyłbym się swojej duszy. I uszu. — O ile ją w ogóle miał, o ile nie była jeszcze dostatecznie zgniła, by ktoś mógł ją z niego wyrwać, wyszarpać jak serce z piersi. Powrócił spojrzeniem do niej, do pięknej Deirdre, która świdrowała go bacznym spojrzeniem. Nie spuszczał więc z niej wzroku, nie pozwalając sobie na zbyt czeste mruganie, jakby w ten sposób mógł utracić jedną krótką chwilę, ledwie widoczną rysę na szkle, reakcję, którą pragnęłaby ukryć. Kąciki ust wykrzywiły się w górę, pozostał jednak względnie obojętny — tylko spojrzenie błyszczało ciekawością. Jej przydługie milczenie było jak ciągnąca się droga w stronę odpowiedzi, na którą czekał, niemalże z zapartym tchem. Upił kolejny łyk i osunął się kilka cali na siedzisku, prawdopodobnie zabawią tu dłużej, mógł siedzieć wygodnie.
Nie umknęły mu ślady na jej nadgarstkach, kiedy sięgała po wino; nie był jednak zaskoczony tym widokiem. Podejrzewał, że takie rzeczy działały się w Wenus, a ona była do tego przyzwyczajona. Nie pytał, nie dociekał, tym bardziej nie wnikał w to z kim przyszło jej się zabawiać, jego ciekawość poruszała zupełnie inne sfery jej osoby.
— Winszuję.
Gardłowy pomruk w ramach potwierdzenia miał potwierdzić jej przypuszczenia. Doskonale wiedział jakimi metodami Giovanna broniła się przed odejściem i do jakich środków mogła uciec, byle tylko ją przy sobie zatrzymać. Bez Caesara była słaba, ledwie wiązała koniec z końcem, najlepszy towar wymykał mu się z rąk, a ona nie potrafiąc skupić się na odpowiednim zarządzaniu przysparzała sobie coraz większych kłopotów. Wiedział, że gdyby sam się do niej odezwał spotkałby się z dramatem, który próbowałaby ukryć za sprawą alkoholu, a to wszystko zamiast do odpowiedzi zmierzałoby gdzie indziej.
— Otrzeć jej łzy po tobie — raczej stwierdził niż spytał, a usta drgnęły w szerszym uśmiechu. Sięgnął do kieszeni po papierośnicę, z której wyciągnął Stibbonsa. Przez chwilę mu się przyglądał, obracając go między palcami, aż w końcu zdecydował się wsunąć między wargi i odpalić. Położył je na stole i przesunął w jej stronę. Pamiętał, że wolała jaśminowe, niestety innych nie miał. Westchnął lekko, bez zbędnego dramatyzmu i emocji, po czym dopowiedział krótko: — Nędzny ze mnie klient. — Nie roztrwonił tam swego skromnego majątku, ani Lestrange, ani Borgia nie wzbogacili się znacznie na jego obecności w tym wyjątkowym przybytku, a już na pewno nie w przeciągu ostatnich kilku lat. Już od dawna ciała astralne krążące po orbicie Wenus nie leżały w kręgu jego zainteresowań. Prostytutki go nużyły, a po Deirdre trudno było zadowolić się czymś innym, nie dało się tego ukryć, była doskonała. Poszukiwał innych doznań, nowych wyzwań, bywał w innych miejscach, spotykał inne kobiety, ani przez chwilę nie obawiając się posądzenia o deprawację. Giovannę odwiedzał coraz rzadziej, głównie po to, by sięgnąć po informacje, których burdel był prawdziwą skarbnicą, czasem służyć jej radą i umilić czas swoim towarzystwem, gdy rozpaczała po swym arystokracie. Była też wyjątkowo wdzięczną kochanką, gorącą, intensywną, a jego zdanie nie zmieniało się z biegiem lat, doprawdy, była jak wino stworzone z owoców dobrze nasłonecznionego włoskiego wzgórza któregoś ciepłego lata; robiła się z wiekiem coraz lepsza. Wątpił, by w tej sytuacji cokolwiek w ich relacji się zmieniło, nigdy nie zapłacił jej złamanego knuta. — Tak, być może — skwitował z uśmiechem, nie podejmując już nic na jej temat. Życie to nie nieustanne pasmo sukcesów, zawsze jej to powtarzał, trując to nadymane powiedzenie własną hipokryzją — nie uznawał w swoim życiu porażek.
— Owszem. Spotkaliśmy się raz, a może dwa.— Jeśli chciała w ten sposób grać, podjął to podobnie, obierając jej zasady. Z Apollinare znał się dość długo. Pamiętał, gdy nieszczęśnik się zakochał, gdy jego serce skradła bezwstydna złodziejka, a później roztrzaskała je o bruk. Ostrzegał go przed tym, powtarzał, że to się tak skończy — nie tylko z powodu dystansu względem niektórych kobiet, widział to, widział go cierpiącego. Nie słuchał. Nikt nigdy w tych sprawach nie słuchał, szaleńcy, woleli oddać się w szpony namiętnego uczucia niż ze spokojem ocenić szanse na powodzenie. Dopiero kiedy spotkali się niedawno, tuż po jego powrocie do Londynu dowiedział się kim była narzeczona, której nie dane mu było poznać. — Tak — przyznał krótko. To on przyprowadził go, to on uznał go za godnego wiedzy. Był wierny i okrutnie lojalny. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Nie wiedziałem wtedy, co was łączy. — Jakby go to obchodziło, i tak uczyniłby pewnie po swojemu. — Pytałaś w liście o anomalie. Dowiedziałaś się czegoś na ten temat?— podjął inny temat, ten, który zgoła bardziej go interesował. Ostatnie wizje były mało przychylne, trudne, obszerne, pełene znaczen i symboli. Wątpił by obrazy, które ujrzał były dosłowne. Wciąż nie wiedział, czy skrzynia, czy Zakon Feniksa, czy dzieci i wybuch, czy to wszystko było ze sobą powiązane. Skoro go pytała, pewnie pytała też innych. Podziel się tą wiedzą ze mną, Deirdre.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nigdy nie rozumiała namiętności toczącej artystyczny światek - nawet kiedy przyjęła zaręczyny Sauveterre i częściej przebywała wśród jego znajomych, pachnących farbami, terpentyną i nadmierną ilością wina, obserwowała ich poczynania z pełnego niedowierzania dystansu. Stała pewnie na nogach, na ziemi, w rzeczywistości, którą można było dotknąć, zmierzyć, opisać, zakląć na kartach dokumentów i uporządkować według ustanowionych regulaminów. Wszystko, co wymykało się konkretom, irytowało ją niepomiernie - dziwne, że wytrwała w narzeczeństwie tak długo, niemalże do przedednia ślubu. Pamiętała przymiarki białej sukni, pamiętała wiersze francuskich przyjaciół, pamiętała przygotowaną dla nich muzyczną kompozycję - i przechodziły ją ciarki. Tutejsi romantycy byli bez porównania słabsi, nawet ona mogła to ocenić, ale przywoływali wspomnienia, jakie powinna utopić w alkoholu. Dawno go nie smakowała, ciągle na uwięzi, ciągle w stanie trzeźwej gotowości na okrucieństwa następnego dnia: czuła się dziwnie z tą nagłą swobodą, z możliwością spędzenia wieczoru poza Wenus i poza swoim wąskim łóżkiem, na które padała nieprzytomna i obolała. Jeśli tak wyglądała wolność: była gotowa znieść nawet zawodzących o straconej miłości poetów.
- Dusza mogłaby być problematyczna - stwierdziła w zastanowieniu, wędrując myślami po podobnych, co on, ścieżkach. Czy klątwa, która spadła na nich wraz z błogosławieństwem potęgi, pozbawiła ich tej - zbędnej przecież - części czarodziejskiego jestestwa? Czy pod klatką żeber, pod głośno bijącym sercem, zionęła wilgotna pustka? Czy czegoś im brakowało? Szczerze wątpiła; po chwilowej, bolesnej słabości, odżyła jeszcze silniejsza. A teraz, w nowych realiach, względnie wolna: także spokojniejsza. I chociaż wiele przyziemnych spraw chwiało się jeszcze na krawędzi wyjaśnienia - co z długami, co z ojcem, co z zobowiązaniami - to postanowiła zaufać silne wyższej, wyciągającej ją z tego bagna.
- Nie ma czego - odparła odruchowo na krótkie powinszowanie. Nie wydrapała sobie drogi wyjścia z studni, w której tonęła, ktoś wyciągnął ją z tego bagna i to jemu powinien posyłać ewentualne gratulacje: o ile zdawał sobie sprawę z ostatniego zamieszania, w co powątpiewała. Ponownie przeniosła wzrok ze sceny - teraz na szczęście chwilowo pustej, poetycka kawaleria zajęła się rozmowami i dopijaniem do końca taniego alkoholu - na Ramseya. Był blisko z Tristanem, lecz nie wyobrażała sobie, by Rosier wspominał o niej nawet swojemu przyjacielowi. Kierowany nie tyle czułą troską, roztaczaną nad ich prywatnością, co odpowiednim ustaleniem priorytetów: nie była na tyle istotna, by stanowić główny temat rozmów, zdawała sobie z tego sprawę i w ogóle jej to nie przeszkadzało. Już i tak uwiązał ją u swego boku, nie potrzebowała dodatkowego bonusu w postaci wesołej informacji o pozostawaniu na jego utrzymaniu. Uniosła kieliszek ponownie, wypijając kolejny duży łyk, nieprzystający damie i abstynentce. - To właściwie możliwe, że wypłakuje sobie przeze mnie oczy - stwierdziła ostrożnie, kto wie, może rozemocjonowana Borgia przejęła się jej nagłym zniknięciem. Pozostawiła przecież po sobie krew i roztrzaskane szkło a pokój Miu wyglądał jak po bardzo intensywnej wymianie zdań. Giovanna bywała chwiejna w swych uczuciach - Deirdre powinna wypatrywać płaczliwego, zaniepokojonego jej stanem listu, z pewnością. Uśmiechnęła się do tej wizji. - Bardzo nędzny - przytaknęła odruchowo, odgarniając wolną dłonią włosy, opadające na jej szyję. Gdy ją odwiedził, nie obsypał ją klejnotami ani nie wyszeptał żadnych cennych informacji, darując jedynie nieprzyjemną rozkosz. I kilkanaście bolesnych pamiątek. Odruchowo rozprostowała prawą dłoń - to on prawie wyłamał jej wtedy rękę? Ach, słodka niepamięć. - Na szczęście Borgia nie jest tak wymagająca jak ja, myślę, że jej wystarczysz - pocieszyła Ramseya prawie troskliwie, zerkając na podsuwaną jej papierośnicę. Musnęła ją palcami, powoli wyciągając z niej stibbonsa: krótka gra na czas, temat Apollinare'a nie był jej miły, ale właściwie już jej nie irytował - przynajmniej nie tak, jak powinien.
- Szkoda, że ten raz nie odbył się wcześniej, jeszcze przed naszym rozstaniem - powiedziała z lekkim ubolewaniem: może ich znajomość potoczyłaby się zupełnie inaczej, może nie spoglądałaby na Ramseya dokładnie wiedząc, jak wygląda nagi, dumny, arogancki i nieco zirytowany, a zamiast tego: wizualizowałaby go sobie w eleganckiej szacie jako przejętego świadka. Kolejny uśmiech rozjaśnił jej twarz niespotykanym urokiem, a w policzkach pojawiły się dołeczki - zupełnie jakby poruszony temat sprawiał jej wiele radości. Wychyliła kielich prawie do dna, marszcząc odrobinę brwi. - Nie powinniśmy wznieść toastu za Samaela? I Daphne? - westchnęła, zmieniając na sekundę temat, prawie zmartwiona, gdyby nie ten uśmiech, nie obejmujący jednak oczu. - Łączyło - sprostowała spokojnie, czas przeszły dokonany, niemożliwy do wskrzeszenia, chyba, że pod postacią ohydnego inferiusa, roztaczającego wokół siebie smród rozkładu. - I tak, mam - dodała trochę poważniej, zaciągając się papierosem. - Sądzisz, że da sobie radę? Jest słaby - spytała konkretnie, niezbyt chlubnie dla samego Apollinare'a...o którego ciągle się troszczyła? Raczej martwiąc się jednak o sprawę, uparcie widząc w Sauveterre wrażliwego artystę, przejętego pięknem i śmiercią, a nie tę śmierć: zadającego. Powoli wypuściła dym spomiędzy pełnych ust, spoglądając na swój pusty kieliszek. Dalej, Ramsey, czyń honory - czy to nie miała być urocza noc? Zanim odpowiedziała na kolejną, poważniejszą już kwestię, ponownie na chwilę zamilkła, zaciskając usta na filtrze papierosa. Gorzkim, pozbawionym jaśminowego aromatu - trudno, przywyknie, nie powinna teraz grymasić - teraz, gdy nie miała właściwie nic swojego, wliczając w to damskie cygaretki. - Wiem o kilku miejscach - w tym o anomalii, która przejęła sklep Valhakisa; może powinna się tam wybrać, ale ten biznes nie należał już do niej, więc straciła nim zainteresowanie. - ale nic więcej. Ani skąd się wzięły, ani dlaczego, chociaż... - zatrzymała się na chwilę, obserwując twarz Ramseya. Wizja, o której opowiedziała jej Vablatsky mogła mieć z tym coś wspólnego, mogła, choć nie musiała. Wątpiła, by opowiedziała o niej Mulciberowi, nie byli przecież w najlepszych stosunkach. A Ramsey wiedział więcej, widział więcej. Stał bliżej Niego. - Rozmawiałam z Cassandrą - kontynuowała powoli, powstrzymując - być może tylko na razie - od dodania kilku karcących słów od siebie; jedynie w czarnych oczach zalśnił trochę niepokojący ognik. Nie zamierzała wtrącać się w ich sprawy, byli dorośli, a Vablatsky potrafiła sama o siebie zadbać - będzie jednak nad nią czuwać uważniej, niż do tej pory. - Widziała feniksa, mającego uratować dzieci. Troje dzieci. Zamknięte w Hogwarcie. Otoczone rzeźbami. Feniks - ten durny ptak, doprawdy, nie mogli wybrać bardziej przerażającego stworzenia na patrona tego całego zakonu? - zawiódł, rozdziobały go kruki - zakończyła, nie wiedząc, czy miało to jakikolwiek sens. Coś jej umykało, coś ważnego, ale jeszcze nie potrafiła pojąć co. Czy jej słowa rozjaśniły cokolwiek w głowie Ramseya, do czegoś się przydając - to także pozostawało zagadką. Ceniła jednak współpracę, wiedząc, że powinni dzielić się wszystkimi poszlakami, mogącymi doprowadzić ich do sedna ostatnich problemów.
- Dusza mogłaby być problematyczna - stwierdziła w zastanowieniu, wędrując myślami po podobnych, co on, ścieżkach. Czy klątwa, która spadła na nich wraz z błogosławieństwem potęgi, pozbawiła ich tej - zbędnej przecież - części czarodziejskiego jestestwa? Czy pod klatką żeber, pod głośno bijącym sercem, zionęła wilgotna pustka? Czy czegoś im brakowało? Szczerze wątpiła; po chwilowej, bolesnej słabości, odżyła jeszcze silniejsza. A teraz, w nowych realiach, względnie wolna: także spokojniejsza. I chociaż wiele przyziemnych spraw chwiało się jeszcze na krawędzi wyjaśnienia - co z długami, co z ojcem, co z zobowiązaniami - to postanowiła zaufać silne wyższej, wyciągającej ją z tego bagna.
- Nie ma czego - odparła odruchowo na krótkie powinszowanie. Nie wydrapała sobie drogi wyjścia z studni, w której tonęła, ktoś wyciągnął ją z tego bagna i to jemu powinien posyłać ewentualne gratulacje: o ile zdawał sobie sprawę z ostatniego zamieszania, w co powątpiewała. Ponownie przeniosła wzrok ze sceny - teraz na szczęście chwilowo pustej, poetycka kawaleria zajęła się rozmowami i dopijaniem do końca taniego alkoholu - na Ramseya. Był blisko z Tristanem, lecz nie wyobrażała sobie, by Rosier wspominał o niej nawet swojemu przyjacielowi. Kierowany nie tyle czułą troską, roztaczaną nad ich prywatnością, co odpowiednim ustaleniem priorytetów: nie była na tyle istotna, by stanowić główny temat rozmów, zdawała sobie z tego sprawę i w ogóle jej to nie przeszkadzało. Już i tak uwiązał ją u swego boku, nie potrzebowała dodatkowego bonusu w postaci wesołej informacji o pozostawaniu na jego utrzymaniu. Uniosła kieliszek ponownie, wypijając kolejny duży łyk, nieprzystający damie i abstynentce. - To właściwie możliwe, że wypłakuje sobie przeze mnie oczy - stwierdziła ostrożnie, kto wie, może rozemocjonowana Borgia przejęła się jej nagłym zniknięciem. Pozostawiła przecież po sobie krew i roztrzaskane szkło a pokój Miu wyglądał jak po bardzo intensywnej wymianie zdań. Giovanna bywała chwiejna w swych uczuciach - Deirdre powinna wypatrywać płaczliwego, zaniepokojonego jej stanem listu, z pewnością. Uśmiechnęła się do tej wizji. - Bardzo nędzny - przytaknęła odruchowo, odgarniając wolną dłonią włosy, opadające na jej szyję. Gdy ją odwiedził, nie obsypał ją klejnotami ani nie wyszeptał żadnych cennych informacji, darując jedynie nieprzyjemną rozkosz. I kilkanaście bolesnych pamiątek. Odruchowo rozprostowała prawą dłoń - to on prawie wyłamał jej wtedy rękę? Ach, słodka niepamięć. - Na szczęście Borgia nie jest tak wymagająca jak ja, myślę, że jej wystarczysz - pocieszyła Ramseya prawie troskliwie, zerkając na podsuwaną jej papierośnicę. Musnęła ją palcami, powoli wyciągając z niej stibbonsa: krótka gra na czas, temat Apollinare'a nie był jej miły, ale właściwie już jej nie irytował - przynajmniej nie tak, jak powinien.
- Szkoda, że ten raz nie odbył się wcześniej, jeszcze przed naszym rozstaniem - powiedziała z lekkim ubolewaniem: może ich znajomość potoczyłaby się zupełnie inaczej, może nie spoglądałaby na Ramseya dokładnie wiedząc, jak wygląda nagi, dumny, arogancki i nieco zirytowany, a zamiast tego: wizualizowałaby go sobie w eleganckiej szacie jako przejętego świadka. Kolejny uśmiech rozjaśnił jej twarz niespotykanym urokiem, a w policzkach pojawiły się dołeczki - zupełnie jakby poruszony temat sprawiał jej wiele radości. Wychyliła kielich prawie do dna, marszcząc odrobinę brwi. - Nie powinniśmy wznieść toastu za Samaela? I Daphne? - westchnęła, zmieniając na sekundę temat, prawie zmartwiona, gdyby nie ten uśmiech, nie obejmujący jednak oczu. - Łączyło - sprostowała spokojnie, czas przeszły dokonany, niemożliwy do wskrzeszenia, chyba, że pod postacią ohydnego inferiusa, roztaczającego wokół siebie smród rozkładu. - I tak, mam - dodała trochę poważniej, zaciągając się papierosem. - Sądzisz, że da sobie radę? Jest słaby - spytała konkretnie, niezbyt chlubnie dla samego Apollinare'a...o którego ciągle się troszczyła? Raczej martwiąc się jednak o sprawę, uparcie widząc w Sauveterre wrażliwego artystę, przejętego pięknem i śmiercią, a nie tę śmierć: zadającego. Powoli wypuściła dym spomiędzy pełnych ust, spoglądając na swój pusty kieliszek. Dalej, Ramsey, czyń honory - czy to nie miała być urocza noc? Zanim odpowiedziała na kolejną, poważniejszą już kwestię, ponownie na chwilę zamilkła, zaciskając usta na filtrze papierosa. Gorzkim, pozbawionym jaśminowego aromatu - trudno, przywyknie, nie powinna teraz grymasić - teraz, gdy nie miała właściwie nic swojego, wliczając w to damskie cygaretki. - Wiem o kilku miejscach - w tym o anomalii, która przejęła sklep Valhakisa; może powinna się tam wybrać, ale ten biznes nie należał już do niej, więc straciła nim zainteresowanie. - ale nic więcej. Ani skąd się wzięły, ani dlaczego, chociaż... - zatrzymała się na chwilę, obserwując twarz Ramseya. Wizja, o której opowiedziała jej Vablatsky mogła mieć z tym coś wspólnego, mogła, choć nie musiała. Wątpiła, by opowiedziała o niej Mulciberowi, nie byli przecież w najlepszych stosunkach. A Ramsey wiedział więcej, widział więcej. Stał bliżej Niego. - Rozmawiałam z Cassandrą - kontynuowała powoli, powstrzymując - być może tylko na razie - od dodania kilku karcących słów od siebie; jedynie w czarnych oczach zalśnił trochę niepokojący ognik. Nie zamierzała wtrącać się w ich sprawy, byli dorośli, a Vablatsky potrafiła sama o siebie zadbać - będzie jednak nad nią czuwać uważniej, niż do tej pory. - Widziała feniksa, mającego uratować dzieci. Troje dzieci. Zamknięte w Hogwarcie. Otoczone rzeźbami. Feniks - ten durny ptak, doprawdy, nie mogli wybrać bardziej przerażającego stworzenia na patrona tego całego zakonu? - zawiódł, rozdziobały go kruki - zakończyła, nie wiedząc, czy miało to jakikolwiek sens. Coś jej umykało, coś ważnego, ale jeszcze nie potrafiła pojąć co. Czy jej słowa rozjaśniły cokolwiek w głowie Ramseya, do czegoś się przydając - to także pozostawało zagadką. Ceniła jednak współpracę, wiedząc, że powinni dzielić się wszystkimi poszlakami, mogącymi doprowadzić ich do sedna ostatnich problemów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dusza, czym ona właściwie była? Osobowością, watą wypełniającą ludzkie wnętrze, czy zbiorem kłębiących się w człowieku emocji? Niezależnie od odpowiedzi brakowało mu wszystkiego, ale to nie przeszkadzało w udawaniu, że jest inaczej. Nigdy nie próbował grać bezdusznego i pozbawionego skrupułów. Stać go na bliski prawdzie wyraz wrażliwości, po co jednak miał kłamać w towarzystwie Deirdre, przed którą obnażył się już; ze skłonnościami do despotii, empatycznej ułomności, trudnego charakteru. Uśmiechnął się lekko na jej słowa, przechylając głowę nieco w bok; z nowej perspektywy jej się przyjrzał dokładniej.
— Jest i to potwornie. Nieustannie czuję jej ciężar. Zalega mi... O tu — złapał się za pierś wymownie, po czym drugą rękę przyłożył do twarzy i powoli zaciągnął się papierosem. Jeśli w środku rzeczywiście coś miałoby być, zapewne gniło latami, a on właśnie teraz karmił demony, które w środku mieszkały, zżerały go od wewnątrz. Beztrosko uniósł głowę i wypuścił dym ponad ich głowy lekko, z nonszalancją, bez pośpiechu. Było już po wszystkim, skutecznie uporali się z anomalią — było ich jednak wiele więcej, mogli więc traktować to jako rozgrzewkę. czekało ich wiele trudnych zadań, mogli sobie pozwolić na odrobinę zarówno szaleństwa jak i spokoju. Zupełnie tak, jakby byli normalnymi czarodziejami, złość i nienawiść nigdy nie była wobec siebie wzajemnie wymierzona, a świat krwi i okrucieństwa ich nie dotykał. Ale normalność była nudna. Uwielbiał, oboje uwielbiali słodycz zadawanego bólu i cierpienia, chłód zbliżającej się śmierci i dreszczyk emocji, kiedy umykali jej, oddając innych, niemalże w czcigodnej ofierze. Właśnie dlatego Deirdre pasowała do nich, Śmierciożerców.
Z jego gardła wydostał się przytakujący pomruk, pełen wątpliwości i zaintrygowania. Spoglądał na nią z zainteresowaniem, nieznacznie mrużąc oczy przy każdym zaciągnięciu się drapiącym dymem. Nie miał pojęcia, jakim cudem wydostała się ze złotej klatki, w jakiej zamknął ją dawno temu Lestrange, a jeszcze do niedawna zatrzymywała siłą Borgia. Szybkość odpowiedzi, zdecydowanie, ta typowa dla niej obojętna postawa — to musiała być jakaś porywająca historia. Może błędnie się określił, może powinno go to jednak obchodzić; w jej spojrzeniu kryło się coś innego.
— Brzmi jak ostre cięcie — skwitował jej odpowiedź, unosząc lewą brew. — A więc? Opowiesz mi jak to się stało, czy mam dalej udawać, że za tym nie czai się coś więcej? — Przecież nie wyszła tak po prostu, decydując się na zerwanie z dotychczasowym życiem; gdyby to było takie proste zdecydowałaby się już dawno temu. Jeśli nie skrzywdziła Borgii, a tym zapewne pochwaliłaby się z dumą musiała znaleźć inny sposób; taki, którym niekoniecznie chciała się z kimś dzielić. Odkrywanie tajemnic było dość przyjemną formą spędzania czasu, a jej ukryta prawda wydawała się nader kusząca.
Alkohol szybko znikał pomiędzy jej kształtnymi, rozbudzającymi wyobraźnię ustami; on nie upił więcej niż połowy tego, co początkowo znajdowało się w szkle. Uśmiechnął się szczerze, słysząc jej potwierdzenie, a następnie niemalże troskliwe pocieszenie. Ani przez moment go do nie dotknęło, wręcz przeciwnie, błyskotliwa zmiana frontu i sprytne przejście do ofensywy było godne aprobaty. Powinien właśnie poczuć subtelne ukłucie męskiej dumy, żałował, że tak się nie stało, może wtedy spróbowałby się odegrać, a tymczasem podążył jej śladami.
— Trudno żeby była wymagająca, durząc się w Caesarze — nie znał się na kobiecych gustach, a tym bardziej ich wymaganiach, ale wydawało mu się, że wokół znalazłaby kilka innych, ciekawszych obiektów westchnień. Na szczęście jej życie uczuciowe niewiele go interesowało, niewiele musiał znosić jej płaczu, a tym bardziej żali. Potrafiła być twarda, gdy chciała, a on nie marnował czasu na pocieszanie. Twardo stąpał po ziemi, skupiony na własnych celach i potrzebach, niepowstrzymanych przez nikogo, a przynajmniej do niedawna; ostatnio miał wrażenie, że czas zaczął niebezpiecznie zwalniać. Nie powinien się temu przyglądać, a tym bardziej o to martwić, a pozostawić za sobą i przeć do przodu dalej. Po trupach.
