Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Zamszony Las
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.19 8:51, w całości zmieniany 1 raz
To pierwsza wyprawa badawcza do innego kraju, na którą otrzymał pozwolenie od Ollivanderów już od długiego czasu. Irlandia nie znajdowała się tak daleko od domu, część Anglików z trudem godziła się z faktem, iż była teraz niezależna, ale nawet tak bliski wyjazd stanowił dla niego wielki powód do radości. Kwiecień, ze wszystkich miesięcy, był najbardziej... milczący. Mieszkańcy Silverdale snuli się po kątach posiadłości, czas wokół nich się zatrzymywał i zamiast — jak wiosna — budzić się ze snu zimowego, popadali w stan letargu. Oddawali się często rutynowym zajęciom, które nie wymagały od nich myślenia albo wręcz przeciwnie, zatracali się w swoich książkach, uciekając między strony bezpiecznych, przewidywalnych światów. Unikali spoglądania sobie w oczy, bojąc się, że jeden gest, jedno nieuważne westchnięcie może obudzić, wyciągnąć na wierzch to, co kryło się w sercu każdego z nich. Constantine wiedział jednak i czuł, iż kiedy tylko się odwraca, wszystkie pary oczu mieszkańców posiadłości spoczywały na nim. Traktowali go jak już wyszczerbioną figurkę z porcelany, która może rozbić się na drobne kawałki jak tylko trafi w nieodpowiednie ręce. Wydawało mu się, że to jemu samemu nie do końca ufali w sprawach związanych ze zdrowiem. Może jednak nie chodziło o niego, ale o jego dar i jego przekleństwo, a raczej dwa przekleństwa. Wizje przybierały niepokojący wymiar, problemy z pamięcią przerażały jego samego, klątwa Ondyny pozostawała tak samo niepokonana jak dawniej. Od kiedy wyszedł ze szpitala, poprawiło mu się, naprawdę. Odnajdywał duże oparcie w nadziei. Oplotła się ona wokół niego, odnalazła jego trochę zaśniedziałe mechanizmy i zdołała wprawić w ruch jego wewnętrzną siłę. Odzyskał spokój ducha. Trudno powiedzieć, że pogodził się ze swoją przeszłością — wolał do niej nie powracać — ale potrafił ją zostawić za sobą. Pozbierał najważniejsze części z tego, kim był kiedyś i dokleił je do nowego „ja”. Pozostawał dzielnym, rozmarzonym rycerzem, nie mógłby się rozstać z tym skojarzeniem, postanowił jednak zrobić krok w stronę większego opanowania. Pojawiały się przebłyski chłopca, który wyruszał na kucyku by walczyć z bestiami lasów Lancashire, na przykład przy rozmowach z młodszymi kuzynami i kuzynkami, jednak były rzadkie, a uśmiech nieczęsto docierał do jego oczu. Właśnie dlatego tak bardzo potrzebował odmiany, zwłaszcza w kwietniu! Obcych, nieznanych terenów, chłodnego rześkiego wiatru i widoków, które zapierają dech w piersiach. Zamienić się w badacza, spędzać dnie na poszukiwaniu roślin, przeszukiwać księgi w postaci wskazówek. Miał już długoterminowy cel związany z Zakonem, ale potrzebował czegoś bliskiego, namacalnego, rozpraszacza myśli. Chyba ojciec w końcu to dostrzegł, a może któreś z rodzeństwa poszeptało mu coś na ucho, w każdym razie wyraził zgodę na jego wyjazd do Irlandii. Byle na krótko, miał też zabrać kogoś zaufanego, kto by na niego uważał. Constantine’owi nie trzeba więcej, starając się kontrolować swoje emocje ruszył by wszystko przygotować. Siostra pomagała mu spakować odpowiednia ubrania, do tego akurat nie miał głowy, sam skupił się na przyborach malarskich, przewodnikach po tymże tajemniczym kraju oraz książkach na temat flory Connacht i, na wszelki wypadek, Munster. Miał dobre przeczucie, pragnął użyć wyprawy by oczyścić swój umysł. Może udałoby się zostać na dłużej, aż do końca kwietnia... Może zgubi się w nieprzebytej puszczy, wyjdzie dopiero po raz z pierwszym majowym porankiem. Naturalnie, były to tylko puste gdybania. Nie chciał zostawiać rodziny w najgorszym dla nich czasie. Poza tym miał swoje obowiązki względem Zakonu, swoje plany, które niebawem miał zamiar wprowadzić w życie.
