Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Zamszony Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Zamszony Las
Duży, stary las na wschodzie Irlandii. Gęsta korona drzew sprawia, że nawet za dnia panuje w nim półmrok. W powietrzu łatwo wyczuć wilgoć, drzewa porośnięte są mchem - nie trudno trafić także na połamane konary leżące na ziemi. W trakcie spacerów warto zachować ostrożność, ponieważ las ten jest domem dla dość dużej grupy leśnych trolli, które bezmyślnie atakują każdą napotkaną osobę; niekiedy można zobaczyć także, jak walczą między sobą. W takich sytuacjach należy jednak jak najszybciej oddalić się z miejsca potyczki, póki trolle nie interesują się nikim innym.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.19 8:51, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Mówienie pozostawił Deirdre, to ona miała zająć się całą oprawą, a on był jedynie w formie wsparcia. Miał rozpoznać ewentualnie zagrażające im zwierze i przekazać informacje na ten temat Mericourt. Nie oznaczało to jednak, że nie słuchał jej słów i składanych obietnic, przy okazji mogąc nauczyć się odrobinę odpowiedniego postępowania w takich pertraktacjach. Dobierała słowa ostrożnie, aby przypadkiem nie urazić Olbrzyma, a ten w zamian nie mógłby urządzić im krwawej masakry, z którą zapewne mieliby problem sobie poradzić. Podziwiał ją za opanowanie, on sam podchodził do tej kwestii dość ostrożnie, a mając świadomość własnych mankamentów i niekompletnej zdolności prowadzenia rozmów w wyrafinowany sposób - wolał nie ryzykować, że przez jego braki coś poszłoby nie tak. Kobieta radziła sobie z tym świetnie, więc on mógł skupić się na swoim zadaniu.
Nie trudno było zauważyć ogromne zwierze przypominające woła o niesamowitym złotym umaszczeniu. Reem. Jego krew miała niezwykłe właściwości, osoba, która ją spożywała miała zwiększoną siłę. Doskonale wiedział też skąd może pochodzić, w księgach zapisano dokładnie miejsca ich występowania. Olbrzym fantastycznie dobrał sobie pupila, który raczej nie wyglądał na zbyt łagodnego. Przez Ministerstwo zwierzęta te zostały sklasyfikowane jako groźne, wymagające specjalistycznej wiedzy. Wystarczyło spojrzeć na Reema, aby wiedzieć, że nie ma żartów. Zakładał, że Deirdre zdawała sobie z tego sprawę, co nie zmieniało faktu, że nadal (jego zdaniem) mieli większą szansę na pokonanie Reema, niż na pokonanie Olbrzyma. Prosta i solidna kalkulacja. Tym bardziej, że najwyraźniej rozmowa z Deirdre nie przekonała do końca gruga, bo ten zapragnął walki. Z jego pupilem.
- Są bardzo silne. - mruknął nachylając się w stronę kobiety. - Dużo ważą, mają mocne nogi, przez co rozpędzony zadziała niczym taran. Najniebezpieczniejsze są rogi, wyraźnie zaostrzone, bez problemu przebiją nas na wylot. Nie możemy go zabić, musimy go spętać. Może i nogi ma silny, a nadal można to wykorzystać przeciw niemu. Powalić i obezwładnić. - dodał. W jego opinii to najważniejsze informacje, które mógł jej przekazać. Reem wyglądem przypominał potężnego woła, a te zwierzęta same w sobie nie były łatwe w obyciu. Był jednak pewien, że Olbrzym odpowiednio zadbał o "wychowanie" swojego pupila, więc problem mógł okazać się jeszcze większy. Krew Reema dawała siłę, najprawdopodobniej wzmacniała też samo zwierzę. Zabicie go sprowadziłoby na nich gniew Olbrzymów, lepiej było wybrać łagodniejszą opcję, ale był pewien, że Deirdre wie doskonale o co mu chodzi.
| ONMS, poziom III
Nie trudno było zauważyć ogromne zwierze przypominające woła o niesamowitym złotym umaszczeniu. Reem. Jego krew miała niezwykłe właściwości, osoba, która ją spożywała miała zwiększoną siłę. Doskonale wiedział też skąd może pochodzić, w księgach zapisano dokładnie miejsca ich występowania. Olbrzym fantastycznie dobrał sobie pupila, który raczej nie wyglądał na zbyt łagodnego. Przez Ministerstwo zwierzęta te zostały sklasyfikowane jako groźne, wymagające specjalistycznej wiedzy. Wystarczyło spojrzeć na Reema, aby wiedzieć, że nie ma żartów. Zakładał, że Deirdre zdawała sobie z tego sprawę, co nie zmieniało faktu, że nadal (jego zdaniem) mieli większą szansę na pokonanie Reema, niż na pokonanie Olbrzyma. Prosta i solidna kalkulacja. Tym bardziej, że najwyraźniej rozmowa z Deirdre nie przekonała do końca gruga, bo ten zapragnął walki. Z jego pupilem.
- Są bardzo silne. - mruknął nachylając się w stronę kobiety. - Dużo ważą, mają mocne nogi, przez co rozpędzony zadziała niczym taran. Najniebezpieczniejsze są rogi, wyraźnie zaostrzone, bez problemu przebiją nas na wylot. Nie możemy go zabić, musimy go spętać. Może i nogi ma silny, a nadal można to wykorzystać przeciw niemu. Powalić i obezwładnić. - dodał. W jego opinii to najważniejsze informacje, które mógł jej przekazać. Reem wyglądem przypominał potężnego woła, a te zwierzęta same w sobie nie były łatwe w obyciu. Był jednak pewien, że Olbrzym odpowiednio zadbał o "wychowanie" swojego pupila, więc problem mógł okazać się jeszcze większy. Krew Reema dawała siłę, najprawdopodobniej wzmacniała też samo zwierzę. Zabicie go sprowadziłoby na nich gniew Olbrzymów, lepiej było wybrać łagodniejszą opcję, ale był pewien, że Deirdre wie doskonale o co mu chodzi.
| ONMS, poziom III
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Słowa, choć wyważone i robiące pewne wrażenie na grugu oraz jego współplemieńcach, pozostawały tylko słowami, ulotnymi dźwiękami, które lada chwila mogły zostać zapomniane. Czym innym była namacalna walka, przedstawienie, udowodnienie swej siły - i to właśnie musieli pokazać. Polecenie rozochoconego Hohrela nie pozostawiało wątpliwości, olbrzym zdecydował niezwykle rozsądnie, pewien, że wściekły, potężny bawół rozniesie na strzępy przeciwnika. Deirdre milczała tylko przez moment, uważnie wsłuchując się w słowa Mathieu. A więc reem; czytywała o nim czasem w książkach, ale nie posiadała takiej wiedzy, jaką mógł pochwalić się Rosier, od razu rozpoznający stworzenie i opowiadający o nim na tyle zwięźle i rzeczowo, by mogła lepiej przygotować się do walki. Przynajmniej teoretycznie, rzadko kiedy miała do czynienia z przeciwnikiem zwierzęcym, odpornym na manipulacje, a także mało przewidywalnym. Znała ludzi, czarodziejów, nawet mugoli, często więc odpowiednie słowo, prowokacja lub inny werbalny świst przeważał pojedynek na korzyść Mericourt. Tym razem miała stanąć naprzeciwko czystej, prymitywnej siły, pozbawionej zbędnych subtelności. Ostatni raz zerknęła na Mathieu, warząc w myślach jego wypowiedź. Grug pragnął krwi, nie zamierzała więc odpuszczać zwierzęciu, nawet, jeśli mimo wszystko robiło wrażenie - złota sierść lśniła w blasku płomieni ogniska, tak samo jak potężne, rozłożyste rogi oraz czerwone z rozjuszenia ślepia.
- Ja się z nim zmierzę - powiedziała w końcu na głos, występując naprzód, bliżej klatki, przed którą znajdowała się połać wydeptanej, wypalonej, gołej ziemi. Idealne miejsce na pojedynek - lub raczej na krwawą egzekucję. Czuła, że serce przyśpiesza rytm wręcz nienormalnie, od dawna nie czuła takiego lęku, ale zamierzała go wykorzystać, przekuć go w siłę, zamknąć w czarnomagicznych inkantacjach. Odetchnęła głębiej, wyciszając się, choć nie było to łatwe - dobiegały ją śmiechy, rubaszne komentarze i podekscytowane gulgoty. W końcu grug nakazał otworzenie klatki. - Śmierć albo życie. Giń albo zabij - krzyknął z całych sił, aż nocne ptaki wzleciały znad koron drzew w ciemność nieba. Deirdre nie słyszała jednak szelestu skrzydeł, mrożących krew w żyłach okrzyków obserwujących ją olbrzymów, ba, nie słyszała nawet tętentu kopyt biegnącego ku niej stworzenia. Szybko uniosła różdżkę, rozpoczynając pojedynek. Czarnomagiczne zaklęcia uderzały raz po raz w ciało bawołu, pozostawiając na złotej sierści czerwone ślady krwi; walczyła zaciekle, ale z dziwnym spokojem, skutecznie broniąc się przed atakami coraz bardziej rozwścieczonego reem. Również czarna magia miała swoją cenę, ale Mericourt nawet nie poczuła, że z nosa cieknie jej krew, zalewając usta. Oblizała się tylko, celując różdżką w oszalałe z bólu i gniewu ślepie zwierzęcia. Gałka oczna pękła z obrzydliwym trzaskiem, białko rozlało się na dyszącym pysku, a widowiskowy cios spotkał się z głuchym wrzaskiem zachwytu olbrzymów, docierającym do Dei niczym odległe echo. Widziała, że reem słania się na nogach, że koniec pojedynku był bliski, dla złotowłosego bydlęcia, nie dla niej, lecz...musiała zagwarantować grugowi oraz współbiesiadnikom lepsze widowisko. Czy była szalona? Czy był to podszept rozsądku? Ciężko było stwierdzić, reagowała instynktownie, postanawiając się poświęcić: dla Czarnego Pana, dla Tristana, dla Rycerzy Walpurgii była gotowa na znacznie więcej niż właśnie robiła, rezygnując z obrony przed dwoma potężnymi atakami zwierzęcia. W pierwszej chwili adrenalina stłumiła odczuwanie bólu, gdy ostry róg wbijał się w jej lewy bok, a reem unosił ją na tym ostrzu, przebijając skórę, mięśnie i ciało; zdążyła jednak unieść różdżkę i zadać mu ostateczny cios, a czarnomagiczne ostrze przeszyło serce silnego bawołu w tej samej chwili, w której róg przebijał bok czarownicy.
Później - wszystko działo się szybko, ból oślepił ją, ale nie krzyknęła; czuła tylko, jak gorąca krew zalewa ją niemal całą, a później upada na ziemię tuż obok pokonanego zwierzęcia. Oddychała gwałtownie, ze świstem, potrzebując kilku chwil, by chwiejnie podnieść się z ziemi. Krew lała się z jej boku cienkim, ale ciągłym strumieniem; przycisnęła do niego rękę i owinęła się kawałkiem rozerwanej szaty, obnażając blade udo. Jeśli olbrzymi chcieli widowiska - bez wątpienia właśnie je otrzymali. Reem leżał na boku, martwy, zalany krwią, swoją i Deirdre, a jego złota sierść stała się od niej rdzawa.
- Przeżyłam. A Czarny Pan jest silniejszy ode mnie. Hojniejszy ode mnie. Dołączcie do nas. Więcej krwi, więcej jedzenia, więcej zabawy - zakrzyknęła z pasją, zagryzając wargi, by utrzymać pion i nie zachwiać się na nogach. Pojedynek mógł skończyć się gorzej, dużo gorzej; miała jednak nadzieję, że widowiskowość walki przekona gruga oraz inne olbrzymy, hałasujące dookoła, zachwycone prymitywną, obrzydliwą rozrywką oraz zapachem świeżej krwi. Mericourt nie ruszała się z miejsca, ale Mathieu podszedł do niej, stali więc razem naprzeciw gruga, w napięciu czekając na werdykt.
tu był pojedynek, Deirdre wygrała
- Ja się z nim zmierzę - powiedziała w końcu na głos, występując naprzód, bliżej klatki, przed którą znajdowała się połać wydeptanej, wypalonej, gołej ziemi. Idealne miejsce na pojedynek - lub raczej na krwawą egzekucję. Czuła, że serce przyśpiesza rytm wręcz nienormalnie, od dawna nie czuła takiego lęku, ale zamierzała go wykorzystać, przekuć go w siłę, zamknąć w czarnomagicznych inkantacjach. Odetchnęła głębiej, wyciszając się, choć nie było to łatwe - dobiegały ją śmiechy, rubaszne komentarze i podekscytowane gulgoty. W końcu grug nakazał otworzenie klatki. - Śmierć albo życie. Giń albo zabij - krzyknął z całych sił, aż nocne ptaki wzleciały znad koron drzew w ciemność nieba. Deirdre nie słyszała jednak szelestu skrzydeł, mrożących krew w żyłach okrzyków obserwujących ją olbrzymów, ba, nie słyszała nawet tętentu kopyt biegnącego ku niej stworzenia. Szybko uniosła różdżkę, rozpoczynając pojedynek. Czarnomagiczne zaklęcia uderzały raz po raz w ciało bawołu, pozostawiając na złotej sierści czerwone ślady krwi; walczyła zaciekle, ale z dziwnym spokojem, skutecznie broniąc się przed atakami coraz bardziej rozwścieczonego reem. Również czarna magia miała swoją cenę, ale Mericourt nawet nie poczuła, że z nosa cieknie jej krew, zalewając usta. Oblizała się tylko, celując różdżką w oszalałe z bólu i gniewu ślepie zwierzęcia. Gałka oczna pękła z obrzydliwym trzaskiem, białko rozlało się na dyszącym pysku, a widowiskowy cios spotkał się z głuchym wrzaskiem zachwytu olbrzymów, docierającym do Dei niczym odległe echo. Widziała, że reem słania się na nogach, że koniec pojedynku był bliski, dla złotowłosego bydlęcia, nie dla niej, lecz...musiała zagwarantować grugowi oraz współbiesiadnikom lepsze widowisko. Czy była szalona? Czy był to podszept rozsądku? Ciężko było stwierdzić, reagowała instynktownie, postanawiając się poświęcić: dla Czarnego Pana, dla Tristana, dla Rycerzy Walpurgii była gotowa na znacznie więcej niż właśnie robiła, rezygnując z obrony przed dwoma potężnymi atakami zwierzęcia. W pierwszej chwili adrenalina stłumiła odczuwanie bólu, gdy ostry róg wbijał się w jej lewy bok, a reem unosił ją na tym ostrzu, przebijając skórę, mięśnie i ciało; zdążyła jednak unieść różdżkę i zadać mu ostateczny cios, a czarnomagiczne ostrze przeszyło serce silnego bawołu w tej samej chwili, w której róg przebijał bok czarownicy.
Później - wszystko działo się szybko, ból oślepił ją, ale nie krzyknęła; czuła tylko, jak gorąca krew zalewa ją niemal całą, a później upada na ziemię tuż obok pokonanego zwierzęcia. Oddychała gwałtownie, ze świstem, potrzebując kilku chwil, by chwiejnie podnieść się z ziemi. Krew lała się z jej boku cienkim, ale ciągłym strumieniem; przycisnęła do niego rękę i owinęła się kawałkiem rozerwanej szaty, obnażając blade udo. Jeśli olbrzymi chcieli widowiska - bez wątpienia właśnie je otrzymali. Reem leżał na boku, martwy, zalany krwią, swoją i Deirdre, a jego złota sierść stała się od niej rdzawa.
- Przeżyłam. A Czarny Pan jest silniejszy ode mnie. Hojniejszy ode mnie. Dołączcie do nas. Więcej krwi, więcej jedzenia, więcej zabawy - zakrzyknęła z pasją, zagryzając wargi, by utrzymać pion i nie zachwiać się na nogach. Pojedynek mógł skończyć się gorzej, dużo gorzej; miała jednak nadzieję, że widowiskowość walki przekona gruga oraz inne olbrzymy, hałasujące dookoła, zachwycone prymitywną, obrzydliwą rozrywką oraz zapachem świeżej krwi. Mericourt nie ruszała się z miejsca, ale Mathieu podszedł do niej, stali więc razem naprzeciw gruga, w napięciu czekając na werdykt.
tu był pojedynek, Deirdre wygrała
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Od samego początku wiedział, że nie nada się do tej walki. O ile krzywdzenie ludzi nie sprawiało mu problemów, o tyle z magicznymi zwierzętami było gorzej. Wychował się wśród przepięknych Albionów przecinających niebo nad kredowymi klifami, tak bardzo oddany tym istotom. Zawsze istniało inne rozwiązanie, biorąc pod uwagę fakt, iż siedliska ludzkie z roku na rok zwiększały swoje obszary kosztem terenów zamieszkałych przez magiczne zwierzęta, które musiały toczyć walki o każdy kawałek swego terytorium. Idąc tą myślą dalej, w walkach często odnosiły rany i ginęły. Krew Reema była popularnym składnikiem, znanym chyba wszystkim, dodawał sił, mocy, energii, czarodziej mógł wiele więcej. To cenny skarb, który można było stracić. Eliksiry warzył, wiedział jak wiele składników pochodzenia zwierzęcego było używanych, nie mogli prowadzić do wyginięcia magicznych stworzeń, bo to spowodowałoby brak dostępu do ingrediencji eliksirów. A to mogłoby wpłynąć dramatycznie na cały świat. Nie zdziwiło go więc, że Deirdre stanie do tej walki, ona nie miała skrupułów i obiekcji przed takim działaniem. Ona też był oddany Czarnemu Panu, owszem, nie zmieniało to jednak jego osobistego podejścia do Magicznych Stworzeń.
Mericourt stanęła do walki, a on ze świadomością, że Reem polegnie za kilka chwil... obserwował to z boku, jednocześnie zastanawiając się czy Olbrzym nie zdenerwuje się, kiedy jego pupilek padnie martwy, rozlewając cenną krew na brudne podłoże. Może powinni zaoferować mu coś innego, zwierzę, które mogłoby zainteresować go bardziej, które mogłoby sprawdzić się jeszcze lepiej. Wiedział jak to jest z magicznymi stworzeniami i w trakcie, kiedy Mericourt walczyła z Reemem, ona zastanawiał się, jakie powinni mu wybrać. Co nie oznaczało, że Deirdre wyszła z tego obronną ręką. Chyba jednak powinien iść do Shafiqa po lekcje, żeby przyjaciel nauczył go chociaż trochę posługiwać się magią lecznicą, bo w zasadzie mógłby powiedzieć, że w takich chwilach jak ta, był niespecjalnie użyteczny. Nie mógł jej pomóc, ale najważniejszym było, że wygrała. Nie straciła życia, w przeciwieństwie do Reema. Teraz tylko pozostało mu się wysilić i wyprowadzić ofertę w stronę Olbrzyma, nic trudnego. Byłoby prościej, gdyby Rosier nauczony był rozmawiać trochę bardziej otwarcie.
- Złotowłosek był niesamowicie potężnym i pięknym okazem, grugu, ale ośmielę się powiedzieć, że do Twojej potęgi pasowałoby inne magiczne stworzenie. - powiedział najlepiej jak potrafił, dobierając ostrożnie słowa. - Stworzenie zwane Garborogiem, duże w kolorze szarości i fioletu, posiada dwa ostre rogi, a jego skóra jest grubsza nawet od smoczej, znakomicie odporna na zaklęcia i uroki. Przy tym są bardzo agresywne, zapewnią więcej rozrywki i krwi. - dodał jeszcze, aby nakreślić Olbrzymowi główne, pozytywne aspekty tego magicznego stworzenia. Cóż miał więcej powiedzieć, to najistotniejsze cechy, które powinny interesować gruga. - W ramach sojuszu zrobimy wszystko, aby pozyskać dla Ciebie jednego przedstawiciela tego niesamowitego gatunku. - dopowiedział, mając nadzieję, że ta oferta skłoni Olbrzyma do zawarcia z nimi paktu.
| ONMS, poziom III
Mericourt stanęła do walki, a on ze świadomością, że Reem polegnie za kilka chwil... obserwował to z boku, jednocześnie zastanawiając się czy Olbrzym nie zdenerwuje się, kiedy jego pupilek padnie martwy, rozlewając cenną krew na brudne podłoże. Może powinni zaoferować mu coś innego, zwierzę, które mogłoby zainteresować go bardziej, które mogłoby sprawdzić się jeszcze lepiej. Wiedział jak to jest z magicznymi stworzeniami i w trakcie, kiedy Mericourt walczyła z Reemem, ona zastanawiał się, jakie powinni mu wybrać. Co nie oznaczało, że Deirdre wyszła z tego obronną ręką. Chyba jednak powinien iść do Shafiqa po lekcje, żeby przyjaciel nauczył go chociaż trochę posługiwać się magią lecznicą, bo w zasadzie mógłby powiedzieć, że w takich chwilach jak ta, był niespecjalnie użyteczny. Nie mógł jej pomóc, ale najważniejszym było, że wygrała. Nie straciła życia, w przeciwieństwie do Reema. Teraz tylko pozostało mu się wysilić i wyprowadzić ofertę w stronę Olbrzyma, nic trudnego. Byłoby prościej, gdyby Rosier nauczony był rozmawiać trochę bardziej otwarcie.
- Złotowłosek był niesamowicie potężnym i pięknym okazem, grugu, ale ośmielę się powiedzieć, że do Twojej potęgi pasowałoby inne magiczne stworzenie. - powiedział najlepiej jak potrafił, dobierając ostrożnie słowa. - Stworzenie zwane Garborogiem, duże w kolorze szarości i fioletu, posiada dwa ostre rogi, a jego skóra jest grubsza nawet od smoczej, znakomicie odporna na zaklęcia i uroki. Przy tym są bardzo agresywne, zapewnią więcej rozrywki i krwi. - dodał jeszcze, aby nakreślić Olbrzymowi główne, pozytywne aspekty tego magicznego stworzenia. Cóż miał więcej powiedzieć, to najistotniejsze cechy, które powinny interesować gruga. - W ramach sojuszu zrobimy wszystko, aby pozyskać dla Ciebie jednego przedstawiciela tego niesamowitego gatunku. - dopowiedział, mając nadzieję, że ta oferta skłoni Olbrzyma do zawarcia z nimi paktu.
| ONMS, poziom III
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
Kolana drżały ze zmęczenia, użycie czarnej magii kosztowało ją sporo sił, ale największe spustoszenie wywołał rozrywający bok gór silnego bawołu. Atak na Śmierciożerczynię przypłacił życiem, leżal teraz bez tchu, a złota sierść już nigdy nie miała zalśnić ku uciesze gruga Hohrela, lecz przecież kazał walczyć na śmierć i życie. Deirdre starała się nie okazać bólu, stała obok Mathieu wyprostowana, przytrzymując lewą dłonią miejsce głębokiego zranienia, a krew przeciekała przez podniesiony materiał szaty, barwiąc czerń jeszcze głębszym jej odcieniem. Promieniujący z rozerwanego ciała gorąc utrudniał zebranie myśli, była więc wdzięczna za wsparcie Mathieu, który przejął pałeczkę podczas ostatniej wymiany zdań z władcą tego agresywnego plemienia. Mówił pewnie, udowadniając, że zna się na rzeczy - i że potrafi przewidzieć, co może przekonać olbrzymów do współpracy. Rozochocony, uwielbiający prymitywną i niebezpieczną rozrywkę grug nie mógł się nudzić, powinni wiec zaoferować mu nową zabawkę. Co też uczynił Rosier, zgrabnie odnajdując się wśród mniej lub bardziej skrytych pragnień Horhela, najwidoczniej posiadającego wielką słabość do jeszcze większych zwierząt. - Tak, podarujemy silnemu plemieniu Hengistów Garboroga. Pięknego jak Złotowłosek, potężnego jak Złotowłosek - powtórzyła jeszcze, by wzmocnić słowa Mathieu oraz uprościć ich zrozumienie. Zapach krwi działał na olbrzymy z dzikiego plemienia pobudzająco, należało więc komunikować się sprawnie i jak najszybciej opuścić klepisko pod skalnym nawisem, by nie stać się przekąską władców tego terenu. Nie ma wszak nic gorszego niż niezapowiedziany gość, który zostaje zbyt długo w tejże gościnie. - Pamiętaj, grugu, o propozycji Czarnego Pana. O wspólnej walce, pełnej krwi i zabawy. I o czekających na was prezentach - powtórzyła raz jeszcze, by zapaść w pamięć olbrzymów, po czym delikatnie skinęła głową Mathieu, sugerując, że powinni się oddalić. Wycofywała się spokojnie, z gracją, z trudem powstrzymując syknięcia bólu, pewna, że olbrzymy rzucą się za nimi. Tak się jednak nie stało, udało się im opuścić polanę, zostawiając za sobą martwego reema oraz rozochoconą gromadę olbrzymów. Sądząc po żegnających ich odgłosach, Złotowłosek przestał cieszyć się szacunkiem gruga i stał się kolejnym posiłkiem lub rozszarpywaną na strzępy zabawką. Zapewne jeśli pojawią się tu znowu, grug będzie miał na sobie szal z skrzącej się złotem sierści bawoła - a Deirdre miała nadzieję, że otrzymają wtedy pozytywną odpowiedź na swą propozycję. Potrzebowali olbrzymów, ich wsparcia, siły, brutalności. - Dobrze ci poszło - powiedziała jeszcze tuż przed rozdzieleniem się z Rosierem; mówiła szczerze, dobrze było mieć go obok siebie, dzięki niemu zdołała poradzić sobie z reemem, a Horhel mógł oczekiwać podarku w postaci garboroga. - Załatw transport stworzenia, o którym wspominałeś. Musimy być gotowi, by dać Hengistom ten prezent - dodała jeszcze, pochylając się do przodu i opierając dłonie o uda. Krew lała się ze zranionego boku coraz silniej, musiała ją zatamować i odwiedzić uzdrowiciela. Jak najszybciej: po sekundzie więc zamieniła się w czarną mgłę i uleciała w noc.
| retoryka III, ostatnie zapadnięcie w pamięć olbrzymom
dei zt
| retoryka III, ostatnie zapadnięcie w pamięć olbrzymom
dei zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Wiele zależało od powodzenia tej misji i Rosier doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie władał różdżką tak wprawnie jak wiedzą w zakresie Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, a jednak mógł się okazać solidnym wsparciem dla starszej stażem w szeregach Rycerzy Deirdre Mericourt. Kobietę miał okazję poznać i prywatne i służbowo. Dziś po raz pierwszy przyszło im stanąć do walki ramię w ramię, choć od samego początku liczył na to, że to jedynie starcie słowne. Deirdre sprawiła się wyśmienicie, nawet nie wiedział co ma powiedzieć i jak mógłby pochwalić jej działania. Jego zdaniem z rozmową z Olbrzymem poradziła sobie naprawdę fantastycznie, później w starciu z Reemem, którego krew była cenna i właśnie została przelana. W normalnych warunkach pobrałby ją, aby móc wykorzystać choćby do eliksirów, ale uznał, że akurat w tej jednej wyjątkowej sytuacji będzie to nie na miejscu. Tym bardziej, że Mericour ucierpiała nieco i potrzebowała zdaje się pomocy medyka. Jemu zawsze pomagał Zachary, znał się na tym jak mało kto, a akurat przyjacielowi w tych kwestiach ufał niebywale mocno.
Deirdre dopowiedziała jeszcze kilka słów, ubierając je zapewne w o wiele ładniejszą otoczkę, niż zrobił to Mathieu. Mówca z niego żaden, zwyczajnie nie nadawał się do tego typu działań. Potrafił porozmawiać na wysokim poziomie, ale nie odnajdywał się specjalnie w tych rozmowach. Dlatego milczał.
- Załatwię. - rzucił krótko, kiedy już oddalili się od centrum wydarzeń, aby nie kusić losu. Olbrzymy miały teraz swoją uciechę i pewnie przywódca zastanawiał się nad ich propozycją. Rosier nie chciał odpuszczać, dlatego postara się załatwić Garboroga dla nich. Miał znajomości, był smokologiem, poradzi sobie. Zamówi transport i dopilnuje, aby nowy pupil trafił w ręce Olbrzyma i został jego nowym pupilkiem. - Wróć do zdrowia. - rzucił jeszcze za nią, choć to zdawało się oczywiste. Przecież nie będzie skazywała samej siebie na cierpienie. Z drugiej strony, Mathieu powiedział to ze zwykłej uprzejmości, tak jak ona, kiedy powiedziała, że dobrze mu poszło. Deirdre zniknęła z pola widzenia, przyszła również i jego kolej, choć sam jeszcze nie przemieszczał się w ten... wyjątkowy sposób.
ZT
Deirdre dopowiedziała jeszcze kilka słów, ubierając je zapewne w o wiele ładniejszą otoczkę, niż zrobił to Mathieu. Mówca z niego żaden, zwyczajnie nie nadawał się do tego typu działań. Potrafił porozmawiać na wysokim poziomie, ale nie odnajdywał się specjalnie w tych rozmowach. Dlatego milczał.
- Załatwię. - rzucił krótko, kiedy już oddalili się od centrum wydarzeń, aby nie kusić losu. Olbrzymy miały teraz swoją uciechę i pewnie przywódca zastanawiał się nad ich propozycją. Rosier nie chciał odpuszczać, dlatego postara się załatwić Garboroga dla nich. Miał znajomości, był smokologiem, poradzi sobie. Zamówi transport i dopilnuje, aby nowy pupil trafił w ręce Olbrzyma i został jego nowym pupilkiem. - Wróć do zdrowia. - rzucił jeszcze za nią, choć to zdawało się oczywiste. Przecież nie będzie skazywała samej siebie na cierpienie. Z drugiej strony, Mathieu powiedział to ze zwykłej uprzejmości, tak jak ona, kiedy powiedziała, że dobrze mu poszło. Deirdre zniknęła z pola widzenia, przyszła również i jego kolej, choć sam jeszcze nie przemieszczał się w ten... wyjątkowy sposób.
ZT
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Po wiośnie tak pięknej, jak tylko można było sobie wymarzyć, przyszło jeszcze bardziej urodziwe lato. Ciepłe i słoneczne, niekiedy nawet gorące i duszne, tak jak dwudziestego pierwszego lipca. Zniknięcie za linią horyzontu słońce nie przyniosło jednak ulgi. Od nagrzanej ziemi zielonej Irlandii buchało ciepło, powietrze było zaś tak gęste i ciężkie, że nadejście burzy było więcej niż pewne. Szata z utwardzonej skóry, którą Sigrun miała na sobie, wydawała się jeszcze grubsza niż w rzeczywistości. Miała stanowić dodatkową ochronę przez wilkołaczymi pazurami, ostrymi jak brzytwa, ale w noc taką jak ta bardziej ciążyła i utrudniała oddychanie. Rozpięła kilka górnych guzików, odsłaniając szyję, jakby to miało przynieść jakąkolwiek ulgę.
Tak było jej duszno, że niemal zatęskniła za zeszłorocznym lipcem, zimnym i mglistym, kiedy to Wielka Brytania zmieniła się pod wpływem eksplozji potężnej anomalii w Azkabanie. Potrząsnęła głową, odsuwając od siebie te myśli, bo były to jednocześnie jedne z najgorszych tygodni w jej życiu. Odnieśli wtedy połowiczny sukces, lecz zapłacili dużą cenę - każdy z Rycerzy Walpurgii, który tamtej nocy wypełniał rozkazy Czarnego Pana w Azkabanie.
Lipiec był też miesiącem, kiedy to mijał równo rok odkąd przyjęła propozycję lorda nestora rodu Averych, by zaczęła współpracować z jego łowcami wilkołaków. Ani przez chwilę nie żałowała tej decyzji. Wystarczyło pół roku pracy, ciężkiej i pełnej zaangażowania, lecz wciąż pół, by docenił talent i umiejętności wiedźmy, awansował ją na dowódcę swojej grupy łowców. Przez kilka lat pracy dla Ministerstwa Magii, w Biurze Kontroli Wilkołaków, nie mogła się tego doprosić i doczekać. Ostatecznie dobrze się stało. Wreszcie nie ograniczały jej procedury. Zapewne teraz, kiedy władzę nad Ministerstwem Magii sprawował lord Cronus Malfoy, nikt nie śmiałby nawet zwrócić jej uwagi, że postępuje niezgodnie z zasadami, lecz mimo wszystko nie zamierzała tam wracać. Tak jak uzgodnili na kwietniowych obradach Rycerzy Walpurgii - była potrzebna gdzie indziej.
Wzniosła oczy ku niebu - wydawało jej się, że z zachodu nadciągają burzowe chmury, a błyskawica, jaka przecięła nocny firmament, upewniła ją w tym przekonaniu. Sama nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Deszcz ulży im w tym zaduchu, lecz jednocześnie zatrze ślady i utrudni walkę z wilkołakiem, jeśli burza nie minie szybko.
O ile uda im go wytropić.
Dwie minione pełnie McLaggen im się wymykał. W czerwcu stanęli z nim oko w oko, niemal go mieli, ale w ostatniej chwili udało mu się uciec, spierzchnąć w stronę jaskiń w szkockich górach, gdzie musiał mieć jakąś bezpieczną kryjówkę, zapewne zaczarowaną. Przeszukali cały system, lecz na próżno - odzyskawszy jednak władzę nad sobą porzucił to miejsce, tego byli już pewni.
Wkroczywszy w leśną gęstwinę zrobiło się nieco chłodniej. Ponury, zamszony las wydawał się nienaturalnie wręcz cichy, Sigrun zaś pozostawała czujniejsza niż zazwyczaj, mając na uwadze to, że to nie jest zwyczajny las, a schronienie dla leśnych trolli, niebezpiecznych i agresywnych. Ostatnie zaś, czego potrzebowali, to by te cuchnące stwory przeszkodziły im w polowaniu. Usłyszawszy w oddali ich głosy, wiedźma i podlegli jej łowcy oddalili się od nich, pewni, że i wilkołak będzie trzymał się z daleka. Okrągłą tarczę księżyca, której srebrny blask przebijał się spomiędzy koron drzew, zbyt szybko przysłoniły burzowe chmury. Zagrzmiało tak, że ziemia zadrżała pod ich stopami, lecz ponad ten grzmot rozbrzmiało wilcze, specyficzne wycie. Sigrun natychmiast, bez użycia słów, dała znać Harveyowi, by ruszył za nią i dzięki rzucanym niewerbalnie Ascendio zbliżyli się do źródła dźwięku.
McLaggen musiał nie przemyśleć do końca ukrywania się podczas pełni w zamszonym, irlandzkim lesie. Owszem, powszechna wiedza o obecności leśnych trolli odstraszała niemal wszystkich i nie pozwalała nikomu na zbliżanie się tu, lecz nie przewidział, że czarodzieje mogli również zabezpieczyć ten teren przed tym, by nie dopuścić do opuszczenia przez nie lasu. W chwili, kiedy go znaleźli tkwił zaplątany w magiczne więzy. Im bardziej się szarpał na północ, tym ciaśniej go oplątywały. Wyczuł ich szybko, wilkołaki miały szalenie wyostrzone i wyczulone zmysły, zwłaszcza węch. Pomimo lejącego jak z cebra deszczu i letniej burzy, przybierającej z każdej chwilą na sile, zorientował się o ich obecności. Szarpnął łbem, odwracając go ku nim i zaczął warczeć groźnie, ślepia zaś rozbłysły żądzą mordu.
Wtem gdzieś obok, zdecydowanie za blisko, uderzył piorun. Wędrówki po lesie w taką pogodę były szalenie niebezpieczne. Uderzył w wysokie drzewo, łamiąc je w pół; runęło w stronę wilkołaka, lecz nieszczęśliwie dla łowców zerwało więzy.
- Rzućcie Caelum - zawołała Rookwood, chcąc, aby zaklęcie uchroniło ich przed burzą. Wilkołak zaczął się szarpać i wyplątywać z więzów. Ona sama próbowała trafić go zaklęciem, lecz szarpał się, a zacinający deszcz utrudniał celowanie. Bestia okazała się od nich znacznie szybsza.
Wilkołak ruszył prosto na nią. To od strony Sigrun mknęło najwięcej wiązek zaklęć, może uznał ją za największe zagrożenie, może atakował na oślep. Nie przelękła się tego natarcia, zacisnęła palce mocniej na różdżce, wypowiadając formułę zaklęcia, lecz jednocześnie, wiedziona instynktem, cofała się i... potknęła o korzeń. Błotniste podłoże nie pozwoliło na odzyskanie równowagi. Wyrznęła do tyłu, wiązka zaklęcia poleciała do góry, między korony drzew, wilkołak dał susa do przodu i widziała już błysk jego zębów, mimo ciemności. Wypowiadała w myślach inkantację zaklęcia tarczy, łudząc się, że zdąży - w ostatniej chwili silny czar Harveya trafił wilkołaka prosto w bok, odrzucił na bok. Nie na tyle mocny, aby go oszołomić, unieruchomić, ale dać Sigrun kilka cennych sekund. Poderwała się na nogi i uniosła różdżkę.
Z oddali usłyszeli gniewne ryki. Nie dało się ich pomylić z niczym innym. To ani inne wilkołaki, ani dziki, ani inne leśne stworzenia - zbliżały się rozgniewane trolle, zwabione hałasami i błyskami zaklęć.
- Zatrzymajcie je - ryknęła Sigrun na trójkę łowców, stojących najbardziej na zachód. Otoczyli wilkołaka okręgiem, lecz nie mogli dopuścić do tego, żeby wpadły tu jeszcze agresywne leśne trolle.
Musieli poradzić sobie w mniejszej grupie. Wilkołak poderwał do góry łeb, warcząc złowieszczo, w jego ślepiach zaś dostrzegała niezdrowy błysk, żądzę mordu. Niebo nad zamszonym lasem rozjarzyło się znów od plątaniny błyskawic. Jedna z nich uderzyła w kolejne drzewo zdecydowanie zbyt blisko nich. Rzucone wcześniej Caelum, ochraniające najbliższą okolicę przed deszczem, pozwoliło, by zaczęło płonąć - tuż za ich plecami. Z jednej strony zaczął palić się ogień, przed nimi szykował się do ataku wilkołak, nadciągały trolle.
Wszystko działo się tak szybko, nie było czasu na zastanowienie, Sigrun musiała działać instynktownie. Nie traciła zimnej krwi - miała za sobą nie jedną ciężką pełnię. - Lamino Scutio - zawołała, wytężając siłę woli i swoją moc, zaklęcie było trudne, lecz w tej chwili mogło ocalić jej życie. Pojawiły się wokół łowczyni ostre noże, zwrócone na zewnątrz, tworząc swoistą tarczę. Pozwoliła na to, by wilkołak ruszył do przodu, nieprzejęty ostrzami, zbliżył się wystarczająco, aby wyciągnąć łeb i odsłonić wrażliwe miejsce nad obojczykami - gdy myślał, że zaraz posmakuje jej krwi, nie dość, że nadział się na noże, to promień zaklęcia Sigrun wymknął się z cisowego drewna i trafił prosto w to miejsce. Krew trysnęła jak z fontanny, pozbawiając go oddechu; zachwiał się i padł do przodu, byłby i upadł na wiedźmę mimo noży, gdyby nie to, że w ostatniej chwili niewerbalnie rzuciła Abesio i pojawiła się kilka metrów za jego plecami. Harvey nie próżnował, od razu przystąpił do dziania; bardziej biegły w urokach zaczarował srebrne łańcuchy, aby oplotły łapy wilkołaka, cały jego tułów, uniemożliwiając ruch. Bestia wyła, warczała i szarpała się, a w jej wyciu coraz wyraźniej rozbrzmiewał ból - srebrne łańcuchy paliły jego skórę, parzyły, jakby rzucono na niego czarnomagiczne Adolebtique.
Sigrun nie chciała go zabijać. Jeszcze nie teraz. Dla pewności wyciągnęła z zaczarowanej torby czarodziejską kuszę, zamoczyła bełt w fiolce płynnego srebra i wystrzeliła go w grzbiet wilkołaka. Srebro w jego krwioobiegu jeszcze bardziej go osłabi, odbierze siły.
- Pilnuj go. Idę im pomóc - poleciła Harveyowi stanowczym tonem, chowając szybko kuszę; słyszała z oddali ryki i rzucane inkantacje. Z trollami nie pójdzie im jak z płatka, a im więcej ich tym lepiej, musiała im pomóc. W ich kierunku ruszyła biegiem, zaciskając palce na cisowym drewnie, gotowa do działa nia.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 4 listopada '57
Wiklinowy koszyczek zakołysał się lekko, gdy dzierżąca go dłoń zadrżała w porywie teleportacji. Charakterystyczny trzask wypełnił powietrze, lecz prędko zgasł – wyłapany, wessany przez mnogość pni i gałęzi, która gęsto wypełniała powierzchnię zamszonego lasu. Zamarła na moment, obracając głowę przybraną w ciemny kaptur za siebie; pojawiła się na niewielkiej polance, czy też raczej po prostu w miejscu, gdzie roślinność była nieco bardziej rozrzedzona. Gdyby miała zgadywać, doszłaby do niechybnego wniosku, iż w tej okolicy musiało dość do niedawnego starcia – gdzieniegdzie tkwiły fragmenty zwalonych drzew, a wysoka trawa była przydeptana w nieregularnych kształtach. Wzbudziło to jej czujność, lecz nie zdziwienie. Jej dalsza kuzynka kilka lat wcześniej przeprowadziła się do hrabstwa, które graniczyło z tymi terenami i dzięki temu zdążyła się choć trochę zapoznać z ostrzeżeniami, przekazywanymi wszystkim nowym przybyszom przez Irlandczyków mieszkających tu od wieków. Otóż podczas tych wizyt Effie dowiedziała się o istnieniu niemałej grupki trolli, która przyjęła leśne runo za swój dom – można było jednak uniknąć spotkania z nim, o ile zachowywało się odpowiednie baczenie; stadko tak ogromnych stworzeń nie było w stanie przemknąć niezauważone, więc nie powinny mieć problemu z zachowaniem rezerwy wobec nich. Jednakże nie każdy śmiałek zdecydowałby się przekroczyć bramę lasu, i na to właśnie liczyła. Chciała upewnić się, że nikt za nimi nie podąży ani że na nikogo się nie natkną – a ponadto miała nadzieję, iż między korzeniami drzew będą mogły wypatrzeć wczesnolistopadowe grzyby czy nawet samotne owoce derenia, które niezebrane, mogły jeszcze się uchować przez tydzień lub dwa. A przynajmniej tak wyjaśniła jej mama, gdy rano rozmawiały przy śniadaniu; dziś było dość skromnie, suszone szprotki z dwoma kromkami chleba razowego, mimo to, zdołała jeszcze wziąć ze sobą kilka bułeczek maślanych oraz cztery jabłka, którymi miała zamiar podzielić się z Luną, gdy urządzą sobie małą przerwę podczas tej wyprawy. Upewniwszy się, że jej torba jest szczelnie zamknięta (wolałaby uniknąć kuszenia dzikich zwierząt zapachem przekąsek), odwróciła się na pięcie i opuściła polanę, kryjąc swą postać między krzewami i suchymi gałęziami. Ciemnoszmaragdowy płaszcz w miarę dobrze współgrał z mieszanką zieleni, którą tworzył wszechobecny mech; to nie strój mógł ją zdradzić tylko kroki, które – mimo starań – nie umiały się poruszać bezszelestnie i powodowały wokół siebie małą falę skrzypliwych dźwięków. Na wszelki wypadek trzymała więc różdżkę w pogotowiu, gdy przedzierała się w stronę, z której miała nadejść panna Lupin. Nie chciała jej skazywać na samotne poruszanie się po nieznanych szlakach – zakątki podstarzałego gaju nikomu nie mogły się wydawać łatwe w manewrowaniu. Nie dość, że brakowało w nim wydeptanych ścieżek, to konary pokryte trawiastą naroślą wyglądały identycznie; warstwa mchów skutecznie upodobniała je do siebie, czyniąc je niemal niemożliwymi do rozróżnienia. Na szczęście alchemiczka czuła się w miarę dobrze w dziedzinie odnajdywania drogi, w końcu dobrze znała zaklęcie czterech stron świata, a poza tym można było też rzucić Diae filos. Trudno jej było czasami zrozumieć jak mugole mogą sobie radzić bez magii – może dlatego było tak wiele miejsc, od których trzymali się z daleka – była przekonana, że nie mieliby najmniejszych szans w starciu z takim leśnym trollem. Właściwie… nie była pewna jak wyglądałyby jej własne perspektywy w przypadku takiego zajścia. Odpędziła od siebie tę myśl; będzie po prostu dbać, by nie doszło do takiej konieczności. Okolica była dziś spokojna, senna – ciszę przerywał tylko dźwięk jej stawianych z rozważnością kroków.
Zbliżała się właśnie do rozrzedzenia. To wejście do lasu leżało najbliżej jakiejkolwiek osady i to stamtąd miała dotrzeć jej kuzynka; miała wrażenie, że widzi już jej ciemnowłosą postać, ale w tym momencie jej płaszcz zaczepił się o wystający krzew i musiała się cofnąć, by go rozplątać.
| małe kostki:
1-49 - Luna musi mi pomóc,
50-100 - sama sobie poradzę z wyplątaniem płaszcza.
Wiklinowy koszyczek zakołysał się lekko, gdy dzierżąca go dłoń zadrżała w porywie teleportacji. Charakterystyczny trzask wypełnił powietrze, lecz prędko zgasł – wyłapany, wessany przez mnogość pni i gałęzi, która gęsto wypełniała powierzchnię zamszonego lasu. Zamarła na moment, obracając głowę przybraną w ciemny kaptur za siebie; pojawiła się na niewielkiej polance, czy też raczej po prostu w miejscu, gdzie roślinność była nieco bardziej rozrzedzona. Gdyby miała zgadywać, doszłaby do niechybnego wniosku, iż w tej okolicy musiało dość do niedawnego starcia – gdzieniegdzie tkwiły fragmenty zwalonych drzew, a wysoka trawa była przydeptana w nieregularnych kształtach. Wzbudziło to jej czujność, lecz nie zdziwienie. Jej dalsza kuzynka kilka lat wcześniej przeprowadziła się do hrabstwa, które graniczyło z tymi terenami i dzięki temu zdążyła się choć trochę zapoznać z ostrzeżeniami, przekazywanymi wszystkim nowym przybyszom przez Irlandczyków mieszkających tu od wieków. Otóż podczas tych wizyt Effie dowiedziała się o istnieniu niemałej grupki trolli, która przyjęła leśne runo za swój dom – można było jednak uniknąć spotkania z nim, o ile zachowywało się odpowiednie baczenie; stadko tak ogromnych stworzeń nie było w stanie przemknąć niezauważone, więc nie powinny mieć problemu z zachowaniem rezerwy wobec nich. Jednakże nie każdy śmiałek zdecydowałby się przekroczyć bramę lasu, i na to właśnie liczyła. Chciała upewnić się, że nikt za nimi nie podąży ani że na nikogo się nie natkną – a ponadto miała nadzieję, iż między korzeniami drzew będą mogły wypatrzeć wczesnolistopadowe grzyby czy nawet samotne owoce derenia, które niezebrane, mogły jeszcze się uchować przez tydzień lub dwa. A przynajmniej tak wyjaśniła jej mama, gdy rano rozmawiały przy śniadaniu; dziś było dość skromnie, suszone szprotki z dwoma kromkami chleba razowego, mimo to, zdołała jeszcze wziąć ze sobą kilka bułeczek maślanych oraz cztery jabłka, którymi miała zamiar podzielić się z Luną, gdy urządzą sobie małą przerwę podczas tej wyprawy. Upewniwszy się, że jej torba jest szczelnie zamknięta (wolałaby uniknąć kuszenia dzikich zwierząt zapachem przekąsek), odwróciła się na pięcie i opuściła polanę, kryjąc swą postać między krzewami i suchymi gałęziami. Ciemnoszmaragdowy płaszcz w miarę dobrze współgrał z mieszanką zieleni, którą tworzył wszechobecny mech; to nie strój mógł ją zdradzić tylko kroki, które – mimo starań – nie umiały się poruszać bezszelestnie i powodowały wokół siebie małą falę skrzypliwych dźwięków. Na wszelki wypadek trzymała więc różdżkę w pogotowiu, gdy przedzierała się w stronę, z której miała nadejść panna Lupin. Nie chciała jej skazywać na samotne poruszanie się po nieznanych szlakach – zakątki podstarzałego gaju nikomu nie mogły się wydawać łatwe w manewrowaniu. Nie dość, że brakowało w nim wydeptanych ścieżek, to konary pokryte trawiastą naroślą wyglądały identycznie; warstwa mchów skutecznie upodobniała je do siebie, czyniąc je niemal niemożliwymi do rozróżnienia. Na szczęście alchemiczka czuła się w miarę dobrze w dziedzinie odnajdywania drogi, w końcu dobrze znała zaklęcie czterech stron świata, a poza tym można było też rzucić Diae filos. Trudno jej było czasami zrozumieć jak mugole mogą sobie radzić bez magii – może dlatego było tak wiele miejsc, od których trzymali się z daleka – była przekonana, że nie mieliby najmniejszych szans w starciu z takim leśnym trollem. Właściwie… nie była pewna jak wyglądałyby jej własne perspektywy w przypadku takiego zajścia. Odpędziła od siebie tę myśl; będzie po prostu dbać, by nie doszło do takiej konieczności. Okolica była dziś spokojna, senna – ciszę przerywał tylko dźwięk jej stawianych z rozważnością kroków.
Zbliżała się właśnie do rozrzedzenia. To wejście do lasu leżało najbliżej jakiejkolwiek osady i to stamtąd miała dotrzeć jej kuzynka; miała wrażenie, że widzi już jej ciemnowłosą postać, ale w tym momencie jej płaszcz zaczepił się o wystający krzew i musiała się cofnąć, by go rozplątać.
| małe kostki:
1-49 - Luna musi mi pomóc,
50-100 - sama sobie poradzę z wyplątaniem płaszcza.
The member 'Effie Potter' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Natura była jej sprzymierzeńcem. Wychowała się wśród pól i lasów, na farmie pełnej odgłosów i zapachów natury, wśród zwierząt. Bez względu na porę roku czy sprzyjające warunki – potrafiła nie zgubić się wśród jej skarbów, potrafiła je nawet docenić. Choć brzmiało to pięknie i szlachetnie, to wciąż daleko jej było do wiedzy, którą posiadała chociażby Effie. Luna mogła opowiedzieć jej na jednym tchu o nutach, akordach, pisanych po nocach piosenkach. Mogła podzielić się z nią wiedzą, która przepełniała każdą komórkę jej ciała, o pasji, której nie potrafiła porzucić, ale wiedziała, że to nie jest dobry pomysł. Natura była tym na czym powinna się teraz skupić. Miała w sobie trochę egoizmu. Ten już dał o sobie znać, gdy porzuciła dom rodzinny i zamieszkała w porcie. Dał o sobie znać, gdy wyniosła się do Paryża by spełniać swoje marzenia. Potrafiła być egoistką, miała też tą złą twarz, wredną twarz. Bała się poświęcać więcej czasu na rozmyślenia dotyczące tego co uciekło bezpowrotnie. Wiedziała, że to i tak bezcelowe. Liczyło się tu i teraz.
Umówiły się w Zamszonym Lesie, choć Luna nie do końca wiedziała dlaczego akurat tu. To miejsce miało w sobie coś mrocznego, coś przerażającego. Widocznie nie wiedziała o tym lesie zbyt wiele. Prawdopodobnie to właśnie tutaj można natknąć się na prawdziwe skarby natury. Lupin nigdy nie wybierała się sama na zbiory. Tak naprawdę czasami błądziła jak dziecko we mgle. Ciężko było jej przyznać się do błędu i słabości. W takich momentach potrzebowała wsparcia kogoś kto nią pokieruje. Powie co może zebrać, a czego zbierać nie powinna. Powyrzuca z jej wiklinowego koszyczka trujące zbiory tak aby nie widziała. Brzmiało to głupio? Może takie właśnie było. Może wszyscy ludzie na Ziemi mieli swoje głupie przyzwyczajenia, którym ulegali raz za razem.
Idąc za poleceniem kuzynki, Lupin wzięła ze sobą koszyk. Chciała wziąć malutki, bo wiedziała, że i tak niewiele nazbiera. Chciała po prostu spędzić czas z Effie. W ostatnim czasie ich relacja się odnowiła i Luna nie chciała tego zaprzepaścić. Dodatkowo miały co świętować. Ostatnim razem, gdy się widziały, to nad niebem Potter rozchodziły się ciemne chmury. Nadzieja na odnalezienie mamy słabła z każdym dniem. Na szczęście nie zniknęła na dobre, bo finalnie czarownica była przecież bezpieczna. To była ulga dla wszystkich, którzy znali rodzinę Effie i dla wszystkich, którzy wciąż z nadzieją czekają na powrót swoich bliskich. Na małym koszyczku się nie skończyło, bo tuż przed wyjściem mama włożyła jej w dłonie o wiele większy koszyk. W chwilach świadomości jej mama zachowywała się tak jakby Luna nadal była małą dziewczynką, którą należy się opiekować. Było to absurdalne biorąc pod uwagę fakt, że to szatynka przez większość czasu opiekowała się nimi. Absurdalne, ale miłe.
Gdy dotarła na skraj lasu dostrzegła znajomą sylwetkę kuzynki. Ta zaplątana w ostrą gałąź drzewa nie mogła sama się wyswobodzić. – No, no – zaczęła odstawiając koszyk na ziemię i unosząc kącik ust w zadziornym uśmiechu. – Dziś jesteś księżniczką, którą należy uratować? – zapytała podchodząc bliżej. – Ale się zaplątałaś – pokręciła głową i zaczęła rozplątywać zaczepiony fragment odzieży. – Gotowe. Dobry uczynek na ten miesiąc już spełniony – zaśmiała się ponownie sięgając do koszyka.
Umówiły się w Zamszonym Lesie, choć Luna nie do końca wiedziała dlaczego akurat tu. To miejsce miało w sobie coś mrocznego, coś przerażającego. Widocznie nie wiedziała o tym lesie zbyt wiele. Prawdopodobnie to właśnie tutaj można natknąć się na prawdziwe skarby natury. Lupin nigdy nie wybierała się sama na zbiory. Tak naprawdę czasami błądziła jak dziecko we mgle. Ciężko było jej przyznać się do błędu i słabości. W takich momentach potrzebowała wsparcia kogoś kto nią pokieruje. Powie co może zebrać, a czego zbierać nie powinna. Powyrzuca z jej wiklinowego koszyczka trujące zbiory tak aby nie widziała. Brzmiało to głupio? Może takie właśnie było. Może wszyscy ludzie na Ziemi mieli swoje głupie przyzwyczajenia, którym ulegali raz za razem.
Idąc za poleceniem kuzynki, Lupin wzięła ze sobą koszyk. Chciała wziąć malutki, bo wiedziała, że i tak niewiele nazbiera. Chciała po prostu spędzić czas z Effie. W ostatnim czasie ich relacja się odnowiła i Luna nie chciała tego zaprzepaścić. Dodatkowo miały co świętować. Ostatnim razem, gdy się widziały, to nad niebem Potter rozchodziły się ciemne chmury. Nadzieja na odnalezienie mamy słabła z każdym dniem. Na szczęście nie zniknęła na dobre, bo finalnie czarownica była przecież bezpieczna. To była ulga dla wszystkich, którzy znali rodzinę Effie i dla wszystkich, którzy wciąż z nadzieją czekają na powrót swoich bliskich. Na małym koszyczku się nie skończyło, bo tuż przed wyjściem mama włożyła jej w dłonie o wiele większy koszyk. W chwilach świadomości jej mama zachowywała się tak jakby Luna nadal była małą dziewczynką, którą należy się opiekować. Było to absurdalne biorąc pod uwagę fakt, że to szatynka przez większość czasu opiekowała się nimi. Absurdalne, ale miłe.
Gdy dotarła na skraj lasu dostrzegła znajomą sylwetkę kuzynki. Ta zaplątana w ostrą gałąź drzewa nie mogła sama się wyswobodzić. – No, no – zaczęła odstawiając koszyk na ziemię i unosząc kącik ust w zadziornym uśmiechu. – Dziś jesteś księżniczką, którą należy uratować? – zapytała podchodząc bliżej. – Ale się zaplątałaś – pokręciła głową i zaczęła rozplątywać zaczepiony fragment odzieży. – Gotowe. Dobry uczynek na ten miesiąc już spełniony – zaśmiała się ponownie sięgając do koszyka.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Chatka jej rodziców leżała na skraju Doliny Godryka i oferowała mieszkańcom widok na las; dzieci państwa Potter także dorastały w znacznej bliskości z naturą. Jedno z pierwszych wspomnień Effie wiązało się z przesiadywaniem na poddaszu i wypatrywaniem przez niewielkie okienko znajomej rodziny lisów, która przemykała pospiesznie między krzaczkami, zupełnie nieświadoma faktu, że zielone tęczówki śledziły każdy ich krok. Zwykle nazajutrz jasnowłosa dziewczynka próbowała szukać ich śladów w świetle dnia, lecz natrafiała najwyżej na obłamane gałązki; mimo to, nie zrażała się, wierząc że w końcu będzie miała okazję się z nimi przywitać. Minęły lata i pamięć o nich powoli wygasała, pozostawiając jednak po sobie sympatię do miękkiego dotyku ściółki, która muskała bose stopy na spacerze, do zapachu wilgotnej bukowej kory i do sekretów, które ukazywały się przed tymi, których ciekawska wola prowadziła zawsze o krok dalej. Samo zwiedzanie otaczającego ją świata nie byłoby jednak tak owocne, gdyby nie opowieści tkane przez mamę i uzupełniane anegdotami ciotek; Harriett częściej prowadziła narrację, która ocierała się o karty legend i baśni – w jej historiach w lasach mieszkały zaczarowane wróżki o wyjątkowo psotnej naturze (to one niekiedy podrzucały pędy korzeni pod nogi, z chichotem obserwując następstwa swych harców). Jej Lovegoodowe usposobienie było wyjątkowo wyraźne w momentach, gdy pochylona nad herbatką, jaśniała od przejęcia, a dłonie drżały, wykonując skomplikowany taniec w formie ilustracji wypowiadanych słów. Zwykle później Effie szukała potwierdzenia u Griseldy czy bliskich z gałęzi Sproutów i oni sięgali raczej po tematy pokrewne, związane na przykład z konkretnymi gatunkami roślin. I zapewne to obycie przyczyniło się w sporej części do jej zainteresowania zielarstwem (a także właściwościami konkretnych okazów, których elementy tworzyły ważne ingrediencje alchemiczne). W naturalny sposób wczesne doświadczenia wskazały jej praktyczną drogę, którą teraz podążała; wiedza ogólna z zakresów, które zahaczały o przydatność w dziedzinie eliksirów, stanowiła pewien efekt uboczny zarówno jej własnej dociekliwości jak i przyswojenia grubych tomów ksiąg, które dotyczyły sztuki obchodzenia się z elementami flory. Mimo to, nie sądziła że nadejdzie czas, w którym znajomość wypatrywania i rozróżniania grzybów będzie czymś więcej niż ciekawostką; w obecnym okresie wielu mugoli, ale też i czarodziejów zmagało się z trudnym dostępem do żywności i dla nich wyprawa po zbiory była bardziej znacząca. Dlatego zdecydowała się na wybór miejsca, które nie było oczywistą lokacją dla przeciętnych zbieraczy; okolica na pewno nosiła znajoma niebezpieczeństwa, ale alchemiczka była dobrej myśli. Ramiona sennej ciszy oplatały najbliższą okolicę, nie zwiastując żadnych zagrożeń.
No, poza groźną gałęzią, która zaciskała silne ramię na materiale jej płaszcza. Szamotanie się poszło na marne – Effie odniosła wrażenie, że gdyby spróbowała pociągnąć jeszcze mocniej, skończyłoby się to rozerwaniem ciemnoszmaragdowej pelerynki; poddała się więc, dalsze chwile zawierzając dobrej woli kuzynki. — Luna! — wyrzekła z westchnieniem, wyginając blade wargi w uśmiechu pełnym ulgi. Z tej perspektywy nie wyglądało to zapewne zbyt dobrze; nie dość, że zaciągnęła ją na drugi koniec świata, to jeszcze na samym wstępnie utknęła w tarapatach splątanych nieuwagą. Zwinność zawiodła, przygnieciona niefortunną słabostką w postaci ciągnącej się za nią narzutki. — Nawet nie wiesz jak się cieszę, że to ty okazujesz się moim wybawcą, a nie jakiś leśny troll… — odparła z wdzięcznością, wykonując teatralne dygnięcie, gdy Lunie udało już się uwolnić ją z drapieżnych sideł. Nie miała zamiaru ryzykować powtórki, ściągnęła więc wierzchnią warstwę i wycelowała różdżką we fragment odzieży. Wyinkantowała półszeptem. — Reducio. — Blada strużka mocy zawirowała przy końcówce drewienka, lecz po chwili wygasła, pozostawiając płaszcz w tej samej wielkości. Cóż, transmutacja nie była jej mocną stroną; wzruszyła więc ramionami, po czym upchnęła przedmiot w swoim koszyczku. Na razie był pusty, więc bez problemu pomieścił zwinięty materiał.
Cichy śmiech był reakcją na jej komentarz; dobrze było ponownie ją zobaczyć, tęskniła za jej poczuciem humoru, które wkraczało niekiedy na tereny ironii, lecz wynikało z dobrych intencji. Nie pozostawało jej nic innego jak odpowiedzieć tym samym. — Ależ ci się poszczęściło, dopiero początek miesiąca, a już masz to z głowy. — Podparła dłoń na jednym biodrze, unosząc jednocześnie zadziornie podbródek ku górze; nie ukrywała tego, że przybycie towarzyszki podniosło ją na duchu – pojawiła się z odpowiednim przygotowaniem i musiało to oznaczać, że przynajmniej w jakimś stopniu spodobał jej się zaproponowany zamysł. No, taką miała nadzieję.
— Domyśliłaś się, jaki tym razem mam plan? — dopytała, choć odpowiedź nasuwała się przecież sama. Dlatego, nie czekając na nią, schwyciła jej rękę i pociągnęła głębiej w las. Tym razem sprytnie pokonała drogę, która jeszcze niedawno sprawiła jej mały kłopot, po czym rozejrzała się uważnie, licząc na to, że pomyślność im dzisiaj dopisze. Oczywiście jej także chodziło o wspólne spędzenie czasu, a otoczka była tylko pretekstem; wiedziała, iż Luna znacznie pewniej czuje się w nieco innych dziedzinach i nie oczekiwała nic wielkiego. Listopadowa aura rozciągała się lepkim chłodem, który sprzyjał nielicznym gatunkom owoców leśnych – na szczęście grzyby stanowiły oddzielny temat. Zarówno ich budowa jak i preferencje rozciągały się ku trudniejszym warunkom, pozwalając im wciąż wychylać się z zakamarków okolicy nawet mimo późnej pory roku.
| Szukam grzybów (ST60), spostrzegawczość I, zielarstwo II, szczęście I, więc bonus +35
No, poza groźną gałęzią, która zaciskała silne ramię na materiale jej płaszcza. Szamotanie się poszło na marne – Effie odniosła wrażenie, że gdyby spróbowała pociągnąć jeszcze mocniej, skończyłoby się to rozerwaniem ciemnoszmaragdowej pelerynki; poddała się więc, dalsze chwile zawierzając dobrej woli kuzynki. — Luna! — wyrzekła z westchnieniem, wyginając blade wargi w uśmiechu pełnym ulgi. Z tej perspektywy nie wyglądało to zapewne zbyt dobrze; nie dość, że zaciągnęła ją na drugi koniec świata, to jeszcze na samym wstępnie utknęła w tarapatach splątanych nieuwagą. Zwinność zawiodła, przygnieciona niefortunną słabostką w postaci ciągnącej się za nią narzutki. — Nawet nie wiesz jak się cieszę, że to ty okazujesz się moim wybawcą, a nie jakiś leśny troll… — odparła z wdzięcznością, wykonując teatralne dygnięcie, gdy Lunie udało już się uwolnić ją z drapieżnych sideł. Nie miała zamiaru ryzykować powtórki, ściągnęła więc wierzchnią warstwę i wycelowała różdżką we fragment odzieży. Wyinkantowała półszeptem. — Reducio. — Blada strużka mocy zawirowała przy końcówce drewienka, lecz po chwili wygasła, pozostawiając płaszcz w tej samej wielkości. Cóż, transmutacja nie była jej mocną stroną; wzruszyła więc ramionami, po czym upchnęła przedmiot w swoim koszyczku. Na razie był pusty, więc bez problemu pomieścił zwinięty materiał.
Cichy śmiech był reakcją na jej komentarz; dobrze było ponownie ją zobaczyć, tęskniła za jej poczuciem humoru, które wkraczało niekiedy na tereny ironii, lecz wynikało z dobrych intencji. Nie pozostawało jej nic innego jak odpowiedzieć tym samym. — Ależ ci się poszczęściło, dopiero początek miesiąca, a już masz to z głowy. — Podparła dłoń na jednym biodrze, unosząc jednocześnie zadziornie podbródek ku górze; nie ukrywała tego, że przybycie towarzyszki podniosło ją na duchu – pojawiła się z odpowiednim przygotowaniem i musiało to oznaczać, że przynajmniej w jakimś stopniu spodobał jej się zaproponowany zamysł. No, taką miała nadzieję.
— Domyśliłaś się, jaki tym razem mam plan? — dopytała, choć odpowiedź nasuwała się przecież sama. Dlatego, nie czekając na nią, schwyciła jej rękę i pociągnęła głębiej w las. Tym razem sprytnie pokonała drogę, która jeszcze niedawno sprawiła jej mały kłopot, po czym rozejrzała się uważnie, licząc na to, że pomyślność im dzisiaj dopisze. Oczywiście jej także chodziło o wspólne spędzenie czasu, a otoczka była tylko pretekstem; wiedziała, iż Luna znacznie pewniej czuje się w nieco innych dziedzinach i nie oczekiwała nic wielkiego. Listopadowa aura rozciągała się lepkim chłodem, który sprzyjał nielicznym gatunkom owoców leśnych – na szczęście grzyby stanowiły oddzielny temat. Zarówno ich budowa jak i preferencje rozciągały się ku trudniejszym warunkom, pozwalając im wciąż wychylać się z zakamarków okolicy nawet mimo późnej pory roku.
| Szukam grzybów (ST60), spostrzegawczość I, zielarstwo II, szczęście I, więc bonus +35
The member 'Effie Potter' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Zamszony Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia