Knajpa morderców
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Knajpa morderców
Nieduży lokal usytuowany przy jednej z bocznych, mało uczęszczanych uliczej, do której prowadzą niewysokie drewniane schodki - każdy mugol, który usiłuje się po nich wspiąć, nagle zostaje skonfundowany i zapomina, po co to robił - odczuwając wewnętrzny imperatyw do zmiany swoich zamiarów. Wnętrze utrzymane jest w chłodnej stylistyce, pojedyncze stoliki z twardymi krzesłami wydają się być przystosowane do najwyżej dwóch-trzech gości, a zaczarowany gramofon wygrywa rzewne melodie. Wysoki bar, za którym obsługuje młoda wyraźnie znudzona czarownica wydaje się specjalizować w winie i absyncie - ale można tam zakupić również cygaretki. Opary dymu gęsto wypełniają pomieszczenie, tworząc duszną, dekadencką atmosfera.
Pomimo nazwy istnieje bardzo nieduże prawdopodobieństwo, jakoby w knajpie rzeczywiście dało się spotkać prawdziwego mordercę - nazwa miała zapewne tylko przyciągnąć znudzoną klientelę. Udało się - to ostoja londyńskich poetów. Gdy zapadnie zmrok w knajpie morderców rozpoczynają się wieczorki poetyckie, w trakcie których młodzi artyści prezentują swoją twórczość; za sprawą magii znacznie łatwiej jest odczuwać towarzyszące słowom emocje - dwie zaczarowane statuy przedstawiające nagich kobietę i mężczyznę tworzą w tle występujących prelegentów wzruszającą pantominę. Nikt nie będzie ci przeszkadzał przy stoliku i nie musisz nawet zwracać uwagi na dziejący się spektakl, lecz jeśli tylko potrafisz - możesz dołączyć do artystów, wygłaszając własny wiersz (wymagana biegłość: pisanie poezji oraz retoryka) lub cudzy (wymagana biegłość: znajomość literatury oraz retoryka). W zależności od poziomu (znajomość/tworzenie):
I - czarodzieje wysłuchają cię z zainteresowaniem, oddając ci tę krótką chwilę tylko dla ciebie. Zapewne jednak dość szybko o tobie zapomną, porwani kolejnymi występami.
II - otrzymałeś długie owacje, parę osób wstało. Poruszyłeś ich, będziesz słyszał szepty fragmentów wygłoszonego przez ciebie utworu do końca wieczoru.
III - po twoim wystąpieniu w lokalu nastała dłuższa cisza; wzruszyłeś widownię, niektórych aż do łez. Będziesz czuł na sobie ukradkowe spojrzenia tak długo, jak długo pozostaniesz jeszcze we wnętrzu knajpy. Atmosfera ożywi się dopiero po tym, jak go opuścisz. Na długo pozostaniesz tutaj na językach.
Pomimo nazwy istnieje bardzo nieduże prawdopodobieństwo, jakoby w knajpie rzeczywiście dało się spotkać prawdziwego mordercę - nazwa miała zapewne tylko przyciągnąć znudzoną klientelę. Udało się - to ostoja londyńskich poetów. Gdy zapadnie zmrok w knajpie morderców rozpoczynają się wieczorki poetyckie, w trakcie których młodzi artyści prezentują swoją twórczość; za sprawą magii znacznie łatwiej jest odczuwać towarzyszące słowom emocje - dwie zaczarowane statuy przedstawiające nagich kobietę i mężczyznę tworzą w tle występujących prelegentów wzruszającą pantominę. Nikt nie będzie ci przeszkadzał przy stoliku i nie musisz nawet zwracać uwagi na dziejący się spektakl, lecz jeśli tylko potrafisz - możesz dołączyć do artystów, wygłaszając własny wiersz (wymagana biegłość: pisanie poezji oraz retoryka) lub cudzy (wymagana biegłość: znajomość literatury oraz retoryka). W zależności od poziomu (znajomość/tworzenie):
I - czarodzieje wysłuchają cię z zainteresowaniem, oddając ci tę krótką chwilę tylko dla ciebie. Zapewne jednak dość szybko o tobie zapomną, porwani kolejnymi występami.
II - otrzymałeś długie owacje, parę osób wstało. Poruszyłeś ich, będziesz słyszał szepty fragmentów wygłoszonego przez ciebie utworu do końca wieczoru.
III - po twoim wystąpieniu w lokalu nastała dłuższa cisza; wzruszyłeś widownię, niektórych aż do łez. Będziesz czuł na sobie ukradkowe spojrzenia tak długo, jak długo pozostaniesz jeszcze we wnętrzu knajpy. Atmosfera ożywi się dopiero po tym, jak go opuścisz. Na długo pozostaniesz tutaj na językach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:30, w całości zmieniany 1 raz
Może to właśnie ta pewność siebie w tonie głosu blondynki, niezachwiana wiara w to co mówiła, a nawet arogancja sprawiły, że zdecydowałem się podejść i odezwać, sprostować nieprawdziwe informacje wygłaszane jako święte prawdy. Każdemu z nas zdarzały się błędy, mnie także, to oczywiste - błąd był wszak rzeczą ludzką i może nie wtrąciłbym się w ogóle, gdyby czarownica po prostu się nad tym zastanawiała. Jeśli brzmiałaby na kogoś, kto dopuszczałby możliwość pomyłki. Tak jednak nie było i czułem się w obowiązku, aby to rozjaśnić - we własnej naiwności wierzyłem, że wtedy spuści z tonu, spokornieje. W jak wielkim byłem błędzie! Blondynka zareagowała wręcz odwrotnie. Niezrozumiałą agresją i wulgarnością, a wręcz chamstwem. Zmarszczyłem brwi, kompletnie tym zaskoczony, bo gdyby tylko nie otwierała ust sprawiałaby wrażenie kogoś zupełnie innego (a przynajmniej gdyby tylko była trzeźwa) - filigranowa sylwetka, blond włosy i łagodne rysy twarzy przywodziły na myśl anielską urodę, dla której zachowanie czarownicy stanowiło absolutny kontrast. Jak czerń i biel.
- Moja matka na pewno nauczyła mnie, że kobiecie nie wypada się tak zachowywać - odpowiedziałem tonem wciąż spokojnym, lecz jakby twardszym. Zmierzyłem czarownicę chłodnym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Odwoływanie się do matek uznawałem za język rynsztoku. Właściwie to z jakiejś przyczyny przysiadła się przecież do tej dwójki ochlapusów, którzy teraz stroili sobie z niej żarty. Uparcie je ignorowałem, mając przeczucie, że trochę na nie zasłużyła.
- Najwyraźniej. Nie ma przypadków, skoro akurat teraz zdecydowała się pani poruszyć temat, o którym nie ma zielonego pojęcia - odparłem.
Utarcie jej nosa przez pijaków nie uczyniłoby czarownicy szkoda, ale dobieranie się do niej z łapami już tak. Niezależnie od tego co powiedziała i jak była wulgarna, to nie powinni byli jej obmacywać, jeśli sobie tego nie życzyła. Chciałem wysunąć już różdżkę z rękawa i zrobić z tym porządek, lecz czarownica poradziła sobie i bez mojej pomocy. Poczułem się znów wręcz zaskoczony taką reakcją, kiedy blondynka wbiła bezceremonialnie widelec w łapsko pijaka, a ten zawył z bólu. Zrobiło się zamieszanie, ściągnęło to uwagę barmana, który zaczął nawoływać o spokój. Przypuszczałem, że towarzysz rannego może zechcieć odwdzięczyć się blondynce tym samym, zamierzałem go powstrzymać, ale...
Wpadła na mnie wtedy w tym zamieszaniu, a kiedy chciałem pomóc jej odzyskać równowagę, równie bezceremonialnie chlusnęła mi drinkiem w twarz. Oczy zapiekły mnie od alkoholu. Starłem ciecz ręką, po czym sięgnąłem po chusteczkę, aby wytrzeć oczy.
- Może to i lepiej, że pani to wylała, bo na pewno alkoholu już pani wystarczy - stwierdziłem lodowatym tonem i przyłożyłem różdżkę do koszuli, by usunąć plamę. - To niezwykle przykre patrzeć na młodą czarownicę zachowującą się w ten sposób. Pozostaje mi jedynie pozwolić pani mierzyć się z konsekwencjami - dodałem, zerkając na bandę przy stoliku.
- Moja matka na pewno nauczyła mnie, że kobiecie nie wypada się tak zachowywać - odpowiedziałem tonem wciąż spokojnym, lecz jakby twardszym. Zmierzyłem czarownicę chłodnym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Odwoływanie się do matek uznawałem za język rynsztoku. Właściwie to z jakiejś przyczyny przysiadła się przecież do tej dwójki ochlapusów, którzy teraz stroili sobie z niej żarty. Uparcie je ignorowałem, mając przeczucie, że trochę na nie zasłużyła.
- Najwyraźniej. Nie ma przypadków, skoro akurat teraz zdecydowała się pani poruszyć temat, o którym nie ma zielonego pojęcia - odparłem.
Utarcie jej nosa przez pijaków nie uczyniłoby czarownicy szkoda, ale dobieranie się do niej z łapami już tak. Niezależnie od tego co powiedziała i jak była wulgarna, to nie powinni byli jej obmacywać, jeśli sobie tego nie życzyła. Chciałem wysunąć już różdżkę z rękawa i zrobić z tym porządek, lecz czarownica poradziła sobie i bez mojej pomocy. Poczułem się znów wręcz zaskoczony taką reakcją, kiedy blondynka wbiła bezceremonialnie widelec w łapsko pijaka, a ten zawył z bólu. Zrobiło się zamieszanie, ściągnęło to uwagę barmana, który zaczął nawoływać o spokój. Przypuszczałem, że towarzysz rannego może zechcieć odwdzięczyć się blondynce tym samym, zamierzałem go powstrzymać, ale...
Wpadła na mnie wtedy w tym zamieszaniu, a kiedy chciałem pomóc jej odzyskać równowagę, równie bezceremonialnie chlusnęła mi drinkiem w twarz. Oczy zapiekły mnie od alkoholu. Starłem ciecz ręką, po czym sięgnąłem po chusteczkę, aby wytrzeć oczy.
- Może to i lepiej, że pani to wylała, bo na pewno alkoholu już pani wystarczy - stwierdziłem lodowatym tonem i przyłożyłem różdżkę do koszuli, by usunąć plamę. - To niezwykle przykre patrzeć na młodą czarownicę zachowującą się w ten sposób. Pozostaje mi jedynie pozwolić pani mierzyć się z konsekwencjami - dodałem, zerkając na bandę przy stoliku.
becomes law
resistance
becomes duty
Dostrzeganie subtelnych oznak zaskoczenia na twarzach rozmówców, gdy zdawali sobie sprawę z wulgarnej i do szpiku kości paskudnej natury Elviry, napawało ją zwykle niezmiernym rozbawieniem; pomijając banalne powiedzenie o nieocenianiu eliksiru po kolorze, dawało jej poczucie przewagi nad drugim człowiekiem, złośliwego rodzaju satysfakcję z cudzej niedomyślności. Tak było, kiedy pokazywała się z najgorszej strony specjalnie, samodzielnie rozplanowaną decyzją lub - przynajmniej - pod wpływem powtarzalnego frustrującego czynnika, po którym każdy rozsądny by rzekł, że ktoś na jej pogardę zasłużył. Lubiła myśleć, że ma nad sobą kontrolę. Lubiła uważać, że każdy wybuch emocji, cięte słowa opuszczające usta w ułamku sekundy, jak trzask bicza, to po prostu jej uzasadnione widzimisię.
Kiedy jednak pozostawała pod wpływem alkoholu - nie jednego kieliszka wina, szklaneczki whisky, a rzeczywiście pijana - pewność siebie traciła na znaczeniu. Nie myślała już o tym, jak rozkosznie rozbijać męskie seksistowskie przekonania o dziewczynkach, których pierwszą i najważniejszą cechą winna być grzeczna łagodność. Była zwyczajnie wściekła. Nie chciała satysfakcji z odzywek, chciała krwi, chciała wbić pazury w ten dumny ryj i rozerwać go na strzępy.
- Szkoda, że pana nie nauczyła jak nie być pizdą - syknęła, zaciskając mocno pięść we własnej kieszeni, na rękojeści różdżki.
Tyle jedynie zdążyła powiedzieć nadętemu dyskutantowi zanim przy stoliku rozpętało się piekło zapoczątkowane lepką ręką jednego z obdartusów. Mężczyźni i ich żałosna hulaszczość, pierdolony brak szacunku, zuchwałość, z pomocą której nadrabiali małe fiuty... Nie wahała się przed wyciągnięciem ręki po widelec, nie wahała się też przed zadaniem ciosu; mogła nie mieć wiele siły, ale przy odpowiednim zamachnięciu się i pod wpływem emocji zdołała zdziałać tyle, ile chciała. Wyszłoby, zdążyłaby uciec, gdyby elegancik nie stanął jej na drodze do wyjścia.
- Odsuń się, tchórzu. - Próbowała rozepchać się łokciem, ale jeden z siedzących przy stole mężczyzn zdążył wstać i schwycić ją za włosy.
Och nie. Tego nie zamierzała tolerować. Wyszarpnęła z kieszeni różdżkę i odwróciła się z nienawistnym warknięciem; od gwałtownego ruchu świat rozmył się na krawędziach i byłaby straciła równowagę. Do porządku przywołał ją deszcz lodowatej wody, przyklejający do ciała przemoknięty płaszcz, wpadający za kołnierz i posyłający w dół kręgosłupa długi, bolesny dreszcz. Balneo rzucone przez barmana objęło swoim zasięgiem zarówno ją jak i nieznanego elegancika oraz ściskającego ją za warkocz pijaka. Facet puścił ją natychmiast, a Elvira przezornie schowała różdżkę z powrotem. Była oburzona, ale i bardziej trzeźwa niż przez cały wieczór.
- Wynosić się! Wszyscy trzej! Natychmiast! - Barman wygrażał im pięścią, wyzywając jeszcze od awanturników i pijackich mord.
Elvira zacisnęła zęby, przez chwilę oddychała głęboko, a potem spojrzała na tego, który zaczął tę burdę swoim głupim komentarzem.
- To twoja wina - stwierdziła bez wahania, lekko jednak zaróżowiona.
Kiedy jednak pozostawała pod wpływem alkoholu - nie jednego kieliszka wina, szklaneczki whisky, a rzeczywiście pijana - pewność siebie traciła na znaczeniu. Nie myślała już o tym, jak rozkosznie rozbijać męskie seksistowskie przekonania o dziewczynkach, których pierwszą i najważniejszą cechą winna być grzeczna łagodność. Była zwyczajnie wściekła. Nie chciała satysfakcji z odzywek, chciała krwi, chciała wbić pazury w ten dumny ryj i rozerwać go na strzępy.
- Szkoda, że pana nie nauczyła jak nie być pizdą - syknęła, zaciskając mocno pięść we własnej kieszeni, na rękojeści różdżki.
Tyle jedynie zdążyła powiedzieć nadętemu dyskutantowi zanim przy stoliku rozpętało się piekło zapoczątkowane lepką ręką jednego z obdartusów. Mężczyźni i ich żałosna hulaszczość, pierdolony brak szacunku, zuchwałość, z pomocą której nadrabiali małe fiuty... Nie wahała się przed wyciągnięciem ręki po widelec, nie wahała się też przed zadaniem ciosu; mogła nie mieć wiele siły, ale przy odpowiednim zamachnięciu się i pod wpływem emocji zdołała zdziałać tyle, ile chciała. Wyszłoby, zdążyłaby uciec, gdyby elegancik nie stanął jej na drodze do wyjścia.
- Odsuń się, tchórzu. - Próbowała rozepchać się łokciem, ale jeden z siedzących przy stole mężczyzn zdążył wstać i schwycić ją za włosy.
Och nie. Tego nie zamierzała tolerować. Wyszarpnęła z kieszeni różdżkę i odwróciła się z nienawistnym warknięciem; od gwałtownego ruchu świat rozmył się na krawędziach i byłaby straciła równowagę. Do porządku przywołał ją deszcz lodowatej wody, przyklejający do ciała przemoknięty płaszcz, wpadający za kołnierz i posyłający w dół kręgosłupa długi, bolesny dreszcz. Balneo rzucone przez barmana objęło swoim zasięgiem zarówno ją jak i nieznanego elegancika oraz ściskającego ją za warkocz pijaka. Facet puścił ją natychmiast, a Elvira przezornie schowała różdżkę z powrotem. Była oburzona, ale i bardziej trzeźwa niż przez cały wieczór.
- Wynosić się! Wszyscy trzej! Natychmiast! - Barman wygrażał im pięścią, wyzywając jeszcze od awanturników i pijackich mord.
Elvira zacisnęła zęby, przez chwilę oddychała głęboko, a potem spojrzała na tego, który zaczął tę burdę swoim głupim komentarzem.
- To twoja wina - stwierdziła bez wahania, lekko jednak zaróżowiona.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Nie wstyd zatem pani, że wychodzi przy mnie na byle moczymordę z rynsztoku? - odpowiedziałem zimno, kiedy zasugerowała, że moja matka nie nauczyła mnie jak nie być pizdą. Najwyraźniej nasze postrzeganie męskości[ było od siebie wyjątkowo odległe. Jak biegun południowy i północny. Zaczynałem podejrzewać, że w mniemaniu tej blondynki prawdziwy mężczyzna to taki, który by właśnie miotnął w nią paskudnym zaklęciem lub zasznurował usta prawym sierpowym. Pozostawało mi jedynie ciężko nad tym westchnąć.
Nie spodziewałem się takiego ruchu ze strony barmana. Przynajmniej nie w moją stronę. Co prawda nie było to wymierzone akurat we mnie, lecz nieszczęśliwie znalazłem się w zasięgu działania jego [i]Balneo[/i[. Kubeł zimnej wody miał wylać się na blondynkę, a rozchlapał się na nas wszystkich. Poczułem zimno na twarzy, wilgoć na koszuli, która zaczęła lepić się do twarzy. Mężczyzna zaczął wrzeszczeć, każąc nam się wynosić.
Nie szukałem tutaj kłopotów. Nie zamierzałem tez czekać, aż co gorsza, wezwie magiczna policję albo sama zainteresuje się tymi hałasami. Miałem różdżkę podpartą papierem, lecz należała do kogoś, kto dawno był już martwy. Wolałem nie ryzykować, legitymując się nią. W Tower zaś nie mogłem tego wieczoru wylądować. Ruszyłem więc w kierunku wyjścia, chcąc, nie chcąc. Poczekam na znajomego na zewnątrz. O ile nawet stamtąd barman mnie nie przegoni.
Nie chciałem już słuchać nabuzowanej blondynki, lecz sama się odezwała, obwiniając mnie za to zajście.
- Moja wina? Może się pani ze mną podzielić skąd taki wniosek? Fascynuje mnie tok myślenia, który panią do niego doprowadził - odpowiedziałem, zaczynając już tracić cierpliwość do jasnowłosej awanturnicy, której bliżej było do rynsztokowego zbira, niż kobiety. Naprawdę czułem się zszokowany tym, że tak mogła zachowywać się kobieta - kto ją wychował? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że sam jeden taki pijaczyna jak ten, który dotychczas trzymał ją za warkocz. Wyciągnąłem różdżkę, by wysuszyć swoje ubranie zaklęciem. Po kilku chwilach szata była już sucha. Miałem szczęście, że to była tylko woda i nie pozostawiła kolejnych plam. Wystarczył już wylany na mnie drink.
Nawet mimo wulgarnego i paskudnego zachowania czarownicy, otworzyłem przed nią drzwi baru - ja nie zapominałem o dobrych manierach.