Sięgnął po kielich, upił łyk za łykiem, w końcu dorównując kroku towarzyszce. Nie mógł pozwolić, by jej szkło świeciło pustkami, więc wypełnił je ponownie, jak i swoje, powracając do wygodnej pozycji i papierosa. Gdzieś z boku zrobiło się zamieszanie, ale jeszcze powstrzymywał się ze spojrzeniem w tamtą stronę, skupiał się na niej, sycił się jej widokiem, co mu było po marnych poetach.
Przemilczał jej wyraz ubolewania, zbyt długo siedział w bezruchu, ona zdążyła już drgnąć i zmienić temat, więc nim postanowił do niego zgrabnie powrócić, westchnął.
— Jeśli jest słaby to szybko umrze — ocenił bez ogródek; co tu koloryzować, prawda była bolesna, ale jedyna i nie musiał czarować Deirdre. Sama przysięgła Czarnemu Panu bezbrzeżne posłuszeństwo i dozgonną wierność, wiedziała, że to nie żarty, a za każdy błąd płaci się życiem. Jeśli Sauveterre nie poradzi sobie, spotka go śmierć, wiedzieli to nie tylko oboje. On sam był tego świadom, musiała go mieć za głupca jeśli się martwiła. — Chciał się tego podjąć dobrowolnie — podkreślił upijając jeszcze łyk wina. W przeciwieństwie do Drew, który nie chciał się podporządkować i uwierzyć w rosnącą potęgę Rycerzy Walpurgii, Apollinare szybko wszedł w słuszność ich wspólnej sprawy. — Nawet jeśli jest słaby, jest lojalny i oddany— podkreślił, spoglądając jej w oczy. Doskonale wiedziała, że to prawda, znała go lepiej, głębiej. — Nie jest śmierciożercą, jego rolą nie jest poświęcenie, lecz oddanie sprawie. Jeśli uczyni z niej najlepszą kochankę ma szansę się nieźle przysłużyć. — Czarny Pan potrzebował zwolenników w różnym gronie, Apollinare miał potencjał i zadatki na dobrego Rycerza. — Rozumiem, że przez ciebie przemawia dobro sprawy, a nie troska o byłego narzeczonego.— Posłał jej szybki uśmiech i dopił wino do końca. Tym razem to on skończył przed nią, nie sięgnął jednak po butelkę nim nie wyrównała rachunków.
Kiedy wspomniała o Cassandrze nawet nie drgnął. Przyglądał jej się długo, w milczeniu, lekko przekrzywiony na krześle. Cierpliwie i z umiarkowanym zaciekawieniem czekał na rozwinięcie tematu, a kiedy nastąpiło wciąż się nie poruszał, nie mrugał. Szary, matowy popiół zdążył już wygiąć się w łuk niebezpiecznie przechylony nad podłogą, powoli zaczynając ogrzewać jego palce. Bardziej niż nad samymi słowami Deirdre zastanawiał się nad tym, ile wie uzdrowicielka na temat Zakonu Feniksa, czy potrafiła wyjaśnić sobie znaczenie tego, co widziała. Był pewien, że musiała to silnie przeżyć; pamiętał, że wizje nachodziły ją nocą w postaci okropnych koszmarów, z którymi pragnęła się szybko żegnać. A jednak zwierzyła się z tego Deirdre, nie podejrzewał, że są ze sobą aż tak blisko.
Obrócił głowę w bok. W końcu dostrzegł źródło zamieszania; dwóch mężczyzn o kurzej postawie domagało się wzajemnych przeprosin, a kobiety stały z boku, przyglądając się tej żałosnej scysji. Może obrazili swe damy, za bardziej prawdopodobne uznał jednak, że jednemu z nich nie spodobał się emocjonujący występ drugiego. Popiół z papierosa zdołał sam opaść na deski, brudząc podłogę, ciepło ponagliło go do wzięcia ostatniego wdechu przed zgaszeniem.
— Też to widziałem — powiedział w końcu, za sprawą słów Deirdre widząc obrazy zupełnie tak, jakby napadły go dosłownie przed chwilą. — Byłem w pokoju wspólnym Slytherinu, byłem dzieckiem. Jednym z tych, które były tam uwięzione. Zaatakowały mnie kruki, otoczyły sylwetki ludzi zmienione w kamień. Słyszałem i widziałem feniksa, ale nie wiedziałem, że poległ. To ja poległem przed nim.— Taka była specyfika jego doświadczeń daru jasnowidzenia. Zawsze był częścią swych wizji, doświadczał w nich realnego bólu, najdotkliwszego strachu, nad którym nie miał żadnej kontroli, — nie był jego własny, a cudzy, obcy. Dopiero, gdy się był w stanie się ocknąć ze snu na jawie wracał do siebie. — W ostatnim kwietniowym wydaniu Proroka Codziennego był artykuł o włamaniu do Hogwartu, a przynajmniej jakaś wzmianka na ten temat. Sprawcy zostali rzekomo złapani, ale oboje wiemy jak zakłamane treści wypisywała ta gazeta. Ta seria włamań bez wątpienia ma związek z Zakonem.— Nie poruszywszy się ani trochę, rozejrzał wokół, a przynamniej na tyle, na ile pozwalała mu aktualna pozycja, po czym wrócił wzrokiem do Deirdre. — Zakon wszedł w posiadanie jakiejś skrzyni, jej zawartość przyczyniła się do kłopotów z magią.— Co do tego nie miał już żadnej wątpliwości.
— Jest i to potwornie. Nieustannie czuję jej ciężar. Zalega mi... O tu — złapał się za pierś wymownie, po czym drugą rękę przyłożył do twarzy i powoli zaciągnął się papierosem. Jeśli w środku rzeczywiście coś miałoby być, zapewne gniło latami, a on właśnie teraz karmił demony, które w środku mieszkały, zżerały go od wewnątrz. Beztrosko uniósł głowę i wypuścił dym ponad ich głowy lekko, z nonszalancją, bez pośpiechu. Było już po wszystkim, skutecznie uporali się z anomalią — było ich jednak wiele więcej, mogli więc traktować to jako rozgrzewkę. czekało ich wiele trudnych zadań, mogli sobie pozwolić na odrobinę zarówno szaleństwa jak i spokoju. Zupełnie tak, jakby byli normalnymi czarodziejami, złość i nienawiść nigdy nie była wobec siebie wzajemnie wymierzona, a świat krwi i okrucieństwa ich nie dotykał. Ale normalność była nudna. Uwielbiał, oboje uwielbiali słodycz zadawanego bólu i cierpienia, chłód zbliżającej się śmierci i dreszczyk emocji, kiedy umykali jej, oddając innych, niemalże w czcigodnej ofierze. Właśnie dlatego Deirdre pasowała do nich, Śmierciożerców.
Z jego gardła wydostał się przytakujący pomruk, pełen wątpliwości i zaintrygowania. Spoglądał na nią z zainteresowaniem, nieznacznie mrużąc oczy przy każdym zaciągnięciu się drapiącym dymem. Nie miał pojęcia, jakim cudem wydostała się ze złotej klatki, w jakiej zamknął ją dawno temu Lestrange, a jeszcze do niedawna zatrzymywała siłą Borgia. Szybkość odpowiedzi, zdecydowanie, ta typowa dla niej obojętna postawa — to musiała być jakaś porywająca historia. Może błędnie się określił, może powinno go to jednak obchodzić; w jej spojrzeniu kryło się coś innego.
— Brzmi jak ostre cięcie — skwitował jej odpowiedź, unosząc lewą brew. — A więc? Opowiesz mi jak to się stało, czy mam dalej udawać, że za tym nie czai się coś więcej? — Przecież nie wyszła tak po prostu, decydując się na zerwanie z dotychczasowym życiem; gdyby to było takie proste zdecydowałaby się już dawno temu. Jeśli nie skrzywdziła Borgii, a tym zapewne pochwaliłaby się z dumą musiała znaleźć inny sposób; taki, którym niekoniecznie chciała się z kimś dzielić. Odkrywanie tajemnic było dość przyjemną formą spędzania czasu, a jej ukryta prawda wydawała się nader kusząca.
Alkohol szybko znikał pomiędzy jej kształtnymi, rozbudzającymi wyobraźnię ustami; on nie upił więcej niż połowy tego, co początkowo znajdowało się w szkle. Uśmiechnął się szczerze, słysząc jej potwierdzenie, a następnie niemalże troskliwe pocieszenie. Ani przez moment go do nie dotknęło, wręcz przeciwnie, błyskotliwa zmiana frontu i sprytne przejście do ofensywy było godne aprobaty. Powinien właśnie poczuć subtelne ukłucie męskiej dumy, żałował, że tak się nie stało, może wtedy spróbowałby się odegrać, a tymczasem podążył jej śladami.
— Trudno żeby była wymagająca, durząc się w Caesarze — nie znał się na kobiecych gustach, a tym bardziej ich wymaganiach, ale wydawało mu się, że wokół znalazłaby kilka innych, ciekawszych obiektów westchnień. Na szczęście jej życie uczuciowe niewiele go interesowało, niewiele musiał znosić jej płaczu, a tym bardziej żali. Potrafiła być twarda, gdy chciała, a on nie marnował czasu na pocieszanie. Twardo stąpał po ziemi, skupiony na własnych celach i potrzebach, niepowstrzymanych przez nikogo, a przynajmniej do niedawna; ostatnio miał wrażenie, że czas zaczął niebezpiecznie zwalniać. Nie powinien się temu przyglądać, a tym bardziej o to martwić, a pozostawić za sobą i przeć do przodu dalej. Po trupach.
Sięgnął po kielich, upił łyk za łykiem, w końcu dorównując kroku towarzyszce. Nie mógł pozwolić, by jej szkło świeciło pustkami, więc wypełnił je ponownie, jak i swoje, powracając do wygodnej pozycji i papierosa. Gdzieś z boku zrobiło się zamieszanie, ale jeszcze powstrzymywał się ze spojrzeniem w tamtą stronę, skupiał się na niej, sycił się jej widokiem, co mu było po marnych poetach.
Przemilczał jej wyraz ubolewania, zbyt długo siedział w bezruchu, ona zdążyła już drgnąć i zmienić temat, więc nim postanowił do niego zgrabnie powrócić, westchnął.
— Jeśli jest słaby to szybko umrze — ocenił bez ogródek; co tu koloryzować, prawda była bolesna, ale jedyna i nie musiał czarować Deirdre. Sama przysięgła Czarnemu Panu bezbrzeżne posłuszeństwo i dozgonną wierność, wiedziała, że to nie żarty, a za każdy błąd płaci się życiem. Jeśli Sauveterre nie poradzi sobie, spotka go śmierć, wiedzieli to nie tylko oboje. On sam był tego świadom, musiała go mieć za głupca jeśli się martwiła. — Chciał się tego podjąć dobrowolnie — podkreślił upijając jeszcze łyk wina. W przeciwieństwie do Drew, który nie chciał się podporządkować i uwierzyć w rosnącą potęgę Rycerzy Walpurgii, Apollinare szybko wszedł w słuszność ich wspólnej sprawy. — Nawet jeśli jest słaby, jest lojalny i oddany— podkreślił, spoglądając jej w oczy. Doskonale wiedziała, że to prawda, znała go lepiej, głębiej. — Nie jest śmierciożercą, jego rolą nie jest poświęcenie, lecz oddanie sprawie. Jeśli uczyni z niej najlepszą kochankę ma szansę się nieźle przysłużyć. — Czarny Pan potrzebował zwolenników w różnym gronie, Apollinare miał potencjał i zadatki na dobrego Rycerza. — Rozumiem, że przez ciebie przemawia dobro sprawy, a nie troska o byłego narzeczonego.— Posłał jej szybki uśmiech i dopił wino do końca. Tym razem to on skończył przed nią, nie sięgnął jednak po butelkę nim nie wyrównała rachunków.
Kiedy wspomniała o Cassandrze nawet nie drgnął. Przyglądał jej się długo, w milczeniu, lekko przekrzywiony na krześle. Cierpliwie i z umiarkowanym zaciekawieniem czekał na rozwinięcie tematu, a kiedy nastąpiło wciąż się nie poruszał, nie mrugał. Szary, matowy popiół zdążył już wygiąć się w łuk niebezpiecznie przechylony nad podłogą, powoli zaczynając ogrzewać jego palce. Bardziej niż nad samymi słowami Deirdre zastanawiał się nad tym, ile wie uzdrowicielka na temat Zakonu Feniksa, czy potrafiła wyjaśnić sobie znaczenie tego, co widziała. Był pewien, że musiała to silnie przeżyć; pamiętał, że wizje nachodziły ją nocą w postaci okropnych koszmarów, z którymi pragnęła się szybko żegnać. A jednak zwierzyła się z tego Deirdre, nie podejrzewał, że są ze sobą aż tak blisko.
Obrócił głowę w bok. W końcu dostrzegł źródło zamieszania; dwóch mężczyzn o kurzej postawie domagało się wzajemnych przeprosin, a kobiety stały z boku, przyglądając się tej żałosnej scysji. Może obrazili swe damy, za bardziej prawdopodobne uznał jednak, że jednemu z nich nie spodobał się emocjonujący występ drugiego. Popiół z papierosa zdołał sam opaść na deski, brudząc podłogę, ciepło ponagliło go do wzięcia ostatniego wdechu przed zgaszeniem.
— Też to widziałem — powiedział w końcu, za sprawą słów Deirdre widząc obrazy zupełnie tak, jakby napadły go dosłownie przed chwilą. — Byłem w pokoju wspólnym Slytherinu, byłem dzieckiem. Jednym z tych, które były tam uwięzione. Zaatakowały mnie kruki, otoczyły sylwetki ludzi zmienione w kamień. Słyszałem i widziałem feniksa, ale nie wiedziałem, że poległ. To ja poległem przed nim.— Taka była specyfika jego doświadczeń daru jasnowidzenia. Zawsze był częścią swych wizji, doświadczał w nich realnego bólu, najdotkliwszego strachu, nad którym nie miał żadnej kontroli, — nie był jego własny, a cudzy, obcy. Dopiero, gdy się był w stanie się ocknąć ze snu na jawie wracał do siebie. — W ostatnim kwietniowym wydaniu Proroka Codziennego był artykuł o włamaniu do Hogwartu, a przynajmniej jakaś wzmianka na ten temat. Sprawcy zostali rzekomo złapani, ale oboje wiemy jak zakłamane treści wypisywała ta gazeta. Ta seria włamań bez wątpienia ma związek z Zakonem.— Nie poruszywszy się ani trochę, rozejrzał wokół, a przynamniej na tyle, na ile pozwalała mu aktualna pozycja, po czym wrócił wzrokiem do Deirdre. — Zakon wszedł w posiadanie jakiejś skrzyni, jej zawartość przyczyniła się do kłopotów z magią.— Co do tego nie miał już żadnej wątpliwości.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Dramatyczny gest Ramseya przypominał uroczą kalkę z poczynań któregoś z umarłych poetów, wznoszących dziwne okrzyki tuż przy scenie. Głośno bijące serce, wyrywające się z klatki piersiowej, połamane żebra przebijające duszę, wyciekającą czarnym, tłustym tuszem na koszulę: tak, mogła to widzieć oczyma wyobraźni. Codzienne zmagania z wyrzutami sumienia, z poczuciem winy, z potwornym ciężarem zbrodni, przygniatającym do ziemi. Roześmiałaby się - gdyby mogła i gdyby chciała, powstrzymała jednak tę słabostkę. Nie mogła zachowywać się jak spuszczona ze smyczy nastolatka, która pod nieobecność opiekuna szlaja się po podejrzanych spelunkach i zadaje się z typami spod najciemniejszej z gwiazd. I tak wykorzystywała chwilową wolność w najsłodszy ze sposobów: ciągle czuła we włosach zapach topionego wosku i palonego dębowego drewna, a na mankietach szaty widziała skrzące się w półmroku drobinki szkła. To był dobry wieczór. To była dobra noc - nawet dla ludzi bez duszy. - Powinieneś napisać o tym poemat - poradziła mu przyjacielsko, właściwie ciekawa słów, jakie Mulciber użyłby do opisania swego tragicznego stanu, zamienionej w kamień duszy, ciągnącej go na dno oceanu życia. Był zdolny w ogóle do takich metafor? A może go nie doceniała? Dorastanie z Rosierem musiało odcisnąć na nim jakieś piętno, kto wie, może za fasadą obojętnego sadysty skrywała się wrażliwa - właśnie - dusza. - Podobało ci się na dworze w Dover? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, niby niezobowiązująco, niby bez związku z tym, o czym chciał dowiedzieć się więcej. Słyszała o jego pochodzeniu - od Borgii, jeszcze za czasów, gdy ta hojnie obdarzała ją najróżniejszymi plotkami. Dawne dzieje. Zaciągnęła się ponownie, dym, ostrzejszy, bez posmaku jaśminu, osiadł chmurą na gardle, ale nie zakaszlała, strzepując popiół nieelegancko, w powietrzu; to nic, że spadł na starą szatę. Poprosi Prymulkę, by ją oczyściła - albo kupi sobie kolejną. Cóż za dziwny, beztroski spokój; cóż za dziwna swoboda, nietypowa, obca, rozluźniająca jej ciało bardziej od wypitego dziś alkoholu. - Bo ja w Kent bawię się znakomicie - dodała z uprzejmym, łagodnym uśmiechem, bezosobowym, urzędniczym: wyjątkowym. Zazwyczaj to właśnie czarne oczy zdradzały obojętność, wewnętrzną pustkę, rozrastający się mrok - tym razem stały się inne, lśniące, żywsze niż zazwyczaj, w kontraście do biurokratycznego wykrzywienia warg - spokojne. Nie widać było w nich wątpliwości, niepokoju, przekonania o tym, że jest tylko chwilową zabawką - to kryła głębiej, być może w ogóle zapominając tego wieczoru o tym, co psuło baśniową aurę Białęj Willi. Czuła jedynie ulgę i tęsknotę. Obnażenie nie trwało jednak długo, skinieniem głowy przyjęła napełniony kieliszek, który ponownie ujęła palcami wolnej dłoni. Blade usta zabarwiły się już na cieplejszy odcień winnej czerwieni, oblizała je nieśpiesznie, w zamyśleniu, ponownie umykając wzrokiem za plecy Ramseya. Niespecjalnie, nie bała się poruszanego tematu - owszem, uwierał jej dumę, ale zadziwiająco szybko się do tego dyskomfortu przyzwyczaiła. Zastanawiała się, czy Mulciber pojmie aluzję - ostatni raz widział ją i Tristana wyraźnie skonfliktowanych, obdarzających się oschłymi półsłówkami, balansujących na granicy uprzejmej obojętności i jawnego niezadowolenia ze swej obecności. Deirdre sama nie dowierzała w ten gwałtowny wybuch pretensji, obelg, przemocy i wściekłości, kończący się...właściwie równie namiętną eskalacją, trwającą aż do dziś. Szarpali się bez końca, lecz była to inna walka, wyrównana, przyjemna dla obydwu stron.
Wyraźnie się zamyśliła, powracając do słodkiej wymiany zdań dopiero w momencie, w którym usłyszała imię Lestrange'a. Zawsze miała wątpliwości co do inteligencji Borgii - stracenie głowy dla idioty pokroju Caesara było oznaką potwornego uwstecznienia. - Po nim zadowoliłby ją nawet Weasley o gabarytach puszka pigmejskiego - odparła prosto, beztrosko, być może wulgarnie, nie przejmowała się jednak urażeniem uszu wrażliwego romantyka. Na sekundę zmarszczyła brwi - czytała o tych stworzeniach, ale czy naprawdę były tak niewielkie, jak interes zaginionego alfonsa? Interes rozpadający się bez niej, bez Miu, na kawałeczki, niczym organ szarpany gangreną. Ta miła dla oka wizja ponownie wywołała jej uśmiech, na stałe już goszczący na bladej twarzy. Alkohol nie wywoływał rumieńców, nie podkreślał lśniących oczu ani nie rozluźniał języka - a przynajmniej nie aż tak, jak mógł robić to przyjęty w nadmiernych ilościach. Ciągle posiadała kontrolę nad tym, co mówiła, nawet, gdy temat miękko powrócił w rejony niedoszłego narzeczeństwa.
Martwego - jak Apollinare, być może już wkrótce. Nie poczuła ukłucia smutku: albo jednak wierzyła w jego siłę, albo naprawdę nie zajmował już żadnego miejsca w potępionej duszy. Obydwie odpowiedzi były tak samo prawdopodobne. - Znasz Sauveterre - zaczęła niemalże poufale, odwołując się do ich wspólnych doświadczeń, o jakich jeszcze nigdy nie mieli wątpliwej przyjemności rozmawiać. - Ma skłonność do podejmowania nieprzemyślanego ryzyka, które jest dla niego piekielnie okrutne - biegł na ślepo w emocje, pozwalał im przejmować kontrolę, spalał się w nich i w nich umierał. Tak było z miłością, z przywiązaniem, z nienawiścią: czy nie zaszkodzi im, dogorywając na ich oczach w ten sposób? Dopiła ponownie napełniony kieliszek wina do końca; objęło ją miłe ciepło a posmak francuskiego wina jeszcze mocniej nakierował jej myśli na postać Apollinare'a. Chmurnego. Wrażliwego. Doświadczonego przez życie. Z blizną mknącą po łopatce niczym zaklęta w skórę spadająca gwiazda, przynosząca mu same nieszczęścia. - Nie wątpię w jego lojalność - niemalże psią; ale tego nie powiedziała na głos - ani w umiejętności czułego kochanka - tym bardziej - ale wydaje mi się, że od tych wspaniałych skądinąd cnót, którymi może się pochwalić, cenniejsza jest odwaga i bezwzględność - wygłosiła odrobinę protekcjonalnym tonem, odkładając pusty kieliszek na stolik. Dalej, zakręćmy tę karuzelę jeszcze raz; tak przyjemnie bawić się na zgliszczach przeszłości, wsłuchując się w melodię poetyckich pretensji. Już nie zerkała na kłócących się mężczyzn, nie umykała wzrokiem, nawet wtedy, gdy Ramsey dotykał wrażliwej zależności. O co tak naprawdę się martwiła? Co jej przeszkadzało? - Wbrew pozorom nie przepadam za towarzystwem trupów - odparła krótko i rzeczowo: zgodnie z prawdą. Apollinare był żywym - martwym - przypomnieniem jej przeszłości, duchem kojarzącym się z dawną Deirdre. Deirdre potrafiącą płakać, potrafiącą kochać, potrafiącą marzyć o szczęśliwej rodzinie. Deirdre słabą, żałosną, spętaną konwenansami i poczuciem niższości. Nie chciała do niej wracać, nie chciała spoglądać w błękitne oczy Sauveterre i widzieć w nim odbicia siebie sprzed lat. Nie kontynuowała jednak tego tematu, czekając, aż Ramsey ponownie naleje im wina - i skomentuje wizję Cassandry.
Nigdy nie znała się na tajnikach wróżbiarstwa, a zasugerowane obrazy łączyła z trudem, jednakże w tym wypadku słuchała Mulcibera uważnie i z rosnącym zrozumieniem, nie zdając sobie sprawy, że początkowo zdziwiła go zażyłością z Vablatsky - wydawała się jej oczywista, tak samo jak zaufanie i bliskość, którą się obdarzały, a która pozostawała poza męskim zasięgiem. Skupiła się jednak na wizji, na Hogwarcie, na wspomnianych informacjach: faktycznie, czytała o nich, jak mogła zapomnieć? Zaciągnęła się głęboko papierosem i niezwykle powoli wypuściła dym, przesłaniający ją chwilową szarą, dławiącą mgłą. Kontrolnie zerknęła w bok, ale nie, nikt ich nie podsłuchiwał: nieliczna klientela zajęta była niesnaskami poetów a ich oddalony od centrum stolik sprzyjał kameralnej atmosferze i intymnym zwierzeniom. - Myślisz, że mogliby być do czegoś takiego zdolni? - spytała z ostrożnym powątpiewaniem. Czy byli aż tak silni? Czy mogli wywołać takie anomalie? Czy zrobili to specjalnie? Nie, zapewne nie - bezradny feniks zawiódł, dokonał żywota, zadziobany przez kruki. A więc - wypadek przy pracy? Zakon robił się potwornie niebezpieczny, ale wyłącznie przez przypadek. - Co mogło być w tej skrzyni? - kolejną wątpliwość wypowiedziała już na głos, gasząc kończącego się papierosa o kant stolika. Stibbonsy jej nie służyły, wystarczył jeden, by jej głos z miękkiego i słodkiego zamienił się w ochrypły i niski, na swój pokręcony sposób: nawet bardziej do niej pasujący. - Rozmawiałeś o tej wizji z Cassandrą? - Wiedziała, że nie, ale było to pytanie-wytrych, pytanie zachęta. Dalej przyglądała się Ramseyowi uważnie: lubiła go, co przyjmowała ze zdziwieniem, lubiła szczerze. Ale Vablatsky kochała i musiała być pewna, że Mulciber zacznie zachowywać się jak mężczyzna a nie szaleniec, doprowadzający jej kobietę do - w najlepszym przypadku - irytacji.
Wyraźnie się zamyśliła, powracając do słodkiej wymiany zdań dopiero w momencie, w którym usłyszała imię Lestrange'a. Zawsze miała wątpliwości co do inteligencji Borgii - stracenie głowy dla idioty pokroju Caesara było oznaką potwornego uwstecznienia. - Po nim zadowoliłby ją nawet Weasley o gabarytach puszka pigmejskiego - odparła prosto, beztrosko, być może wulgarnie, nie przejmowała się jednak urażeniem uszu wrażliwego romantyka. Na sekundę zmarszczyła brwi - czytała o tych stworzeniach, ale czy naprawdę były tak niewielkie, jak interes zaginionego alfonsa? Interes rozpadający się bez niej, bez Miu, na kawałeczki, niczym organ szarpany gangreną. Ta miła dla oka wizja ponownie wywołała jej uśmiech, na stałe już goszczący na bladej twarzy. Alkohol nie wywoływał rumieńców, nie podkreślał lśniących oczu ani nie rozluźniał języka - a przynajmniej nie aż tak, jak mógł robić to przyjęty w nadmiernych ilościach. Ciągle posiadała kontrolę nad tym, co mówiła, nawet, gdy temat miękko powrócił w rejony niedoszłego narzeczeństwa.
Martwego - jak Apollinare, być może już wkrótce. Nie poczuła ukłucia smutku: albo jednak wierzyła w jego siłę, albo naprawdę nie zajmował już żadnego miejsca w potępionej duszy. Obydwie odpowiedzi były tak samo prawdopodobne. - Znasz Sauveterre - zaczęła niemalże poufale, odwołując się do ich wspólnych doświadczeń, o jakich jeszcze nigdy nie mieli wątpliwej przyjemności rozmawiać. - Ma skłonność do podejmowania nieprzemyślanego ryzyka, które jest dla niego piekielnie okrutne - biegł na ślepo w emocje, pozwalał im przejmować kontrolę, spalał się w nich i w nich umierał. Tak było z miłością, z przywiązaniem, z nienawiścią: czy nie zaszkodzi im, dogorywając na ich oczach w ten sposób? Dopiła ponownie napełniony kieliszek wina do końca; objęło ją miłe ciepło a posmak francuskiego wina jeszcze mocniej nakierował jej myśli na postać Apollinare'a. Chmurnego. Wrażliwego. Doświadczonego przez życie. Z blizną mknącą po łopatce niczym zaklęta w skórę spadająca gwiazda, przynosząca mu same nieszczęścia. - Nie wątpię w jego lojalność - niemalże psią; ale tego nie powiedziała na głos - ani w umiejętności czułego kochanka - tym bardziej - ale wydaje mi się, że od tych wspaniałych skądinąd cnót, którymi może się pochwalić, cenniejsza jest odwaga i bezwzględność - wygłosiła odrobinę protekcjonalnym tonem, odkładając pusty kieliszek na stolik. Dalej, zakręćmy tę karuzelę jeszcze raz; tak przyjemnie bawić się na zgliszczach przeszłości, wsłuchując się w melodię poetyckich pretensji. Już nie zerkała na kłócących się mężczyzn, nie umykała wzrokiem, nawet wtedy, gdy Ramsey dotykał wrażliwej zależności. O co tak naprawdę się martwiła? Co jej przeszkadzało? - Wbrew pozorom nie przepadam za towarzystwem trupów - odparła krótko i rzeczowo: zgodnie z prawdą. Apollinare był żywym - martwym - przypomnieniem jej przeszłości, duchem kojarzącym się z dawną Deirdre. Deirdre potrafiącą płakać, potrafiącą kochać, potrafiącą marzyć o szczęśliwej rodzinie. Deirdre słabą, żałosną, spętaną konwenansami i poczuciem niższości. Nie chciała do niej wracać, nie chciała spoglądać w błękitne oczy Sauveterre i widzieć w nim odbicia siebie sprzed lat. Nie kontynuowała jednak tego tematu, czekając, aż Ramsey ponownie naleje im wina - i skomentuje wizję Cassandry.
Nigdy nie znała się na tajnikach wróżbiarstwa, a zasugerowane obrazy łączyła z trudem, jednakże w tym wypadku słuchała Mulcibera uważnie i z rosnącym zrozumieniem, nie zdając sobie sprawy, że początkowo zdziwiła go zażyłością z Vablatsky - wydawała się jej oczywista, tak samo jak zaufanie i bliskość, którą się obdarzały, a która pozostawała poza męskim zasięgiem. Skupiła się jednak na wizji, na Hogwarcie, na wspomnianych informacjach: faktycznie, czytała o nich, jak mogła zapomnieć? Zaciągnęła się głęboko papierosem i niezwykle powoli wypuściła dym, przesłaniający ją chwilową szarą, dławiącą mgłą. Kontrolnie zerknęła w bok, ale nie, nikt ich nie podsłuchiwał: nieliczna klientela zajęta była niesnaskami poetów a ich oddalony od centrum stolik sprzyjał kameralnej atmosferze i intymnym zwierzeniom. - Myślisz, że mogliby być do czegoś takiego zdolni? - spytała z ostrożnym powątpiewaniem. Czy byli aż tak silni? Czy mogli wywołać takie anomalie? Czy zrobili to specjalnie? Nie, zapewne nie - bezradny feniks zawiódł, dokonał żywota, zadziobany przez kruki. A więc - wypadek przy pracy? Zakon robił się potwornie niebezpieczny, ale wyłącznie przez przypadek. - Co mogło być w tej skrzyni? - kolejną wątpliwość wypowiedziała już na głos, gasząc kończącego się papierosa o kant stolika. Stibbonsy jej nie służyły, wystarczył jeden, by jej głos z miękkiego i słodkiego zamienił się w ochrypły i niski, na swój pokręcony sposób: nawet bardziej do niej pasujący. - Rozmawiałeś o tej wizji z Cassandrą? - Wiedziała, że nie, ale było to pytanie-wytrych, pytanie zachęta. Dalej przyglądała się Ramseyowi uważnie: lubiła go, co przyjmowała ze zdziwieniem, lubiła szczerze. Ale Vablatsky kochała i musiała być pewna, że Mulciber zacznie zachowywać się jak mężczyzna a nie szaleniec, doprowadzający jej kobietę do - w najlepszym przypadku - irytacji.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mógłby wykrzesać z siebie więcej dramatyzmu, dzięki czemu bez cienia wstydu stanąłby na równi z poetami wypruwającymi z siebie wnętrzności na scenie jeszcze kilka minut wcześniej. Ich wzniosłości go nie poruszały, a patetyczny ton nie czynił wrażliwszym na puste treści. Przy minimalnym wysiłku miał szansę ich pokonać; pokonać na śmierć, oczywiście. Zdecydowanie bardziej wolał słuchać ciszy — przyjemnej, uspokajającej, relaksującej, ale nie mógł narzekać. Miejsce, które znaleźli było przyzwoite, a miłosne rozterki wyrażane przez młodych mężczyzn nie drażniły go tak bardzo, jakby można przypuszczać. Od pierwszej chwili zdołał się odseparować od beznadziejnego przekazu, skupiając na tym, co przyjemniejsze. Zdecydowanie dobrze mu było w towarzystwie czarownicy, zwolnionej jak skrzat ze służby prostytutki, choć podobnie jak on była kimś, komu nie należało ufać. Swoboda w jej towarzystwie nie wynikała z podobieństw, ani braku barier, które dawno temu oboje przekroczyli w Wenus. Znajdowali się ponad tym wszystkim, w sprawie, która wymagała lojalności i sojuszy.
— Tak myślisz?— spytał, powoli spuszczając wzrok na kielich, wypełniony winem do złudzenia przypominającym krew — a na jego tafli połyskiwał słaby blask świec. Zastanowił się chwilę nad tym, a w końcu jej przytaknął. Słusznie, gdyby do pisania poematów wystarczyły doświadczenia, wyobraźnia i retoryka z pewnością stworzyłby doskonałe dzieło. — Zaczynałby się tak: serce pęknie, dusza sczeźnie... Tata rata — tu byłby jakiś wzniosły rym— musiał czymś wypełnić lukę w wierszu, a nic nie przychodziło mu do głowy.— Śmierć, śmierć, śmierć — zakończył krótki wyraz własnej twórczości, wzruszając lekko ramionami. — Tylko "śmierć" się rymuje ze wszystkim. — Powiedział to ze śmiertelną powagą, dzięki temu nie przyjmując roli kiepskiego błazna, który próbował ją rozbawić. Nigdy nie uważał, by miał kiepskie poczucie humoru, nawet jeśli inni mieli zupełnie inny pogląd na tę kwestię, nie słuchał ich, wiedział swoje. Potrafił sam siebie doprowadzić do przysłowiowych łez, a to musiało coś znaczyć. Dzięki powodzeniu miał dobry humor, a w jej towarzystwie nie czuł przymusu ograniczenia się. To jaki był i w jaki sposób się zachowywał nie miało żadnego znaczenia, gdyby go poprosiła — mógłby być kimkolwiek. Najcenniejsza pozostawała wiedza i to, co kryło się w umyśle, a czego oczy nie chciały zdradzać.
Pytanie o Dover nie wzmogło jego czujności, początkowo uznał je za jeden z wypełniaczy rozmów na przyzwoitym poziomie; nie podejrzewał, że stanie się wstępem do odpowiedzi na jego własne pytanie. Nie odpowiedział na nie, nie zamierzając wracać myślami do czasów dzieciństwa, ponieważ pozostawił ten okres daleko za sobą; nie widział powodu, by do niego wracać. Część wydarzeń całkiem wrzucił w czeluść głębokiej podświadomości, gdzie były bezpieczne i nie przywoływane w przypadkowych sytuacjach. Nie chciał pamiętać.
Szybko pojął istotę słów, kiedy znów się odezwała. Wcale nie oczekiwała od niego odpowiedzi, co przyjął z zadowoleniem. Podniósł na nią badawcze, wnikliwe spojrzenie, zatrzymując je na jej czarnych i głębokich oczach. Oczach, które zdradzały znacznie więcej niż by chciała, a on był uważnym obserwatorem. Zadarł lekko brodę wyżej; ach, tak. Połączył ze sobą wszystkie fakty, które do tej pory wydały mu się ze sobą niezwiązane, głównie przez absurdalność jaka kryła się w ich połączeniu. I ot, co, cały sekret opuszczenia Wenus nagle wydał się oczywisty. Wpływy, złoto, dominacja, siła i coś jeszcze, coś co pozostawił sobie w domyśle. Uśmiechnął się grzecznie, tak, jak uśmiechają się ludzie słyszące pomyślne wieści od bliskich.
— Kent jest wyjątkowe — podjął w końcu lekkim tonem. — Każdy kto postawi tam stopę już zawsze będzie wszystko porównywał do tego miejsca. Łatwo je nazwać domem. I łatwo się do niego przyzwyczaić. — Wzniósł lekko kielich w geście cichego toastu i nie czekając na nią, upił ły. Ledwie tydzień temu, gdy spotkali się w restauracji wyglądała jak siedem nieszczęść, udręczona i zniewolona. Teraz była wolna i szczęśliwa. — Jesteś szczęśliwa, Deirdre? — spytał bez ogródek. Czy to, co widział było właśnie tym, o czym opowiadali inni a o czym sam się nigdy w pełni nie przekonał? Czy pozwoliła sobie na taką słabość i wpadła w ramiona beztroski i radosnego szaleństwa, o co nawet by ją nie podejrzewał? Była dobrą aktorką, potrafiła wiele ukryć, ale czekało ich zadanie, którego nie mogli spieprzyć. — Szczęście jest karmą. — Dla potworów, demonów, okropnych ludzi i dementorów, których niebawem przyjdzie im spotkać. Miał nadzieję, że mimo to podoła i znajdzie sposób na to, by nie wpaść w ich szpony. Każdy mężczyzna, którego znał pragnąłby całować kuszące wargi Deirdre, tak samo wątpił, by ona chciała być całowana przez dementorów.
— Znam — przytaknął obojętnie, po czym chwycił butelkę, pochylając się nad stołem. Oparł się prawym przedramieniem o blat, dzięki czemu zmniejszył dzielącą ich odległość, i kiedy wypełniał jej kielich trunkiem, odezwał się podobnym tonem: — Nie martw się. Doświadczenie okrucieństwa jest najdelikatniejszą karą, jaką przyjdzie mu zapłacić za ewentualne błędy.— Uniósł brwi i posłał wymowny, choć krótki uśmiech, ponownie odchylając się na oparcie. Znał go na tyle, by móc z całym przekonaniem stwierdzić, że nie jest już tak samo wrażliwym człowiekiem jak kiedyś. Świat się zmienił, Apollinare również. Dorósł, dojrzał do tego, by ich wspomóc. Liczył się każdy umysł, każde zdolne ręce i magiczny talent. Czarny Pan otaczał się najwierniejszymi sługami i to ich zobligował do kontaktu ze sobą i dbania o jego interes. Ramsey był jednym z nich, strażnikiem i wojownikiem, a roli kata bynajmniej nie pozbył się, zmieniając departament w Ministerstwie Magii. Był gotów wymierzyć karę każdemu, kto nie wykonywał swoich obowiązków i migał się od robienia tego, co do niego należało; jego obowiązkiem było również szukanie wartościowych popleczników. Sauveterre był jednym z nich, a będąc wolnym od uczuć względniem niego — również uczuć przeszłości, które najwyraźniej wciąż odzywały się w Deirdre, uznał go za odpowiedniego kandydata. Wśród Rycerzy wielu było niedoświadczonych i słabych, ale przyjdzie czas, w którym będą mieli okazję się wykazać i sprawdzić. — Sama odwaga nie wystarczy do pokonania przeciwnika. Prędzej lub później wpadnie do sita śmierci, która rozdzieli słabych od silnych. Wtedy się przekonamy.— Nie mylił się co do niego, był pewien, że przysłuży się w walce, która ich czeka.
Sięgnął po kielich i upił łyk. Tego wieczora alkohol wyjątkowo łagodnie drażnił jego zmysły, wprowadzał przyjemną błogość, spokój, wprawiał w dobry humor — który był nie do zniszczenia, jak podejrzewał. Być może kiedy wróci do domu los uśmiechnie się w jego stronę i pozwoli mu zmrużyć oko na kilka godzin. Liczył na to, że lekkie upojenie i pamięć po zapachu jaśminu, który mu od pewnego czasu towarzyszył, ukoi go do błogiego, spokojnego snu. Uśmiechnął się na jej słowa.
— Zbyt sztywni, rozumiem— dopowiedział za nią z rozbawieniem. Zmienił pozycję, przemieścił się na drugą stronę krzesła, opierając lewym przedramieniem o podłokietnik, a palcami przeciągnął po dwudniowym zarośnie, pokrywającym żuchwę. — Trupy są całkiem niezłymi kompanami. Nie gadają zbyt wiele, nie przeszkadzają, nie podważają twojego zdania. W sam raz towarzystwo dla mnie — stwierdził nieco ponuro, wpatrując się w scenkę rodzajową rozgrywającą nieopodal. Konflikt zawsze go interesował, jakby dostrzegał w nim jakiś niepostrzeżenie upuszczony okruch dla samego siebie. Myślał jednak o minionych wydarzeniach i wrogach, wobec których musieli zachować sporą rozwagę, szczególnie po tym co się stało. Nie wiedział w jaki sposób weszli w posiadanie skrzyni ani czym właściwie była, nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Nie miał jednak wątpliwości, że zawarta w niej była potężna i trudna do pojęcia magia, czarna i zdradziecka nawet dla nich. Niebezpieczeństwo, które im groziło mogli obrócić na swoją korzyść, dzięki wskazówkom Czarnego Pana, lecz jak do tego wszystkiego doszło?
— Nie — odparł powoli w wyraźnej zadumie, wciąż patrząc w tamtym kierunku. — Zakonnicy, których poznałem wykazywali się odwagą, lojalnością i szlachetnym sercem. Nie skrzywdziliby niewinnych umyślnie— podrapał się lekko po brodzie, zatrzymując na niej palce, a wzrok pozostał unieruchomiony tylko w jemu znanym punkcie. W tych anomaliach cierpieli wszyscy, każdego problemy dosięgały tak samo, nawet z tego co słyszał świat mugoli się zmienił. Obrońcy szlamu nie mogliby tego zrobić. — Może sądzili, że znaleźli sposób, by nas powstrzymać, ale wszystko wymknęło się spod kontroli, nie przewidzieli, że magia, w której posiadanie weszli jest tak potężna. Popełnili błąd. — Tylko to wydawało się rozsądnym uzasadnieniem. A może nie doceniał ich, sądząc, że nie potrafiliby poświęcić wszystkiego, by ich unieszkodliwić — nle nie byli ich głównym celem, pamiętał przecież rozmowę z Ollivanderówną, wciąż miał przed oczami gazetę, którą wskazała, której nagłówek rozpoczynał się od słów polityka Grindelwalda. — A może nie chodziło wcale o nas— dodał, kręcąc głową. Nie wiedział, co znajdowało się w skrzyni, on tylko ją otworzył, a wtedy wszystko eksplodowało. Mogła być obłożona potężną czarnomagiczną klątwą, może jej zawartość uległa zniszczeniu do samej próby otwarcia — wcale go to nie zdziwiło. — Dlaczego miałbym rozmawiać o tym z Cassandrą?— przeniósł na nią wzrok od razu, odrywając od miejsca, w którym moment temu prawie doszło do awantury. Teraz jej członkowie rozchodzili się w swoje strony, wciąż rozjuszeni, wściekli, ale nie widział tego; pochłonęły go myśli, przez które stracił wątek.
Cassandra nie zwierzała mu się z tego, co widziała, wątpił nawet, by przyznała się do ujrzenia go w jednym z tych snów — zwiastującym czarną przyszłość, niemożliwą do oszukania. Była Vablatsky, a to znaczyło, że chcąc nie chcąc potrafiła ujrzeć naprawdę wiele. Ile z obrazów potrafiła poskładać w całość i przypasować do otaczającej ją rzeczywistości — nie wiedział, miał jednak pewność, że nie poszuka informacji na własną rękę. Wiedza była potężnym narzędziem, lecz jej zdobywanie niosło ze sobą ryzyko, a w tym przypadku ogromne.
— Tak myślisz?— spytał, powoli spuszczając wzrok na kielich, wypełniony winem do złudzenia przypominającym krew — a na jego tafli połyskiwał słaby blask świec. Zastanowił się chwilę nad tym, a w końcu jej przytaknął. Słusznie, gdyby do pisania poematów wystarczyły doświadczenia, wyobraźnia i retoryka z pewnością stworzyłby doskonałe dzieło. — Zaczynałby się tak: serce pęknie, dusza sczeźnie... Tata rata — tu byłby jakiś wzniosły rym— musiał czymś wypełnić lukę w wierszu, a nic nie przychodziło mu do głowy.— Śmierć, śmierć, śmierć — zakończył krótki wyraz własnej twórczości, wzruszając lekko ramionami. — Tylko "śmierć" się rymuje ze wszystkim. — Powiedział to ze śmiertelną powagą, dzięki temu nie przyjmując roli kiepskiego błazna, który próbował ją rozbawić. Nigdy nie uważał, by miał kiepskie poczucie humoru, nawet jeśli inni mieli zupełnie inny pogląd na tę kwestię, nie słuchał ich, wiedział swoje. Potrafił sam siebie doprowadzić do przysłowiowych łez, a to musiało coś znaczyć. Dzięki powodzeniu miał dobry humor, a w jej towarzystwie nie czuł przymusu ograniczenia się. To jaki był i w jaki sposób się zachowywał nie miało żadnego znaczenia, gdyby go poprosiła — mógłby być kimkolwiek. Najcenniejsza pozostawała wiedza i to, co kryło się w umyśle, a czego oczy nie chciały zdradzać.
Pytanie o Dover nie wzmogło jego czujności, początkowo uznał je za jeden z wypełniaczy rozmów na przyzwoitym poziomie; nie podejrzewał, że stanie się wstępem do odpowiedzi na jego własne pytanie. Nie odpowiedział na nie, nie zamierzając wracać myślami do czasów dzieciństwa, ponieważ pozostawił ten okres daleko za sobą; nie widział powodu, by do niego wracać. Część wydarzeń całkiem wrzucił w czeluść głębokiej podświadomości, gdzie były bezpieczne i nie przywoływane w przypadkowych sytuacjach. Nie chciał pamiętać.
Szybko pojął istotę słów, kiedy znów się odezwała. Wcale nie oczekiwała od niego odpowiedzi, co przyjął z zadowoleniem. Podniósł na nią badawcze, wnikliwe spojrzenie, zatrzymując je na jej czarnych i głębokich oczach. Oczach, które zdradzały znacznie więcej niż by chciała, a on był uważnym obserwatorem. Zadarł lekko brodę wyżej; ach, tak. Połączył ze sobą wszystkie fakty, które do tej pory wydały mu się ze sobą niezwiązane, głównie przez absurdalność jaka kryła się w ich połączeniu. I ot, co, cały sekret opuszczenia Wenus nagle wydał się oczywisty. Wpływy, złoto, dominacja, siła i coś jeszcze, coś co pozostawił sobie w domyśle. Uśmiechnął się grzecznie, tak, jak uśmiechają się ludzie słyszące pomyślne wieści od bliskich.
— Kent jest wyjątkowe — podjął w końcu lekkim tonem. — Każdy kto postawi tam stopę już zawsze będzie wszystko porównywał do tego miejsca. Łatwo je nazwać domem. I łatwo się do niego przyzwyczaić. — Wzniósł lekko kielich w geście cichego toastu i nie czekając na nią, upił ły. Ledwie tydzień temu, gdy spotkali się w restauracji wyglądała jak siedem nieszczęść, udręczona i zniewolona. Teraz była wolna i szczęśliwa. — Jesteś szczęśliwa, Deirdre? — spytał bez ogródek. Czy to, co widział było właśnie tym, o czym opowiadali inni a o czym sam się nigdy w pełni nie przekonał? Czy pozwoliła sobie na taką słabość i wpadła w ramiona beztroski i radosnego szaleństwa, o co nawet by ją nie podejrzewał? Była dobrą aktorką, potrafiła wiele ukryć, ale czekało ich zadanie, którego nie mogli spieprzyć. — Szczęście jest karmą. — Dla potworów, demonów, okropnych ludzi i dementorów, których niebawem przyjdzie im spotkać. Miał nadzieję, że mimo to podoła i znajdzie sposób na to, by nie wpaść w ich szpony. Każdy mężczyzna, którego znał pragnąłby całować kuszące wargi Deirdre, tak samo wątpił, by ona chciała być całowana przez dementorów.
— Znam — przytaknął obojętnie, po czym chwycił butelkę, pochylając się nad stołem. Oparł się prawym przedramieniem o blat, dzięki czemu zmniejszył dzielącą ich odległość, i kiedy wypełniał jej kielich trunkiem, odezwał się podobnym tonem: — Nie martw się. Doświadczenie okrucieństwa jest najdelikatniejszą karą, jaką przyjdzie mu zapłacić za ewentualne błędy.— Uniósł brwi i posłał wymowny, choć krótki uśmiech, ponownie odchylając się na oparcie. Znał go na tyle, by móc z całym przekonaniem stwierdzić, że nie jest już tak samo wrażliwym człowiekiem jak kiedyś. Świat się zmienił, Apollinare również. Dorósł, dojrzał do tego, by ich wspomóc. Liczył się każdy umysł, każde zdolne ręce i magiczny talent. Czarny Pan otaczał się najwierniejszymi sługami i to ich zobligował do kontaktu ze sobą i dbania o jego interes. Ramsey był jednym z nich, strażnikiem i wojownikiem, a roli kata bynajmniej nie pozbył się, zmieniając departament w Ministerstwie Magii. Był gotów wymierzyć karę każdemu, kto nie wykonywał swoich obowiązków i migał się od robienia tego, co do niego należało; jego obowiązkiem było również szukanie wartościowych popleczników. Sauveterre był jednym z nich, a będąc wolnym od uczuć względniem niego — również uczuć przeszłości, które najwyraźniej wciąż odzywały się w Deirdre, uznał go za odpowiedniego kandydata. Wśród Rycerzy wielu było niedoświadczonych i słabych, ale przyjdzie czas, w którym będą mieli okazję się wykazać i sprawdzić. — Sama odwaga nie wystarczy do pokonania przeciwnika. Prędzej lub później wpadnie do sita śmierci, która rozdzieli słabych od silnych. Wtedy się przekonamy.— Nie mylił się co do niego, był pewien, że przysłuży się w walce, która ich czeka.
Sięgnął po kielich i upił łyk. Tego wieczora alkohol wyjątkowo łagodnie drażnił jego zmysły, wprowadzał przyjemną błogość, spokój, wprawiał w dobry humor — który był nie do zniszczenia, jak podejrzewał. Być może kiedy wróci do domu los uśmiechnie się w jego stronę i pozwoli mu zmrużyć oko na kilka godzin. Liczył na to, że lekkie upojenie i pamięć po zapachu jaśminu, który mu od pewnego czasu towarzyszył, ukoi go do błogiego, spokojnego snu. Uśmiechnął się na jej słowa.
— Zbyt sztywni, rozumiem— dopowiedział za nią z rozbawieniem. Zmienił pozycję, przemieścił się na drugą stronę krzesła, opierając lewym przedramieniem o podłokietnik, a palcami przeciągnął po dwudniowym zarośnie, pokrywającym żuchwę. — Trupy są całkiem niezłymi kompanami. Nie gadają zbyt wiele, nie przeszkadzają, nie podważają twojego zdania. W sam raz towarzystwo dla mnie — stwierdził nieco ponuro, wpatrując się w scenkę rodzajową rozgrywającą nieopodal. Konflikt zawsze go interesował, jakby dostrzegał w nim jakiś niepostrzeżenie upuszczony okruch dla samego siebie. Myślał jednak o minionych wydarzeniach i wrogach, wobec których musieli zachować sporą rozwagę, szczególnie po tym co się stało. Nie wiedział w jaki sposób weszli w posiadanie skrzyni ani czym właściwie była, nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Nie miał jednak wątpliwości, że zawarta w niej była potężna i trudna do pojęcia magia, czarna i zdradziecka nawet dla nich. Niebezpieczeństwo, które im groziło mogli obrócić na swoją korzyść, dzięki wskazówkom Czarnego Pana, lecz jak do tego wszystkiego doszło?
— Nie — odparł powoli w wyraźnej zadumie, wciąż patrząc w tamtym kierunku. — Zakonnicy, których poznałem wykazywali się odwagą, lojalnością i szlachetnym sercem. Nie skrzywdziliby niewinnych umyślnie— podrapał się lekko po brodzie, zatrzymując na niej palce, a wzrok pozostał unieruchomiony tylko w jemu znanym punkcie. W tych anomaliach cierpieli wszyscy, każdego problemy dosięgały tak samo, nawet z tego co słyszał świat mugoli się zmienił. Obrońcy szlamu nie mogliby tego zrobić. — Może sądzili, że znaleźli sposób, by nas powstrzymać, ale wszystko wymknęło się spod kontroli, nie przewidzieli, że magia, w której posiadanie weszli jest tak potężna. Popełnili błąd. — Tylko to wydawało się rozsądnym uzasadnieniem. A może nie doceniał ich, sądząc, że nie potrafiliby poświęcić wszystkiego, by ich unieszkodliwić — nle nie byli ich głównym celem, pamiętał przecież rozmowę z Ollivanderówną, wciąż miał przed oczami gazetę, którą wskazała, której nagłówek rozpoczynał się od słów polityka Grindelwalda. — A może nie chodziło wcale o nas— dodał, kręcąc głową. Nie wiedział, co znajdowało się w skrzyni, on tylko ją otworzył, a wtedy wszystko eksplodowało. Mogła być obłożona potężną czarnomagiczną klątwą, może jej zawartość uległa zniszczeniu do samej próby otwarcia — wcale go to nie zdziwiło. — Dlaczego miałbym rozmawiać o tym z Cassandrą?— przeniósł na nią wzrok od razu, odrywając od miejsca, w którym moment temu prawie doszło do awantury. Teraz jej członkowie rozchodzili się w swoje strony, wciąż rozjuszeni, wściekli, ale nie widział tego; pochłonęły go myśli, przez które stracił wątek.