Pożegnawszy się z Ollivanderami, wyruszył w nieznane. Cała grupa badawcza bez problemu odnalazła niewielki domek, kwaterę zaoferowaną przez miejscowych. Miała ona służyć za ich bazę przez najbliższy tydzień lub dłużej, gdy mieli wyruszyć na poszukiwania tajemniczej rośliny, która była widziana w kniejach i borach dookoła Lough Corrib. Pierwszego dnia po przybyciu kilka osób wyruszyło już w teren, aby rozejrzeć się i zorientować, co ma do zaoferowania ten region. Constantine żałował, że w tak krótkim czasie nie udało mu się wypożyczyć konia i wybrać się razem z nimi. Pan Addington, kierownik wyprawy, i tak widział dla niego inne zajęcie, więc nie miał kiedy za bardzo nad tym rozmyślać. On, wraz z pozostałymi w miasteczku badaczami miał się zająć zagadywaniem i podpytywaniem miejscowych zielarzy oraz rolników. Niewielu z nich miało pojęcie o co chodzi. Nie interesowali się oni nowymi gatunkami ani flory, ani fauny; woleli polegać na tym co już znali, co było dla nich użyteczne. Niektórzy spoglądali na nich spode łba, za plecami szeptali nieprzyjemne słowa. Oni nie mogli sobie pozwalać na eksperymenty. Stąpali twardo po ziemi, którą sami uprawiali i byli odpowiedzialni za dostarczanie klientom towaru o jak najbardziej zbliżonej do standardu jakości. A tu przybywali do nich obcy, kręcili się w swoich drogich strojach, w pompatycznych okularkach, zasypując ich żargonem, którego nie rozumieli. Mimo tych przeciwności, młody Ollivander zdołał wydobyć jakieś informacje, z których wywnioskował, że poszukują czegoś, co przypomina trochę fruwokwiaty oraz diabelskie sidła. Ten pierwszy gatunek był dość pospolity, widział go nawet na parapecie domu, który stał na przeciwko ich tymczasowej siedziby. Według opisów, tajemnicza roślina musiała też być sporo większa przez co przywodziła bardziej na myśl tę drugą opcję. Co ciekawe, do podobnych wniosków doszedł magizielarz, który ich tu na tę wyspę sprowadził. Miał przedziwne nazwisko, chyba McCrae czy Mag Raith, nie był pewien pisowni, oraz równie osobliwy akcent. Wydał mu się jednak dość sympatyczny, a przede wszystkim kompetentny. To on wysłał do nich list, w którym opisywał roślinę, która pojawiła się znikąd w ich lasach i potrafiła napędzić stracha przypadkowym spacerowiczom oraz myśliwym. Sam nie miał wystarczającej liczby zainteresowanych, mieszkańcy byli raczej przesądni i obawiali się, że to zły omen, a był w podeszłym wieku i nie służyło mu włóczenie się po lasach. Próbował skontaktować się z rozmaitymi badaczami z Irlandii, ale w związku z tym, iż miał reputację bardziej bajarza niż rzetelnego naukowca, wszyscy odwrócili się od niego. Dopiero pan Addington wyraził chęć pomocy i tak znaleźli się w tej sytuacji. Wieczorem wszyscy siedzieli zebrani przy herbacie, ach te brytyjskie zwyczaje, dyskutując nad lokacjami, które powinni odwiedzić jako pierwsze. Z samego rana wyruszyli, nie znaleźli tego, czego szukali, po czym sytuacja się powtarzała. Minęły cztery dni, szczęście im nie dopisywało, flora zdawała się niemal tak zwyczajna jak w pierwszym lepszym lesie. Atmosfera zaczynała się robić bardziej napięta, czyżby przyjechali tutaj na marne? Mieli u siebie pełno traw i dębów, a także krzewów jeżyny, mieli tu odkryć nowy gatunek, jak na razie się na to nie zapowiadało. Pogrążony we własnych myślach Constantine przysłuchiwał się gorliwym dyskusjom tylko pobieżnie, zajęty był doskonaleniem szkiców, które wykonywał w ciągu dnia. On był usatysfakcjonowany. Uwielbiał przyrodę, poszukiwania, każda ścieżka, każdy las wyglądały dla niego inaczej, szeptały mu swoje historie. Podniósł się ze swojego miejsca, kiedy padła propozycja udania się w nowe miejsce. McCrae, w ostatnim akcie desperacji, powiedział, że na jeziorze znajduje się wyspa, a na wyspie to już na pewno znajdą tę roślinę. Istniał jednak pewien problem, zdarzało się, że ludzie nie powracali stamtąd i powszechnie uważano, iż grasują tam wyjątkowo złośliwe poltergeisty. Badacze postanowili podjąć się tego wyzwania, nie obawiali się żadnych duchów; byli w końcu doświadczonymi czarodziejami, którzy kształcili się we wspaniałej Anglii, z dala od zabobonnych Irlandczyków. Jak postanowili, tak się stało. Z drobnym wyjątkiem.
— Obawiam się, że lord będzie musiał tutaj zostać. — Usłyszał młody Ollivander, kiedy już się wybierał, aby dołączyć do reszty. Addington poklepał go po przyjacielsku po plecach i wyjaśnił, że obiecał jego ojcu, że nie dopuści do potencjalnie stresujących sytuacji. Pewnie nic tam nie było, jednakże nie mógłby narażać młodego lorda na atak klątwy Ondyny. Nie była to prośba, a polecenie. I tak, ten ostatni dzień Constantine miał spędzić w miasteczku. Jego dusza badacza rwała się jednak do przodu; nie minęło pół dnia, a wyruszył sam, z powrotem do lasu. Początkowo zamierzał jedynie poszukać inspiracji, narysować kilka szkiców oraz wrócić do domku przed przybyciem reszty grupy, ale nogi same prowadziły go do przodu. Minął staw i polanę, wspiął się na wzgórze, obserwował chmury płynące po niebie oraz ptaki. Zatrzymał się na dłuższą chwilę, by uwiecznić wspaniały okaz dwóch bliźniaczych narcyzów i w pewnym momencie poczuł, jak coś subtelnie łapie go za stopę, wspina się wyżej i — kiedy było już za późno na reakcję — zwala go z nóg. Opadł ciężko na ziemię z głuchym huknięciem, nie było jednak nikogo, kto by go usłyszał. Nie panikował, liczył swoje oddechy. Z dłoni, co prawda, wypadł mu pędzel, ale w kieszeni ciągle miał swoją różdżkę. Zanim kolczasta odnoga żywej rośliny zdołała do zaciągnąć dalej, udało mu się rzucić Diffindo i się jej pozbyć. Odczekał sekundę, pozwolił swojemu sercu się uspokoić, po czym wystrzelił w górę sygnał, wypowiadając zaklęcie Periculum. Do czasu przybycia innych czarodziejów, stąpał bardzo ostrożnie, oświetlając sobie drogę i określił kierunek, z którego coś go zaatakowało. Reszta potoczyła się bez większych problemów. Okazało się, że w lesie rozwijało się wyjątkowo duże, być może w jakiś sposób zmodyfikowane oraz zasadzone z premedytacją, diabelskie ziele. Uwiło się w opuszczonej niedźwiedziej gawrze, więc niełatwo je było dostrzec niewytrenowanemu oku. Pan Addington zabrał część ze sobą, resztę zniszczył, a każdy z badaczy, nie wyłączając Constantine’a, mógł zabrać ze sobą małą próbkę do dalszych testów, bądź jako pamiątka z wyprawy.
Po powrocie do Anglii, młody Ollivander sporządził dla każdego ilustrację przedstawiającą tę konkretną roślinę i przesłał je listownie zielarzom.
| zt (~1528 słów)
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
Wiadomość o znalezieniu dwóch ciał w jednym z irlandzkich lasów wywołała niemałe poruszenie w Departamencie Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, który nie był przygotowany do zbadania w sposób odpowiedni tej sprawy. Zaczęło się dość niepozornie, od zaobserwowania wzmożonej aktywności dużej grupy leśnych trolli na obrzeżach zamieszkiwanego przez nie lasu. Sposób przemieszczenia się tych stworzeń sugerował, że umyślnie nie wchodzą w głąb leśnego labiryntu i stan ten utrzymywał się blisko trzy tygodnie. Tworzyło to spore zagrożenie, rzecz jasna nie dla samych trolli, lecz dla ludzi, którzy szybko mogli stać się posiłkiem. Nikt nie kwapił się zbytnio, aby udać się do samego lasu, bo i podejrzewano, że może cała ta dziwaczna migracja została spowodowana paskudną anomalią. Kiedy jednak jeden z czarodziei, co zawędrowało do lasu w poszukiwaniu jakiejś rośliny, ledwo uciekł przed wygłodniałymi trollami, urzędnicy nie mogli już pozostać bierni. Wysłano kilkuosobową grupę, w tym jakiegoś znawcę języka trollańskiego, aby pertraktować z trollami, co z góry skazane było na porażkę, bo jak niby przetłumaczyć tępemu stworzeniu cokolwiek za pomocą logicznych argumentów? Wszystkie osobniki grupy odpowiedziały agresją na próbę przekonania ich do powrotu w głąb lasu. Pozostało więc nieszczęsnym pracownikom jednej z komórek Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami samodzielnie rozeznać się w tym, co się w sercu lasu dzieje. Okazało się, że wydarzyło się tam wiele nawet bez wybuchu anomalii. Nikt nie przejął się specjalnie odkryciem zwłok jakiegoś trolla, ale dwa ludzkie trupy zrobiły ogromne wrażenie. Ważną rzeczą było również to, że ktoś rzucił na miejsce zbrodni silną klątwę. Wszyscy urzędnicy zgodnie poświadczyli, że czuli, jakby krew zamarzała im w żyłach, gdy tylko postawili stopę na zbrukanej krwią ziemi, a wrażenie to minęło w chwili, gdy w popłochu uciekli. Sprawa trafiła więc do Biura Aurorów, gdy nadano jej odpowiednio groźnie brzmiącą łatkę – podejrzenie dokonania czarnomagicznego rytuału. Departament Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami odzyskał spokój, a problemem rozpoczęcia śledztwa obarczono grupę dziesięciu aurorów.
Kieran nie był zadowolony z tego, że do zdania przydzielono mu aż czterech świeżaków, spośród których trzech dopiero co odbębniło kurs aurorski, a jeden miał za sobą tylko rok doświadczenia, lecz nigdy nie miał udziału przy poważnych sprawach. Zaskakujące było to, jakim cudem w ostatnich latach dość sporo osób nie tylko dostawało się na kurs, ale i go kończyło. Na całe szczęście do sprawy przydzielono jeszcze Hopkirka, czarodzieja po czterdziestce, co już na swoim fachu się znał. Hopkirk, jako jeden ze starszych aurorów, który awans otrzymał w pełni zasłużenie, przejął dowództwo i rozbił grupę na dwie pięcioosobowe. Pierwsza, pod jego przywództwem, miała zająć się zebraniem zeznań od trolli, więc i ściągnięto kogoś, kto potrafił porozumiewać się w trollańskim. Druga grupa, kierowana przez Rinehearta, wydzielona została do zabezpieczenia dowodów na miejscu zbrodni. Choć teleportacja nie była najbardziej bezpiecznym środkiem przemieszczania się w czasach, kiedy magia stała się kapryśna, nie mieli innego wyjścia.
Po znalezieniu się w lesie szybko rozejrzał się po sylwetkach towarzyszy i z ulgą przyszło mu stwierdzić, że żaden nie uległ rozszczepieniu. Tak jak i szósty, dodatkowy uczestnik, rzekomo uzdolniony łamacz klątw podsunięty im przez samą Edith Bones do pomocy. Obecność jednak dwóch świeżaków w jego szeregach wcale go nie cieszyła. Znaleźli się może jakieś dwa kilometry od celu, więc dalszą drogę musieli przebyć pieszo, w czasie wędrówki zachowując jak największą ostrożność. Kiedy więc dwaj idioci zaczęli bezmyślnie dyskutować, czy w ogóle ta sprawa ma sens i wysnuwać teorie spiskowe o tym, że trolle na pewno zwyczajnie upolowały sobie na obiad dwóch ludzi, a później po prostu zaczęły robić wszystko, aby oddalić od siebie podejrzenie, nagle przystanął i odwrócił się w ich stronę gwałtownie i wyraźnie poirytowany.
– Zawrzeć mordy – wyrzucił z siebie donośnie i stanowczo, lecz nie uciekając się jeszcze do krzyku, wszystkich omiatając ostrym spojrzeniem niebieskich oczu, które od razu wymusiło na obecnych zachowanie całkowitego milczenia. Nigdy specjalnie nie zważał na to, że wulgarny język nie przez wszystkich był dobrze widziany, a przynajmniej nie przez przełożonych, którzy musieli wyuczyć się gładkich słówek, jeśli chcieli coś zdziałać we współpracy z resztą ministerialnych organów. Mógł mieć tylko nadzieję, że wieść o jego niekulturalnym zachowaniu nie trafi do uszu Szefowej Biura Aurorów z ust znanego jej łamacza klątw.
Ruszył dalej, dobrze wiedząc, że nie musi oglądać się za siebie i upewniać o tym, czy każdy za nim ruszył. W końcu minęli martwego trolla, od którego bił niesamowicie intensywny odór. Zdesperowane zwierzęta zaczęły już obgryzać mu nogę, ale najwidoczniej zrezygnowały z dalszej konsumpcji, bo reszta ciała pozostała nietknięta. Nie przystanęli obok niego, z Hopkirkiem już wcześniej ustalili, że zajmą się tym później, bo nawet aurorzy byli bardziej przejęci losami ludzkich ofiar. Mieli już swoje podejrzenia, bardzo prawdopodobne było to, że troll został powalony na pokaz, aby inne nie śmiały przeszkadzać. Tylko komu i w czym? Oby udało im się to ustalić.