Nie spodziewałem się takiego ruchu ze strony barmana. Przynajmniej nie w moją stronę. Co prawda nie było to wymierzone akurat we mnie, lecz nieszczęśliwie znalazłem się w zasięgu działania jego [i]Balneo[/i[. Kubeł zimnej wody miał wylać się na blondynkę, a rozchlapał się na nas wszystkich. Poczułem zimno na twarzy, wilgoć na koszuli, która zaczęła lepić się do twarzy. Mężczyzna zaczął wrzeszczeć, każąc nam się wynosić.
Nie szukałem tutaj kłopotów. Nie zamierzałem tez czekać, aż co gorsza, wezwie magiczna policję albo sama zainteresuje się tymi hałasami. Miałem różdżkę podpartą papierem, lecz należała do kogoś, kto dawno był już martwy. Wolałem nie ryzykować, legitymując się nią. W Tower zaś nie mogłem tego wieczoru wylądować. Ruszyłem więc w kierunku wyjścia, chcąc, nie chcąc. Poczekam na znajomego na zewnątrz. O ile nawet stamtąd barman mnie nie przegoni.
Nie chciałem już słuchać nabuzowanej blondynki, lecz sama się odezwała, obwiniając mnie za to zajście.
- Moja wina? Może się pani ze mną podzielić skąd taki wniosek? Fascynuje mnie tok myślenia, który panią do niego doprowadził - odpowiedziałem, zaczynając już tracić cierpliwość do jasnowłosej awanturnicy, której bliżej było do rynsztokowego zbira, niż kobiety. Naprawdę czułem się zszokowany tym, że tak mogła zachowywać się kobieta - kto ją wychował? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że sam jeden taki pijaczyna jak ten, który dotychczas trzymał ją za warkocz. Wyciągnąłem różdżkę, by wysuszyć swoje ubranie zaklęciem. Po kilku chwilach szata była już sucha. Miałem szczęście, że to była tylko woda i nie pozostawiła kolejnych plam. Wystarczył już wylany na mnie drink.
Nawet mimo wulgarnego i paskudnego zachowania czarownicy, otworzyłem przed nią drzwi baru - ja nie zapominałem o dobrych manierach.
becomes law
resistance
becomes duty
Słowa, jakie zdążyła usłyszeć w odpowiedzi na swoją zuchwałą odzywkę, zdołały na krótką chwilę wytrącić ją z równowagi. Winiła upojenie alkoholowe, nerwy, do których doprowadzała ją postępująca utrata kontroli - to nie miało wyglądać w ten sposób, dosiadła się do tych patałachów przypadkiem, aby spełnić spontaniczną zachciankę. Zamiast poczuć satysfakcję z łatwo zdobytego uznania, wylądowała w sytuacji komicznie nieprawdopodobnej, zatknięta między młotem a kowadłem. Na domiar złego ten żałosny dyskutant, wciskający niepotrzebne mądrości między cudze sprawy, ośmielał się oskarżać ją o rynsztokowe zachowanie. Czy tylko dlatego, że nie obawiała się mówić, co myśli, nie hamowała swej prawdziwej natury i nie zachowywała jak wzorowa dama jego sparszywiałej wyobraźni? Pieprzony seksista, umniejszający wartość wszystkiego, co mogło stanowić dla niego minimalne zagrożenie.
Elvira nie była alkoholiczką, a już z całą pewnością nie rynsztokową pannicą - miała godność, zdobytą ciężką pracą oraz wrodzoną błyskotliwością, gdyby było inaczej, nie osiągnęłaby tak wiele w sferze medycyny ani nie otrzymała roli prywatnego uzdrowiciela.
Na udowadnianie facetowi, że się myli, nie było już jednak czasu; rozjuszona banda w połączeniu z barmanem przerwała dysputę w pół, jednocześnie podjudzając paskudny nastrój Elviry, jak i tłumiąc jego werbalne przejawy. Przemoczona do suchej nitki, zmarznięta, wolała poświęcić koncentrację na doprowadzenie się do porządku; osuszyła ubrania, a potem schowała jasny warkocz wewnątrz płaszcza, aby nie dać już nikomu okazji do schwycenia go tłustymi paluchami. Do wyjścia ruszyła jako jedna z pierwszych, nie bez powodu zostawiając w tyle zdenerwowanych łachmaniarzy, których wzięło na wykłócanie się z właścicielem knajpy.
- Wystarczyło, żebyś nie wciskał nosa tam, gdzie nikogo to nie obchodzi - odwarknęła w odpowiedzi na irytująco uprzejme pytanie, a potem prychnęła w głos, kiedy facet otworzył przed nią drzwi. - Potrafię zrobić to sama. - Niepotrzebne jej było patronizowanie, złudne gesty męskiej elegancji, z elegancją nie mające nic wspólnego. Nie wtedy, gdy padały ze strony kogoś takiego, jak ten człowiek; na nic zdawała się Elvirze jego uprzejmość.
Ten wieczór i tak był zniszczony, jedyne, co mogła, to zachować resztki godności i nie spoglądać na niego więcej, gdy niepewnym krokiem ruszyła w stronę ulicy Pokątnej.
/zt
Elvira nie była alkoholiczką, a już z całą pewnością nie rynsztokową pannicą - miała godność, zdobytą ciężką pracą oraz wrodzoną błyskotliwością, gdyby było inaczej, nie osiągnęłaby tak wiele w sferze medycyny ani nie otrzymała roli prywatnego uzdrowiciela.
Na udowadnianie facetowi, że się myli, nie było już jednak czasu; rozjuszona banda w połączeniu z barmanem przerwała dysputę w pół, jednocześnie podjudzając paskudny nastrój Elviry, jak i tłumiąc jego werbalne przejawy. Przemoczona do suchej nitki, zmarznięta, wolała poświęcić koncentrację na doprowadzenie się do porządku; osuszyła ubrania, a potem schowała jasny warkocz wewnątrz płaszcza, aby nie dać już nikomu okazji do schwycenia go tłustymi paluchami. Do wyjścia ruszyła jako jedna z pierwszych, nie bez powodu zostawiając w tyle zdenerwowanych łachmaniarzy, których wzięło na wykłócanie się z właścicielem knajpy.
- Wystarczyło, żebyś nie wciskał nosa tam, gdzie nikogo to nie obchodzi - odwarknęła w odpowiedzi na irytująco uprzejme pytanie, a potem prychnęła w głos, kiedy facet otworzył przed nią drzwi. - Potrafię zrobić to sama. - Niepotrzebne jej było patronizowanie, złudne gesty męskiej elegancji, z elegancją nie mające nic wspólnego. Nie wtedy, gdy padały ze strony kogoś takiego, jak ten człowiek; na nic zdawała się Elvirze jego uprzejmość.
Ten wieczór i tak był zniszczony, jedyne, co mogła, to zachować resztki godności i nie spoglądać na niego więcej, gdy niepewnym krokiem ruszyła w stronę ulicy Pokątnej.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Od czarownicy, która pragnęła wyrwać się spod jarzma patriarchatu, zerwać okowy starych tradycji i konwenansów, przez znajomych mi mugolaków nazywanej feministką, była bardzo daleka droga do takiego zachowania jakie prezentowała nieznajoma blondynka. Mówienie tego, co się myśli i wewnętrzna siła bynajmniej nie równała się tak ordynarnemu i wulgarnemu zachowaniu. Właściwie w moim przekonaniu wprost przeciwnie. Obnażała ogromne słabości. Nieumiejętność zapanowania nad sobą, brak samokontroli, impulsywność i wybuchowość. Pewnego dnia wpakuje się w takie kłopoty, z których nie wykaraska się przy pomocy widelca, na Balneo i wygonieniu z pubu przez barmana się nie skończy. Znałem czarownice, które były silne, miały własne zdanie i nie bały się go powiedzieć, podejmowały własne decyzje, nie poddawały się męskim wpływom - a jednocześnie zachowywały przy tym godność i nie upodobniały się przy tym do rynsztokowego ochlejusa. Dla niektórych był to wzór męskości. Może blondynka była jedną z takich kobiet, zapatrzonych w prostaków, z tym też utożsamiała siłę - dlatego upodabniała się do jego zachowania.
A może po prostu alkohol tak źle na nią działał. Wyraźnie przecież była pijana, nie mogłem tego nie zauważyć. Czerwone policzki, lśniące oczy, chwiejna postawa. Gdy szliśmy w stronę drzwi miałem wrażenie, że za chwilę upadnie.
- Naturalnie - odpowiedziałem jedynie na jej gniewną odzywkę, że mogłaby zrobić to sama.
Świadomość, że moje dobre maniery i opanowanie jeszcze bardziej ją zdenerwowały dały mi jakąś satysfakcję. Może coś sobie przemyśli. Uśmiechnąłem się do tej myśli. Na pewno nie. Byłbym bardzo naiwny, gdybym w to wierzył. Paniusia pewnie będzie pomstowała na mnie przez następne kilka dni i za każdym razem, gdy przyjdzie jej wspomnieć ten feralny wieczór. Chyba, że alkohol całkiem wymaże jej go z pamięci. To też wydawało się bardzo prawdopodobne.
Skłamałbym przecież, gdybym nie wiedział, że naprawdę spora ilość alkoholu to potrafi. Samemu, w przeszłości, zdarzało mi się wypijać całe morze alkoholu. Nie po to jednak, by imponować nieznajomym opryszkom i wymądrzać się na tematy, o których nie miałem zielonego pojęcia - a po to, by uśmierzyć ból i naprawdę zapomnieć.
Nie patrzyłem w którą stronę odchodzi blondynka. Lepiej, aby zniknęła jak najszybciej - i tak też się stało. Mogłem przysiąść na murku nieopodal, tak, by mieć dobry widok na wejście do knajpy morderców i czekając na mojego znajomego w milczeniu palic papierosa.
zt
A może po prostu alkohol tak źle na nią działał. Wyraźnie przecież była pijana, nie mogłem tego nie zauważyć. Czerwone policzki, lśniące oczy, chwiejna postawa. Gdy szliśmy w stronę drzwi miałem wrażenie, że za chwilę upadnie.
- Naturalnie - odpowiedziałem jedynie na jej gniewną odzywkę, że mogłaby zrobić to sama.
Świadomość, że moje dobre maniery i opanowanie jeszcze bardziej ją zdenerwowały dały mi jakąś satysfakcję. Może coś sobie przemyśli. Uśmiechnąłem się do tej myśli. Na pewno nie. Byłbym bardzo naiwny, gdybym w to wierzył. Paniusia pewnie będzie pomstowała na mnie przez następne kilka dni i za każdym razem, gdy przyjdzie jej wspomnieć ten feralny wieczór. Chyba, że alkohol całkiem wymaże jej go z pamięci. To też wydawało się bardzo prawdopodobne.
Skłamałbym przecież, gdybym nie wiedział, że naprawdę spora ilość alkoholu to potrafi. Samemu, w przeszłości, zdarzało mi się wypijać całe morze alkoholu. Nie po to jednak, by imponować nieznajomym opryszkom i wymądrzać się na tematy, o których nie miałem zielonego pojęcia - a po to, by uśmierzyć ból i naprawdę zapomnieć.
Nie patrzyłem w którą stronę odchodzi blondynka. Lepiej, aby zniknęła jak najszybciej - i tak też się stało. Mogłem przysiąść na murku nieopodal, tak, by mieć dobry widok na wejście do knajpy morderców i czekając na mojego znajomego w milczeniu palic papierosa.
zt
becomes law
resistance
becomes duty
1 X 1958?
Nie miała pieniędzy.
Z jakiegoś powodu to właśnie ich brak był ostatnio jedną z największych bolączek. Może dopiero teraz przyciskała ją rzeczywistość, ta okrutna świadomość, że na dobrą sprawę — cały jej dobytek mogła zmieścić w jednym podróżnym kuferku. Niebiosa, spadająca gwiazda pozbawiły ją nie tylko przeszłości, grzebiąc w popiołach wszystko, co pamiętała, zabierając wszelkie możliwości powrotu do spokojniejszych, dziecięcych lat. Przede wszystkim zatrzasnęły jej przed nosem drzwi do przyszłości, którą myślała, że miała już ułożoną. Z jednej strony przecież postanowiła poświęcić się jednorożcom, pozostając w bezpieczeństwie ramion rezerwatu, na łasce i niełasce nie tylko zwierząt, ale i lordów Parkinson, mogłaby kontynuować tę drogę, oderwać się od dóbr materialnych na dobre. Z drugiej jednak nowoodkryte powołanie do pomagania ludziom, podstawowa niezgoda na ludzką krzywdę i śmierć, były nie tylko naturalnym rozwinięciem jej empatii, którą do tej pory przede wszystkim okazywała zwierzętom właśnie, kazało wychodzić do świata, kazało żyć w nim, jednocześnie przygniatając ilością rzeczy, które musiała brać pod uwagę. Samotna panna żyć mogła tylko w pewnych, konkretnych ramach, tak społecznych, jak i po prostu majątkowych. Miała szczęście trafiając pod skrzydła pani Cassandry, to odejmowało przynajmniej część problemów. Ale czy mogła mieć pewność, że pozostanie w jej dobrych łaskach na zawsze? Przecież Maria Multon potrafiła zepsuć praktycznie wszystko. Szanse były tym większe, im bardziej próbowała temu zaradzić.
Łatwiej było uciekać w marzenia. W marzenia, które, póki co malowały się wyłącznie obrazami pod wymęczonymi powiekami, które pragnęły przemienić się w słowa, ale nie potrafiły. Za każdym razem, gdy próbowała usiąść przy stole, gdy otwierała dziennik z wytartymi rogami i sięgała po pióro, stronę zdobiło najwyżej kilka kleksów i jeszcze więcej wykreśleń. Wszystko brzmiało jakoś pospolicie, słowa nie składały się na porządny albo chociaż regularny rytm. Frustracja buzowała w żyłach, cóż za nieprzyjemne uczucie, nie móc wydobyć z siebie tego ciężaru.
Cóż za zdziwienie spłynęło na blondynkę, gdy na twarzy mijającego ją młodego mężczyzny zauważyła to samo, co momentami dostrzegała w swoim odbiciu w sklepowych witrynach. Zmarszczone brwi, nieobecne spojrzenie, palce drżące na krawędziach kieszeni. Mężczyzna przyspieszył kroku, wskoczył na drewniane schodki i otworzył szeroko drzwi, dopuszczając do uszu Marii drżący z emocji głos niosący za sobą fragment poematu.
Wdycham rzeczy, które mówisz.
zamrożone słowa palą moje płuca
gdy kolana sięgają ziemi.
Jestem niesamowicie zmęczony.
zamrożone słowa palą moje płuca
gdy kolana sięgają ziemi.
Jestem niesamowicie zmęczony.
Czy ktoś mógł czuć to samo, co ona? Zmarszczone brwi uruchomiły lawinę zdarzeń. Zatrzymała się na chodniku, próbując zajrzeć w zadymione okna, dostrzec coś jeszcze. Ale knajpa zdawała się zazdrośnie strzec swych sekretów przed postronnymi. Jedyną opcją na uciszenie bijącego w przyspieszonym tempie serca było ruszenie do środka, po niewidocznych śladach tamtego mężczyzny. Pchnięte drzwi ustąpiły z niespotykaną łagodnością, a głos natchnionego poety dotarł do niej raz jeszcze.
Wciąż zachowuję się jak sługa,
baranek na rzeź.
Ale tym razem,
ja, baranek, wiem, co mnie czeka.
baranek na rzeź.
Ale tym razem,
ja, baranek, wiem, co mnie czeka.
Ciepło rozlało się po ciele Marii, nawet pomimo nadmiaru papierosowego dymu nie śmiała przerwać deklamacji kaszlem. Na oślep odnalazła pierwsze lepsze krzesło — nie zwracając uwagi na to, że przy stoliku siedział już ktoś inny. Jeden z pergaminów rozłożonych na stole posłużył palcom Marii za oparcie, gdy próbowała na oślep zająć miejsce. Bo słowa, przenikające do jej duszy, płynęły dalej.
Pomimo wszystkiego, co kazano mi myśleć,
twoje słowa to po prostu więcej niż dźwięk.
twoje słowa to po prostu więcej niż dźwięk.
Szarozielone oczy skupiły się więc na kłaniającym się do owacji mężczyźnie; wargi rozwarły się we wdzięcznym za możliwość posłuchania uśmiechu, ale oczy, och, szarozielone oczy Marii pozostawały smutne. Smutne smutkiem osoby, która wiedziała, że była jednym z tych baranków. Człowiekiem zamkniętym w klatce ograniczeń własnych i społecznych. Opuszki palców przesunęły się bezmyślnie po pergaminie, nim poczuła jego fakturę. Natychmiast uświadomiła sobie swą pomyłkę. Dłoń natychmiast zsunęła się na materiał sukienki, który skrywał kolana, a wzrok — ostrożnie, jakby w obawie przed skarceniem, wzniósł się na siedzącego obok niej ciemnowłosego młodego mężczyznę.
— Ja... Och, proszę mi wybaczyć. Zasłuchałam się — wyszeptała przez zaciśnięte ze wstydu gardło, gdy czerwień rozlewała się nie tylko po policzkach, ale i po czubkach nosa i uszu. — Ja... Jeżeli panu przeszkadzam, to już pójdę...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
| 1 października 1958
Często przychodził do Knajpy Morderców by wsłuchiwać się w cudze wiersze. Zwykle nie deklamował własnych, w przeciwieństwie do wielu występujących ludzi, nie był debiutantem i nie musiał przebijać się ze swoją poezją poza kartki pochowane po szufladach. Zawsze czuł się niewłaściwie odbierając scenę tym, którzy potrzebowali jej bardziej od niego, którzy często po raz pierwszy pokonywali olbrzymi strach żeby odsłonić przed obcym tłumem swoją duszę. Ale to było też niezwykłe w całym tym miejscu. Każdą osobę, która przychodziła tu regularnie, łączyło jedno - umiłowanie odnajdywania ukrytych znaczeń słów. Mogli różnić się wrażliwością, czystością krwi, czy preferowaną formą wiersza, ale wszyscy dzielili zrozumienie dla sztuki, jaką potrafiły tworzyć słowa. Cecil siedział zasłuchany w najnowszą deklamację, notując co ciekawsze wyrażenia i rymy. Papierosowy dym unosił się ciężko wokół jego stolika i jak to często tutaj, on również palił. Dawno wystygnięta herbata stała na drugim końcu, zawalonego papierami stołu i nie od razu Caradog dostrzegł, że ma towarzystwo. Młoda blondynka tak zasłuchana była w wiersz, że sama zdawała się nie zauważać nikogo wokół. W tym siedzącego przy stoliku Cecila i jego pozbawionych ładu notatek. Nie chciał przerywać jej chwili zachwytu, więc uśmiechając się lekko pod nosem, odwrócił swoją uwagę z powrotem do artysty na scenie. Wiersz mu się podobał. Nie był niczym, co sam by napisał, ale po to przychodził w to miejsce, by poznać jak inni ludzie widzą słowa; swoją perspektywę już znał.
Coś w jego duszy przestawiło się, gdy słuchał o odzyskującym świadomość baranku. Kogo on słuchał? Czy dotąd był głuchy z miłości, wygody czy głupoty? I czy lepiej mu jest z wiedzą, że zmierza na rzeź? Czy taka zdrada boli? Na pewno, w końcu jest czymś więcej niż słowami. Ale czy to jednak nie okrutne wobec baranka? Czy nie lepiej nie wiedzieć, że oto pokonało się swój ostatni zakręt w życiu? Czy uświadomienie sobie, że to już koniec, w momencie kiedy nic nie można z tym zrobić nie jest za surową karą za głupią miłość i ignorancję? Najwyraźniej nie dla baranka. On woli wiedzieć, że został okłamany. Woli wiedzieć, że sącząca się w jego uszy trucizna to więcej niż dźwięk. Ale o ile więcej? Caradog chciał poznać odpowiedź. I kim byli ci, którzy trzymali baranka w błogiej nieświadomości? Czyż nie po prostu inne baranki? Cecil nagrodził autora piętrzących się w jego głowie pytań oklaskami. Tym była w jego odczuciu dobra poezja, sztuką zmuszania czytelnika do samodzielnego poszukiwania odpowiedzi na dobrze postawione pytania.
- Nie ma za co przepraszać - zapewnił z uśmiechem, gdy blondwłosa dziewczyna obudziła się z transu, w który wprawił ją wiersz. - To był bardzo dobry kawałek, autor z pewnością doceni pani komplement.
Zajął się zbieraniem rozrzuconych po stole papierów uśmiechając się do kobiety przepraszająco. W swoim nierozgarnięciu zajął zdecydowanie za dużo miejsca. Przysunął zimną herbatę bliżej siebie i zgasił tlącego się w popielniczce papierosa.
- Proszę, zostań. To jeszcze nie koniec na dzisiaj. Mamy tylko pół godziny przerwy na pozbieranie myśli i złożenie zamówień, żeby potem nie przeszkadzać - wyjaśnił lekko speszony, gestem zapraszając nieznajomą do zajęcia miejsca na resztę wieczoru. -To tylko moje notatki… Zawsze się zapominam i zajmuję cały stolik, ale proszę, śmiało, tu naprawdę jest wolne.
Bardzo próbował zatuszować śmiechem swoją nerwowość, całkowicie opacznie odczytując gest szybkiego zabrania ręki ze stołu. Przyjrzał się nieco dokładniej nieznajomej, która zaszczyciła go swoją obecnością i zdawało mu się, że dostrzegł w jej oczach zupełnie nieobcą mu tęsknotę.
- Co myślisz o wierszu? O ile oczywiście chcesz się dzielić tak intymnymi uczuciami z zupełnie obcym człowiekiem.
Uśmiechnął się, tym razem nieco pewniej.
- Caradog Blishwick - przedstawił się. - Znajomi mówią mi też Cecil.
Oparł się nieco wygodniej na krześle, odpalając kolejnego papierosa i różdżkę ogrzewając zimną herbatę. Nie upił jednak nawet łyka, jak zwykle po zabawach z temperaturą, teraz była za gorąca. Zostawił ją więc do wystygnięcia i kiedy wrócił wzrokiem do kobiety i przerwanej rozmowy, ponownie zapomniał o stojącej przed nim filiżance. Cóż, taki najwyraźniej jej los.
Często przychodził do Knajpy Morderców by wsłuchiwać się w cudze wiersze. Zwykle nie deklamował własnych, w przeciwieństwie do wielu występujących ludzi, nie był debiutantem i nie musiał przebijać się ze swoją poezją poza kartki pochowane po szufladach. Zawsze czuł się niewłaściwie odbierając scenę tym, którzy potrzebowali jej bardziej od niego, którzy często po raz pierwszy pokonywali olbrzymi strach żeby odsłonić przed obcym tłumem swoją duszę. Ale to było też niezwykłe w całym tym miejscu. Każdą osobę, która przychodziła tu regularnie, łączyło jedno - umiłowanie odnajdywania ukrytych znaczeń słów. Mogli różnić się wrażliwością, czystością krwi, czy preferowaną formą wiersza, ale wszyscy dzielili zrozumienie dla sztuki, jaką potrafiły tworzyć słowa. Cecil siedział zasłuchany w najnowszą deklamację, notując co ciekawsze wyrażenia i rymy. Papierosowy dym unosił się ciężko wokół jego stolika i jak to często tutaj, on również palił. Dawno wystygnięta herbata stała na drugim końcu, zawalonego papierami stołu i nie od razu Caradog dostrzegł, że ma towarzystwo. Młoda blondynka tak zasłuchana była w wiersz, że sama zdawała się nie zauważać nikogo wokół. W tym siedzącego przy stoliku Cecila i jego pozbawionych ładu notatek. Nie chciał przerywać jej chwili zachwytu, więc uśmiechając się lekko pod nosem, odwrócił swoją uwagę z powrotem do artysty na scenie. Wiersz mu się podobał. Nie był niczym, co sam by napisał, ale po to przychodził w to miejsce, by poznać jak inni ludzie widzą słowa; swoją perspektywę już znał.
Coś w jego duszy przestawiło się, gdy słuchał o odzyskującym świadomość baranku. Kogo on słuchał? Czy dotąd był głuchy z miłości, wygody czy głupoty? I czy lepiej mu jest z wiedzą, że zmierza na rzeź? Czy taka zdrada boli? Na pewno, w końcu jest czymś więcej niż słowami. Ale czy to jednak nie okrutne wobec baranka? Czy nie lepiej nie wiedzieć, że oto pokonało się swój ostatni zakręt w życiu? Czy uświadomienie sobie, że to już koniec, w momencie kiedy nic nie można z tym zrobić nie jest za surową karą za głupią miłość i ignorancję? Najwyraźniej nie dla baranka. On woli wiedzieć, że został okłamany. Woli wiedzieć, że sącząca się w jego uszy trucizna to więcej niż dźwięk. Ale o ile więcej? Caradog chciał poznać odpowiedź. I kim byli ci, którzy trzymali baranka w błogiej nieświadomości? Czyż nie po prostu inne baranki? Cecil nagrodził autora piętrzących się w jego głowie pytań oklaskami. Tym była w jego odczuciu dobra poezja, sztuką zmuszania czytelnika do samodzielnego poszukiwania odpowiedzi na dobrze postawione pytania.
- Nie ma za co przepraszać - zapewnił z uśmiechem, gdy blondwłosa dziewczyna obudziła się z transu, w który wprawił ją wiersz. - To był bardzo dobry kawałek, autor z pewnością doceni pani komplement.
Zajął się zbieraniem rozrzuconych po stole papierów uśmiechając się do kobiety przepraszająco. W swoim nierozgarnięciu zajął zdecydowanie za dużo miejsca. Przysunął zimną herbatę bliżej siebie i zgasił tlącego się w popielniczce papierosa.
- Proszę, zostań. To jeszcze nie koniec na dzisiaj. Mamy tylko pół godziny przerwy na pozbieranie myśli i złożenie zamówień, żeby potem nie przeszkadzać - wyjaśnił lekko speszony, gestem zapraszając nieznajomą do zajęcia miejsca na resztę wieczoru. -To tylko moje notatki… Zawsze się zapominam i zajmuję cały stolik, ale proszę, śmiało, tu naprawdę jest wolne.
Bardzo próbował zatuszować śmiechem swoją nerwowość, całkowicie opacznie odczytując gest szybkiego zabrania ręki ze stołu. Przyjrzał się nieco dokładniej nieznajomej, która zaszczyciła go swoją obecnością i zdawało mu się, że dostrzegł w jej oczach zupełnie nieobcą mu tęsknotę.
- Co myślisz o wierszu? O ile oczywiście chcesz się dzielić tak intymnymi uczuciami z zupełnie obcym człowiekiem.
Uśmiechnął się, tym razem nieco pewniej.
- Caradog Blishwick - przedstawił się. - Znajomi mówią mi też Cecil.
Oparł się nieco wygodniej na krześle, odpalając kolejnego papierosa i różdżkę ogrzewając zimną herbatę. Nie upił jednak nawet łyka, jak zwykle po zabawach z temperaturą, teraz była za gorąca. Zostawił ją więc do wystygnięcia i kiedy wrócił wzrokiem do kobiety i przerwanej rozmowy, ponownie zapomniał o stojącej przed nim filiżance. Cóż, taki najwyraźniej jej los.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Symbolika baranka była dla niej niezwykle bliska. Sama czuła się jak taki, ze śnieżnobiałym futrem, ufnością i bezbronnością wpisaną nie tylko w wygląd, ale i cały rodowód. Multoni mówili, że papier się nie rumieni chyba dlatego, że sami robili to niezwykle często. Rodzina marzycieli, przesiąknięta miłością do natury i sztuki, a w tym w szczególności do poezji zobowiązywała ją do pewnych zachowań, których wagi nie była nawet świadoma. Nic dziwnego, że literaturę pokochała jeszcze przed trafieniem do szkoły, w której miłość ta zdecydowanie się pogłębiła. Zapuszczone wcześnie korzenie oplotły ciasno młode serce, tworząc dla niego niezwykłą klatkę, z którego nie chciało się nigdy wydostać.
Czy więzienie dalej jest więzieniem, gdy człowiek zgadza się na przebywanie w nim?
Była barankiem, prowadzonym na smyczy, przekonywała się o tym wielokrotnie, ufając coraz to kolejnej osobie, która nie musiała wcale kierować się jej dobrem. Nawet mimo kolejnego rozczarowania, w które pchała się niemalże na własne życzenie, nie potrafiła tak po prostu zaprzeczyć swojej naturze. Gdzieś w środku niej samej wciąż tkwiło przekonanie, że każdy zasługiwał na jej dobroć, na kolejną szansę, spróbowanie jeszcze raz. Co z tego, że ludzie zdecydowanie zbyt często korzystali z jej nastawienia, kontrując jej marzycielstwo z często przerażającą prozą życia. To w swoich marzeniach, zanurzona po szyję w poczuciu misji względem świata i drugiego człowieka czuła się najbardziej bezpiecznie.
I nie chciała być jak baranek z wiersza, nie chciała zyskiwać świadomości, stawać twarzą w twarz z czymś, co musiało być — nie dopuszczała do siebie innej opcji — zniewalającą beznadzieją i triumfem przestrachu.
Przez moment chyba nawet trwała w tej emocji, gdy szarozielone spojrzenie najpierw spoczęło na ciemnowłosym młodym mężczyźnie, żeby później wstydliwie uciec gdzieś w dół, najpierw na papiery, a potem jeszcze dalej, na bok, w okolice nóg niedalekiego stolika. Gotowa była powstać, odnaleźć drogę do wyjścia, ale papierosowy dym, który wypełniał pomieszczenie, a uciekał także z palonego przez Cecila papierosa, układał się w obłoki, które tylko przy odrobinie dobrej woli i wyobraźni układały się w... baranka. Niedługo jednak musiała cierpieć narzucone przez siebie samą katusze, głos jej towarzysza brzmiał nie tyle miło, co w pewien sposób łagodnie; a może chciała tak go odbierać? Och, teraz to nieważne, zupełnie nieważne, bo świat w jego osobie przekazywał jej, że może tak właśnie miało być. Że tego oczekiwać mógł autor wiersza, który sprytnie i zwinnie przemknął bokiem w kierunku przeciwnym do stolika zajmowanego przez pana Blishwicka i pannę Multon.
— Pan zaczeka, już panu pomagam — zaoferowała, niemalże instynktownie wyciągając dłonie do pomocy. Delikatność jej ruchów była zapewne zbyt wyraźna, aby jej nie zauważyć; ona sama widziała, że pergamin zapisany był słowami. Nieistotne było przy tym, co to za słowa, co zamierzały przekazać. Ważne było, że kawałek papieru miał już duszę, należało się z nim obchodzić w godny sposób, uniknąć zagięcia krawędzi nawet, gdy było się onieśmielonym prośbą o zostanie. Przez moment zamarzła w bezruchu, gdzieś w połowie wyrównywania kartek, ale tym razem usta poczęły powoli wyginać się w uśmiechu, wciąż nieśmiałym, speszonym nagłością, z którą zderzyli się najwyraźniej obydwoje. — Proszę, mam nadzieję, że żadnej nie zgubiłam — podsunęła kartki w jego kierunku, na chwilę jeszcze raz podnosząc wzrok tak, aby zajrzeć w jego oczy. W tym świetle wydawały się podobne w odcieniu do jej własnych, zieleń próbująca przebić się ponad szarością, ale to nie barwa najbardziej przykuła jej uwagę. To coś, co widziała codziennie we własnym lustrzanym odbiciu, czego nie mogła z siebie zmyć, co wrosło już w nią, łącząc się nierozerwalnie z istotą jej jestestwa.
Tęsknota. Droga przyjaciółka.
— Nie pozostawia mi pan wyboru, tak żarliwej prośbie można tylko ulec — odpowiedziała wreszcie, nim pozwoliła sobie na głębszy oddech, nim czas przyszedł na formalności konieczne i te zupełnie dobrowolne. Pytanie za pytanie wydawało się uczciwą opcją. — Jest uniwersalny. Baranek mówi o sobie wystarczająco, aby zarysować swoją historię, ale na tyle mało, by pozwolić utożsamiać się ze sobą szerokiej publice. Można nawet pokusić się o sformułowanie, że każdy był choć raz barankiem w swoim życiu — a niektórzy nigdy nie przestawali nim być, dodana w myślach opinia była zbyt intymna, musiała pozostać zniewoloną w jednym tylko umyśle. Choć podobno przed obcymi było znacznie łatwiej się otworzyć. — A pan? Jakie ma o nim zdanie? Wygląda na to, że nie trafił pan tutaj po raz pierwszy — znał harmonogram wydarzenia, czuł się na tyle swobodnie, że prowadził tu własne notatki. Ktoś, kto zbłądził w to miejsce, podobnie jak Maria, zapewne nie zachowywałby się podobnie.
— Maria Multon — odpowiedziała, o dziwo, bez zająknięcia, pochylając lekko głowę; odruch panny wychowanej przez surowe francuskie mesdames. — Ale moi znajomi mówią mi tylko Marysia — wraz z kolejnymi słowami, kąciki ust wędrowały coraz to wyżej w górę, podobnie jak prawa dłoń, która ostatecznie spoczęła na jej policzku. Drobny, nerwowy tik, który zwykł jej nie opuszczać w chwilach zakłopotania, najczęściej własną nieporadnością społeczną. — Mówiłeś, że mamy tylko pół godziny na zebranie myśli i złożenie zamówień — porzucenie formy grzecznościowej pan przyszło znacznie łatwiej, niż by się tego spodziewała. — Niech no zobaczę, na co mogę sobie pozwolić... — mruknęła do siebie, z kieszeni płaszcza wyciągając niewielką, lekką sakiewkę. Gdy ta otworzyła się, Maria wysypała jej nędzną zawartość — kilkanaście knutów i jeden sykl — na blat stolika. Przygryzienie wewnętrznej części policzka przyszło samo, tak jak odruchowe ułożenie monet w kilku równych rzędach, jakby to miało nadać im określonej wartości. Ostatecznie pora przyszła tylko na westchnienie i wsunięcie ich na powrót do sakiewki. — Cóż, wygląda na to, że dzisiaj czeka mnie uczta dla duszy — próbowała obrócić sytuację w żart, zmusiła się nawet do zaśmiania, ale uśmiech nie sięgał już wyraźnie smutnych oczu.
Czy więzienie dalej jest więzieniem, gdy człowiek zgadza się na przebywanie w nim?
Była barankiem, prowadzonym na smyczy, przekonywała się o tym wielokrotnie, ufając coraz to kolejnej osobie, która nie musiała wcale kierować się jej dobrem. Nawet mimo kolejnego rozczarowania, w które pchała się niemalże na własne życzenie, nie potrafiła tak po prostu zaprzeczyć swojej naturze. Gdzieś w środku niej samej wciąż tkwiło przekonanie, że każdy zasługiwał na jej dobroć, na kolejną szansę, spróbowanie jeszcze raz. Co z tego, że ludzie zdecydowanie zbyt często korzystali z jej nastawienia, kontrując jej marzycielstwo z często przerażającą prozą życia. To w swoich marzeniach, zanurzona po szyję w poczuciu misji względem świata i drugiego człowieka czuła się najbardziej bezpiecznie.
I nie chciała być jak baranek z wiersza, nie chciała zyskiwać świadomości, stawać twarzą w twarz z czymś, co musiało być — nie dopuszczała do siebie innej opcji — zniewalającą beznadzieją i triumfem przestrachu.
Przez moment chyba nawet trwała w tej emocji, gdy szarozielone spojrzenie najpierw spoczęło na ciemnowłosym młodym mężczyźnie, żeby później wstydliwie uciec gdzieś w dół, najpierw na papiery, a potem jeszcze dalej, na bok, w okolice nóg niedalekiego stolika. Gotowa była powstać, odnaleźć drogę do wyjścia, ale papierosowy dym, który wypełniał pomieszczenie, a uciekał także z palonego przez Cecila papierosa, układał się w obłoki, które tylko przy odrobinie dobrej woli i wyobraźni układały się w... baranka. Niedługo jednak musiała cierpieć narzucone przez siebie samą katusze, głos jej towarzysza brzmiał nie tyle miło, co w pewien sposób łagodnie; a może chciała tak go odbierać? Och, teraz to nieważne, zupełnie nieważne, bo świat w jego osobie przekazywał jej, że może tak właśnie miało być. Że tego oczekiwać mógł autor wiersza, który sprytnie i zwinnie przemknął bokiem w kierunku przeciwnym do stolika zajmowanego przez pana Blishwicka i pannę Multon.
— Pan zaczeka, już panu pomagam — zaoferowała, niemalże instynktownie wyciągając dłonie do pomocy. Delikatność jej ruchów była zapewne zbyt wyraźna, aby jej nie zauważyć; ona sama widziała, że pergamin zapisany był słowami. Nieistotne było przy tym, co to za słowa, co zamierzały przekazać. Ważne było, że kawałek papieru miał już duszę, należało się z nim obchodzić w godny sposób, uniknąć zagięcia krawędzi nawet, gdy było się onieśmielonym prośbą o zostanie. Przez moment zamarzła w bezruchu, gdzieś w połowie wyrównywania kartek, ale tym razem usta poczęły powoli wyginać się w uśmiechu, wciąż nieśmiałym, speszonym nagłością, z którą zderzyli się najwyraźniej obydwoje. — Proszę, mam nadzieję, że żadnej nie zgubiłam — podsunęła kartki w jego kierunku, na chwilę jeszcze raz podnosząc wzrok tak, aby zajrzeć w jego oczy. W tym świetle wydawały się podobne w odcieniu do jej własnych, zieleń próbująca przebić się ponad szarością, ale to nie barwa najbardziej przykuła jej uwagę. To coś, co widziała codziennie we własnym lustrzanym odbiciu, czego nie mogła z siebie zmyć, co wrosło już w nią, łącząc się nierozerwalnie z istotą jej jestestwa.
Tęsknota. Droga przyjaciółka.
— Nie pozostawia mi pan wyboru, tak żarliwej prośbie można tylko ulec — odpowiedziała wreszcie, nim pozwoliła sobie na głębszy oddech, nim czas przyszedł na formalności konieczne i te zupełnie dobrowolne. Pytanie za pytanie wydawało się uczciwą opcją. — Jest uniwersalny. Baranek mówi o sobie wystarczająco, aby zarysować swoją historię, ale na tyle mało, by pozwolić utożsamiać się ze sobą szerokiej publice. Można nawet pokusić się o sformułowanie, że każdy był choć raz barankiem w swoim życiu — a niektórzy nigdy nie przestawali nim być, dodana w myślach opinia była zbyt intymna, musiała pozostać zniewoloną w jednym tylko umyśle. Choć podobno przed obcymi było znacznie łatwiej się otworzyć. — A pan? Jakie ma o nim zdanie? Wygląda na to, że nie trafił pan tutaj po raz pierwszy — znał harmonogram wydarzenia, czuł się na tyle swobodnie, że prowadził tu własne notatki. Ktoś, kto zbłądził w to miejsce, podobnie jak Maria, zapewne nie zachowywałby się podobnie.
— Maria Multon — odpowiedziała, o dziwo, bez zająknięcia, pochylając lekko głowę; odruch panny wychowanej przez surowe francuskie mesdames. — Ale moi znajomi mówią mi tylko Marysia — wraz z kolejnymi słowami, kąciki ust wędrowały coraz to wyżej w górę, podobnie jak prawa dłoń, która ostatecznie spoczęła na jej policzku. Drobny, nerwowy tik, który zwykł jej nie opuszczać w chwilach zakłopotania, najczęściej własną nieporadnością społeczną. — Mówiłeś, że mamy tylko pół godziny na zebranie myśli i złożenie zamówień — porzucenie formy grzecznościowej pan przyszło znacznie łatwiej, niż by się tego spodziewała. — Niech no zobaczę, na co mogę sobie pozwolić... — mruknęła do siebie, z kieszeni płaszcza wyciągając niewielką, lekką sakiewkę. Gdy ta otworzyła się, Maria wysypała jej nędzną zawartość — kilkanaście knutów i jeden sykl — na blat stolika. Przygryzienie wewnętrznej części policzka przyszło samo, tak jak odruchowe ułożenie monet w kilku równych rzędach, jakby to miało nadać im określonej wartości. Ostatecznie pora przyszła tylko na westchnienie i wsunięcie ich na powrót do sakiewki. — Cóż, wygląda na to, że dzisiaj czeka mnie uczta dla duszy — próbowała obrócić sytuację w żart, zmusiła się nawet do zaśmiania, ale uśmiech nie sięgał już wyraźnie smutnych oczu.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Jeżeli ludzie na świecie dzielili się na skrzywdzone dzieci i resztę, to Caradog zdecydowanie był resztą. Miał szczęśliwe dzieciństwo, nawet jeśli chorowite. Jego rodzice się kochali. Ojciec wieczorami opowiadał mu przepiękne bajki o Czarodzieju, który mieszkał w sosjerce. Mama śpiewała mu kołysanki i robiła rano śniadania. Brat żył. Siostra nie próbowała zamordować nikogo w rodzinie. To wszystko złożyło się na jeden bardzo istotny fakt w życiu Cecila. Nie był materiałem na bohatera. Nie oznaczało to jednak, że nie mógł cierpieć. Nikt bowiem nie cierpi tak pięknie jak poeci. Na szczęście dla Caradoga (choć warto nadmienić, że on tego za szczęście nie uważał, obiektywnie jednak patrząc, jest to okoliczność w pewnym sensie życiowo, a przynajmniej twórczo pozytywna), wybuchła wojna. Wojna działa na poetów jak olejek arganowy na włosy, pozwala im błyszczeć.
Nie postrzegał się też jako baranka. Może powinien, ale nigdy tak o sobie nie myślał. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, że też jest prowadzony na rzeź. Jeden koniec postronka uwiązany był mocno na jego szyi. Za drugi ciągnął się sam, ku otchłani, której wciąż na razie za dobrze nie widział. Ale zmierzał w jej kierunku, nieuchronnie ku katastrofie, która musiała się zdarzyć, i którą czuł każdą kroplą krwi swojego jestestwa. I jeśli świat się uparł nie zrzucić mu go na głowę, sam musiał stanąć w miejscu, w które na pewno spadnie. Nie robił tego celowo. Chociaż to chyba nie miało aż takiego znaczenia. Tak czy inaczej, wciąż nie widział w sobie baranka, postrzeganie się jako mimowolnej ofiary byłoby nie na miejscu. Nie znaczy to jednak, że nie mógł się z barankiem empatyzować. W piersi Caradoga kryło się serce zdolne do odczuwania wielu emocji, w większości nie jego własnych. Nie zastanawiał się nad tym nigdy wcześniej, ale to ta wrażliwość ukształtowała go w poetę.
- Nie trzeba, naprawdę - zmieszał się, kiedy nieznajoma wzięła w dłonie jedną z kartek zapisaną urwanymi wersami wiersza, który próbował właśnie napisać. Nie bał się, że mogła z nimi zrobić coś niecnego, na przykład zalać gorącą herbatą, ale nie lubił pokazywać nikomu nieskończonej pracy. Było w tym zbyt wiele surowości i zdecydowanie za dużo odsłoniętej duszy, żeby traktować je po macoszemu. Te gołe emocje potrzebowały tarczy z słów, która wciąż była mocno dziurawa. - Dziękuję bardzo, wszystkie są na miejscu - odebrał kartki z delikatną ulgą, że zapisane na niej litery pozostały nieodczytane. Na chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały i Caradog uśmiechnął się nerwowo, uciekając wzrokiem na trzymane już w dłoni papiery. Nigdy nie był najlepszy w patrzeniu ludziom w oczy. Często mówiły coś zupełnie innego niż usta i trudno było się przez to skupiać na rozmowie. Unikanie więc kontaktu wzrokowego weszło mu w nawyk. - Przepraszam za ten bałagan - dodał wpychając papiery do skórzanej torby, którą znowu schował pod stolik.
Zarumienił się gdy jego towarzyszka przyjęła zaproszenie do stolika. Ale nie mając pomysłu na żadną, błyskotliwą odpowiedź po prostu uśmiechnął się jeszcze raz i liczył na to, że wyrazi to więcej niż tysiąc słów. I że wśród nich nie będzie niczego zawstydzającego.
- Myślę, że każdy z nas albo był, albo będzie, albo niezmiennie jest barankiem. Ale w pewien wywrotny sposób to wyraz siły, nie słabości. Baranek z wiersza nie jest nieświadomą ofiarą, on rozpoznaje świat, w którym żyje i postanawia stawić mu czoło. To symbol wkraczania w dorosłość i tracenia dziecięcej naiwności, baranek niedługo zmieni się w barana, którego rogi pozwolą lepiej radzić sobie z tymi, którzy chcieliby go poświęcić. Pytanie tylko, czy zdąży? - Wzruszył ramionami. - Oczywiście, te interpretacje się nie wykluczają, każdy z nas kiedyś musiał zostać dorosłym. A to nie jest najlepszy czas na żegnanie dzieciństwa - skrzywił się lekko i zaciągnął papierosem, zabijając nieprzyjemny posmak, jaki na języku pozostawiły ostatnie słowa. Sam przez to przeszedł. Przez roztrzaskanie naiwnych wierzeń brutalnością wojny. Czuł się przez to starszy niż powinien. Ale nie pytał Marysi o to czy miała podobne przemyślenia. To było jednak zbyt intymne. Warte umieszczenia w wierszu.
Taktownie odwrócił spojrzenie od wysypanych na stół knutów. Jego sakiewka wyglądała tylko odrobinę lepiej. Nie żeby nawet duża zawartość pozwoliła na nabycie tu czegoś lepszego niż bimber albo parzona już któryś raz herbata, nalewana zupełnie nie po brytyjsku, bo z wielkiego gara. Kogo w czasie wojny stać było na rozdawanie cennych fusów, kiedy z jednej porcji można napoić dwadzieścia osób?
- Proszę - przesunął w kierunku Marysi parujący kubek. - Nawet jej jeszcze nie zacząłem. - Zaciągnął się ostatni raz papierosem zanim zgasił go w popielniczce, bezpiecznie oddalonej od łatwopalnego papieru. - Szkoda żeby znowu wystygła.
Cecil zamawiał herbatę często, bo lubił jej smak, co nie znaczyło jeszcze, że równie często pamiętał o jej wypiciu. Dużo bardziej chodziło o rytuał i zapewnienie, że właściciele baru nie wyrzucą go za zajmowanie stolika przez cały wieczór i niezamawianie niczego dla siebie. Co prawda jego wiersze potrafiły przyciągnąć wystarczająco słuchaczy, którzy byli skłonni wydać odrobinę na zwilżenie gardła, ale Caradog nie chciał występować. Płonący w nim ostatnio gniew i zrodzone z niego wiersze nie nadawały się do wygłaszania w dusznych papierosowym dymem, ustronnych zakątkach poezji. Tląca się w nim rewolucja potrzebowała innego audytorium. I innego głosu, który potrafiłby nie tylko wzruszać, ale przede wszystkim porywać tłumy. Cecil jeszcze nie był na to gotowy, na razie więc słuchał i pozwalał swoim emocjom kotłować się w milczeniu, w bezpiecznej przestrzeni własnej czaszki i bijącego coraz mocniej serca.
- Co cię tu ściągnęło? - Przerwał swój ciąg rozmyślań, który prędzej czy później doprowadziłby go na przeklętą scenę. - Poznaję to spojrzenie. Już piszesz wiersze, czy póki co tylko je przeżywasz? - Cecil bardzo by chciał być tak odważny i sam wpaść na tak błyskotliwe pytanie. Prawda jest jednak taka, że były to słowa, które sam usłyszał, kiedy pierwszy raz zabłądził w zadymione progi Knajpy Morderców. Wedy zrobiły na nim wrażenie. I miał tylko nadzieję, że i teraz nie zabrzmiały zupełnie niezdarnie.
Nie postrzegał się też jako baranka. Może powinien, ale nigdy tak o sobie nie myślał. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, że też jest prowadzony na rzeź. Jeden koniec postronka uwiązany był mocno na jego szyi. Za drugi ciągnął się sam, ku otchłani, której wciąż na razie za dobrze nie widział. Ale zmierzał w jej kierunku, nieuchronnie ku katastrofie, która musiała się zdarzyć, i którą czuł każdą kroplą krwi swojego jestestwa. I jeśli świat się uparł nie zrzucić mu go na głowę, sam musiał stanąć w miejscu, w które na pewno spadnie. Nie robił tego celowo. Chociaż to chyba nie miało aż takiego znaczenia. Tak czy inaczej, wciąż nie widział w sobie baranka, postrzeganie się jako mimowolnej ofiary byłoby nie na miejscu. Nie znaczy to jednak, że nie mógł się z barankiem empatyzować. W piersi Caradoga kryło się serce zdolne do odczuwania wielu emocji, w większości nie jego własnych. Nie zastanawiał się nad tym nigdy wcześniej, ale to ta wrażliwość ukształtowała go w poetę.
- Nie trzeba, naprawdę - zmieszał się, kiedy nieznajoma wzięła w dłonie jedną z kartek zapisaną urwanymi wersami wiersza, który próbował właśnie napisać. Nie bał się, że mogła z nimi zrobić coś niecnego, na przykład zalać gorącą herbatą, ale nie lubił pokazywać nikomu nieskończonej pracy. Było w tym zbyt wiele surowości i zdecydowanie za dużo odsłoniętej duszy, żeby traktować je po macoszemu. Te gołe emocje potrzebowały tarczy z słów, która wciąż była mocno dziurawa. - Dziękuję bardzo, wszystkie są na miejscu - odebrał kartki z delikatną ulgą, że zapisane na niej litery pozostały nieodczytane. Na chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały i Caradog uśmiechnął się nerwowo, uciekając wzrokiem na trzymane już w dłoni papiery. Nigdy nie był najlepszy w patrzeniu ludziom w oczy. Często mówiły coś zupełnie innego niż usta i trudno było się przez to skupiać na rozmowie. Unikanie więc kontaktu wzrokowego weszło mu w nawyk. - Przepraszam za ten bałagan - dodał wpychając papiery do skórzanej torby, którą znowu schował pod stolik.
Zarumienił się gdy jego towarzyszka przyjęła zaproszenie do stolika. Ale nie mając pomysłu na żadną, błyskotliwą odpowiedź po prostu uśmiechnął się jeszcze raz i liczył na to, że wyrazi to więcej niż tysiąc słów. I że wśród nich nie będzie niczego zawstydzającego.
- Myślę, że każdy z nas albo był, albo będzie, albo niezmiennie jest barankiem. Ale w pewien wywrotny sposób to wyraz siły, nie słabości. Baranek z wiersza nie jest nieświadomą ofiarą, on rozpoznaje świat, w którym żyje i postanawia stawić mu czoło. To symbol wkraczania w dorosłość i tracenia dziecięcej naiwności, baranek niedługo zmieni się w barana, którego rogi pozwolą lepiej radzić sobie z tymi, którzy chcieliby go poświęcić. Pytanie tylko, czy zdąży? - Wzruszył ramionami. - Oczywiście, te interpretacje się nie wykluczają, każdy z nas kiedyś musiał zostać dorosłym. A to nie jest najlepszy czas na żegnanie dzieciństwa - skrzywił się lekko i zaciągnął papierosem, zabijając nieprzyjemny posmak, jaki na języku pozostawiły ostatnie słowa. Sam przez to przeszedł. Przez roztrzaskanie naiwnych wierzeń brutalnością wojny. Czuł się przez to starszy niż powinien. Ale nie pytał Marysi o to czy miała podobne przemyślenia. To było jednak zbyt intymne. Warte umieszczenia w wierszu.
Taktownie odwrócił spojrzenie od wysypanych na stół knutów. Jego sakiewka wyglądała tylko odrobinę lepiej. Nie żeby nawet duża zawartość pozwoliła na nabycie tu czegoś lepszego niż bimber albo parzona już któryś raz herbata, nalewana zupełnie nie po brytyjsku, bo z wielkiego gara. Kogo w czasie wojny stać było na rozdawanie cennych fusów, kiedy z jednej porcji można napoić dwadzieścia osób?
- Proszę - przesunął w kierunku Marysi parujący kubek. - Nawet jej jeszcze nie zacząłem. - Zaciągnął się ostatni raz papierosem zanim zgasił go w popielniczce, bezpiecznie oddalonej od łatwopalnego papieru. - Szkoda żeby znowu wystygła.
Cecil zamawiał herbatę często, bo lubił jej smak, co nie znaczyło jeszcze, że równie często pamiętał o jej wypiciu. Dużo bardziej chodziło o rytuał i zapewnienie, że właściciele baru nie wyrzucą go za zajmowanie stolika przez cały wieczór i niezamawianie niczego dla siebie. Co prawda jego wiersze potrafiły przyciągnąć wystarczająco słuchaczy, którzy byli skłonni wydać odrobinę na zwilżenie gardła, ale Caradog nie chciał występować. Płonący w nim ostatnio gniew i zrodzone z niego wiersze nie nadawały się do wygłaszania w dusznych papierosowym dymem, ustronnych zakątkach poezji. Tląca się w nim rewolucja potrzebowała innego audytorium. I innego głosu, który potrafiłby nie tylko wzruszać, ale przede wszystkim porywać tłumy. Cecil jeszcze nie był na to gotowy, na razie więc słuchał i pozwalał swoim emocjom kotłować się w milczeniu, w bezpiecznej przestrzeni własnej czaszki i bijącego coraz mocniej serca.
- Co cię tu ściągnęło? - Przerwał swój ciąg rozmyślań, który prędzej czy później doprowadziłby go na przeklętą scenę. - Poznaję to spojrzenie. Już piszesz wiersze, czy póki co tylko je przeżywasz? - Cecil bardzo by chciał być tak odważny i sam wpaść na tak błyskotliwe pytanie. Prawda jest jednak taka, że były to słowa, które sam usłyszał, kiedy pierwszy raz zabłądził w zadymione progi Knajpy Morderców. Wedy zrobiły na nim wrażenie. I miał tylko nadzieję, że i teraz nie zabrzmiały zupełnie niezdarnie.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie patrzyła na słowa, które mieszkały na kartkach; w tych porozrzucanych w trakcie poetyckiego recitalu było tyle samo, a może nawet więcej, intymności co w listach. Korespondencja, nawet spisana wierszem, nie należała do niej, dlatego Maria nie próbowała się z nią nawet zapoznać. Wydawało jej się jednak, może kątem oka, może gdzieś na skraju pola widzenia, że nieznajomy wydawał się być nieco zmieszany, może speszony, ale na szczęście — chyba dla nich obojga — napięcie uszło z niego w stopniu przynajmniej minimalnym, gdy zwróciła mu kartki. Byłoby jej jeszcze bardziej niezręcznie, niż jemu przed chwilą, gdyby próba pomocy skończyła się nieumyślnym nadużyciem, przekroczeniem nieprzekraczalnej granicy. Z niewypowiedzianą ulgą sama uciekła wzrokiem, gdy przepraszał, niepotrzebnie, za bałagan. Odnaleźli się oni, dwójka młodych, niezręcznych do bólu ludzi, jak w korcu maku. Nie mogła mieć mu za złe małomówności, przynajmniej tej początkowej, gdy uśmiechał się tak uroczo i gdy dostrzegła subtelną czerwień spowijającą jego policzki. Ba, nie była świadoma, że na jej usta wystąpił uśmiech niemal bliźniaczy, nosząca tysiąc słów odpowiedź, w znajomych barwach różu i czerwieni. Zasłuchała się w jego interpretację, nie zwracając uwagi, że ciało samo ułożyło się w wygodniej dla niego pozycji. Łokieć oparł się o blat stołu, przedramię wyprostowało, a kołyska z dłoni zaprosiła policzek do oparcia się o nią. Szarozielone oczy spowiła mgła zastanowienia; Maria spoglądała niby przed siebie, ale nigdzie szczególnie konkretnie. Od znudzonego wyrazu oddzielała ją wyraźnie lwia zmarszczka między zmarszczonymi w zastanowieniu jasnych brwi.
— Nie rozwija się ten, kto na zawsze pozostaje w punkcie wyjścia — podjęła nagle, dotykając problemu z drugiej strony. Widok na twarz Cecila przesłonił jej szarawy obłok dymu, który załaskotał ją w nos. Choć sama spróbowała już pierwszego papierosa, palonego na pół z Marcelem, nie przywykła jeszcze do tego zapachu, nie wspominając już o smaku. Zwróciła jednak twarz w kierunku swego dzisiejszego towarzysza. — Są też tacy, którzy mówią, że nigdy nie ma na nic dobrego momentu. Że liczy się tylko to, co tu i teraz. Goethe, na przykład, mówił, że kto nie idzie do przodu, ten się cofa. Ale czy nie będę bliska cynikom, gdy powiem, że pozostanie w dzieciństwie naraża nas tylko na cierpienie? — słowa były gorzkie, zbyt gorzkie jak na Marię. Źle leżały na języku, raniły go podobne do wsuniętej w usta żyletki. Mogłaby przysiąc, że czuła już rdzawy smak krwi; jedno spojrzenie na jej twarz wskazywało zresztą, że sama nie zgadzała się z tym, co mówiła. Albo może — że sama została zmuszona do przyznania racji tej okrutnej prawdzie, prędzej niż chciałaby to przyznać. — To idealistyczne pojęcie. Piękny sen. Nie porzucać dzieciństwa — żal, który wylewał się z wyszeptanych słów, był niemalże namacalny. Przymknięte powieki prze moment zadrżały, jakby niepewne, czy zdolne były do uniesienia się na powrót. Policzki wciąż piekły, rumieniec wstydu teraz szukał uzasadnienia w nagłym obnażeniu się z własnymi wątpliwościami, mizernością sakiewki i czernią myśli przed właściwie nieznajomym.
I wtedy właśnie po stole przesunął się — a raczej Cecil przesunął — kubek z gorącą herbatą. W początkowym niedowierzaniu na ten akt niemalże czułości względem nieznajomej, Maria wyprostowała się momentalnie, spoglądając ostrożnie na zawartość kubka, a następnie, z niemym pytaniem mogę? wprost w twarz Blishwicka. Na dwie sekundy. Bo później, jak pięść w żołądek, uderzyła świadomość, że nie powinna dopytywać. Powinna — co zrobiła — ułożyć obie dłonie na kubku, przesunąć go w swoją stronę.
— Bardzo dziękuję — uśmiechnęła się znad krawędzi kubka, z którego wreszcie upiła drobny łyk. Ciepły płyn rozlał się po jamie ustnej, aby niedługo później spłynąć w dół przełyku i gardła. — Następnym razem ci się odwdzięczę — dodała, ledwie powstrzymując się przed dziewczęcym chichotem. Nie wiedziała, co ją opętało — myśleć już o następnym spotkaniu, wszak ostatnimi czasy nic nie było pewne. Nawet to, czy przeżyją do następnego poranka. Ale Maria była przede wszystkim marzycielką. Chciała wierzyć, że im się uda. Bo dobrym ludziom, dzielącym się z innymi miejscem przy stole i gorącą herbatą, musiały zdarzać się dobre rzeczy, w podzięce za okazane serce. Mogłaby trwać z nim w milczeniu, przy tym stoliku, przez następne pół godziny. A później, w akompaniamencie deklamacji tego, czy innego poety, nawet jeżeli wiersze miałyby nieść na sztandarach mydło i powidło, czy też w niezbyt subtelny sposób opisywać kobiece wdzięki. Gdzieś na poziomie skóry, a może mięśni i kości czuła — a przeczucia miała zazwyczaj trafne, gdy chciała ich słuchać — że myśleliby wtedy to samo. A nawet, jeżeli nie, to zdolni byliby zrozumieć swe perspektywy.
— Och? Ja... — pytanie, niezwykle trafne, złapało ją zupełnie nieprzygotowaną do odpowiedzi. Palce poprawiły uścisk na powierzchni kubka, ona uciekła wzrokiem w kierunku prowizorycznej sceny i dalej, do baru. Dopiero po dłuższej chwili wetknęła je w stół, pozwalając sobie tylko na niezręczny, zawstydzony uśmiech. Jak powiedzieć komuś, kto bywał w takim miejscu, kto na pewno znał poezję o wiele lepiej od niej samej, może był akolitą Euterpe lub Erato, że o pisaniu wierszy mogła tylko marzyć, gdzieś skrycie, we własnym sercu? — Przeżywam, to na pewno. Nie potrafię... Pięknie posługiwać się słowem. Dlatego wolę czerpać z tego, co robią z nim inni. Zdolni, którzy noszą na skroniach wieńce laurowe, albo ci, którym starcza odwagi, by dzielić się sobą ze światem — bo nie wszyscy byli przecież obdarzeni przez muzy po równo. Niektórzy domorośli poeci wielcy byli tylko swą własną urojoną wielkością, której nie widział nikt inny. Maria miała w sobie jednak za dużo pokory i zdecydowanie za mało przekonania, że zdolna była napisać coś, co dorosłoby nawet do jej własnych oczekiwań. — A ty? Szukasz tu spełnienia, spokoju ducha, czy może ognia, który cię pochłonie? — pytanie wyleciało z jej ust nim zdążyła się nad nim poważnie zastanowić. Ale po prawdzie, tym właśnie była poezja, przynajmniej dla niej. Sposobem na dopełnienie natury ludzkiej, tworzeniem i destrukcją, pięknem w cierpieniu i cierpieniem w pięknie. Wieczną pogonią za tym, co dogonione zostać nie mogło. Czym jest dla ciebie poezja, Cecil?
— Nie rozwija się ten, kto na zawsze pozostaje w punkcie wyjścia — podjęła nagle, dotykając problemu z drugiej strony. Widok na twarz Cecila przesłonił jej szarawy obłok dymu, który załaskotał ją w nos. Choć sama spróbowała już pierwszego papierosa, palonego na pół z Marcelem, nie przywykła jeszcze do tego zapachu, nie wspominając już o smaku. Zwróciła jednak twarz w kierunku swego dzisiejszego towarzysza. — Są też tacy, którzy mówią, że nigdy nie ma na nic dobrego momentu. Że liczy się tylko to, co tu i teraz. Goethe, na przykład, mówił, że kto nie idzie do przodu, ten się cofa. Ale czy nie będę bliska cynikom, gdy powiem, że pozostanie w dzieciństwie naraża nas tylko na cierpienie? — słowa były gorzkie, zbyt gorzkie jak na Marię. Źle leżały na języku, raniły go podobne do wsuniętej w usta żyletki. Mogłaby przysiąc, że czuła już rdzawy smak krwi; jedno spojrzenie na jej twarz wskazywało zresztą, że sama nie zgadzała się z tym, co mówiła. Albo może — że sama została zmuszona do przyznania racji tej okrutnej prawdzie, prędzej niż chciałaby to przyznać. — To idealistyczne pojęcie. Piękny sen. Nie porzucać dzieciństwa — żal, który wylewał się z wyszeptanych słów, był niemalże namacalny. Przymknięte powieki prze moment zadrżały, jakby niepewne, czy zdolne były do uniesienia się na powrót. Policzki wciąż piekły, rumieniec wstydu teraz szukał uzasadnienia w nagłym obnażeniu się z własnymi wątpliwościami, mizernością sakiewki i czernią myśli przed właściwie nieznajomym.
I wtedy właśnie po stole przesunął się — a raczej Cecil przesunął — kubek z gorącą herbatą. W początkowym niedowierzaniu na ten akt niemalże czułości względem nieznajomej, Maria wyprostowała się momentalnie, spoglądając ostrożnie na zawartość kubka, a następnie, z niemym pytaniem mogę? wprost w twarz Blishwicka. Na dwie sekundy. Bo później, jak pięść w żołądek, uderzyła świadomość, że nie powinna dopytywać. Powinna — co zrobiła — ułożyć obie dłonie na kubku, przesunąć go w swoją stronę.
— Bardzo dziękuję — uśmiechnęła się znad krawędzi kubka, z którego wreszcie upiła drobny łyk. Ciepły płyn rozlał się po jamie ustnej, aby niedługo później spłynąć w dół przełyku i gardła. — Następnym razem ci się odwdzięczę — dodała, ledwie powstrzymując się przed dziewczęcym chichotem. Nie wiedziała, co ją opętało — myśleć już o następnym spotkaniu, wszak ostatnimi czasy nic nie było pewne. Nawet to, czy przeżyją do następnego poranka. Ale Maria była przede wszystkim marzycielką. Chciała wierzyć, że im się uda. Bo dobrym ludziom, dzielącym się z innymi miejscem przy stole i gorącą herbatą, musiały zdarzać się dobre rzeczy, w podzięce za okazane serce. Mogłaby trwać z nim w milczeniu, przy tym stoliku, przez następne pół godziny. A później, w akompaniamencie deklamacji tego, czy innego poety, nawet jeżeli wiersze miałyby nieść na sztandarach mydło i powidło, czy też w niezbyt subtelny sposób opisywać kobiece wdzięki. Gdzieś na poziomie skóry, a może mięśni i kości czuła — a przeczucia miała zazwyczaj trafne, gdy chciała ich słuchać — że myśleliby wtedy to samo. A nawet, jeżeli nie, to zdolni byliby zrozumieć swe perspektywy.
— Och? Ja... — pytanie, niezwykle trafne, złapało ją zupełnie nieprzygotowaną do odpowiedzi. Palce poprawiły uścisk na powierzchni kubka, ona uciekła wzrokiem w kierunku prowizorycznej sceny i dalej, do baru. Dopiero po dłuższej chwili wetknęła je w stół, pozwalając sobie tylko na niezręczny, zawstydzony uśmiech. Jak powiedzieć komuś, kto bywał w takim miejscu, kto na pewno znał poezję o wiele lepiej od niej samej, może był akolitą Euterpe lub Erato, że o pisaniu wierszy mogła tylko marzyć, gdzieś skrycie, we własnym sercu? — Przeżywam, to na pewno. Nie potrafię... Pięknie posługiwać się słowem. Dlatego wolę czerpać z tego, co robią z nim inni. Zdolni, którzy noszą na skroniach wieńce laurowe, albo ci, którym starcza odwagi, by dzielić się sobą ze światem — bo nie wszyscy byli przecież obdarzeni przez muzy po równo. Niektórzy domorośli poeci wielcy byli tylko swą własną urojoną wielkością, której nie widział nikt inny. Maria miała w sobie jednak za dużo pokory i zdecydowanie za mało przekonania, że zdolna była napisać coś, co dorosłoby nawet do jej własnych oczekiwań. — A ty? Szukasz tu spełnienia, spokoju ducha, czy może ognia, który cię pochłonie? — pytanie wyleciało z jej ust nim zdążyła się nad nim poważnie zastanowić. Ale po prawdzie, tym właśnie była poezja, przynajmniej dla niej. Sposobem na dopełnienie natury ludzkiej, tworzeniem i destrukcją, pięknem w cierpieniu i cierpieniem w pięknie. Wieczną pogonią za tym, co dogonione zostać nie mogło. Czym jest dla ciebie poezja, Cecil?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
To, co było dla Caradoga tak trudne w pokazywaniu swoich wierszy komukolwiek to fakt, że nie zwykł przyznawać się do swoich prawdziwych emocji i rozważań nawet przed przyjaciółmi. Swoje myśli chował za szczelną zasłoną, którą uchylał niechętnie. W wierszach mówił znacznie więcej, wręcz za dużo. Zabierał czytelnika za kurtynę. Musiał mieć więc pewność, że odsłoni ją tylko tak daleko jak sam zdecyduje. Nie potrafił wyrazić więc jak bardzo doceniał takt Marysi w momencie, kiedy specjalnie odwracała oczy od zapisanych kartek. I to całkiem dosłownie nie wiedział jak miałby dać jej znać, ile to dla niego znaczy, bo żadne rozsądne słowa nie przychodziły mu do głowy. Uśmiechnął się tylko szeroko i, miał nadzieję, z wyraźną wdzięcznością.
- Świat na nikogo nie czeka - odparł głucho, z przygasającym w oczach błyskiem, który zapłonął w nich na wspomnienie o Goethem, ale wraz z kolejnymi słowami Marii słabł. - Im bardziej kurczowo trzymamy się dziecięcej naiwności, tym boleśniej zostaje nam ona wyrwana z ramion. Ale w każdym z nas jest cały czas to dziecko, którym byliśmy mając po jedenaście lat. Ono nigdy nie znika - wpatrywał się w przestrzeń, szukając odpowiedzi na niezadane pytania głęboko w sobie. Czy sam w to wierzył? Nie wiedział. Był zbyt pochłonięty rozumieniem baranka, żeby w całej tej gmatwaninie odnaleźć własne emocje. - Ta naiwność jest cenna i warto ją chronić. To dziecko ma tylko nas do obrony - dodał ciszej, z bladym uśmiechem. Tego już na pewno nie było w wierszu. Ale czymże jest poezja jeśli nie zwierciadłem, w którym można przejrzeć własną duszę? Caradogowi łatwo przychodziło zamyślanie się i tracenie kontaktu z rzeczywistością, gdy zbyt długo spoglądał w to lustro.
Zbyt zajęty samym sobą, poezją, barankiem i naiwnością nie zauważył nawet rumieńca na policzkach swojej rozmówczyni. W tej chwili jej twarz, choć niewątpliwie piękna, co Cecil uświadomi sobie dopiero następnego dnia, pozostawała przez niego niedostrzeżona. Zasłaniały ją pełne goryczy i zmuszające do refleksji słowa, które pochłonęły całą uwagę Blishwicka, nie zostawiając jej już dla niczego innego. Ledwo nawet zdał sobie sprawę, że Marysia upiła pierwszy łyk herbaty. Na szczęście gest ten był wystarczająco wyraźny by wyrwać go z zamyślenia. Niestety nie można tego samego powiedzieć o przymkniętych w ewidentnym bólu powiekach. Jak na kogoś zarabiającego na życie zamykaniem ludzkich tragedii w zgrabnych wersach, Caradog potrafił pozostawać zaskakująco ślepy na te dziejące się tuż obok niego. Dlatego powróciwszy do rozmowy z krainy rozważań i niepewności, jego głos nabrał wigoru i wyraźnej radości tak kontrastującej z przykrymi słowami, które między sobą wymieniali jeszcze chwilę wcześniej.
- Nie ma za co - zapewnił dokładnie to mając na myśli, ta herbata i tak była skazana na wystygnięcie. - Czyli rozumiem, że będzie kolejny raz? - Dodał z, miał nadzieję, wyczuwalnym żartem w głosie. Przez chwilę zaczął martwić się czy nie zostanie to opacznie zrozumiane. Nawet nie sądził, że mógłby chcieć spędzać wieczór w Knajpie w towarzystwie kogokolwiek. Przywykł do samotności i przeżywania poezji z samym sobą. Tak jak i jej pisanie, tak omawianie potrafiło być czynnością bardzo intymną. Co jednak dziwne, zupełnie nie przeszkadzało mu takie konwersowanie z Marią. Miał poczucie, że się rozumieli i respektowali te same granice. Ledwo się poznali, ale już w trzecim zamienionym zdanie wspomniała Goethego. I spotkali się na recitalu poetyckim. Jeżeli przeznaczenie istniało, to z pewnością musiało objawiać się w ten właśnie sposób. Cecil jeszcze nie zdecydował, co to było za przeznaczenie, ale z pewnością nie miało prowadzić ich do zostania po tym wieczorze obcymi ludźmi. Włożyło aż nazbyt dużo wysiłku w to, by na siebie trafili, a jako poeta, Cecil nie mógł ignorować takich ostentacyjnych kuksańców od losu. Zrozumiał przesłanie. Chciał kolejnego razu.
Cierpliwie czekał na jej odpowiedź z delikatną ulgą odkrywając, że to jednak było właściwe pytanie. Nie ponaglał jej, nie przerywał ani nie oceniał.
- Poezja nie jest trudna do pisania. Z dobrą poezją jest już nieco gorzej - przyznał łagodnie, rozmarzonym głosem. - Ale wiersze nie muszą być ani dobre, ani kunsztowne, żeby sprawiać radość. Czasami wystarczy tylko ubranie emocji w słowa, nie trzeba ich nikomu nawet pokazywać.
Jednym z życiowych celów Caradoga, z czego zdał sobie właśnie sprawę, było przekonanie jak najwięcej ludzi do pisania poezji. Nie po to żeby ją koniecznie wygłaszali, ale by dostrzegali piękno, jakie płynie z wyrażania siebie w kilku słowach. Zamykaniu setek myśli w trzech wersach, w których potrafi być więcej treści niż w całej książce. I jeśli była jedna rzecz, której Cecil po tym krótkim spotkaniu był pewien, to że Marysia miała wystarczająco wiele do przekazania, by potrzebować do tego poezji. Szczególnie z taką wrażliwością.
- Głównie inspiracji - przyznał. - Wiem, co piszę i dlaczego, ale chcę wiedzieć, jakie powody mają inni. Jakie uczucia. Jak je wyrażają. Żywa poezja niesie ze sobą magię, jakiej nie przekazuje papier.
Zastanowił się przez chwilę, a potem zaczął przeszukiwać kartki, które przed chwilą wspólnie odłożyli. Znalazł wreszcie jedną, zgiął ją na pół i położył na stole.
- Możesz mi powiedzieć, co myślisz i będziemy kwita za herbatę - przygwoździł palcem kartkę do stołu, czekając na jej decyzję, czy podejmie wyzwanie. Czy zdecyduje się zajrzeć w głąb jego duszy i podzielić się tym, co naprawdę o niej myśli, czy też nie. Wpatrywał się w nią z uśmiechem, ale jego wnętrzności skręcały się w niepewności. Czy na pewno chciał jako pierwszego czytelnika nowego wiersza mieć kogoś, o czyim istnieniu jeszcze pół godziny temu nie wiedział? I co gorsza, czy będzie potrafił znieść krytykę tego kogoś? Odpowiedzi na oba pytania mogły się okazać fatalne w skutkach. Ale Cecil lubił takie szalone życie na krawędzi.
- Świat na nikogo nie czeka - odparł głucho, z przygasającym w oczach błyskiem, który zapłonął w nich na wspomnienie o Goethem, ale wraz z kolejnymi słowami Marii słabł. - Im bardziej kurczowo trzymamy się dziecięcej naiwności, tym boleśniej zostaje nam ona wyrwana z ramion. Ale w każdym z nas jest cały czas to dziecko, którym byliśmy mając po jedenaście lat. Ono nigdy nie znika - wpatrywał się w przestrzeń, szukając odpowiedzi na niezadane pytania głęboko w sobie. Czy sam w to wierzył? Nie wiedział. Był zbyt pochłonięty rozumieniem baranka, żeby w całej tej gmatwaninie odnaleźć własne emocje. - Ta naiwność jest cenna i warto ją chronić. To dziecko ma tylko nas do obrony - dodał ciszej, z bladym uśmiechem. Tego już na pewno nie było w wierszu. Ale czymże jest poezja jeśli nie zwierciadłem, w którym można przejrzeć własną duszę? Caradogowi łatwo przychodziło zamyślanie się i tracenie kontaktu z rzeczywistością, gdy zbyt długo spoglądał w to lustro.
Zbyt zajęty samym sobą, poezją, barankiem i naiwnością nie zauważył nawet rumieńca na policzkach swojej rozmówczyni. W tej chwili jej twarz, choć niewątpliwie piękna, co Cecil uświadomi sobie dopiero następnego dnia, pozostawała przez niego niedostrzeżona. Zasłaniały ją pełne goryczy i zmuszające do refleksji słowa, które pochłonęły całą uwagę Blishwicka, nie zostawiając jej już dla niczego innego. Ledwo nawet zdał sobie sprawę, że Marysia upiła pierwszy łyk herbaty. Na szczęście gest ten był wystarczająco wyraźny by wyrwać go z zamyślenia. Niestety nie można tego samego powiedzieć o przymkniętych w ewidentnym bólu powiekach. Jak na kogoś zarabiającego na życie zamykaniem ludzkich tragedii w zgrabnych wersach, Caradog potrafił pozostawać zaskakująco ślepy na te dziejące się tuż obok niego. Dlatego powróciwszy do rozmowy z krainy rozważań i niepewności, jego głos nabrał wigoru i wyraźnej radości tak kontrastującej z przykrymi słowami, które między sobą wymieniali jeszcze chwilę wcześniej.
- Nie ma za co - zapewnił dokładnie to mając na myśli, ta herbata i tak była skazana na wystygnięcie. - Czyli rozumiem, że będzie kolejny raz? - Dodał z, miał nadzieję, wyczuwalnym żartem w głosie. Przez chwilę zaczął martwić się czy nie zostanie to opacznie zrozumiane. Nawet nie sądził, że mógłby chcieć spędzać wieczór w Knajpie w towarzystwie kogokolwiek. Przywykł do samotności i przeżywania poezji z samym sobą. Tak jak i jej pisanie, tak omawianie potrafiło być czynnością bardzo intymną. Co jednak dziwne, zupełnie nie przeszkadzało mu takie konwersowanie z Marią. Miał poczucie, że się rozumieli i respektowali te same granice. Ledwo się poznali, ale już w trzecim zamienionym zdanie wspomniała Goethego. I spotkali się na recitalu poetyckim. Jeżeli przeznaczenie istniało, to z pewnością musiało objawiać się w ten właśnie sposób. Cecil jeszcze nie zdecydował, co to było za przeznaczenie, ale z pewnością nie miało prowadzić ich do zostania po tym wieczorze obcymi ludźmi. Włożyło aż nazbyt dużo wysiłku w to, by na siebie trafili, a jako poeta, Cecil nie mógł ignorować takich ostentacyjnych kuksańców od losu. Zrozumiał przesłanie. Chciał kolejnego razu.
Cierpliwie czekał na jej odpowiedź z delikatną ulgą odkrywając, że to jednak było właściwe pytanie. Nie ponaglał jej, nie przerywał ani nie oceniał.
- Poezja nie jest trudna do pisania. Z dobrą poezją jest już nieco gorzej - przyznał łagodnie, rozmarzonym głosem. - Ale wiersze nie muszą być ani dobre, ani kunsztowne, żeby sprawiać radość. Czasami wystarczy tylko ubranie emocji w słowa, nie trzeba ich nikomu nawet pokazywać.
Jednym z życiowych celów Caradoga, z czego zdał sobie właśnie sprawę, było przekonanie jak najwięcej ludzi do pisania poezji. Nie po to żeby ją koniecznie wygłaszali, ale by dostrzegali piękno, jakie płynie z wyrażania siebie w kilku słowach. Zamykaniu setek myśli w trzech wersach, w których potrafi być więcej treści niż w całej książce. I jeśli była jedna rzecz, której Cecil po tym krótkim spotkaniu był pewien, to że Marysia miała wystarczająco wiele do przekazania, by potrzebować do tego poezji. Szczególnie z taką wrażliwością.
- Głównie inspiracji - przyznał. - Wiem, co piszę i dlaczego, ale chcę wiedzieć, jakie powody mają inni. Jakie uczucia. Jak je wyrażają. Żywa poezja niesie ze sobą magię, jakiej nie przekazuje papier.
Zastanowił się przez chwilę, a potem zaczął przeszukiwać kartki, które przed chwilą wspólnie odłożyli. Znalazł wreszcie jedną, zgiął ją na pół i położył na stole.
- Możesz mi powiedzieć, co myślisz i będziemy kwita za herbatę - przygwoździł palcem kartkę do stołu, czekając na jej decyzję, czy podejmie wyzwanie. Czy zdecyduje się zajrzeć w głąb jego duszy i podzielić się tym, co naprawdę o niej myśli, czy też nie. Wpatrywał się w nią z uśmiechem, ale jego wnętrzności skręcały się w niepewności. Czy na pewno chciał jako pierwszego czytelnika nowego wiersza mieć kogoś, o czyim istnieniu jeszcze pół godziny temu nie wiedział? I co gorsza, czy będzie potrafił znieść krytykę tego kogoś? Odpowiedzi na oba pytania mogły się okazać fatalne w skutkach. Ale Cecil lubił takie szalone życie na krawędzi.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nic dziwnego — poezja, ta prawdziwa, żywa do bólu, była w swej esencji jak otwarta rana. Obcowanie z nią pozostawiało się wyłącznie tym, których darzyło się największym zaufaniem. Była jak porcelana ściągana z drugiego końca świata, krucha tak bardzo, że jedyne wprawne dłonie drugiego pasjonaty mogły obcować z nią bez większych obaw o jej zniszczenie, zniekształcenie, czy utratę. Maria nigdy wcześniej nie poznała innego poety — ale często myślała o tym, jak strwożona by była, gdyby ktoś dosłyszał jej myśli. Jak bardzo wstyd mogłoby jej wtedy być. Nie chciała więc skazywać Caradoga na podobny los — słowo pisane było słowem intymnym, takim musiało pozostać. Od intymności natomiast odwracało się oczy. Nie musiał być jej za to wdzięczny, ale... Uśmiech, który na moment zagościł na jego ustach, był słodką nagrodą.
Docenioną tym mocniej, tym intensywniej, gdy obserwowała jak blask w jego oczach gasnął. Nie przerywała mu jednak — myśli potrzebowały ucieczki, potrzebowały dojrzeć, aby wybrzmieć w odpowiedni sposób, wypełnić znaczenia słów, w które zostały oplecione. Zresztą, podobał jej się jego tok myślenia. Był powiewem świeżego powietrza w zajętych żałobą myślach Marii. Miał też rację. Jej naiwność była wyrywana z ramion raz za razem. Chwytana w zębiska losu, szarpana i rozszarpywana na strzępy przez basiora losu. Ale zawsze do niej wracała. Zawsze sięgała po jej pozostałości, zszywała fragmenty ze sobą i znów tuliła w ramionach. Nie uczyła się na błędach, nie porzucała jej. Nie ważne, jak bardzo bolało. Nie ważne, że robiła to także na swoją niekorzyść.
— To piękna myśl — szepnęła wreszcie, wzrok zatrzymując na stojącym przed nią kubku herbaty. Coś w słowach Cecila wybrzmiewało echem nierozliczonych wspomnień, a może emocji, ale nie pytała o nie — gdyby chciał, powiedziałby o nich, a ona przyjęłaby wszystko, jak głęboka studnia. — Robić wszystko i działać dla tego małego, jedenastoletniego chłopca. Albo dziesięcioletniej dziewczynki — dodała, wracając myślami do siebie samej, gdy pierwszy raz wybrała się z rodzicami do Londynu, gdy pierwszy raz trzymała w dłoni różdżkę. Do przerażenia, które brało ją na myśl o podróży do dalekiej Francji, z dala od domu, z dala od ludzi, którzy mówili po angielsku, z dala od sióstr uczących się w Hogwarcie. Przeżyła to. Nie wszystko poszło idealnie, ale przeżyła każdą próbę, która była przed nią stawiana. Przeżyła nawet upadek komety, pani Cassandra twierdziła, że nie stało się to bez powodu, że została wybrana. Ale tam, gdzie była dziewiętnastoletnia już Maria, była także ta dziesięcioletnia. Z dużymi, szarozielonymi oczami wilgotnymi od łez i jasnych, niedających się opanować lokach. Drobny uśmiech zawitał na jej wargach, w przepływie impulsu uniosła nieco wzrok, aby przyjrzeć się profilowi Cecila. Czy w jego oczach, podobnych przecież barwą do jej własnych, mogła dojrzeć jedenastoletniego chłopca? Czy gdyby wsłuchała się w jego głos odpowiednio uważnie, dosłyszałaby także echo słów chłopięcych? — Wychodzi na to, że baranek wcale nie jest tak bezsilny, jak mu się wydaje... — szepnęła, chyba sama do siebie, marszcząc nieco brwi w zaskoczonym zamyśleniu. Tak, wszystko na to wskazywało. Nawet w sytuacji bez wyjścia baranek nie zostawał pozbawiony wyboru. Musiał tylko chcieć go dojrzeć. Mieć odwagę być sobą, umrzeć jako on sam, nie efekt tego, co z nim uczyniono.
Wzniosła kubek wyżej, tym razem chwytając go w obie dłonie. To za nim ukryła swe usta, gdy wydostał się z nich cichy chichot — nieśmiały, ale nie noszący w sobie przesadnego skrępowania. Nim opuściła wzrok, jeszcze na sekundę szukała jego spojrzenia; w jej własnych oczach błyskały iskierki nadziei. — Musi być, chociażby po to, żebym mogła się zrewanżować — oznajmiła wreszcie, w przedziwny, jak na nią, sposób zdecydowanie. Dobro podwajało się, gdy nie trzymano go dla siebie, a dzielono się z innymi. Poza tym, Cecil z każdą mijającą sekundą umacniał ją w przekonaniu, że miała do czynienia z dobrą osobą. — Tylko nie myśl, proszę, że skrępowałeś mnie jakimś obowiązkiem — dodała po chwili, miękko, chociaż wypowiadała te słowa w pełni powagi. Nie chciała, aby poeta myślał, że proponowała mu następny raz z poczucia obowiązku. To dziwne, niespotykane nawet, ale naprawdę chciała go jeszcze zobaczyć. Wydawał się dobrym człowiekiem, takim z sercem na dłoni, to nie przypadek, że na siebie dzisiaj wpadli. Jeżeli miała wierzyć w przeznaczenie, to właśnie owo spotkanie było najlepszym do tego przyczynkiem. — Masz rację, samo pisanie nie jest trudne, ale... zaspokojenie własnego, wymagającego krytyka jest chyba... Istotne, prawda? W tym, żeby to sprawiało radość — miło było słuchać jego rozmarzonego głosu, nawet jeżeli Maria ważyła słowa i składała je przed Caradogiem z wyraźną niepewnością i ostrożnością. — Nigdy nie myślałam, żeby pisać dla chwały, czy dla czyichkolwiek oczu. A jednak nie ważne, co napiszę, zawsze muszę rozłożyć to na części. Rozgrzebać. Na koniec zawsze dochodzę do wniosku, że... To chyba część dorastania. Bycie niezrozumiałą — ostatnie zdanie wyszeptała niepewnie, bowiem pierwszy raz dzieliła się z kimkolwiek swoimi przypuszczeniami. Czy sam kiedyś znajdował się w tym stanie? Kiedy przestał przejmować się opinią innych, uznając swoją pracę za wartą uwagi? Mówił tak, jakby urodził się z piórem w ręce, Maria mogłaby zaufać mu na słowo, gdyby powiedział, że pierwszy wiersz skomponował jako sześciolatek, już wtedy zdobywając olbrzymi rozgłos. Pokiwała głową ze zrozumieniem, gdy powiedział, że szukał inspiracji. Cóż, w miejscu takim jak knajpa morderców, było jej tak wiele, że niewykorzystana skraplała się na ścianach, tuż przy suficie. A może to tylko dym i resztki pary wodnej z napojów w słabo wietrzonym pomieszczeniu?
Wyciągnięcie kartki zwróciło jej uwagę, a zagięcie jednej z nich tylko ją utrzymało. Powoli przesunęła wzrokiem pomiędzy papierem a samym Cecilem, po czym sama ułożyła swoje palce na papierze, powoli wysuwając ją spod jego ręki. — Mogę? — spytała przejęta, dając mu właściwie ostatni moment na to, aby się wycofać. Dlatego też nawet gdy papier znalazł się przed nią, zwlekała z jego otworzeniem. — Wiersz waży wiele więcej niż herbata — dodała, a gdy nie zaprotestował, ostrożnie odgięła papier, aby przed własnym wzrokiem odsłonić to, co niegdyś mieszkało tylko w duszy Caradoga.
Docenioną tym mocniej, tym intensywniej, gdy obserwowała jak blask w jego oczach gasnął. Nie przerywała mu jednak — myśli potrzebowały ucieczki, potrzebowały dojrzeć, aby wybrzmieć w odpowiedni sposób, wypełnić znaczenia słów, w które zostały oplecione. Zresztą, podobał jej się jego tok myślenia. Był powiewem świeżego powietrza w zajętych żałobą myślach Marii. Miał też rację. Jej naiwność była wyrywana z ramion raz za razem. Chwytana w zębiska losu, szarpana i rozszarpywana na strzępy przez basiora losu. Ale zawsze do niej wracała. Zawsze sięgała po jej pozostałości, zszywała fragmenty ze sobą i znów tuliła w ramionach. Nie uczyła się na błędach, nie porzucała jej. Nie ważne, jak bardzo bolało. Nie ważne, że robiła to także na swoją niekorzyść.
— To piękna myśl — szepnęła wreszcie, wzrok zatrzymując na stojącym przed nią kubku herbaty. Coś w słowach Cecila wybrzmiewało echem nierozliczonych wspomnień, a może emocji, ale nie pytała o nie — gdyby chciał, powiedziałby o nich, a ona przyjęłaby wszystko, jak głęboka studnia. — Robić wszystko i działać dla tego małego, jedenastoletniego chłopca. Albo dziesięcioletniej dziewczynki — dodała, wracając myślami do siebie samej, gdy pierwszy raz wybrała się z rodzicami do Londynu, gdy pierwszy raz trzymała w dłoni różdżkę. Do przerażenia, które brało ją na myśl o podróży do dalekiej Francji, z dala od domu, z dala od ludzi, którzy mówili po angielsku, z dala od sióstr uczących się w Hogwarcie. Przeżyła to. Nie wszystko poszło idealnie, ale przeżyła każdą próbę, która była przed nią stawiana. Przeżyła nawet upadek komety, pani Cassandra twierdziła, że nie stało się to bez powodu, że została wybrana. Ale tam, gdzie była dziewiętnastoletnia już Maria, była także ta dziesięcioletnia. Z dużymi, szarozielonymi oczami wilgotnymi od łez i jasnych, niedających się opanować lokach. Drobny uśmiech zawitał na jej wargach, w przepływie impulsu uniosła nieco wzrok, aby przyjrzeć się profilowi Cecila. Czy w jego oczach, podobnych przecież barwą do jej własnych, mogła dojrzeć jedenastoletniego chłopca? Czy gdyby wsłuchała się w jego głos odpowiednio uważnie, dosłyszałaby także echo słów chłopięcych? — Wychodzi na to, że baranek wcale nie jest tak bezsilny, jak mu się wydaje... — szepnęła, chyba sama do siebie, marszcząc nieco brwi w zaskoczonym zamyśleniu. Tak, wszystko na to wskazywało. Nawet w sytuacji bez wyjścia baranek nie zostawał pozbawiony wyboru. Musiał tylko chcieć go dojrzeć. Mieć odwagę być sobą, umrzeć jako on sam, nie efekt tego, co z nim uczyniono.
Wzniosła kubek wyżej, tym razem chwytając go w obie dłonie. To za nim ukryła swe usta, gdy wydostał się z nich cichy chichot — nieśmiały, ale nie noszący w sobie przesadnego skrępowania. Nim opuściła wzrok, jeszcze na sekundę szukała jego spojrzenia; w jej własnych oczach błyskały iskierki nadziei. — Musi być, chociażby po to, żebym mogła się zrewanżować — oznajmiła wreszcie, w przedziwny, jak na nią, sposób zdecydowanie. Dobro podwajało się, gdy nie trzymano go dla siebie, a dzielono się z innymi. Poza tym, Cecil z każdą mijającą sekundą umacniał ją w przekonaniu, że miała do czynienia z dobrą osobą. — Tylko nie myśl, proszę, że skrępowałeś mnie jakimś obowiązkiem — dodała po chwili, miękko, chociaż wypowiadała te słowa w pełni powagi. Nie chciała, aby poeta myślał, że proponowała mu następny raz z poczucia obowiązku. To dziwne, niespotykane nawet, ale naprawdę chciała go jeszcze zobaczyć. Wydawał się dobrym człowiekiem, takim z sercem na dłoni, to nie przypadek, że na siebie dzisiaj wpadli. Jeżeli miała wierzyć w przeznaczenie, to właśnie owo spotkanie było najlepszym do tego przyczynkiem. — Masz rację, samo pisanie nie jest trudne, ale... zaspokojenie własnego, wymagającego krytyka jest chyba... Istotne, prawda? W tym, żeby to sprawiało radość — miło było słuchać jego rozmarzonego głosu, nawet jeżeli Maria ważyła słowa i składała je przed Caradogiem z wyraźną niepewnością i ostrożnością. — Nigdy nie myślałam, żeby pisać dla chwały, czy dla czyichkolwiek oczu. A jednak nie ważne, co napiszę, zawsze muszę rozłożyć to na części. Rozgrzebać. Na koniec zawsze dochodzę do wniosku, że... To chyba część dorastania. Bycie niezrozumiałą — ostatnie zdanie wyszeptała niepewnie, bowiem pierwszy raz dzieliła się z kimkolwiek swoimi przypuszczeniami. Czy sam kiedyś znajdował się w tym stanie? Kiedy przestał przejmować się opinią innych, uznając swoją pracę za wartą uwagi? Mówił tak, jakby urodził się z piórem w ręce, Maria mogłaby zaufać mu na słowo, gdyby powiedział, że pierwszy wiersz skomponował jako sześciolatek, już wtedy zdobywając olbrzymi rozgłos. Pokiwała głową ze zrozumieniem, gdy powiedział, że szukał inspiracji. Cóż, w miejscu takim jak knajpa morderców, było jej tak wiele, że niewykorzystana skraplała się na ścianach, tuż przy suficie. A może to tylko dym i resztki pary wodnej z napojów w słabo wietrzonym pomieszczeniu?
Wyciągnięcie kartki zwróciło jej uwagę, a zagięcie jednej z nich tylko ją utrzymało. Powoli przesunęła wzrokiem pomiędzy papierem a samym Cecilem, po czym sama ułożyła swoje palce na papierze, powoli wysuwając ją spod jego ręki. — Mogę? — spytała przejęta, dając mu właściwie ostatni moment na to, aby się wycofać. Dlatego też nawet gdy papier znalazł się przed nią, zwlekała z jego otworzeniem. — Wiersz waży wiele więcej niż herbata — dodała, a gdy nie zaprotestował, ostrożnie odgięła papier, aby przed własnym wzrokiem odsłonić to, co niegdyś mieszkało tylko w duszy Caradoga.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie przywykł do spotykania zbyt wielu ludzi w jego wieku, którzy rozumieli poezję. Może to dlatego, że głównie obracał się w towarzystwie Jamesa i Marcela, a ich z rymów najbardziej interesowały te kończące się na -iwo albo -ódka, ewentuwalnie -óżkowy -ył. Cecil nie miał im oczywiście tego za złe, gdyby nie był takim dziwakiem, pewnie sam nie interesowałby się wierszami. I umiałby zamiast wynajdywania wyszukanych metafor, wspinać się na drzewa. Ale był na swój sposób dziwakiem, więc spędzał wieczory w Knajpie Morderców, zaspokajając tutaj swoją potrzebę bycia w towarzystwie ludzi, który rozumieli. Choć, smutna prawa była taka, że nawet tutaj większość zdawała się tylko udawać, że rozumie. Co takiego? Cecil nie był do końca pewien, ale z pewnością to czuł. I tyle wystarczało. Pod tym dachem spotkał wiele osób. Dla niejednego poezja była tylko łatką, którą potrzebowali przypiąć sobie do dumnie wypiętej piersi, pasowała do estetyki wymuszonej i sztucznej dekadencji, która, choć nigdy się do tego głośno nie przyznał, absolutnie Caradoga odrzucała. Nie potrafił przebywać zbyt długo w świecie napuszonych pozorów i udawanych zachwytów czy wręcz przeciwnie, przeginanych teatralnie depresji. Marysia była jak powiew świeżości. I pomimo tego, że znali się dopiero parę chwil, Cecil wiedział, że na pewno ich nie zapomni. Czasami na swojej drodze spotykało się ludzi, których chociaż nie widziało się nigdy wcześniej (Caradog nie miał pamięci do twarzy, nawet gdyby zobaczył kiedyś wcześniej Marysię, to pewnie następnego dnia byłby pewien, że widzą się pierwszy raz w życiu), miało się wrażenie jakby znało całe życie. I w tej chwili, Cecil był przekonany, że tak było. Bo kto jeszcze tak bardzo rozumiał jak dogłębnie intymną rzeczą był wiersz?
- To też duża odpowiedzialność - dodał nieco lżej, z rozbawieniem w głosie. - Nie ma nic gorszego niż rozczarowanie dziecka.
Na szczęście dla Caradoga nie miał dzieci i nie wiedział jak prawdziwe były te słowa. Kiedyś, w przyszłości miał je sobie przypomnieć i zbesztać młodszego siebie za żartowanie z tak poważnych tematów. I o ile wszystko potoczy się tak jak powinno, to dokładnie tak będzie. Póki co jednak, wciąż uważał to za nieco zabawne spostrzeżenie, za którym nie kryła się jeszcze żadna rodzicielska trauma, a jedynie wspomnienie samego siebie sprzed pójścia do Hogwartu. Małego, samotnego, kaszlącego, z książką w łóżku. Cecil często zastanawiał się jak bardzo te dziecięce lata wpłynęły na to, kim jest teraz. Czy gdyby nie był tak chorowitym dzieckiem, to sięgnąłby kiedykolwiek po tomik poezji z domowej biblioteczki, bo przeczytał już wszystko inne? Czy zakochałby się wtedy w słowach? I czy potrafiłby tę miłość podtrzymywać? Czy przyszedłby wówczas kiedykolwiek do Knajpy Morderców? I jeśli jakimś zrządzeniem losu tak, to o czym rozmawiałby teraz z Marysią? Nie, Cecil zawdzięczał małemu sobie zbyt wiele, żeby pozwolić mu się rozpłynąć w niebyt tylko dlatego, że dorósł.
- Może to właśnie na pozorach opiera się jego siła - odparł w zamyśleniu, już nie będąc pewny o kim mówi, bo na pewno nie o sobie. On nie był silny. Nie był niezastąpiony. Nie był wyjątkowy.
Z niekłamaną radością patrzył jak Maria piła przekazaną jej herbatę. Napar, może nie najsmaczniejszy, ale za to ciepły, znalazł się w znacznie lepszych dłoniach niż jego własne. Te przynajmniej nie zapominały o podnoszeniu kubka do ust. Tę umiejętność Cecil odrobinę podziwiał.
- To dobrze, naprawdę - nie udawał brzmiącej w jego głosie ulgi, która tak bardzo różniła się od odważnej próby flirtu, której podjął się chwilę wcześniej. - Nie chciałbym żebyś poczuła się zobligowana do czegoś, na co nie masz ochoty. Więc jeśli chciałabyś kiedyś powtórzyć taki wieczór, to ja zawsze z przyjemnością porozmawiam o poezji, ale nie musisz mi składać przysięgi wieczystej, że się jeszcze kiedyś zobaczymy ani nic - na zakończenie, jako zwieńczenie swojego popisu zawstydzenia i niezręczności, podrapał się w tył głowy, krzywiąc się przy tym nieświadomie. A prawie dobrze mu szło. Na szczęście Marysia nie wydawała się zniechęcona jego słowami, co Caradog oceniał jako więcej niż miłe.
- Ach tak, własny perfekcjonizm jest najgorszy - przyznał jej rację. - Z drugiej strony, nie wiem jak twój, ale mój wewnętrzny krytyk jest okropny. Nigdy nie napisałem nic, czym by się naprawdę zachwycił. Ale gdzieś po drodze do osiągnięcia doskonałości, której od siebie wymagam, mogą powstać piękne niedoskonałości - wzruszył delikatnie ramionami. Nie chodziło o to, że był przekonany o swoje wspaniałości jako poeta. Wiedział, że to, co pisał było dobre, bo tak odbierali to inni. Sam do końca nie potrafił oceniać tego, co napisał. Albo mu się podobało, albo nie. Ale czy było dobre? Chyba dlatego odważył się swoje wiersze pokazać komuś po raz pierwszy, potrzebował opinii. - Nie wierzę, że z chęci pisania dla chwały wychodzi coś wartego uwagi. Pisanie dla siebie też jest ważne. Dekonstruowanie własnych myśli to przecież najlepszy sposób na poznanie siebie. A przynajmniej ciekawszy niż kontemplacyjne wpatrywanie się w ścianę - dodał z uśmiechem. Czy ludzie naprawdę tak robili, Cecil nie wiedział. On robił.
Nie wiedział, co dokładnie podkusiło go do podzielenia się nieskończonym jeszcze wierszem. Może atmosfera panująca w knajpie. Może cała ich rozmowa. A może sama Marysia, która zdawała się tak wiele rozumieć z tego, czego jeszcze nie wypowiedział. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej sensu potrafił w swoim zachowaniu odnaleźć i tym bardziej wiedział, że nie ma już odwrotu.
- Proszę - zachęcił ją z uśmiechem do dekonstrukcji własnej duszy. - To najlepszy sposób, żeby szybko zostać przynajmniej znajomymi, a nie po prostu twarzami, którym kiedyś przypisaliśmy imiona.
Wpatrywał się w jej oczy, kiedy czytała zapisane spiczastym pismem słowa, jak przeskakiwały pomiędzy kolejnymi linijkami i czekał na werdykt w nigdy niesłabnącym napięciu. Zawsze ten sam niepokój, ten sam strach, ta sama ekscytacja z pokazywania tego, co zazwyczaj zbyt szczelnie ukryte. Za chwilę miał się dowiedzieć czy użył odpowiednich słów do emocji, które się w nim kotłowały, czy przekazał to, co chciał, czy zostanie zrozumiany. I czy nie zrobił tego w zbyt prostolinijny, banalny i nieudolny sposób odzierając poezję z tego, co w niej najpiękniejsze, ziarna niepewności.
- To też duża odpowiedzialność - dodał nieco lżej, z rozbawieniem w głosie. - Nie ma nic gorszego niż rozczarowanie dziecka.
Na szczęście dla Caradoga nie miał dzieci i nie wiedział jak prawdziwe były te słowa. Kiedyś, w przyszłości miał je sobie przypomnieć i zbesztać młodszego siebie za żartowanie z tak poważnych tematów. I o ile wszystko potoczy się tak jak powinno, to dokładnie tak będzie. Póki co jednak, wciąż uważał to za nieco zabawne spostrzeżenie, za którym nie kryła się jeszcze żadna rodzicielska trauma, a jedynie wspomnienie samego siebie sprzed pójścia do Hogwartu. Małego, samotnego, kaszlącego, z książką w łóżku. Cecil często zastanawiał się jak bardzo te dziecięce lata wpłynęły na to, kim jest teraz. Czy gdyby nie był tak chorowitym dzieckiem, to sięgnąłby kiedykolwiek po tomik poezji z domowej biblioteczki, bo przeczytał już wszystko inne? Czy zakochałby się wtedy w słowach? I czy potrafiłby tę miłość podtrzymywać? Czy przyszedłby wówczas kiedykolwiek do Knajpy Morderców? I jeśli jakimś zrządzeniem losu tak, to o czym rozmawiałby teraz z Marysią? Nie, Cecil zawdzięczał małemu sobie zbyt wiele, żeby pozwolić mu się rozpłynąć w niebyt tylko dlatego, że dorósł.
- Może to właśnie na pozorach opiera się jego siła - odparł w zamyśleniu, już nie będąc pewny o kim mówi, bo na pewno nie o sobie. On nie był silny. Nie był niezastąpiony. Nie był wyjątkowy.
Z niekłamaną radością patrzył jak Maria piła przekazaną jej herbatę. Napar, może nie najsmaczniejszy, ale za to ciepły, znalazł się w znacznie lepszych dłoniach niż jego własne. Te przynajmniej nie zapominały o podnoszeniu kubka do ust. Tę umiejętność Cecil odrobinę podziwiał.
- To dobrze, naprawdę - nie udawał brzmiącej w jego głosie ulgi, która tak bardzo różniła się od odważnej próby flirtu, której podjął się chwilę wcześniej. - Nie chciałbym żebyś poczuła się zobligowana do czegoś, na co nie masz ochoty. Więc jeśli chciałabyś kiedyś powtórzyć taki wieczór, to ja zawsze z przyjemnością porozmawiam o poezji, ale nie musisz mi składać przysięgi wieczystej, że się jeszcze kiedyś zobaczymy ani nic - na zakończenie, jako zwieńczenie swojego popisu zawstydzenia i niezręczności, podrapał się w tył głowy, krzywiąc się przy tym nieświadomie. A prawie dobrze mu szło. Na szczęście Marysia nie wydawała się zniechęcona jego słowami, co Caradog oceniał jako więcej niż miłe.
- Ach tak, własny perfekcjonizm jest najgorszy - przyznał jej rację. - Z drugiej strony, nie wiem jak twój, ale mój wewnętrzny krytyk jest okropny. Nigdy nie napisałem nic, czym by się naprawdę zachwycił. Ale gdzieś po drodze do osiągnięcia doskonałości, której od siebie wymagam, mogą powstać piękne niedoskonałości - wzruszył delikatnie ramionami. Nie chodziło o to, że był przekonany o swoje wspaniałości jako poeta. Wiedział, że to, co pisał było dobre, bo tak odbierali to inni. Sam do końca nie potrafił oceniać tego, co napisał. Albo mu się podobało, albo nie. Ale czy było dobre? Chyba dlatego odważył się swoje wiersze pokazać komuś po raz pierwszy, potrzebował opinii. - Nie wierzę, że z chęci pisania dla chwały wychodzi coś wartego uwagi. Pisanie dla siebie też jest ważne. Dekonstruowanie własnych myśli to przecież najlepszy sposób na poznanie siebie. A przynajmniej ciekawszy niż kontemplacyjne wpatrywanie się w ścianę - dodał z uśmiechem. Czy ludzie naprawdę tak robili, Cecil nie wiedział. On robił.
Nie wiedział, co dokładnie podkusiło go do podzielenia się nieskończonym jeszcze wierszem. Może atmosfera panująca w knajpie. Może cała ich rozmowa. A może sama Marysia, która zdawała się tak wiele rozumieć z tego, czego jeszcze nie wypowiedział. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej sensu potrafił w swoim zachowaniu odnaleźć i tym bardziej wiedział, że nie ma już odwrotu.
- Proszę - zachęcił ją z uśmiechem do dekonstrukcji własnej duszy. - To najlepszy sposób, żeby szybko zostać przynajmniej znajomymi, a nie po prostu twarzami, którym kiedyś przypisaliśmy imiona.
Wpatrywał się w jej oczy, kiedy czytała zapisane spiczastym pismem słowa, jak przeskakiwały pomiędzy kolejnymi linijkami i czekał na werdykt w nigdy niesłabnącym napięciu. Zawsze ten sam niepokój, ten sam strach, ta sama ekscytacja z pokazywania tego, co zazwyczaj zbyt szczelnie ukryte. Za chwilę miał się dowiedzieć czy użył odpowiednich słów do emocji, które się w nim kotłowały, czy przekazał to, co chciał, czy zostanie zrozumiany. I czy nie zrobił tego w zbyt prostolinijny, banalny i nieudolny sposób odzierając poezję z tego, co w niej najpiękniejsze, ziarna niepewności.
- Treść wiersza:
- Nulla rosa sine spina
Zbierałem kwiatów naręcza na łące,
Dalie, Anemony, Bzy i Stokrotki.
Układałem je w bukiet na ręce,
wypełniał mi zmysły ich zapach słodki.
Aż przeszedł mnie dreszcz nagły,
Ciało całe zatrzęsło się w bólu.
Upuściłem bukiet z kwiatów białych.
Rozsypał się u nóg mych na polu.
Co mnie ukłuło? Czyżby to oset?
Zbłąkany jeden pomiędzy kwiatami,
Zdradzieckim podstępem podszedł
Ukąsić mnie w palec ostrymi kolcami?
A może trzmiel to, co zbierał pyłek,
Pomiędzy płatkami niezauważony,
Złapany nagle w nieszczęsną godzinę,
Z żądłem rzucił się do obrony?
U mych stóp kwiaty i wielka kałuża,
Szkarłat jej rośnie coraz to dalej.
A w samym jej środku samotna róża
Pąki wypuszcza z łodygi małe.
Od kiedy różo, rośniesz na łące?
Nie zapytałem, bo głos mi zamarł.
Z nieba pobłażliwie mrugało słońce,
W milczeniu śledząc życia mój dramat.
Oto i róża wśród kwiatów polnych,
W bukiet niewinny się zakradła.
Czerwony jej pąk lśni teraz wonny,
Choć kiedym ją zbierał, wciąż była biała.
Zrozpaczony wołam i szukam Bzów.
Dalie przepadły również na zawsze.
Nie ma Stokrotek i Anemonów.
Tylko róże obracają się do mnie opasłe.
Spojrzałem na swoją bladą dłoń.
Padłem rażony rozkładając ręce.
A róże pojone moją krwią,
Wzrastały dumnie w powietrze.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
I ona nie mogła odgonić się od piętna dziwaka. Może to dlatego tegoż wieczoru jej kroki skierowały się właśnie ku Knajpie Morderców, może tym przekorny los chciał dać jej znać, że jeszcze nie wypowiedział dla niej ostatniego słowa? A może pragnął ją pocieszyć, wrzucając pomiędzy swoich? Nikt z obecnych dziś w Knajpie nie musiał się przecież znać, a jednak mówili tym samym językiem. Językiem poezji, pielęgnowanym czy to poprzez talent, czy umiejętności, czy nawet — jak w przypadku Marii — przez wykształcenie. Nieistotne bowiem, jak osiągnęli w nim biegłość, ważne było, że posługiwali się nim biegle, że rozumieli się na wyższym poziomie, niż zwykli śmiertelnicy. Maria chciała w to wierzyć — w przeznaczenie, zrządzenie losu, raz tylko będące jej przychylne. Świat był jej to winien. Wyrywając ją z bezpieczeństwa rodzinnego domu, pozbawiając ją nie tylko miejsca, w którym się urodziła i wychowała, wszystkich wspomnień w nim zgromadzonych, a także rodziców. Był jej winien coś dobrego, dla odmiany. I dlatego, że Maria naprawdę ciężko starała się być dobrym człowiekiem. Pomóc potrzebującemu, nie odwracać wzroku od niesprawiedliwości, nawet jeżeli to ona na tym ucierpi. Wobec upadku znanego jej świata zdecydowała się przecież zostawić go za sobą; zostawić za sobą także sporą część siebie. Poświęcić się pracy i nauce, po to tylko, aby chociaż jednej osobie ulżyć w cierpieniu lub od niego uchronić. Czy nie zasługiwała na chwilę zrozumienia? Nawet tego pochodzącego z nieoczywistego źródła, nawet tego, które darował jej nieznajomy wcześniej, uciekający od niej wzrokiem chłopak.
Dlatego też łatwiej było jej się do niego uśmiechnąć. Tak szczerze i z głębi serca, jakby wokół nie było zadymionego, ciemnego wnętrza, a łąka w ciepłe, letnie przedpołudnie.
— Dzieci mają do tego doskonałą pamięć, gdy tylko chcą zapamiętać afront — nie wiedziała dlaczego, może to przez to rozbawienie w jego głosie, ale i jej poprawił się humor. Uniesiona do twarzy dłoń ułożyła się w pięść i za tą pięścią właśnie skrył się szeroki uśmiech chichoczącej Marii. Przez moment naprawdę było dobrze — bez ciężaru świata, jakby zawieszeni byli gdzieś pomiędzy wymiarami, gdzie nic złego nie mogło ich dopaść, poza własnymi myślami. Bo czy to nie myśli, czarne i ciężkie, ołowiane chmury, nie sprawiły, że ich wcześniejsza wymiana zdań brzmiała właśnie w taki, a nie inny sposób? Mówiła jednakże z doświadczenia — wszystko, co wiedziała o dzieciach, wiedziała po obserwacji swoich siostrzeńców oraz dzieci pani Cassandry. Jako najmłodsza z rodzeństwa rzadko kiedy myślała o swoich siostrach w kategorii dzieci, nawet gdy nie dzieliła ich spora różnica wieku. Zawsze były jednak odległe, zwłaszcza gdy całą trójką poszły do szkoły. Kontynent i Szkocję dzieliła wystarczająca odległość, nieśmiała z natury Maria, bojąc się odzywać po francusku, chłonęła tamtejszą literaturę. I tak oto, lata później, gdy głód poezji karmiony był regularnie kolejnymi tomikami, a z czasem także dyskusjami nad tym, czy innym poematem, drogi życia zaprowadziły ją do stolika zajmowanego przez Caradoga. Caradoga mówiącego o pozorach siły, co z kolei sprawiło, chyba po raz pierwszy, że blondynka musiała zastanowić się nad sensem jego słów. Dopytanie, czy mówił o baranku, czy może jego oprawcy, nie wchodziło w grę. Skoro był poetą, takim prawdziwym, musiał posiadać większą wrażliwość, niż ta przypadająca w udziale jej. Może widział i czuł więcej? Gdyby prawdziwie się postarała, prawdopodobnie dostrzegłaby to samo. Ale była tylko głupią Marią, słowa sióstr słyszała w głowie równie wyraźnie teraz, co dziewięć lat temu. Może to dobrze, że miała przed sobą herbatę, że mogła wypić jej łyk nawet w takim znaczonym wstydem momencie. Tylko przez moment skrzyżowała spojrzenie z tym cecilowym, a gdy w jego noszących ślady szarości oczach dostrzegła radość, niemalże od razu poczuła się... lepiej? Czy to nie dziwne? Możliwe, ale była taka, odkąd pamiętała. Reagowała na swoje otoczenie, na wszelkie jego zmiany, a z pewnością bardzo tego chciała. I gdy nie rozumiała natury którejś ze zmian, obwiniała się, oczywiście, że tak. Teraz jednak wydawało się, że wszystko... Wracało na dobry tor?
— Nie będę przysięgać wieczyście — oznajmiła prawie zdecydowanie; prawie, bo resztki pewności rezolucji uleciały z niej w sposób równie efektowny, co przed chwilą z niego. Uciekła wzrokiem do kantu imitującej obrus ceraty, nie widziała więc jego skrzywienia. Zamiast tego przysunęła policzek do prawego ramienia, ostatecznie opierając go na nim. — Chyba... Chyba, że mnie kiedyś poprosisz — wymamrotała, niepewna nawet, czy mógł ją usłyszeć. Może to lepiej, jeżeli nie, bo plotła właśnie olbrzymie głupoty, które mógł wykorzystać ktoś o niecnych zamiarach. Ale ona, gdzieś w środku, była pewna, że Caradog takowych nie miał. Zbyt dobrze patrzyło mu z oczu, gdy ich spojrzenia się spotykały. Był zbyt wrażliwy na detale poezji, rozumiał ją zbyt dobrze. A poza tym ona wciąż pozostawała nieświadomym barankiem.
Po prawdzie mógłby powiedzieć jej teraz, że największa wena na pisanie bierze go po zjedzeniu korniszonów i że to dawno skrywany sekret poetyckiego półświatka, a ona uwierzyłaby mu bez najmniejszej nawet wątpliwości. Na szczęście jednak dzielił się z nią czymś prawdziwym — i w tej prawdzie o wiele bardziej... wrażliwym? Przyznanie przed sobą, że było się swym najzagorzalszym krytykiem to jedno. Powiedzenie tego właściwie obcej dziewczynie to drugie, wymagające albo szczególnej uwagi, albo związane z wysoką szczerością względem samego siebie. Blondynka zagryzła lekko wnętrze policzka, trawiąc powoli jego słowa. Miał sporo racji, poezja otwierała więcej niż jedne drzwi. Stanowiła szczególne medium dla duszy, dwustronne szkiełko. Pozwalające patrzeć tak w głąb duszy, jak i w świat. Teraz darowywał jej szkiełko, przez które mogła zajrzeć do jego świata. Jedno z najwyższych wyrazów zaufania. Odebrała kartkę w obie dłonie, uśmiechając się przy tym z wyczuwalną nutą nerwowości. Dała mu jeszcze moment, jeszcze jedno upewniające się spojrzenie — gdyby pragnął wycofać się z tego pomysłu — ale on zachęcił ją tylko, więc bez wahania podjęła się rozczytywania jego pisma.
Jeżeli przyglądał jej się przez ten czas, mógł chyba z powodzeniem zgadnąć, które strofy wiersza aktualnie pochłaniała. Jej twarz oddawała cały szereg emocji — od bezpiecznej satysfakcji przeplatanej z wdzięcznością, przez pierwsze ziarna niepokoju, smutek graniczący z rozpaczą, aż na bladym przestrachu kończąc. Ukłucie pod sercem zmusiło ją do złożenia kartki na pół w tej samej sekundzie, w której skończyła czytać zapisane na niej słowa. Jednak nie od razu oddała ją właścicielowi. Najpierw przesunęła się, razem z krzesłem, bliżej Cecila, aż stykali się ramionami. Dopiero w takiej bliskości, w innych okolicznościach przynajmniej z deka niekomfortowej, mogła zabrać głos. — Cecil... Proszę, nie pokazuj tego wiersza nikomu innemu. Nie tutaj — szczere przejęcie w drżącym głosie trudne było do podrobienia, a i z Marii była marna aktorka. Mówić musiała zatem zupełnie szczerze, bo nie uciekała do tego wzrokiem, szukając szarości jego spojrzenia własnym. — Czekasz na następny występ? Czy... Czy może poszedłbyś ze mną? Tutaj niedaleko jest kamienica, a na kamienicy kolorowe poduszki. I nie pada na głowę. O tej porze... Nikt nie powinien próbować nas podsłuchać — wiedziała, że bez kontekstu ta propozycja brzmiała przynajmniej dziwnie, jeżeli nie dwuznacznie. Dlatego musiała kontynuować. Tym razem szeptem, prosto do jego ucha. — Możesz mieć kłopoty, gdy to trafi w niepowołane ręce. Opowiem ci więcej na dachu, jeżeli będziesz chciał. I o tym, dlaczego białe kwiaty są moimi ulubionymi. Nie zajmę ci dużo czasu, wrócisz przed drugim występem, obiecuję.
Dlatego też łatwiej było jej się do niego uśmiechnąć. Tak szczerze i z głębi serca, jakby wokół nie było zadymionego, ciemnego wnętrza, a łąka w ciepłe, letnie przedpołudnie.
— Dzieci mają do tego doskonałą pamięć, gdy tylko chcą zapamiętać afront — nie wiedziała dlaczego, może to przez to rozbawienie w jego głosie, ale i jej poprawił się humor. Uniesiona do twarzy dłoń ułożyła się w pięść i za tą pięścią właśnie skrył się szeroki uśmiech chichoczącej Marii. Przez moment naprawdę było dobrze — bez ciężaru świata, jakby zawieszeni byli gdzieś pomiędzy wymiarami, gdzie nic złego nie mogło ich dopaść, poza własnymi myślami. Bo czy to nie myśli, czarne i ciężkie, ołowiane chmury, nie sprawiły, że ich wcześniejsza wymiana zdań brzmiała właśnie w taki, a nie inny sposób? Mówiła jednakże z doświadczenia — wszystko, co wiedziała o dzieciach, wiedziała po obserwacji swoich siostrzeńców oraz dzieci pani Cassandry. Jako najmłodsza z rodzeństwa rzadko kiedy myślała o swoich siostrach w kategorii dzieci, nawet gdy nie dzieliła ich spora różnica wieku. Zawsze były jednak odległe, zwłaszcza gdy całą trójką poszły do szkoły. Kontynent i Szkocję dzieliła wystarczająca odległość, nieśmiała z natury Maria, bojąc się odzywać po francusku, chłonęła tamtejszą literaturę. I tak oto, lata później, gdy głód poezji karmiony był regularnie kolejnymi tomikami, a z czasem także dyskusjami nad tym, czy innym poematem, drogi życia zaprowadziły ją do stolika zajmowanego przez Caradoga. Caradoga mówiącego o pozorach siły, co z kolei sprawiło, chyba po raz pierwszy, że blondynka musiała zastanowić się nad sensem jego słów. Dopytanie, czy mówił o baranku, czy może jego oprawcy, nie wchodziło w grę. Skoro był poetą, takim prawdziwym, musiał posiadać większą wrażliwość, niż ta przypadająca w udziale jej. Może widział i czuł więcej? Gdyby prawdziwie się postarała, prawdopodobnie dostrzegłaby to samo. Ale była tylko głupią Marią, słowa sióstr słyszała w głowie równie wyraźnie teraz, co dziewięć lat temu. Może to dobrze, że miała przed sobą herbatę, że mogła wypić jej łyk nawet w takim znaczonym wstydem momencie. Tylko przez moment skrzyżowała spojrzenie z tym cecilowym, a gdy w jego noszących ślady szarości oczach dostrzegła radość, niemalże od razu poczuła się... lepiej? Czy to nie dziwne? Możliwe, ale była taka, odkąd pamiętała. Reagowała na swoje otoczenie, na wszelkie jego zmiany, a z pewnością bardzo tego chciała. I gdy nie rozumiała natury którejś ze zmian, obwiniała się, oczywiście, że tak. Teraz jednak wydawało się, że wszystko... Wracało na dobry tor?
— Nie będę przysięgać wieczyście — oznajmiła prawie zdecydowanie; prawie, bo resztki pewności rezolucji uleciały z niej w sposób równie efektowny, co przed chwilą z niego. Uciekła wzrokiem do kantu imitującej obrus ceraty, nie widziała więc jego skrzywienia. Zamiast tego przysunęła policzek do prawego ramienia, ostatecznie opierając go na nim. — Chyba... Chyba, że mnie kiedyś poprosisz — wymamrotała, niepewna nawet, czy mógł ją usłyszeć. Może to lepiej, jeżeli nie, bo plotła właśnie olbrzymie głupoty, które mógł wykorzystać ktoś o niecnych zamiarach. Ale ona, gdzieś w środku, była pewna, że Caradog takowych nie miał. Zbyt dobrze patrzyło mu z oczu, gdy ich spojrzenia się spotykały. Był zbyt wrażliwy na detale poezji, rozumiał ją zbyt dobrze. A poza tym ona wciąż pozostawała nieświadomym barankiem.
Po prawdzie mógłby powiedzieć jej teraz, że największa wena na pisanie bierze go po zjedzeniu korniszonów i że to dawno skrywany sekret poetyckiego półświatka, a ona uwierzyłaby mu bez najmniejszej nawet wątpliwości. Na szczęście jednak dzielił się z nią czymś prawdziwym — i w tej prawdzie o wiele bardziej... wrażliwym? Przyznanie przed sobą, że było się swym najzagorzalszym krytykiem to jedno. Powiedzenie tego właściwie obcej dziewczynie to drugie, wymagające albo szczególnej uwagi, albo związane z wysoką szczerością względem samego siebie. Blondynka zagryzła lekko wnętrze policzka, trawiąc powoli jego słowa. Miał sporo racji, poezja otwierała więcej niż jedne drzwi. Stanowiła szczególne medium dla duszy, dwustronne szkiełko. Pozwalające patrzeć tak w głąb duszy, jak i w świat. Teraz darowywał jej szkiełko, przez które mogła zajrzeć do jego świata. Jedno z najwyższych wyrazów zaufania. Odebrała kartkę w obie dłonie, uśmiechając się przy tym z wyczuwalną nutą nerwowości. Dała mu jeszcze moment, jeszcze jedno upewniające się spojrzenie — gdyby pragnął wycofać się z tego pomysłu — ale on zachęcił ją tylko, więc bez wahania podjęła się rozczytywania jego pisma.
Jeżeli przyglądał jej się przez ten czas, mógł chyba z powodzeniem zgadnąć, które strofy wiersza aktualnie pochłaniała. Jej twarz oddawała cały szereg emocji — od bezpiecznej satysfakcji przeplatanej z wdzięcznością, przez pierwsze ziarna niepokoju, smutek graniczący z rozpaczą, aż na bladym przestrachu kończąc. Ukłucie pod sercem zmusiło ją do złożenia kartki na pół w tej samej sekundzie, w której skończyła czytać zapisane na niej słowa. Jednak nie od razu oddała ją właścicielowi. Najpierw przesunęła się, razem z krzesłem, bliżej Cecila, aż stykali się ramionami. Dopiero w takiej bliskości, w innych okolicznościach przynajmniej z deka niekomfortowej, mogła zabrać głos. — Cecil... Proszę, nie pokazuj tego wiersza nikomu innemu. Nie tutaj — szczere przejęcie w drżącym głosie trudne było do podrobienia, a i z Marii była marna aktorka. Mówić musiała zatem zupełnie szczerze, bo nie uciekała do tego wzrokiem, szukając szarości jego spojrzenia własnym. — Czekasz na następny występ? Czy... Czy może poszedłbyś ze mną? Tutaj niedaleko jest kamienica, a na kamienicy kolorowe poduszki. I nie pada na głowę. O tej porze... Nikt nie powinien próbować nas podsłuchać — wiedziała, że bez kontekstu ta propozycja brzmiała przynajmniej dziwnie, jeżeli nie dwuznacznie. Dlatego musiała kontynuować. Tym razem szeptem, prosto do jego ucha. — Możesz mieć kłopoty, gdy to trafi w niepowołane ręce. Opowiem ci więcej na dachu, jeżeli będziesz chciał. I o tym, dlaczego białe kwiaty są moimi ulubionymi. Nie zajmę ci dużo czasu, wrócisz przed drugim występem, obiecuję.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Każdy zasługiwał na zrozumie, przyjemny. Dobrze było go słuchać. Czy to z powodu jego brzmienia czy po prostu bycia wyrazem szczęścia. Chłonął go całym sobą napawając się prostą przyjemnością dzielenia się czymś przyjemnym. W ostatnie. Tym dla Caradoga była też poezja. Sztuką łączenia się z ludźmi, zaglądania dalej, dzielenia tym, czym nie potrafił na co dzień. Dlatego uśmiechnął się do Marii, szczerze uradowany, że ktoś jeszcze postrzegał świat podobnie do niego. Przynajmniej w tym małym, drobnym aspekcie.
- Tak - przyznał krzywiąc się lekko. - Do dzisiaj pamiętam kleik, który wmuszała we mnie mama.
Nie robiła tego na złość małemu Cecilowi. To nie była przecież jej wina, że był ciągle chory, leki smakowały paskudnie, a żadne inne jedzenie w niego nie wchodziło. Ale nie myślał o tym wcale, gdy zobaczył, że jego słowa rozbawiły Marię. Poczuł we wnętrzu przyjemne ciepło i wręcz dumę, że potrafił wprowadzić do czyjegoś życia tyle szczęścia, by reagować na nie chichotem. Zawtórował jej cicho, wesoło i zupełnie nieprzystająco do przytłaczającej zewsząd rzeczywistości. Miała ładny śmiech, przyjemny. Warty odpowiedzenia, szczery. W ostatnim czasie tak dużo było wojny. Nawet w sztuce, a może przede wszystkim w poezji. Jakby tragedia naznaczyła sobą każdy aspekt ludzkiego życia i nie pozostawiła miejsca na nic więcej. Nie ustrzegł się przed tym także Cecil. Ale w tej chwili z Marią, tutaj, zapanowała beztroska. W oczach błyszczała wesołość i ich stolik zdawał się być ostatnią pochodnią w spowijającej świat ciemności. Na jeden, cenny moment.
Gdyby go zapytała, powiedziałby, że chodziło o oprawcę. Że może tak naprawdę jest słaby, ale wzbudza tak wielki strach, że nikt nie ma odwagi sprawdzić jego siły, sprzeciwić się mu i powiedzieć, że dość już rzezi baranków. Ale nie zapytała, więc nie powiedział w całkowitej nieświadomości kosztując zasiadłego pomiędzy nimi szczęścia, niezbrukanego wątpliwościami.
Speszył się jeszcze bardziej, gdy podchwyciła jego nieudaną próbę odwrócenia sytuacji w żart, poważnie oświadczając, że nie zamierza składać mu przysięgi wieczystej. Gratuluję, Caradog, wszystko zepsułeś - zdążył jeszcze zganić się w myślach niemalże widząc parujące wraz z herbatą resztki wesołości, gdy usłyszał co mówiła Maria. Zamrugał dwa razy jakby w niedowierzaniu. Czy ona z nim flirtowała? Jim mu nie uwierzy. Ale wydawała się przy tym równie speszona co on, po chwili Cecil sam nie wiedział czy na pewno cokolwiek usłyszał i pozwolił słowom utonąć w ogólnym zamieszaniu, kiedy kolejny z poetów szykował się pomału do wygłaszania własnych utworów. Ludzie wracali do środka, ponownie zajmowali miejsca przy stolikach. Jeżeli nic nie usłyszał był usprawiedliwiony. W to, że nie wiedziałem, co powiedzieć jak dziewczyna ze mną flirtuje, Jim już z pewnością uwierzy - zganił się gorzko w myślach, ale postarał się bardzo mocno, by wewnętrzne rozterki nie zawładnęły jego nazbyt łatwą do odczytania twarzą.
Przyglądał się w milczeniu, kiedy Marysia odczytywała jego wiersz i przeżywał podobny kalejdoskop emocji. Od satysfakcji, że zgodziła się poświęcić swój czas na jego poezję i lekką związaną z tym dumę, przez ciekawość, kiedy cienie na jej twarzy zaczęły układać się w przebłyski niepokoju, zmartwienie, chwilowy spokój, gdy odczytał jej smutek aż do przerażenia, kiedy zamiast gorzkiego przemyślenia, skończyła na czymś, co dało się jedynie opisać jako blady przestrach.
Nie spodobał się jej. Obraziłem ją. Nienawidzi mnie.
Z jakiegoś powodu był to pierwszy (logiczny) ciąg myśli, który wykluł się w głowie Caradoga. Siedział nieco osłupiały gdy przysuwała się do niego, czekając na jadowity komentarz wyszeptany wprost do jego ucha, po którym zostanie znów sam, tym razem z raną zadaną prosto w jego duszę. Nie spodziewał się jednak usłyszeć tego, co miała mu do powiedzenia. Spojrzał na Marysię ze zmarszczonymi brwiami, z wyrazem twarzy, który wyraźnie sugerował, że nie rozumie.
- Nie zamierzałem - zapewnił równie cicho. - Nikomu go pokazywać to znaczy.
Nie zastanawiał się jeszcze co prawda, co zrobi z tym wierszem, ale póki co planował schować go do którejś z szuflad. Teraz, widząc minę Marii nie miał już wątpliwości, że zrobi to zanim ktokolwiek zdąży ujrzeć zapisane na kartce słowa.
- Nie, nie czekam - powiedział wolno. - I tak siedzę tu już długo - zapewnił i zaczął zbierać leżące na stole rzeczy.
Przez chwilę nawet zastanowił się czy nie jest to niebezpieczne. Co on o Marii w ogóle wiedział? A co jeśli to wszystko był tylko podstęp mający zaciągnąć go gdzieś, gdzie nie będzie świadków? Nie chciała go zabić za ten wiersz, prawda? Nie był chyba aż taki zły...
Po chwilowych rozterkach i ponownym spojrzeniu na swoją towarzyszkę uznał, że w razie czego zdąży jej raczej uciec. A jeśli miała pomocników, to nie miało za bardzo znaczenia czy pójdzie z nią teraz, czy zmusi do czekania na siebie w kolejnym, ciemnym zaułku.
- W porządku - odparł wbrew rozsądkowi, zabierając wszystkie swoje rzeczy. - Prowadź.
I wyszedł za Marią w mokry i ciemny wieczór. Nie do końca pewny czy dożyje nocy, ale postanawiający zaryzykować, bo coś w nim wierzyło bardzo głęboko, że nie chciała go skrzywdzić. W jej głosie pobrzmiewała nawet troska. Oczywiście, mogła być świetną aktorką. Ale kto by tak naprawdę chciał zabijać Cecila? No właśnie, jeszcze nikt.
[z/t x2 ]
- Tak - przyznał krzywiąc się lekko. - Do dzisiaj pamiętam kleik, który wmuszała we mnie mama.
Nie robiła tego na złość małemu Cecilowi. To nie była przecież jej wina, że był ciągle chory, leki smakowały paskudnie, a żadne inne jedzenie w niego nie wchodziło. Ale nie myślał o tym wcale, gdy zobaczył, że jego słowa rozbawiły Marię. Poczuł we wnętrzu przyjemne ciepło i wręcz dumę, że potrafił wprowadzić do czyjegoś życia tyle szczęścia, by reagować na nie chichotem. Zawtórował jej cicho, wesoło i zupełnie nieprzystająco do przytłaczającej zewsząd rzeczywistości. Miała ładny śmiech, przyjemny. Warty odpowiedzenia, szczery. W ostatnim czasie tak dużo było wojny. Nawet w sztuce, a może przede wszystkim w poezji. Jakby tragedia naznaczyła sobą każdy aspekt ludzkiego życia i nie pozostawiła miejsca na nic więcej. Nie ustrzegł się przed tym także Cecil. Ale w tej chwili z Marią, tutaj, zapanowała beztroska. W oczach błyszczała wesołość i ich stolik zdawał się być ostatnią pochodnią w spowijającej świat ciemności. Na jeden, cenny moment.
Gdyby go zapytała, powiedziałby, że chodziło o oprawcę. Że może tak naprawdę jest słaby, ale wzbudza tak wielki strach, że nikt nie ma odwagi sprawdzić jego siły, sprzeciwić się mu i powiedzieć, że dość już rzezi baranków. Ale nie zapytała, więc nie powiedział w całkowitej nieświadomości kosztując zasiadłego pomiędzy nimi szczęścia, niezbrukanego wątpliwościami.
Speszył się jeszcze bardziej, gdy podchwyciła jego nieudaną próbę odwrócenia sytuacji w żart, poważnie oświadczając, że nie zamierza składać mu przysięgi wieczystej. Gratuluję, Caradog, wszystko zepsułeś - zdążył jeszcze zganić się w myślach niemalże widząc parujące wraz z herbatą resztki wesołości, gdy usłyszał co mówiła Maria. Zamrugał dwa razy jakby w niedowierzaniu. Czy ona z nim flirtowała? Jim mu nie uwierzy. Ale wydawała się przy tym równie speszona co on, po chwili Cecil sam nie wiedział czy na pewno cokolwiek usłyszał i pozwolił słowom utonąć w ogólnym zamieszaniu, kiedy kolejny z poetów szykował się pomału do wygłaszania własnych utworów. Ludzie wracali do środka, ponownie zajmowali miejsca przy stolikach. Jeżeli nic nie usłyszał był usprawiedliwiony. W to, że nie wiedziałem, co powiedzieć jak dziewczyna ze mną flirtuje, Jim już z pewnością uwierzy - zganił się gorzko w myślach, ale postarał się bardzo mocno, by wewnętrzne rozterki nie zawładnęły jego nazbyt łatwą do odczytania twarzą.
Przyglądał się w milczeniu, kiedy Marysia odczytywała jego wiersz i przeżywał podobny kalejdoskop emocji. Od satysfakcji, że zgodziła się poświęcić swój czas na jego poezję i lekką związaną z tym dumę, przez ciekawość, kiedy cienie na jej twarzy zaczęły układać się w przebłyski niepokoju, zmartwienie, chwilowy spokój, gdy odczytał jej smutek aż do przerażenia, kiedy zamiast gorzkiego przemyślenia, skończyła na czymś, co dało się jedynie opisać jako blady przestrach.
Nie spodobał się jej. Obraziłem ją. Nienawidzi mnie.
Z jakiegoś powodu był to pierwszy (logiczny) ciąg myśli, który wykluł się w głowie Caradoga. Siedział nieco osłupiały gdy przysuwała się do niego, czekając na jadowity komentarz wyszeptany wprost do jego ucha, po którym zostanie znów sam, tym razem z raną zadaną prosto w jego duszę. Nie spodziewał się jednak usłyszeć tego, co miała mu do powiedzenia. Spojrzał na Marysię ze zmarszczonymi brwiami, z wyrazem twarzy, który wyraźnie sugerował, że nie rozumie.
- Nie zamierzałem - zapewnił równie cicho. - Nikomu go pokazywać to znaczy.
Nie zastanawiał się jeszcze co prawda, co zrobi z tym wierszem, ale póki co planował schować go do którejś z szuflad. Teraz, widząc minę Marii nie miał już wątpliwości, że zrobi to zanim ktokolwiek zdąży ujrzeć zapisane na kartce słowa.
- Nie, nie czekam - powiedział wolno. - I tak siedzę tu już długo - zapewnił i zaczął zbierać leżące na stole rzeczy.
Przez chwilę nawet zastanowił się czy nie jest to niebezpieczne. Co on o Marii w ogóle wiedział? A co jeśli to wszystko był tylko podstęp mający zaciągnąć go gdzieś, gdzie nie będzie świadków? Nie chciała go zabić za ten wiersz, prawda? Nie był chyba aż taki zły...
Po chwilowych rozterkach i ponownym spojrzeniu na swoją towarzyszkę uznał, że w razie czego zdąży jej raczej uciec. A jeśli miała pomocników, to nie miało za bardzo znaczenia czy pójdzie z nią teraz, czy zmusi do czekania na siebie w kolejnym, ciemnym zaułku.
- W porządku - odparł wbrew rozsądkowi, zabierając wszystkie swoje rzeczy. - Prowadź.
I wyszedł za Marią w mokry i ciemny wieczór. Nie do końca pewny czy dożyje nocy, ale postanawiający zaryzykować, bo coś w nim wierzyło bardzo głęboko, że nie chciała go skrzywdzić. W jej głosie pobrzmiewała nawet troska. Oczywiście, mogła być świetną aktorką. Ale kto by tak naprawdę chciał zabijać Cecila? No właśnie, jeszcze nikt.
[z/t x2 ]
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Knajpa morderców
Szybka odpowiedź