Cassandra nie zwierzała mu się z tego, co widziała, wątpił nawet, by przyznała się do ujrzenia go w jednym z tych snów — zwiastującym czarną przyszłość, niemożliwą do oszukania. Była Vablatsky, a to znaczyło, że chcąc nie chcąc potrafiła ujrzeć naprawdę wiele. Ile z obrazów potrafiła poskładać w całość i przypasować do otaczającej ją rzeczywistości — nie wiedział, miał jednak pewność, że nie poszuka informacji na własną rękę. Wiedza była potężnym narzędziem, lecz jej zdobywanie niosło ze sobą ryzyko, a w tym przypadku ogromne.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Tym razem to ona przyłożyła rękę do piersi, w teatralnym geście przejęcia do głębi zadeklamowanym przez Ramseya wierszem. - Zachwycające - przyznała prawdziwie dotkniętym tonem, nie odejmując bladych, długich palców od czarnego materiału sukni. Wychowanie wśród róż i rosierowskich guwernerów widocznie odniosło zamierzony skutek, trwale niszcząc w Mulciberze jakiekolwiek zacięcie artystyczne. Zwłaszcza w dziedzinie poezji. - Gdyby nie moje godne prowadzenie się, po takim wierszu byłabym twoja aż do końca świata - dodała, szczerze poruszona zarówno wyrafinowanymi rymami, jak i zapierającą dech w piersi metaforą. Przymknęła oczy, uśmiechając się lekko, w zastanowieniu. Odrobinę przesadziła, przeceniając wytrzymałość Mulcibera - w każdym tego słowa znaczeniu. - No, może raczej na kilka minut, ale i tak - winszuję umiejętności ubierania uczuć w tak piękne słowa - skłoniła lekko głowę, ciągle pod wrażeniem poetyckiego występu: szkoda, że nie odważył się wygłosić tego dwuwiersza - czy jakkolwiek nazwać ten bełkot - na środku sceny. Z pewnością spotkałby się z owacją na stojąco, otrzymując kartę stałego klienta i - kto wie - wstęp do jakiejś mrocznej piwnicy, gdzie podobni jemu miłośnicy muz, wzdychali do śmierci, duszy i cierpienia. Wróżyła mu wśród nich świetlaną karierę. Może razem wskrzeszaliby duchy? Śmierć faktycznie pięknie łączyła się ze wszystkim, co znali - lecz nie ze wszystkim, co mogli poznać dzięki Jego mocy. W krótkiej chwili triumfu, spokoju przed rozpętującą się jeszcze potężniejszą burzą, mogąca zetrzeć ich w proch już niedługo, ta myśl dodawała jej niedorzecznej otuchy, umacniając wiarę w dokonanie niemożliwego. Nie chciała jednak się na tym skupiać, nie dziś; i tak myślała o nadchodzącej misji nieustannie, odtwarzając w głowie najczarniejsze scenariusze.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przypomniała mu nieco upominającym tonem: być może naprawdę była ciekawa jego przeszłości, jego szczerości, zawsze skrywanej za obojętnością: nie tak doskonałą, jak ta w jej wyrafinowanym wykonaniu, ale na tyle trwała, by wzbudziła w niej uznanie. Może nie była to maska, może naprawdę miała do czynienia z człowiekiem martwym i wyzutym z wszelkich emocji: a jeśli tak, usłyszenie o beztroskim dzieciństwie od niego samego byłoby jeszcze ciekawsze.
- Kent nie jest moim domem - sprostowała delikatnie, prawie wzdrygając się na takie nazewnictwo. W Białej Willi czuła się dobrze, swobodnie, lekko; kochała groźne uderzenia fal o klify, kochała ciszę i spokój odosobnienia, zapach morza, którym zdążyła już przesiąknąć; kochała pokaźną bibliotekę, wygodne łoże, francuskie przysmaki, lądujące regularnie na stole; kochała wolność tej złotej klatki, lecz nigdy nie śmiałaby nazwać tego miejsca domem. - To po prostu krótki przystanek przed ruszeniem dalej - poinformowała, bez gwałtownego zaprzeczania: mówiła szczerze, bo choć nie myślała o przyszłości - jakiekolwiek plany urywały się na następnej, krwawej niedzieli - nie wyobrażała sobie, by zostać tam dłużej, niż będzie to konieczne. Na razie nabierała sił, przygotowując się do starcia z mrokiem, wyraźnie rysującym się tuż na horyzoncie. Rozumiała ryzyko, związane z zachłyśnięciem się nagłą przychylnością losu, personifikującego się w Tristanie, ale potrafiła spojrzeć na to niebezpieczeństwo z całą dostępną trzeźwością. Słysząc następne pytanie Ramseya, zamilkła na dłużej, dużo dłużej, lecz cisza, która między nimi zapadła, nie była nerwowa ani - dla niej - niemiła. Nie zbywała go wzruszeniem ramion ani zmianą tematu, nie wyciągała retorycznych ostrz, nie stawała do werbalnego pojedynku, akcentującego przewagę. Rozmawiała. Po prostu, pomimo poruszenia tematu tak intymnego, że powinna się zarumienić. I odrzucić od razu irracjonalną sugestię - zamiast tego faktycznie się jej przyjrzała, obracając w palcach tak, jak prawie pusty kieliszek wina. - A szczęście to pojęcie mi obce - odparła w końcu z udawanie rzewnym westchnieniem. Była pełna wątpliwości, zdezorientowana, zaniepokojona, pozbawiona kontroli, poturbowana bolesnym początkiem maja: nie przyznawała się też do tego, co kryło się głębiej, nawet przed sobą samą. Ponownie zmarszczyła nieco brwi, lecz mogło być to równie dobrze spowodowane kończącym się winem - odstawiła kieliszek na stolik, tuż obok ręki mężczyzny. - Co nie zmienia faktu, że faktycznie jest mi tam - głos zawieszony na sekundę, poszukiwanie odpowiedniego słowa; dobrze? rozkosznie? wygodnie, pomimo złotych prętów i ciasnej obroży? - przyjemnie - wybrała w końcu, posyłając mu ponownie uroczy uśmiech. Odrobinę omijała sedno pytania, ustawiając swoje intensywne uczucia w złagodzonej perspektywie, ale przecież - nie kłamała. I nie odrzucała jego delikatnej przestrogi, która - choć nie starła uśmiechu z jej twarzy - trafiła na podatny grunt ostatnich zmartwień. Wiedziała, co ich czeka, spodziewała się najgorszego, być może też z tego powodu tak mocno chwytając tymczasowe przyjemności, spalając się w bodźcach, w nadwrażliwych zmysłach, spuchniętych od nadmiaru doznań. Nie przejmowała się tym, co może pomyśleć Mulciber i jaki obraz ułożyć sobie w głowie - był ponad prymitywnym pragnieniem ocen i plotek, słusznie jednak nawiązywał do pokarmu. Nie skomentowała jednak tego ostrzeżenia, po prostu kiwając głową - zdawała sobie z tego sprawę, z tego, że ta gwałtowna przyjemność niedługo się skończy, wciągając ją pod lodowatą wodę strachu i niepewności.
Na razie jednak znajdowali się wśród żywych, wolni, nieco wstawieni, z świeżym sukcesem w pamięci - i kończącą się butelką wina, przy której dobrze wspominało się powstających z martwych przyjaciół. Powątpiewała w słowa Mulcibera, tak jak i wątpiła w przysłużenie się Sauveterre sprawie, ale faktycznie: jeśli będzie tak wierny Rycerzom, jak był swej miłości, mógł stać się więcej niż przydatny. - Mam nadzieję, że nie zawiedzie - skomentowała tylko: przykro byłoby patrzeć na jego potknięcie, na jego śmierć, na puste błękitne oczy, w które wpatrywała się jeszcze niedawno, szukając u niego zapomnienia. Postępowała podle i wyrachowanie, cóż; cel uświęcał środki.
Podążyła spojrzeniem za wzrokiem Ramseya, szybko jednak ponownie powracając do jego twarzy, do rozluźnionej sylwetki, do zachowania idealnie wpisującego się w ramę niezobowiązującego wieczoru. Do pełni zrelaksowanej chwały brakowało tylko kwaśnego aromatu cytrynowych landrynek. I lżejszego tematu, nie dotykającego doskonałego towarzystwa trupów i grona szaleńców, wywracających świat na nice - i to przypadkiem. Chcieli dobrze, wyszło jak zawsze: oby dalej szli ścieżką tej głupiej mantry, chociaż nieprzewidywalne działania niosły ze sobą większe niebezpieczeństwo. Co, jeśli postanowią uderzyć w kogoś innego - i znów rykoszetem dostaną oni, Rycerze? Gardziła Zakonem, co nie równało się lekceważeniu. Utrzymywali się na powierzchni zadziwiająco długo jak na bandę nieudaczników i szlamolubów, chroniła ich też niezrozumiała magia - musieli być czujni, chociaż obecnie powinni skupić się na jednym niebezpieczeństwie, związanym z Azkabanem. Walka na wielu frontach rzadko kiedy przynosiła sukces, a Zakon pewnie przez jakiś czas będzie zajęty lizaniem ran po próbie samobójczej. - Może chodziło im o Wilhelminę, może o Gellerta - zgodziła się powoli; jeśli tak, mogło im się powieść, chociaż Deirdre nie wierzyła w całkowite zniknięcie czarnoksiężnika. Pokonał Dumbledore'a - miał polec przez raczkujący Zakon? Wydawało się jej to niedorzeczne, tak jak te wszystkie poplątane powiązania. Wypiła kolejny kieliszek niemalże do dna, chcąc załagodzić drapanie gardła - i zapewnić sobie płynniejsze przejście w bardziej bliski, bardziej emocjonalny dla niej temat.
- Wiem, że u niej bywasz - z różnymi intencjami, z różnymi pragnieniami, z różnymi obrażeniami. Z przyjacielskiej szczerości zeszła do niedopowiedzeń; sobą mogła dzielić się hojnie i nieskrępowanie, ale temat Cassandry wykraczał poza jej możliwości szafowania informacjami, które nie powinny trafić do uszu nieuprawnionych. Jeszcze nie wiedziała, do jakiego kręgu wtajemniczenia departamentu kasandrycznych tajemnic dotarł Mulciber. Zapewne: był dopiero adeptem sztuk. - A ona - wie o nas coraz więcej- dodała zdawkowo, co dla ewentualnego słuchacza mogło mieć jedynie romantyczny wydźwięk. Pretensje pominiętej kochanki, niepokój o wydanie się tajemnic. - Za dużo, by być bezpieczna, i za mało, by w pełni pojąć powagę i niuanse naszej sprawy - dodała w końcu, sama nie wiedząc, dlaczego dokładnie porusza ten temat. Martwiła się o nią. Wiedziała, że - w jakiś pokrętny, pewnie nieuświadomiony w ogóle sposób - Ramsey także to robi. Cassandra była im bliska, chcieli ją ochronić; była też przydatna a jej umiejętności mogły przydać im się w przyszłości częściej, niż mogliby tego pragnąć. Kolejny raz wino zabarwiło pełne wargi Deirdre - uśmiechnęła się do Mulcibera trochę bezradnie: czy w ciągu ostatnich kilku minut nie zdradziła mu o sobie więcej, niż kiedykolwiek?
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przypomniała mu nieco upominającym tonem: być może naprawdę była ciekawa jego przeszłości, jego szczerości, zawsze skrywanej za obojętnością: nie tak doskonałą, jak ta w jej wyrafinowanym wykonaniu, ale na tyle trwała, by wzbudziła w niej uznanie. Może nie była to maska, może naprawdę miała do czynienia z człowiekiem martwym i wyzutym z wszelkich emocji: a jeśli tak, usłyszenie o beztroskim dzieciństwie od niego samego byłoby jeszcze ciekawsze.
- Kent nie jest moim domem - sprostowała delikatnie, prawie wzdrygając się na takie nazewnictwo. W Białej Willi czuła się dobrze, swobodnie, lekko; kochała groźne uderzenia fal o klify, kochała ciszę i spokój odosobnienia, zapach morza, którym zdążyła już przesiąknąć; kochała pokaźną bibliotekę, wygodne łoże, francuskie przysmaki, lądujące regularnie na stole; kochała wolność tej złotej klatki, lecz nigdy nie śmiałaby nazwać tego miejsca domem. - To po prostu krótki przystanek przed ruszeniem dalej - poinformowała, bez gwałtownego zaprzeczania: mówiła szczerze, bo choć nie myślała o przyszłości - jakiekolwiek plany urywały się na następnej, krwawej niedzieli - nie wyobrażała sobie, by zostać tam dłużej, niż będzie to konieczne. Na razie nabierała sił, przygotowując się do starcia z mrokiem, wyraźnie rysującym się tuż na horyzoncie. Rozumiała ryzyko, związane z zachłyśnięciem się nagłą przychylnością losu, personifikującego się w Tristanie, ale potrafiła spojrzeć na to niebezpieczeństwo z całą dostępną trzeźwością. Słysząc następne pytanie Ramseya, zamilkła na dłużej, dużo dłużej, lecz cisza, która między nimi zapadła, nie była nerwowa ani - dla niej - niemiła. Nie zbywała go wzruszeniem ramion ani zmianą tematu, nie wyciągała retorycznych ostrz, nie stawała do werbalnego pojedynku, akcentującego przewagę. Rozmawiała. Po prostu, pomimo poruszenia tematu tak intymnego, że powinna się zarumienić. I odrzucić od razu irracjonalną sugestię - zamiast tego faktycznie się jej przyjrzała, obracając w palcach tak, jak prawie pusty kieliszek wina. - A szczęście to pojęcie mi obce - odparła w końcu z udawanie rzewnym westchnieniem. Była pełna wątpliwości, zdezorientowana, zaniepokojona, pozbawiona kontroli, poturbowana bolesnym początkiem maja: nie przyznawała się też do tego, co kryło się głębiej, nawet przed sobą samą. Ponownie zmarszczyła nieco brwi, lecz mogło być to równie dobrze spowodowane kończącym się winem - odstawiła kieliszek na stolik, tuż obok ręki mężczyzny. - Co nie zmienia faktu, że faktycznie jest mi tam - głos zawieszony na sekundę, poszukiwanie odpowiedniego słowa; dobrze? rozkosznie? wygodnie, pomimo złotych prętów i ciasnej obroży? - przyjemnie - wybrała w końcu, posyłając mu ponownie uroczy uśmiech. Odrobinę omijała sedno pytania, ustawiając swoje intensywne uczucia w złagodzonej perspektywie, ale przecież - nie kłamała. I nie odrzucała jego delikatnej przestrogi, która - choć nie starła uśmiechu z jej twarzy - trafiła na podatny grunt ostatnich zmartwień. Wiedziała, co ich czeka, spodziewała się najgorszego, być może też z tego powodu tak mocno chwytając tymczasowe przyjemności, spalając się w bodźcach, w nadwrażliwych zmysłach, spuchniętych od nadmiaru doznań. Nie przejmowała się tym, co może pomyśleć Mulciber i jaki obraz ułożyć sobie w głowie - był ponad prymitywnym pragnieniem ocen i plotek, słusznie jednak nawiązywał do pokarmu. Nie skomentowała jednak tego ostrzeżenia, po prostu kiwając głową - zdawała sobie z tego sprawę, z tego, że ta gwałtowna przyjemność niedługo się skończy, wciągając ją pod lodowatą wodę strachu i niepewności.
Na razie jednak znajdowali się wśród żywych, wolni, nieco wstawieni, z świeżym sukcesem w pamięci - i kończącą się butelką wina, przy której dobrze wspominało się powstających z martwych przyjaciół. Powątpiewała w słowa Mulcibera, tak jak i wątpiła w przysłużenie się Sauveterre sprawie, ale faktycznie: jeśli będzie tak wierny Rycerzom, jak był swej miłości, mógł stać się więcej niż przydatny. - Mam nadzieję, że nie zawiedzie - skomentowała tylko: przykro byłoby patrzeć na jego potknięcie, na jego śmierć, na puste błękitne oczy, w które wpatrywała się jeszcze niedawno, szukając u niego zapomnienia. Postępowała podle i wyrachowanie, cóż; cel uświęcał środki.
Podążyła spojrzeniem za wzrokiem Ramseya, szybko jednak ponownie powracając do jego twarzy, do rozluźnionej sylwetki, do zachowania idealnie wpisującego się w ramę niezobowiązującego wieczoru. Do pełni zrelaksowanej chwały brakowało tylko kwaśnego aromatu cytrynowych landrynek. I lżejszego tematu, nie dotykającego doskonałego towarzystwa trupów i grona szaleńców, wywracających świat na nice - i to przypadkiem. Chcieli dobrze, wyszło jak zawsze: oby dalej szli ścieżką tej głupiej mantry, chociaż nieprzewidywalne działania niosły ze sobą większe niebezpieczeństwo. Co, jeśli postanowią uderzyć w kogoś innego - i znów rykoszetem dostaną oni, Rycerze? Gardziła Zakonem, co nie równało się lekceważeniu. Utrzymywali się na powierzchni zadziwiająco długo jak na bandę nieudaczników i szlamolubów, chroniła ich też niezrozumiała magia - musieli być czujni, chociaż obecnie powinni skupić się na jednym niebezpieczeństwie, związanym z Azkabanem. Walka na wielu frontach rzadko kiedy przynosiła sukces, a Zakon pewnie przez jakiś czas będzie zajęty lizaniem ran po próbie samobójczej. - Może chodziło im o Wilhelminę, może o Gellerta - zgodziła się powoli; jeśli tak, mogło im się powieść, chociaż Deirdre nie wierzyła w całkowite zniknięcie czarnoksiężnika. Pokonał Dumbledore'a - miał polec przez raczkujący Zakon? Wydawało się jej to niedorzeczne, tak jak te wszystkie poplątane powiązania. Wypiła kolejny kieliszek niemalże do dna, chcąc załagodzić drapanie gardła - i zapewnić sobie płynniejsze przejście w bardziej bliski, bardziej emocjonalny dla niej temat.
- Wiem, że u niej bywasz - z różnymi intencjami, z różnymi pragnieniami, z różnymi obrażeniami. Z przyjacielskiej szczerości zeszła do niedopowiedzeń; sobą mogła dzielić się hojnie i nieskrępowanie, ale temat Cassandry wykraczał poza jej możliwości szafowania informacjami, które nie powinny trafić do uszu nieuprawnionych. Jeszcze nie wiedziała, do jakiego kręgu wtajemniczenia departamentu kasandrycznych tajemnic dotarł Mulciber. Zapewne: był dopiero adeptem sztuk. - A ona - wie o nas coraz więcej- dodała zdawkowo, co dla ewentualnego słuchacza mogło mieć jedynie romantyczny wydźwięk. Pretensje pominiętej kochanki, niepokój o wydanie się tajemnic. - Za dużo, by być bezpieczna, i za mało, by w pełni pojąć powagę i niuanse naszej sprawy - dodała w końcu, sama nie wiedząc, dlaczego dokładnie porusza ten temat. Martwiła się o nią. Wiedziała, że - w jakiś pokrętny, pewnie nieuświadomiony w ogóle sposób - Ramsey także to robi. Cassandra była im bliska, chcieli ją ochronić; była też przydatna a jej umiejętności mogły przydać im się w przyszłości częściej, niż mogliby tego pragnąć. Kolejny raz wino zabarwiło pełne wargi Deirdre - uśmiechnęła się do Mulcibera trochę bezradnie: czy w ciągu ostatnich kilku minut nie zdradziła mu o sobie więcej, niż kiedykolwiek?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kąciki ust uniosły się niemalże niewinnie do góry, widząc jej adekwatną na jego artystyczny upust reakcję. Zupełnie jakby chciał jej szczerze podziękować za wystudiowany pokaz, który miał oszczędzić mu wstydu — tego jednak nie czuł, więc i jego intencje nie były całkowicie prawdziwe. Skinął głową w ramach fałszywego podziękowania, na fałszywą aprobatę fałszywego widowiska. Wszystko zaczynało się zgadzać, rachunek był wyrównany, zdawało się, że rozumieli się całkiem nieźle.
— Słowa mogą mieć tak wielką moc — mruknął z wątpliwością w głosie, kręcąc przy tym głową, jakby nie dowierzał jej własnym. Była zbyt łaskawa, zbyt realna. Gdyby tylko przyszło mu wyobrazić sobie siebie u jej boku przez resztę wieczności umarłby ze szczęścia natychmiast. To było ponad jego siły. — Wrodzony talent — przyznał nieskromnie, poprawiając się na siedzisku. Obok przechodziła właśnie młoda dziewczyna, ta sama, która wcześniej przyniosła im butelkę wina. Złapał ją za przegub, zatrzymując przy ich stoliku i zamówił kolejną — zawczasu, podejrzewał bowiem, że miała sporo pracy, więc nim się zjawi zdążą dokończyć, a on wolał się nie denerwować, że będą siedzieć przy pustym szkle. Nie był z natury cholerykiem, miał sporo cierpliwości, szybciej rzucał klątwy niż się pieklił — taka jego niewinna natura. Kiedy odeszła powodził za nia wzrokiem, pozbawionym męskiego, zwierzęcego uprzedmiotowienia; wolał się upewnć, że zmierza dokładnie tam, gdzie powinna, czyli za bar po ich nowe zamówienie. Dopiero, kiedy skręciła we właściwym kierunku spojrzał na Deirdre. Nie podejrzewał, że będzie go za to dręczyć, nie powinna obchodzić ją jego przeszłość; dla niej będzie mało ciekawa, nudna, pozbawiona zwrotów akcji; nie przyznałby się bowiem do wszystkiego. Potrzebowała jeszcze sporo alkoholu, by spróbować z niego wyciągnąć cokolwiek.
— Naprawdę? — Udał zdziwionego, unosząc wysoko brwi, wzrokiem powracając do resztki wina w kielichu, który trzymał w lewej dłoni. — Jestem przekonany, że poniekąd już to zrobiłem. — Przyznał przecież, że Kent jest piękne, że można czuć się tam jak w domu. On jednak go nie posiadał, miał na własność mieszkanie, które zajmował, w którym sypiał i pracował, spędzał sporą część wolnego czasu, ale do którego nie przywiązywał żadnej wagi. Gdyby ktoś je spalił lub zmienił w rumowisko byłby jedynie zniechęcony poszukiwaniem nowego lokum. Dom znał z teorii, miał być miejscem, do którego chciało się wracać. Nie wiedział czym jest. Dostrzegł, że i ona nie traktowała Kent w ten sposób; nawet nie próbowała tego ukryć. — Gdzie jest ten twój... dom, Deirdre?— spytał, dając się ponieść chwili poruszonego tematu. Być może chciał wiedzieć o niej jak najwięcej, poznać jej tajemnice, sekrety — choć była osobą, od której trudno je było wyciągnąć. Lubił wiedzieć z kim ma do czynienia, a tym bardziej współpracuje. — W Elgin? W Londynie?— rzucił obojętnie, nie nadając temu pytaniu większej wartości. Wolał, by odebrała je luźno i niezobowiązująco; wścibstwo zwykle napotykało twardy opór, a on wolał nie sprawiać wrażenia kogoś, komu szczerze zależy na pozyskaniu tej informacji.
— Przystanek... Jeden z wielu. Pewnie przed tobą jeszcze kilka postojów.— W taką odpowiedź był w stanie uwierzyć i pewnie zrobiłby to — brzmiała racjonalnie, prawdopodobnie — gdyby nie błysk w jej oczach i nienaturalny dla niej uśmiech. Cierpliwie czekał na jej odpowiedź, nie spuszczając z niej wzroku. Palcami delikatnie uderzał o ściankę delikatnego naczynia, odmierzając upływający czas; poza tym, żadnym innym gestem nie zdradził zniecierpliwienia. Pośpiech był złym doradcą, wiedział to od dawna, ale zbyt dużo swobody pozwalało na wyszykowanie prawidłowej odpowiedzi, zgodnie z cudzymi oczekiwaniami. Dlatego prowokacja zawsze sie sprawdzała — zmuszała do nagłych i nieprzemyślanych reakcji, a te potrafiły o czarodzieju wiele opowiedzieć. — To dobrze, zwiększa prawdopodobieństwo naszego powodzenia. Im więcej w nas będzie nieszczęścia, tym trudniej będzie się do nas dobrać. — Nie wierzył jej słowom, nie miał jednak żadnych podstaw do wytknięcia jej kłamstwa i zapędzeniu jej w kozi róg. Udał więc, że przyjmuje jej prawdę, odrywając od niej przeciągłe spojrzenie, by rozlać resztki butelki do kielichów. Kilka kropel spłynęło powoli po szyjce w dół, kiedy pustą stawiał na stole; zatrzymało się na jego palcach, które potarł o siebie w subtelnym i niezauważalnym odruchu. — Gdyby ci nie było przyjemnie próbowałabyś się stamtąd wyrwać, prawda? Przyjemność ma wiele form, jeśli znalazłaś właściwą to jesteś prawie jak w domu. — Być może inaczej pojmował znaczenie tego słowa, postrzegał go, nie doceniał jego wartości, ale czy nie można było jednej rzeczy określić różnymi nazwami? Jeśli obojgu nie zależało na wartości tego wyrazu, mogli przyjąć go za cokolwiek innego.
Odłożył pustą butelkę na skraj stołu, a chwilę później, przy jego lewym ramieniu zjawiło się to dziewczę, podając kolejną. Przeczekał, aż odejdzie, zapewniając im spokój, wtedy też sięgnął po swoją papierośnicę, z której wyciągnął papierosa — nie odpalił go jednak od razu. Przedłużając chwilę ciszy zaczął obracać go między palcami, bawić się, obserwując ze znudzeniem każdy ruch Stibbonsa, jakby w tej śmiesznej akrobacji było coś zajmującego.
Kwestii Apollinaire nie komentował więcej. Nie widział powodu, dla którego miałby się tłumaczyć ze swojej decyzji. Miała inne zdanie na ten temat, lecz musiała się pogodzić z tym, że jej były narzeczony zasilał grono Rycerzy Walpurgii. Niezależnie od tego, czy w niego wątpiła, czy wierzyła w powodzenie będzie musiał stawić czoła wszystkim demonom; sprostać wyzwaniom. W tej chwili oboje, ona i on, mieli zupełnie inne cele i zadania do zrealizowania. Ramsey miał nadzieję, że prywata nie zmiękczy jej determinacji i zdobytej siły i będzie godnym i równym ze wszystkimi członkiem misji. Stuknął papierosem i blat, przesuwając palce ku jego podstawie, na moment jeszcze kierując myśli do obecnych wokół nich anomalii.