Od razu wiedział, kiedy dotarli do odpowiedniego miejsca. Żółtodzioby mogły jeszcze nie wyczuć obecności czarnej magii, lecz Kieran już był świadom jej obecności. Już się na nich czaiła, bo i ogarnęło go znajome uczucie przypominające osadzający się na skórze pył drzewny, z jakim miała już styczność wiele razy. Był w stanie wpadać do oczu, nosa, gardła.
– Gdyby mógł pan przystąpić do działania – zwrócił się niby uprzejmie do łamacza klątw, lecz jego głos i tak zabrzmiał szorstko. Mężczyzna zaraz zaczął głośno wyrażać zdumienie, że jak to możliwe, aby klątwę na miejsce nałożyć na fragment lasu, ale szybko zauważył, iż nie znajdzie zrozumienia u towarzyszy, więc zamilkł i wziął się do roboty.
– A teraz posłuchajcie mnie uważnie, bo powtarzać nie będę – zwrócił się do aurorów wykonujących swoje obowiązki chwilowo pod jego komendą. – Jesteśmy tutaj po to, aby zabezpieczyć wszelkie możliwe ślady. Jeśli nie jest to absolutnie konieczne, niczego nie ruszacie i nie zadeptujecie terenu, czy to jasne? – gdy otrzymał przytaknięcie od wszystkich, zwrócił się do niedoświadczonych jeszcze aurorów: – A wy nawet nie próbujecie mielić jęzorami, bo wam je zlepię. Uważnie patrzcie, to może się czegoś nauczycie.
Łamacz klątw dał w końcu znać, że uporał się z zadaniem, dlatego zdecydowanie, jednak wciąż zachowując wielką ostrożność, weszli do miejsca zbrodni. Unosząca się w powietrzu czarna magia stawała się coraz intensywniejsza, a więc i bardziej wyczuwalna, drażniąca. Po przebyciu około trzydziestu metrów natrafili na dwie ofiary. Młody, na oko dwudziestokilkuletni mężczyzna rasy białej, brunet i młode dziewczę, dopiero dobijające do lat dwudziestu, smukłe, jasnowłose. Ciała były pozbawione ubrań, wybebeszone, pozbawione gałek ocznych i z całą pewnością spuszczono z nich krew, której wokół ciał wcale nie było tak wiele. Ktoś nieźle się obłowił, żerując na tych ludzkich istnieniach. Lecz dwa trupy nie zostały tknięte przez żadne zwierzę, to było dzieło ludzkich rąk. Na ciałach były ślady lekkich oparzeń, płytkich i głębokich ran ciętych, szarpanych. Niewątpliwie efekty czarnomagicznych zaklęć.
Kieran cały czas przyglądał się leśnej ściółce, po czym przykucnął, aby zmienić kąt widzenia. Ślady po podeszwach butów gdzieniegdzie były mocno odciśnięte w ziemi. Czterech ludzi, taki wniosek podsuwały mu tropy. Długie i szerokie stopy, a więc sami mężczyźni. Nie zatarli za sobą wszystkich śladów, ale zabezpieczyli miejsce zbrodni tak, jakby wiedzieli, że mimo wszystko prędzej czy później zostanie odkryte. Powstał zaraz na równe nogi i wtedy też krwawe runy na drzewach przyciągnęły jego uwagę. Brakowało mu wiedzy na ich temat i nigdy jakoś nie odczuwał potrzeby, aby uzupełnić te braki. Wiedział jednak, że ich obecność powinna go zaalarmować.
Ciszę przerwał przeraźliwy wrzask jednego z żółtodziobów, który oderwał się od jednego z drzew i w mgnieniu oka stanął w ogniu. Rineheart zareagował natychmiast, celując w niego różdżką.
– Balneo.
Zimna woda w ilości, którą pomieściłoby jedno wiadro, wylała się na głowę płonącego nieszczęśnika. Dwóch bardziej rozgarniętych aurorów poszło w ślady Kierana, lecz to tylko odrobinę zmniejszyło wielkość płomieni. Łamacz klątw szybko dobiegł do drzewa, odczytał runy, a potem rzucił na ludzką pochodnię Finite Incantatem, przerywając działanie klątwy. Na całe szczęście szybko udało się zareagować, dzięki czemu poparzenia wcale nie były tak dotkliwe.
– Mówiłem wam idioci, że macie niczego nie dotykać! – ryknął wściekle. Przynajmniej nauczeni na cudzym błędzie pozostali aurorzy nie byli już skorzy wspierać się o drzewa. Jako tako zaczęli pomagać rannemu towarzyszowi, lecz żaden tak naprawdę nie był z nich wielce obeznany z magią leczniczą. Sam Kieran znał zaledwie kilka prostych zaklęć i żadne nic by nie wskórało na oparzenia.
Chwilę później dołączył do nich ze swoimi ludźmi Hopkirk, na którego twarzy nie sposób było odnaleźć choćby cienia zadowolenia. A więc było tak, jak przewidzieli, trolle nie powiedziały zbyt wiele. Kiepscy świadkowie – agresywni, tępi i niekomunikatywni, brak jakichkolwiek śladów, bo tylko dwa ciała i odciski stóp.
– I co sądzisz? – spytał jego druh.
– Było tu czterech mężczyzn, jakieś trzy tygodnie temu. Żadnych świeższych śladów nie ma – zrelacjonował beznamiętnie, zaraz palcem wskazując poszczególne ślady. – Jeden był już obeznany w czarnej magii i prawdopodobnie szkolił swoich następców. Starali się nie zostawić zbyt wiele śladów, ale jednak zabezpieczyli samo miejsce, co powinno nam dać do myślenia.
– Skąd pan to wie? – spytał któryś z młodzików z grupy Hopkirka. – W sensie, to, że się uczyli.
– Na ciałach wyraźnie testowano różne klątwy – odpowiedział chłodno, obrzucając szczeniaka zirytowanym spojrzeniem. – Niewiele jest ran zadanych precyzyjnie, większość z nich jest płytka i szarpana. Może to być wynik szalejących anomalii, ja jednak stawiałbym na niedoświadczenie czarodzieja, który najmroczniejsze klątwy rzucał po raz pierwszy, mając mętne pojęcie o ich działaniu.
Ciekawski młodzik już się nie odezwał, za to zaciekawiony tematem łamacz klątw zbliżył się do dwóch bardziej doświadczonych aurorów.
– Coś w tym jest, panie Rineheart. Po przyjrzeniu się nałożonym w tej części lasu klątwach mogę wyciągnąć podobny wniosek. Ta pierwsza klątwa była zdecydowanie bardziej zaawansowana i czarodziej, który ją nałożył, nie miał żadnych problemów z ukryciem run. Klątwy na drzewach nie są tak silne, dodatkowo mogę wyróżnić trzy sposoby zapisu run, a więc trzy różne osoby inaczej tworzyły te same symbole. Jakby ktoś uczył inne osoby nakładania klątw.
Hopkirk westchnął ciężko z rezygnacją.
– Trolle widziały tylko zakapturzoną postać, która powaliła tamtego śmierdzącego osiłka Avadą. Pozostaje nam tylko zająć się ciałami. Trzeba zidentyfikować ofiary i zawiadomić rodziny.
– Nie sądzę, żeby te pomioty popełniły taki błąd, jak dobieranie ofiar spośród kręgu własnych znajomych – stwierdził tę oczywistość.
Na krótką chwilę zapanowała cisza, przejmująca i nieznośna. Szkoda mu było dwójki młodych ludzi, choć bardziej zmartwiony był tym, że nie przyjdzie im złapać tych bezdusznych potworów, którzy dokonali jej tej zbrodni.
– Kolejna nierozwiązana sprawa – wyrzucił z siebie gorzko Rineheart i skrzywił z niesmakiem. Dopiero późnym wieczorem opuścili las, kiedy wszystkie klątwy – było ich jeszcze dziesięć – zostały zdjęte, a ciała potraktowane godnie. A potem poszedł po zakończonej służbie napić się z Hopkirkiem, równie mocno rozgoryczonym co on sam.
| z tematu
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
Mildred Rookwood & Rory Prewett.
Drzewa szeptały między sobą, a ich pełne mądrości głosy nikły pomiędzy czułymi objęciami piętrzącego się mchu; harmonijna melodia ich wspólnej gry, ich wspólnej orkiestry, niosła się ręka w rękę z delikatnym powiewem porannego wiatru, który dotykał z czułością starych gałązek. Tańczył jedynie z nimi, zawsze z nimi, skąpany w niemożności zatrzęsienia ziemią tak, by strzepnąć liście z najwyższych koron sięgających ku szarawemu nieboskłonowi - zachmurzonemu, absolutnie niemalarskiemu, do królestwa którego letargicznie wdrapywało się zaspane słońce. Nic dziwnego, przecież świat wciąż drzemał jeszcze słodko pomiędzy silnymi ramionami Morfeusza, niewinny, przez krótką chwilę dekadencko cichy. Gdy pierwsze promienie słońca przedzierały się przez gęstą mgłę zastygniętą nad linią ziemi, ona polowała wówczas najlepiej. Kroki były cieniem, wspomnieniem dnia poprzedniego, ulotnych godzin skrytych w hebanowej zasłonie i dawno zapomnianym oddechu; powietrze wypełniało płuca najpiękniej, gdy krajobraz był rześki. Świeży. Ohyda ostatniej doby obmyta przez gromadzącą się na roślinności rosę, jaka raz po raz odbijała złoto stłumionego blasku poranka.
Gardło zapomniało już, jak wydawać dźwięki, gdy podróżowała samotnie, tropiąc jednego z naturalnych dla irlandzkich okolic trolla; jeden z klientów wyraził przenamiętne wręcz zainteresowanie niektórymi z części tego stworzenia, bardzo młodego - konkretnie, a Mildred zlecenie przyjęła z wdzięcznością, spragniona podróży. Krew w jej żyłach zdążyła już ostygnąć zwyczajnością, znanymi, wyrytymi na kamieniach pamięci widokami - wciąż te same ścieżki, te same lasy, ta sama zwierzyna powalona strzałami przesywającymi cielsko, ciepło tej samej krwi na chudych, pajęczych palcach. Potrzebowała odmiany, znalazła ją zatem tutaj. W zamszonym zakątku irlandzkich borów, pomiędzy dumnymi konarami o gdzieniegdzie zdrapanej korze, na zielonych połaciach mchu ciągnących się daleko poza linię horyzontu. Warkocz spoczywał leniwie na ramieniu, lniany materiał poruszał się wraz z krokami stawianymi ostrożnie, a dzierżona w dłoniach kusza wyłącznie siłą żelaznej woli i latami doświadczeń nie drżała z podniecenia. Na języku czuła już smak udanego polowania. Choć młodziutkiego trolla śledziła już od kilku godzin, to właśnie tutaj, w tym odizolowanym od spojrzenia przeznaczenia zakątku miała położyć kres jego jestestwu; gdzieniegdzie dostrzegała wciąż poruszone, zmierzwione krzaki wyrwane z hibernacji przez jego pozbawiony delikatności chód, a połamane na runie leśnym gałązki, skruszone liście dawały świadectwo jego potężnym stopom. Gdyby zapragnęła, ucięłaby i stopy. Ale czarownica nie wiedziała jeszcze, które z części - poza tymi wyszczególnionymi na kawałku pergaminu sygnowanym przez jej zleceniodawcę - zdecydowałaby się zabrać ze sobą.
Chłodne, pozbawione ludzkości spojrzenie szarych oczu omiotło okolicę, gdy uszy zarejestrowały zatrzymanie się wędrówki stworzenia; musiało przystanąć na chwilę za wysokimi krzewami, za ścianą szerokich drzew, najpewniej by złapać oddech lub posilić się po wysiłku. Musiał się zatrzymać, choć wcześniej znikł jej na ułamek oddechu, na mrugnięcie okiem. Cokolwiek było tego powodem, jednakże, dlań samej było pretekstem do oddania strzału; Mildred przykucnęła powoli, powoli, cichutko ładując bełt za pomocą odpowiedniej wajchy. Była na tyle daleko, a wiatr na tyle kołysał światem w przedziwnej uwerturze poranka, że zwierzę nie miało wręcz szans na zarejestrowanie jej obecności. To był ten moment. Dudniące w klatce żeber serce wyrywało się do najpoważniejszego z grzechów, spragnione, odrobinę nierozważne, ręce uniosły przeznaczone narzędzie, oczy tonęły we wzburzonych liściach; tam właśnie znajdować się musiał jej niedojrzały jeszcze troll, walcząc z naturą, poszukując czegoś w mchu. Nie zadawała pytań. Zawierzyła jedynie intuicji, zawierzyła konturom zarysowanym pomiędzy zielenią - i oddała strzał.
Nie potrafił znaleźć nawet skrawka przestrzeni, który sprawiłaby, że mógłby choć na chwilę zapomnieć o relacji brata; o tym, co zdarzyło się w Stonehenge. Chciał tak niewiele - pragnął jedynie wyrwać się z tego kręgu zapętlonych, dręczących go (głównie niepokojem o Lexa) myśli, musiał więc znaleźć sobie jakieś zajęcie. W jego przypadku działało to w dość oczywisty sposób - remedium na życiowe utarczki przybierało formę rzucenia się w wir zdarzeń bądź pracy.
Zadał sobie sporo trudu, by dostać się do miejsca, które powinien być odwiedzić już jakiś czas temu w poszukiwaniu autochtonicznego gatunku roślin tak silnie niesynantropijnych, że znaleźć je można już było jedynie w sercach dziewiczych puszcz, w leśnych aortach skrytych przed wszędobylskim człowiekiem. Błękitnik, nad którym pochylali się w Instytucie w badaniach, zdawał się kryć w sobie wiele uzdrowicielskich zastosowań, z których czarodzieje nie mieli jeszcze szansy skorzystać. Być może z racji tego, że w warunkach odbiegających od jego naturalnego środowiska nie udało się jednostce utrzymać go przy życiu dłużej niż kilka dni.
Rory, zagłębiając się w czeluści Zamszonego Lasu, postawił sobie za punkt honoru odnalezienie tego niezwykle rzadkiego okazu. Od co najmniej godziny - choć sam przysiągłby, że minęło ich już kilka - błąkał się pośród wilgotnego półmroku, zaglądając do niemalże każdego powalonego konara, w którego cieniu zwykły rosnąć samotne błękitniki.
Kroki stawiał rozważnie - nie chcąc zdradzić mieszkańcom puszczy swojej nieproszonej obecności przypadkowym nastąpieniem na skrytą pod butwiejącym, omszałym runem gałąź. Różdżkę trzymał w pełnej gotowości, gdyby - Merlinie uchroń - stanął twarzą w twarz z trollem.
W tym miejscu nie spodziewał się jednak w żadnym razie zagrożenia z rąk ludzkich - więc stąd właśnie przyszło. Zaskoczony okrzyk bólu wyrwał się z jego ust, gdy tylko obce ciało wdarło się gwałtownie w jego własne - tuż nad łokciem lewej ręki strzała wbiła się aż do samej kości, miażdżąc ją i rozbebeszając cienką, ludzką powłokę, która szybko nasiąknęła krwią, posoką spijaną łapczywie przez leśne podłoże.
Nie wiedząc, czy atakujący zamierza poprzestać jedynie na jednej strzale, przywarł do kory drzewa, gorączkowo zastanawiając się, co ma zrobić. Krew szumiała w skroniach, rzeczywistość zaczęła się rozmazywać, a on miał wrażenie, że słyszy dudnienie każdej pojedynczej rubinowej kropli, roztrzaskującej się u jego stóp, odmierzając czas, który dzielił go od utraty przytomności.
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
W miejscu, gdzie powinna leżeć upolowywana zwierzyna - cielsko młodego trolla, który osunąłby się na ziemię i starał wyswobodzić kończynę z nagłego uderzenia bólu przywiedzionego przez strzałę, znalazła natomiast człowieka. Rdzawego koloru włosy odznaczały się na ciemnym brązie pnia drzewa, do którego przylegał, a materiał rękawa nasiąkał rubinem. Strzała utkwiła ponad łokciem u lewej ręki, wystawała spoza rozerwanej tkaniny, podczas gdy metal triumfalnie gramolił się bliżej kości z każdym jego ruchem. Mildred zatrzymała się gwałtownie. Konsternacja szarych tęczówek rozbłysła blaskiem absolutnego zdziwienia; nie takiego widoku spodziewała się przecież zastać za starymi drzewami mijanymi bez słowa. Przez moment przyglądała się miejscu spoczęcia grotu - nie pomyśliwszy nawet, by odepchnąć od siebie potencjalne podejrzenie przez schowanie kuszy za plecy. Zamiast tego uniosła ją nieznacznie, gdy spojrzenie pomknęło w kierunku pokrytej piegami, nieznanej jej twarzy, a brwi spotkały się w niezadowolonym grymasie.
- Kim ty jesteś? - spytała głosem nasączonym wyrzutem. Cichym, co prawda, na wypadek gdyby prawidłowa, zamierzona zwierzyna wciąż czaiła się nieopodal, tak łatwa do spłoszenia. Gdzie był jej troll? Co z nim zrobił, jak się tu znalazł, dlaczego przyjął na siebie cios przeznaczony innemu stworzeniu? Dlaczego zakłócił jej łowy? Pytań było wiele, ona natomiast oczekiwała odpowiedzi na jedno. Nie bacząc przy tym zbytnio na fakt, iż, najpewniej, rudowłosy czarodziej miał niebawem stracić przytomność.
Czerwień. Zna tę obfitą czerwień. Rubinowy odcień Jadowitej Tentakuli. Veneficus Tentaculus. W trzeciej klasie Hogwartu podarła jego skórę z precyzją nożyka do cięcia ingrediencji, zabarwiła szkarłatem z podobną wprawą, sprowadziła ból równie intensywny, choć zupełnie inny (tamten był piekąco-ognisty, ten jest paraliżująco-lodowy).
Jej silnie trujące pędy poruszały się, wiły się zaciekle, agresywnie walcząc o to, by dopaść swoją ofiarę.
A teraz? Czyją ofiarą się stał? Kto na niego poluje? Czy to przypadek; czy może znalazł się w złym miejscu, w czasie równie złym? Strumień myśli huczy w głowie, szumi niemal tak głośno jak krew.
Prawa dłoń peregrynuje w stronę metalowego ciernia wbitego w skórę - kilka kropel później, w chwili oprzytomnienia, zaciska ją jedynie w pięść, walcząc z podświadomym pragnieniem, by wyszarpać z siebie obcy element (wie przecież doskonale, że naruszyłby ranę, spowodował jeszcze większy krwotok).
Jad z kolców Tentakuli mógł nawet prowadzić do śmierci. A strzała? Czy strzała była zatruta? Czy do jego organizmu dostała się substancja szkodliwa dla magicznych zwierząt? I czy zadziała na niego z równie zabójczą siłą?
I czy ona - bezszelestnie pojawiająca się tuż obok niego zjawa z burzą ciemnym włosów, ze spojrzeniem, w którym mało jest ludzkich uczuć - czy ona istnieje naprawdę? Najpierw poddaje więc jej istnienie w wątpliwość, chwilę później, równie szybko, dociera do niego, że kobieta jest aż nadto prawdziwa - widzi ją tak wyraźnie, jak trzymany przez nią przedmiot, od którego Rory przez dłuższą chwilę nie potrafi oderwać swojego wzroku.
- Wedle znanych mi zasad savoir-vivre - które właśnie stworzył z potrzeby chwili - to polujący - z racji dominującej pozycji w ich tymczasowej, leśnej hierarchii - winien przedstawić się pierwszy - odrzekł, siląc się, by wydobyć z siebie drżący głos - nie ze strachu, z trudem wypowiadał każde słowo, kosztowało go to zdecydowanie zbyt dużo energii.
W gruncie rzeczy to miałoby sens - łowcy magicznej zwierzyny leśnej w zamierzchłych czasach, tuż po upolowaniu swego celu, oddawali mu cześć. Nie liczył na aż tak wiele - w zupełności wystarczyłoby mu poznanie jej tożsamości w celu jeszcze mu nieznanym; on sam nie zamierzał się przedstawiać, a już pod żadnym pozorem nie chciał zdradzać swojego nazwiska, samotnie wypowiedziane imię nie znaczyło zbyt wiele.
Być może intuicyjnie czuł, że ma do czynienia z kimś o wątpliwych intencjach. Jednak - kimkolwiek była ta, która nosiła łuk - wszystko wskazywało na to, że grot strzały tkwiący w jego ramieniu to efekt ironii losu, nie wrogie zamierzenie z pobudek nieznanych.
- Znasz się na uzdrowicielstwie? - wydukał naiwnie, wciąż odwlekając moment, w którym zmuszony będzie wycelować w siebie różdżkę (ostatnio skończyło się to wybuchem anomalii, strach pomyśleć, co los przyniesie teraz), by choć prowizorycznie sobie pomóc, nim zajmie się jego raną ktoś bardziej wykwalifikowany. - Mogłabyś... pociąć którąś ze strzał mój płaszcz na podłużne, cienkie paski? - przede wszystkim pasowałoby jakoś ustabilizować tę tkwiącą w jego ręce - żeby nie zrobiła jeszcze więcej szkody.
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
Tu także w wyniku magicznych wyładowań i szalejącej nad Wielką Brytanią burzy, pojawiły się anomalie destabilizujące energię otoczenia. Ministerstwo Magii było jednak zbyt zajęte reorganizacją służb w nowo wybudowanej siedzibie, aby to miejsce zabezpieczyć i zamknąć. Niestabilna magicznie lokacja pozostawała niestrzeżona przez żadną ze służb. Okolica wciąż była niebezpieczna, a przebywanie w pobliżu groziło śmiercią lub zapadnięciem na sinicę, złapanie na gorącym uczynku posadzeniem w celi Tower, ale póki co — wszyscy śmiałkowie mogli działać.
Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Potężne burze nie ominęły także tej rzadko odwiedzanej okolicy. Zamszony Las padł ofiarą wyjątkowo gwałtownych wyładowań oraz porywistych wiatrów, niszczących prastary drzewostan. Wspaniały, nieprzebrany bór, który stanowił ważne miejsce dla zielarzy, miłośników magicznych stworzeń i uwielbiających kojącą bliskość natury czarodziejów, stał się miejscem przeklętym, nawiedzonym, niebezpiecznym. Podobno znikali tam ludzie a rozrastająca się anomalia pochłaniała wszystko, co stanęło na jej drodze.
Gdy udało wam się dotrzeć w pobliże wejścia do lasu, zrozumieliście, że odnalezienie serca anomalii nie będzie takie proste. Za każdym razem, gdy wydawało wam się, że wchodzicie już w cień lasu...wychodziliście z niego. Anomalia zupełnie zmieniła leśną rzeczywistość - żeby dostać się pod korony drzew i odnaleźć ścieżkę ku anomalii, musieliście odnaleźć ukryte wejście.
Wymaganie: Poprawnie rzucone zaklęcie Dissendium przez przynajmniej jednego czarodzieja.
NIEPOWODZENIE skutkuje nieodnalezieniem ukrytego przejścia do serca lasu.
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 140, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Kiedy znajdujecie się już w środku lasu - tajemne przejście znajdowało się w przewróconym drzewie - i rozpoczęliście okiełznywanie anomalii, coś dziwnego stało się z otaczającymi was drzewami. Zaczęły giąć się, trzeszczeć, szeleścić ciężkimi od liści gałęziami. Również krzewy stały się niespokojne a grząska trawa pod waszymi stopami najeżyła się.
Wymaganie: ST rozpoznania zachowań namagnesowanych magią czarodziejskich roślin i ich uspokojenia wynosi 50, do rzutu dolicza się bonus wynikający z biegłości zielarstwa.
Niepowodzenie skutkuje gwałtownym rozrostem dzikich roślin. W mgnieniu oka trawa sięga wam do pasa a ciężkie gałęzie uderzają raz po raz w tułów. Otrzymujecie po 100 obrażeń tłuczonych i z trudem wydostajecie się z lasu.
Zamszony Las nie był znanym mu miejscem. Morgoth mało kiedy bywał w Irlandii, dlatego okolica była dla niego nowa. Nie widział oznak pobytu innych ludzi dokoła niego, jednak nie przestał nasłuchiwać. Gdy pojawił się jego towarzyszy, skinął mu głową i ruszyli przed siebie. - Dissendium - rzucił cicho, chcąc znaleźć przejście do źródła anomalii. Musieli je znaleźć. Musieli w końcu poczuć, że są o krok bliżej niż w ostatnim czasie.
- stuff:
- Maska Śmierciożercy, miotła amulet wyciszenia, magiczny kompas, Eliksir wiggenowy (2 porcje, stat. 35, moc +5)
Mikstura otępienia (2 porcje, stat. 35)
Maść z gwiazdy wodnej (2 porcje, stat. 35)
Felix Felicis (1 porcja, stat. 36, uwarzony 19.08)
eliksir ochrony (1 porcja, stat. 40, moc +15)
Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 20)
eliksir Garota (1 porcja, stat. 40, moc +5)
mikstura buchorożca (1 porcje, stat. 40, moc +5)
antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 40, moc +20)
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Ku swojemu własnemu niezadowoleniu i zaskoczeniu, Burke nie był w stanie wypełnić ciążącego na nim obowiązku. Ciągłe próby przynosiły już więcej frustracji niż nadziei na to, że tym razem się uda. Obawiał się o to, co będzie mógł powiedzieć na spotkaniu, kiedy zostanie zwołane następnym razem. Miesiące stracone w azkabanie wciąż miały na niego wpływ, choć nie mógł powiedzieć, że bezczynnie marnował czas, który minął od chwili jego uwolnienia. Doskonale jednak wiedział też, że jego umiejętności na nie były wiele warte, jeśli nie przynosiły żadnych rezultatów. To również była swego rodzaju stagnacja, która zdecydowanie nie przedstawiała go w pozytywnym świetle.
Organizacja gnała do przodu, osiągając wcześniej założone cele. Przejęcie ministerstwa było sukcesem, nawet jeśli Morgoth nie widział tego w ten sposób. Rozprzestrzenienie własnych wpływów i zastraszenie ich wrogów było potężnym krokiem naprzód - jednocześnie wciąż trzeba było mieć w pamięci, że zwierzę przyparte do muru była zdecydowanie najniebezpieczniejsze. A tym właśnie teraz stał się zakon feniksa - dzikim zwierzęciem zapędzonym w róg klatki.
Burke również nie odwiedzał tego zakątka, właściwie w Irlandii był tylko raz i było to zdecydowanie bardzo dawno temu. Już nawet niewiele potrafił sobie przypomnieć z tamtych dni - ani po co tu przyjechał, ani ile dokładnie miał wtedy lat. To jednak nie miało w tej chwili najmniejszego znaczenia. Ich cel znajdował się dokładnie przed nimi - ale znalezienie go nie było wcale takie proste. Burke pierwszy natknął się na tę pułapkę, której zadaniem było ukrycie serca anomalii. Ledwo zmaterializował się koło Morgotha i próbował przekroczyć granicę lasu, już z niego wychodził. Wcale mu się nie uśmiechało, że trzeba było skorzystać z magii, która specjalizowała się w przełamywaniu tego typu uroków. Zamierzał oczywiście spróbować - ale Morgoth go ubiegł. I udało mu się - Craig dostrzegł wśród gąszczy i pni drzew wyraźną ścieżkę, którą mieli podążyć. Jednocześnie dostrzegł też inne efekty zaklęcia Yaxleya. Skrzywił się wyraźnie widząc ogień, który zaczął trawić pobliską roślinę. Nie wyciągnął jednak różdżki by ją ugasić, spodziewał się raczej, że zrobi to deszcz. On nie miał zamiaru ryzykować rzucaniem kolejnych zaklęć w pobliżu anomalii, więc po prostu zagłębił się w las.
- itemki:
- różdżka, maska śmierciożercy (na twarzy), antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 32), eliksir ochrony (1 porcje, stat. 21), eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 21), eliksir euforii (1 porcja, stat. 32), eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 32), fluoryt, pazur gryfa w bursztynie
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
Morgoth przeszedł za drugim Śmierciożercą, będąc wyczulonym na najmniejsze drgania czarnej magii. Im głębiej w las wchodzili, tym napięcie było niemalże materialne. Powietrze stało się cięższe i gęstsze. Dokładnie tak jak przy poprzednich razach. W pewnym momencie zatrzymał się, czując, jak jakaś energia zaczynała go tłamsić i wbijać w ziemię utrudniając postawienie następnego kroku. - To tu. - Metaliczny głos wydobył się zza maski, a dłoń uniosła się lekko w górę, by nakreślić odpowiednim ruchem naprawę. Zapanowanie nad tym miejscem było jedną rzeczą. Trudniejszą było wyciszenie ostatków czaru, który zżerał okolicę.
|metoda rycerzy
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
'k100' : 49
Gdy po dłuższej chwili wędrówki dotarli na miejsce, można to było wyczuć bardzo wyraźnie. Jak zawsze, czarna magia krążąca w powietrzu była tak gęsta, że chwilami ciężej było zaczerpnąć głębszy wdech. Było to na swój sposób równie piękne, co przerażające. W takich chwilach, stojąc w obliczu anomalii, Burke bardzo wyraźnie czuł, że pomimo swoich umiejętności, czarodzieje są mimo wszystko słabi. Ta potęga otwierała im jednak drogę do rozwoju, umożliwiała szlifowanie swoich zdolności, poszerzała horyzonty. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.
I Burke wyciągnął - tym razem jednak swoją różdżkę. A kiedy powoli zaczął wykonywać odpowiednie ruchy nadgarstkiem a także nucić odpowiednie inkantacje zaklęć, czuł, jak atmosfera powoli się uspokaja. Magia anomalii poddawała się zaklęciom, które rzucali razem z Morgothem. Fakt, że z każdą chwilą oddychało mu się coraz lżej a jego serce zaczynało bić spokojniejszym, bardziej opanowanym rytmem, były tego najlepszym potwierdzeniem. Cieszył się, że tym razem szło im tak gładko. Uniknęli nieproszonych gości a także zbytnich komplikacji - chociaż ten ogień, który pozostawili za sobą chyba złośliwie próbował za nimi podążać. Burke cały czas nucił odpowiednie inkantacje, ale jednocześnie kątem oka kontrolnie zerkał na płomienie, które uparcie nie chciały zgasnąć, tylko pożerały coraz to kolejne rośliny.
(30x3)+49=139
Brakuje 1
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
'k100' : 53
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia