Komnaty Tristana
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Komnaty Tristana
Sypialnia urządzona została w tonacjach właściwych dla dworu, w jasnych, kremowych barwach, pośrodku ściany przeciwległej do wejścia znajduje się obszerne łoże ze złotym baldachimem, którego kotara na co dzień zarzucona jest za ramę. Ściany zdobią obrazy przedstawiające piękno kobiecego ciała. Kawkowy stolik właściwie zawsze zdobi kryształowa karafka z białym winem i flakon z czerwoną różą, a dostawione do niego dwa obite aksamitem krzesła dają wystarczającą wygodę. Elegancki sekretarzyk opodal, o nogach z giętego drewna, pobłyskujący zdobieniami z mosiądzu, wydaje się stale pokryty piętrzącymi się dokumentami i listami, często rozrzuconymi w nieładzie. Za eleganckim parawanem ozdobionym płótnem haftowanym w różany wzór skryte zostały obite skórą kufry z drobiazgami. Drewniany parkiet ocieplają porozrzucane futra z białych lisów, miękkie dla bosych stóp eleganckie ozdoby większości sal Chateau Rose. Z sypialni wychodzi wejście do garderoby, toalety oraz na balkon; szerokie, przeszklone drzwi na zewnątrz ozdobione są delikatną jasną firanką. Sam balkon jest przestronny i duży, osłonięty czarną, metalową barierką ukutą we florystyczne wzory.
Zadrżała z rozkoszy wymieszanej ze strachem, gdy wyznał jej miłość; czy była gotowa, by odwzajemnić jego uczucie? Albo raczej - czy miała tyle odwagi, by przyznać się do swej słabości? Wszak nie mogła dalej oszukiwać się, że Tristan jest jej niemiły, że najchętniej posłałaby go na koniec świata, by już nigdy więcej nie musieć znosić jego obecności. Potrzebowała jego opieki, potrzebowała jego siły, zaś wieloletnie zaloty - choć najczęściej reagowała na nie grymasem niezadowolenia - sprawiły, że nie wyobrażała sobie, by miał on zostać mężem jakiejkolwiek innej. Nie musiała przypominać sobie furii, jaką odczuwała, gdy zaręczył się z Isoldą. Nie musiała przypominać sobie zawodu, który ją złamał, gdy kuzynka opowiedziała o swej hańbie. Powinien być jej, tylko jej - lecz czy mogła uwierzyć w szczerość jego wyznania? Czy mogła chociaż na chwilę przestać wszystko kwestionować, poddawać w powątpiewanie?
Kocham Cię, które brzmiało tak uwodzicielsko i słodko zarazem; które było wszystkim, co chciała usłyszeć. Tak długo się przed tym broniła, tak długo odpychała… By w końcu omdlewać w jego ramionach, w jego sypialni, czekając na tę przerażającą chwilę, gdy z podlotka stanie się kobietą. Jak wielu młódkom pomógł rozstać się z wiankiem? Nie chciała o tym myśleć – nawet jeśli byłoby to rozsądne. Wolała wierzyć, że jest dla niego wyjątkowa, że jest muzą, miłością i rajskim ptakiem; wolała wierzyć, że to dla niej pisał te wszystkie wiersze, do niej – z pewnością – wzdychał każdej bezsennej nocy.
Poddawała się jego ruchom bez najmniejszego sprzeciwu, eksponując posłusznie szyję, próbując zrozumieć zalewające ją fale ciepła. Bała się nieznanego, bała się, że popełni jakiś błąd, bała się związanego z nocą poślubną bólu - lecz najbardziej bała się ciąży, która mogła być owocem ich wspólnej nocy. Jednak ten strach tylko potęgował ekscytację; była jak napięta struna, która tylko czekała, aż wprawne dłonie artysty zagrają na niej najpiękniejsze melodie. Była przekonana o swej niezależności i wiedzy, lecz w tej sytuacji, w tej chwili, musiała ustąpić doświadczeniu Tristana, tym samym przyjmując rolę boleśnie nieświadomej, zagubionej, zdanej tylko i wyłącznie na swe - skrywane na co dzień - odruchy.
Mimowolnie rozwarła swe usta, kiedy Rosier - jej mąż - pozwolił sobie na tak śmiały gest, jednak gest, który był mu już, zgodnie z prawem, dostępny.
- Kochaj - odpowiedziała cicho, prawie bezgłośnie, lecz Tristan stał na tyle blisko, że z pewnością dosłyszał jej gorączkowe prośby. Bezwstydnie wodziła swymi dłońmi po jego szerokich ramionach, po jego plecach, po jego karku, nie będąc do końca pewną, czy to jeszcze jawa, czy to już sen, czy to się dzieje naprawdę, czy to jedynie pobożne życzenie, jak mogłaby wyglądać ta noc.
Cofała się w kierunku sypialni zgodnie z jego wolą, również zgodnie z jego wolą przyjęła trzymany przezeń kielich. By móc wychylić zawartość naczynia, musiała odsunąć się nieco, odmawiając mu na krótką chwilę zapachu swej skóry - jednak gdy piła alkohol, patrzyła mu głęboko w oczy, zaś figlarne, nieco wyzywające spojrzenie, jakim go obdarzała, było wyraźnym zaproszeniem do kontynuowania. Nie poprawiła opadającego z ramienia materiału, wprost przeciwnie, opuściła go jeszcze trochę, podejmując rozpoczętą przez Tristana grę. Grę, w której oboje byli zwycięzcami.
Szybko skończyła pić, zapewne - zbyt szybko, jednak nie tym teraz zaprzątnięte były jej myśli. Splotła swą dłoń z jego dłonią i zrobiła krok w stronę łoża, nadal nie spuszczając wzroku z jego twarzy - chciała widzieć jego reakcję, chciała poznać całą gamę towarzyszących mu uczuć.
- Myślę, że wymyśliłam Cię w mojej głowie - powiedziała cicho, melodyjnie, niczym syrena z wyspy Wight. Był jej snem na jawie, nierealnym, nieuchwytnym snem, w który nadal nie mogła uwierzyć. - Jestem cała Twoja, lordzie Rosier - dodała po chwili, w napięciu oczekując, aż lew skoczy na swą ofiarę.
Kocham Cię, które brzmiało tak uwodzicielsko i słodko zarazem; które było wszystkim, co chciała usłyszeć. Tak długo się przed tym broniła, tak długo odpychała… By w końcu omdlewać w jego ramionach, w jego sypialni, czekając na tę przerażającą chwilę, gdy z podlotka stanie się kobietą. Jak wielu młódkom pomógł rozstać się z wiankiem? Nie chciała o tym myśleć – nawet jeśli byłoby to rozsądne. Wolała wierzyć, że jest dla niego wyjątkowa, że jest muzą, miłością i rajskim ptakiem; wolała wierzyć, że to dla niej pisał te wszystkie wiersze, do niej – z pewnością – wzdychał każdej bezsennej nocy.
Poddawała się jego ruchom bez najmniejszego sprzeciwu, eksponując posłusznie szyję, próbując zrozumieć zalewające ją fale ciepła. Bała się nieznanego, bała się, że popełni jakiś błąd, bała się związanego z nocą poślubną bólu - lecz najbardziej bała się ciąży, która mogła być owocem ich wspólnej nocy. Jednak ten strach tylko potęgował ekscytację; była jak napięta struna, która tylko czekała, aż wprawne dłonie artysty zagrają na niej najpiękniejsze melodie. Była przekonana o swej niezależności i wiedzy, lecz w tej sytuacji, w tej chwili, musiała ustąpić doświadczeniu Tristana, tym samym przyjmując rolę boleśnie nieświadomej, zagubionej, zdanej tylko i wyłącznie na swe - skrywane na co dzień - odruchy.
Mimowolnie rozwarła swe usta, kiedy Rosier - jej mąż - pozwolił sobie na tak śmiały gest, jednak gest, który był mu już, zgodnie z prawem, dostępny.
- Kochaj - odpowiedziała cicho, prawie bezgłośnie, lecz Tristan stał na tyle blisko, że z pewnością dosłyszał jej gorączkowe prośby. Bezwstydnie wodziła swymi dłońmi po jego szerokich ramionach, po jego plecach, po jego karku, nie będąc do końca pewną, czy to jeszcze jawa, czy to już sen, czy to się dzieje naprawdę, czy to jedynie pobożne życzenie, jak mogłaby wyglądać ta noc.
Cofała się w kierunku sypialni zgodnie z jego wolą, również zgodnie z jego wolą przyjęła trzymany przezeń kielich. By móc wychylić zawartość naczynia, musiała odsunąć się nieco, odmawiając mu na krótką chwilę zapachu swej skóry - jednak gdy piła alkohol, patrzyła mu głęboko w oczy, zaś figlarne, nieco wyzywające spojrzenie, jakim go obdarzała, było wyraźnym zaproszeniem do kontynuowania. Nie poprawiła opadającego z ramienia materiału, wprost przeciwnie, opuściła go jeszcze trochę, podejmując rozpoczętą przez Tristana grę. Grę, w której oboje byli zwycięzcami.
Szybko skończyła pić, zapewne - zbyt szybko, jednak nie tym teraz zaprzątnięte były jej myśli. Splotła swą dłoń z jego dłonią i zrobiła krok w stronę łoża, nadal nie spuszczając wzroku z jego twarzy - chciała widzieć jego reakcję, chciała poznać całą gamę towarzyszących mu uczuć.
- Myślę, że wymyśliłam Cię w mojej głowie - powiedziała cicho, melodyjnie, niczym syrena z wyspy Wight. Był jej snem na jawie, nierealnym, nieuchwytnym snem, w który nadal nie mogła uwierzyć. - Jestem cała Twoja, lordzie Rosier - dodała po chwili, w napięciu oczekując, aż lew skoczy na swą ofiarę.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie oczekiwał odpowiedzi, czytając z reakcji jej ciała, nie oczekiwał, mając w pamięci dzielącą ich przeszłość, wyczuwalne przecież, niemal namacalne napięcie drżące pomiędzy nimi, pamiętając każde jej spojrzenie, każdy niewinny nieśmiały pocałunek, każde spłoszone odwrócenie wzroku, każdą iskrę złości w jej przepięknie błękitnym oku. Walczył o jej serce jak lew, jak lew ostatecznie wziął je siłą; nienawiść i miłość tańczyły razem na rozedrganej linie łączącej ich samotne dusze, splatającej ich losy złotą nicią przeznaczenia. Wierzył w to, odkąd po raz pierwszy ujrzał jej oczy - że żadna inna nie jest i nie będzie mu nigdy pisana, że żadnej innej nigdy nie pokocha jako swojej lady, pani różanego ogrodu, że żadnej innej nie będzie prowadził przez salony jako swojej.
Odsunął się lekko, by móc obficiej chłonąć ten widok, jej wygiętej, łabędziej szyi, wyeksponowanej posłusznie, zgodnie z jego niemą prośbą. Była najpiękniejszą spośród wszystkich kobiet, które znał - tą jedną niedostępną, do której serce uparcie ciągnęło. Tą jedną, której niedostępnego mlecznego ciała poszukiwał w każdej innej, tą jedną, której ciężki zapach jaśminu otulał go ciepłym jak płomień wspomnieniem. Zagubiona i wystraszona w tej chwili zdała mu się uosobieniem kobiecej niewinności, kruchość drżąca w jego ramionach od zalewających ją fal sprzecznych emocji, bezwiednie rozchylone, pełne usta przyjmujące jego pocałunek bez oporu - rozbudzały go mocniej i zakrywały płachtą zapomnienia wszystko, co wydarzyło się przed chwilą. Kochaj, mówiła, kochał, mocniej zaciskając dłonie wokół jej wąskiej, węższej jeszcze niż zwykle pod ciasnym gorsetem, talii. Wyglądała dziś pięknie - tak pięknie, jak siedem lat temu, na ceremonii Marianne, a jej dotyk wzburzał jego krew w gwałtowne fale równie bezlitośnie, co wtedy. Szedł za nią, wycofującą się wprost do komnaty, opuszczając wzrok na jej bose stopy wynurzające się spod lejącego się materiału doskonale skrojonej sukni. I przystanął - cierpliwie, jak lew przyglądający się zwinnej łani - kiedy przytknęła do ust kielich. Pij, piękna - i daj mi się nasycić dzbanem rozkoszy. Usta Tristana wygięły się w wilczym, drapieżnym uśmiechu, wpatrując się w jej oczy równie zapalczywie, bez trudu odnajdując w nich rzucane wyzwanie, uroczą, dziewczęcą figlarność i kobiece uwodzicielstwo zarazem; wykorzystał tę chwilę: poluzował fular, odpiął różaną spinkę, sięgając po kolejne guziki swojej czarnej, eleganckiej szaty - po czym zrzucił ją z ramion, zostawiając - po drodze do niej - na pobliskim meblu. Tej nocy miała przestać być dziewczęciem - a stać się kobietą, jego żoną, on chłopcem przestał być już lata temu. Zza zsuwającego się rękawka sukni przepięknie lśniło jej wątłe, alabastrowe ramię, na którym złożył krótki pocałunek, stając tuż za nią, tuż przy łożu - odnajdując jej drobną dłoń, bo odebrać z niej kielich i niecierpliwie odrzucić go na bok, nawet nie drgnąwszy na dźwięk tłuczonego szkła - nie myśląc wcale o tym, że wziął ją w potrzask, ostre drobiny stanowiły pułapkę dla jej białych bosych stóp. Wszystko wokół było pułapką - wabieniem ptaszęcia, by zgodził się uświetnić ten dom swoim blaskiem, Evandra była piękna i była mądra, była perfekcyjnie doskonała, wręcz nieziemska, dziś już nie widział w niej łabędzia - zbyt pospolitego - a rajskiego ptaka, rzadko spotykanego, wyjątkowego, budzącego zachwyt i pożądanie, o głosie piękniejszym niż słowiczy.
- Jesteś - powtórzył nad jej uchem, chrypliwie w niemym zachwycie, nim ujął w dłonie sznurowadła, rozplątując kolejne supły, poluźniając jego uścisk, zsuwając go z jej ciała, właściwie nie dbając o suknię, która zsunęła się na posadzkę leiście jak woda otulająca wynurzającą się spośród fal morskich syrenę, ukazując mu jej dziewicze, poetyczne ciało, oszałamiając harmonijną perfekcją idealnej symetrii - jego chłodna dłoń powoli, ostrożnie przesunęła się wzdłuż linii kręgosłupa, w dół, jakby chciał się upewnić, że Evandra stoi przed nim prawdziwa - rzeczywista, że nie była jedynie sennym marzeniem, słodką zjawą zmyśloną przez pijanego idiotę, nim wziął ją w ramiona zaborczo i zwierzęco, dając upust tak długo kotłującej się w nim namiętności.
Jesteś moja, już zawsze będziesz, czekałem na to całe lata, Evandro. Wiem, że się boisz, ale musisz być silna; będzie bolało. Tylko dzisiaj, tylko dziś przeleje się twoja krew - która przypieczętuje nasz związek. Od dzisiaj już na zawsze, aż po kres samego świata, na dłużej niż na zawsze, na dłużej niż żyć będziemy my sami. Bo zostanie po nas dziedzictwo, trwalsze niż ze spiżu, rodzinny honor, historia domu Rosier. Tworzymy historię, najdroższa. Uchylę ci nieba, niech tylko ktoś strzeże cię przede mną samym, zbyt mocno skąpanym w ciemności.
Wilo cna wilo, bądź dla mnie szczodra, w tańcu swym dzikim przychyl mi biodra.
/zt x2
Odsunął się lekko, by móc obficiej chłonąć ten widok, jej wygiętej, łabędziej szyi, wyeksponowanej posłusznie, zgodnie z jego niemą prośbą. Była najpiękniejszą spośród wszystkich kobiet, które znał - tą jedną niedostępną, do której serce uparcie ciągnęło. Tą jedną, której niedostępnego mlecznego ciała poszukiwał w każdej innej, tą jedną, której ciężki zapach jaśminu otulał go ciepłym jak płomień wspomnieniem. Zagubiona i wystraszona w tej chwili zdała mu się uosobieniem kobiecej niewinności, kruchość drżąca w jego ramionach od zalewających ją fal sprzecznych emocji, bezwiednie rozchylone, pełne usta przyjmujące jego pocałunek bez oporu - rozbudzały go mocniej i zakrywały płachtą zapomnienia wszystko, co wydarzyło się przed chwilą. Kochaj, mówiła, kochał, mocniej zaciskając dłonie wokół jej wąskiej, węższej jeszcze niż zwykle pod ciasnym gorsetem, talii. Wyglądała dziś pięknie - tak pięknie, jak siedem lat temu, na ceremonii Marianne, a jej dotyk wzburzał jego krew w gwałtowne fale równie bezlitośnie, co wtedy. Szedł za nią, wycofującą się wprost do komnaty, opuszczając wzrok na jej bose stopy wynurzające się spod lejącego się materiału doskonale skrojonej sukni. I przystanął - cierpliwie, jak lew przyglądający się zwinnej łani - kiedy przytknęła do ust kielich. Pij, piękna - i daj mi się nasycić dzbanem rozkoszy. Usta Tristana wygięły się w wilczym, drapieżnym uśmiechu, wpatrując się w jej oczy równie zapalczywie, bez trudu odnajdując w nich rzucane wyzwanie, uroczą, dziewczęcą figlarność i kobiece uwodzicielstwo zarazem; wykorzystał tę chwilę: poluzował fular, odpiął różaną spinkę, sięgając po kolejne guziki swojej czarnej, eleganckiej szaty - po czym zrzucił ją z ramion, zostawiając - po drodze do niej - na pobliskim meblu. Tej nocy miała przestać być dziewczęciem - a stać się kobietą, jego żoną, on chłopcem przestał być już lata temu. Zza zsuwającego się rękawka sukni przepięknie lśniło jej wątłe, alabastrowe ramię, na którym złożył krótki pocałunek, stając tuż za nią, tuż przy łożu - odnajdując jej drobną dłoń, bo odebrać z niej kielich i niecierpliwie odrzucić go na bok, nawet nie drgnąwszy na dźwięk tłuczonego szkła - nie myśląc wcale o tym, że wziął ją w potrzask, ostre drobiny stanowiły pułapkę dla jej białych bosych stóp. Wszystko wokół było pułapką - wabieniem ptaszęcia, by zgodził się uświetnić ten dom swoim blaskiem, Evandra była piękna i była mądra, była perfekcyjnie doskonała, wręcz nieziemska, dziś już nie widział w niej łabędzia - zbyt pospolitego - a rajskiego ptaka, rzadko spotykanego, wyjątkowego, budzącego zachwyt i pożądanie, o głosie piękniejszym niż słowiczy.
- Jesteś - powtórzył nad jej uchem, chrypliwie w niemym zachwycie, nim ujął w dłonie sznurowadła, rozplątując kolejne supły, poluźniając jego uścisk, zsuwając go z jej ciała, właściwie nie dbając o suknię, która zsunęła się na posadzkę leiście jak woda otulająca wynurzającą się spośród fal morskich syrenę, ukazując mu jej dziewicze, poetyczne ciało, oszałamiając harmonijną perfekcją idealnej symetrii - jego chłodna dłoń powoli, ostrożnie przesunęła się wzdłuż linii kręgosłupa, w dół, jakby chciał się upewnić, że Evandra stoi przed nim prawdziwa - rzeczywista, że nie była jedynie sennym marzeniem, słodką zjawą zmyśloną przez pijanego idiotę, nim wziął ją w ramiona zaborczo i zwierzęco, dając upust tak długo kotłującej się w nim namiętności.
Jesteś moja, już zawsze będziesz, czekałem na to całe lata, Evandro. Wiem, że się boisz, ale musisz być silna; będzie bolało. Tylko dzisiaj, tylko dziś przeleje się twoja krew - która przypieczętuje nasz związek. Od dzisiaj już na zawsze, aż po kres samego świata, na dłużej niż na zawsze, na dłużej niż żyć będziemy my sami. Bo zostanie po nas dziedzictwo, trwalsze niż ze spiżu, rodzinny honor, historia domu Rosier. Tworzymy historię, najdroższa. Uchylę ci nieba, niech tylko ktoś strzeże cię przede mną samym, zbyt mocno skąpanym w ciemności.
Wilo cna wilo, bądź dla mnie szczodra, w tańcu swym dzikim przychyl mi biodra.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Tej nocy nie zmrużyła oka. Pierwszy oraz od dawna nie z powodu strachu – o nawrót choroby, o ponowne wstrząsy anomalii, o zdrowie dziecka, o rodzinę oddzieloną morzem – a z poczucia osamotnienia, najpierw wywołującego zalew rozpaczy i żalu, by wraz z kolejnymi godzinami oraz pierwszymi promieniami brzasku, wpadającymi przez nieszczelnie zamknięte okiennice, zamienić rozżalenie w gniew. Osłabienie ciągle dawało się jej we znaki, rozedrgane anomaliami i potężnym atakiem choroby ciało stawało się nieposłuszne, bezwładne. Nie potrafiła spać; kładąc głowę na miękkich poduszkach, ozłoconych koroną jej włosów, rozsypującą się po haftowanym jedwabiu, wiedziała, że czekają ją potworne godziny wpatrywania się w powoli niknący w ciemności baldachim, skazana na walkę z potwornymi wizjami, przed którymi nie mogła uciec w objęcia Morfeusza.