— Tego możemy się nigdy nie dowiedzieć. — Wątpił, by schwytanie jakiegokolwiek Zakonnika przyniosłoby im odpowiedzi na te pytania. Definitywnie mieli problem z udzielaniem informacji, nad tym musieli jeszcze popracować, lub znaleźć rozsądny sposób na wyciągnięcie z nich tego, co było potrzebne. Tristan wierzył, że istnieje taki, to tylko kwestia czasu, a on mu wierzył. Kiedy uporają się z Azkabanem i jego gośćmi, których mieli wyprowadzić całych i zdrowych powrócą do tego tematu.
Na chwilę zatrzymał swoją zabawę papierosem, przywierając ciepłymi palcami do chłodnego drewna.
— Bywam — podkreślił jej własne słowa. — Jest moją uzdrowicielką, a ja mam szczęście do pakowania się w kłopoty — potrzebował jej, nawet Deirdre zdawała sobie z tego sprawę, a co dopiero sama Cassandra. Odparł leniwie, z obojętnością, w końcu unosząc papierosa, którym się bawił przez dłuższa chwilę. Palił dużo, ale nigdy nie wiedział ile to znaczy "za dużo" w jego wykonaniu. Palił podczas spotkań, każdej wolnej chwili, podczas bezczynności, zajmując czymś dłonie i karmiąc domagające się smaku tytoniu gardło i podniebienie. Zaicągnął się powoli, chwilę przypatrując własnemu papierosowi, by w końcu, wraz z upuszczanym z ust dymem skierowąc wzrok na piękną i niemalże przypominającą mityczny posąg boginii twarzą Deirdre. — Jest bystra, potrafi dodać jedno do drugiego. Mroczny Znak nie jest dla niej tajemnicą, widziała go już na początku marca— skwitował jej słowa, nie ciągnąc tego dalej. Ujrzała go dawno temu, kiedy trafił do niej z potwornymi poparzeniami po Szatańskiej Pożodze. A później nad Wywerną, prawdopodobnie widziała go również u Ignotusa, może u kogoś jeszcze; nie wiedział, nie mógł za to podejrzenie ręczyć. Nigdy nie pytała o jego pochodzenie i to co oznacza, a on nie mówił, bo zwykł trzymac język za zębami, szczególnie w sprawach istotnych. Zdawał sobie sprawę, że czasem część z tego, co mówił w towarzystwie mogła być bezwartościowym bełkotem, co czynił umyślnie i wcale nie ubolewał nad tym, jak postrzegają to inni. Wolał uchodzić za mniej inteligentnego, a niedocenionego to jednocześnie mniej szkodliwego, niż w rzeczywistości był — wolał efekt zaskoczenia.Chciał oszczędzić uzdrowicielce ciężaru; martwiłaby się o córkę. Gdyby odmówiła mu pomocy musiałby się z tym pogodzić, szanował jej zdanie choć nigdy tego głośno nie przyznał i uparcie udowadniał na każdym kroku, że jest inaczej. — Co konkretnie według ciebie oznacza to "za dużo"?— spytał; wiedział, że do czegoś zmierza. Zamiast wyrazić swoją opinię wolał poznać jej zdanie w tej kwestii i przeanalizować je, nim sam podejmie jakąkolwiek decyzję; zdanie na ten temat miał już dawno wypracowane. Nie odpowiedział na jej uśmiech w żaden sposób, wręcz przeciwnie — w tej chwili pozostał całkiem poważny, a jego twarz nie miała żadnego wyrazu.
— Słowa mogą mieć tak wielką moc — mruknął z wątpliwością w głosie, kręcąc przy tym głową, jakby nie dowierzał jej własnym. Była zbyt łaskawa, zbyt realna. Gdyby tylko przyszło mu wyobrazić sobie siebie u jej boku przez resztę wieczności umarłby ze szczęścia natychmiast. To było ponad jego siły. — Wrodzony talent — przyznał nieskromnie, poprawiając się na siedzisku. Obok przechodziła właśnie młoda dziewczyna, ta sama, która wcześniej przyniosła im butelkę wina. Złapał ją za przegub, zatrzymując przy ich stoliku i zamówił kolejną — zawczasu, podejrzewał bowiem, że miała sporo pracy, więc nim się zjawi zdążą dokończyć, a on wolał się nie denerwować, że będą siedzieć przy pustym szkle. Nie był z natury cholerykiem, miał sporo cierpliwości, szybciej rzucał klątwy niż się pieklił — taka jego niewinna natura. Kiedy odeszła powodził za nia wzrokiem, pozbawionym męskiego, zwierzęcego uprzedmiotowienia; wolał się upewnć, że zmierza dokładnie tam, gdzie powinna, czyli za bar po ich nowe zamówienie. Dopiero, kiedy skręciła we właściwym kierunku spojrzał na Deirdre. Nie podejrzewał, że będzie go za to dręczyć, nie powinna obchodzić ją jego przeszłość; dla niej będzie mało ciekawa, nudna, pozbawiona zwrotów akcji; nie przyznałby się bowiem do wszystkiego. Potrzebowała jeszcze sporo alkoholu, by spróbować z niego wyciągnąć cokolwiek.
— Naprawdę? — Udał zdziwionego, unosząc wysoko brwi, wzrokiem powracając do resztki wina w kielichu, który trzymał w lewej dłoni. — Jestem przekonany, że poniekąd już to zrobiłem. — Przyznał przecież, że Kent jest piękne, że można czuć się tam jak w domu. On jednak go nie posiadał, miał na własność mieszkanie, które zajmował, w którym sypiał i pracował, spędzał sporą część wolnego czasu, ale do którego nie przywiązywał żadnej wagi. Gdyby ktoś je spalił lub zmienił w rumowisko byłby jedynie zniechęcony poszukiwaniem nowego lokum. Dom znał z teorii, miał być miejscem, do którego chciało się wracać. Nie wiedział czym jest. Dostrzegł, że i ona nie traktowała Kent w ten sposób; nawet nie próbowała tego ukryć. — Gdzie jest ten twój... dom, Deirdre?— spytał, dając się ponieść chwili poruszonego tematu. Być może chciał wiedzieć o niej jak najwięcej, poznać jej tajemnice, sekrety — choć była osobą, od której trudno je było wyciągnąć. Lubił wiedzieć z kim ma do czynienia, a tym bardziej współpracuje. — W Elgin? W Londynie?— rzucił obojętnie, nie nadając temu pytaniu większej wartości. Wolał, by odebrała je luźno i niezobowiązująco; wścibstwo zwykle napotykało twardy opór, a on wolał nie sprawiać wrażenia kogoś, komu szczerze zależy na pozyskaniu tej informacji.
— Przystanek... Jeden z wielu. Pewnie przed tobą jeszcze kilka postojów.— W taką odpowiedź był w stanie uwierzyć i pewnie zrobiłby to — brzmiała racjonalnie, prawdopodobnie — gdyby nie błysk w jej oczach i nienaturalny dla niej uśmiech. Cierpliwie czekał na jej odpowiedź, nie spuszczając z niej wzroku. Palcami delikatnie uderzał o ściankę delikatnego naczynia, odmierzając upływający czas; poza tym, żadnym innym gestem nie zdradził zniecierpliwienia. Pośpiech był złym doradcą, wiedział to od dawna, ale zbyt dużo swobody pozwalało na wyszykowanie prawidłowej odpowiedzi, zgodnie z cudzymi oczekiwaniami. Dlatego prowokacja zawsze sie sprawdzała — zmuszała do nagłych i nieprzemyślanych reakcji, a te potrafiły o czarodzieju wiele opowiedzieć. — To dobrze, zwiększa prawdopodobieństwo naszego powodzenia. Im więcej w nas będzie nieszczęścia, tym trudniej będzie się do nas dobrać. — Nie wierzył jej słowom, nie miał jednak żadnych podstaw do wytknięcia jej kłamstwa i zapędzeniu jej w kozi róg. Udał więc, że przyjmuje jej prawdę, odrywając od niej przeciągłe spojrzenie, by rozlać resztki butelki do kielichów. Kilka kropel spłynęło powoli po szyjce w dół, kiedy pustą stawiał na stole; zatrzymało się na jego palcach, które potarł o siebie w subtelnym i niezauważalnym odruchu. — Gdyby ci nie było przyjemnie próbowałabyś się stamtąd wyrwać, prawda? Przyjemność ma wiele form, jeśli znalazłaś właściwą to jesteś prawie jak w domu. — Być może inaczej pojmował znaczenie tego słowa, postrzegał go, nie doceniał jego wartości, ale czy nie można było jednej rzeczy określić różnymi nazwami? Jeśli obojgu nie zależało na wartości tego wyrazu, mogli przyjąć go za cokolwiek innego.
Odłożył pustą butelkę na skraj stołu, a chwilę później, przy jego lewym ramieniu zjawiło się to dziewczę, podając kolejną. Przeczekał, aż odejdzie, zapewniając im spokój, wtedy też sięgnął po swoją papierośnicę, z której wyciągnął papierosa — nie odpalił go jednak od razu. Przedłużając chwilę ciszy zaczął obracać go między palcami, bawić się, obserwując ze znudzeniem każdy ruch Stibbonsa, jakby w tej śmiesznej akrobacji było coś zajmującego.
Kwestii Apollinaire nie komentował więcej. Nie widział powodu, dla którego miałby się tłumaczyć ze swojej decyzji. Miała inne zdanie na ten temat, lecz musiała się pogodzić z tym, że jej były narzeczony zasilał grono Rycerzy Walpurgii. Niezależnie od tego, czy w niego wątpiła, czy wierzyła w powodzenie będzie musiał stawić czoła wszystkim demonom; sprostać wyzwaniom. W tej chwili oboje, ona i on, mieli zupełnie inne cele i zadania do zrealizowania. Ramsey miał nadzieję, że prywata nie zmiękczy jej determinacji i zdobytej siły i będzie godnym i równym ze wszystkimi członkiem misji. Stuknął papierosem i blat, przesuwając palce ku jego podstawie, na moment jeszcze kierując myśli do obecnych wokół nich anomalii.
— Tego możemy się nigdy nie dowiedzieć. — Wątpił, by schwytanie jakiegokolwiek Zakonnika przyniosłoby im odpowiedzi na te pytania. Definitywnie mieli problem z udzielaniem informacji, nad tym musieli jeszcze popracować, lub znaleźć rozsądny sposób na wyciągnięcie z nich tego, co było potrzebne. Tristan wierzył, że istnieje taki, to tylko kwestia czasu, a on mu wierzył. Kiedy uporają się z Azkabanem i jego gośćmi, których mieli wyprowadzić całych i zdrowych powrócą do tego tematu.
Na chwilę zatrzymał swoją zabawę papierosem, przywierając ciepłymi palcami do chłodnego drewna.
— Bywam — podkreślił jej własne słowa. — Jest moją uzdrowicielką, a ja mam szczęście do pakowania się w kłopoty — potrzebował jej, nawet Deirdre zdawała sobie z tego sprawę, a co dopiero sama Cassandra. Odparł leniwie, z obojętnością, w końcu unosząc papierosa, którym się bawił przez dłuższa chwilę. Palił dużo, ale nigdy nie wiedział ile to znaczy "za dużo" w jego wykonaniu. Palił podczas spotkań, każdej wolnej chwili, podczas bezczynności, zajmując czymś dłonie i karmiąc domagające się smaku tytoniu gardło i podniebienie. Zaicągnął się powoli, chwilę przypatrując własnemu papierosowi, by w końcu, wraz z upuszczanym z ust dymem skierowąc wzrok na piękną i niemalże przypominającą mityczny posąg boginii twarzą Deirdre. — Jest bystra, potrafi dodać jedno do drugiego. Mroczny Znak nie jest dla niej tajemnicą, widziała go już na początku marca— skwitował jej słowa, nie ciągnąc tego dalej. Ujrzała go dawno temu, kiedy trafił do niej z potwornymi poparzeniami po Szatańskiej Pożodze. A później nad Wywerną, prawdopodobnie widziała go również u Ignotusa, może u kogoś jeszcze; nie wiedział, nie mógł za to podejrzenie ręczyć. Nigdy nie pytała o jego pochodzenie i to co oznacza, a on nie mówił, bo zwykł trzymac język za zębami, szczególnie w sprawach istotnych. Zdawał sobie sprawę, że czasem część z tego, co mówił w towarzystwie mogła być bezwartościowym bełkotem, co czynił umyślnie i wcale nie ubolewał nad tym, jak postrzegają to inni. Wolał uchodzić za mniej inteligentnego, a niedocenionego to jednocześnie mniej szkodliwego, niż w rzeczywistości był — wolał efekt zaskoczenia.Chciał oszczędzić uzdrowicielce ciężaru; martwiłaby się o córkę. Gdyby odmówiła mu pomocy musiałby się z tym pogodzić, szanował jej zdanie choć nigdy tego głośno nie przyznał i uparcie udowadniał na każdym kroku, że jest inaczej. — Co konkretnie według ciebie oznacza to "za dużo"?— spytał; wiedział, że do czegoś zmierza. Zamiast wyrazić swoją opinię wolał poznać jej zdanie w tej kwestii i przeanalizować je, nim sam podejmie jakąkolwiek decyzję; zdanie na ten temat miał już dawno wypracowane. Nie odpowiedział na jej uśmiech w żaden sposób, wręcz przeciwnie — w tej chwili pozostał całkiem poważny, a jego twarz nie miała żadnego wyrazu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kiwnęła powoli głową, dalej w pełnym wzruszeniu, jakby nigdy wcześniej nie była świadkiem tak doskonałego występu. Z pewnością zapamięta ten wiersz na długo, był doskonały, Baudelaire nie umywał się do nowego poety przeklętego, rozwijającego talent na jej oczach. Słowa miały wielką moc, wiedzieli o tym najlepiej, potrafiąc przekuć miękkie głoski w potworne klątwy, rozszarpujące ciało na kawałki, łamiące kości, wypełniające płuca dymem i pozbawiające czarnego tchu już na zawsze. Myśli Deirdre ponownie płynnie skręciły w stronę innego tematu - numereologia, sztuka tajemna, którą tak biegle posługiwał się Mulciber: chciała dowiedzieć się o niej więcej i obiecała sobie, że gdy tylko skończy nadrabiać żałosne braki w zakresie wiedzy o magicznych stworzeniach - i gdy przeżyje szaleńcze odwiedziny w Azkabanie - sięgnie i po woluminy poświęcone liczbom i zaklętej w nich magii. Miała na to czas i możliwości, by po potwornych miesiącach spędzonych w Wenus, stanąć na nogi, odkurzyć dawną wiedzę, skupić się na tym, co kiedyś robiła najlepiej, a co ustąpiło umiejętnościom znacznie innej rangi. Już nie niższej, nauczyła się przecież wiele, nie pogardzała tym, czego nauczyła się w dusznych komnatach Miu - paradoksalnie stała się pewniejsza siebie, elastyczniejsza, odważniejsza, potrafiąc prowadzić niezobowiązujące rozmowy, które przed laty wywoływały w niej wewnętrzny sprzeciw. Zapewne wstydziłaby się Ramseya; uczucie, którego nie potrafiła w tym momencie nawet sobie wyobrazić, a co dopiero: skroplić na własnej skórze zdenerwowaniem i dyskomfortem.
- Chciałabym wiedzieć o tobie więcej - wytłumaczyła miękko, wręcz troskliwie, wygodniej opierając się o fotel. W końcu uwolnione od ciężaru kielicha i papierosa dłonie zacisnęła na krańcach podłokietników. - Jesteśmy w końcu przyjaciółmi - oznajmiła ze słodką pewnością opierając tył głowy o obity wyjątkowo wygodnym materiałem zagłówek. Już nie przeszkadzał jej szmer rozmów za plecami ani zapętlone w nieskończoność wesołe, nowoczesne utwory, zupełnie niewpadające w przywykłe do konserwatywnej klasyki ucho. Oczywiście mogła zebrać te informacje od Giovanny - jeśli rzuci na nią wystarczająco mocne imperio - mogła posłuchać co mówi o nim Tristan, mogła porozmawiać z Cassandrą, ale wścibskie działania za plecami wydawały się jej mocno nie na miejscu: bo w tym, w którym stali obecnie, znajdowali się wspólnie, prawie na tym samym poziomie. Nie zirytowała się więc drążeniem tematu domu ani wspomnieniem o rodzinnych stronach: nawet nie mrugnęła; podejrzewała, że Mulciber także lubi sporo wiedzieć o swoim rozmówcy. Tak było bezpieczniej, tak było wygodniej; zbieranie informacji wcale nie insynuowało szaleństwa a profesjonalizm. - Nigdzie - odparła ponownie, zgodnie z prawdą - najszczersza rozmowa, jaką kiedykolwiek przeprowadzili, ba; najszczersza, jaką przeprowadziła z kimkolwiek od bardzo długiego czasu. Było to dziwne doznanie, nie musieć przekładać masek, przywdziewać odpowiedniej kreacji; po prostu siedzieć, słuchać, obserwować, raczyć się dobrym winem i żałować, że nie ma przy sobie jaśminowych papierosów: nie zamierzała ponownie częstować się stibbonsem, czuła, że jej gardło nie wytrzyma kolejnej porcji ostrego dymu - należała przecież do kobiet niezwykle wrażliwych i delikatnych. - Bycie bezdomnym i bezpańskim stworzeniem ma wiele zalet - uściśliła oczywistość, przymykając oko na fakt, że ta druga etykieta niezbyt już do niej pasowała. Pod materiałem spódnicy ciągle czuła zimną obręcz złotej bransolety, drażniącej kostkę; stałe, słodkie przypomnienie o podległości, o zależności, na jaką została skazana, spętana jak wzięte z ulicy zwierzę, zamknięte w nowym środowisku. Ciągle nie miała wiele do stracenia - czy aby na pewno? - umieszczona gdzieś pomiędzy, nieposiadająca niczego, co obawiałaby się stracić, miejsca, które mogłoby ją definiować. Biała Willa była zbyt idealna, by mogła traktować ją inaczej; to tylko przystanek, chwilowe miejsce odpoczynku, później pomyśli, co dalej, gdzie dalej - nie mogła i nie chciała wiecznie ciążyć Rosierowi swoją obecnością. Nie zamierzała zostać utrzymanką, nawet w tej chwili nie potrafiąc ująć swej roli w takich kategoriach. Pochyliła się do przodu, by sięgnąć po wino, lecz szybko wróciła do swej wygodnej pozycji, zakładając nogę na nogę. Kontrolnie zerknęła w dół, wyuczony latami odruch, ale nie miała na sobie już wyciętych sukien Miu, mogących odsłonić zbyt wiele: długa, czarna szata zakrywała wszystko, pozwalając poczuć się jej komfortowo w tej rozmowie o domu i szczęściu. Cóż za irracjonalne pojęcia. - Jest coś, co mogłoby uczynić cię jeszcze bardziej nieszczęśliwym? - spytała więc lekko, przyglądając mu się uważniej, ciągle z uśmiechem, ciągle rozluźniona, choć czuła, że to już ostatni kieliszek, który może wypić bez żadnych konsekwencji. Zaśmiała się cicho na słowa o wyrwaniu się, o przyjemności, nie komentując ich jednak w żaden sposób. Wyrywała się - bezskutecznie. Wyrywała się - bo była pewna, że nie zdoła wyłamać sobie rąk i uciec. Ta próba sił dawała jej wiele przyjemności, pozwalała lepiej poznać granice, odzyskać chociaż ułudę władzy i kontroli. Nie precyzowała uczuć nawet w bezpiecznej ciszy własnego umysłu, spokojnego pomimo poruszanych tematów, pomimo faktu, że przed pojawieniem się w jaskini poetów - w knajpie morderców; pod latarnią najciemniej? - starła się z czarnomagiczną anomalią. Będącą wynikiem przypadku, wybuchu czegoś, co znajdowało się w skrzyni, którą posiadł Zakon. Myślenie o poczynaniach tych fanatycznych ornitologów, zwodzonych śpiewem feniksa, przyprawiała ją o ból głowy - prawie tak samo, jak wspominanie chodzącego trupa o jasnobłękitnych oczach i miękkich ustach. Odsunęła te nieprzyjemne obrazy dalej, głębiej, poruszając temat znacznie istotniejszy - nawet nie zorientowała się, że ostatni kieliszek stał się już pusty. Odłożyła go na blat stołu, tym razem w żaden sposób nie sugerując Ramseyowi kontynuowania dżentelmeńskich poczynań. Jeśli nie chciał odprowadzać jej dziś do domu i tłumaczyć się przed jej prawnym opiekunem, powinna raczej przerzucić się na wodę. Lub krew. Ta trzeźwiła najskuteczniej, opętując odurzeniem innego rodzaju.
Uniosła jedną z dłoni do góry, przeczesując machinalnie włosy - ciągle pachniały dymem i popiołami kasyna - uśmiechając się uprzejmie, gdy Mulciber tak uroczo zaakcentował posiadanie prywatnej opieki uzdrowicielskiej. - Twoją - powtórzyła; zadziwiające, jak silna w mężczyznach była ta koszmarna potrzeba kontroli i zaznaczania terenu. Chętnie wtrąciłaby, że zapewne jest uzdrowicielką każdego, kto zapłaci za to odpowiednio wysoką kwotę, ale budowanie paraleli pomiędzy zawodem Vabatsky a karierą Miu szybko obróciłoby się przeciwko niej: i przeciwko powadze podjętego tematu. - Za dużo, by możliwa byłaby droga w odwrotną stronę - odparła niejednoznacznie, leniwie. - Lub potraktowanie jej potężnym Obliviate - nad tym też myślała: wszystko, by ją ochronić, by ściągnąć ją z rejonu zagrożenia, lecz: nie chciała i nie mogła jej tego zrobić. Istniała więc tylko jedna ścieżka: naprzód. - Sądzę, że przydałaby się naszej sprawie - kontynuowała spokojnie. Przemyślała to, nie dzieliła się z nim radosnymi wymysłami nieco wstawionej, upojnej chwili. Nie prosiła go też o pozwolenie, nie miał nad Cassandrą żadnej władzy - ona sama zresztą też - ale wolałaby, by nie stał na jej drodze, oponując przed wciągnięciem Vablatsky w strukturę Rycerzy. - Jest zabójczo bystra, jest doskonałą uzdrowicielką - nie tylko twoją; ale to już zachowała dla siebie; niech łudzi się poczuciem własności chociaż w tym aspekcie - Jest matką - dodała, zanim mógłby, słusznie zresztą, przywołać ten argument w roli przeciwwagi - a więc zrobi wszytko, co zagwarantuje Lysandrze lepszą przyszłość - nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Cassandra wtajemniczona w większość sekretów, w tajniki, w moc, jaką mogła posiąść, byłaby nieocenionym sprzymierzeńcem a przy okazji pewniej poruszałaby się po coraz mniej bezpiecznym świecie szarości, dbając o Lysę. - A ja zrobię wszystko, by nie stała się im żadna krzywda - dodała już także poważnie, bez uśmiechu. Była pewna, że Ramsey nie wie, co łączy ją i Vablatsky, ale - nie musiał. Miała nadzieję, że pomimo testosteronu, przysłaniającego mu zdrowy rozsądek, chociaż podejrzewa, jak mocna relacja może połączyć dwie silne kobiety. Wiedziała też, że jest dla Cassandry w pewien sposób ważny - a nie zamierzała działać w półcieniach. Może rozważyłaby argumenty ewentualnego sprzeciwu, szanowała jego rozważania, chociaż w głębi serca podjęła już decyzję. Potrzebowali uzdrowiciela, potrzebowali tak zdolnej czarownicy, mogącej przysłużyć się nie tylko jako przywracający ich do życia nekromanta, ale także jako doradca, odkrywca, badacz.
- Chciałabym wiedzieć o tobie więcej - wytłumaczyła miękko, wręcz troskliwie, wygodniej opierając się o fotel. W końcu uwolnione od ciężaru kielicha i papierosa dłonie zacisnęła na krańcach podłokietników. - Jesteśmy w końcu przyjaciółmi - oznajmiła ze słodką pewnością opierając tył głowy o obity wyjątkowo wygodnym materiałem zagłówek. Już nie przeszkadzał jej szmer rozmów za plecami ani zapętlone w nieskończoność wesołe, nowoczesne utwory, zupełnie niewpadające w przywykłe do konserwatywnej klasyki ucho. Oczywiście mogła zebrać te informacje od Giovanny - jeśli rzuci na nią wystarczająco mocne imperio - mogła posłuchać co mówi o nim Tristan, mogła porozmawiać z Cassandrą, ale wścibskie działania za plecami wydawały się jej mocno nie na miejscu: bo w tym, w którym stali obecnie, znajdowali się wspólnie, prawie na tym samym poziomie. Nie zirytowała się więc drążeniem tematu domu ani wspomnieniem o rodzinnych stronach: nawet nie mrugnęła; podejrzewała, że Mulciber także lubi sporo wiedzieć o swoim rozmówcy. Tak było bezpieczniej, tak było wygodniej; zbieranie informacji wcale nie insynuowało szaleństwa a profesjonalizm. - Nigdzie - odparła ponownie, zgodnie z prawdą - najszczersza rozmowa, jaką kiedykolwiek przeprowadzili, ba; najszczersza, jaką przeprowadziła z kimkolwiek od bardzo długiego czasu. Było to dziwne doznanie, nie musieć przekładać masek, przywdziewać odpowiedniej kreacji; po prostu siedzieć, słuchać, obserwować, raczyć się dobrym winem i żałować, że nie ma przy sobie jaśminowych papierosów: nie zamierzała ponownie częstować się stibbonsem, czuła, że jej gardło nie wytrzyma kolejnej porcji ostrego dymu - należała przecież do kobiet niezwykle wrażliwych i delikatnych. - Bycie bezdomnym i bezpańskim stworzeniem ma wiele zalet - uściśliła oczywistość, przymykając oko na fakt, że ta druga etykieta niezbyt już do niej pasowała. Pod materiałem spódnicy ciągle czuła zimną obręcz złotej bransolety, drażniącej kostkę; stałe, słodkie przypomnienie o podległości, o zależności, na jaką została skazana, spętana jak wzięte z ulicy zwierzę, zamknięte w nowym środowisku. Ciągle nie miała wiele do stracenia - czy aby na pewno? - umieszczona gdzieś pomiędzy, nieposiadająca niczego, co obawiałaby się stracić, miejsca, które mogłoby ją definiować. Biała Willa była zbyt idealna, by mogła traktować ją inaczej; to tylko przystanek, chwilowe miejsce odpoczynku, później pomyśli, co dalej, gdzie dalej - nie mogła i nie chciała wiecznie ciążyć Rosierowi swoją obecnością. Nie zamierzała zostać utrzymanką, nawet w tej chwili nie potrafiąc ująć swej roli w takich kategoriach. Pochyliła się do przodu, by sięgnąć po wino, lecz szybko wróciła do swej wygodnej pozycji, zakładając nogę na nogę. Kontrolnie zerknęła w dół, wyuczony latami odruch, ale nie miała na sobie już wyciętych sukien Miu, mogących odsłonić zbyt wiele: długa, czarna szata zakrywała wszystko, pozwalając poczuć się jej komfortowo w tej rozmowie o domu i szczęściu. Cóż za irracjonalne pojęcia. - Jest coś, co mogłoby uczynić cię jeszcze bardziej nieszczęśliwym? - spytała więc lekko, przyglądając mu się uważniej, ciągle z uśmiechem, ciągle rozluźniona, choć czuła, że to już ostatni kieliszek, który może wypić bez żadnych konsekwencji. Zaśmiała się cicho na słowa o wyrwaniu się, o przyjemności, nie komentując ich jednak w żaden sposób. Wyrywała się - bezskutecznie. Wyrywała się - bo była pewna, że nie zdoła wyłamać sobie rąk i uciec. Ta próba sił dawała jej wiele przyjemności, pozwalała lepiej poznać granice, odzyskać chociaż ułudę władzy i kontroli. Nie precyzowała uczuć nawet w bezpiecznej ciszy własnego umysłu, spokojnego pomimo poruszanych tematów, pomimo faktu, że przed pojawieniem się w jaskini poetów - w knajpie morderców; pod latarnią najciemniej? - starła się z czarnomagiczną anomalią. Będącą wynikiem przypadku, wybuchu czegoś, co znajdowało się w skrzyni, którą posiadł Zakon. Myślenie o poczynaniach tych fanatycznych ornitologów, zwodzonych śpiewem feniksa, przyprawiała ją o ból głowy - prawie tak samo, jak wspominanie chodzącego trupa o jasnobłękitnych oczach i miękkich ustach. Odsunęła te nieprzyjemne obrazy dalej, głębiej, poruszając temat znacznie istotniejszy - nawet nie zorientowała się, że ostatni kieliszek stał się już pusty. Odłożyła go na blat stołu, tym razem w żaden sposób nie sugerując Ramseyowi kontynuowania dżentelmeńskich poczynań. Jeśli nie chciał odprowadzać jej dziś do domu i tłumaczyć się przed jej prawnym opiekunem, powinna raczej przerzucić się na wodę. Lub krew. Ta trzeźwiła najskuteczniej, opętując odurzeniem innego rodzaju.
Uniosła jedną z dłoni do góry, przeczesując machinalnie włosy - ciągle pachniały dymem i popiołami kasyna - uśmiechając się uprzejmie, gdy Mulciber tak uroczo zaakcentował posiadanie prywatnej opieki uzdrowicielskiej. - Twoją - powtórzyła; zadziwiające, jak silna w mężczyznach była ta koszmarna potrzeba kontroli i zaznaczania terenu. Chętnie wtrąciłaby, że zapewne jest uzdrowicielką każdego, kto zapłaci za to odpowiednio wysoką kwotę, ale budowanie paraleli pomiędzy zawodem Vabatsky a karierą Miu szybko obróciłoby się przeciwko niej: i przeciwko powadze podjętego tematu. - Za dużo, by możliwa byłaby droga w odwrotną stronę - odparła niejednoznacznie, leniwie. - Lub potraktowanie jej potężnym Obliviate - nad tym też myślała: wszystko, by ją ochronić, by ściągnąć ją z rejonu zagrożenia, lecz: nie chciała i nie mogła jej tego zrobić. Istniała więc tylko jedna ścieżka: naprzód. - Sądzę, że przydałaby się naszej sprawie - kontynuowała spokojnie. Przemyślała to, nie dzieliła się z nim radosnymi wymysłami nieco wstawionej, upojnej chwili. Nie prosiła go też o pozwolenie, nie miał nad Cassandrą żadnej władzy - ona sama zresztą też - ale wolałaby, by nie stał na jej drodze, oponując przed wciągnięciem Vablatsky w strukturę Rycerzy. - Jest zabójczo bystra, jest doskonałą uzdrowicielką - nie tylko twoją; ale to już zachowała dla siebie; niech łudzi się poczuciem własności chociaż w tym aspekcie - Jest matką - dodała, zanim mógłby, słusznie zresztą, przywołać ten argument w roli przeciwwagi - a więc zrobi wszytko, co zagwarantuje Lysandrze lepszą przyszłość - nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Cassandra wtajemniczona w większość sekretów, w tajniki, w moc, jaką mogła posiąść, byłaby nieocenionym sprzymierzeńcem a przy okazji pewniej poruszałaby się po coraz mniej bezpiecznym świecie szarości, dbając o Lysę. - A ja zrobię wszystko, by nie stała się im żadna krzywda - dodała już także poważnie, bez uśmiechu. Była pewna, że Ramsey nie wie, co łączy ją i Vablatsky, ale - nie musiał. Miała nadzieję, że pomimo testosteronu, przysłaniającego mu zdrowy rozsądek, chociaż podejrzewa, jak mocna relacja może połączyć dwie silne kobiety. Wiedziała też, że jest dla Cassandry w pewien sposób ważny - a nie zamierzała działać w półcieniach. Może rozważyłaby argumenty ewentualnego sprzeciwu, szanowała jego rozważania, chociaż w głębi serca podjęła już decyzję. Potrzebowali uzdrowiciela, potrzebowali tak zdolnej czarownicy, mogącej przysłużyć się nie tylko jako przywracający ich do życia nekromanta, ale także jako doradca, odkrywca, badacz.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pora stopniowo oddziaływała na zatłoczenie tego miejsca. Ludzie zaczęli się przemieszczać z kąta w kąt, ale jeden z najodleglejszych stolików w knajpie umożliwił im zachowanie resztek prywatności. Spoglądał na tych, którzy się przesuwali z miejsca na miejsce, jakby podejrzewał, że ktoś znajomy i niekoniecznie darzony sympatią mógłby się tu zapodziać i z przyjemnością przysłuchiwać się ich rozmowie. Lecz spojrzenia padające w kierunku obcych były krótkie i niewiele znaczące; to jej poświęcał całą uwagę. Oczywiście, że chciała wiedzieć, on również lubił wiedzieć, a za garść niektórych informacji potrafił słono zapłacić. Czuł się spokojniejszy, kiedy rozmówca nie próbował zbyt wiele zataić, a najzwyklejsze reakcje zdradzały jego wewnętrzny stan. Deirdre taka nie była. Potrafiła kłamać; lata spędzone w Wenus nie tylko wyszkoliły ją w szeptaniu czułych słówek, które jej klienci mogli chcieć usłyszeć, ale i wyciągania informacji. Dziewczęta Giovanny, a przynajmniej te, nad którymi panowała, zdradzały jej opowiastki ze świata ludzi możnych i szanowanych. To był jeden z powodów, dla których Borgia była dobrym sojusznikiem i również dlatego nie odsunął się od niej po wybryku w Wywernie. Deirdre potrafiła oszukiwać i ukrywać to, co działo się w niej naprawdę, o ile działo w ogóle. Pusta lalka o pięknej twarzy, której należało zapłacić za najwyższych lotów grę aktorską i fałszywe uniesienia rozkoszy. Był pod wrażeniem.
— Lubiłem Dover tak bardzo, że kiedy byłem naprawdę mały nie wyobrażałem sobie przyszłości poza nim. — Palcami z czułością pogłaskał brzeg papierosa, patrzył jej w oczy, tak jak patrzy się w oczy ludziom, którym przyznaje się do największych życiowych porażek; z żalem, smutkiem i poczuciem niesprawiedliwości.— Odkąd skończyłem pięć lat wiedziałem, że już nigdy tam nie wrócę, bo zrozumiałem, że nigdy nie byłem tam mile widziany.— Trwało to jednak krótko, bo po chwili zadarł brodę wyżej. Dwie prawdy wypowiedziane tym samym zdradliwym tonem.— Jedno z tych zdań jest fałszywe— poinformował ją obojętnie, unosząc lekko brwi. Mogła sobie wybrać opcję bardziej prawdopodobną lub taką, w którą wolałaby uwierzyć; zupełnie tak jak ona wobec swoich klientów. Testował jej cierpliwość; proszę bardzo, jeśli masz czas i wystarczająco dużo zawziętości możemy się tak bawić przez całą noc. Nie zależało mu ani na prawdzie ani na jej opinii; był przekonany, że jej również. Miał ją za kogoś, kto potrzebował informacji do konkretnych celów, nie zaspokojenia zwykłej ciekawości. Przyjaźnili się, byli sojusznikami, którzy i tak wiele swych słabości zdołali już odkryć. Nie wierzyłby, że mogłaby go darzyć jakąkolwiek sympatią; zwykle robił wszystko by odpychać od siebie innych, lubił się trzymać z daleka. Po co rozgrzebywać to, co już dawno zostało zakopane w wilgotnej ziemi, jak gnijący, przetrzymany zbyt długo w ciepłym trup; martwe wspomnienie przeszłości, pogrzebane, zapomniane, pochowane bez szacunku i odpowiedniego nagrobka, upamiętniającego dawne chwile.
— Masz ochotę zagrać? Jeśli zgadniesz, będziesz mogła pytać dalej. Jeśli się pomylisz, moja kolej. — To gra oparta na honorze i uczciwości; ale czy było ich na nią stać? Nie liczył na to, że zrezygnuje, ale przeczuwał, że jako kobieta dość rozrywkowa wolała w inny sposób spędzać czas z mężczyznami. Zaciągnął się powoli papierosem; kraniec bibułki rozżarzył się, a lekki błysk odbił się w jego szarych, chłodnych oczach.
Uśmiechnął się szeroko i całkiem szczerze, spuszczając wzrok na blat. Brzmiała zabawnie, zupełnie tak jakby była panią własnego losu i gościła w Kent, pławiąc się we wspaniałościach tego miejsca dzięki wyrachowaniu i manipulacji. Nie mógł przysiąc, że prawda jest inna, lecz również nie zamierzał się martwić o Tristana. Bynajmniej nie dlatego, że nie doceniał Deirdre — wręcz przeciwnie. Od dawna zdawał sobie sprawę, że kobiety inteligentne wiedziały jak się ustawić, z kim przystawać i w jakim splendorze się pławić. Potrafiły sobie zapewnić byt i przetrwać mimo najczarniejszego losu. Dobrowolnie przecież rezygnował z intensywniejszych i ciekawszych doznań; przezornie pragnąc zachować trzeźwy umysł i jasność w podejmowaniu decyzji. Ostatnio gorzej mu szło, wpadł w pułapkę, z której nie mógł się wyswobodzić. Najpierw chciał, a potem nie chciał jednocześnie.
— Bezpańskim z pewnością — przyznał, skinąwszy życzliwie głową. — Więc jak smakuje ta twoja wolność?— spytał, unosząc brew. Był ciekaw, czy była wolna prawdziwie, czy może z jednej klatki wpadła w drugą. Szczerze wątpił, że Tristan okazał jej miłosierdzie. — Wiesz, że kiedy dzikie zwierzę zostanie już raz oswojone, ponownie wypuszczone w dzicz nie jest w stanie sobie poradzić? — Ot tak, luźna dygresja. A jak jest z Tobą, Deirdre, moja miła?
Pusty kielich zachęcał jedynie do uzupełnienia, więc to uczynił, niezależnie od tego, czy burgund wytrawnego wina ją kusił, czy nie. Upił łyk, tuż po tym jak się uśmiechnął jeszcze szerzej.
— A gdyby było, zrobiłabyś to dla mnie?— Gdyby miał w sobie nieco więcej wrażliwości wzruszyłaby go tym pytaniem. Przez chwilę balansował szkłem, obserwując jak alkohol rozlewa się po ściankach, zostawiając gęściejszy ślad po obrzeżach. — Nie czuję się nieszczęśliwy — odparł zgodnie z prawdą. — Wszystko jest tak, jak być powinno— czy tym było szczęście? Pomyślnością, pasmem sukcesów, uzyskaną siłą i zdobytymi umiejętnościami. Jeśli tak, kojarzyłby jego smak z krwią i cierpieniem wszystkich, którzy na to w jego mniemaniu zasłużyli. Jeśli tym było szczęście to nim kipiał, emanował, zarażał. Gdyby czegoś mu brakowało pewnie odczuwałby smutek, bo właśnie to spotyka ludzi nieszczęśliwych; pewnie utraciłby motywację i wiarę w siebebie i możliwości, rozpaczałby na porażkami, zamiast im zapobiegać. To nie było jednak to wersołe, pełne radości i idiotycznego uniesienia uczucie. Tylko satysfakcja. Powiedz mi, Deirdre, zdradć mi ten sekret; czy tak smakuje szczęście?
— Uzdrowicielką — powtórzył dosadnie w odpowiedzi. Wolał patrzeć na to w ten sposób. Nie wyobrażał sobie korzystać z usług innej; powierzał jej od wielu lat własne życie, ufał jej dłoniom i umiejętnościom. Nie przyznając się do tego pozostawał wdzięczny za każdą pomoc. Przestał utożsamiać tę relację ze stale zaciąganym długiem, a zamiast tego zobaczył układ zależności. Zapewniała mu zdrowie, on jej — bezpieczeństwo; przecież tylko o to chodziło; tylko o to miało chodzić, tak jak w szczęściu. Nie dopuszczał innych, uporczywych i figlarnych myśli do głowy. Musiał twardo stąpać po ziemi; nie mógł pozwolić sobie na taką słabość, nie mogła stać się jego słabością, inaczej szybko by poległ w tym świecie.
Spuścił wzrok na moment, słuchając jej uważnie.
— Nie musisz mi prezentować jej zalet — powiedział powoli, patrząc na swoje ręce. Znał ją, wiedział, co potrafiła, na własne oczy widział, co czyniła z rannymi, a jej umiejętności z zakresu uzdrowicielstwa okazałyby się im niezwykle pomocne. Wiedza to potęga, a każda potęga ma swój ciężar. W jej przypadku byłby to ciężar odpowiedzialności, który musiałaby dźwigać w obawie przed tym, że narazi ją i córkę na niebezpieczeństwo. — Nigdy nie uważałem jej za niegodną zaufania— dodał leniwie, powoli podnosząc na nią skupione spojrzenie. Powiedziałby jej o wszystkim, gdyby chciała wiedzieć, zawierzyłby jej również sprawy Czarnego Pana, gdyby był pewien, że udźwignie to brzemię. — Ale widocznie istnieje powód, dla którego jeszcze nie zasila szeregów Rycerzy Walpurgii. — W tonie jego głosu pojawiła się nuta rozczarowania; wydawało mu się to na tyle oczywiste, że nie musieli w ten sposób rozmawiać. Próbowała udowodnić mu zasadność obranego stanowiska w tej kwestii, ale przecież nawet nie zdążył go skrytykować — jakby w ogóle zamierzał. Cassandra nigdy nie chciała wiedzieć, a on szanował jej zdanie. I póki nie wiedziała tyle, by ta wiedza mogła jej zagrażać nie widział powodu, by wciągac ją niepotrzebnie w konflikty — miała swoje; dla siebie istotniejsze, wiele lat toczyła własną wojnę o życie z przeciwnikiem, który czaił się w cieniu. To jak walka z duchem, zmęczyła ją na tyle, by zasługiwała na krótki oddech. Zaniepokoiły go słowa Tsagairt, o tym, że wiedziała wystarczająco dużo.
— Brzmisz tak, jakbyś sądziła, że będę temu przeciwny. Masz jakieś postawy, by tak uważać?— spytał z zaintrygowaniem, unosząc na nią spojrzenie.
Zawsze był przekonany, że otoczona przez Rycerzy Walpurgii jest bezpieczna. Nikt by się nie odważył jej tknąć, zagrozić, wiedząc kto u niej bywa i co może zrobić. I on sam dopełniłby wszelakich starań, by zachować ją w zdrowiu, odepchnąć zagrożenie niezależnie od tego, jaki koszt musiałby ponieść. Nie tylko dlatego, że był jej to winien. Lecz nie zamierzał brać udziału w jakimś głupim wyścigu o to, kto lepiej będzie ją chronił. Podchodził do tego chłodno i zdroworozsądkowo, zadowalało go poparcie Deirdre i jej siła, którą była gotowa wymierzyć w każdego, kto naprzykrzy się Cassandrze, dlatego uśmiechnął się subtelnie, nieco pobłażliwie, unosząc w obie dłonie w geście kapitulacji.
— To wspaniale, na pewno jest ci wdzięczna. Wierzę ci na słowo. — Nie uważał, aby musiał dzielić się z nią tym samym szczerym wyznaniem, a tym bardziej udowadniać komukolwiek, a już tym bardziej jej — że dołoży wszelkich starań do tego, by żadnej Vablatsky nie spadł już włos z głowy. Im więcej miała sojuszników tym spokojniej mogła żyć. Miała Mulciberów po swojej stronie.
— Lubiłem Dover tak bardzo, że kiedy byłem naprawdę mały nie wyobrażałem sobie przyszłości poza nim. — Palcami z czułością pogłaskał brzeg papierosa, patrzył jej w oczy, tak jak patrzy się w oczy ludziom, którym przyznaje się do największych życiowych porażek; z żalem, smutkiem i poczuciem niesprawiedliwości.— Odkąd skończyłem pięć lat wiedziałem, że już nigdy tam nie wrócę, bo zrozumiałem, że nigdy nie byłem tam mile widziany.— Trwało to jednak krótko, bo po chwili zadarł brodę wyżej. Dwie prawdy wypowiedziane tym samym zdradliwym tonem.— Jedno z tych zdań jest fałszywe— poinformował ją obojętnie, unosząc lekko brwi. Mogła sobie wybrać opcję bardziej prawdopodobną lub taką, w którą wolałaby uwierzyć; zupełnie tak jak ona wobec swoich klientów. Testował jej cierpliwość; proszę bardzo, jeśli masz czas i wystarczająco dużo zawziętości możemy się tak bawić przez całą noc. Nie zależało mu ani na prawdzie ani na jej opinii; był przekonany, że jej również. Miał ją za kogoś, kto potrzebował informacji do konkretnych celów, nie zaspokojenia zwykłej ciekawości. Przyjaźnili się, byli sojusznikami, którzy i tak wiele swych słabości zdołali już odkryć. Nie wierzyłby, że mogłaby go darzyć jakąkolwiek sympatią; zwykle robił wszystko by odpychać od siebie innych, lubił się trzymać z daleka. Po co rozgrzebywać to, co już dawno zostało zakopane w wilgotnej ziemi, jak gnijący, przetrzymany zbyt długo w ciepłym trup; martwe wspomnienie przeszłości, pogrzebane, zapomniane, pochowane bez szacunku i odpowiedniego nagrobka, upamiętniającego dawne chwile.
— Masz ochotę zagrać? Jeśli zgadniesz, będziesz mogła pytać dalej. Jeśli się pomylisz, moja kolej. — To gra oparta na honorze i uczciwości; ale czy było ich na nią stać? Nie liczył na to, że zrezygnuje, ale przeczuwał, że jako kobieta dość rozrywkowa wolała w inny sposób spędzać czas z mężczyznami. Zaciągnął się powoli papierosem; kraniec bibułki rozżarzył się, a lekki błysk odbił się w jego szarych, chłodnych oczach.
Uśmiechnął się szeroko i całkiem szczerze, spuszczając wzrok na blat. Brzmiała zabawnie, zupełnie tak jakby była panią własnego losu i gościła w Kent, pławiąc się we wspaniałościach tego miejsca dzięki wyrachowaniu i manipulacji. Nie mógł przysiąc, że prawda jest inna, lecz również nie zamierzał się martwić o Tristana. Bynajmniej nie dlatego, że nie doceniał Deirdre — wręcz przeciwnie. Od dawna zdawał sobie sprawę, że kobiety inteligentne wiedziały jak się ustawić, z kim przystawać i w jakim splendorze się pławić. Potrafiły sobie zapewnić byt i przetrwać mimo najczarniejszego losu. Dobrowolnie przecież rezygnował z intensywniejszych i ciekawszych doznań; przezornie pragnąc zachować trzeźwy umysł i jasność w podejmowaniu decyzji. Ostatnio gorzej mu szło, wpadł w pułapkę, z której nie mógł się wyswobodzić. Najpierw chciał, a potem nie chciał jednocześnie.
— Bezpańskim z pewnością — przyznał, skinąwszy życzliwie głową. — Więc jak smakuje ta twoja wolność?— spytał, unosząc brew. Był ciekaw, czy była wolna prawdziwie, czy może z jednej klatki wpadła w drugą. Szczerze wątpił, że Tristan okazał jej miłosierdzie. — Wiesz, że kiedy dzikie zwierzę zostanie już raz oswojone, ponownie wypuszczone w dzicz nie jest w stanie sobie poradzić? — Ot tak, luźna dygresja. A jak jest z Tobą, Deirdre, moja miła?
Pusty kielich zachęcał jedynie do uzupełnienia, więc to uczynił, niezależnie od tego, czy burgund wytrawnego wina ją kusił, czy nie. Upił łyk, tuż po tym jak się uśmiechnął jeszcze szerzej.
— A gdyby było, zrobiłabyś to dla mnie?— Gdyby miał w sobie nieco więcej wrażliwości wzruszyłaby go tym pytaniem. Przez chwilę balansował szkłem, obserwując jak alkohol rozlewa się po ściankach, zostawiając gęściejszy ślad po obrzeżach. — Nie czuję się nieszczęśliwy — odparł zgodnie z prawdą. — Wszystko jest tak, jak być powinno— czy tym było szczęście? Pomyślnością, pasmem sukcesów, uzyskaną siłą i zdobytymi umiejętnościami. Jeśli tak, kojarzyłby jego smak z krwią i cierpieniem wszystkich, którzy na to w jego mniemaniu zasłużyli. Jeśli tym było szczęście to nim kipiał, emanował, zarażał. Gdyby czegoś mu brakowało pewnie odczuwałby smutek, bo właśnie to spotyka ludzi nieszczęśliwych; pewnie utraciłby motywację i wiarę w siebebie i możliwości, rozpaczałby na porażkami, zamiast im zapobiegać. To nie było jednak to wersołe, pełne radości i idiotycznego uniesienia uczucie. Tylko satysfakcja. Powiedz mi, Deirdre, zdradć mi ten sekret; czy tak smakuje szczęście?
— Uzdrowicielką — powtórzył dosadnie w odpowiedzi. Wolał patrzeć na to w ten sposób. Nie wyobrażał sobie korzystać z usług innej; powierzał jej od wielu lat własne życie, ufał jej dłoniom i umiejętnościom. Nie przyznając się do tego pozostawał wdzięczny za każdą pomoc. Przestał utożsamiać tę relację ze stale zaciąganym długiem, a zamiast tego zobaczył układ zależności. Zapewniała mu zdrowie, on jej — bezpieczeństwo; przecież tylko o to chodziło; tylko o to miało chodzić, tak jak w szczęściu. Nie dopuszczał innych, uporczywych i figlarnych myśli do głowy. Musiał twardo stąpać po ziemi; nie mógł pozwolić sobie na taką słabość, nie mogła stać się jego słabością, inaczej szybko by poległ w tym świecie.
Spuścił wzrok na moment, słuchając jej uważnie.
— Nie musisz mi prezentować jej zalet — powiedział powoli, patrząc na swoje ręce. Znał ją, wiedział, co potrafiła, na własne oczy widział, co czyniła z rannymi, a jej umiejętności z zakresu uzdrowicielstwa okazałyby się im niezwykle pomocne. Wiedza to potęga, a każda potęga ma swój ciężar. W jej przypadku byłby to ciężar odpowiedzialności, który musiałaby dźwigać w obawie przed tym, że narazi ją i córkę na niebezpieczeństwo. — Nigdy nie uważałem jej za niegodną zaufania— dodał leniwie, powoli podnosząc na nią skupione spojrzenie. Powiedziałby jej o wszystkim, gdyby chciała wiedzieć, zawierzyłby jej również sprawy Czarnego Pana, gdyby był pewien, że udźwignie to brzemię. — Ale widocznie istnieje powód, dla którego jeszcze nie zasila szeregów Rycerzy Walpurgii. — W tonie jego głosu pojawiła się nuta rozczarowania; wydawało mu się to na tyle oczywiste, że nie musieli w ten sposób rozmawiać. Próbowała udowodnić mu zasadność obranego stanowiska w tej kwestii, ale przecież nawet nie zdążył go skrytykować — jakby w ogóle zamierzał. Cassandra nigdy nie chciała wiedzieć, a on szanował jej zdanie. I póki nie wiedziała tyle, by ta wiedza mogła jej zagrażać nie widział powodu, by wciągac ją niepotrzebnie w konflikty — miała swoje; dla siebie istotniejsze, wiele lat toczyła własną wojnę o życie z przeciwnikiem, który czaił się w cieniu. To jak walka z duchem, zmęczyła ją na tyle, by zasługiwała na krótki oddech. Zaniepokoiły go słowa Tsagairt, o tym, że wiedziała wystarczająco dużo.
— Brzmisz tak, jakbyś sądziła, że będę temu przeciwny. Masz jakieś postawy, by tak uważać?— spytał z zaintrygowaniem, unosząc na nią spojrzenie.
Zawsze był przekonany, że otoczona przez Rycerzy Walpurgii jest bezpieczna. Nikt by się nie odważył jej tknąć, zagrozić, wiedząc kto u niej bywa i co może zrobić. I on sam dopełniłby wszelakich starań, by zachować ją w zdrowiu, odepchnąć zagrożenie niezależnie od tego, jaki koszt musiałby ponieść. Nie tylko dlatego, że był jej to winien. Lecz nie zamierzał brać udziału w jakimś głupim wyścigu o to, kto lepiej będzie ją chronił. Podchodził do tego chłodno i zdroworozsądkowo, zadowalało go poparcie Deirdre i jej siła, którą była gotowa wymierzyć w każdego, kto naprzykrzy się Cassandrze, dlatego uśmiechnął się subtelnie, nieco pobłażliwie, unosząc w obie dłonie w geście kapitulacji.
— To wspaniale, na pewno jest ci wdzięczna. Wierzę ci na słowo. — Nie uważał, aby musiał dzielić się z nią tym samym szczerym wyznaniem, a tym bardziej udowadniać komukolwiek, a już tym bardziej jej — że dołoży wszelkich starań do tego, by żadnej Vablatsky nie spadł już włos z głowy. Im więcej miała sojuszników tym spokojniej mogła żyć. Miała Mulciberów po swojej stronie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pomieszczenie mogłoby nagle wypełnić się chochlikami kornwalijskimi albo druzgotkami - a Deirdre pewnie nie poświęciłaby tym stworzeniom jakiejkolwiek uwagi, o ile przebywaliby w odpowiedniej odległości: tak jak robili to nieszczęśliwi goście, migrujący pomiędzy stolikami, by usłyszeć ciekawszy wiersz, dojrzeć piękniejszą poetkę, wzruszyć się intensywniejszą, turpistyczną metaforą. Pragnęli krwi i śmierci, pragnęli morderców - zapewne nieświadomi, że niepozorna dwójka, nudnie zajmująca oddalony od środka sali stolik, skrywa w sobie te wszystkie przymioty. Deirdre przywykła do roli muzy; mężczyźni rzucali jej do stóp wytwory swej wyobraźni, swych rąk, swej ciężkiej pracy: z taką samą przejętą wdzięcznością przyjmowała poematy na temat Miu jak i biżuterię, chociaż to ta druga cieszyła ją naprawdę, gwarantując szybki zysk, umykający spod czujnego spojrzenia Borgii. Dziś nie oczekiwała jednak zachwytów, dziś była sobą - bierną, niezbyt interesującą rozmówczynią, poświęcającą całą swą uwagę towarzyszowi upalnej nocy.
Oczywiście, że nie mógł odpowiedzieć wprost. Wymykał się, wyślizgiwał, nie chcąc - a może nie potrafiąc - zdobyć się na szczerość. W innych warunkach zirytowałaby ją ta niesprawiedliwość, tchórzliwe wycofywanie się z pasma prawdziwych historii, nie zatajała przecież przed nim prawie niczego, ale zdążyła się już nauczyć, że zmuszanie mężczyzn do czegokolwiek zawsze kończy się porażką. Mogła użyć swych sztuczek, zapewne nawet on nabrałby się na kłamstwa i retoryczne zagrywki, ale nie chciała tego robić - nie był jej zabawką, główną rozrywką tego wieczoru, którą można naderwać pazurami i z satysfakcją obserwować powolne wysączanie się wnętrzności. - Dlaczego obydwie odpowiedzi nie mogą być prawdziwe? - odpowiedziała pytaniem, ponownie posyłając mu promienny uśmiech. Mógł nienawidzić tego miejsca i mógł je kochać; mógł pragnąć uciec z niego jak najszybciej i jednocześnie uważać je za dom. Czyż nie tak było w jej przypadku, kręcącej się pomiędzy chęcią połamania kłów podczas przegryzania krat a pragnieniem umoszczenia sobie wygodnego miejsca na atłasowych poduszkach? Zmarszczyła brwi, słysząc jego propozycję. Kto by pomyślał, że Mulciber należy do tak rozrywkowych osób. - Czy taka gra nie wymaga przypadkiem oddawania fantów lub pozbywania się części garderoby? - upomniała go delikatnie, niczym młodzieńca niepotrafiącego bawić się z rówieśnikami. Kto wie, może właśnie takim dzieckiem był Ramsey: dziwnie było wyobrazić sobie siedzącego naprzeciwko mężczyznę jako chłopca o rozczochranych włosach i szczerym uśmiechu rozjaśniającym pogodną twarzyczkę. - I co byłoby finalną nagrodą? Możliwość całkowitego poznania poczciwego Ramseya Mulcibera? - spytała dźwięcznie; przywykła do znacznie słodszych laurów i chociaż szczerze ją ciekawił, to podejrzewała, że za mroczną fasadą, przyciągającą ku niemu rzeszę zwabionych urokiem kobiet, nie kryje się nic zachwycającego. Finalnie każdy heros okazywał się śmiertelny, a niezwyciężone wyzwanie - możliwe do zdobycia. Wnioskowała tak bazując na własnym doświadczeniu: pod maską Miu kryła się pustka, autystyczny brak charakteru, ożywający intensywniejszymi barwami wyłącznie sprowokowany krwią i cierpieniem. Bez tych bodźców bliższa była rozmywającej się w półmroku mgle niż kapłance męskich fantazji; grała, cały czas grała, kto wie, może grała także bezpańskie zwierzę, widząc w tym dla siebie najlepszą drogę ku szaleństwu? Znała upokarzającą odpowiedź na to pytanie, lecz nie zdradziła jej nawet samej sobie. Przyznanie się do słabości ukonstytuowałoby rolę ofiary, w jaką nie zamierzała ponownie wchodzić. - Mogę w końcu się wyspać - odpowiedziała prawie wesoło, gdy pytał o wolność, wchodząc w konwencję półprawd. Nie zamierzała kontynuować ekshibicjonistycznego pokazu - ceniła wspólne obnażanie się, niosło ze sobą znacznie więcej przyjemności. - Myślisz, że Rosier zamierza mnie oswoić? Znasz go znacznie lepiej ode mnie - spytała z odrobiną teatralnego niepokoju, poważnie spoglądając w oczy Ramseya. Nie sięgnęła po napełniony kieliszek, choć podrażnione dymem gardło domagało się chwilowej ulgi. - Nauczy przyczołgiwać się do jego nogi na zawołanie, a potem własnoręcznie wyrwie mi kły, czyniąc niegroźną? - czy czegokolwiek nie wymagał od swoich smoków. Nie zamierzała wspominać ani o obroży ani o łańcuchu; o złotych podarunku, idealnie pasującym do klatki, poza którą mogła nie potrafić już żyć. Uwaga Mulcibera była celna, trafiała w punkt, nastroszyła sierść nieufnej kotki, ale nie chciała tego wieczoru myśleć o ryzyku, jakie wiązało się z coraz ściślej zaciskającymi się wokół niej dłońmi Tristana, pętającego ją w jednym miejscu. Była w innej sytuacji, z innym mężczyzną, nieco pocieszona sukcesem uzdrowienia anomalii: chciała czerpać z tych krótkich chwil względnej beztroski jak najwięcej.
- Dobrze wiesz, że dla ciebie wszystko - odparła ponownie miło, poufale i przyjacielsko; kwestia szczęścia i jego braku w ich przypadku była niezwykle grząska, mogła pociągnąć ich na dno, gdzie naprawdę pozbędą się duszy - i zarazem wszystkich problemów, ciążących teraz na ich barkach. Pocieszająca perspektywa. Dobrze, że pomimo wszystko zdawali się chwytać dzień, mniej lub bardziej radośnie wypatrując niedalekiej przyszłości. Gdyby piła, uniosłaby w niemym toaście kielich - bez niego pozostawało jej jedynie pełne szacunku skinięcie głową. Skoro życie płynęło tak, jak tego sobie zażyczył - mogła mu tylko winszować, jednocześnie zastanawiając się, czy postać pewnej smukłej uzdrowicielki liczyło się do grona spełnionych powinności: i osób, które znajdowały się na tym miejscu, na którym widział je Mulciber.
Uważnie wpatrywała się w jego twarz, doszukując się czegoś więcej, niż słów, jakimi ją obdarzał, podchodząc do tematu nadzwyczajnie rzeczowo. Umknął wzrokiem, niby przypadkowo, niby odruchowo, ale jednak - nie mogła dojrzeć jego oczu. Znał zalety Cassandry, wycofywał się z wcześniejszego uznania jej za swoją, zgrabnie manewrując w frasującym Deirdre temacie. Odpowiedział jednak zgodnie z tym, co przypuszczała, utwierdzając ją w tylko w podjętych niedawno decyzjach. Brak sprzeciwu niekoniecznie oznaczał poklask, ale w tych okolicznościach była rada nawet z mimowolnego zaakceptowania tego pomysłu.
- Może ten powód był wyłącznie kwestią czasu i pewnych zmian - odparła zdawkowo, pomijając fakt, że do niedawna Vablatsky miałaby do czynienia głównie z aroganckimi mężczyznami, arystokratami i szaleńcami, skaczącymi sobie do gardeł i przekonanymi, że wśród Jego sług nie było miejsca dla kobiet. Mroczny Znak wypalony na przedramieniu Deirdre, znamię, stawiające ją ponad innymi, udowadniało ich równość i poświęcenie: nikt nie powinien sprzeciwiać się następnym przedstawicielkom silniejszej płci w szeregach Rycerzy. Cassandra bez wątpienia odnalazłaby się w grupie badawczej, tworzonej przez Valerija, dobrze równoważąc jego niekiedy szalone pomysły swą ostrą racjonalnością. Nie chciała widzieć jej na pierwszym froncie, nie chciała widzieć jej przyszłości skąpanej w krwi i bólu, ale wiedziała, że podoła każdemu postawionemu przed nią wyzwaniu. Sądziła, że także Ramsey widzi w Vablatsky sojuszniczkę, chociaż zbyt długo przebywała w towarzystwie mężczyzn, by móc być pewna podobnego zrozumienia. Uniesione w dramatycznym geście kapitulacji dłonie skwitowała uroczym uśmiechem. - Przywykłam do tego, że mężczyźni negują wszystkie moje pomysły - wytłumaczyła cierpliwie, dla odmiany przenosząc ręce z podłokietników na podołek sukni, gdzie zaplotła blade palce, odcinające się wyraźnie od czarnego materiału. - Cieszę się, że łączą nas podobne uczucia względem Cassandry - dodała prawie oficjalnym tonem zaniepokojonej matrony, chociaż błysk w czarnych źrenicach mógł sugerować coś zupełnie odmiennego. Na sekundę skupiła wzrok na jego wilgotnych od wina wargach - fakt, że każde z nich znało smak ust Vablatsky, wydał się w jej tym momencie wręcz rozczulający. Mogła jednak zaakceptować obecność Ramseya w życiu uzdrowicielki - jeśli istniał ktoś jeszcze, ktoś oprócz niej samej, kto mógł ją ochronić i jednocześnie wprowadzić w życie odrobinę namiętnego chaosu, to z pewnością był to Mulciber: o ile wcześniej Cassandra nie wyłupi mu tych pięknych oczu.
Oczywiście, że nie mógł odpowiedzieć wprost. Wymykał się, wyślizgiwał, nie chcąc - a może nie potrafiąc - zdobyć się na szczerość. W innych warunkach zirytowałaby ją ta niesprawiedliwość, tchórzliwe wycofywanie się z pasma prawdziwych historii, nie zatajała przecież przed nim prawie niczego, ale zdążyła się już nauczyć, że zmuszanie mężczyzn do czegokolwiek zawsze kończy się porażką. Mogła użyć swych sztuczek, zapewne nawet on nabrałby się na kłamstwa i retoryczne zagrywki, ale nie chciała tego robić - nie był jej zabawką, główną rozrywką tego wieczoru, którą można naderwać pazurami i z satysfakcją obserwować powolne wysączanie się wnętrzności. - Dlaczego obydwie odpowiedzi nie mogą być prawdziwe? - odpowiedziała pytaniem, ponownie posyłając mu promienny uśmiech. Mógł nienawidzić tego miejsca i mógł je kochać; mógł pragnąć uciec z niego jak najszybciej i jednocześnie uważać je za dom. Czyż nie tak było w jej przypadku, kręcącej się pomiędzy chęcią połamania kłów podczas przegryzania krat a pragnieniem umoszczenia sobie wygodnego miejsca na atłasowych poduszkach? Zmarszczyła brwi, słysząc jego propozycję. Kto by pomyślał, że Mulciber należy do tak rozrywkowych osób. - Czy taka gra nie wymaga przypadkiem oddawania fantów lub pozbywania się części garderoby? - upomniała go delikatnie, niczym młodzieńca niepotrafiącego bawić się z rówieśnikami. Kto wie, może właśnie takim dzieckiem był Ramsey: dziwnie było wyobrazić sobie siedzącego naprzeciwko mężczyznę jako chłopca o rozczochranych włosach i szczerym uśmiechu rozjaśniającym pogodną twarzyczkę. - I co byłoby finalną nagrodą? Możliwość całkowitego poznania poczciwego Ramseya Mulcibera? - spytała dźwięcznie; przywykła do znacznie słodszych laurów i chociaż szczerze ją ciekawił, to podejrzewała, że za mroczną fasadą, przyciągającą ku niemu rzeszę zwabionych urokiem kobiet, nie kryje się nic zachwycającego. Finalnie każdy heros okazywał się śmiertelny, a niezwyciężone wyzwanie - możliwe do zdobycia. Wnioskowała tak bazując na własnym doświadczeniu: pod maską Miu kryła się pustka, autystyczny brak charakteru, ożywający intensywniejszymi barwami wyłącznie sprowokowany krwią i cierpieniem. Bez tych bodźców bliższa była rozmywającej się w półmroku mgle niż kapłance męskich fantazji; grała, cały czas grała, kto wie, może grała także bezpańskie zwierzę, widząc w tym dla siebie najlepszą drogę ku szaleństwu? Znała upokarzającą odpowiedź na to pytanie, lecz nie zdradziła jej nawet samej sobie. Przyznanie się do słabości ukonstytuowałoby rolę ofiary, w jaką nie zamierzała ponownie wchodzić. - Mogę w końcu się wyspać - odpowiedziała prawie wesoło, gdy pytał o wolność, wchodząc w konwencję półprawd. Nie zamierzała kontynuować ekshibicjonistycznego pokazu - ceniła wspólne obnażanie się, niosło ze sobą znacznie więcej przyjemności. - Myślisz, że Rosier zamierza mnie oswoić? Znasz go znacznie lepiej ode mnie - spytała z odrobiną teatralnego niepokoju, poważnie spoglądając w oczy Ramseya. Nie sięgnęła po napełniony kieliszek, choć podrażnione dymem gardło domagało się chwilowej ulgi. - Nauczy przyczołgiwać się do jego nogi na zawołanie, a potem własnoręcznie wyrwie mi kły, czyniąc niegroźną? - czy czegokolwiek nie wymagał od swoich smoków. Nie zamierzała wspominać ani o obroży ani o łańcuchu; o złotych podarunku, idealnie pasującym do klatki, poza którą mogła nie potrafić już żyć. Uwaga Mulcibera była celna, trafiała w punkt, nastroszyła sierść nieufnej kotki, ale nie chciała tego wieczoru myśleć o ryzyku, jakie wiązało się z coraz ściślej zaciskającymi się wokół niej dłońmi Tristana, pętającego ją w jednym miejscu. Była w innej sytuacji, z innym mężczyzną, nieco pocieszona sukcesem uzdrowienia anomalii: chciała czerpać z tych krótkich chwil względnej beztroski jak najwięcej.
- Dobrze wiesz, że dla ciebie wszystko - odparła ponownie miło, poufale i przyjacielsko; kwestia szczęścia i jego braku w ich przypadku była niezwykle grząska, mogła pociągnąć ich na dno, gdzie naprawdę pozbędą się duszy - i zarazem wszystkich problemów, ciążących teraz na ich barkach. Pocieszająca perspektywa. Dobrze, że pomimo wszystko zdawali się chwytać dzień, mniej lub bardziej radośnie wypatrując niedalekiej przyszłości. Gdyby piła, uniosłaby w niemym toaście kielich - bez niego pozostawało jej jedynie pełne szacunku skinięcie głową. Skoro życie płynęło tak, jak tego sobie zażyczył - mogła mu tylko winszować, jednocześnie zastanawiając się, czy postać pewnej smukłej uzdrowicielki liczyło się do grona spełnionych powinności: i osób, które znajdowały się na tym miejscu, na którym widział je Mulciber.
Uważnie wpatrywała się w jego twarz, doszukując się czegoś więcej, niż słów, jakimi ją obdarzał, podchodząc do tematu nadzwyczajnie rzeczowo. Umknął wzrokiem, niby przypadkowo, niby odruchowo, ale jednak - nie mogła dojrzeć jego oczu. Znał zalety Cassandry, wycofywał się z wcześniejszego uznania jej za swoją, zgrabnie manewrując w frasującym Deirdre temacie. Odpowiedział jednak zgodnie z tym, co przypuszczała, utwierdzając ją w tylko w podjętych niedawno decyzjach. Brak sprzeciwu niekoniecznie oznaczał poklask, ale w tych okolicznościach była rada nawet z mimowolnego zaakceptowania tego pomysłu.
- Może ten powód był wyłącznie kwestią czasu i pewnych zmian - odparła zdawkowo, pomijając fakt, że do niedawna Vablatsky miałaby do czynienia głównie z aroganckimi mężczyznami, arystokratami i szaleńcami, skaczącymi sobie do gardeł i przekonanymi, że wśród Jego sług nie było miejsca dla kobiet. Mroczny Znak wypalony na przedramieniu Deirdre, znamię, stawiające ją ponad innymi, udowadniało ich równość i poświęcenie: nikt nie powinien sprzeciwiać się następnym przedstawicielkom silniejszej płci w szeregach Rycerzy. Cassandra bez wątpienia odnalazłaby się w grupie badawczej, tworzonej przez Valerija, dobrze równoważąc jego niekiedy szalone pomysły swą ostrą racjonalnością. Nie chciała widzieć jej na pierwszym froncie, nie chciała widzieć jej przyszłości skąpanej w krwi i bólu, ale wiedziała, że podoła każdemu postawionemu przed nią wyzwaniu. Sądziła, że także Ramsey widzi w Vablatsky sojuszniczkę, chociaż zbyt długo przebywała w towarzystwie mężczyzn, by móc być pewna podobnego zrozumienia. Uniesione w dramatycznym geście kapitulacji dłonie skwitowała uroczym uśmiechem. - Przywykłam do tego, że mężczyźni negują wszystkie moje pomysły - wytłumaczyła cierpliwie, dla odmiany przenosząc ręce z podłokietników na podołek sukni, gdzie zaplotła blade palce, odcinające się wyraźnie od czarnego materiału. - Cieszę się, że łączą nas podobne uczucia względem Cassandry - dodała prawie oficjalnym tonem zaniepokojonej matrony, chociaż błysk w czarnych źrenicach mógł sugerować coś zupełnie odmiennego. Na sekundę skupiła wzrok na jego wilgotnych od wina wargach - fakt, że każde z nich znało smak ust Vablatsky, wydał się w jej tym momencie wręcz rozczulający. Mogła jednak zaakceptować obecność Ramseya w życiu uzdrowicielki - jeśli istniał ktoś jeszcze, ktoś oprócz niej samej, kto mógł ją ochronić i jednocześnie wprowadzić w życie odrobinę namiętnego chaosu, to z pewnością był to Mulciber: o ile wcześniej Cassandra nie wyłupi mu tych pięknych oczu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czerń do niej pasowała. Podkreślała głębię jej przepastnych oczu, które wpatrywały się w niego nieustępliwie, podkreślały bladość alabastrowej skóry, bijący od niej chłód i zabarwione burgundem wytrawnego wina usta. Sprawiała, że samo patrzenie było przyjemnością, której nie pozwolił się pogrążyć. Sycił się najmniejszym detalem i gestem, który wyrażała, sycił się przepełnionymi zazdrością ukradkowymi spojrzeniami przechodzących bokiem gości, poetów, marzycieli, którzy już w głowach snuli dla niej wiersze. Nie dziwił go więc wybór Tristana, zawsze wybierał to, co najlepsze. Deirdre w pewien sposób taka była — daleka od przeciętności, ponurej i nudnej zwyczajności, jej egzotyczna uroda przyciągała wzrok, a dobrze ukryta dusza intrygowała tych, którzy poszukiwali czegoś więcej niż atrakcyjnej otoczki. Wspomnienie jej szczupłych ud nie zakłócało mu odbioru jej słów; gry z nią były zabawne, były przejmujące, nawet te słowne, czy ukryte w wymianie milczących spojrzeń. Uśmiechnął się szeroko, jak jeszcze ani razu tego wieczora w jej obecności.
— Ponieważ ta gra nie miałaby najmniejszego sensu, gdyby obie odpowiedzi były prawdziwe.— Choć mogły, może nawet były. Uprzedziła ewentualność jaką sobie pozostawił, dlatego się uśmiechał, jakby podejrzewała, że może kantować, byle wygrać. Zawsze tak robił — nie liczyły się środki i podjęte metody, a skutki i efekty, które musiały być zadowalające. Pozostało mu trzymać się jasnych i sztywnych zasad, bez możliwości wykonania lekkiego skoku w bok i nagięcia przyjętych niedookreślonych reguł. — W teorii — odparł z uśmiechem, darując sobie otaksowanie jej wzrokiem. Do tego musiałby się wychylić, by stół, który przysłaniał mu część jej ciała przestał stanowić jakąkolwiek barierę. I bez tego mógł zauważyć, że była klasztornie zabezpieczona materiałem, zapięta po samą szyję i pewnie okryta suknią aż do ziemi, by przypadkiem choćby kostka nie została odsłonięta. Zabawnie, dość ironicznie jak na kobietę, która do tej pory zarabiała swoim półnagim ciałem. Jeśli przez to wolała, by skupiał się na tym, co miała do powiedzenia mógł to uczynić. — Ale tylko w teorii, bo to by oznaczało, że dość szybko skończysz rozgrywkę. — Niewiele miała fantów do wydania, przegrałaby z kretesem, wolał jej oszczędzić upokorzenia. Niech jej piękne nagie ciało od teraz będzie nagrodą, nie karą; dość już zniosła na usługach Borgii. Mogli zabawić się w chowanego, tu wykonywał sumiennie, jakby deptanie innym po piętach przyprawiało go o przyjemny dreszcz satysfakcji. — Myślałem raczej o złocie i diamentach, ale jeśli zadowolisz się czymś takim...— Wzruszył ramionami, sięgając po kielich z winem. Nie uważał, by jakakolwiek prawda o nim była dla niej wystarczającą gratyfikacją. Nie miała powodów, by chcieć ją poznać, by próbować go analizować i rozkładać na czynniki pierwsze, a przyszłoby jej zmarnować wiele czasu, by zrozumieć ścieżkę jego postępowania. Niegdyś ukrywał prawdę przed wrogami, którzy mogliby ją wykorzystać i obrócić przeciw niemu; zrozumiał, że od pewnego czasu nie było już czego ukrywać. Przeszłość pozostawała daleko za nim, nie było czego rozpamiętywać; nie było słabych i silnych stron, był tylko on i to, do czego był zdolny.
Usta zamoczył w alkoholu, delektując się jego smakiem. Smakowało przyzwoicie, choć daleko było do win, których kosztował u Giovanny, włoskich, wyjątkowych trunków, których bukiet był tak głęboki, że jeszcze długo po wypiciu smak utrzymywał się na podniebieniu. Nie był koneserem, ale nigdy nie miał trudności z określeniem tego, co mu smakuje; to było akceptowalne. Zauważył, że przestała pić, nie wnikał jednak, czy Tristan częstował ją Toujours Pur, które uczyniło ją wybredną.
— Rzeczywiście, to z pewnością największy atut tej sytuacji— ocenił, przytakując z oczywistością; nawet nie przyszłoby mu na myśl cokolwiek innego. — Nie wiem, co zamierza Tristan — odparł zgodnie z prawdą, utrzymując na niej wzrok. — Lestrange cię już nie oswoił czasem?— spytał nieco od niechcenia, odstawiając kielich na stół, rezygnując z wina dla papierosa, którego trzymał wciąż w drugiej dłoni. Dei nie była kocięciem, małym, bezbronnym i puchowym stworzonkiem. Miałą grubą skórę, co już udowodniła nie raz, nawet wtedy, gdy stawiała mu upór w Wenus. Zapach krwi i mięsa tylko prowokował ją do kolejnych działań, dlatego prędzej przyrównałby ją do stworzeń, nad którymi Rosier sprawował codziennie opiekę. Smoki były piękne, majestatyczne i groźne — dla otoczenia i siebie wzajemnie. Dei określała gra pozorów, plasujących ją jako mniej niebezpieczną i szkodliwą niż rzeczywiście była. Posiadając wypalony Mroczny Znak na lewym przedramieniu stawała ponad większością, z czego ledwie garstka zdawała sobie sprawę. — Urodziłaś się już w niewoli.— Z niewidzialną obrożą, choć jeszcze nie przypisano ci pana. W świecie patriarchatu, stereotypów, w kajdanach nałożonych przez arystokratów i dobrze urodzonych mężczyzn.— Spytaj go, dlaczego smoki znajdują się w rezerwatach.— Nie była wcale wolna, nigdy nie będzie. Może mieszkać w coraz piękniejszych pałacach, w których blask złota przyćmi rdzawe kraty, które utrzymywały ją wewnątrz świata. Świata, w którym ktoś inny ustanawiał zasady.
Wciąż się uśmiechał, nie traktując tej rozmowy całkiem poważnie. Drwiła z tego, a on nie miał nic przeciwko temu. Była wystarczająco mądra, by zapewnić sobie najlepszą z możliwych opcji nawet kosztem wolności; nie przyszłoby mu do głowy krytykować ją przez hipokryzję, jakiej się dopuszczała. Mógł jej życzyć sukcesów, bo mierząc innych swoją miarą to było najważniejsze. Jeśli jej sukcesem była zamiana złotej klatki wenus, na będący iluzją wolności rezerwat — winszował, mógł za to wypić, choć jak sama przyznała, to był dopiero kolejny przystanek. Czy w drodze do prawdziwej wolności?
— Urocze — stwierdził z rozbawieniem, zaciągając się papierosem. — Te słowa musiały zbudować pewność wielu mężczyzn. Klientów, kochanków, narzeczonych. — Brzmiały przecież tak prawdziwie. Byłoby całkiem miło dać się nabrać i uwierzyć, że to prawda. Może w innym życiu, w innym świecie, w skórze kogoś innego z innym rozumem mógłby tego pragnąć. Kłamała tak dobrze, że pewnie łatwo dałby się oszukać. Ta myśl była podniecająca; niestety, był kim był. Szorstkim, obcesowym i aroganckim aktorem, który potrafił być czarujący, gdy czegoś potrzebował.
Strzepnął zalegający na nogawce popiół, zrzucając go na podłogę i po raz kolejny nakarmił się gryzącym dymem.
— Raczej kwestią zmian niż czasu, ale to bardzo możliwe. Powinnaś porozmawiać z nią o tym — zaproponował otwarcie, wskazując w nią papierosem, zerkając kątem oka. Zabarwione na biało powietrze wydobywające się z jego gardła wzniosło się nad jego głową.— Przyjaźnicie się.— Nie wyobrażał sobie Cassandry na polu walki; nie potrafiłby też do tego dopuścić. Była cenna, była wartościowa i znacząca. Dziś być może wyłącznie dla niego, dla niej, znali jej wartość, ale kiedy stanie się taka dla wszystkich będzie dobrze chroniona. Wśród sojuszników — już nie tylko kierowanych wdzięcznością za ratunek, ale prostą zależnością i obowiązkiem. Jeśli Deirdre sądziła, że Vablatsky jest gotowa na taką propozycję, powinna jej to zaproponować; być może to był dobry moment: zbliżająca się wojna, szalejące wkoło anomalie. Była też jej bliska w przeciwieństwie do niego, może znalazłaby sposób na to, by w odpowiedni sposób przedstawić jej sprawę. On kierował się racjonalnymi argumentami, pozostając niewrażliwym i ślepym na kobiece postrzeganie, Cassandra zawsze stawiała temu opór, nie chciała go słuchać, jakby rozsądek nigdy nie miał nic do powiedzenia.
Przeszył ją spojrzeniem, niezadowolony, że sprowadziła to wszystko do kwestii uczuć. Stawiał to w kontekście uzasadnionych i logicznych powodów, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Nie odpowiedział jej jednak na to; zmienił temat.
— Potrzebuję dziecka.
— Ponieważ ta gra nie miałaby najmniejszego sensu, gdyby obie odpowiedzi były prawdziwe.— Choć mogły, może nawet były. Uprzedziła ewentualność jaką sobie pozostawił, dlatego się uśmiechał, jakby podejrzewała, że może kantować, byle wygrać. Zawsze tak robił — nie liczyły się środki i podjęte metody, a skutki i efekty, które musiały być zadowalające. Pozostało mu trzymać się jasnych i sztywnych zasad, bez możliwości wykonania lekkiego skoku w bok i nagięcia przyjętych niedookreślonych reguł. — W teorii — odparł z uśmiechem, darując sobie otaksowanie jej wzrokiem. Do tego musiałby się wychylić, by stół, który przysłaniał mu część jej ciała przestał stanowić jakąkolwiek barierę. I bez tego mógł zauważyć, że była klasztornie zabezpieczona materiałem, zapięta po samą szyję i pewnie okryta suknią aż do ziemi, by przypadkiem choćby kostka nie została odsłonięta. Zabawnie, dość ironicznie jak na kobietę, która do tej pory zarabiała swoim półnagim ciałem. Jeśli przez to wolała, by skupiał się na tym, co miała do powiedzenia mógł to uczynić. — Ale tylko w teorii, bo to by oznaczało, że dość szybko skończysz rozgrywkę. — Niewiele miała fantów do wydania, przegrałaby z kretesem, wolał jej oszczędzić upokorzenia. Niech jej piękne nagie ciało od teraz będzie nagrodą, nie karą; dość już zniosła na usługach Borgii. Mogli zabawić się w chowanego, tu wykonywał sumiennie, jakby deptanie innym po piętach przyprawiało go o przyjemny dreszcz satysfakcji. — Myślałem raczej o złocie i diamentach, ale jeśli zadowolisz się czymś takim...— Wzruszył ramionami, sięgając po kielich z winem. Nie uważał, by jakakolwiek prawda o nim była dla niej wystarczającą gratyfikacją. Nie miała powodów, by chcieć ją poznać, by próbować go analizować i rozkładać na czynniki pierwsze, a przyszłoby jej zmarnować wiele czasu, by zrozumieć ścieżkę jego postępowania. Niegdyś ukrywał prawdę przed wrogami, którzy mogliby ją wykorzystać i obrócić przeciw niemu; zrozumiał, że od pewnego czasu nie było już czego ukrywać. Przeszłość pozostawała daleko za nim, nie było czego rozpamiętywać; nie było słabych i silnych stron, był tylko on i to, do czego był zdolny.
Usta zamoczył w alkoholu, delektując się jego smakiem. Smakowało przyzwoicie, choć daleko było do win, których kosztował u Giovanny, włoskich, wyjątkowych trunków, których bukiet był tak głęboki, że jeszcze długo po wypiciu smak utrzymywał się na podniebieniu. Nie był koneserem, ale nigdy nie miał trudności z określeniem tego, co mu smakuje; to było akceptowalne. Zauważył, że przestała pić, nie wnikał jednak, czy Tristan częstował ją Toujours Pur, które uczyniło ją wybredną.
— Rzeczywiście, to z pewnością największy atut tej sytuacji— ocenił, przytakując z oczywistością; nawet nie przyszłoby mu na myśl cokolwiek innego. — Nie wiem, co zamierza Tristan — odparł zgodnie z prawdą, utrzymując na niej wzrok. — Lestrange cię już nie oswoił czasem?— spytał nieco od niechcenia, odstawiając kielich na stół, rezygnując z wina dla papierosa, którego trzymał wciąż w drugiej dłoni. Dei nie była kocięciem, małym, bezbronnym i puchowym stworzonkiem. Miałą grubą skórę, co już udowodniła nie raz, nawet wtedy, gdy stawiała mu upór w Wenus. Zapach krwi i mięsa tylko prowokował ją do kolejnych działań, dlatego prędzej przyrównałby ją do stworzeń, nad którymi Rosier sprawował codziennie opiekę. Smoki były piękne, majestatyczne i groźne — dla otoczenia i siebie wzajemnie. Dei określała gra pozorów, plasujących ją jako mniej niebezpieczną i szkodliwą niż rzeczywiście była. Posiadając wypalony Mroczny Znak na lewym przedramieniu stawała ponad większością, z czego ledwie garstka zdawała sobie sprawę. — Urodziłaś się już w niewoli.— Z niewidzialną obrożą, choć jeszcze nie przypisano ci pana. W świecie patriarchatu, stereotypów, w kajdanach nałożonych przez arystokratów i dobrze urodzonych mężczyzn.— Spytaj go, dlaczego smoki znajdują się w rezerwatach.— Nie była wcale wolna, nigdy nie będzie. Może mieszkać w coraz piękniejszych pałacach, w których blask złota przyćmi rdzawe kraty, które utrzymywały ją wewnątrz świata. Świata, w którym ktoś inny ustanawiał zasady.
Wciąż się uśmiechał, nie traktując tej rozmowy całkiem poważnie. Drwiła z tego, a on nie miał nic przeciwko temu. Była wystarczająco mądra, by zapewnić sobie najlepszą z możliwych opcji nawet kosztem wolności; nie przyszłoby mu do głowy krytykować ją przez hipokryzję, jakiej się dopuszczała. Mógł jej życzyć sukcesów, bo mierząc innych swoją miarą to było najważniejsze. Jeśli jej sukcesem była zamiana złotej klatki wenus, na będący iluzją wolności rezerwat — winszował, mógł za to wypić, choć jak sama przyznała, to był dopiero kolejny przystanek. Czy w drodze do prawdziwej wolności?
— Urocze — stwierdził z rozbawieniem, zaciągając się papierosem. — Te słowa musiały zbudować pewność wielu mężczyzn. Klientów, kochanków, narzeczonych. — Brzmiały przecież tak prawdziwie. Byłoby całkiem miło dać się nabrać i uwierzyć, że to prawda. Może w innym życiu, w innym świecie, w skórze kogoś innego z innym rozumem mógłby tego pragnąć. Kłamała tak dobrze, że pewnie łatwo dałby się oszukać. Ta myśl była podniecająca; niestety, był kim był. Szorstkim, obcesowym i aroganckim aktorem, który potrafił być czarujący, gdy czegoś potrzebował.
Strzepnął zalegający na nogawce popiół, zrzucając go na podłogę i po raz kolejny nakarmił się gryzącym dymem.
— Raczej kwestią zmian niż czasu, ale to bardzo możliwe. Powinnaś porozmawiać z nią o tym — zaproponował otwarcie, wskazując w nią papierosem, zerkając kątem oka. Zabarwione na biało powietrze wydobywające się z jego gardła wzniosło się nad jego głową.— Przyjaźnicie się.— Nie wyobrażał sobie Cassandry na polu walki; nie potrafiłby też do tego dopuścić. Była cenna, była wartościowa i znacząca. Dziś być może wyłącznie dla niego, dla niej, znali jej wartość, ale kiedy stanie się taka dla wszystkich będzie dobrze chroniona. Wśród sojuszników — już nie tylko kierowanych wdzięcznością za ratunek, ale prostą zależnością i obowiązkiem. Jeśli Deirdre sądziła, że Vablatsky jest gotowa na taką propozycję, powinna jej to zaproponować; być może to był dobry moment: zbliżająca się wojna, szalejące wkoło anomalie. Była też jej bliska w przeciwieństwie do niego, może znalazłaby sposób na to, by w odpowiedni sposób przedstawić jej sprawę. On kierował się racjonalnymi argumentami, pozostając niewrażliwym i ślepym na kobiece postrzeganie, Cassandra zawsze stawiała temu opór, nie chciała go słuchać, jakby rozsądek nigdy nie miał nic do powiedzenia.
Przeszył ją spojrzeniem, niezadowolony, że sprowadziła to wszystko do kwestii uczuć. Stawiał to w kontekście uzasadnionych i logicznych powodów, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Nie odpowiedział jej jednak na to; zmienił temat.
— Potrzebuję dziecka.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Szeroko uśmiechnięty Ramsey sprawiał piorunujące wrażenie - i chociaż znała go przecież dość dobrze, uważając go za sojusznika, to i tak z powodzeniem mogłaby przywołać uczucie skrajnego niepokoju, jaki z pewnością wywoływał w osobach postronnych, niezaznajomionych z życiem wewnętrznym śmierciożercy. Radosny, nawet teatralnie, potrafił być bardziej przerażający niż emanując surową powagą. Ot, urok rzadko dzielących się pozytywnymi emocjami ludzi, z trudem przywołującymi pozytywne uczucia na stężałych w marmurowych maskach twarzach. Ona sama robiła to znacznie autentyczniej, wesołość w jej wykonaniu ociekała rzeczową słodyczą, całkowitą gotowością na kontynuowanie zabawy, jaką tak przyjacielsko proponował, pozostawiając zasady dość mętnymi.
- I tak sądzę, że obydwie są prawdziwe - pozostała przy swojej pierwszej odpowiedzi, naprawdę wierząc, że Ramsey jako chłopiec mógł być znacznie bardziej skomplikowany od swej dorosłej wersji, która zdążyła wyzbyć się trudnych uczuć i podążyć ścieżką psychopatycznej obojętności. Każdy pragnął gdzieś przynależeć, każdy pragnął domu - przynajmniej początkowo, niepewnie stawiając drobne kroki w nieznanym świecie. Potrafiła wyobrazić go sobie w Kent, szczęśliwego i beztroskiego pomimo różnic, oddzielających go od szlacheckiego, prawowitego potomstwa. - Nie doceniasz mnie - dodała z cichym westchnieniem udawanego smutku, gdy wspomniał o szybkim pozbyciu się ewentualnych fantów lub kolejnych warstw czarnego ubrania. Całkiem nieźle rozpoznawała kłamstwa - owszem, wolała je serwować na wyrafinowanej zastawie błędnych tropów, ale odczytywanie emocji przeciwników także stanowiło słodką rozrywkę. Zwłaszcza mając przed sobą tak intrygujący obraz. - I nie doceniasz siebie - kontynuowała, tym razem z smutkiem zabarwionym odcieniem troski. Teatralnie umniejszał skrywane przez siebie tajemnice, stawiając je znacznie poniżej wartości złota i drogiej biżuterii. Poniekąd miał rację, sekrety Mulcibera nie stanowiły dla Deirdre żadnego skarbu - kiedyś byłyby dla niej warte dużo więcej, lecz w momencie, w którym obydwoje stanęli przed Czarnym Panem, Mulciber przestał być irytującym ją koszmarem, celem, jakiemu należało się przyjrzeć i przygotować jak najboleśniejszy cios. Mógł rozpaczliwie podzielić się z nią najbardziej wrażliwymi punktami na mapie swej nieistniejącej duszy, a ona nie wykonałaby żadnego zagrażającego ruchu. Co nie oznaczało, że roztoczy nad nim opiekuńczy parasol ochronny. Stali na równi i choć była jedyną kobietą w szeregach śmierciożerców, nie zamierzała przesadnie troszczyć się o męskich współtowarzyszy podróży ku głębi czarnej magii. - Nie masz zresztą, z tego co sobie przypominam, ani złota ani diamentów - wtrąciła jeszcze w zamyśleniu, unosząc lewą rękę na podłokietniku; wsparła brodę o wyciągniętą dłoń - Mulciber należał do najgorszej kategorii klientów, nie dość, że niezwykle denerwujących, to jeszcze dalekich od szlacheckiej hojności. Oby jedynie prostytutki traktował w ten sposób, inaczej nie widziała dla niego miejsca w życiu bliskiej im obydwojgu kobiety.
Obserwowała go w zamyśleniu jeszcze chwilę - nie przeszkadzał jej fakt pozostawania bez żadnego rekwizytu, nie musiała udawać, nie musiała zajmować rąk kielichem pełnym wina ani smukłą cygaretką. Milczenie nie wpędzało ją w dyskomfort - o dziwo tak samo, jak wspomnienie Lestrange'a, którego nazwisko zawsze wywoływało w niej gniewny zgrzyt. - Był za słaby na wyrwanie mi kłów - jedynie odrobinę i nierówno je spiłował - poinformowała beznamiętnie, choć w jej czarnych oczach zalśniło echo niechęci i pogardy, szybko stłumione jednak przez lekki uśmiech. - A krzywe zęby lepiej, brutalniej rozszarpują mięso - dowiedziała się tego niedawno z jednej z ksiąg poświęconych opiece nad magicznymi stworzeniami; cóż, nadeszła najodpowiedniejsza pora do zgłębiania tej dziedziny wiedzy, zbyt często porównywano ją z podległymi istotami, niesfornymi pupilami, szarpiącymi się na smyczy. Ramsey dołączał do licznego grona mężczyzn, którzy łaskawie informowali ją o losie niewolnicy - nie mogła skwitować tego inaczej, niż krótkim i szczerym wybuchem perlistego śmiechu. Dyskretnie przysłoniła usta, jakby zawstydzona tym niemoralnym rozpasaniem czystych emocji - brakowało jedynie delikatnego rumieńca, barwiącego blade, nieco zapadnięte policzki. - Każdy urodził się z kajdanami na dłoniach, ty także - powiedziała spokojnie, wręcz czule - Tristan miał rację, Ramsey miał rację, nikt nie rodził się wolny, ale to kobietom nakładano najcięższe, najbardziej druzgoczące ograniczenia. Każdy walczył jednak z granicami własnej klatki, niekiedy złotej i wygodnej, niekiedy zmniejszającej się z czasem, pełnej trupów i zagubienia. Miała świadomość istnienia złotej kuli, przytroczonej do nogi, rosnącej zależności, wiążącej ją z Rosierem - doskonale wiedziała też, jak z boku może wyglądać jej zamiana jednej podległości w drugą, ale nie zamierzała się tłumaczyć ani wkraczać na grząski grunt teorii, które pozostawały także dla niej niewygodną niewiadomą. - Żeby nie spopieliły całego świata - odparła powoli, prawie lekceważąco, choć subtelne porównanie do krwiożerczych bestii nieco jej schlebiało. Wolała być smokiem niż kocięciem, prężącym się na aksamitnych poduszkach - nawet, jeśli miała być bestią trzymaną w rezerwacie, odzyskującą siły po długiej chorobie, wyrwaną z czeluści Gringotta, wrażliwą na ciche echo brzękadeł. Wyrwanie się na pełną wolność było tylko kwestią czasu - bezwzględnego, kapryśnego, przetasowującego karty losu według nieznanego schematu. Czuła się z tą chwiejnością niepewnie, ale ostatnie miesiące pokazywały, że posiadanie nadziei nie jest aż tak beznadziejne, jakby mogło się wydawać. Dotarła tam, gdzie nie dopuszczono innych, możnych, starszych, szlacheckich: i mogła pociągnąć za sobą Cassandrę. Słodką kpinę o kochankach i narzeczonych puściła na razie mimo uszu, w zastanowieniu przesuwając opuszkę serdecznego palca od skroni ku ustom w całkowicie naturalnym - czyżby? - geście refleksji. Potrafiła być urocza - gdy tylko tego chciała.
- Porozmawiam - potwierdziła powoli przeciągając wnioski, znów z delikatnym, czułym uśmiechem: tym razem prawdziwym, choć ta szczerość uczuć pozostawała nie do odróżnienia od poprzedniej, wykreowanej na potrzeby sarkastycznej wymiany zdań. Mogłaby sprostować zażyłość relacji, łączącej ją z Cassandrą, ale nie czuła takiej potrzeby. Vablatsky znajdowała się znacznie wyżej od przyjaciółki, należała do rodziny, do kliki silnych czarownic, a mężczyzna nigdy nie zrozumie mocy bliskich sobie kobiet - i dobrze. Solidarność stanowiła ich najlepszą broń, razem mogły dużo więcej, a głębia czarnej magii tylko wzmacniała ich możliwości. Uzdrowicielskie zdolności Cassandry przydadzą się na wielu polach, była tego całkowicie pewna; kto wie, co mogłaby odkryć współpracując z najzdolniejszym alchemikiem? Deirdre powoli położyła dłoń z powrotem na podłokietniku fotela: nie zdążyła podzielić się z Ramseyem dalszymi rozmyślaniami nad losem Vablatsky - zaskoczył ją nagłym wyznaniem. Gwałtownym i szczerym - tego była pewna. Zmieniał temat zbyt szybko, by mogło umknąć to jej uwadze.
Uniosła nieco brwi, posyłając mu nieodgadnione spojrzenie. - Tak natychmiast? - upewniła się, zaintrygowana, przygryzając dolną wargę w niemalże uczniowskim zastanowieniu. - Obawiam się, że nawet jeśli zabralibyśmy się do zaspokajania tej potrzeby teraz, na tym stole, musiałbyś i tak poczekać dziewięć miesięcy - poinformowała go rzeczowo, jakby znów mijali się na korytarzach Ministerstwa Magii a ona mogła posługiwać się jedynie biurokratycznymi terminami odległych dni roboczych. - Wydaje mi się też, że moja definicja zrobienia dla ciebie wszystkiego nie obejmuje zaoferowania ci dziecka - uśmiechnęła się prawie przepraszająco, nie kryjąc jednak czystego zainteresowania, lśniącego w czarnych oczach. Słodka ironia nie zdołała go przykryć, zresztą nie taka była jej intencja, dalej więc przyglądała się Ramseyowi pytająco. - Czy to zbliżające się ryzyko bolesnego dokonania żywota skłoniło cię do odkrycia u siebie instynktu ojcowskiego? - uśmiechnęła się wesoło, jakby widmo Azkabanu wcale nie skłaniało ją do pielęgnowania równie niedorzecznych słabości - na szczęście innego kalibru.
- I tak sądzę, że obydwie są prawdziwe - pozostała przy swojej pierwszej odpowiedzi, naprawdę wierząc, że Ramsey jako chłopiec mógł być znacznie bardziej skomplikowany od swej dorosłej wersji, która zdążyła wyzbyć się trudnych uczuć i podążyć ścieżką psychopatycznej obojętności. Każdy pragnął gdzieś przynależeć, każdy pragnął domu - przynajmniej początkowo, niepewnie stawiając drobne kroki w nieznanym świecie. Potrafiła wyobrazić go sobie w Kent, szczęśliwego i beztroskiego pomimo różnic, oddzielających go od szlacheckiego, prawowitego potomstwa. - Nie doceniasz mnie - dodała z cichym westchnieniem udawanego smutku, gdy wspomniał o szybkim pozbyciu się ewentualnych fantów lub kolejnych warstw czarnego ubrania. Całkiem nieźle rozpoznawała kłamstwa - owszem, wolała je serwować na wyrafinowanej zastawie błędnych tropów, ale odczytywanie emocji przeciwników także stanowiło słodką rozrywkę. Zwłaszcza mając przed sobą tak intrygujący obraz. - I nie doceniasz siebie - kontynuowała, tym razem z smutkiem zabarwionym odcieniem troski. Teatralnie umniejszał skrywane przez siebie tajemnice, stawiając je znacznie poniżej wartości złota i drogiej biżuterii. Poniekąd miał rację, sekrety Mulcibera nie stanowiły dla Deirdre żadnego skarbu - kiedyś byłyby dla niej warte dużo więcej, lecz w momencie, w którym obydwoje stanęli przed Czarnym Panem, Mulciber przestał być irytującym ją koszmarem, celem, jakiemu należało się przyjrzeć i przygotować jak najboleśniejszy cios. Mógł rozpaczliwie podzielić się z nią najbardziej wrażliwymi punktami na mapie swej nieistniejącej duszy, a ona nie wykonałaby żadnego zagrażającego ruchu. Co nie oznaczało, że roztoczy nad nim opiekuńczy parasol ochronny. Stali na równi i choć była jedyną kobietą w szeregach śmierciożerców, nie zamierzała przesadnie troszczyć się o męskich współtowarzyszy podróży ku głębi czarnej magii. - Nie masz zresztą, z tego co sobie przypominam, ani złota ani diamentów - wtrąciła jeszcze w zamyśleniu, unosząc lewą rękę na podłokietniku; wsparła brodę o wyciągniętą dłoń - Mulciber należał do najgorszej kategorii klientów, nie dość, że niezwykle denerwujących, to jeszcze dalekich od szlacheckiej hojności. Oby jedynie prostytutki traktował w ten sposób, inaczej nie widziała dla niego miejsca w życiu bliskiej im obydwojgu kobiety.
Obserwowała go w zamyśleniu jeszcze chwilę - nie przeszkadzał jej fakt pozostawania bez żadnego rekwizytu, nie musiała udawać, nie musiała zajmować rąk kielichem pełnym wina ani smukłą cygaretką. Milczenie nie wpędzało ją w dyskomfort - o dziwo tak samo, jak wspomnienie Lestrange'a, którego nazwisko zawsze wywoływało w niej gniewny zgrzyt. - Był za słaby na wyrwanie mi kłów - jedynie odrobinę i nierówno je spiłował - poinformowała beznamiętnie, choć w jej czarnych oczach zalśniło echo niechęci i pogardy, szybko stłumione jednak przez lekki uśmiech. - A krzywe zęby lepiej, brutalniej rozszarpują mięso - dowiedziała się tego niedawno z jednej z ksiąg poświęconych opiece nad magicznymi stworzeniami; cóż, nadeszła najodpowiedniejsza pora do zgłębiania tej dziedziny wiedzy, zbyt często porównywano ją z podległymi istotami, niesfornymi pupilami, szarpiącymi się na smyczy. Ramsey dołączał do licznego grona mężczyzn, którzy łaskawie informowali ją o losie niewolnicy - nie mogła skwitować tego inaczej, niż krótkim i szczerym wybuchem perlistego śmiechu. Dyskretnie przysłoniła usta, jakby zawstydzona tym niemoralnym rozpasaniem czystych emocji - brakowało jedynie delikatnego rumieńca, barwiącego blade, nieco zapadnięte policzki. - Każdy urodził się z kajdanami na dłoniach, ty także - powiedziała spokojnie, wręcz czule - Tristan miał rację, Ramsey miał rację, nikt nie rodził się wolny, ale to kobietom nakładano najcięższe, najbardziej druzgoczące ograniczenia. Każdy walczył jednak z granicami własnej klatki, niekiedy złotej i wygodnej, niekiedy zmniejszającej się z czasem, pełnej trupów i zagubienia. Miała świadomość istnienia złotej kuli, przytroczonej do nogi, rosnącej zależności, wiążącej ją z Rosierem - doskonale wiedziała też, jak z boku może wyglądać jej zamiana jednej podległości w drugą, ale nie zamierzała się tłumaczyć ani wkraczać na grząski grunt teorii, które pozostawały także dla niej niewygodną niewiadomą. - Żeby nie spopieliły całego świata - odparła powoli, prawie lekceważąco, choć subtelne porównanie do krwiożerczych bestii nieco jej schlebiało. Wolała być smokiem niż kocięciem, prężącym się na aksamitnych poduszkach - nawet, jeśli miała być bestią trzymaną w rezerwacie, odzyskującą siły po długiej chorobie, wyrwaną z czeluści Gringotta, wrażliwą na ciche echo brzękadeł. Wyrwanie się na pełną wolność było tylko kwestią czasu - bezwzględnego, kapryśnego, przetasowującego karty losu według nieznanego schematu. Czuła się z tą chwiejnością niepewnie, ale ostatnie miesiące pokazywały, że posiadanie nadziei nie jest aż tak beznadziejne, jakby mogło się wydawać. Dotarła tam, gdzie nie dopuszczono innych, możnych, starszych, szlacheckich: i mogła pociągnąć za sobą Cassandrę. Słodką kpinę o kochankach i narzeczonych puściła na razie mimo uszu, w zastanowieniu przesuwając opuszkę serdecznego palca od skroni ku ustom w całkowicie naturalnym - czyżby? - geście refleksji. Potrafiła być urocza - gdy tylko tego chciała.
- Porozmawiam - potwierdziła powoli przeciągając wnioski, znów z delikatnym, czułym uśmiechem: tym razem prawdziwym, choć ta szczerość uczuć pozostawała nie do odróżnienia od poprzedniej, wykreowanej na potrzeby sarkastycznej wymiany zdań. Mogłaby sprostować zażyłość relacji, łączącej ją z Cassandrą, ale nie czuła takiej potrzeby. Vablatsky znajdowała się znacznie wyżej od przyjaciółki, należała do rodziny, do kliki silnych czarownic, a mężczyzna nigdy nie zrozumie mocy bliskich sobie kobiet - i dobrze. Solidarność stanowiła ich najlepszą broń, razem mogły dużo więcej, a głębia czarnej magii tylko wzmacniała ich możliwości. Uzdrowicielskie zdolności Cassandry przydadzą się na wielu polach, była tego całkowicie pewna; kto wie, co mogłaby odkryć współpracując z najzdolniejszym alchemikiem? Deirdre powoli położyła dłoń z powrotem na podłokietniku fotela: nie zdążyła podzielić się z Ramseyem dalszymi rozmyślaniami nad losem Vablatsky - zaskoczył ją nagłym wyznaniem. Gwałtownym i szczerym - tego była pewna. Zmieniał temat zbyt szybko, by mogło umknąć to jej uwadze.
Uniosła nieco brwi, posyłając mu nieodgadnione spojrzenie. - Tak natychmiast? - upewniła się, zaintrygowana, przygryzając dolną wargę w niemalże uczniowskim zastanowieniu. - Obawiam się, że nawet jeśli zabralibyśmy się do zaspokajania tej potrzeby teraz, na tym stole, musiałbyś i tak poczekać dziewięć miesięcy - poinformowała go rzeczowo, jakby znów mijali się na korytarzach Ministerstwa Magii a ona mogła posługiwać się jedynie biurokratycznymi terminami odległych dni roboczych. - Wydaje mi się też, że moja definicja zrobienia dla ciebie wszystkiego nie obejmuje zaoferowania ci dziecka - uśmiechnęła się prawie przepraszająco, nie kryjąc jednak czystego zainteresowania, lśniącego w czarnych oczach. Słodka ironia nie zdołała go przykryć, zresztą nie taka była jej intencja, dalej więc przyglądała się Ramseyowi pytająco. - Czy to zbliżające się ryzyko bolesnego dokonania żywota skłoniło cię do odkrycia u siebie instynktu ojcowskiego? - uśmiechnęła się wesoło, jakby widmo Azkabanu wcale nie skłaniało ją do pielęgnowania równie niedorzecznych słabości - na szczęście innego kalibru.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Knajpa morderców
Szybka odpowiedź