Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Zamszony Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Zamszony Las
Duży, stary las na wschodzie Irlandii. Gęsta korona drzew sprawia, że nawet za dnia panuje w nim półmrok. W powietrzu łatwo wyczuć wilgoć, drzewa porośnięte są mchem - nie trudno trafić także na połamane konary leżące na ziemi. W trakcie spacerów warto zachować ostrożność, ponieważ las ten jest domem dla dość dużej grupy leśnych trolli, które bezmyślnie atakują każdą napotkaną osobę; niekiedy można zobaczyć także, jak walczą między sobą. W takich sytuacjach należy jednak jak najszybciej oddalić się z miejsca potyczki, póki trolle nie interesują się nikim innym.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.19 8:51, w całości zmieniany 1 raz
139 + 53 + 46 = 238/140
Morgoth czuł, że magia ustępowała w tym miejscu sile ich naprawy. Nie wiedział jednak, co miało ich czekać na samym końcu. Wszak zawsze, po prostu zawsze nadchodził ten trzeci etap, gdzie należało mierzyć się z nieznanym. Na anomalii z Tristanem w sklepie z amuletami było to ułożenie odpowiednich barw klejnotów, na kolejnej z Quentinem chodziło o wygranie odpowiedniej melodii dla napastliwego ducha. W poprzedniej z Craigiem chodziło o uspokojenie jakiegoś mugolskiego służbisty. Co miał być tutaj? Domyślał się, że mogło kręcić się to dokoła zielarstwa. Posiadał podstawową wiedzę, jednak czy miał odpowiednio się spisać? Nie był do końca przekonany. Najważniejszym było na ten moment, żeby uspokoili trawiącą okolicę anomalię. Dzięki wprawnym czarom udało się to bez większego problemu — razem z drugim Śmierciożercą nie odczuli żadnych złych wibracji, które mogłyby ich informować o porażce. Nie. Powietrze stało się lżejsze i rzadsze — lepsze do oddychania, a nieco drażliwe zmysły Morgotha przyjęły to z wyraźną ulgą. Do tego klątwa Ondyny nie była czymś, co sprawiało, że czuł się pewniej. Spojrzał na swojego towarzysza i skinął mu lekko głową. Ta część się udała. Byli w środku lasu, a anomalia, do której prowadziło przejście w przewalonym drzewie, okazała się być opanowana. Jednak gdy tylko Yaxley przeniósł spojrzenie na pozostałą okolicę, zmarszczył brwi, czego nie było widać pod maską i w szarzyźnie późnego wieczora. Otaczające ich drzewa poczęły się dziwnie zachowywać. Zupełnie jakby próbowały się nachylić w ich stronę i sięgnąć swoimi gałęziami. Krzewy nie zachowywały się inaczej — ich liście trzęsły się niczym u osiki, a trawa pod ich stopami najeżyła się jak grzbiet zaniepokojonego zwierza. Cały las wyczuwał dziwną moc, która została stłumiona oraz obecność śmiałków, którzy naruszyli granice tego terytorium. Morgoth próbował sobie przypomnieć, jak powinien był zareagować. Był lepszy w opiece nad magicznymi stworzeniami. Nie posiadał nie wiadomo jakiej wiedzy na temat roślin. Serce zabiło mu mocniej.
zielarstwo I
Morgoth czuł, że magia ustępowała w tym miejscu sile ich naprawy. Nie wiedział jednak, co miało ich czekać na samym końcu. Wszak zawsze, po prostu zawsze nadchodził ten trzeci etap, gdzie należało mierzyć się z nieznanym. Na anomalii z Tristanem w sklepie z amuletami było to ułożenie odpowiednich barw klejnotów, na kolejnej z Quentinem chodziło o wygranie odpowiedniej melodii dla napastliwego ducha. W poprzedniej z Craigiem chodziło o uspokojenie jakiegoś mugolskiego służbisty. Co miał być tutaj? Domyślał się, że mogło kręcić się to dokoła zielarstwa. Posiadał podstawową wiedzę, jednak czy miał odpowiednio się spisać? Nie był do końca przekonany. Najważniejszym było na ten moment, żeby uspokoili trawiącą okolicę anomalię. Dzięki wprawnym czarom udało się to bez większego problemu — razem z drugim Śmierciożercą nie odczuli żadnych złych wibracji, które mogłyby ich informować o porażce. Nie. Powietrze stało się lżejsze i rzadsze — lepsze do oddychania, a nieco drażliwe zmysły Morgotha przyjęły to z wyraźną ulgą. Do tego klątwa Ondyny nie była czymś, co sprawiało, że czuł się pewniej. Spojrzał na swojego towarzysza i skinął mu lekko głową. Ta część się udała. Byli w środku lasu, a anomalia, do której prowadziło przejście w przewalonym drzewie, okazała się być opanowana. Jednak gdy tylko Yaxley przeniósł spojrzenie na pozostałą okolicę, zmarszczył brwi, czego nie było widać pod maską i w szarzyźnie późnego wieczora. Otaczające ich drzewa poczęły się dziwnie zachowywać. Zupełnie jakby próbowały się nachylić w ich stronę i sięgnąć swoimi gałęziami. Krzewy nie zachowywały się inaczej — ich liście trzęsły się niczym u osiki, a trawa pod ich stopami najeżyła się jak grzbiet zaniepokojonego zwierza. Cały las wyczuwał dziwną moc, która została stłumiona oraz obecność śmiałków, którzy naruszyli granice tego terytorium. Morgoth próbował sobie przypomnieć, jak powinien był zareagować. Był lepszy w opiece nad magicznymi stworzeniami. Nie posiadał nie wiadomo jakiej wiedzy na temat roślin. Serce zabiło mu mocniej.
zielarstwo I
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Dokonało się. Gwałtowna fala mrocznej magii która obmywała to miejsce nagle się uspokoiła. Burke czuł wyraźnie, jak serce anomalii zamilkło, a przytłaczająca moc przestała na nich napierać. Wczesniej miał wrażenie że na jego barkach zalega jakiś paskudny, lepki ciężar - w tym momencie zniknął i Craig mógł się w pełni wyprostować, wdychając głęboko w płuca świeże, leśne powietrze.
Tylko raz był świadkiem tego, że po uspokojeniu anomalii należało podjąć jeszcze jakąś akcje. Sądził, że wizyta mugola, której byli świadkiem przy poprzednim uspokajaniu serca niestabilnej czarnej magii, była zwykłym przypadkiem - nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności, stawiającym nieodpowiedniego człowieka w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Tym bardziej, że wcześniej tak łatwo sobie z nimi poradzili. Tym razem jednak było inaczej. Nie dość że w ich stronę cały czas zbliżał się pożar wywołany wcześniej przez Morgotha, to nagle rośliny zaczęły się dziwnie zachowywać. Burke również nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z florą, zdecydowanie lepiej radząc sobie jednak z fauną (chociaż i to szło mu raczej umiarkowanie, żadnym ekspertem tak jak Yaxley nie był). Craig nie bardzo wiedział jak powinien zareagować - na szczęście jednak drugi śmierciożerca przejął inicjatywę. Burke nie był pewien, co właściwie Morgoth zrobił - po prostu w jednym momencie rośliny jeżyły się na nich tak jak dzikie zwierzę jeży swoją sierść przed atakiem na ofiarę, a w następnej liście, trawa i wszystkie krzewy dookoła znów były nieruchomymi elementami charakterystycznymi dla lasu. Mieli więc jeden problem z głowy, jednakże wciąż pozostawał drugi. Burke spojrzał w kierunku języków ognia, które zmierzały w ich kierunku - czy te płomienie także były elementem anomalii? Wydawały się niezwykle uparte, powoli zaczynały pożerać coraz większą ilość roślinności i niezmordowanie parły przed siebie. Burke odsunął się dalej w gąszcz, czując nawet przez płaszcz, że w okolicy robi się dość gorąco. - Uważaj - warknął do Morgotha, chociaż był pewien, że ten także dostrzegł zbliżające się niebezpieczeństwo. Prawdopodobnie powinni spróbować ugasić ten pożar, zanim rozszaleje się na dobre.