Ani – w ciepłe ramiona męża. Tristan znów nie wrócił na noc, a ona pamiętała każdą minutę, gdy blask księżyca oświetlał miejsce tuż obok niej, przesuwając się po poduszkach, po równo ułożonej pościeli, po nieskazitelnym, pozbawionym najmniejszej zmarszczki prześcieradle. Po nocnym stoliku, na którym zostawiał różdżkę, upewniając się jeszcze na sekundę przed snem, że drewno znajduje się w zasięgu ręki – znak nadejścia trudniejszych, niezrozumiałych czasów. Po pustych drzwiach szafy, na jakich wieszał ciężki płaszcz, płaszcz, w który, pod jego nieobecność i w cieplejsze dni, lubiła wtulać twarz, pozwalając sobie na tej jeden, wstydliwy, czuły gest, mający pomóc jej zapanować nad tęsknotą. Tym dziwnie obcym uczuciem, którego nigdy nie doświadczała tak mocno, jak teraz, odseparowana od rodzinnych stron – i co raz częściej, od Tristana. Z początku uznawała jego nieobecności za normalną kolej rzeczy, rezerwat wymagał naprawy, rozumiała to - i właściwie cieszyła się z tych chwil dla siebie, wieczorów spokojnych, spędzanych tak, jak tego chciała. Długie kąpiele, zacieśnianie więzi z mieszkańcami Chateau Rose, skupienie na lekturze najnowszych, francuskich monografii na temat eliksirów. Czuła się swobodniej, lżej, powoli oswajała nową przestrzeń, która ciągle wydawała się jej czymś dziwnym, wzbudzającym w niej wewnętrzny niepokój i niezgodę. Została jego żoną, przyjęła na swoje barki wszelkie obowiązki i zamierzała wypełniać jak najlepiej; do tego została wychowana i przeznaczona, nawet jeśli fakt zaręczyn okupiła przepłakanymi wieczorami. Dziś nosiła jednak na palcu obrączkę, z dumą; stała się lady Rosier, nosiła pod sercem jego dziedzica, sprostała pokładanym w niej oczekiwaniom – a on stał się jej mężem, obrońcą, drugą połową, już na zawsze. Winnym jej szczerość i szacunek. Wsparcie i obecność.
Znów nie dzielił z nią łoża, znów zniknął bez słowa wyjaśnienia, znów traktował ją jak głupią i naiwną, wiedząc przecież, że taka nie była. Czyż nie chwalił jej inteligencji, dostrzegając ją pod półwilim pięknem? Czyż nie doceniał alchemicznych umiejętności, proponując pracę na rzecz rezerwatu w Kent? Pamiętała każde pochlebstwo, którym pragnął ją zdobyć, każdy wiersz, jaki dla niej stworzył, każde słowo nakreślone na pachnącym różami pergaminie, teraz pieczołowicie schowanym w wysadzanym ametystami kufrze. Romantyczne gesty, słowa, poświęcenie, z jakim zdobywał jej serce przez te wszystkie lata - po to, by opuszczać małżeńską sypialnię trzy miesiące po uroczystych zaślubinach? Coś się zmieniło, nie była w stanie pojąć co, biła się z myślami, zrzucając odpowiedzialność na ciężar własnej choroby. Czy zawiodła go, ulegając nieznanej sile, która uśpiła ją na dwa długie tygodnie? Czy wystraszył się na myśl o dziecku, tak szybko próbując uciec od ojcowskiej odpowiedzialności? Nie, nie mogło chodzić o to, znała go – i obserwowała wyraźną zmianę, dorósł, dojrzał, z narwanego podlotka, pełnego niekiedy bezsensownej furii i pasji, zmienił się w mężczyznę, w kogoś, kto obiecał jej miłość i ochronę. Czy więc to obietnica, tym razem niezłożona jej, mogła być przyczyną nieobecności? Wspomnienie jego słabości i poświęcenia, a później, słowa pełne dumy i szacunku wobec temu, któremu przysiągł posłuszeństwa, wywołało w niej dreszcz – nasilający się, gdy w końcu, wraz z pełnią poranka, chwiejnie wstała z łóżka, kierując się do garderoby. Wystarczyła jednak chwilowa słabość, czerń przed oczami, drżące postawienie pierwszego kroku na chłodnej posadzce, by troska ponownie została zmieciona przez rozgoryczenie. Powinien być przy niej, obiecał jej to; potrzebowała jego ramienia, zwłaszcza teraz. Wyrozumiałość pierzchła w promieniach wschodzącego słońca, wpadającego przez już otwarte okiennice – ubrana i gotowa do rozpoczęcia dnia przeszła do przysypialnego saloniku, nie miała dziś nastroju na jedzenie przy wspólnym stole, wybaczano jej zresztą podobne nieobecności ze względu na chorobę.
Skinęła niecierpliwie, kapryśnie, dłonią na jedną z wychodzących już służek, nakazując jej otworzyć okno - chłodne powietrze pomagało się uspokoić, otrzeźwić, poskromić rosnące niezadowolenie i galopujące myśli – po czym zasiadła przy niskim, suto zastawionym stoliku. Półwili charakter i skłonność do wybuchów emocji nie sprzyjały rozsądnemu podejściu do palącej kwestii, tak samo jak złe samopoczucie a z każdym dźwiękiem poruszającej się na starym zegarze wskazówki narastała w niej czysta złość. Nerwowo odstawiła filiżankę herbaty, aż nieelegancko zadzwoniła o porcelanowy spodek - akurat w momencie, gdy drzwi do saloniku otworzyły się i stanął w nich on. Tristan.
Nie spojrzała na niego od razu, jedynie kątem oka zauważając jego pojawienie się. Od razu poczuła, że gniew owija jej serce krwawą wstęgą, unoszącą się wyżej, do zaciśniętego gardła i na niezdrowo blade policzki, barwiące się równie nieprzystojną czerwienią. Oprócz złości czuła także zawstydzenie: nie tak ją wychowano, nie tak miała witać swojego męża, nie taki szacunek powinna mu oddawać. Nie potrafiła jednak powstrzymać niechęci; zacisnęła usta w wąską linię, skupiając wzrok na widoku za oknem. Spojrzenie błękitnych oczu przeniosła na Rosiera dopiero w momencie, w jakim zasiadł na fotelu tuż obok niej. Pachniał inaczej. Nie rezerwatem, rozpoznawała już ten szyprowy aromat, który niezbyt przypadł jej do gustu; pachniał obco. Intensywniej. Im częściej znikał, tym wyraźniej wyczuwała tę różnicę, drażniącą, karmiącą rozemocjonowane podejrzenia, ściskające ją kłującym gorsetem.
- Tristanie - powitała go, starając się brzmieć uprzejmie, ale w jej słodkim, śpiewnym tonie, bez trudu można było odnaleźć pretensję i chłód. - Znów problemy rezerwatu przeciągnęły się na późne godziny nocne? - spytała pozornie z troską, jeszcze zanim oddał jej szacunek, ponownie nieudolnie ukrywając niezadowolenie, widoczne dokładnie w układzie warg i nieprzychylnym błysku błękitnych oczu. Widział ją już taką; widział ją rozżaloną, widział ją zranioną, widział zawiedzioną - lecz tym razem oprócz nagromadzenia emocji jej oczy lśniły zapowiedzią wściekłości. Sięgnęła po filiżankę herbaty, unosząc ją do ust, by nie powiedzieć nic więcej; drugą dłonią poprawiła elegancką, jasnoróżową poranną suknię, zakrywającą halkę, a białe perły zsunęły się w dół smukłego nadgarstka. Musiała być damą w każdym calu, o każdej porze, nawet przy wczesnym śniadaniu, które jadła po raz pierwszy od dawna z nim, tuż obok. Spoglądała na niego uważnie, a jasne, prawie płowe rzęsy, okalały nieco zaczerwienione od braku snu powieki. Jakim kłamstwem nakarmisz mnie dziś, kochany?
Ani – w ciepłe ramiona męża. Tristan znów nie wrócił na noc, a ona pamiętała każdą minutę, gdy blask księżyca oświetlał miejsce tuż obok niej, przesuwając się po poduszkach, po równo ułożonej pościeli, po nieskazitelnym, pozbawionym najmniejszej zmarszczki prześcieradle. Po nocnym stoliku, na którym zostawiał różdżkę, upewniając się jeszcze na sekundę przed snem, że drewno znajduje się w zasięgu ręki – znak nadejścia trudniejszych, niezrozumiałych czasów. Po pustych drzwiach szafy, na jakich wieszał ciężki płaszcz, płaszcz, w który, pod jego nieobecność i w cieplejsze dni, lubiła wtulać twarz, pozwalając sobie na tej jeden, wstydliwy, czuły gest, mający pomóc jej zapanować nad tęsknotą. Tym dziwnie obcym uczuciem, którego nigdy nie doświadczała tak mocno, jak teraz, odseparowana od rodzinnych stron – i co raz częściej, od Tristana. Z początku uznawała jego nieobecności za normalną kolej rzeczy, rezerwat wymagał naprawy, rozumiała to - i właściwie cieszyła się z tych chwil dla siebie, wieczorów spokojnych, spędzanych tak, jak tego chciała. Długie kąpiele, zacieśnianie więzi z mieszkańcami Chateau Rose, skupienie na lekturze najnowszych, francuskich monografii na temat eliksirów. Czuła się swobodniej, lżej, powoli oswajała nową przestrzeń, która ciągle wydawała się jej czymś dziwnym, wzbudzającym w niej wewnętrzny niepokój i niezgodę. Została jego żoną, przyjęła na swoje barki wszelkie obowiązki i zamierzała wypełniać jak najlepiej; do tego została wychowana i przeznaczona, nawet jeśli fakt zaręczyn okupiła przepłakanymi wieczorami. Dziś nosiła jednak na palcu obrączkę, z dumą; stała się lady Rosier, nosiła pod sercem jego dziedzica, sprostała pokładanym w niej oczekiwaniom – a on stał się jej mężem, obrońcą, drugą połową, już na zawsze. Winnym jej szczerość i szacunek. Wsparcie i obecność.
Znów nie dzielił z nią łoża, znów zniknął bez słowa wyjaśnienia, znów traktował ją jak głupią i naiwną, wiedząc przecież, że taka nie była. Czyż nie chwalił jej inteligencji, dostrzegając ją pod półwilim pięknem? Czyż nie doceniał alchemicznych umiejętności, proponując pracę na rzecz rezerwatu w Kent? Pamiętała każde pochlebstwo, którym pragnął ją zdobyć, każdy wiersz, jaki dla niej stworzył, każde słowo nakreślone na pachnącym różami pergaminie, teraz pieczołowicie schowanym w wysadzanym ametystami kufrze. Romantyczne gesty, słowa, poświęcenie, z jakim zdobywał jej serce przez te wszystkie lata - po to, by opuszczać małżeńską sypialnię trzy miesiące po uroczystych zaślubinach? Coś się zmieniło, nie była w stanie pojąć co, biła się z myślami, zrzucając odpowiedzialność na ciężar własnej choroby. Czy zawiodła go, ulegając nieznanej sile, która uśpiła ją na dwa długie tygodnie? Czy wystraszył się na myśl o dziecku, tak szybko próbując uciec od ojcowskiej odpowiedzialności? Nie, nie mogło chodzić o to, znała go – i obserwowała wyraźną zmianę, dorósł, dojrzał, z narwanego podlotka, pełnego niekiedy bezsensownej furii i pasji, zmienił się w mężczyznę, w kogoś, kto obiecał jej miłość i ochronę. Czy więc to obietnica, tym razem niezłożona jej, mogła być przyczyną nieobecności? Wspomnienie jego słabości i poświęcenia, a później, słowa pełne dumy i szacunku wobec temu, któremu przysiągł posłuszeństwa, wywołało w niej dreszcz – nasilający się, gdy w końcu, wraz z pełnią poranka, chwiejnie wstała z łóżka, kierując się do garderoby. Wystarczyła jednak chwilowa słabość, czerń przed oczami, drżące postawienie pierwszego kroku na chłodnej posadzce, by troska ponownie została zmieciona przez rozgoryczenie. Powinien być przy niej, obiecał jej to; potrzebowała jego ramienia, zwłaszcza teraz. Wyrozumiałość pierzchła w promieniach wschodzącego słońca, wpadającego przez już otwarte okiennice – ubrana i gotowa do rozpoczęcia dnia przeszła do przysypialnego saloniku, nie miała dziś nastroju na jedzenie przy wspólnym stole, wybaczano jej zresztą podobne nieobecności ze względu na chorobę.
Skinęła niecierpliwie, kapryśnie, dłonią na jedną z wychodzących już służek, nakazując jej otworzyć okno - chłodne powietrze pomagało się uspokoić, otrzeźwić, poskromić rosnące niezadowolenie i galopujące myśli – po czym zasiadła przy niskim, suto zastawionym stoliku. Półwili charakter i skłonność do wybuchów emocji nie sprzyjały rozsądnemu podejściu do palącej kwestii, tak samo jak złe samopoczucie a z każdym dźwiękiem poruszającej się na starym zegarze wskazówki narastała w niej czysta złość. Nerwowo odstawiła filiżankę herbaty, aż nieelegancko zadzwoniła o porcelanowy spodek - akurat w momencie, gdy drzwi do saloniku otworzyły się i stanął w nich on. Tristan.
Nie spojrzała na niego od razu, jedynie kątem oka zauważając jego pojawienie się. Od razu poczuła, że gniew owija jej serce krwawą wstęgą, unoszącą się wyżej, do zaciśniętego gardła i na niezdrowo blade policzki, barwiące się równie nieprzystojną czerwienią. Oprócz złości czuła także zawstydzenie: nie tak ją wychowano, nie tak miała witać swojego męża, nie taki szacunek powinna mu oddawać. Nie potrafiła jednak powstrzymać niechęci; zacisnęła usta w wąską linię, skupiając wzrok na widoku za oknem. Spojrzenie błękitnych oczu przeniosła na Rosiera dopiero w momencie, w jakim zasiadł na fotelu tuż obok niej. Pachniał inaczej. Nie rezerwatem, rozpoznawała już ten szyprowy aromat, który niezbyt przypadł jej do gustu; pachniał obco. Intensywniej. Im częściej znikał, tym wyraźniej wyczuwała tę różnicę, drażniącą, karmiącą rozemocjonowane podejrzenia, ściskające ją kłującym gorsetem.
- Tristanie - powitała go, starając się brzmieć uprzejmie, ale w jej słodkim, śpiewnym tonie, bez trudu można było odnaleźć pretensję i chłód. - Znów problemy rezerwatu przeciągnęły się na późne godziny nocne? - spytała pozornie z troską, jeszcze zanim oddał jej szacunek, ponownie nieudolnie ukrywając niezadowolenie, widoczne dokładnie w układzie warg i nieprzychylnym błysku błękitnych oczu. Widział ją już taką; widział ją rozżaloną, widział ją zranioną, widział zawiedzioną - lecz tym razem oprócz nagromadzenia emocji jej oczy lśniły zapowiedzią wściekłości. Sięgnęła po filiżankę herbaty, unosząc ją do ust, by nie powiedzieć nic więcej; drugą dłonią poprawiła elegancką, jasnoróżową poranną suknię, zakrywającą halkę, a białe perły zsunęły się w dół smukłego nadgarstka. Musiała być damą w każdym calu, o każdej porze, nawet przy wczesnym śniadaniu, które jadła po raz pierwszy od dawna z nim, tuż obok. Spoglądała na niego uważnie, a jasne, prawie płowe rzęsy, okalały nieco zaczerwienione od braku snu powieki. Jakim kłamstwem nakarmisz mnie dziś, kochany?
I show not your face but your heart's desire
Biała Willa stała się oazą rozkoszy, miejscem spełnienia żądz, dworem wyrafinowanych fantazji, którymi nieprzerwanie władała cesarzowa - już nie Miu - Deirdre. Każda kolejna noc spędzona w ramionach orientalnej kochanki przybliżała go do poczucia spełnienia i wynosiła w rajskie dziedziny ułudy, podobnie jak każda taka noc odsuwała go od rodziny, której krótko po ślubie powinien się przecież poświęcić w pełni. Tłumaczył się problemami w rezerwacie, które w istocie były rzeczywiste i w istocie spędzały mu sen z powiek, ale wiedział dobrze, że ta wymówka nie będzie działała wiecznie - tak jak wiedział, że Evandra była dość bystra, by prędzej czy później rozeznać się w sytuacji. Jego głowa lekko opadła na poduszkę, kiedy po raz kolejny zdał sobie sprawę z tego, że niezależnie od reakcji żony, nie zrezygnuje ze swojej kapłanki miłości - nikt nigdy nie dał i nikt nigdy już nie da mu tego, co potrafiła dać tylko ona. Zsunęła się z łóżka bezszelestnie, ginąć gdzieś w rozjaśnionych świtem korytarzach, Tristan jeszcze chwilę leżał, po euforycznych doznaniach najbardziej pragnął snu - na który jednak nie mógł sobie teraz pozwolić. Leniwie wstał, przysiadając na krańcu łóżka, kiedy światło wstające ponad falującym morzem rozświetlało legowisko Deirdre na strychu willi. Powinien jej kiedyś dać lepszą komnatę - tutaj łóżko było najmniej wygodne. Przetarł zmęczoną twarz dłońmi, zaciskając oczy, nim wstał, powoli zarzucając na siebie garderobę - eleganckie spodnie, lekko zagniecioną koszulę, na którą zarzucił elegancką czarodziejską szatę haftowaną w srebrne ornamenty. Z rezygnacją spojrzał na nocny stolik zastawiany właśnie przez Prymulkę, porywając już w rękę fular z doczepioną doń rodową broszą, ani nie oglądając się za siebie. Dzisiaj śniadanie miał zjeść w domu, miękki materiał szczelnie otulił jego szyję, zwinnym ruchem wepchnięty wewnątrz ubrania. Wysokie skórzane buty zawiązał prostym zaklęciem, wychodząc na balkon z widokiem na błyszczące odbijanym blaskiem słońca morze. Wiosną było najpiękniejsze. Na krótko zaplótł palce na balustradzie balkonu, przenosząc na niej ciężar swojego ciała, dając się popieścić subtelnemu porywowi wiatru, po czym wziął głębszy oddech, zbierając siły. Nie wiedział, gdzie podziała się Deirdre, ale nie przywykli do wymiany uprzejmości - nie przejmując się więc tym zanadto, po chwili rozmył się już w powietrzu czarnym cieniem przerzedzanym kolejnymi dmuchnięciami wichru. Dopiero, kiedy znalazł się poza terenem posiadłości, przyśpieszył podróż, deportując się przed bramami posiadłości w Dover - swojego domu. Jeszcze w holu, kilkoma niedbałymi gestami, dostrzegając swoje odbicie w mijanych lustrach, poprawił fryzurę, przygładzając zwichrzone kosmyki włosów. Bez zbędnej zwłoki skierował się do komnat dzielonych z Evandrą, był na czas - zdąży z nią zjeść śniadanie. A potem - znów będzie musiał stawić się w rezerwacie.
Nie spojrzała na niego. Wyczuwał jej nastroje już od pewnego czasu, oczywiście, że tak, cenił ją wszak również za intelekt - nie była głupią gąską, jak wiele innych dam jej wieku i jej urody. Urody wyjątkowej, pudrowy róż podkreślał bladość lica i srebro wilich włosów, przenikliwy błękit oczu, którego jednak od wejścia nie był w stanie dostrzec. Podniósł spojrzenie na uchylone okno, ale w pomieszczeniu nie pojawił się przenikliwy chłód - anomalie nie dawały dzisiaj w kość, czerwcowa pogoda nie zaskakiwała, Evandra potrzebowała świeżego powietrza.
- Evandro - powitał ją, wpierw zbliżając się do niej - uchyliwszy się przy jej fotelu, by musnąć ustami wierzch prawej dłoni, oddając małżonce należną jej cześć. Drugim ostrzeżeniem był ton jej głosu, który go dobiegł, kiedy w milczeniu zasiadł już przy śniadaniowym stoliku - oschły, przepełniony niedopowiedzianą pretensją, która towarzyszyła jej z pewnością już od dłuższego czasu. Na zewnątrz nie okazywał, że cokolwiek dostrzegł, choć w ruchu jego dłoni, kiedy sięgał po sztućce, by przełożyć na swój talerz tost francuski, dało się wyczuć pewną nerwowość wyrażoną w brzdęku metalu. Uniósł spojrzenie ku małżonce, dopiero teraz spoglądając w jej oczy - uparcie bez zrozumienia, przez chwilę badając wzrokiem kości jej twarzy, perfekcyjne rysy perfekcyjnej lady, której przysięgał miłość, opiekę i wierność - szczerze, pod wpływem niewygaszonego przez laty odrzucenia płomienia silnego uczucia. - Pięknie wyglądasz - I który wciąż rozumiał, półwila utalentowana piękność zasłużyła w jego życiu na szczególne miejsce wieloma zaletami - ilekroć ją widział, tyle razy żałował, jak bardzo się od niej oddalał, choć moment, w trakcie którego wahał się, czy nie oddalić kochanki, dawno przeminął. - Jak twoje samopoczucie? Ufam, że w tym czasie wypoczywasz, tak ciałem, jak umysłem. Potrzebujesz tego. - Nosisz w sobie mojego pierworodnego, choć wszystkie otaczające cię okoliczności temu nie sprzyjają - cierpisz na chorobę, która ostatnimi czasy, podczas anomalijnego kryzysu, rozkwita ja nigdy. Jego spojrzenie pomknęło ku obnażonemu nadgarstkowi żony, blask pereł jedynie podkreślał ich smukłość, biel skóry, tak inną od tej orientalnej.
- Tak - dodał, nie uciekając od tematu rezerwatu, przynajmniej póki co, nie musiał nawet płakać. Rezerwat naprawdę - dosłownie - stał w ogniu, choć pożar dogasał już niemal dwa miesiące. - Wuj wciąż nie jest zadowolony - Otrzymał od niego zasłużoną naganę początkiem maja i choć od tamtego czasu większość zniszczeń została już usunięta, to spora część rezerwatu wciąż znajdowała się w odbudowie. - Cleese zmarł, nasze interesy z ministerstwem stanęły w martwym punkcie, ale może to i lepiej. Niechętnie patrzyłem na wizję oddania fragmentów moich smoków urzędnikom. Chcieli pozyskiwać od nas smoczą wątrobę jako ingrediencję, po bardzo korzystnym kursie. - Nerwowy zgrzyt, jazgot noża przecinającego tost na talerzu; Cleese nie zginął, Tristan go zamordował, bo niebawem zamierzał włamać się do Azkabanu, widmo śmierci wciąż łaskotało go w kark. Słowo urzędnik wypowiadał z niekrytą pogardą, Ministerstwo w jego mniemaniu nigdy nie znaczyło i nigdy znaczyć nie będzie więcej niż błękitna krew. - Edrea wciąż opiera się próbom poskromienia - mówił dalej, beznamiętnie, rzeczywiście przytłoczony ogromem problemów: temu wszystkiemu musiał dzisiaj sprostać, choć prawie nie zmrużył oka. - Wybacz - dodał, sięgając po filiżankę angielskiej herbaty, z której pośpiesznie upił łyk - był naprawdę głodny. - Nie powinienem cię tym zarzucać.
Nie spojrzała na niego. Wyczuwał jej nastroje już od pewnego czasu, oczywiście, że tak, cenił ją wszak również za intelekt - nie była głupią gąską, jak wiele innych dam jej wieku i jej urody. Urody wyjątkowej, pudrowy róż podkreślał bladość lica i srebro wilich włosów, przenikliwy błękit oczu, którego jednak od wejścia nie był w stanie dostrzec. Podniósł spojrzenie na uchylone okno, ale w pomieszczeniu nie pojawił się przenikliwy chłód - anomalie nie dawały dzisiaj w kość, czerwcowa pogoda nie zaskakiwała, Evandra potrzebowała świeżego powietrza.
- Evandro - powitał ją, wpierw zbliżając się do niej - uchyliwszy się przy jej fotelu, by musnąć ustami wierzch prawej dłoni, oddając małżonce należną jej cześć. Drugim ostrzeżeniem był ton jej głosu, który go dobiegł, kiedy w milczeniu zasiadł już przy śniadaniowym stoliku - oschły, przepełniony niedopowiedzianą pretensją, która towarzyszyła jej z pewnością już od dłuższego czasu. Na zewnątrz nie okazywał, że cokolwiek dostrzegł, choć w ruchu jego dłoni, kiedy sięgał po sztućce, by przełożyć na swój talerz tost francuski, dało się wyczuć pewną nerwowość wyrażoną w brzdęku metalu. Uniósł spojrzenie ku małżonce, dopiero teraz spoglądając w jej oczy - uparcie bez zrozumienia, przez chwilę badając wzrokiem kości jej twarzy, perfekcyjne rysy perfekcyjnej lady, której przysięgał miłość, opiekę i wierność - szczerze, pod wpływem niewygaszonego przez laty odrzucenia płomienia silnego uczucia. - Pięknie wyglądasz - I który wciąż rozumiał, półwila utalentowana piękność zasłużyła w jego życiu na szczególne miejsce wieloma zaletami - ilekroć ją widział, tyle razy żałował, jak bardzo się od niej oddalał, choć moment, w trakcie którego wahał się, czy nie oddalić kochanki, dawno przeminął. - Jak twoje samopoczucie? Ufam, że w tym czasie wypoczywasz, tak ciałem, jak umysłem. Potrzebujesz tego. - Nosisz w sobie mojego pierworodnego, choć wszystkie otaczające cię okoliczności temu nie sprzyjają - cierpisz na chorobę, która ostatnimi czasy, podczas anomalijnego kryzysu, rozkwita ja nigdy. Jego spojrzenie pomknęło ku obnażonemu nadgarstkowi żony, blask pereł jedynie podkreślał ich smukłość, biel skóry, tak inną od tej orientalnej.
- Tak - dodał, nie uciekając od tematu rezerwatu, przynajmniej póki co, nie musiał nawet płakać. Rezerwat naprawdę - dosłownie - stał w ogniu, choć pożar dogasał już niemal dwa miesiące. - Wuj wciąż nie jest zadowolony - Otrzymał od niego zasłużoną naganę początkiem maja i choć od tamtego czasu większość zniszczeń została już usunięta, to spora część rezerwatu wciąż znajdowała się w odbudowie. - Cleese zmarł, nasze interesy z ministerstwem stanęły w martwym punkcie, ale może to i lepiej. Niechętnie patrzyłem na wizję oddania fragmentów moich smoków urzędnikom. Chcieli pozyskiwać od nas smoczą wątrobę jako ingrediencję, po bardzo korzystnym kursie. - Nerwowy zgrzyt, jazgot noża przecinającego tost na talerzu; Cleese nie zginął, Tristan go zamordował, bo niebawem zamierzał włamać się do Azkabanu, widmo śmierci wciąż łaskotało go w kark. Słowo urzędnik wypowiadał z niekrytą pogardą, Ministerstwo w jego mniemaniu nigdy nie znaczyło i nigdy znaczyć nie będzie więcej niż błękitna krew. - Edrea wciąż opiera się próbom poskromienia - mówił dalej, beznamiętnie, rzeczywiście przytłoczony ogromem problemów: temu wszystkiemu musiał dzisiaj sprostać, choć prawie nie zmrużył oka. - Wybacz - dodał, sięgając po filiżankę angielskiej herbaty, z której pośpiesznie upił łyk - był naprawdę głodny. - Nie powinienem cię tym zarzucać.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wpatrywała się w niego spokojnie, nie wysilając się jednak, by ukryć pewną urazę, złagodzoną tylko odrobinę przez krótki gest powitania. Usta, muskające chłodną dłoń, obciążoną przez małżeński pierścień, przypominały jej przeszłość, młodzieńcze lata jego podchodów, wszystkie przedłużające się spacery, po których nie mogła zasnąć, głębokie spojrzenia, niewinne muśnięcia palców. Troskę, jaką nad nim roztaczała, poruszona pięknem deklamowanych wierszy, przejęta każdym listem, który otrzymywała, chcąc wierzyć w prawdziwość kreślonych z namiętną tęsknotą słów. Zdobywał ją krok po kroku, tydzień po tygodniu, z diabelską nieustępliwością, wpatrzony w nią niczym w niezdobyty skarb, jedyny, który naprawdę pragnął zdobyć, niezainteresowany innymi świecidełkami, błyszczącymi na krawędziach wspólnego, szlacheckiego świata. Schlebiało jej to i choć udawała niedostępną i niezadowoloną, to nie potrafiła utrzymać obojętności serca – biło do niego już od pierwszego spotkania, pulsowało krwią, gdy ją ranił, gdy do jej uszu docierały paskudne plotki na temat charakteru Rosiera; cierpiała – lecz żyła, pełna emocji, tęsknoty, żalu i strachu.
Bała się dorosłości. Nigdy nie dawała tego po sobie poznać, nie znosząc spojrzeń pełnych litości, szeptów uzdrowicieli, niepokoju rodziców. Czasem miała wrażenie, że bardziej martwią się o świetlaną przyszłość, którą mogła zaprzepaścić chorobą, niż o nią samą, lecz ukrywała tę wątpliwość głębiej, jeszcze mocniej pragnąc udowodnić własną wartość. Wypełnić przeznaczenie, przed jakim nie zamierzała uciekać, ba, wypatrywała go, czekając na szansę, by jej śpiew mógł wybrzmieć prawdziwą miłością – nie taką, o jakiej jedynie słyszała, a taką, która wstrząśnie jej światem, napełni szczęściem, da jej nowe życie. Tak też się stało, okazałaby się niewdzięczną, gdyby nie doceniała wszystkiego, co otrzymała razem z zamążpójściem. Stała się lady Rosier, lady Kent, szanowaną jeszcze mocniej jako żona i matka, a Tristan rzucał do jej stóp wszystko, o czym tylko zamarzyła. Moment zaślubin przynosił każdej arystokratce ulgę; stała się bezpieczna, zrobiła to, czego od niej oczekiwano, oddała swe życie mężczyźnie, którego pokochała. Miłością trudną, pełną sprzeczności i goryczy, odczuwalnej zwłaszcza ostatnio. Inaczej wyobrażała sobie ich miesiące miodowe, słodziej, intensywniej; wyglądała pierwszych tygodni małżeństwa także z niepokojem, znając gwałtowny charakter męża – pamiętała dławiący strach, ogarniający ją tamtego potwornego wieczoru, w jadalni, lecz bliskość męża nie przynosiła jej przykrości. Nie zdołała jednak się z nim oswoić, poczuć w pełni bezpiecznie, zmorzona zagrażającą życiu chorobą: a po obudzeniu nic nie było takie, jak wcześniej. Problemy czarodziejskiego świata nie zaprzątały jej głowy, skupiała się na swoim małym świecie, na dziecku – i Tristanie, innym, dalszym niż wcześniej. Dorósł. Uspokoił się – przynajmniej przy niej. Dzięki nowym obowiązkom, ciążącym na nim po objęciu władzy nad całym rezerwatem? Świadomości zmian, jakie nadejdą już za kilka miesięcy, gdy zobaczy twarz pierworodnego dziecka? Czy przez czarny, ohydny znak, szpecący jego ramię, napełniający ją obrzydzeniem i niepokojem? Zbyt dużo wątpliwości narastało w jej głowie; westchnęła cicho, na sekundę przymykając oczy. Nie sądziła, że będzie to aż tak trudne.
- Potrzebuję mojego męża – odpowiedziała jedynie, nieustępliwie i dumnie, starając się ukryć rozżalenie. Nigdy nie sądziła, że będzie musiała o to prosić – przywykła do tego, że Tristan biegał za nią jak pies, zwiedziony półwilim urokiem, powracający za każdym razem, gdy mu odmówiła, traktujący nie jako wyzwanie. Teraz wymykał się jej, czuła to – i złość, pielęgnowana latami wychowania oraz wymagającym, nieco narcystycznym charakterem, wyciszała wyrzuty sumienia, pozwalając na jawne okazanie niezadowolenia. Do którego miała prawo, powtarzała to sobie w nieskończoność, śledząc ruchy męskiej dłoni, obejmującej sztućce. Pohamowała jednak dalsze pretensje, dając mu zjeść i podzielić się informacjami z rezerwatu – ciągle pozostawał jej mężem, a dziedzictwo rodu Rosierów należało także do niej. Pokochała te stworzenia, wielkie i przerażające, a zarazem tak wrażliwe: musiała nauczyć się ich świata, stała się przecież lady Rosier, porzucając wyspę syren i bezpiecznego piękna.
Słuchała opowieści uważnie, upijając kolejne łyki ciepłej, ziołowej herbaty, mającej pomóc zniwelować poranne mdłości. Myślami była jednak dalej, skupiona na odczytywaniu drobnych drgnięć na jego przystojnej twarzy. Wydawał się mówić prawdę, przejęty i zmęczony, wiele spadło na jego barki, jej choroba, problemy rezerwatu, wieści o ciąży, polityczny chaos w Ministerstwie. Zacisnęła usta z pewnym smutkiem, zatrzymując wzrok na pogiętym materiale koszuli. Czyżby przesadzała? Wymięcie mogło świadczyć o ciężkiej pracy. O ugięciu obowiązkami, zmartwieniami, których także mu dokładała, nie będąc dobrą żoną: te w ciąży kwitły, pełne siły i życia, stworzone do rodzenia potomstwa. Ona zaś marniała, a każdy miesiąc, przybliżający ją do rozwiązania, niósł ze sobą więcej ryzyka. Zmienne emocje były widoczne na jej bladej twarzy, nie miała siły ich ukrywać, nigdy zaś nie panowała nad nimi zbyt dobrze; wewnętrzny, półwili ogień wybuchał zbyt mocno, by potrafiła go w pełni okiełznać. – To kwestia czasu. Wszystko się ułoży. Potrzeba ci jedynie cierpliwości – odpowiedziała łagodnie, ciągle rozdarta pomiędzy niezadowoleniem a troską; jego zmartwienia były szczere i chciała mu w nich ulżyć, wspierać w trudach – tak jak on powinien wspierać ją. Może przy towarzyskiej okazji porozmawia z wujem, może jej dobre słowa złagodzą jego niezadowolenie, pozwalając docenić ciężką pracę Tristana: podchodziła do obowiązków żony z oddaniem, którego brakowało jemu. Odłożyła filiżankę na spodek i zaplotła dłonie na podołku, ponownie spoglądając prosto w podkrążone oczy, lśniące jednak dziwnym blaskiem. Zmęczenia, owszem, ale zmęczenia dziwnego, innego, niż niegdyś. – Twoje problemy są moimi problemami – odpowiedziała w końcu. – I cieszę się, że jesteś ze mną szczery – kontynuowała, mrużąc nieco oczy: instynkt jeszcze nigdy jej nie zawiódł, coś było nie tak, coś umykało jej czujności. – Powinieneś jednak zadbać o siebie – byś mógł zadbać o nas – kontynuowała odważnie, przesuwając dłonie po nieco większym brzuchu, jeszcze nierzucającym się w oczy, ale będącym dla niej czymś nowym, źródłem największych trosk i zrazem największego szczęścia. – Kochasz rezerwat, jest on twoim obowiązkiem i zarazem pasją – lecz równie ważna powinna być dla ciebie rodzina. I chociaż noce spędzane w Chateau Rose, ze mną, ze swoimi siostrami, z bliskimi – mówiła spokojnie, lecz w głosie mimowolnie wybijała się gorycz, niezadowolenie i pewne wyzwanie. Oczekiwała przeprosin, których – wiedziała, że był zbyt dumny – zapewne nie otrzyma, tak samo jak prawdy, której bezwzględnie wymagała. Mógł omotać jej serce, mógł zamieszać w głowie, lecz nigdy nie pozbawi jej dumy i poczucia własnej wartości. Miała być jego królową, obiecał jej to, a ona – nie zapominała.
Bała się dorosłości. Nigdy nie dawała tego po sobie poznać, nie znosząc spojrzeń pełnych litości, szeptów uzdrowicieli, niepokoju rodziców. Czasem miała wrażenie, że bardziej martwią się o świetlaną przyszłość, którą mogła zaprzepaścić chorobą, niż o nią samą, lecz ukrywała tę wątpliwość głębiej, jeszcze mocniej pragnąc udowodnić własną wartość. Wypełnić przeznaczenie, przed jakim nie zamierzała uciekać, ba, wypatrywała go, czekając na szansę, by jej śpiew mógł wybrzmieć prawdziwą miłością – nie taką, o jakiej jedynie słyszała, a taką, która wstrząśnie jej światem, napełni szczęściem, da jej nowe życie. Tak też się stało, okazałaby się niewdzięczną, gdyby nie doceniała wszystkiego, co otrzymała razem z zamążpójściem. Stała się lady Rosier, lady Kent, szanowaną jeszcze mocniej jako żona i matka, a Tristan rzucał do jej stóp wszystko, o czym tylko zamarzyła. Moment zaślubin przynosił każdej arystokratce ulgę; stała się bezpieczna, zrobiła to, czego od niej oczekiwano, oddała swe życie mężczyźnie, którego pokochała. Miłością trudną, pełną sprzeczności i goryczy, odczuwalnej zwłaszcza ostatnio. Inaczej wyobrażała sobie ich miesiące miodowe, słodziej, intensywniej; wyglądała pierwszych tygodni małżeństwa także z niepokojem, znając gwałtowny charakter męża – pamiętała dławiący strach, ogarniający ją tamtego potwornego wieczoru, w jadalni, lecz bliskość męża nie przynosiła jej przykrości. Nie zdołała jednak się z nim oswoić, poczuć w pełni bezpiecznie, zmorzona zagrażającą życiu chorobą: a po obudzeniu nic nie było takie, jak wcześniej. Problemy czarodziejskiego świata nie zaprzątały jej głowy, skupiała się na swoim małym świecie, na dziecku – i Tristanie, innym, dalszym niż wcześniej. Dorósł. Uspokoił się – przynajmniej przy niej. Dzięki nowym obowiązkom, ciążącym na nim po objęciu władzy nad całym rezerwatem? Świadomości zmian, jakie nadejdą już za kilka miesięcy, gdy zobaczy twarz pierworodnego dziecka? Czy przez czarny, ohydny znak, szpecący jego ramię, napełniający ją obrzydzeniem i niepokojem? Zbyt dużo wątpliwości narastało w jej głowie; westchnęła cicho, na sekundę przymykając oczy. Nie sądziła, że będzie to aż tak trudne.
- Potrzebuję mojego męża – odpowiedziała jedynie, nieustępliwie i dumnie, starając się ukryć rozżalenie. Nigdy nie sądziła, że będzie musiała o to prosić – przywykła do tego, że Tristan biegał za nią jak pies, zwiedziony półwilim urokiem, powracający za każdym razem, gdy mu odmówiła, traktujący nie jako wyzwanie. Teraz wymykał się jej, czuła to – i złość, pielęgnowana latami wychowania oraz wymagającym, nieco narcystycznym charakterem, wyciszała wyrzuty sumienia, pozwalając na jawne okazanie niezadowolenia. Do którego miała prawo, powtarzała to sobie w nieskończoność, śledząc ruchy męskiej dłoni, obejmującej sztućce. Pohamowała jednak dalsze pretensje, dając mu zjeść i podzielić się informacjami z rezerwatu – ciągle pozostawał jej mężem, a dziedzictwo rodu Rosierów należało także do niej. Pokochała te stworzenia, wielkie i przerażające, a zarazem tak wrażliwe: musiała nauczyć się ich świata, stała się przecież lady Rosier, porzucając wyspę syren i bezpiecznego piękna.
Słuchała opowieści uważnie, upijając kolejne łyki ciepłej, ziołowej herbaty, mającej pomóc zniwelować poranne mdłości. Myślami była jednak dalej, skupiona na odczytywaniu drobnych drgnięć na jego przystojnej twarzy. Wydawał się mówić prawdę, przejęty i zmęczony, wiele spadło na jego barki, jej choroba, problemy rezerwatu, wieści o ciąży, polityczny chaos w Ministerstwie. Zacisnęła usta z pewnym smutkiem, zatrzymując wzrok na pogiętym materiale koszuli. Czyżby przesadzała? Wymięcie mogło świadczyć o ciężkiej pracy. O ugięciu obowiązkami, zmartwieniami, których także mu dokładała, nie będąc dobrą żoną: te w ciąży kwitły, pełne siły i życia, stworzone do rodzenia potomstwa. Ona zaś marniała, a każdy miesiąc, przybliżający ją do rozwiązania, niósł ze sobą więcej ryzyka. Zmienne emocje były widoczne na jej bladej twarzy, nie miała siły ich ukrywać, nigdy zaś nie panowała nad nimi zbyt dobrze; wewnętrzny, półwili ogień wybuchał zbyt mocno, by potrafiła go w pełni okiełznać. – To kwestia czasu. Wszystko się ułoży. Potrzeba ci jedynie cierpliwości – odpowiedziała łagodnie, ciągle rozdarta pomiędzy niezadowoleniem a troską; jego zmartwienia były szczere i chciała mu w nich ulżyć, wspierać w trudach – tak jak on powinien wspierać ją. Może przy towarzyskiej okazji porozmawia z wujem, może jej dobre słowa złagodzą jego niezadowolenie, pozwalając docenić ciężką pracę Tristana: podchodziła do obowiązków żony z oddaniem, którego brakowało jemu. Odłożyła filiżankę na spodek i zaplotła dłonie na podołku, ponownie spoglądając prosto w podkrążone oczy, lśniące jednak dziwnym blaskiem. Zmęczenia, owszem, ale zmęczenia dziwnego, innego, niż niegdyś. – Twoje problemy są moimi problemami – odpowiedziała w końcu. – I cieszę się, że jesteś ze mną szczery – kontynuowała, mrużąc nieco oczy: instynkt jeszcze nigdy jej nie zawiódł, coś było nie tak, coś umykało jej czujności. – Powinieneś jednak zadbać o siebie – byś mógł zadbać o nas – kontynuowała odważnie, przesuwając dłonie po nieco większym brzuchu, jeszcze nierzucającym się w oczy, ale będącym dla niej czymś nowym, źródłem największych trosk i zrazem największego szczęścia. – Kochasz rezerwat, jest on twoim obowiązkiem i zarazem pasją – lecz równie ważna powinna być dla ciebie rodzina. I chociaż noce spędzane w Chateau Rose, ze mną, ze swoimi siostrami, z bliskimi – mówiła spokojnie, lecz w głosie mimowolnie wybijała się gorycz, niezadowolenie i pewne wyzwanie. Oczekiwała przeprosin, których – wiedziała, że był zbyt dumny – zapewne nie otrzyma, tak samo jak prawdy, której bezwzględnie wymagała. Mógł omotać jej serce, mógł zamieszać w głowie, lecz nigdy nie pozbawi jej dumy i poczucia własnej wartości. Miała być jego królową, obiecał jej to, a ona – nie zapominała.
I show not your face but your heart's desire
Niczym nie dał po sobie znać, że dostrzega niezadowolenie na jej twarzy. Miała do niego prawo i nie mógł się mu dziwić, nie mógł oczekiwać, że w trakcie, kiedy on oddawał się hedonistycznym uciechom, jego żona będzie w milczeniu wyczekiwać każdego jego powrotu. O niczym nie wiedziała - o ile nie doniosła jej o tym żadna uprzejma istota - ale była kobietą, a te miały silną intuicję - i skłonności do odgadywania najgorszego. Wiedział, że nie tak sobie wyobrażała pierwsze dni małżeńskiego życia, że przeszła traumę, która wprawiła ją w zbyt długi sen, ale przecież krótko po niej był tylko dla niej: starał się udzielić jej każdego wsparcia, którego potrzebowała. Być przy niej - dla niej. Nie wystarczająco długo, traciła cierpliwość. Uniósł ku niej spojrzenie bez zaskoczenia, bez złości, ale i bez uprzejmości, przepełnione dziwną surowością, oschłością, czymś obcym - innym. Wiedziała, że nie będzie go miała na wyłączność, był mężem, ale i synem: dziedzicem wielkiego rodu. Wysłuchał jej do końca bez słowa, skinąwszy głową na zapewnienie, że wszystko się ułoży - odpowiadając grzecznością na grzecznościowy zwrot. Dalsze, niemal ostrzegawcze słowa, napięły jego mięśnie - nie odpowiedział od razu, przełykając kęs śniadania i upijając łyk herbaty, zbierając myśli i hamując nerwy, by nie powiedzieć zbyt wiele: słowa Evandry, niezależnie od jej prawdziwości, były bardzo odważne - może nawet zbyt. Ponoć kobieta była szyją, na której trzyma się głowa rodziny: ale to głowa rządzi szyją, nie odwrotnie.
- Wspominałaś o cierpliwości, najdroższa - odezwał się w końcu, unosząc wzrok - patrząc jej prosto w błękitne oczy, położył plecy na tylnym oparciu fotela, wspierając na podłokietniku rękę, w której trzymał porcelanową filiżankę. Pił ziołową herbatę razem z nią - silniejszy zapach mógłby wywołać u Evandry niepożądane działanie. - To trudny okres dla nas - Artykułował głoski powoli i dokładnie, dbał o nią, otaczał troską o opieką, choć jego serce biło silniej dla innej kobiety - jego uczucie względem niej pozostało silne. Nie zamierzał zarzucać jej wprost, że zaślepiają ją ciążowe kaprysy, ale nie mógł przecież pozwolić wejść jej sobie na głowę. - Zwłaszcza dla ciebie - Jego wzrok odruchowo podążył za dłonią, którą przyłożyła do odznaczonego na pudrowej sukni brzucha, gdzie zaistniało już życie jego pierworodnego dziecka. - Wiele przeszłaś i jest ci ciężko, ale musisz się w nią uzbroić - Mówił spokojnie, ale ze zdecydowaniem; rzuciła mu rękawicę, przedstawiła wyzwanie, a on je podjął, choć zapewne nie w taki sposób, jak się tego spodziewała. Nie zamierzał tańczyć w rytm śpiewanej przez nią muzyki - długi czas to robił, ale przecież przez cały ten czas grał we własną grę, mającą się zakończyć błyskiem rubinu na jej palcu. Ostatecznie jednak zrzucił z planszy pionki i ustawił je od nowa, dopełniając swojej woli poza samą zainteresowaną, z jej ojcem. Zamierzał dopełnić swoich obietnic - być dla niej dobrym - ale nie mogła tego utrudniać.
- W twoich słowach brzmi siła, to dobrze - walczyła, o dziecko, o siebie, matka musiała mieć w sobie coś z lwicy. Ale to jej obowiązkiem, jako matki, jako żony, było zająć się domem - on miał zapewnić im byt, odpowiednią reputację i prestiż, ciążyła na nim znacznie większa odpowiedzialność. - Ale musisz pamiętać, że moje największe brzemię to smoczy rezerwat. Historia nie zapamięta mnie jako osoby, która zrujnowała rodzinną schedę w zaledwie kilka tygodni po jego przejęciu. - On też walczył - urodził się jako najstarszy syn swoich rodziców, co sprawiało, że zaczynał bieg z dobrego miejsca, ale koniec drogi był jeszcze bardzo daleko przed nim. Całe szlachetne dziedzictwo, siła rodu, opierała się na historii, a ta wychwalała wyłącznie zwycięzców - miał zamiar wpisać się w ich poczet. I Evandrze również powinno na tym zależeć, od tego zależała również jej sytuacja - jako żona oceniana będzie przez pryzmat swojego męża. - Muszę usunąć ostatnie skutki katastrofy - oświadczył zdecydowanie, nieco ostrzej, z ostrzegawczą nutą wpatrując się w jej jasne tęczówki, jego powinności nie podlegały dyskusji. Wuj, lord nestor, nie miał przystać się gniewać jak na chłopca, który narozrabiał - miał być zadowolony. Dumny. Zaskoczony. Sytuacja smoków była priorytetem, nie znajdowały się już w niebezpieczeństwie, lecz mimo to, zostało mu jeszcze dużo pracy. Fakt, że te chwile spędzał w ramionach kochanki, wydał mu się w tym momencie całkiem bez znaczenia. - Potrzebujesz mnie, ale potrzebujesz mnie silnego - dodał, tym samym tonem, nie silnego psychicznie, a o silnej pozycji, ugruntowanej, niechwiejnej, szanowanej - przejął już dziedzictwo ojca, a niebawem sam miał nim zostać, jeśli nie zadba o to teraz, umrze bez honorów - a razem z nim ona i ich dzieci, dopuszczając do władzy inną gałąź rodziny. - Masz najlepszą opiekę, jaką mogłem ci zapewnić. Twój uzdrowiciel legitymuje się doskonałymi referencjami i wybitnym doświadczeniem. - Nie zostawił jej bez opieki, zadbał o wszystko, upewnił się, że otaczają ją ludzie zdolni i kompetentni. - Musisz być silna. Dla was. - Dla nas, dla nas wszystkich, od tego zależała przyszłość.
- Wspominałaś o cierpliwości, najdroższa - odezwał się w końcu, unosząc wzrok - patrząc jej prosto w błękitne oczy, położył plecy na tylnym oparciu fotela, wspierając na podłokietniku rękę, w której trzymał porcelanową filiżankę. Pił ziołową herbatę razem z nią - silniejszy zapach mógłby wywołać u Evandry niepożądane działanie. - To trudny okres dla nas - Artykułował głoski powoli i dokładnie, dbał o nią, otaczał troską o opieką, choć jego serce biło silniej dla innej kobiety - jego uczucie względem niej pozostało silne. Nie zamierzał zarzucać jej wprost, że zaślepiają ją ciążowe kaprysy, ale nie mógł przecież pozwolić wejść jej sobie na głowę. - Zwłaszcza dla ciebie - Jego wzrok odruchowo podążył za dłonią, którą przyłożyła do odznaczonego na pudrowej sukni brzucha, gdzie zaistniało już życie jego pierworodnego dziecka. - Wiele przeszłaś i jest ci ciężko, ale musisz się w nią uzbroić - Mówił spokojnie, ale ze zdecydowaniem; rzuciła mu rękawicę, przedstawiła wyzwanie, a on je podjął, choć zapewne nie w taki sposób, jak się tego spodziewała. Nie zamierzał tańczyć w rytm śpiewanej przez nią muzyki - długi czas to robił, ale przecież przez cały ten czas grał we własną grę, mającą się zakończyć błyskiem rubinu na jej palcu. Ostatecznie jednak zrzucił z planszy pionki i ustawił je od nowa, dopełniając swojej woli poza samą zainteresowaną, z jej ojcem. Zamierzał dopełnić swoich obietnic - być dla niej dobrym - ale nie mogła tego utrudniać.
- W twoich słowach brzmi siła, to dobrze - walczyła, o dziecko, o siebie, matka musiała mieć w sobie coś z lwicy. Ale to jej obowiązkiem, jako matki, jako żony, było zająć się domem - on miał zapewnić im byt, odpowiednią reputację i prestiż, ciążyła na nim znacznie większa odpowiedzialność. - Ale musisz pamiętać, że moje największe brzemię to smoczy rezerwat. Historia nie zapamięta mnie jako osoby, która zrujnowała rodzinną schedę w zaledwie kilka tygodni po jego przejęciu. - On też walczył - urodził się jako najstarszy syn swoich rodziców, co sprawiało, że zaczynał bieg z dobrego miejsca, ale koniec drogi był jeszcze bardzo daleko przed nim. Całe szlachetne dziedzictwo, siła rodu, opierała się na historii, a ta wychwalała wyłącznie zwycięzców - miał zamiar wpisać się w ich poczet. I Evandrze również powinno na tym zależeć, od tego zależała również jej sytuacja - jako żona oceniana będzie przez pryzmat swojego męża. - Muszę usunąć ostatnie skutki katastrofy - oświadczył zdecydowanie, nieco ostrzej, z ostrzegawczą nutą wpatrując się w jej jasne tęczówki, jego powinności nie podlegały dyskusji. Wuj, lord nestor, nie miał przystać się gniewać jak na chłopca, który narozrabiał - miał być zadowolony. Dumny. Zaskoczony. Sytuacja smoków była priorytetem, nie znajdowały się już w niebezpieczeństwie, lecz mimo to, zostało mu jeszcze dużo pracy. Fakt, że te chwile spędzał w ramionach kochanki, wydał mu się w tym momencie całkiem bez znaczenia. - Potrzebujesz mnie, ale potrzebujesz mnie silnego - dodał, tym samym tonem, nie silnego psychicznie, a o silnej pozycji, ugruntowanej, niechwiejnej, szanowanej - przejął już dziedzictwo ojca, a niebawem sam miał nim zostać, jeśli nie zadba o to teraz, umrze bez honorów - a razem z nim ona i ich dzieci, dopuszczając do władzy inną gałąź rodziny. - Masz najlepszą opiekę, jaką mogłem ci zapewnić. Twój uzdrowiciel legitymuje się doskonałymi referencjami i wybitnym doświadczeniem. - Nie zostawił jej bez opieki, zadbał o wszystko, upewnił się, że otaczają ją ludzie zdolni i kompetentni. - Musisz być silna. Dla was. - Dla nas, dla nas wszystkich, od tego zależała przyszłość.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wysłuchiwała jego słów w milczeniu, odnajdując w nich troskę, łaskę męża, rozumiejącego trudy macierzyństwa – lecz znała go zbyt dobrze i zbyt długo, od swych najmłodszych lat, by nie ujrzeć w tej rzeczowej odpowiedzi próby odwrócenia kart, zagrania przeciwko niej, oddania jej należnego honoru i przy tym zaznaczenia granicy między powinnościami małżonków. Uniosła w górę jasne brwi, w uprzejmym zdziwieniu: potrafił manipulować, ale nie nią, nie kobietą, dla której stracił głowę, gotów walczyć zajadle o jej rękę, by uczynić ją swoją, wobec wszystkich czarodziejskich bóstw przysięgając wierność i ochronę. – Och, Tristanie, naprawdę? – spytała retorycznie, wdzięcznie, z podszytą ironią pokorą, czując, że tuż za następną głoską czai się nieposkromiony wybuch. Oczekiwała pokory, przeprosin, przyznania jej racji, a zamiast tego serwował subtelnie zawoalowany wyrzut, stawiający ją w roli tej popędliwej i niecierpliwej, oczekującej od własnego męża rzeczy niemożliwych. Potrzebowała go obok, blisko; jego atencji, czułości, dumy z rosnącego pod jej sercem życia; nie odległego, zamkniętego w komnatach rezerwatu, dystansującego się pracą. Znała go, znała go od lat; przejrzała go już w pierwszych młodzieńczych chwilach, gdy znacznie starszy panicz prosił ją do tańca, bałamucąc pięknymi słowami. Kochał smoki, ale mocniej kochał samego siebie, przyjemność i rozrywkę, płynącą z różnych źródeł. Wierzyła jednak, że skończyło się to bezpowrotnie, że w momencie, w którym posiadł ją – całą – upragnioną, półwilą, wspaniałą, zapomniał o całym damskim świecie. Nie mogła być jednak tego pewna, odsuwał się od niej, a wątpiła, by siermiężne oddanie obowiązkom faktycznie sprowadzało się jedynie do nieprzyjemnych zadań. – Masz rację, Tristanie – zaczęła słodko, miękko, chcąc uśpić jego czujność. Nie tknęła żadnego z elementów śniadania, wpatrzona w niego uporczywie, nie odwracając wzroku, chłonąc każdy szczegół świadczący o tym, że nie spał tej nocy. – To trudny okres i wiele przeszłam, tym mocniej potrzebuję wsparcia mężczyzny, który przysiągł mnie chronić – dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu; czyż naprawdę nie rozumiał, że nosi pod sercem jego syna? Czy naprawdę to lekceważył? Potrząsnęła głową, by srebrzyste włosy same odsunęły się z jasnego czoła, w pełni odsłaniając zachwycającą wilim czarem twarz, zwróconą ku niemu. Liczyła na przeprosiny za przedłużające się nieobecności – ale och, jakże była naiwna. Zacisnęła różowe, wąskie usta ściślej, starając się przypomnieć sobie nauki matki. Pokora i wdzięczność, to definiowało dobrą żonę, lecz dziś nie miała siły, by taką pozostać. Nie, kiedy czuła nowy, obcy zapach, wwiercający się w jej nozdrza, prowokujący ją do dalszych wynurzeń. – Historia nie zapamięta cię jako lorda, który zaniedbał opiekę nad żoną i wzgardził własnym potomstwem – wyartykułowała dokładnie, bez ostrości, lecz zdecydowanie, mierząc go poważnym, nieco smutnym spojrzeniem. To ona nosiła w sobie nowe życie – lecz to życie otrzymała od niego, miała donosić potomka, dziedzica, otrzymującego spuściznę rodu Rosierów. Jakże mógł to ignorować, uznając ją za niecierpliwą i pełną pretensji? Niezadowolenie rosło w siłę, wypuściła głośno powietrze z płuc, bardziej nerwowo gładząc brzuch. – Zapewniasz mi najlepszą opiekę, lecz znikasz – bez słowa, na długo, wracając pachnąc…tym – początkowo przyznała mu rację, by finalnie ledwie wycedzić słowa, obce, nieprzyjemne, trudne do zdefiniowania. Pachniał obco, brudem i ciężarem, czymś obcym od zapachu rezerwatu, dalekim od popiołów i ognia. Wiedziała, że mogła przesadzać, że najdrobniejsza wskazówka, insynuująca kłamstwo, rozpaliłaby ją do czerwoności, ale nie potrafiła odpuścić. Nie potrzebowała uzdrowicieli, potrzebowała jego – i choć przez kilkoma miesiącami oddałaby wiele, by upewnić się, że ich wspólne noce będą przebiegać łagodnie, kołysane słodyczą romantycznej bliskości, to w tym momencie tęskniła nawet za jego gwałtownością, za pasją, jaką widziała w jego oczach za czasów narzeczeństwa. Ten blask zginął, przesłonięty membraną dystansu, widziała to dokładnie, z niezadowoleniem spoglądając mu prosto w zmęczoną twarz.
- Rozmawiałam z twoimi krewnymi, pracującymi w rezerwacie – podobno większość zniszczeń została opanowana, a rezerwat wraca do pierwotnego stanu – powiedziała chłodnym tonem, wręcz szorstkim, uważnie badając ewentualne zmiany na jego twarzy. Nie wszystko zostało naprawione, to także wiedziała, ale czuła, że w swej trosce dotyczącej rezerwatu i nowej smoczycy przesadzał. Czyżby zapomniał, że stała się częścią rodziny Rosierów? Że w każdej chwili mogła porozmawiać z jego wujem bądź kuzynami, wiedząc o tym, co działo się za murami rezerwatu Kent? Nie śmiałaby naruszać jego reputacji i zdobywać wieści innymi drogami, ale jeśli nie dawał jej wyboru – musiała grać kartami, które jej nieostrożnie pozostawił. – Czym pachniesz, Tristanie? – spytała wprost, ostro, drżąco, z zawodem, przenosząc dłonie na krawędzie podłokietnika. Zacisnęła mocno palce, uwypuklając obrączkę i pierścień zaręczynowy; ślubował jej szczerość, a obdarzał ją samymi kłamstwami; ją, która ledwo umknęła śmierci, pragnąc sprowadzić na świat jego syna. Uniosła brodę wyżej, wyzywająco; nie mógł traktować jej jak głupiej, nieistotnej kobiety, wziął ją za żonę – i nadał jej to miano już na zawsze, na setki lat, na historie, trwające dłużej, niż oni sami. Już zawsze będzie jego żoną a on – jej mężem; zapisani w dziennikach, rocznikach, na marmurach grobowców; zawsze razem. – Oddano ci moją rękę nie po to, byś w dwa miesiące po ślubie opuszczał mnie na całe tygodnie - przypomniała mu dość oschle, poprawiając sznur pereł zdobiących także szyję. Zamilkła na krótki moment, zbierając siły i myśli; nie chciała przesadzić, winna była mu szacunek – choć czuła sprzeciw; ileż razy on potraktował ją bez niego, żądając jej ciała, domagając się odwzajemnienia uczuć? Ponownie potrząsnęła głową, a złote loki opadły na materiał pudrowej sukni. – Po tak ciężkiej, pełnej pracy nocy przyda ci się zasłużony odpoczynek, a rezerwat nie zawali się bez twojej kilkugodzinnej nieobecności. Odwiedzimy wyspę Wight, przyjmą nas tam z wszelkimi honorami – a ty z pewnością oddasz szacunek mym krewnym, zachwyconym połączeniem naszych rodów – zapowiedziała władczym tonem, przenosząc spojrzenie na otwarte okno. Nie chciała widzieć w jego oczach zawodu lub wściekłości – i zarazem obawiała się jego reakcji, podskórnie licząc jednak na czuły szept i podziękowania za to, że zaplanowała ich wolny, wspólny dzień. Miała nadzieję na to, że ją nie okłamuje, że ten obcy, nieprzyjemny zapach nie stanowi zagrożenia, że przesadza: a mężczyzna, który od lat błagał o jej rękę przyniesie jej samo szczęście, spełniając jej zachcianki i sprawdzając się w roli męża.
- Rozmawiałam z twoimi krewnymi, pracującymi w rezerwacie – podobno większość zniszczeń została opanowana, a rezerwat wraca do pierwotnego stanu – powiedziała chłodnym tonem, wręcz szorstkim, uważnie badając ewentualne zmiany na jego twarzy. Nie wszystko zostało naprawione, to także wiedziała, ale czuła, że w swej trosce dotyczącej rezerwatu i nowej smoczycy przesadzał. Czyżby zapomniał, że stała się częścią rodziny Rosierów? Że w każdej chwili mogła porozmawiać z jego wujem bądź kuzynami, wiedząc o tym, co działo się za murami rezerwatu Kent? Nie śmiałaby naruszać jego reputacji i zdobywać wieści innymi drogami, ale jeśli nie dawał jej wyboru – musiała grać kartami, które jej nieostrożnie pozostawił. – Czym pachniesz, Tristanie? – spytała wprost, ostro, drżąco, z zawodem, przenosząc dłonie na krawędzie podłokietnika. Zacisnęła mocno palce, uwypuklając obrączkę i pierścień zaręczynowy; ślubował jej szczerość, a obdarzał ją samymi kłamstwami; ją, która ledwo umknęła śmierci, pragnąc sprowadzić na świat jego syna. Uniosła brodę wyżej, wyzywająco; nie mógł traktować jej jak głupiej, nieistotnej kobiety, wziął ją za żonę – i nadał jej to miano już na zawsze, na setki lat, na historie, trwające dłużej, niż oni sami. Już zawsze będzie jego żoną a on – jej mężem; zapisani w dziennikach, rocznikach, na marmurach grobowców; zawsze razem. – Oddano ci moją rękę nie po to, byś w dwa miesiące po ślubie opuszczał mnie na całe tygodnie - przypomniała mu dość oschle, poprawiając sznur pereł zdobiących także szyję. Zamilkła na krótki moment, zbierając siły i myśli; nie chciała przesadzić, winna była mu szacunek – choć czuła sprzeciw; ileż razy on potraktował ją bez niego, żądając jej ciała, domagając się odwzajemnienia uczuć? Ponownie potrząsnęła głową, a złote loki opadły na materiał pudrowej sukni. – Po tak ciężkiej, pełnej pracy nocy przyda ci się zasłużony odpoczynek, a rezerwat nie zawali się bez twojej kilkugodzinnej nieobecności. Odwiedzimy wyspę Wight, przyjmą nas tam z wszelkimi honorami – a ty z pewnością oddasz szacunek mym krewnym, zachwyconym połączeniem naszych rodów – zapowiedziała władczym tonem, przenosząc spojrzenie na otwarte okno. Nie chciała widzieć w jego oczach zawodu lub wściekłości – i zarazem obawiała się jego reakcji, podskórnie licząc jednak na czuły szept i podziękowania za to, że zaplanowała ich wolny, wspólny dzień. Miała nadzieję na to, że ją nie okłamuje, że ten obcy, nieprzyjemny zapach nie stanowi zagrożenia, że przesadza: a mężczyzna, który od lat błagał o jej rękę przyniesie jej samo szczęście, spełniając jej zachcianki i sprawdzając się w roli męża.
I show not your face but your heart's desire
- Naprawdę - odpowiedział chłodno, ostrzegawczo, utkwiwszy spojrzenie w jej twarzy, był głodny, ale zdołał zjeść zaledwie kęs i o głodzie zapomniał, bo ważniejszy w tym momencie wydawał mu się fakt, ze jego żona najwyraźniej zapominała swojego miejsca. Wiedział, że miała swoje kaprysy, że w jej żyłach, prócz krwi błękitnej, płynęła również wila, że była tylko kobietą, na dodatek w trudnym stanie - ciąża pozostawiała ślady na kobiecej psychice. A jednak, nie spodziewał się tego. Umilkł, z lekko uniesioną brwią wsłuchując się w jej dalsze słowa, siłując się z nią na spojrzenia, jej - roziskrzone i jego - zmęczone, choć nie aż tak, jak zmęczone mogłyby być po nieprzespanej nocy. Nie opuścił gardy, choć przyznała mu rację, wiedział, że słodycz słów okraszona będzie goryczą tych, po które sięgnie później. Zapierała się przy swoim, cóż, nie poślubił jej dlatego, że jak inne damy była tylko głupią gęsią. Miała swoje zdanie i nie wahała się go wygłaszać, ale z pewnością była również dość bystra, by wiedzieć, go na nim nie wymusi. Zastukał palcami w porcelanową ściankę filiżanki, powoli tracąc cierpliwość.
- Zakończmy te bzdury - zaproponował, słysząc niezbyt zreczną ripostę o tym, jak historia zapamięta go jako ojca: historia pamiętała matki, bo to w gestii matki leżało wychowanie i otoczenie troską dziecka, mąż i ojciec miał inne zajęcia, zapominała o tym. Jego słowa były tylko wymówką, rzeczywiście, nie zajmował się w tym czasie rezerwatem - chyba, że można w ten sposób określić Białą Willę, w której zamknięta została Deirdre. Ale nie chciał, pod żadnym pozorem nie chciał, dopuścić do tego, by Evandra się o tym dowiedziała, nie przyjmował do wiadomości, że w zasadzie było to nieuchronne, nie mógł przecież chronić jej przed rzeczywistością wiecznie. Zawód na jej twarzy, pretensja w głosie, złamana przysięga złożona w różanym ogrodzie dwukrotnie: czuł się za nią odpowiedzialny, był jej mężem, opiekunem, nie chciał jej zranić, zwłaszcza teraz, kiedy pod jej piersią rosło jego dziecko. Dlatego, usłyszawszy jej pytanie o zapach, drgnął zauważalnie, rozchyliwszy usta, jakby chciał coś powiedzieć - i nie powiedział nic, wystrzegając się nieprzemyślanych słów. - Jesteś zmęczona - stwierdził zamiast tego, surowo i chłodno, do kobiet w ciąży dobiegały różne zapachy, różne zachcianki i różne kaprysy, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w tym przypadku nie to było odpowiedzią - ale tego zamierzał się trzymać. - Uzdrowiciel uprzedzał, że możesz mieć wrażliwszy nos. Cieszy mnie, że okno jest otwarte, jak długo to trwa? - Nie unoś się. Nie denerwuj. Zachowaj klasę - zdobądź szacunek umysłem, nie siłą. Ojciec nie podniósłby głosu, on również nie podniósł, zamiast tego wciąż darzył ją zdystansowanym, srogim spojrzeniem. Nie wiedział, co czuła, zapach kobiety, wnętrz Białej Willi, nie miało to znaczenia - powiedział jej, że był przy smokach i nie powinna podważać jego słowa. - Ty mi powiedz, czym pachnę? Siarką, popiołem... kiszonym ogórkiem? - W jego głosie nie brzmiała drwina, raczej pobłażanie, kierowane jak do dziecka lub do osoby niezbyt mądrej. Nie powinien denerwować ciężarnej żony - ale jedynie odpierał jej nie do końca bezpodstawny atak. - Większość, najdroższa - powtórzył po niej, wciąż z pobłażliwością, w tym akurat nie kłamał, rezerwat wciąż wymagał ciężkiej pracy. Miał go pozostawić po sobie w lepszym stanie, niż go zastał - a nie jedynie wyprowadzić do stanu poprawnego. Nie poświęcał na to dostatecznie wiele czasu. - Ile dowiedziałaś się od moich krewnych o kwestiach finansowych? Problemach z zabezpieczeniami we wschodnim skrzydle? O Edrei? - Niewiele, bo też niewiele o tym wiedzieli, miał rękę na pulsie. - Nie jest ci wstyd za te podchody? - Jego spojrzenie wciąż było surowe, upominające, nie powinna w niego wątpić, była jego żoną - podporą i wsparciem, najważniejszym filarem. - Nie winię cię za brak zrozumienia - oświadczył, każde słowo wypowiadając powoli, wyraźnie i lodowato - ale powinnaś więcej myśleć niż mówić. - Niezależnie od ciężaru swoich przewin, niezależnie od sumienia, podle wieszającego się jego pleców, nie zamierzał pozwolić sobie wejść na głowę. Był mężczyzną, panem tego domu, głową kiełkującej rodziny, był dziedzicem Rosierów, nawet najpiękniejsza półwila nie będzie dyktowała mu żadnych warunków. Jej miejsce było u jego boku, nie odwrotnie. Zapewne dlatego początkowo wcale nie mógł uwierzyć w wypowiadane przez nią słowa, czy naprawdę, po długiej nocy spędzonej w pracy, umówiła go na spotkanie z własnymi rodzicami, w którymś - którymkolwiek - momencie uznając to za dobry pomysł?
- Spójrz na mnie - zażądał chłodno, kiedy jej wzrok uciekł w kierunku okna, bała się? Prezentowała się władczo, ale to była tylko prezencja, nie miała mocy sprawczej, żeby swoją władczość wyegzekwować. Uwielbiał ją taką, wyniosłą, królewską, stworzoną do odbierania honorów, eksponującą swoje dumne piękno, białą łabędzią szyję ozdobioną dziś błyszczącym sznurem równie białych pereł. - Powiadomiłaś już swoją rodzinę, że się pojawimy? - Bez jego wiedzy. Bez jego woli. - Wiedząc, że mam obowiązki, których muszę dopełnić? - Słowa opływały niedowierzaniem, złością i chłodem, wypowiadał je wyraźnie, z uwagą artykułując każdą głoskę. Gdyby zamierzał w ciągu dnia odpocząć, gdyby mógł w ciągu dnia odpocząć, z pewnością wybrałby na miejsce docelowe rodzinę Evandry, marzył o tym spotkaniu jak nigdy dotąd, zapewne obustronnie, bo po Flavienie domyślał się, jak bardzo jej rodzina zachwycona jest tym sojuszem. - Być może odpoczynek w rodzinnych stronach rozjaśni ci umysł - stwierdził, upijając łyk herbaty z filiżanki, przenosząc wzrok w martwy punkt gdzieś ponad naczynko, obok własnej dłoni. Nie utrzyma kłamstwa w ten sposób już długo, wiedział o tym - i czuł, że grunt zaczyna palić mu się pod nogami. Nigdzie się nie wybierał, gdyby rzeczywiście był w rezerwacie w nocy, być może ten rzeczywiście poradziłby sobie bez niego kilka godzin, ale w nocy był przy Deirdre. - Melisande będzie ci towarzyszyła - Nie bez powodu wybrał starszą z sióstr, mniej wybuchową, bardziej wycofaną i tej, której ufał bardziej. W nadziei, że to pomoże Evandrze powstrzymać język przed kolejnym wybuchem na wyspie, miał jeszcze dość czasu, by rzucić cień na swoją sylwetkę wśród jej krewnych i nie musiał wszystkiego robić na raz. - Wrócicie, nim zapadnie zmrok. Zobaczymy się wieczorem. - I powitasz mnie należycie, jak na żonę przystało, bez krzywych spojrzeń, niedomówień, gromów błyszczących w oczach, bez, z honorami, szacunkiem i uprzejmością. On jej tej uprzejmości udzielił - mimo wszystko pozwalając na odwiedziny u rodziny.
- Zakończmy te bzdury - zaproponował, słysząc niezbyt zreczną ripostę o tym, jak historia zapamięta go jako ojca: historia pamiętała matki, bo to w gestii matki leżało wychowanie i otoczenie troską dziecka, mąż i ojciec miał inne zajęcia, zapominała o tym. Jego słowa były tylko wymówką, rzeczywiście, nie zajmował się w tym czasie rezerwatem - chyba, że można w ten sposób określić Białą Willę, w której zamknięta została Deirdre. Ale nie chciał, pod żadnym pozorem nie chciał, dopuścić do tego, by Evandra się o tym dowiedziała, nie przyjmował do wiadomości, że w zasadzie było to nieuchronne, nie mógł przecież chronić jej przed rzeczywistością wiecznie. Zawód na jej twarzy, pretensja w głosie, złamana przysięga złożona w różanym ogrodzie dwukrotnie: czuł się za nią odpowiedzialny, był jej mężem, opiekunem, nie chciał jej zranić, zwłaszcza teraz, kiedy pod jej piersią rosło jego dziecko. Dlatego, usłyszawszy jej pytanie o zapach, drgnął zauważalnie, rozchyliwszy usta, jakby chciał coś powiedzieć - i nie powiedział nic, wystrzegając się nieprzemyślanych słów. - Jesteś zmęczona - stwierdził zamiast tego, surowo i chłodno, do kobiet w ciąży dobiegały różne zapachy, różne zachcianki i różne kaprysy, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w tym przypadku nie to było odpowiedzią - ale tego zamierzał się trzymać. - Uzdrowiciel uprzedzał, że możesz mieć wrażliwszy nos. Cieszy mnie, że okno jest otwarte, jak długo to trwa? - Nie unoś się. Nie denerwuj. Zachowaj klasę - zdobądź szacunek umysłem, nie siłą. Ojciec nie podniósłby głosu, on również nie podniósł, zamiast tego wciąż darzył ją zdystansowanym, srogim spojrzeniem. Nie wiedział, co czuła, zapach kobiety, wnętrz Białej Willi, nie miało to znaczenia - powiedział jej, że był przy smokach i nie powinna podważać jego słowa. - Ty mi powiedz, czym pachnę? Siarką, popiołem... kiszonym ogórkiem? - W jego głosie nie brzmiała drwina, raczej pobłażanie, kierowane jak do dziecka lub do osoby niezbyt mądrej. Nie powinien denerwować ciężarnej żony - ale jedynie odpierał jej nie do końca bezpodstawny atak. - Większość, najdroższa - powtórzył po niej, wciąż z pobłażliwością, w tym akurat nie kłamał, rezerwat wciąż wymagał ciężkiej pracy. Miał go pozostawić po sobie w lepszym stanie, niż go zastał - a nie jedynie wyprowadzić do stanu poprawnego. Nie poświęcał na to dostatecznie wiele czasu. - Ile dowiedziałaś się od moich krewnych o kwestiach finansowych? Problemach z zabezpieczeniami we wschodnim skrzydle? O Edrei? - Niewiele, bo też niewiele o tym wiedzieli, miał rękę na pulsie. - Nie jest ci wstyd za te podchody? - Jego spojrzenie wciąż było surowe, upominające, nie powinna w niego wątpić, była jego żoną - podporą i wsparciem, najważniejszym filarem. - Nie winię cię za brak zrozumienia - oświadczył, każde słowo wypowiadając powoli, wyraźnie i lodowato - ale powinnaś więcej myśleć niż mówić. - Niezależnie od ciężaru swoich przewin, niezależnie od sumienia, podle wieszającego się jego pleców, nie zamierzał pozwolić sobie wejść na głowę. Był mężczyzną, panem tego domu, głową kiełkującej rodziny, był dziedzicem Rosierów, nawet najpiękniejsza półwila nie będzie dyktowała mu żadnych warunków. Jej miejsce było u jego boku, nie odwrotnie. Zapewne dlatego początkowo wcale nie mógł uwierzyć w wypowiadane przez nią słowa, czy naprawdę, po długiej nocy spędzonej w pracy, umówiła go na spotkanie z własnymi rodzicami, w którymś - którymkolwiek - momencie uznając to za dobry pomysł?
- Spójrz na mnie - zażądał chłodno, kiedy jej wzrok uciekł w kierunku okna, bała się? Prezentowała się władczo, ale to była tylko prezencja, nie miała mocy sprawczej, żeby swoją władczość wyegzekwować. Uwielbiał ją taką, wyniosłą, królewską, stworzoną do odbierania honorów, eksponującą swoje dumne piękno, białą łabędzią szyję ozdobioną dziś błyszczącym sznurem równie białych pereł. - Powiadomiłaś już swoją rodzinę, że się pojawimy? - Bez jego wiedzy. Bez jego woli. - Wiedząc, że mam obowiązki, których muszę dopełnić? - Słowa opływały niedowierzaniem, złością i chłodem, wypowiadał je wyraźnie, z uwagą artykułując każdą głoskę. Gdyby zamierzał w ciągu dnia odpocząć, gdyby mógł w ciągu dnia odpocząć, z pewnością wybrałby na miejsce docelowe rodzinę Evandry, marzył o tym spotkaniu jak nigdy dotąd, zapewne obustronnie, bo po Flavienie domyślał się, jak bardzo jej rodzina zachwycona jest tym sojuszem. - Być może odpoczynek w rodzinnych stronach rozjaśni ci umysł - stwierdził, upijając łyk herbaty z filiżanki, przenosząc wzrok w martwy punkt gdzieś ponad naczynko, obok własnej dłoni. Nie utrzyma kłamstwa w ten sposób już długo, wiedział o tym - i czuł, że grunt zaczyna palić mu się pod nogami. Nigdzie się nie wybierał, gdyby rzeczywiście był w rezerwacie w nocy, być może ten rzeczywiście poradziłby sobie bez niego kilka godzin, ale w nocy był przy Deirdre. - Melisande będzie ci towarzyszyła - Nie bez powodu wybrał starszą z sióstr, mniej wybuchową, bardziej wycofaną i tej, której ufał bardziej. W nadziei, że to pomoże Evandrze powstrzymać język przed kolejnym wybuchem na wyspie, miał jeszcze dość czasu, by rzucić cień na swoją sylwetkę wśród jej krewnych i nie musiał wszystkiego robić na raz. - Wrócicie, nim zapadnie zmrok. Zobaczymy się wieczorem. - I powitasz mnie należycie, jak na żonę przystało, bez krzywych spojrzeń, niedomówień, gromów błyszczących w oczach, bez, z honorami, szacunkiem i uprzejmością. On jej tej uprzejmości udzielił - mimo wszystko pozwalając na odwiedziny u rodziny.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Widocznie najeżyła się, słysząc określenie – bzdury; tak nazywał wątpliwości świeżo poślubionej żony? Pozostawiając ją samą na długie, bezsenne noce, gdy anomalie jeszcze sporadycznie wstrząsały czarodziejskim światem? Ze świadomością, że nosi pod sercem jego dziedzica, biorąc odpowiedzialność za ten obowiązek, mający uczynić jego pozycję w rodzie jeszcze silniejszą? Arogancja Tristana zaparła widocznie zaparła dech w jej piersiach, rozchyliła różowe, choć blade, usta, spoglądając na niego w szoku, szybko ustępującym miejsca wściekłości. Na razie leniwie pełzającej pomiędzy nimi, ledwie unoszącej łeb znad podłoża, lecz gotowej w każdej chwili wybuchnąć wysokim płomieniem. Zmęczone, podkrążone oczy zabłysły a na bladych policzkach wykwitły rumieńce, pozbawione jednak naturalnego blasku, podkreślające raczej zmęczony wygląd niż zachwycającą urodę.
- Wracasz tu, po kolejnej nocy spędzonej poza domem, i śmiesz nazywać mój niepokój bzdurą? – zaczęła, siłując się z własnym głosem, nieposłusznym, drżącym od wzburzenia. Dobrze, że wcześniej odłożyła filiżankę, inaczej z pewnością stłukłaby droga porcelanę – w najłagodniejszej wersji o kant stołu, w najbardziej odpowiedniej, o jego wykrzywioną w wyrazie pobłażliwej troski twarz. Żartował, obracał jej słowa przeciwko niej, chcąc wmówić, że przesadza, akcentując słabszą rolę kobiety, brzemiennej a więc szalonej. Nie sądziła, by mógł być do tego zdolny – nigdy wcześniej nie traktował jej w tak protekcjonalny sposób, przed ślubem otaczając wręcz czcią. Bywał zagrożeniem, bywał gniewny i przerażający w swej zapalczywości, ale mimo niepokoju dopatrywała się w tych działaniach miłości. Potężnej, szarpiącej nim, przyciągającej go do niej; kobiety, o którą walczył latami, tylko po to, by tuż po spełnieniu małżeńskiego obowiązku zostawić ją samą. Przesadzała, miała wątpliwości, ale poruszała je właśnie po to, by znów zobaczyć w jego oczach tamten ogień, uspokajający ją, łechcący rozbuchane ego, udowadniający, że ciągle mu na niej zależało. Oczekiwała niemożliwego, westchnięcia, przyznania racji, zwerbalizowania tęsknoty, zapewnienia, że chociaż ten dzień spędzą razem, po raz pierwszy od tygodni, dłoń w dłoń, tuż przy morskim brzegu. Rozmawiając o rezerwacie i – może, choć bała się tego najbardziej na świecie, nie chcąc kusić losu planami na szczęśliwe rozwiązanie – przyszłości ich dziecka. Zamiast tego otrzymywała naganę: nie traktował ją poważnie, a nie byłaby sobą, dumną i piękną lady, gdyby pozwalała na takie lekceważenie. Zwłaszcza ze strony kogoś, kto uczynił ją tyle złego; nagle przypomniała sobie każdą sytuację, w jakiej ją zawiódł lub przeraził, każdą plotkę na jego temat, każde zranione spojrzenie dziewcząt, które wiły się wokół niego w niemym błaganiu o to, by zwrócił na nie ponownie uwagę.
- Jestem twoją żoną i należy mi się szacunek – wycedziła, opierając drżące z gniewu dłonie na podłokietnikach fotela, by podnieść się z niego gwałtownie; miała dość bezruchu, biernego oczekiwania na to, czy wróci – i kiedy. Myślał tylko o sobie, ignorując jej zmartwienie i oddanie; w tych okropnych czasach mogło spotkać go wszystko, co najgorsze, zwłaszcza, gdy nosił na ciele ten plugawy znak. – Ile minęło od naszego ślubu? Ile od dnia, w którym złożyłeś mi przysięgę? – spytała, poruszona, spoglądając na niego z góry. Nic nie rozumiał, uznawał jej tęsknotę za nieznaczące kobiece dąsy – a przecież i tak dawała mu wiele wolności, i tak pozwoliła mu się tknąć, wiedząc, jak okropną posiadał opinię, uderzającą w jej poczucie dobra i moralności. – Tak szybko z kobiety, którą ponoć kochasz nad własne życie, stałam się kimś, kogo pragniesz widzieć tylko na sporadycznych śniadaniach? Lekceważąc niepokój matki twojego dziecka? – brnęła dalej, roztrzęsiona, wiedząc, że powinna ochłonąć, zamknąć usta, mógł mieć część racji, mógł naprawdę być w rezerwacie – lecz nie potrafiła się już zahamować, czuła się jednocześnie zraniona i silna. Za dwoje; skoro skazał ją na okrutny los trwania u jego boku, powinien ponosić tego konsekwencje. Im bardziej był spokojny i zdystansowany, wypowiadając kolejne słowa z protekcjonalną emfazą, tym mocniejszy stawał się jej wewnętrzny ogień, lecz we wściekłości kolejnych słów przebijała się głównie gorycz. Poruszał tematy rezerwatu, rozsądnie punktując jej niewiedzę – ale rozsądek nie był teraz istotny, poczuła się zraniona, także sugestią o podchodach, i dawała temu jasny wyraz. – Jeśli podchodami nazywasz zainteresowanie twoim życiem i niepokojem o to, co dla ciebie ważne, to nie, nie jest mi wstyd – odparowała dumnie, spoglądając na niego rozwścieczona i blada. – Ale nie martw się, drugi raz nie popełnię tego błędu – zacisnęła usta, wytrzymując jego spojrzenie tylko na kilka chwil. Dotknął ją do żywego, sugerował, że jest zbyt głupia, że plecie bzdury, jakby była jakąś durną dziewuchą – a teraz odmawiał jej wspólnego dnia. Odwróciła się gwałtownie od stolika, idąc ku otwartemu na oścież oknu balkonowemu. Nie przekroczyła jednak progu, czując dziwne obrzydzenie do tego miejsca, do balustrady, o którą opierała się w noc poślubną, do nadziei na to, że miłość wystarczy, by uleczyć rany, które zadali sobie wzajemnie; że przysięga zwiąże ich na dobre, że to, co trudne zostawili za sobą, w czasie pełnego niezgody narzeczeństwa. – Skoro ciężko pracujesz dniami i nocami, od kilku tygodni, te kilka godzin spędzonych z rodziną, w spokojnym miejscu, powinny być dla ciebie błogosławieństwem. Dlaczego nie są? Dlaczego karzesz mnie w ten sposób? – powiedziała z pretensją, z żalem, z powątpiewaniem: nie tak miała potoczyć się ta rozmowa, liczyła na to, że ukoi jej lęki, pozwoli poczuć się bezpiecznie w jego ramionach, a nie odeśle ją jeszcze dalej. Lubiła Melisande, tęskniła za wyspą Wight – lecz bardziej, w głębi poskręcanej niepokojem i złością duszy, tęskniła za nim. A właściwie za wizją Tristana, którego idealizowała, wierząc w to, że prawdziwa miłość zdoła go zmienić, tak jak rychłe rodzicielstwo. Zamilkła, obrażona, nie przyjmując do wiadomości jego decyzji, tłumiąc dalsze wyrzuty, mimo wszystko była damą i potrafiła zachować pewne rzeczy dla siebie, nawet jeśli czuła ciepło promieniujące z serca aż do czubków palców. Objęła się ramionami a rześki wiatr porwał jej bladoróżową suknię i srebrzyste włosy, nieco łagodząc wybuch pretensji.
– Pachniesz kimś obcym, kimś innym – dopiero teraz odpowiedziała na to pytanie, hardo i lodowato, w bezpiecznym zaciszu własnego strachu, nie musząc patrzeć mu w oczy. Nie zniosłaby tego, była zbyt dumna, by naprawdę dopuszczać do siebie taką myśl; wysuwała ją po to, by udowodnił, że tak nie jest, że liczy się tylko ona – bardziej niż rezerwat. Niedawno powróciła z martwych, widział ją bladą i bez życia – dlaczego nie cieszył się każdą chwilą, w której znów mógł słyszeć jej śpiew i spoglądać w jasne oczy?
- Wracasz tu, po kolejnej nocy spędzonej poza domem, i śmiesz nazywać mój niepokój bzdurą? – zaczęła, siłując się z własnym głosem, nieposłusznym, drżącym od wzburzenia. Dobrze, że wcześniej odłożyła filiżankę, inaczej z pewnością stłukłaby droga porcelanę – w najłagodniejszej wersji o kant stołu, w najbardziej odpowiedniej, o jego wykrzywioną w wyrazie pobłażliwej troski twarz. Żartował, obracał jej słowa przeciwko niej, chcąc wmówić, że przesadza, akcentując słabszą rolę kobiety, brzemiennej a więc szalonej. Nie sądziła, by mógł być do tego zdolny – nigdy wcześniej nie traktował jej w tak protekcjonalny sposób, przed ślubem otaczając wręcz czcią. Bywał zagrożeniem, bywał gniewny i przerażający w swej zapalczywości, ale mimo niepokoju dopatrywała się w tych działaniach miłości. Potężnej, szarpiącej nim, przyciągającej go do niej; kobiety, o którą walczył latami, tylko po to, by tuż po spełnieniu małżeńskiego obowiązku zostawić ją samą. Przesadzała, miała wątpliwości, ale poruszała je właśnie po to, by znów zobaczyć w jego oczach tamten ogień, uspokajający ją, łechcący rozbuchane ego, udowadniający, że ciągle mu na niej zależało. Oczekiwała niemożliwego, westchnięcia, przyznania racji, zwerbalizowania tęsknoty, zapewnienia, że chociaż ten dzień spędzą razem, po raz pierwszy od tygodni, dłoń w dłoń, tuż przy morskim brzegu. Rozmawiając o rezerwacie i – może, choć bała się tego najbardziej na świecie, nie chcąc kusić losu planami na szczęśliwe rozwiązanie – przyszłości ich dziecka. Zamiast tego otrzymywała naganę: nie traktował ją poważnie, a nie byłaby sobą, dumną i piękną lady, gdyby pozwalała na takie lekceważenie. Zwłaszcza ze strony kogoś, kto uczynił ją tyle złego; nagle przypomniała sobie każdą sytuację, w jakiej ją zawiódł lub przeraził, każdą plotkę na jego temat, każde zranione spojrzenie dziewcząt, które wiły się wokół niego w niemym błaganiu o to, by zwrócił na nie ponownie uwagę.
- Jestem twoją żoną i należy mi się szacunek – wycedziła, opierając drżące z gniewu dłonie na podłokietnikach fotela, by podnieść się z niego gwałtownie; miała dość bezruchu, biernego oczekiwania na to, czy wróci – i kiedy. Myślał tylko o sobie, ignorując jej zmartwienie i oddanie; w tych okropnych czasach mogło spotkać go wszystko, co najgorsze, zwłaszcza, gdy nosił na ciele ten plugawy znak. – Ile minęło od naszego ślubu? Ile od dnia, w którym złożyłeś mi przysięgę? – spytała, poruszona, spoglądając na niego z góry. Nic nie rozumiał, uznawał jej tęsknotę za nieznaczące kobiece dąsy – a przecież i tak dawała mu wiele wolności, i tak pozwoliła mu się tknąć, wiedząc, jak okropną posiadał opinię, uderzającą w jej poczucie dobra i moralności. – Tak szybko z kobiety, którą ponoć kochasz nad własne życie, stałam się kimś, kogo pragniesz widzieć tylko na sporadycznych śniadaniach? Lekceważąc niepokój matki twojego dziecka? – brnęła dalej, roztrzęsiona, wiedząc, że powinna ochłonąć, zamknąć usta, mógł mieć część racji, mógł naprawdę być w rezerwacie – lecz nie potrafiła się już zahamować, czuła się jednocześnie zraniona i silna. Za dwoje; skoro skazał ją na okrutny los trwania u jego boku, powinien ponosić tego konsekwencje. Im bardziej był spokojny i zdystansowany, wypowiadając kolejne słowa z protekcjonalną emfazą, tym mocniejszy stawał się jej wewnętrzny ogień, lecz we wściekłości kolejnych słów przebijała się głównie gorycz. Poruszał tematy rezerwatu, rozsądnie punktując jej niewiedzę – ale rozsądek nie był teraz istotny, poczuła się zraniona, także sugestią o podchodach, i dawała temu jasny wyraz. – Jeśli podchodami nazywasz zainteresowanie twoim życiem i niepokojem o to, co dla ciebie ważne, to nie, nie jest mi wstyd – odparowała dumnie, spoglądając na niego rozwścieczona i blada. – Ale nie martw się, drugi raz nie popełnię tego błędu – zacisnęła usta, wytrzymując jego spojrzenie tylko na kilka chwil. Dotknął ją do żywego, sugerował, że jest zbyt głupia, że plecie bzdury, jakby była jakąś durną dziewuchą – a teraz odmawiał jej wspólnego dnia. Odwróciła się gwałtownie od stolika, idąc ku otwartemu na oścież oknu balkonowemu. Nie przekroczyła jednak progu, czując dziwne obrzydzenie do tego miejsca, do balustrady, o którą opierała się w noc poślubną, do nadziei na to, że miłość wystarczy, by uleczyć rany, które zadali sobie wzajemnie; że przysięga zwiąże ich na dobre, że to, co trudne zostawili za sobą, w czasie pełnego niezgody narzeczeństwa. – Skoro ciężko pracujesz dniami i nocami, od kilku tygodni, te kilka godzin spędzonych z rodziną, w spokojnym miejscu, powinny być dla ciebie błogosławieństwem. Dlaczego nie są? Dlaczego karzesz mnie w ten sposób? – powiedziała z pretensją, z żalem, z powątpiewaniem: nie tak miała potoczyć się ta rozmowa, liczyła na to, że ukoi jej lęki, pozwoli poczuć się bezpiecznie w jego ramionach, a nie odeśle ją jeszcze dalej. Lubiła Melisande, tęskniła za wyspą Wight – lecz bardziej, w głębi poskręcanej niepokojem i złością duszy, tęskniła za nim. A właściwie za wizją Tristana, którego idealizowała, wierząc w to, że prawdziwa miłość zdoła go zmienić, tak jak rychłe rodzicielstwo. Zamilkła, obrażona, nie przyjmując do wiadomości jego decyzji, tłumiąc dalsze wyrzuty, mimo wszystko była damą i potrafiła zachować pewne rzeczy dla siebie, nawet jeśli czuła ciepło promieniujące z serca aż do czubków palców. Objęła się ramionami a rześki wiatr porwał jej bladoróżową suknię i srebrzyste włosy, nieco łagodząc wybuch pretensji.
– Pachniesz kimś obcym, kimś innym – dopiero teraz odpowiedziała na to pytanie, hardo i lodowato, w bezpiecznym zaciszu własnego strachu, nie musząc patrzeć mu w oczy. Nie zniosłaby tego, była zbyt dumna, by naprawdę dopuszczać do siebie taką myśl; wysuwała ją po to, by udowodnił, że tak nie jest, że liczy się tylko ona – bardziej niż rezerwat. Niedawno powróciła z martwych, widział ją bladą i bez życia – dlaczego nie cieszył się każdą chwilą, w której znów mógł słyszeć jej śpiew i spoglądać w jasne oczy?
I show not your face but your heart's desire
Wypuścił z ust powietrze, ciężko, odkładając filiżankę na porcelanowy spodek na śniadaniowym stoliku, prostując się w fotelu pozornie wygodniej, w rzeczywistości - z większym spięciem pomiędzy mięśniami. Spojrzał na swoją żonę, uważnie, wciąż ostrzegawczo i gniewnie, trywializował jej napady złości, nagły wybuch zazdrości, żal, jaki nosiła w sercu i gniew, oczywiście, że tak, nie miał innego wyjścia - Evandra nie mogła poznać prawdy, nawet, jeśli doskonale wyczuwała ją już przy pomocy intuicji właściwej każdej kobiecie. Nie mogła wiedzieć na pewno, nie mogła mieć pewności, nic z tych rzeczy nie miało znaczenia.
- Twój niepokój byłby zasadny, gdybyś nie wiedziała, gdzie byłem, najdroższa - odparł, powoli, wyraźnie artykułując każde słowo, zwracając się do niej trochę jak do dziecka, które nie jest w stanie niczego pojąć. Rzeczywiście, takie wrażenie dzisiaj sprawiała. Jednocześnie, w jego głosie zabrzmiało coś pojednawczego, zupełnie jakby rozumiał bezzasadne lęki żony. Była brzemienna i nosiła pod sercem jego dziecko, winien jej był wsparcie, nawet wtedy, kiedy pogrążała się w związanym z tym szaleństwie, w końcu miała ofiarować dar życia jego pierworodnemu. - Jestem twoim mężem i należy mi się szacunek - sparafrazował jej słowa, obracając je na własną korzyść; to ona na niego napadała, to ona witała go niewylewnie, to ona nie pozwalała mu w spokoju zjeść śniadania po nużącej nocy, to wreszcie ona stawiała między nimi tego ranka mur, przez który żadne z nich nie potrafiło przeskoczyć. A on - jedynie dbał o swoje obowiązki, co próbował jej przetłumaczyć. Ne było to prawdą, ale tej wersji zamierzał się trzymać - i do tej wersji zamierzał ją przekonać. - Osiemdziesiąt siedem - odparł, poczyniwszy w głowie odpowiedni rachunek wystarczająco szybko, nie minęło wszak dostatecznie dużo czasu, by zdołał zapomnieć datę - była dla niego ważna, cementowała jego pozycję w rodzinie i, naturalnie, ofiarowała mu wilę na własność, na zawsze, po kres: pragnął tego. Widział jej cień, czuł jej ciało poderwane w górę, ale spojrzał na nią dopiero po chwili - samemu zostając w fotelu, umyślnie pozwalając jej na tę chwilową złudną przewagę, którą bardzo szybko by utraciła, gdyby podążył jej śladem. - Przysięgałem ci opiekę, obronę i miłość - nie wypierał się tego, bynajmniej, nie zamierzał zaniedbywać małżeńskich obowiązków ani wypędzać Evandry ze swojego dworu, choć młoda półwila rzeczywiście w ostatnich dniach została zepchnięta na drugi plan, to wcale nie trwało to długo - przez pierwszy miesiąc był tylko przy niej, przez znaczą część maja - był tylko przy niej. - Zapominasz o lepszych chwilach, bo nadeszły gorsze - oznajmił, dopiero teraz unosząc ku niej spojrzenie, usiłując odnaleźć spojrzenie jej błękitnych oczu własnym. Drżące usta, przepełniony niepokojem ton głosu, winien być ostrożniejszy - igrał z nią, ufając, że przykrywka rezerwatu wystarczy, by uśpić jej czujność, przeliczył się. Zniósł jej dalsze słowa w milczeniu, ale słuchając, usiłując wyłapać z nich sens, który pozwoli mu uspokoić jej wile kaprysy, nie potrzebował ich, ani dziś, ani jutro.
- Byłem przy tobie, kiedy zbudziłaś się ze zbyt długiego snu - oznajmił, nieco łagodniej, jej śladem dopiero teraz, kiedy znajdowała się już w pewnej odległości, wstając ze swojego krzesła. Był głodny, ale nie zdąży zjeść tego śniadania - nie zamierzał jednak czynić jej o to wyrzutów. Podszedł ku niej, wolnym, spokojnym krokiem, nie chcąc jej wystraszyć. - Byłem przy tobie, kiedy włożyłem ci obrączkę na palec - dodał, znalazłszy się tuż obok uchwyciwszy jej ramię w uścisk dłoni, zachodząc za jej plecy, by uchwycić również drugie ramię. - Jestem przy tobie również teraz - mówił dalej, powoli zaciskając uścisk palców na jej ramionach, ciągnąc je w tył, by rozluźnić spięte mięśnie; była drobna, krucha i delikatna, lecz duchem pozostawała znacznie silniejsza. - I będę już zawsze - bo złączyli się ze sobą po grób i nie zamierzał tego łańcucha zrywać, sam tego chciał, sam jej pragnął, sam ją tutaj doprowadził. - Bo pokochałem cię osiem lat temu - szepnął, nachylając się nad jej ramieniem, bliżej szyi, unosząc lekko dłoń, z zamiarem odgarnięcia srebrnych kosmyków włosów za jej ucho - bo kocham cię wciąż niezmiennie - choć w moim życiu pojawiła się inna kobieta, choć moje serce skruszyło sie na dwoje, pozostając wierne dwóm kobietom, choć nie jesteś już jedyna. - Bo jesteś moją żoną i matką mojego dziecka - czy istniała trwalsza więź? Czy cokolwiek mogło zerwać tą - najistotniejszą - scalającą ród, który od zawsze był dla niego najważniejszy? Obejmował ją od tyłu, nie był w stanie patrzeć jej w oczy - tak prościej było ją okłamywać. Lub nie mówić całej prawdy. - To dzięki tobie mój ród przetrwa - doceniał to, chciał, żeby wiedziała: brzmienność, którą nosiła, znaczyła bardzo wiele. - To ty jesteś najpiękniejszą kobietą w królestwie - półwili czar, młode ciało, iskra w błękitnym oku, syreni powab, nie, nie kłamał, Deirdre dawała rozkosz jego ciału, Evandra oczom. Wypuścił kosmyk jej włosów z rąk, zsuwając obie dłonie na jej wąską talię, pierwszy raz wyczuwał ją taką za dnia, nieusztywnioną gorsetem - podczas ciąży nie było to wskazane. - To nie jest kara dla ciebie, rozłąka jest karą dla mnie, bo nie dopilnowałem spraw rezerwatu. Nie przygotowałem się na ten atak - zapewnił ją, przesuwając dłonie na jej brzuch, obejmując własne dziecko; przylgnąwszy do niej bliżej, przychyliwszy ją ku sobie tak, by wsparła na nim ciężar swojego ciała, choć odrobinę; żelazny uścisk był ciepły, ale nie pozwalał się z niego wymknąć. - Wolałbym spędzić ten czas z tobą, moją piękną młodą żoną, kobietą, którą kocham całe życie, a która wreszcie stała się moja - Oparł policzek na jej głowie, wtulając ją w siebie mocniej, był tu, był tutaj dla niej, niezmiennie, zawsze. - Ale nie mogę - tak prościej było kłamać - mam obowiązki, którym muszę sprostać, bo tylko, jeżeli to zrobię, ty i nasze dziecko będziecie cieszyć się pozycją, na którą zasługujecie. Urodziłem się w zaszczytach i w zaszczytach umrę, pozostawiając naszemu dziecku dziedzictwo, którego będzie jedynym godnym dziedzicem - przyrzekł, tym razem nie kłamiąc, im mocniej stabilizowała się jego pozycja, tym mocniej pragnął wzbić ją wyżej: i odnaleźć w rodzinie miejsce, które traktowane byłoby z honorem, na jaki zasługiwał wcześniej jego ojciec. - Przepraszam - szepnął, choć tylko on wiedział, za co tak naprawdę przeprasza. I przepraszał szczerze, choć nie zamierzał się zmienić, bo ani tego nie chciał ani tego nie potrafił. - To potrwa jeszcze jakiś czas.
- Twój niepokój byłby zasadny, gdybyś nie wiedziała, gdzie byłem, najdroższa - odparł, powoli, wyraźnie artykułując każde słowo, zwracając się do niej trochę jak do dziecka, które nie jest w stanie niczego pojąć. Rzeczywiście, takie wrażenie dzisiaj sprawiała. Jednocześnie, w jego głosie zabrzmiało coś pojednawczego, zupełnie jakby rozumiał bezzasadne lęki żony. Była brzemienna i nosiła pod sercem jego dziecko, winien jej był wsparcie, nawet wtedy, kiedy pogrążała się w związanym z tym szaleństwie, w końcu miała ofiarować dar życia jego pierworodnemu. - Jestem twoim mężem i należy mi się szacunek - sparafrazował jej słowa, obracając je na własną korzyść; to ona na niego napadała, to ona witała go niewylewnie, to ona nie pozwalała mu w spokoju zjeść śniadania po nużącej nocy, to wreszcie ona stawiała między nimi tego ranka mur, przez który żadne z nich nie potrafiło przeskoczyć. A on - jedynie dbał o swoje obowiązki, co próbował jej przetłumaczyć. Ne było to prawdą, ale tej wersji zamierzał się trzymać - i do tej wersji zamierzał ją przekonać. - Osiemdziesiąt siedem - odparł, poczyniwszy w głowie odpowiedni rachunek wystarczająco szybko, nie minęło wszak dostatecznie dużo czasu, by zdołał zapomnieć datę - była dla niego ważna, cementowała jego pozycję w rodzinie i, naturalnie, ofiarowała mu wilę na własność, na zawsze, po kres: pragnął tego. Widział jej cień, czuł jej ciało poderwane w górę, ale spojrzał na nią dopiero po chwili - samemu zostając w fotelu, umyślnie pozwalając jej na tę chwilową złudną przewagę, którą bardzo szybko by utraciła, gdyby podążył jej śladem. - Przysięgałem ci opiekę, obronę i miłość - nie wypierał się tego, bynajmniej, nie zamierzał zaniedbywać małżeńskich obowiązków ani wypędzać Evandry ze swojego dworu, choć młoda półwila rzeczywiście w ostatnich dniach została zepchnięta na drugi plan, to wcale nie trwało to długo - przez pierwszy miesiąc był tylko przy niej, przez znaczą część maja - był tylko przy niej. - Zapominasz o lepszych chwilach, bo nadeszły gorsze - oznajmił, dopiero teraz unosząc ku niej spojrzenie, usiłując odnaleźć spojrzenie jej błękitnych oczu własnym. Drżące usta, przepełniony niepokojem ton głosu, winien być ostrożniejszy - igrał z nią, ufając, że przykrywka rezerwatu wystarczy, by uśpić jej czujność, przeliczył się. Zniósł jej dalsze słowa w milczeniu, ale słuchając, usiłując wyłapać z nich sens, który pozwoli mu uspokoić jej wile kaprysy, nie potrzebował ich, ani dziś, ani jutro.
- Byłem przy tobie, kiedy zbudziłaś się ze zbyt długiego snu - oznajmił, nieco łagodniej, jej śladem dopiero teraz, kiedy znajdowała się już w pewnej odległości, wstając ze swojego krzesła. Był głodny, ale nie zdąży zjeść tego śniadania - nie zamierzał jednak czynić jej o to wyrzutów. Podszedł ku niej, wolnym, spokojnym krokiem, nie chcąc jej wystraszyć. - Byłem przy tobie, kiedy włożyłem ci obrączkę na palec - dodał, znalazłszy się tuż obok uchwyciwszy jej ramię w uścisk dłoni, zachodząc za jej plecy, by uchwycić również drugie ramię. - Jestem przy tobie również teraz - mówił dalej, powoli zaciskając uścisk palców na jej ramionach, ciągnąc je w tył, by rozluźnić spięte mięśnie; była drobna, krucha i delikatna, lecz duchem pozostawała znacznie silniejsza. - I będę już zawsze - bo złączyli się ze sobą po grób i nie zamierzał tego łańcucha zrywać, sam tego chciał, sam jej pragnął, sam ją tutaj doprowadził. - Bo pokochałem cię osiem lat temu - szepnął, nachylając się nad jej ramieniem, bliżej szyi, unosząc lekko dłoń, z zamiarem odgarnięcia srebrnych kosmyków włosów za jej ucho - bo kocham cię wciąż niezmiennie - choć w moim życiu pojawiła się inna kobieta, choć moje serce skruszyło sie na dwoje, pozostając wierne dwóm kobietom, choć nie jesteś już jedyna. - Bo jesteś moją żoną i matką mojego dziecka - czy istniała trwalsza więź? Czy cokolwiek mogło zerwać tą - najistotniejszą - scalającą ród, który od zawsze był dla niego najważniejszy? Obejmował ją od tyłu, nie był w stanie patrzeć jej w oczy - tak prościej było ją okłamywać. Lub nie mówić całej prawdy. - To dzięki tobie mój ród przetrwa - doceniał to, chciał, żeby wiedziała: brzmienność, którą nosiła, znaczyła bardzo wiele. - To ty jesteś najpiękniejszą kobietą w królestwie - półwili czar, młode ciało, iskra w błękitnym oku, syreni powab, nie, nie kłamał, Deirdre dawała rozkosz jego ciału, Evandra oczom. Wypuścił kosmyk jej włosów z rąk, zsuwając obie dłonie na jej wąską talię, pierwszy raz wyczuwał ją taką za dnia, nieusztywnioną gorsetem - podczas ciąży nie było to wskazane. - To nie jest kara dla ciebie, rozłąka jest karą dla mnie, bo nie dopilnowałem spraw rezerwatu. Nie przygotowałem się na ten atak - zapewnił ją, przesuwając dłonie na jej brzuch, obejmując własne dziecko; przylgnąwszy do niej bliżej, przychyliwszy ją ku sobie tak, by wsparła na nim ciężar swojego ciała, choć odrobinę; żelazny uścisk był ciepły, ale nie pozwalał się z niego wymknąć. - Wolałbym spędzić ten czas z tobą, moją piękną młodą żoną, kobietą, którą kocham całe życie, a która wreszcie stała się moja - Oparł policzek na jej głowie, wtulając ją w siebie mocniej, był tu, był tutaj dla niej, niezmiennie, zawsze. - Ale nie mogę - tak prościej było kłamać - mam obowiązki, którym muszę sprostać, bo tylko, jeżeli to zrobię, ty i nasze dziecko będziecie cieszyć się pozycją, na którą zasługujecie. Urodziłem się w zaszczytach i w zaszczytach umrę, pozostawiając naszemu dziecku dziedzictwo, którego będzie jedynym godnym dziedzicem - przyrzekł, tym razem nie kłamiąc, im mocniej stabilizowała się jego pozycja, tym mocniej pragnął wzbić ją wyżej: i odnaleźć w rodzinie miejsce, które traktowane byłoby z honorem, na jaki zasługiwał wcześniej jego ojciec. - Przepraszam - szepnął, choć tylko on wiedział, za co tak naprawdę przeprasza. I przepraszał szczerze, choć nie zamierzał się zmienić, bo ani tego nie chciał ani tego nie potrafił. - To potrwa jeszcze jakiś czas.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Sądziła, że nic nie będzie w stanie złagodzić bólu serca, że sprawa jest przegrana, że ten poranek zasnują czarne chmury, te same, które widziała na horyzoncie ostatniego wieczoru kwietnia, a które przyniosły wyłącznie cierpienie choroby i rozłąkę z rzeczywistością - ale znów się pomyliła. Osiemdziesiąt siedem; nie liczyła, ale wierzyła mu a w jej błękitnych oczach zalśniło zdziwienie, chwilowa trzeźwość, wydzierająca z jej rąk naostrzony pretensjami oręż. Mówił rozsądnie, mówił spokojnie, nie podejmując pełnej emocji polemiki. Musiała się odwrócić, już nie tylko dlatego, że nie mogła na niego patrzeć, ale dlatego, że z każdym jego statecznym i celnym słowem, uderzającym w budowaną podczas samotnych nocy paranoję, coraz mocniej, oprócz gniewu, czuła wstyd. Nie znosiła przyznawania racji, unosiła się dumą; była lady Lestrange, od najmłodszych lat winę za jej błędy ponosiły służki i skrzaty, później zrzucała odpowiedzialność na barki zapatrzonych w nią rówieśników, by dopiero niedawno dojrzeć na tyle, by przyjąć ciężar dorosłości ze zrozumieniem. Myliła się, mogła to robić, nie dlatego, że była tylko kobietą, ale dlatego, że półwile geny mąciły w głowie, przy najdrobniejszych drgnieniach nastroju domagając się spopielenia całego świata wokół. Urażona, nadąsana, zraniona, wcześniej, za panieńskich czasów, brnęłaby na ślepo w walkę z własnymi urojeniami, zbijając każdy argument Rosiera - lecz dziś była jego żoną, była matką, była dziedziczką rodu, który przyjął ją w swym domu tak, jakby od zawsze tam należała, dbając o nią jak o własną córkę.
Milczała, a każde zdanie wypowiedziane cichym, stanowczym tonem, przez Tristana, uspokajało rozkołatane serce, drażniąc jednocześnie poczucie nieomylności i wywołując zakłopotanie. Zadarła głowę do góry, chcąc pokazać, że dalej jej nie przekonał, choć w głębi serca lód potwornie samotnych nocy roztapiał się coraz szybciej. Przyjęła go w domu z pretensjami, powitała go bez wdzięczności, obrzuciła własnymi problemami, nie zachowując się tak, jak przystało na podziwianą żonę. Samotna i tęskniąca, miała prawo do przesady, chciała znów przywołać swoją słabość, ale w momencie, w którym już otwierała usta, by wyrzucić z siebie jeszcze trochę gasnącego żaru, znalazł się tuż przy niej. Za nią, opiekuńczo otaczając ramieniem, delikatnie i zdecydowanie, dając jej wsparcie i poczucie bliskości, którego tak niecierpliwie wypatrywała. Szarpnęła się łagodnie, lecz tylko dla formalności, dla wypełnienia kobiecego obowiązku podtrzymywania pozorów obruszenia, po sekundzie ściśle przylegając do jego ciała, skupiona na każdym drobnym dotyku, na nacisku dłoni, na jego zapachu, w którym przestała doszukiwać się obcych naleciałości. Rezerwat, to na pewno to; nowe terraria z egzotycznymi kwiatami, mającymi zapewnić pojmanej smoczycy najlepsze warunki dla aklimatyzacji - dlaczego nie ugryzła się w język wcześniej? Dlaczego nie poczekała, dlaczego nie posłuchała rad matki, wychowującej ją na lady dumną, ale i posłuszną zarazem, mającą przynieść dumę rodzinie? Zamiast zgarbić się pod ciężarem wyrzutów sumienia, wyprostowała się jednak, spijając każde wyszeptane słowo, zalepiające słodyczą każdą drobną ranę. Od dawna nie mówił do niej tak pięknie, od dawna - tak jasno i szczerze, już nie kryjąc się za metaforami poezji, a wyznając jej uczucia wprost, gorąco, jak sprzed dnia ślubu. Uśmiechnęła się, słabo i smutno, westchnęła też cicho, lecz musiał to słyszeć i poczuć w rozluźniającym się ciele, tak ściśle przylegającym do niego. Pasującym tylko do tego mężczyzny. Ojca jej dziecka. Wzruszenie chwyciło ją za gardło, gdy ciepła dłoń dotknęła jej brzucha - nie upatrywała w tym geście zaborczości lub gwałtowności, której się obawiała, jedynie troski, tęsknoty, jaką także czuł - a na jaką niewdzięcznie pozostawała ślepa.
- Tristanie - zaczęła miękko i tkliwie - jakby prosząc, by przestał - pod koniec jego wyznań, przejęta i wzruszona, pewna, że jej błękitne oczy zawilgotniały. Nic już nie zostało po wcześniejszym gniewie, jedynie wstyd, że znów uległa własnym słabościom, chcąc obarczyć go własnymi kaprysami. W głębi duszy pragnęła, by mówił dalej, budowała na pochlebstwach pewność siebie, promieniała nie tylko własnym, ale i odbitym blaskiem, umacniała łączącą ich więź. Widział to i doceniał, widział ją - taką, jaka chciała dla niego być, piękna i silna, nosząc pod sercem dziedzica rodu Rosierów, kochana, podziwiana i jedyna. Drgnęła, gdy usłyszała kolejne słowo: przeprosiny, przebijające ją sztyletem chłodu, całkowicie gaszącego pożogę pretensji i urazy. Blade policzki ponownie się zarumieniły, tym razem ze wstydu - uspokojona, ukołysana w jego ramionach, widziała jasno skalę swych pretensjonalnych oskarżeń. - Proszę - szepnęła, próbując oswobodzić się z jego uścisku, nie po to jednak, by odejść, a po to, by odwrócić się do niego przodem, spoglądając w górę, z miłością i żalem, unosząc do jego ust palec. - Nie mów już nic więcej, kochany - poprosiła, drżąca i złagodzona, o zupełnie innym spojrzeniu, ba, nawet rysach, niż przed momentem, gdy ciskała w niego burzowym wzrokiem. - Nie powitałam cię tak, jak przystało na żonę, zachowałam się karygodnie - wyznała cicho, przyznawanie się do błędu ciągle sprawiało jej trudność, ale łagodne słowa, padające z jej ust, były szczere, poruszone, dyktowane szybko bijącym sercem. - Po prostu...tak bardzo mi cię brakuje - dodała już bezgłośnie, obrysowując opuszką palca jego wargi, później dotykając policzka, pieszczotliwie, tęsknie, zawstydzona bardziej swym poprzednim zachowaniem niż tym wyrazem czułości. Chciała odpowiedzieć tym samym, przeprosić go, lecz duma nie pozwalała na to do końca - choć przecież byłby głupcem, gdyby nie zauważył, że żałuje każdego rozżalonego ataku. - I tak bardzo boję się o nas; że zawiodę, że nie podołam - wyszeptała, wiedziona nagłym zaufaniem, rozczulona jego przemową, otwierającą ją z pięknej muszli, by odsłonić wrażliwe wnętrze. Bała się o ich dziecko, o to, że zawiedzie że je straci, że zaprzepaści ich szczęście, przeklęta śmiertelną chorobą. Nie wypowiedziała jednak tego wprost, po prostu wtulając policzek w jego pierś, dłonie zaciskając na barkach, by znów być bliżej niego: jej opoki, podpory, jej męża, gwaranta bezpieczeństwa. Zaufała mu, oddała mu się: jakże mogła w niego zwątpić? - Lecz będę silniejsza, najdroższy, nieustraszona - tak jak ty, w pracy i rozłące z nami. I przejdziemy przez ten trudny czas razem - dodała już silniej, z mocą; rzadko pozwalała sobie na okazywanie słabości i nawet teraz, poruszona do głębi, skupiała się na tym, by nie być dla Tristana ciężarem. By nieść nadzieję, dla niego i dla ich syna. By rozkwitnąć w pełni na ziemi, jaka została jej podarowana, by cieszyć go i zachwycać. Anomalie się uspokoją, pozycja męża ugruntuje, tak samo jak jej zdrowie - przetrwają to, ich miłość była silniejsza od wszelkich przeciwieństw, a Tristan - znacznie mądrzejszy, dojrzalszy, potrafiący ukoić jej lęki i na nowo uczynić swoją, podbić drżące serce, wynieść na piedestał. Opuściła dłonie w dół, splatając palce z jego, nie odsunęła się jednak dalej, ciągle wtulona w niego, w chwili słabości, wdychając ten znajomy i zarazem obcy zapach - pewna, że w końcu pokocha i tę obcą nutę, przypominającą jej od tej pory każde z wypowiedzianych przez niego słów odnowionej, miłosnej przysięgi.
Milczała, a każde zdanie wypowiedziane cichym, stanowczym tonem, przez Tristana, uspokajało rozkołatane serce, drażniąc jednocześnie poczucie nieomylności i wywołując zakłopotanie. Zadarła głowę do góry, chcąc pokazać, że dalej jej nie przekonał, choć w głębi serca lód potwornie samotnych nocy roztapiał się coraz szybciej. Przyjęła go w domu z pretensjami, powitała go bez wdzięczności, obrzuciła własnymi problemami, nie zachowując się tak, jak przystało na podziwianą żonę. Samotna i tęskniąca, miała prawo do przesady, chciała znów przywołać swoją słabość, ale w momencie, w którym już otwierała usta, by wyrzucić z siebie jeszcze trochę gasnącego żaru, znalazł się tuż przy niej. Za nią, opiekuńczo otaczając ramieniem, delikatnie i zdecydowanie, dając jej wsparcie i poczucie bliskości, którego tak niecierpliwie wypatrywała. Szarpnęła się łagodnie, lecz tylko dla formalności, dla wypełnienia kobiecego obowiązku podtrzymywania pozorów obruszenia, po sekundzie ściśle przylegając do jego ciała, skupiona na każdym drobnym dotyku, na nacisku dłoni, na jego zapachu, w którym przestała doszukiwać się obcych naleciałości. Rezerwat, to na pewno to; nowe terraria z egzotycznymi kwiatami, mającymi zapewnić pojmanej smoczycy najlepsze warunki dla aklimatyzacji - dlaczego nie ugryzła się w język wcześniej? Dlaczego nie poczekała, dlaczego nie posłuchała rad matki, wychowującej ją na lady dumną, ale i posłuszną zarazem, mającą przynieść dumę rodzinie? Zamiast zgarbić się pod ciężarem wyrzutów sumienia, wyprostowała się jednak, spijając każde wyszeptane słowo, zalepiające słodyczą każdą drobną ranę. Od dawna nie mówił do niej tak pięknie, od dawna - tak jasno i szczerze, już nie kryjąc się za metaforami poezji, a wyznając jej uczucia wprost, gorąco, jak sprzed dnia ślubu. Uśmiechnęła się, słabo i smutno, westchnęła też cicho, lecz musiał to słyszeć i poczuć w rozluźniającym się ciele, tak ściśle przylegającym do niego. Pasującym tylko do tego mężczyzny. Ojca jej dziecka. Wzruszenie chwyciło ją za gardło, gdy ciepła dłoń dotknęła jej brzucha - nie upatrywała w tym geście zaborczości lub gwałtowności, której się obawiała, jedynie troski, tęsknoty, jaką także czuł - a na jaką niewdzięcznie pozostawała ślepa.
- Tristanie - zaczęła miękko i tkliwie - jakby prosząc, by przestał - pod koniec jego wyznań, przejęta i wzruszona, pewna, że jej błękitne oczy zawilgotniały. Nic już nie zostało po wcześniejszym gniewie, jedynie wstyd, że znów uległa własnym słabościom, chcąc obarczyć go własnymi kaprysami. W głębi duszy pragnęła, by mówił dalej, budowała na pochlebstwach pewność siebie, promieniała nie tylko własnym, ale i odbitym blaskiem, umacniała łączącą ich więź. Widział to i doceniał, widział ją - taką, jaka chciała dla niego być, piękna i silna, nosząc pod sercem dziedzica rodu Rosierów, kochana, podziwiana i jedyna. Drgnęła, gdy usłyszała kolejne słowo: przeprosiny, przebijające ją sztyletem chłodu, całkowicie gaszącego pożogę pretensji i urazy. Blade policzki ponownie się zarumieniły, tym razem ze wstydu - uspokojona, ukołysana w jego ramionach, widziała jasno skalę swych pretensjonalnych oskarżeń. - Proszę - szepnęła, próbując oswobodzić się z jego uścisku, nie po to jednak, by odejść, a po to, by odwrócić się do niego przodem, spoglądając w górę, z miłością i żalem, unosząc do jego ust palec. - Nie mów już nic więcej, kochany - poprosiła, drżąca i złagodzona, o zupełnie innym spojrzeniu, ba, nawet rysach, niż przed momentem, gdy ciskała w niego burzowym wzrokiem. - Nie powitałam cię tak, jak przystało na żonę, zachowałam się karygodnie - wyznała cicho, przyznawanie się do błędu ciągle sprawiało jej trudność, ale łagodne słowa, padające z jej ust, były szczere, poruszone, dyktowane szybko bijącym sercem. - Po prostu...tak bardzo mi cię brakuje - dodała już bezgłośnie, obrysowując opuszką palca jego wargi, później dotykając policzka, pieszczotliwie, tęsknie, zawstydzona bardziej swym poprzednim zachowaniem niż tym wyrazem czułości. Chciała odpowiedzieć tym samym, przeprosić go, lecz duma nie pozwalała na to do końca - choć przecież byłby głupcem, gdyby nie zauważył, że żałuje każdego rozżalonego ataku. - I tak bardzo boję się o nas; że zawiodę, że nie podołam - wyszeptała, wiedziona nagłym zaufaniem, rozczulona jego przemową, otwierającą ją z pięknej muszli, by odsłonić wrażliwe wnętrze. Bała się o ich dziecko, o to, że zawiedzie że je straci, że zaprzepaści ich szczęście, przeklęta śmiertelną chorobą. Nie wypowiedziała jednak tego wprost, po prostu wtulając policzek w jego pierś, dłonie zaciskając na barkach, by znów być bliżej niego: jej opoki, podpory, jej męża, gwaranta bezpieczeństwa. Zaufała mu, oddała mu się: jakże mogła w niego zwątpić? - Lecz będę silniejsza, najdroższy, nieustraszona - tak jak ty, w pracy i rozłące z nami. I przejdziemy przez ten trudny czas razem - dodała już silniej, z mocą; rzadko pozwalała sobie na okazywanie słabości i nawet teraz, poruszona do głębi, skupiała się na tym, by nie być dla Tristana ciężarem. By nieść nadzieję, dla niego i dla ich syna. By rozkwitnąć w pełni na ziemi, jaka została jej podarowana, by cieszyć go i zachwycać. Anomalie się uspokoją, pozycja męża ugruntuje, tak samo jak jej zdrowie - przetrwają to, ich miłość była silniejsza od wszelkich przeciwieństw, a Tristan - znacznie mądrzejszy, dojrzalszy, potrafiący ukoić jej lęki i na nowo uczynić swoją, podbić drżące serce, wynieść na piedestał. Opuściła dłonie w dół, splatając palce z jego, nie odsunęła się jednak dalej, ciągle wtulona w niego, w chwili słabości, wdychając ten znajomy i zarazem obcy zapach - pewna, że w końcu pokocha i tę obcą nutę, przypominającą jej od tej pory każde z wypowiedzianych przez niego słów odnowionej, miłosnej przysięgi.
I show not your face but your heart's desire
Ton jej głosu był kojący, Tristan z uwagą wsłuchiwał się w jego brzmienie, usiłując wyłapać jakiekolwiek oznaki niepewności; nie chciał, żeby Evandra znała prawdę, nie chciał, by dowiedziała się o Deirdre, nie chciał, by czuła się zdradzana - nie chciał widzieć jej odrzuconej, oszukanej i zdradzonej. Pomimo odważnych słów Fantine, Tristan wciąż kochał Evandrę - nie była w jego sercu jedyną, ale cieszyła jego oczy i uszy doskonałą prezencją, słowiczym głosem, niebywałymi zdolnościami gry na instrumentach; była prawdziwą damą, którą chciał mieć przy sobie - tak samo piękną, ufną i oddaną. Wiedział, że tańczył nad przepaścią, że mógł popełnić błąd w każdej chwili - i wiedział też, że nie może sobie na to pozwolić. Jego młoda żona była jak cenny kwiat, który odpowiednio pielęgnowany rozkwitał w pełni - ale łatwo mógł zwiędnąć. Nie chciał widzieć jej zniszczonej, chciał widzieć ją brylującą pośród innych lady naturalną gracją, wdziękiem i powabem. Była jego trofeum, którego zadaniem było wzbudzać zachwyt innych i podkreślać pozycję samego Tristana. A zaokrąglony brzuch Evandry - był tej pozycji gwarantem, pozostało jedynie oczekiwanie na płeć dziecka. Zdrowe rumieńce na jej policzkach jedynie dodawały jej uroku.
Rozpostarł lekko ramiona, pozwalając wyswobodzić jej się z uścisku - zgodnie z jej życzeniem - nie rozpostarł ich jednak szeroko, gotów uchwycić ją w każdej chwili, gdyby Evandra zamierzała uczynić coś niestosownego. Odwróciła się jednak w jego stronę - spojrzał jej w oczy, kiedy przytknęła palec do jego warg, powracając dłońmi na jej talię - chwytając ją mocno rękoma, wyczuwając jedwabistą skórę pod grubą, ale niewzmocnioną szorstkim gorsetem suknią. Powoli zbierał ją w dłoniach, przyciągając tym samym bliżej siebie, ciało do ciała, milcząc zgodnie z jej słodką prośbą. Wzruszone przyznanie się do błędu, łagodniejsze lico, spojrzał na nią równie łagodnie - wspaniałomyślnie wybaczając jej tę wyimaginowaną karygodną niesubordynację. Wyrzuty sumienia były przyjaciółmi umiejętnej manipulacji, nie chciał ich tuszować - wzmacniając jedynie ich pozytywny przekaz.
- Najdroższa... - odezwał się szeptem, ciepło, kiedy odjęła palec od jego ust. Przyciągnął ją ku sobie bliżej, zanurzając usta w srebrzystych włosach, na jej głowie rozkosznie wtulonej w jego pierś. Uwielbiał zapach jej perfum, choć - a może właśnie dlatego - że nosił w sobie nutę tych, które niegdyś zdobiły drugą z jego kobiet. - Jestem przy tobie i jestem dla ciebie - zapewnił ją, wspierając brodę o jej czoło. - Dla was - poprawił się, z zastanowieniem, wciąż trudno mu było myśleć o tym w ten sposób, że serce nowego członka rodziny w zasadzie już biło - choć nikt nie zdołał go jeszcze poznać. - Czeka cię najtrudniejsza, a zarazem najważniejsza próba każdej kobiety, to naturalne, że jesteś przerażona - Przesunął dłonie na jej plecy, zamykając w bezpiecznym, silnym uścisku. - Ale podołasz, tak jak twoja matka i babka, podołasz, jako moja żona. - Wspomniał słowa młodszej z sióstr - czy wiedza o Deirdre naprawdę by ją zabiła? Istniało takie prawdopodobieństwo, tym bardziej - nie mogła się o tym dowiedzieć. Odetchnął nad jej głową, unosząc spojrzenie za okno, ku falującej morskiej toni, w której odbijał się blask wschodzącego słońca. Pasowała do tego miejsce - jako idealne uzupełnienie zapierającego dech w piersi krajobrazu, przy niej był jedynie mdłym tłem.
- Też za tobą tęsknię - zapewnił, choć tęsknoty nie czuł, porwany obowiązkami i rozdarty między dwoma kobietami zwracał się ku tej, ku której w danej chwili odczuwał większe pragnienie. Chciał ją jednak uspokoić, zapewnić o swojej miłości, wyprzeć negatywne, niepotrzebne myśli, sprowadzić na nią spokój, na który zasługiwała. - Ale pamiętaj, że myślami zawsze jestem przy tobie, przy was. - Wspomnienie nagiego ciała Deirdre jak żywe stanęło przed jego oczyma. Z twarzą zawieszoną ponad jej głową, niewidoczną dla niej samej, nie musiał nawet próbować przybierać żadnej maski - to znacznie ułatwiało. - Nie musisz być nieustraszona - dodał, zawijając na palec kosmyk jej włosów - będę za nas oboje. Jesteśmy w tym razem, Evandro, nie jesteś sama. I nigdy nie będziesz. - Jego żoną była wszak na zawsze. Na wieczność. Po grób - a nawet dłużej, złożeni wszak również zostaną razem.
Został z nią, trwając w czułym uścisku, pełnym niepokoju i dziwnych uczuć, które choć odczuwali oboje, to w dwie różne strony. Został z nią, chowając ją w klatce ramion przed gniewem i niesprawiedliwością świata, przed przeznaczeniem i przyszłością, przed obawami; niesłusznymi, błahymi, nieistotnymi. Pomoże jej przez to wszystko przejść, z pewnością.
/zt x2
Rozpostarł lekko ramiona, pozwalając wyswobodzić jej się z uścisku - zgodnie z jej życzeniem - nie rozpostarł ich jednak szeroko, gotów uchwycić ją w każdej chwili, gdyby Evandra zamierzała uczynić coś niestosownego. Odwróciła się jednak w jego stronę - spojrzał jej w oczy, kiedy przytknęła palec do jego warg, powracając dłońmi na jej talię - chwytając ją mocno rękoma, wyczuwając jedwabistą skórę pod grubą, ale niewzmocnioną szorstkim gorsetem suknią. Powoli zbierał ją w dłoniach, przyciągając tym samym bliżej siebie, ciało do ciała, milcząc zgodnie z jej słodką prośbą. Wzruszone przyznanie się do błędu, łagodniejsze lico, spojrzał na nią równie łagodnie - wspaniałomyślnie wybaczając jej tę wyimaginowaną karygodną niesubordynację. Wyrzuty sumienia były przyjaciółmi umiejętnej manipulacji, nie chciał ich tuszować - wzmacniając jedynie ich pozytywny przekaz.
- Najdroższa... - odezwał się szeptem, ciepło, kiedy odjęła palec od jego ust. Przyciągnął ją ku sobie bliżej, zanurzając usta w srebrzystych włosach, na jej głowie rozkosznie wtulonej w jego pierś. Uwielbiał zapach jej perfum, choć - a może właśnie dlatego - że nosił w sobie nutę tych, które niegdyś zdobiły drugą z jego kobiet. - Jestem przy tobie i jestem dla ciebie - zapewnił ją, wspierając brodę o jej czoło. - Dla was - poprawił się, z zastanowieniem, wciąż trudno mu było myśleć o tym w ten sposób, że serce nowego członka rodziny w zasadzie już biło - choć nikt nie zdołał go jeszcze poznać. - Czeka cię najtrudniejsza, a zarazem najważniejsza próba każdej kobiety, to naturalne, że jesteś przerażona - Przesunął dłonie na jej plecy, zamykając w bezpiecznym, silnym uścisku. - Ale podołasz, tak jak twoja matka i babka, podołasz, jako moja żona. - Wspomniał słowa młodszej z sióstr - czy wiedza o Deirdre naprawdę by ją zabiła? Istniało takie prawdopodobieństwo, tym bardziej - nie mogła się o tym dowiedzieć. Odetchnął nad jej głową, unosząc spojrzenie za okno, ku falującej morskiej toni, w której odbijał się blask wschodzącego słońca. Pasowała do tego miejsce - jako idealne uzupełnienie zapierającego dech w piersi krajobrazu, przy niej był jedynie mdłym tłem.
- Też za tobą tęsknię - zapewnił, choć tęsknoty nie czuł, porwany obowiązkami i rozdarty między dwoma kobietami zwracał się ku tej, ku której w danej chwili odczuwał większe pragnienie. Chciał ją jednak uspokoić, zapewnić o swojej miłości, wyprzeć negatywne, niepotrzebne myśli, sprowadzić na nią spokój, na który zasługiwała. - Ale pamiętaj, że myślami zawsze jestem przy tobie, przy was. - Wspomnienie nagiego ciała Deirdre jak żywe stanęło przed jego oczyma. Z twarzą zawieszoną ponad jej głową, niewidoczną dla niej samej, nie musiał nawet próbować przybierać żadnej maski - to znacznie ułatwiało. - Nie musisz być nieustraszona - dodał, zawijając na palec kosmyk jej włosów - będę za nas oboje. Jesteśmy w tym razem, Evandro, nie jesteś sama. I nigdy nie będziesz. - Jego żoną była wszak na zawsze. Na wieczność. Po grób - a nawet dłużej, złożeni wszak również zostaną razem.
Został z nią, trwając w czułym uścisku, pełnym niepokoju i dziwnych uczuć, które choć odczuwali oboje, to w dwie różne strony. Został z nią, chowając ją w klatce ramion przed gniewem i niesprawiedliwością świata, przed przeznaczeniem i przyszłością, przed obawami; niesłusznymi, błahymi, nieistotnymi. Pomoże jej przez to wszystko przejść, z pewnością.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Po zasnutym deszczowymi chmurami niebie snuł się ledwie widoczny księżyc, próbując rzucić jasny blask na Château Rose, bezskutecznie. Spowity gęstą mgłą pałac w Dover pogrążony był w sennej ciszy, pozwalając mieszkańcom na niezmącony udręką spoczynek.
Nie wszyscy jednak spoczęli już w miękkich pieleszach. Jedną z czuwających wciąż osób była jasnowłosa czarownica, której myśli dalekie były od beztroskich. Spędzony w ptaszarni z kuzynką czas przyniósł chwilowe ukojenie. Na krótki czas zdołała odepchnąć niepokój i poczucie osamotnienia, wsparcie Octavii okazało się być nieocenionym dla zszarganych nerwów Evandry. Lady Lestrange skorzystała z gościnności i została w Kent, zajmując jedną z gościnnych komnat. Półwila pożegnała ją życzeniem dobrej nocy, ale zamiast udać się do własnej sypialni, zatrzymała się przy sąsiadujących do niej drzwiach. Zapukała, a słysząc w odpowiedzi głuchą ciszę, chwyciła za klamkę by wniknąć do środka. Nie była zaskoczona zastaną pustką, nieobecność lorda nestora zdawała się być niejako wpisana w życie Château Rose, jak i jej własne. Nie było powodu, by mieć mu to za złe, wszak mieli własne obowiązki; tym bardziej cieszyła się na każde ich spotkanie.
Bezsenność była jej przyjaciółką, nie sposób było stwierdzić jak długo czekała w ciszy - kwadrans, godzinę, dwie? Siedziała w ciepłym blasku świec, długie paznokcie wybijały prosty, jednostajny rytm na blacie okrągłego stolika. Zawieszone w przestrzeni spojrzenie świadczyło o nieobecności umysłu. W zakamarkach opuchniętych oczu gnieździł się smutek, lecz przetoczone tego dnia łzy zdawały się sięgnąć ostatniego z możliwych limitów. Spod zmęczonych powiek miała nie wydostać się już ani jedna słona kropla.
Nawet po całym, przepełnionym trudem dniu prezentowała niemal nienagannie. Zmięta przy dolnym brzegu spódnica nie nosiła śladów piasku. Złote pantofle znalazły swoje miejsce pod stolikiem, zostawiając stopy bose. Poły miękkiego, szarego kardiganu przesłaniały zapinaną na misternie zdobione guziki bluzkę. Między kosmykami jasnych, rozpuszczonych włosów, jakie przerzuciła przez jedno ramię, błąkało się wciąż echo morskiego wiatru.
Zwilżyła spierzchnięte wargi, sięgając po kielich z białym winem, jakiego w komnatach Tristana było pod dostatkiem. Alkohol tępił ból, lecz kłamstwem było, że pomagał zapomnieć. Nie drgnęła na dźwięk przesuwanych zakładek w zamku drzwi, cierpliwie czekała, aż Tristan zamknie je za sobą. W ciągu ostatnich miesięcy zmieniało się jej nastawienie do męża. Wyszła z przestrachu, który nakazywał powstrzymywać się przed zdradzeniem skrywanych myśli. Z coraz większą śmiałością zwracała się ku niemu, bez lęku o krzywe spojrzenie, jakie niegdyś zamknęłoby ją w sobie na długi czas.
- Wiedziałeś, że tak się stanie, prawda? - spytała spokojnym tonem, bez cienia oskarżenia, zupełnie jakby w kilka godzin zdołała nie tylko pogodzić się z myślą, że śmierć brata nie była złym koszmarem, ale i poczyniła dalsze kroki w kierunku odrzucenia żałoby.
Powoli odwróciła się na obitym aksamitem krześle, by bose palce ułożonej jednej nogi na drugą skierowane były ku wyjściu. Uniosła błękitne spojrzenie w poszukiwaniu twarzy Tristana. Czy wieść o tym, co wydarzyło się na wybrzeżu przy Thorness Manor zdążyła obejść już cały świat? Stojący przed nią małżonek był zwykle tym, który miał wszystko pod kontrolą, a przynajmniej takie wrażenie starał się sprawiać. Evandra nawet przez moment nie zwątpiła w to, że musiał wiedzieć.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Najczęściej wieczorami zatrzymywały go obowiązki, kiedy odbijał się od rezerwatu - cenne smoki należało teraz chronić szczególnie - i spraw związanych z hrabstwem, po którym wciąż błąkały się rebelianckie bojówki, aż do zobowiązań wobec coraz bardziej wymagającego Czarnego Pana, który nie przebaczał błędów. Tego wieczoru szukał jednak odpoczynku w objęciach wiernej kochanki, w słodkim zapachu bryzy otulającym zaciszne wybrzeże przy Białej Willi, a kiedy znalazł się na korytarzach rodzinnego dworu pora była już dość późna, by uznać, że dwór śnił. Zdążył napotkać Clauda, który powiadomił go o nocnym gościu, ale kuzynka Evandry nie wydała mu się bynajmniej gościem niespodziewanym. Echo niosło stukot niskich obcasów jego butów, kiedy przemierzał korytarz już do swoich komnat; zostawiwszy płaszcz i rękawice lokajowi, pozostał w codziennej czarodziejskiej szacie, na którą składała się spięta skórzanym pasem czarna tunika o dwóch rzędach złotych guzików i spodnie wpuszczone w cholewy wysokich jeździeckich butów, w których zwykle poruszał się po terenie smoczego rezerwatu. Na jego dłoni pobłyskiwały - jak zawsze - dwa pierścienie, oba będące symbolami wierności rodzinie, ślubna obrączka i rodowy sygnet nestora. Drzwi swoich komnat pchnął zdecydowanym gestem, zatrzymując się jednak w pół kroku, gdy dostrzegł postać Evandry.
Badawcze spojrzenie w pierwszej chwili starało się wychwycić z jej profilu jak najwięcej szczegółów, gdy wolniejszym i spokojniejszym już gestem zamykał za sobą drzwi, dostrzegając oznaki zmęczenia na jej twarzy; nie będąc jednak pewnym, czy były wynikiem emocji, czy zbyt późnej pory tego spotkania. Wzrok instynktownie podążył za ruchem, prześlizgując się wzdłuż wyciągniętych ku niemu bosych stóp, błądząc po fakturze jej jasnej skóry. Uniósł się ku jej twarzy niechętnie, krótko po tym, jak zadała pytanie niepozbawione znaczenia - którego jednak nie rozumiał. Czy to możliwe, by dowiedziała się, gdzie zdarzało mu się znikać wieczorami? W tonie jej głosu wybrzmiewało coś przygnębiającego, zupełnie jakby zdążyła pogodzić się z żalem, który on przeoczył. Pochwycił w końcu spojrzenie jej błękitnych oczu, teraz dopiero dostrzegając opuchliznę i zaczerwienienie - na jego twarzy rysowała się powaga nie zdradzająca wiele nadto. Mogła mieć wiele powodów, by zadać podobne pytanie, tak jak mogła mieć wiele powodów do łez. Czy on sam wywołał te emocje - nie wiedział. Wszedł głębiej do komnaty spokojnym krokiem, zbliżając się do stolika, przy którym zasiadła, by równie nieśpiesznym gestem ująć kryształową karafkę i dolać jej wina, a następnie wypełnić własny kielich. Nie zajął miejsca obok, wciąż stał.
- Że zostanie zesłana na banicję z wyspy? - zapytał, odkładając butelkę, a ujmując naczynie. Żadne drgnienie twarzy nie zdradzało rozbawienia, choć sens słów nie niósł powagi, Octavia od zawsze była odważna w czynach, ale przecież nikt nie posądziłby jej o zdradę, po której zresztą nie otrzymałaby pomocy w Dover. Dobrze wiedział, że tylko odwiedzała Evandrę, lecz gdy dostrzegł stan żony, zaczynał pojmować, że jej nocleg akurat dzisiaj nie był pewnie całkowitym dziełem przypadku. - Podejrzewałem, ale nie wiedziałem. Nie obawiaj się, znajdzie tu schronienie - dodał, przenosząc ku niej wciąż badawcze spojrzenie. Nie pytała przecież o swojego gościa. Więc - o co lub o kogo?
Badawcze spojrzenie w pierwszej chwili starało się wychwycić z jej profilu jak najwięcej szczegółów, gdy wolniejszym i spokojniejszym już gestem zamykał za sobą drzwi, dostrzegając oznaki zmęczenia na jej twarzy; nie będąc jednak pewnym, czy były wynikiem emocji, czy zbyt późnej pory tego spotkania. Wzrok instynktownie podążył za ruchem, prześlizgując się wzdłuż wyciągniętych ku niemu bosych stóp, błądząc po fakturze jej jasnej skóry. Uniósł się ku jej twarzy niechętnie, krótko po tym, jak zadała pytanie niepozbawione znaczenia - którego jednak nie rozumiał. Czy to możliwe, by dowiedziała się, gdzie zdarzało mu się znikać wieczorami? W tonie jej głosu wybrzmiewało coś przygnębiającego, zupełnie jakby zdążyła pogodzić się z żalem, który on przeoczył. Pochwycił w końcu spojrzenie jej błękitnych oczu, teraz dopiero dostrzegając opuchliznę i zaczerwienienie - na jego twarzy rysowała się powaga nie zdradzająca wiele nadto. Mogła mieć wiele powodów, by zadać podobne pytanie, tak jak mogła mieć wiele powodów do łez. Czy on sam wywołał te emocje - nie wiedział. Wszedł głębiej do komnaty spokojnym krokiem, zbliżając się do stolika, przy którym zasiadła, by równie nieśpiesznym gestem ująć kryształową karafkę i dolać jej wina, a następnie wypełnić własny kielich. Nie zajął miejsca obok, wciąż stał.
- Że zostanie zesłana na banicję z wyspy? - zapytał, odkładając butelkę, a ujmując naczynie. Żadne drgnienie twarzy nie zdradzało rozbawienia, choć sens słów nie niósł powagi, Octavia od zawsze była odważna w czynach, ale przecież nikt nie posądziłby jej o zdradę, po której zresztą nie otrzymałaby pomocy w Dover. Dobrze wiedział, że tylko odwiedzała Evandrę, lecz gdy dostrzegł stan żony, zaczynał pojmować, że jej nocleg akurat dzisiaj nie był pewnie całkowitym dziełem przypadku. - Podejrzewałem, ale nie wiedziałem. Nie obawiaj się, znajdzie tu schronienie - dodał, przenosząc ku niej wciąż badawcze spojrzenie. Nie pytała przecież o swojego gościa. Więc - o co lub o kogo?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Tkwienie w bezsilności było zbyt męczące, by oddawać się jej bez końca. Zawieszenie między strachem a podjęciem działań trwało zdecydowanie zbyt długo, stając się dokuczliwym towarzyszem. Wyklarowanie sytuacji z bratem miało być jednym z pierwszych kroków ku poszerzeniu świadomości i większego zrozumienia. Czy to jej upór był na tyle silny, czy też jego mury zbyt słabe, by nie poddać się naciskowi? Przyjęła swój żal, wiedząc że czasu nie cofnie, nie zapobiegnie śmierci Francisa. Nie mogła uchronić go przed katastrofą, jaką sam na siebie ściągał. Nawet gdyby raz udało się go przestrzec, nie było pewności, że nie zrobi tego ponownie.
Powiodła spojrzeniem do męskiej dłoni ujmującej szkło, skupiła je na jasnym, spływającym po ściankach kielichów alkoholu. In vino veritas. Jak bardzo zbliżą się dziś do prawdy - zagłębią się w szczegóły czy zaledwie musną wierzchołek usypywanej przez lata góry?
Posągowa powaga Tristana nie skruszała nawet na chwilę, zupełnie jakby był przygotowany, by w jej obecności trzymać gardę, nie dopuścić do odsłonięcia. Po przeprowadzonej przed miesiącem rozmowie sądziła, że sięgają po nową, czystą kartę. Znów dała popis swej łatwowierności, oczekiwała zbyt drastycznych zmian po swej długiej absencji, zapominając że na zdobycie zaufania potrzeba więcej czasu.
Pytanie nie przywołało skojarzenia z Octavią, przeoczyła zaimek, wyraźnie wskazujący jak bardzo rozmijają się w swoim rozumieniu. Kuzynkę pożegnała przy drzwiach komnaty gościnnej, jednocześnie zostawiając myśli o niej na poranek następnego dnia. Przyzwolenie na udzielenie schronienia zmarłemu okazało się być na tyle abstrakcyjne, by zwrócić jej uwagę na powstałą sprzeczność. Nie przypuszczała, że będzie z nią w pełni szczery, był wszak mistrzem władania słowem. Unik z jego strony był bardziej, niż pewny, ale nie mógł przecież odsuwać jej bez końca. A przynajmniej taką miała nadzieję.
- Banicję? - powtórzyła za nim cicho, ściągając brwi. O ironio. - A więc to w taki sposób wyciągasz konsekwencje za nieposłuszeństwo. - Nie było tajemnicą, jak bardzo się ze sobą nie zgadzali, jednak tego dnia z ust Francisa nie padły słowa oskarżenia w kierunku Tristana. ”Uratował mnie, podarował mi życie”, powtarzał, a Evandra z każdą chwilą traciła wiarę w tak szumnie wychwalaną łaskawość męża. - Dusza mego brata nigdy nie zazna spokoju, czy wieczna tułaczka jest według ciebie dobrym rozwiązaniem? - Do lekkiej melodii zakradła się fałszywa nuta, głos czarownicy zadrżał. Podjęta próba trzymania nerwów na wodzy z wolna przestawała zdawać egzamin, zwłaszcza gdy dziwnym sposobem drażnił ją nawet jego ton.
Pierwszy raz była świadkiem mocy egzekwujących warunki przysięgi wieczystej - czy dusza zdrajcy zawsze pozostawała w ludzkim świecie, by przypominać sobie i innym o popełnionych błędach, być przestrogą dla niewiernych? Czy świadomość, że to własne wybory doprowadziły go do tak tragicznego końca, miała być dlań nieskończoną pokutą? Ujęła nóżkę kielicha, przysuwając go bliżej siebie.
- Skąd ta decyzja? Nie wierzę, że nie było innych możliwości. - Choć już nic nie można było zmienić, wciąż szukała rozwiązań. Chciała znaleźć winnych, łudząc się, że pomoże to skoncentrować złość, a z czasem i przynieść spokój.
Powiodła spojrzeniem do męskiej dłoni ujmującej szkło, skupiła je na jasnym, spływającym po ściankach kielichów alkoholu. In vino veritas. Jak bardzo zbliżą się dziś do prawdy - zagłębią się w szczegóły czy zaledwie musną wierzchołek usypywanej przez lata góry?
Posągowa powaga Tristana nie skruszała nawet na chwilę, zupełnie jakby był przygotowany, by w jej obecności trzymać gardę, nie dopuścić do odsłonięcia. Po przeprowadzonej przed miesiącem rozmowie sądziła, że sięgają po nową, czystą kartę. Znów dała popis swej łatwowierności, oczekiwała zbyt drastycznych zmian po swej długiej absencji, zapominając że na zdobycie zaufania potrzeba więcej czasu.
Pytanie nie przywołało skojarzenia z Octavią, przeoczyła zaimek, wyraźnie wskazujący jak bardzo rozmijają się w swoim rozumieniu. Kuzynkę pożegnała przy drzwiach komnaty gościnnej, jednocześnie zostawiając myśli o niej na poranek następnego dnia. Przyzwolenie na udzielenie schronienia zmarłemu okazało się być na tyle abstrakcyjne, by zwrócić jej uwagę na powstałą sprzeczność. Nie przypuszczała, że będzie z nią w pełni szczery, był wszak mistrzem władania słowem. Unik z jego strony był bardziej, niż pewny, ale nie mógł przecież odsuwać jej bez końca. A przynajmniej taką miała nadzieję.
- Banicję? - powtórzyła za nim cicho, ściągając brwi. O ironio. - A więc to w taki sposób wyciągasz konsekwencje za nieposłuszeństwo. - Nie było tajemnicą, jak bardzo się ze sobą nie zgadzali, jednak tego dnia z ust Francisa nie padły słowa oskarżenia w kierunku Tristana. ”Uratował mnie, podarował mi życie”, powtarzał, a Evandra z każdą chwilą traciła wiarę w tak szumnie wychwalaną łaskawość męża. - Dusza mego brata nigdy nie zazna spokoju, czy wieczna tułaczka jest według ciebie dobrym rozwiązaniem? - Do lekkiej melodii zakradła się fałszywa nuta, głos czarownicy zadrżał. Podjęta próba trzymania nerwów na wodzy z wolna przestawała zdawać egzamin, zwłaszcza gdy dziwnym sposobem drażnił ją nawet jego ton.
Pierwszy raz była świadkiem mocy egzekwujących warunki przysięgi wieczystej - czy dusza zdrajcy zawsze pozostawała w ludzkim świecie, by przypominać sobie i innym o popełnionych błędach, być przestrogą dla niewiernych? Czy świadomość, że to własne wybory doprowadziły go do tak tragicznego końca, miała być dlań nieskończoną pokutą? Ujęła nóżkę kielicha, przysuwając go bliżej siebie.
- Skąd ta decyzja? Nie wierzę, że nie było innych możliwości. - Choć już nic nie można było zmienić, wciąż szukała rozwiązań. Chciała znaleźć winnych, łudząc się, że pomoże to skoncentrować złość, a z czasem i przynieść spokój.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Komnaty Tristana
Szybka odpowiedź