Tylko raz był świadkiem tego, że po uspokojeniu anomalii należało podjąć jeszcze jakąś akcje. Sądził, że wizyta mugola, której byli świadkiem przy poprzednim uspokajaniu serca niestabilnej czarnej magii, była zwykłym przypadkiem - nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności, stawiającym nieodpowiedniego człowieka w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Tym bardziej, że wcześniej tak łatwo sobie z nimi poradzili. Tym razem jednak było inaczej. Nie dość że w ich stronę cały czas zbliżał się pożar wywołany wcześniej przez Morgotha, to nagle rośliny zaczęły się dziwnie zachowywać. Burke również nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z florą, zdecydowanie lepiej radząc sobie jednak z fauną (chociaż i to szło mu raczej umiarkowanie, żadnym ekspertem tak jak Yaxley nie był). Craig nie bardzo wiedział jak powinien zareagować - na szczęście jednak drugi śmierciożerca przejął inicjatywę. Burke nie był pewien, co właściwie Morgoth zrobił - po prostu w jednym momencie rośliny jeżyły się na nich tak jak dzikie zwierzę jeży swoją sierść przed atakiem na ofiarę, a w następnej liście, trawa i wszystkie krzewy dookoła znów były nieruchomymi elementami charakterystycznymi dla lasu. Mieli więc jeden problem z głowy, jednakże wciąż pozostawał drugi. Burke spojrzał w kierunku języków ognia, które zmierzały w ich kierunku - czy te płomienie także były elementem anomalii? Wydawały się niezwykle uparte, powoli zaczynały pożerać coraz większą ilość roślinności i niezmordowanie parły przed siebie. Burke odsunął się dalej w gąszcz, czując nawet przez płaszcz, że w okolicy robi się dość gorąco. - Uważaj - warknął do Morgotha, chociaż był pewien, że ten także dostrzegł zbliżające się niebezpieczeństwo. Prawdopodobnie powinni spróbować ugasić ten pożar, zanim rozszaleje się na dobre.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od tej pory to ustabilizowane za pomocą czarnej magii miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich Rycerzy Walpurgii. Sukces zagwarantował wszystkim poplecznikom Czarnego Pana bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców podczas kolejnych gier w tej lokacji. Zostanie wam to zapamiętane.
| Możecie kontynuować rozgrywkę.
| Możecie kontynuować rozgrywkę.
Magia sprzyjała im tej nocy. Morgothowi wystarczył moment poświęcony całej sytuacji, by zrozumieć zachowanie niesprzyjających im roślin, ale również i rozpoznać gatunki każdej z nich. Sądził, że wiedza, którą posiadał, nie będzie wystarczająco, ale mylił się. Flora nie zamierzała już walczyć z tymi, którzy chcieli uwolnić ją od przekleństwa szalejącej anomalii. Wysysała życie z okolicy i zatruwała niczym trucizna, czerpiąc siłę z przyrody dokoła niej. Yaxley nie słyszał ani nie widział żadnych zwierząt, dlatego podejrzewał, że te po prostu uciekły jak najdalej od źródła czarnomagicznej masy. Oni jednak zamierzali podjąć próbę i walczyć o to miejsce, walczyć o część niesamowicie silnej energii, która mogła ich wzmocnić i oczyścić równocześnie to miejsce. Pierwsze dwa etapy wisiały pod znakiem zapytania, lecz to ostatni z nich stanowił zagadkę, której nie sposób było przewidzieć. Rośliny przestały zachowywać się wrogo, gdy tylko zrozumiał, jak do nich podejść. Usłuchały się go, poddając równocześnie ruchom i gestom, które robił, by je uspokoić. W pewien sposób musiał je zapewnić, że nie mieli złych zamiarów. I chociaż zielarstwo nigdy nie stanowiło dla niego priorytetu, żałował, że nie przykładał się bardziej i z odpowiedniejszą pokorą nie podchodził do przedmiotu. Ojciec handlował florą i znał się na niej jak mało kto, jednak było to bardziej hobby, które sobie upodobał. Czy i Morgoth miał dostrzec w tym przyszłość?
Słysząc słowa Burke'a, odsuwał się już od źródła gorąca, ale za późno. - Nyten - warknął na siebie, widząc, że pozwolił tak blisko zbliżyć się płomieniom. Nie miał jednak wyjścia. Albo walka z anomalią musiała się odbyć, albo gaszenie ognia. Wybrał oczywiście pierwszą z opcji i przypłacił to poparzeniami. Nie tak rozległymi, jak mógłby podejrzewać, ale nie były one przyjemne. Zupełnie jakby smocza pieczęć nad nim czuwała i karała go za zostawienie smokologii na rzecz własnej hodowli, która powoli rosła w siłę, tworząc podwale dla przyszłości. Ramię, które otuliły płomienie, raziło, lecz Yaxley nie zamierzał nie skorzystać ze spokoju tego miejsca. I własnej władzy nad nim. - Idź. Zostanę jeszcze - powiedział, patrząc przed siebie i dopiero po chwili przenosząc spojrzenie na drugiego Śmierciożercę. Musiał, chciał zapolować.
Słysząc słowa Burke'a, odsuwał się już od źródła gorąca, ale za późno. - Nyten - warknął na siebie, widząc, że pozwolił tak blisko zbliżyć się płomieniom. Nie miał jednak wyjścia. Albo walka z anomalią musiała się odbyć, albo gaszenie ognia. Wybrał oczywiście pierwszą z opcji i przypłacił to poparzeniami. Nie tak rozległymi, jak mógłby podejrzewać, ale nie były one przyjemne. Zupełnie jakby smocza pieczęć nad nim czuwała i karała go za zostawienie smokologii na rzecz własnej hodowli, która powoli rosła w siłę, tworząc podwale dla przyszłości. Ramię, które otuliły płomienie, raziło, lecz Yaxley nie zamierzał nie skorzystać ze spokoju tego miejsca. I własnej władzy nad nim. - Idź. Zostanę jeszcze - powiedział, patrząc przed siebie i dopiero po chwili przenosząc spojrzenie na drugiego Śmierciożercę. Musiał, chciał zapolować.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Właściwie nie był pewien, co bardziej preferował - liście i krzewy, które jeżyły się na niego, jak gdyby miały go zaraz zaatakować, czy też ogień, który jak dzikie zwierzę postanowił podążyć za nimi aż do serca uspokojonej już anomalii. Oba mogły wyrządzić całkiem konkretne szkody, o czym sam Morgoth zdążył się już przekonać. Burke odsunął się trzy kroki, gotów w każdej chwili uciekać dalej. Zamienić się we mgłę nawet, gdyby była taka potrzeba - i pofrunąć, przeciąż pochmurne niego, jak to mieli w zwyczaju. Deszcz prędzej czy później i tak musiał w końcu ugasić ten pieprzony pożar. Craig nie miał zamiaru ryzykować używania magii - co prawda uspokoili anomalię, ale niestety, nie wykluczało to możliwości, że przy kolejnej próbie użycia magii znów nie spadnie na nich jakaś katastrofa.
Słysząc słowa Morgotha, Burke tylko uniósł brwi. Nie miał pojęcia co właściwie śmierciożerca mógł chcieć jeszcze robić w buszu gdzieś na zadupiu Irlandii, ale nie była to jego sprawa. Nie wpadł na to, że mężczyzna zapragnął dać się wyszaleć swojemu zwierzęcemu ja. Spodziewałby się także raczej, że przez pożar znaczna część zwierzyny uciekła z tej części lasu - one potrafiły wyczuwać takie niebezpieczeństwa. Wzruszył jednak tylko ramionami i zaczął rozglądać się za jakąś ścieżką, którą mógłby wydostać się z lasu. Nie przebywał tu wcale długo a i tak już miał po dziurki w nosie kontaktu z naturą. Może spoglądałby na nią trochę przychylniejszym okiem, gdyby nie szalejący tuż obok ogień, z powodu którego Craig musiał się przeciskać dróżkami wydeptanymi przez zwierzęta - a na tak wąskich ścieżynkach bardzo łatwo było o drobne otarcia spowodowane niskimi gałęziami drzew i krzewów, które blokowały mu drogę. Minęła dłuższa chwila, nim Burke w końcu wydostał się poza granicę lasu. Odetchnął głębiej, spoglądając za siebie. I po cichu przeklął durną, szaloną magię, że musiała się objawić w takim miejscu. Ale przynajmniej robota była wykonana.
Słysząc słowa Morgotha, Burke tylko uniósł brwi. Nie miał pojęcia co właściwie śmierciożerca mógł chcieć jeszcze robić w buszu gdzieś na zadupiu Irlandii, ale nie była to jego sprawa. Nie wpadł na to, że mężczyzna zapragnął dać się wyszaleć swojemu zwierzęcemu ja. Spodziewałby się także raczej, że przez pożar znaczna część zwierzyny uciekła z tej części lasu - one potrafiły wyczuwać takie niebezpieczeństwa. Wzruszył jednak tylko ramionami i zaczął rozglądać się za jakąś ścieżką, którą mógłby wydostać się z lasu. Nie przebywał tu wcale długo a i tak już miał po dziurki w nosie kontaktu z naturą. Może spoglądałby na nią trochę przychylniejszym okiem, gdyby nie szalejący tuż obok ogień, z powodu którego Craig musiał się przeciskać dróżkami wydeptanymi przez zwierzęta - a na tak wąskich ścieżynkach bardzo łatwo było o drobne otarcia spowodowane niskimi gałęziami drzew i krzewów, które blokowały mu drogę. Minęła dłuższa chwila, nim Burke w końcu wydostał się poza granicę lasu. Odetchnął głębiej, spoglądając za siebie. I po cichu przeklął durną, szaloną magię, że musiała się objawić w takim miejscu. Ale przynajmniej robota była wykonana.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obaj zdawali sobie sprawę z tego jak ważnym było naprawienie jak największej ilości anomalii. Magia, która znajdowała się w tym chaosie musiała stać po ich stronie. Wzmacniać ich, nie przeciwników, wrogów czy ogólnie ludzi do tego nieodpowiednich. Morgoth wyczuwał w panoszącej się kotłującej się już wiele miesięcy energii zarówno cierpienie, lecz również okazję do wykorzystania, po którą musieli sięgać. Zobowiązali się do tego, wkraczając w szeregi organizacji tak twardej w swych zasadach, jak Rycerze Walpurgii. Nie podobało mu się to jednak, że niektórzy nie posiadali pokory względem idei, która im miała przyświecać. Zdawali się być jedynie zagubionymi dziećmi rzuconymi w wir zabawy bez odpowiedniego zaplecza. Łaknęli jedynie mocy, nie zamierzając dać nic w zamian. Arogancja. Właśnie z tym mogli się spotkać na co dzień, a kolejne spotkania zdradzały Yaxleyowie jedynie, że jego obawy, jego przeczucia i obserwacje były prawdziwe. Czy mieli przetrwać najcięższą z prób, nie będąc jednością? Mieli się już wkrótce przekonać, bo ta godzina zbliżała się coraz szybciej i wytrwalej. Młody nestor miał nadzieję, że ci, którzy mieli z nimi zostać, przetrwają, a śmieci odejdą w zapomnienie.
Anomalie były wyczerpujące, a ich ostatni maraton sprawił, że Yaxley praktycznie nie odpoczywał i nie regenerował się, dając jedynie brać swoją energię przy najmniejszym nawet rzuceniu zaklęcia przeciwko chaosowi, który starali się poskromić. Nie musiał się tłumaczyć Craigowi z tego, co zamierzał teraz zrobić. Potrzebował oczyszczenia myśli i regeneracji. Wolności i odpoczynku, a właśnie to był jego sposób na dostanie każdej z tych rzeczy. Od miesięcy nie był w stanie nawet przespać całej nocy, jeśli nie mógł pozwolić na ujawnienie swojego drugiego oblicza. Tego, którego wielkie łapy zostawiały ślady w miękkim mchu. Myślenie o rodzinie, powrocie Nephthys i politycznych zawiłościach potrafiły zmęczyć nawet jego. Nie żegnając się ze swoim towarzyszem, ruszył przed siebie, odczuwając osłabienie od ognia, który sięgnął jego ciała, lecz również i od anomalii. Musiała go osłabić, żeby później wzmocnić. Nic nie przychodziło łatwo i Morgoth lepiej niż ktokolwiek inny mógł to zrozumieć.
|zt
Anomalie były wyczerpujące, a ich ostatni maraton sprawił, że Yaxley praktycznie nie odpoczywał i nie regenerował się, dając jedynie brać swoją energię przy najmniejszym nawet rzuceniu zaklęcia przeciwko chaosowi, który starali się poskromić. Nie musiał się tłumaczyć Craigowi z tego, co zamierzał teraz zrobić. Potrzebował oczyszczenia myśli i regeneracji. Wolności i odpoczynku, a właśnie to był jego sposób na dostanie każdej z tych rzeczy. Od miesięcy nie był w stanie nawet przespać całej nocy, jeśli nie mógł pozwolić na ujawnienie swojego drugiego oblicza. Tego, którego wielkie łapy zostawiały ślady w miękkim mchu. Myślenie o rodzinie, powrocie Nephthys i politycznych zawiłościach potrafiły zmęczyć nawet jego. Nie żegnając się ze swoim towarzyszem, ruszył przed siebie, odczuwając osłabienie od ognia, który sięgnął jego ciała, lecz również i od anomalii. Musiała go osłabić, żeby później wzmocnić. Nic nie przychodziło łatwo i Morgoth lepiej niż ktokolwiek inny mógł to zrozumieć.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ledwo wydostał się z lasu, poczuł na twarzy powiew przyjemnego, chłodnego powietrza. Wiatr dął, szarpiąc trawami, krzewami i liśćmi na drzewach. Niebo zaczynało coraz bardziej ciemnieć, a to mogło oznaczać tylko jedno - ponownie zanosiło się na burzę. Lada moment miał spaść deszcz, co, biorąc pod uwagę niefortunny skutek anomalii wywołanej przez Morgotha, było dla lasu dobrą wiadomością. Burke ponownie spojrzał na chmury, a w tej samej chwili, gdy jego spojrzenie spoczęło na najciemniejszym punkcie, na jego skórę spadła pojedyncza, ciężka kropla. Nie minęły dwie sekundy, a w oddali zauważyć można było zbliżającą się ścianę deszczu. Zanim dotarła bliżej, Burke zamienił się już w czarną mgłę - wolał uniknąć przemoczenia oraz ewentualnych konsekwencji zmarznięcia. Jeszcze by się rozchorował na święta, a jego rodzina spoglądałby później z niezadowoleniem na puste miejsce przy stole.
Pomknął przed siebie, z dala od głuszy, z dala od dogasającego pożaru, a także od Morgotha, który zapewne przedzierał się już przez gęstwinę pod postacią wilka. Na nim pewnie burza nie robiła żadnego wrażenia, zwierzęta potrafiły sobie w końcu radzić z różnymi zjawiskami pogodowymi. Mimo wszystko, Burke mu nie zazdrościł.
Gdy już jego myśli zaczęły krążyć wokół kwestii animagii, w jego głowie zrodziło się pytanie - jakie zwierzę mogłoby stać się dla niego drugim wcieleniem, gdyby kiedyś postanowił nauczyć się tej sztuki? Doskonale pamiętał swojego patronusa, biednego świetlistego żbika, którego już nigdy nie miał ujrzeć, którego w pewnym sensie został mu odebrany. To musiało coś oznaczać, jednakże Craig nie był dziś tym samym czarodziejem co wtedy, gdy pijąc eliksir rozpaczy, zyskał Mroczny znak. Zmieniło się wiele - och, jak bardzo wiele, od tamtego czasu. Był niemal pewny, że jego patronus dziś posiadałby zdecydowanie inną postać. Tym samym, zwierzęce wcielenie animaga na pewno także byłoby inne. Czy także byłoby związane z kotami? A może z istotą zdecydowanie mroczniejszą, na przykład posępnym krukiem? Jednego był tylko pewien - na pewno byłby to jakiś drapieżnik, jako że śmierciożercy nie wahali się odbierać życia, gdy taki dostawali rozkaz.
zt
Pomknął przed siebie, z dala od głuszy, z dala od dogasającego pożaru, a także od Morgotha, który zapewne przedzierał się już przez gęstwinę pod postacią wilka. Na nim pewnie burza nie robiła żadnego wrażenia, zwierzęta potrafiły sobie w końcu radzić z różnymi zjawiskami pogodowymi. Mimo wszystko, Burke mu nie zazdrościł.
Gdy już jego myśli zaczęły krążyć wokół kwestii animagii, w jego głowie zrodziło się pytanie - jakie zwierzę mogłoby stać się dla niego drugim wcieleniem, gdyby kiedyś postanowił nauczyć się tej sztuki? Doskonale pamiętał swojego patronusa, biednego świetlistego żbika, którego już nigdy nie miał ujrzeć, którego w pewnym sensie został mu odebrany. To musiało coś oznaczać, jednakże Craig nie był dziś tym samym czarodziejem co wtedy, gdy pijąc eliksir rozpaczy, zyskał Mroczny znak. Zmieniło się wiele - och, jak bardzo wiele, od tamtego czasu. Był niemal pewny, że jego patronus dziś posiadałby zdecydowanie inną postać. Tym samym, zwierzęce wcielenie animaga na pewno także byłoby inne. Czy także byłoby związane z kotami? A może z istotą zdecydowanie mroczniejszą, na przykład posępnym krukiem? Jednego był tylko pewien - na pewno byłby to jakiś drapieżnik, jako że śmierciożercy nie wahali się odbierać życia, gdy taki dostawali rozkaz.
zt
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 20 kwietnia (?)
Nie mogła zawieść.
To krótkie zdanie, polecenie, wewnętrzny rozkaz towarzyszył Deirdre nieustannie od porażki poniesionej wśród wilgoci i brudu portowej mariny. Słyszała je odbijające się echem w pustych korytarzach Białej Willi, odnajdywała zawiedziony jęk w sile wiosennego wiatru uderzającego o ściany Fantasmagorii, kuliła się pod wpływem koszmaru ułożonego tylko z surowej wzgardy Czarnego Pana. Zraniony perfekcjonizm goił się powoli, brzydko, a rana mogła zasklepić się dopiero wtedy, gdy uda się jej ponownie osiągnąć sukces, spełnić wolę Lorda Voldemorta, zasłużyć na zadowolenie Rosiera, przyczynić się do wzmocnienia sił Rycerzy Walpurgii. Nic więc dziwnego, że gdy tylko usłyszała wieści o olbrzymach, zaczęła przygotowywać się do misji ich zjednania, długie wieczory poświęcając na zagłębianie się w lekturach na temat tych stworzeń. Próbowała przypomnieć sobie najważniejsze fakty z historii dzikich wielkoludów, połączyć ich jakoś z politycznymi dekretami i wojenkami, spychającymi ich na margines – wątpiła, by zaginione plemię zamierzało prowadzić z nią dyskusję opartą na faktach, lecz i tak przygotowywała się metodycznie, próbując zorientować się, które kwestie mogą okazać się problematyczne, jakie imiona przywołać najgorsze wspomnienia, czyich nazwisk unikać, by nie wzbudzić gniewu u pamiętających swe krzywdy i wyniszczenie olbrzymów. Ślęczała nad grubymi tomami przez wiele wieczorów, nie pozwoli sobie na pomyłkę czy nonszalancję, nie teraz; potrzebowali tych niezbyt lotnych narzędzi przemocy, a im więcej dzikich agresorów zjednają, tym lepiej.
Na wieczór specyficznych odwiedzin wybrała pełnię księżyca, głównie ze względów logistycznych – wolała widzieć swych rozmówców i mieć jak największe pole manewru – ale także dlatego, by móc wykorzystać tę część miesiąca w czasie pertraktacji. W jednej ze starych ksiąg o plemieniu Hengistów wyczytała, że potężny grug Hohrel uwielbiał mordować w czasie nowiu, w zupełnym mroku, traktując to jako zabawę dla zmysłów, pełnia więc gwarantowała względne bezpieczeństwo, o ile jego przodkowie stosowali się do tej tradycji i w świetle księżyca lubili raczej odpoczywać, leniwie czekając na kolejny rozlew krwi w swym małym światku. Nie chcieli wszak najść olbrzymów w czasie jednej z wewnętrznych bitw, dlatego minimalizowała to ryzyko.
Również wsparcie znającego się na opiece nad magicznymi stworzeniami Mathieu było nieocenione. Znał się on o wiele lepiej na zwierzęcej stronie natury olbrzymów, mogąc wskazać ich słabe strony oraz zapewnić wsparcie na wypadek walki. Ta wydawała się nieunikniona: informacje zebrane od okolicznych mieszkańców, bardów oraz magicznych karczmarzy pozwalały uzyskać względnie logiczny obraz plemienia, uwielbiającego taplać się we krwi, pozbawionego jakiejkolwiek moralności, częściowo oszalałego z głodu niszczenia. Z jednej strony brzmiało to kusząco, takich sojuszników potrzebowali, z drugiej zaś – negocjowanie z kimś takim na pewno nie będzie łatwe.
- Przemawianie zostaw mi, o ile nie zdecyduję inaczej – szeptała po drodze do Zamszonego lasu, ustalając ramy spotkania. Przewodziła Mathieu spokojnie i pewnie, znajdowali się kilkanaście minut od ścieżki prowadzącej w dół leśnego wąwozu, gdzie miało znajdować się legowisko olbrzymów, mogli więc rozmawiać swobodnie. – Rozglądaj się jednak bacznie i dyskretnie zarazem. Podobno trzymają tam jakieś dzikie zwierzę…musisz je rozpoznać, twa wiedza na ten temat znacznie przewyższa moją. Możliwe, że przyjdzie nam z tym stworzeniem walczyć– kontynuowała, zwinnie przedzierając się przez kolejne chaszcze w głębi lasu. – Czy powinnam jeszcze o czymś wiedzieć? O olbrzymach? – spytała, chcąc upewnić się, że posiada najpotrzebniejsze informacje o słabych i silnych stronach fizycznych tych stworzeń. Musieli być gotowi na wszystko.
Nie mogła zawieść.
To krótkie zdanie, polecenie, wewnętrzny rozkaz towarzyszył Deirdre nieustannie od porażki poniesionej wśród wilgoci i brudu portowej mariny. Słyszała je odbijające się echem w pustych korytarzach Białej Willi, odnajdywała zawiedziony jęk w sile wiosennego wiatru uderzającego o ściany Fantasmagorii, kuliła się pod wpływem koszmaru ułożonego tylko z surowej wzgardy Czarnego Pana. Zraniony perfekcjonizm goił się powoli, brzydko, a rana mogła zasklepić się dopiero wtedy, gdy uda się jej ponownie osiągnąć sukces, spełnić wolę Lorda Voldemorta, zasłużyć na zadowolenie Rosiera, przyczynić się do wzmocnienia sił Rycerzy Walpurgii. Nic więc dziwnego, że gdy tylko usłyszała wieści o olbrzymach, zaczęła przygotowywać się do misji ich zjednania, długie wieczory poświęcając na zagłębianie się w lekturach na temat tych stworzeń. Próbowała przypomnieć sobie najważniejsze fakty z historii dzikich wielkoludów, połączyć ich jakoś z politycznymi dekretami i wojenkami, spychającymi ich na margines – wątpiła, by zaginione plemię zamierzało prowadzić z nią dyskusję opartą na faktach, lecz i tak przygotowywała się metodycznie, próbując zorientować się, które kwestie mogą okazać się problematyczne, jakie imiona przywołać najgorsze wspomnienia, czyich nazwisk unikać, by nie wzbudzić gniewu u pamiętających swe krzywdy i wyniszczenie olbrzymów. Ślęczała nad grubymi tomami przez wiele wieczorów, nie pozwoli sobie na pomyłkę czy nonszalancję, nie teraz; potrzebowali tych niezbyt lotnych narzędzi przemocy, a im więcej dzikich agresorów zjednają, tym lepiej.
Na wieczór specyficznych odwiedzin wybrała pełnię księżyca, głównie ze względów logistycznych – wolała widzieć swych rozmówców i mieć jak największe pole manewru – ale także dlatego, by móc wykorzystać tę część miesiąca w czasie pertraktacji. W jednej ze starych ksiąg o plemieniu Hengistów wyczytała, że potężny grug Hohrel uwielbiał mordować w czasie nowiu, w zupełnym mroku, traktując to jako zabawę dla zmysłów, pełnia więc gwarantowała względne bezpieczeństwo, o ile jego przodkowie stosowali się do tej tradycji i w świetle księżyca lubili raczej odpoczywać, leniwie czekając na kolejny rozlew krwi w swym małym światku. Nie chcieli wszak najść olbrzymów w czasie jednej z wewnętrznych bitw, dlatego minimalizowała to ryzyko.
Również wsparcie znającego się na opiece nad magicznymi stworzeniami Mathieu było nieocenione. Znał się on o wiele lepiej na zwierzęcej stronie natury olbrzymów, mogąc wskazać ich słabe strony oraz zapewnić wsparcie na wypadek walki. Ta wydawała się nieunikniona: informacje zebrane od okolicznych mieszkańców, bardów oraz magicznych karczmarzy pozwalały uzyskać względnie logiczny obraz plemienia, uwielbiającego taplać się we krwi, pozbawionego jakiejkolwiek moralności, częściowo oszalałego z głodu niszczenia. Z jednej strony brzmiało to kusząco, takich sojuszników potrzebowali, z drugiej zaś – negocjowanie z kimś takim na pewno nie będzie łatwe.
- Przemawianie zostaw mi, o ile nie zdecyduję inaczej – szeptała po drodze do Zamszonego lasu, ustalając ramy spotkania. Przewodziła Mathieu spokojnie i pewnie, znajdowali się kilkanaście minut od ścieżki prowadzącej w dół leśnego wąwozu, gdzie miało znajdować się legowisko olbrzymów, mogli więc rozmawiać swobodnie. – Rozglądaj się jednak bacznie i dyskretnie zarazem. Podobno trzymają tam jakieś dzikie zwierzę…musisz je rozpoznać, twa wiedza na ten temat znacznie przewyższa moją. Możliwe, że przyjdzie nam z tym stworzeniem walczyć– kontynuowała, zwinnie przedzierając się przez kolejne chaszcze w głębi lasu. – Czy powinnam jeszcze o czymś wiedzieć? O olbrzymach? – spytała, chcąc upewnić się, że posiada najpotrzebniejsze informacje o słabych i silnych stronach fizycznych tych stworzeń. Musieli być gotowi na wszystko.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Mericourt dnia 10.04.20 15:14, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie był zaskoczony, kiedy wybrano go do towarzyszenia Deirdre Mericourt w trakcie wykonywania kolejnego zadania. Niełatwego zresztą. Olbrzymy. Temat bardzo intrygujący, trudny i niejednokrotnie w towarzystwie krwi i cierpienia. Olbrzymy uwielbiały rozlew posoki, wybierając ciemne, bezksiężycowe noce, radując się z cierpienia jakie rozsiewały wokół siebie. Magiczne istoty trudne w obyciu, nieszczególnie skore do rozmów, preferujące prosty, nieskomplikowany język, przez wzgląd na niższy iloraz inteligencji. Ta wyprawa nie była wycieczką po jagody do lasu, to walka, do której prawdopodobnie dojdzie, a oni będą mieli nikłe szanse, wszak skóra Olbrzyma odporna była na większość zaklęć i uroków. Rosier skłaniał się do polubownego zakończenia sprawy, jednak skoro Deirdre przewodziła temu działaniu, nie chciał wchodzić w jej kompetencje. Miała większe doświadczenie w służbie Czarnemu Panu, Mathieu był początkującym Rycerzem, choć za każdym razem kiedy przyszło mu stanąć do walki - wkładał w to całego siebie. Jeśli odpowiednio poruszą temat i zaproponują im odpowiednie rozwiązania - będą na wygranej pozycji. Olbrzymy przekonywały prezenty, trudno jednak wybrać coś dla kilkumetrowej istoty, co spełniłoby jej oczekiwania. Długo się nad tym zastanawiał, nie powinni przychodzić z pustymi rękoma, aby z miejsca nie uznano ich za wrogo nastawionych. Posiadając jakąkolwiek wiedzę na ten temat, mając świadomość, że te magiczne istoty walczą ze sobą nawet o błahe sprawy, takie jak strawa czy miejsce do snu. Jednak ten kierunek mógł być problematyczny, nie dysponował środkami, które umożliwiłyby mu zapewnienie uczty dla olbrzymów. To byłaby naprawdę ogromna ilość jedzenia. Niemniej jednak, nie mogli pojawić się z pustymi rękoma, Rosier zabrał ze sobą złoty medalion, na wszelki wypadek. I kosz jedzenia, duży, ale poręczny, wypchany po brzegi całkiem solidną strawą. Bądź co bądź, silny był więc i kosz da radę nieść.
- Nie jestem najlepszym mówcą. - odparł na jej słowa. To o wiele bardziej komfortowe dla niego, kiedy mówi ktoś inny. A mając na uwadze, że kwiecień nie był dla niego najlepszym miesiącem, to nawet lepiej. Mathieu miał za sobą ciężkie tygodnie. Nie tylko istotnym były wydarzenia z poprzedniej misji, który wpłynęły na jego psychikę znacząco, ale również powrót Callisty, który namieszał mu w głowie.
Kiwnął głową na potwierdzenie. Będzie miał oczy dookoła głowy jak będzie trzeba, byleby tylko udało im się przekonać olbrzymy i przciągnąć je na swoją stronę. Mieli trudne zadanie, mogli zginąć, jeśli coś pójdzie nie tak, ale kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, a przecież zależało im na zadowoleniu Czarnego Pana.
- Poza tym, że są odporne na magię? - mruknął tylko. Tak, ten gatunek był wyjątkowo odporny na magię i większość zaklęć zwyczajnie na nie nie działa. Musieli więc myśleć nieszablonowo, jeśli przyjdzie do walki. - Lepiej byłoby, gdybyśmy mieli dla nich większy prezent. Mam złoty medalion, ale o wiele bardziej logicznym byłoby zabranie ze sobą góry jedzenia. - stwierdził jeszcze, rozglądając się bacznie. Nie powinni dać się zaskoczyć.
- Nie jestem najlepszym mówcą. - odparł na jej słowa. To o wiele bardziej komfortowe dla niego, kiedy mówi ktoś inny. A mając na uwadze, że kwiecień nie był dla niego najlepszym miesiącem, to nawet lepiej. Mathieu miał za sobą ciężkie tygodnie. Nie tylko istotnym były wydarzenia z poprzedniej misji, który wpłynęły na jego psychikę znacząco, ale również powrót Callisty, który namieszał mu w głowie.
Kiwnął głową na potwierdzenie. Będzie miał oczy dookoła głowy jak będzie trzeba, byleby tylko udało im się przekonać olbrzymy i przciągnąć je na swoją stronę. Mieli trudne zadanie, mogli zginąć, jeśli coś pójdzie nie tak, ale kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, a przecież zależało im na zadowoleniu Czarnego Pana.
- Poza tym, że są odporne na magię? - mruknął tylko. Tak, ten gatunek był wyjątkowo odporny na magię i większość zaklęć zwyczajnie na nie nie działa. Musieli więc myśleć nieszablonowo, jeśli przyjdzie do walki. - Lepiej byłoby, gdybyśmy mieli dla nich większy prezent. Mam złoty medalion, ale o wiele bardziej logicznym byłoby zabranie ze sobą góry jedzenia. - stwierdził jeszcze, rozglądając się bacznie. Nie powinni dać się zaskoczyć.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ciężar odpowiedzialności przygniatał ją z każdym krokiem, powodując coraz większy dyskomfort, ale nie garbiła się, skutecznie ukrywając przejęcie i zaniepokojenie czekającą ich misją. Na Merlina, ruszali do serca zapomnianego przez czarodziei lasu, by prowadzić negocjacje z kilkumetrowymi, śmiertelnie groźnymi istotami, biegle posługującymi się wyrafinowanym językiem przemocy. I choć Deirdre wierzyła w swe możliwości, zarówno magiczne, jak i te tylko werbalne, pozwalające manipulować i zjednywać sobie ludzi, to odczuwała całym ciałem nieprzyjemne drżenie niepewności. Przygotowała się jak tylko mogła, teorię pojęła bez większego trudu, miała też zamiar czerpać z wiedzy wykwalifikowanego smokologa, jakim był Mathieu. Wbrew wszystkiemu, wolała stawić czoła grupie olbrzymów niż rozwścieczonemu, pozbawionemu umiejętności mowy gadowi - z nim raczej nie mogłaby pertraktować nawet, gdyby osiągnęła w tym aspekcie mistrzostwo.
Kontynuowała spacer przez gęsty las w milczeniu, zerkając z ukosa na Mathieu, niosącego wielki kosz pełen mięsiwa i chleba. Nic nadzwyczajnego, poleciła mu zabrać najprostsze, najsytsze jadło, nie żadne francuskie frykasy: mieli do czynienia z prymitywnym ludem, który nie doceniłby ślimaków i ośmiorniczek. Chyba, Deirdre coraz bardziej irytowała się swą niewiedzą: przywykła do werbalnych pojedynków z ludźmi swego pokroju, nie z kimś, kto w każdej chwili gotów rzucić był w nią mięsem - i to dosłownie. Nie traciła jednak ducha. - Nie możemy okazać wątpliwości ani niepokoju. Obiecamy im więcej jedzenia i rozrywki, jeśli zgodzą się dołączyć do naszych sił - powiedziała tylko spokojnie, po czym znów skupiła się na wędrówce.
Po kolejnym kwadransie wymagającego spaceru dostrzegła w końcu jaśniejszy blask wśród drzew. Rzuciła kontrolne, ostrzegawcze spojrzenie Rosierowi, po czym ruszyła śmiało do przodu, w rozkloszowanym rękawie szaty ściskając zitanowe drewno. Nie szła cicho, starała się robić jak najwięcej hałasu, by olbrzymi zorientowali się w nadchodzących gościach i nie czuli się zaskoczeni. Mogli też przerwać ewentualnie mordobicie między sobą, gotowi do walki z kimś nieznajomym; taka opcja wydawała się jej najlepsza.
Przynajmniej początkowo, bo gdy w końcu, razem z Mathieu, stanęli w kręgu światła, buchającego z największego ogniska, jakie kiedykolwiek widziała, Deirdre przeszył dobrze ukryty dreszcz strachu. Pod skalnym urwiskiem zgromadziło się kilkoro potężnych istot, brzydkich i przerażających, górujących nad nimi. Mericourt od razu zorientowała się, który ze stworów jest dowódzcą klanu: najgrubszy olbrzym, siedzący na największej stercie kości; tak, to musiał być Zorger, o którym zdołała się dowiedzieć z podań i od wystraszonych mieszkańców otaczających las wiosek.
- Przybywamy z podarunkami, klanie Hengista - powiedziała głośno, nie krzycząc, ale tak modulując swój głos, by wybrzmiał on z siłą, spokojem i zdecydowaniem, bez ani grama lęku, który ukrywała pod fasadą niewzruszonej twarzy. Wśród potężnych, przypominających pagórki istot, czuła się dziwnie mała i krucha, ale miała przy sobie różdżkę - ta świadomość dodawała jej pewności siebie. Śmiało, ale nie arogancko, rozejrzała się po przedstawicielach klanu, robiąc kolejny krok do przodu, zachowując przy tym względnie bezpieczną odległość zarówno od ognia, jak i od każdego z olbrzymów, przyglądających się w pierwszym szoku dwojgu maluczkich gości. Rozpoczęła przemowę od kuszenia podarunkami, podkreślenia, że nie są zagrożeniem, a przychodzą z prezentami - oraz od zwrócenia się do ich pamięci, oby nie tak krótkiej; do poczucia jedności, do zauważenia ich tożsamości. W najlepszym przypadku mogła ich sobie zjednać, w najgorszym zdezorientuje względnie trudnym słowem, co pozwoli na kontynuowanie powitania. - Nie mamy złych intencji. Chcemy dać wam tyle jadła, ile tylko zechcecie. I tyle zabawy w świeżej krwi, że starczy wam na długie miesiące - kontynuowała głośno, pewnie, swobodnie, nie bawiąc się w metafory, rozbudowane zdania lub wyrafinowane manipulacje. Wiedziała, że musi przemawiać jak najkonkretniej i jak najprościej, by dotrzeć do agresywnych, prymitywnych olbrzymów. - Jesteśmy wysłannikami Czarnego Pana. To on polepszy wasze życia - dodała jeszcze, specjalnie wybierając inne miano Lorda Voldemorta, ostrożnie woląc nie przywoływać miana, którym określano arystokratów. Była pewna, że olbrzymi wiele wycierpieli z rąk możnowładców tych terenów. Gestem przywołała Mathieu i poleciła, by ten postawił przed grugiem kosz pełen ociekającego tłuszczem mięsiwa oraz świeżo wypieczonego chleba. - To tylko przekąska. Wstęp do ucztowania, które potrwa wiele księżyców - zawołała, odwołując się do podstawowego pragnienia olbrzymów: jedzenia, ba, pożerania wszystkiego, co miało dodać wielkim ciałom energii.
| retoryka, III poziom
Kontynuowała spacer przez gęsty las w milczeniu, zerkając z ukosa na Mathieu, niosącego wielki kosz pełen mięsiwa i chleba. Nic nadzwyczajnego, poleciła mu zabrać najprostsze, najsytsze jadło, nie żadne francuskie frykasy: mieli do czynienia z prymitywnym ludem, który nie doceniłby ślimaków i ośmiorniczek. Chyba, Deirdre coraz bardziej irytowała się swą niewiedzą: przywykła do werbalnych pojedynków z ludźmi swego pokroju, nie z kimś, kto w każdej chwili gotów rzucić był w nią mięsem - i to dosłownie. Nie traciła jednak ducha. - Nie możemy okazać wątpliwości ani niepokoju. Obiecamy im więcej jedzenia i rozrywki, jeśli zgodzą się dołączyć do naszych sił - powiedziała tylko spokojnie, po czym znów skupiła się na wędrówce.
Po kolejnym kwadransie wymagającego spaceru dostrzegła w końcu jaśniejszy blask wśród drzew. Rzuciła kontrolne, ostrzegawcze spojrzenie Rosierowi, po czym ruszyła śmiało do przodu, w rozkloszowanym rękawie szaty ściskając zitanowe drewno. Nie szła cicho, starała się robić jak najwięcej hałasu, by olbrzymi zorientowali się w nadchodzących gościach i nie czuli się zaskoczeni. Mogli też przerwać ewentualnie mordobicie między sobą, gotowi do walki z kimś nieznajomym; taka opcja wydawała się jej najlepsza.
Przynajmniej początkowo, bo gdy w końcu, razem z Mathieu, stanęli w kręgu światła, buchającego z największego ogniska, jakie kiedykolwiek widziała, Deirdre przeszył dobrze ukryty dreszcz strachu. Pod skalnym urwiskiem zgromadziło się kilkoro potężnych istot, brzydkich i przerażających, górujących nad nimi. Mericourt od razu zorientowała się, który ze stworów jest dowódzcą klanu: najgrubszy olbrzym, siedzący na największej stercie kości; tak, to musiał być Zorger, o którym zdołała się dowiedzieć z podań i od wystraszonych mieszkańców otaczających las wiosek.
- Przybywamy z podarunkami, klanie Hengista - powiedziała głośno, nie krzycząc, ale tak modulując swój głos, by wybrzmiał on z siłą, spokojem i zdecydowaniem, bez ani grama lęku, który ukrywała pod fasadą niewzruszonej twarzy. Wśród potężnych, przypominających pagórki istot, czuła się dziwnie mała i krucha, ale miała przy sobie różdżkę - ta świadomość dodawała jej pewności siebie. Śmiało, ale nie arogancko, rozejrzała się po przedstawicielach klanu, robiąc kolejny krok do przodu, zachowując przy tym względnie bezpieczną odległość zarówno od ognia, jak i od każdego z olbrzymów, przyglądających się w pierwszym szoku dwojgu maluczkich gości. Rozpoczęła przemowę od kuszenia podarunkami, podkreślenia, że nie są zagrożeniem, a przychodzą z prezentami - oraz od zwrócenia się do ich pamięci, oby nie tak krótkiej; do poczucia jedności, do zauważenia ich tożsamości. W najlepszym przypadku mogła ich sobie zjednać, w najgorszym zdezorientuje względnie trudnym słowem, co pozwoli na kontynuowanie powitania. - Nie mamy złych intencji. Chcemy dać wam tyle jadła, ile tylko zechcecie. I tyle zabawy w świeżej krwi, że starczy wam na długie miesiące - kontynuowała głośno, pewnie, swobodnie, nie bawiąc się w metafory, rozbudowane zdania lub wyrafinowane manipulacje. Wiedziała, że musi przemawiać jak najkonkretniej i jak najprościej, by dotrzeć do agresywnych, prymitywnych olbrzymów. - Jesteśmy wysłannikami Czarnego Pana. To on polepszy wasze życia - dodała jeszcze, specjalnie wybierając inne miano Lorda Voldemorta, ostrożnie woląc nie przywoływać miana, którym określano arystokratów. Była pewna, że olbrzymi wiele wycierpieli z rąk możnowładców tych terenów. Gestem przywołała Mathieu i poleciła, by ten postawił przed grugiem kosz pełen ociekającego tłuszczem mięsiwa oraz świeżo wypieczonego chleba. - To tylko przekąska. Wstęp do ucztowania, które potrwa wiele księżyców - zawołała, odwołując się do podstawowego pragnienia olbrzymów: jedzenia, ba, pożerania wszystkiego, co miało dodać wielkim ciałom energii.
| retoryka, III poziom
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Zadanie postawione przed nimi były trudne, budziło niepokój. Szczególnie po tak ciężkich tygodniach jakie miał za sobą, nie mógł pozwolić sobie na porażkę. Starał się zrobić wszystko, aby jego forma była jak najlepsza, aby nie zawieźć w zadaniu, aby przede wszystkim wesprzeć Deirdre swoją wiedzą i umiejętnościami. To ona była przewodnikiem tego spotkania, to ona przodowała, mając za zadanie pertraktować z Olbrzymami, aby wyjść na swoje, a raczej wyjść z tego obronną ręką i znaleźć się w jak najlepszej sytuacji. Mogli mamić ich obietnicami, choć zrealizowanie ich mogło być trudne. Jedzenie, ucztowanie i dostatek były jednym z kilku punktów zaczepienia, to przecież coś, o co Olbrzymy walczyły ze sobą ciągle. Dlatego Rosier miał przy sobie drobny podarek, w stosunku do masy olbrzyma zapewne drobny, wszak ilość jedzenia które niósł mogłaby wyżywić dwie rodziny. Niemniej jednak, musieli od czegoś zacząć, aby nie polec całkowicie. Drugą sprawą była ich chęć mordu, Olbrzymy nie przebierały w środkach, a jeśli staną po ich stronie, będą miały pod dostatkiem rozlewu krwi. Tego przecież chciały, prawda?
Dlatego bacznie kroczył za Deirdre. Nie pokazywał swej niepewności, chcąc zapewnić jej całkowite wsparcie w działaniu. To ona miała mówić, a on miał być obok, na każde skinienie. Oferował swoją spostrzegawczość, badając dokładnie teren, rozważając ewentualne możliwości ucieczki. Będą musieli uciekać, jeśli coś pójdzie nie po ich myśli. Pokonanie Olbrzyma wiązało się z niezwykła wprawą i przede wszystkim, niekonwencjonalnym podejściem. Większość czarów po prostu nie zadziała.
Olbrzymy budziły respekt, szczególnie górując nad nimi swoją naturalną posturą. Mógł jedynie przyglądać się działaniu Dei, obserwując każdy zakątek tego miejsca. Nie chciał, aby cokolwiek umknęło jego uwadze. Skoro miało znajdywać się tu jakieś zwierze, musiał je rozpoznać. To nie będzie łatwe zadanie, biorąc pod uwagę fakt, że atak niezapowiedziany mógł nadejść z każdej strony. Kiedy wspomniała o darach przekazał kosz z jadłem, czując chwilową ulgę, kiedy pozbył się ciężaru. To niewiele jak na olbrzymy, a jednak było jedynie zapowiedzią możliwości jakie mieli. Rosier miał milczeć i to też robił, jedynie obserwując wszystko co działo się wokół nich. Deirdre ostrożnie dobierała słowa, to mogło zwiastować sukces, oby tylko wszystko szło po ich myśli. Nie umknęła jego uwadze klatka opodal Zorgera. Czyżby to właśnie to zwierze, o którym mówiła Dei? Najważniejszym było rozpoznanie go i poszerzenie wiedzy, z czym ewentualnie przyjdzie im się zmierzyć.
| ONMS, poziom III
Dlatego bacznie kroczył za Deirdre. Nie pokazywał swej niepewności, chcąc zapewnić jej całkowite wsparcie w działaniu. To ona miała mówić, a on miał być obok, na każde skinienie. Oferował swoją spostrzegawczość, badając dokładnie teren, rozważając ewentualne możliwości ucieczki. Będą musieli uciekać, jeśli coś pójdzie nie po ich myśli. Pokonanie Olbrzyma wiązało się z niezwykła wprawą i przede wszystkim, niekonwencjonalnym podejściem. Większość czarów po prostu nie zadziała.
Olbrzymy budziły respekt, szczególnie górując nad nimi swoją naturalną posturą. Mógł jedynie przyglądać się działaniu Dei, obserwując każdy zakątek tego miejsca. Nie chciał, aby cokolwiek umknęło jego uwadze. Skoro miało znajdywać się tu jakieś zwierze, musiał je rozpoznać. To nie będzie łatwe zadanie, biorąc pod uwagę fakt, że atak niezapowiedziany mógł nadejść z każdej strony. Kiedy wspomniała o darach przekazał kosz z jadłem, czując chwilową ulgę, kiedy pozbył się ciężaru. To niewiele jak na olbrzymy, a jednak było jedynie zapowiedzią możliwości jakie mieli. Rosier miał milczeć i to też robił, jedynie obserwując wszystko co działo się wokół nich. Deirdre ostrożnie dobierała słowa, to mogło zwiastować sukces, oby tylko wszystko szło po ich myśli. Nie umknęła jego uwadze klatka opodal Zorgera. Czyżby to właśnie to zwierze, o którym mówiła Dei? Najważniejszym było rozpoznanie go i poszerzenie wiedzy, z czym ewentualnie przyjdzie im się zmierzyć.
| ONMS, poziom III
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Ciało miała napięte jak struna, umysł - niczym cięciwa, gotowa do szybkiej reakcji, gdyby sprawy poszły nie po ich myśli. Mimo to starała się wyglądać na pewną siebie, dbając o każdy detal swej prezencji, choć w kontakcie z olbrzymami nie chodziło o czarujące podkreślenie urody, a o prymitywne aspekty władzy. Szerzej rozstawione nogi, mocna sylwetka, wysoko uniesiona głowa, odsłonięta twarz: musiała udowodnić, że się nie boi, że jest stuprocentowo przekonana o własnej sile. Drapieżniki wyczuwały lęk i krew, nawet tak wielkie i niezbyt bystre jak istoty wielkości sporych głazów, przypatrujące się uważnie niespodziewanemu gościowi. Dwoje z nich, najmniejszych, a więc - co wnioskowała po ułożeniu w swoistym stadzie - podeszło do kosza, ostrożnie, ale i z ciekawością, ciągnąc go bliżej Zorgera. Później, z zadziwiającą jak na te rozmiary szybkością, olbrzymy sięgnęły po mięso, rozdzierając kawałki dziczyzny między sobą, gwałtownie, jednocześnie wydając obrzydliwe odgłosy. Deirdre nawet nie drgnęła, widząc ten bestialski posiłek, pełen tłuszczu ściekającego po wargach, sypiących się okruchów i resztek ścięgien wystających spomiędzy żółtych, krzywych zębisk przewodnika klanu. Czarownicę przeszedł niewidoczny dreszcz, obrzydzenia, owszem, ale również dziwnego podekscytowania tym, co agresywne i silne olbrzymy będą mogły zrobić z mugolami; z jaką łatwością zniszczą ich domostwa lub pożrą szlamie dzieci na podwieczorek, stając się w odpowiednich rękach i pod opłacalnymi rozkazami doskonałym narzędziem terroru.
- Będzie więcej jedzenia, więcej mięsa, więcej picia. Nigdy nie zaznacie już głodu - kontynuowała powtarzalnie swą przemowę, wiedząc, że powinna odnieść się do najniższych potrzeb, nie ustając w prostym, jasnym komunikacie. - Będzie także więcej zabawy - ciągnęła głośno, rozglądając się po zgromadzonych olbrzymach, wzrokiem powracając ciągle ku Zorgerowi, bo to on podejmował decyzję. Jego małe, świdrujące oczka na moment wydały się zadowolone posiłkiem, ale wiedziała, że to nie wystarczy; że przekąska tylko wzmoże głód i pragnienie. Mericourt zrobiła krok do przodu, czując się znacznie pewniej z milczącą obecnością Mathieu za plecami - nie musiała robić nerwowych ruchów ani rozglądać się dookoła, skupiona na przemowie, a nie na pilnowaniu, czy jeden z olbrzymów nie podchodzi do niej od strony lasu z uniesioną pięścią. - Zabawy z tymi, którzy zepchnęli was do lasu, którzy was skrzywdzili, którzy zabrali wasze terytoria zakładając tam swe wioski - ciągnęła, świadoma, że po części za te krzywdy odpowiadali czarodzieje, lecz zepchnięci do irlandzkich lasów Hengistowie nienawiścią pałali do mieszkańców pobliskich miejscowości; do mugoli, których śmieszna technika i rozbudowa miasteczek wygnała stamtąd prawowitych, pradawnych mieszkańców. - Będzie dużo krwi, ciepłej, słodkiej krwi. I dużo walk. A w tym jesteście najlepsi, najstraszniejsi. Nikt nie potrafi walczyć tak, jak wy. Bić tak mocno. Czy pokażecie siłę klanu Hengistów? - spytała, nie spodziewając się od razu odpowiedzi, ale jej głos brzmiał donośnie, wyraźnie, a śmiały wzrok skupiła na rozleniwionym grugu, mlaszczącym po pierwszym posiłku.
Przywódca klanu nie wydawał się zniechęcony, przekonany - też nie. Przeciągnął się tak, że aż chrupnęły mu kości, otarł twarz wielką, spoconą dłonią, a później uderzył nią w podłokietnik swego fotela, wykutego z skruszałej już skały. Ziemia nieco zadrżała pod stopami Deirdre; spodziewała się nagłej agresji, ale nic takiego na razie się nie stało. Zamiast tego Zorger wyszczerzył nierówne zęby w parodii uśmiechu. - Może. Ale wy - czy wy silni? Wy - walka. Udowodnić siłę. Inaczej - wy słabi, dobzi w brzuchu - zaśmiał się nieprzyjemnie, a towarzysze zawtórowali mu; ziemia znów zadrżała od wibracji rechotu a Deirdre przeszedł zimny dreszcz. - Z kim mamy walczyć, grugu? - spytała ostrożnie, ukrywając lęk, a wzrok kobiety pomknął w tą samą stronę, w którą obrócił się Mathieu: w kierunku trzeszczącej klatki z wiercącym się w środku wielkim stworzeniem. - Złotowłosek - odcharknął grug, dalej zaśmiewając się złośliwie, z uciechą, która wcale nie budziła zadowolenia Mericourt.
| retoryka III
- Będzie więcej jedzenia, więcej mięsa, więcej picia. Nigdy nie zaznacie już głodu - kontynuowała powtarzalnie swą przemowę, wiedząc, że powinna odnieść się do najniższych potrzeb, nie ustając w prostym, jasnym komunikacie. - Będzie także więcej zabawy - ciągnęła głośno, rozglądając się po zgromadzonych olbrzymach, wzrokiem powracając ciągle ku Zorgerowi, bo to on podejmował decyzję. Jego małe, świdrujące oczka na moment wydały się zadowolone posiłkiem, ale wiedziała, że to nie wystarczy; że przekąska tylko wzmoże głód i pragnienie. Mericourt zrobiła krok do przodu, czując się znacznie pewniej z milczącą obecnością Mathieu za plecami - nie musiała robić nerwowych ruchów ani rozglądać się dookoła, skupiona na przemowie, a nie na pilnowaniu, czy jeden z olbrzymów nie podchodzi do niej od strony lasu z uniesioną pięścią. - Zabawy z tymi, którzy zepchnęli was do lasu, którzy was skrzywdzili, którzy zabrali wasze terytoria zakładając tam swe wioski - ciągnęła, świadoma, że po części za te krzywdy odpowiadali czarodzieje, lecz zepchnięci do irlandzkich lasów Hengistowie nienawiścią pałali do mieszkańców pobliskich miejscowości; do mugoli, których śmieszna technika i rozbudowa miasteczek wygnała stamtąd prawowitych, pradawnych mieszkańców. - Będzie dużo krwi, ciepłej, słodkiej krwi. I dużo walk. A w tym jesteście najlepsi, najstraszniejsi. Nikt nie potrafi walczyć tak, jak wy. Bić tak mocno. Czy pokażecie siłę klanu Hengistów? - spytała, nie spodziewając się od razu odpowiedzi, ale jej głos brzmiał donośnie, wyraźnie, a śmiały wzrok skupiła na rozleniwionym grugu, mlaszczącym po pierwszym posiłku.
Przywódca klanu nie wydawał się zniechęcony, przekonany - też nie. Przeciągnął się tak, że aż chrupnęły mu kości, otarł twarz wielką, spoconą dłonią, a później uderzył nią w podłokietnik swego fotela, wykutego z skruszałej już skały. Ziemia nieco zadrżała pod stopami Deirdre; spodziewała się nagłej agresji, ale nic takiego na razie się nie stało. Zamiast tego Zorger wyszczerzył nierówne zęby w parodii uśmiechu. - Może. Ale wy - czy wy silni? Wy - walka. Udowodnić siłę. Inaczej - wy słabi, dobzi w brzuchu - zaśmiał się nieprzyjemnie, a towarzysze zawtórowali mu; ziemia znów zadrżała od wibracji rechotu a Deirdre przeszedł zimny dreszcz. - Z kim mamy walczyć, grugu? - spytała ostrożnie, ukrywając lęk, a wzrok kobiety pomknął w tą samą stronę, w którą obrócił się Mathieu: w kierunku trzeszczącej klatki z wiercącym się w środku wielkim stworzeniem. - Złotowłosek - odcharknął grug, dalej zaśmiewając się złośliwie, z uciechą, która wcale nie budziła zadowolenia Mericourt.
| retoryka III
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zamszony Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia