Wybrzeże
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Wybrzeże
Biała Willa mieści się tuż nad morskim brzegiem - wyspa jest na tyle mało zamieszkana, że zagarnięcie kawałku brzegu nie spotkało się z oporem, a dodatkowe zaklęcia, dzięki którym mugole nawet nie próbują się tutaj zapuszczać, pomagają utrzymać to miejsce w ciszy i bezpieczeństwie. Brzeg wydaje się ponury, dziki, ciężkie morskie fale stanowią doskonały pokaz potężnych sił przyrody. Pobliskie skały od lat służyły za artystyczną inspirację. Niewielki fragment brzegu sztucznie usypano miękkim piaskiem.
Czuł lekkie pulsowanie głowy, kiedy otworzył oczy. Nie otaczało go Dover, znajome mury Białej Willi, pustej i należącej już do niego, pachniały spokojem, odpoczynkiem i beztroską. Wiedział, że obok leżała kobieta, ale w pierwszej chwili nawet na nią nie spojrzał, opuszczając powieki z powrotem na kilka wciąż przyśpieszonych uderzeń pogubionego serca. Wciąż otwarte drzwi na balkon ciskały do środka chłodne poranne powietrze pachnące szumiącym morzem, silniejsze od wszechobecnego metalicznego zapachu krwi. Smoczy pazur, pazur Deirdre, miał wrażenie, że nie pamiętał wszystkiego, co wydarzyło się zeszłej nocy, ale pamiętał dość, by stwierdzić, że była to jedna z najbardziej namiętnych i przepełnionych pasją nocy w całym jego raczej barwnym życiu.
Było wcześnie, promienie słońca ledwie przebłyskiwały od wschodu, przecinając nocne ciemności - podniósł się, zrzucając nogi z łóżka; dopiero, kiedy spiął mięśnie, poczuł głęboką ranę na barku, odruchowo sięgając do niej dłonią - zostały krwawe ślady - niedbale otarł ją o białe prześcieradło, odpychając się od niego rękoma do chwiejnej pozycji stojącej, dopiero teraz oglądając się na nagie, alabastrowe ciało Deirdre, na dłużej zatrzymując wzrok na krwi wokół jej ust. Cicho przeklął, kiedy nachylił się nad nią, żeby wyszarpać spod jej ciała skórzany pas, jednym, szybkim ruchem - cichy jęk prawdopodobnie nie był oznaką przebudzenia. Ubrał spodnie, zarzucił na ramiona rozpiętą koszulę, tak, by nie podrażnić rany i zacisnął rękę na czarodziejskiej szacie, którą przerzucił przez zdrowe ramię, bez słowa wychodząc z pomieszczenia z zawahaniem, czy najpierw powinien zjawić się na rodzinnym dworze, by nie budzić niepotrzebnych podejrzeń, czy może rozsądniej będzie skierować się od razu do rezerwatu. Najchętniej wróciłby do łóżka - ledwo stał na nogach, leniwie zszedł po schodach, kątem oka dostrzegając w pośpiechu zastawiany przez skrzatkę stół - nie mógł patrzeć na jedzenie, ale podszedł bliżej, chwytając nóżkę kielicha wypełnionego wodą, wypił ją jednym haustem. Prymulka bezzwłocznie uzupełniła puste naczynie, obejrzał się, dostrzegając ją znikającą na schodach - najwyraźniej Deirdre nosiła śniadanie do łóżka, jego zwyczaje znała - w rodowej posiadłości brakiem taktu byłoby spożyć posiłek bez towarzystwa domowników i inaczej niż w jadalni. Dostrzegł zawieszone lustro - podszedł więc bliżej, zawieszając spojrzenie na otwartej ranie, zakrzepła krew spływała w dół trzema strugami, a mięso wypełzało znad nieapetycznie poszarpanej skóry. Musiał z tym coś zrobić, nie założy na to ubrania - będzie go drażniło cały dzień. Może podejdzie do medyka w rezerwacie, stary Anthony radził sobie z poparzeniami, to i z tym powinien - a przy odrobinie szczęścia nie odważy się zapytać, skąd na jego barku wzięły się ślady ludzkich zębów. To w lustrze dostrzegł sylwetkę Deirdre przemykającą korytarzem, otulona czarnym materiałem w półmroku przypominała senną zjawę. Nie zauważyła go, kiedy obrócił głowę - już jej nie było. Przez chwilę się wahał, mógł po prostu zniknąć, zapomnieć, odejść - mógł udawać, że wcale nie spędził w Białej Willi nocy, że nie jest rozleniwiony po rozkoszy, której cień przekuwał boleśnie jego głowę i bark. Spojrzał raz jeszcze na rozstawione jedzenie, Prymulka dobrze się spisywała - było skromniej niż w Chatue Rose, ale nie słabiej jakościowo, wynosiła posiłki z dworu. Sięgnął do misy z owocami, odrywając z kiści obfitą garść winogron, przerzucił też szatę przez oparcie pobliskiego krzesła, uprzednio wyjmując z niej jednego papierosa, którego zapalił, póki miał w zasięgu ręki różdżkę znajdującą się w kieszeni porzuconego odzienia, i z petem ściskanym między zębami - ruszył za nią, nie musiał jej widzieć, szła w kierunku werandy, na której dostrzegł otwarte drzwi do ogrodu - rozgryzając jeden z owoców, podążył jej śladem, wkrótce wychodząc na miękką piaszczystą plażę. Nieśpiesznie, z oddali obserwując jej sylwetkę.
Czarny materiał zsunął się z jej ramion, odsłaniając łopatki, wkrótce został porwany przez wiatr, odkrywając jej nagość, jak czarna nimfa, gorąca i ciemna, narwana groźna namiętności, kąciki jego ust uniosły się wyżej w wilczym uśmiechu, kiedy wspomnienia nabierały żywszych, głównie szkarłatnych barw. Wiatr porwał jej czarne włosy, a krystaliczne perły wody trysnęły malowniczą kaskadą, kiedy zanurzyła się w morzu. Było jeszcze bardzo wcześnie, a rezerwat z całą pewnością nie wybuchnie, jeśli odrobinę się spóźni. W każdym razie - na pewno nie wybuchnie bardziej, niż już to zrobił. Przegryzł drugi owoc, wciąż trzymając ich garść, ruszając piaskiem w kierunku brzegu, Deirdre w wodzie przypominała rusałkę- choć na co dzień nie potrafił porównać jej z prawdziwą wilą, nie była przecież wcale podobna do Evandry, to rzucona w nieokiełznany morski żywioł, dzika i naga, widziała mu się jak legendarna krwawa duszka, raczej z tych, którymi straszy się dzieci. Zjawa - eterycznie nieuchwytna i niepowtarzalna jak powiew wiatru ciskającego piaskiem po oczach. Wziął głęboki oddech, powietrze orzeźwiało, sprowadzało na ziemię i wyrywało ze szponów rozleniwionej senności, cuciło - po zbyt pięknej nocy. Wiatr rozrzucił kosmyki jego włosów, kiedy przystanął na płaskiej skali w pobliżu głębin, ku którym zmierzała Deirdre. Ocean mógłby się od niej wiele nauczyć, drapieżności, wewnętrznej siły i uporu. Nieprzewidywalności.
Doskonałości, wypuścił z ust kłąb szarego dymu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
W jednej sekundzie płonęła żywcem, z przerażeniem obserwując kruszącą się, żarzącą, czarną skórę, odpadającą od własnych kości, w drugiej - z takim samym strachem wpatrywała się w jasny baldachim łoża, przez dłuższą chwilę nie mogąc rozróżnić snu od jawy. Ogień w dalszym ciągu lizał jej nagie ciało, pokrywając je dreszczami, poszarpane zgięcie łokcia piekło jeszcze silniej a wykręcone ręce drętwiały, pozbawiając ją możliwości uchronienia się od upadku. Nieistniejącego, nie opadała przecież w mrok a wiatr smagający jej spoconą twarz przynosił ukojenie rześkim chłodem. To był tylko sen, fikcja zbudowana na zaniepokojonej podświadomości, napędzanej narkotykiem, bardzo powoli wypłukującym się z krwi. Deirdre gwałtownie usiadła, przyciskając zakrwawioną dłoń do gardła i dopiero delikatny dotyk opuszek upewnił ją, że faktycznie może odetchnąć; nabrała głęboko powietrza, przymykając oczy i starając się zapamiętać usypujący się spod jej powiek koszmar. Smok, oczywiście, nieznośny skwar, upał, winogrona, słodycz muzy i niewolnicy - pokręciła gwałtownie głową, gwałtownie przenosząc wzrok na lewą nogę, na której lśniła złota bransoleta. Ciągle znajdowała się w przerażającym śnie? Sięgnęła do ozdoby dłońmi, ale drżące palce nie mogły natrafić na zapięcie - może nie było go wcale, może nie mogła go znaleźć, może nie ona decydowała o pozbyciu się drogiego prezentu; nieważne, szybko zaprzestała prób histerycznego pozbycia się z siebie upokarzającej biżuterii. Naprawdę pozwoliła mu na jej założenie? Na co jeszcze się zgodziła - i co powiedziała? Wspomnienia nocy rozmywały się w wizjach ze snu; czuła się wściekła i głodna, rozpalona i ukołysana jednocześnie, zirytowana własną niepewnością i dezorientacją. Wstała z łóżka, ignorując prześcieradła uwalane krwią, porzuconą strzykawkę i wąski rzemień, dziwnie pasujący do sinego cienia na ramieniu. Nieobecność Tristana w ogóle jej nie zdziwiła: gdyby nie krwawe ślady, znaczące ciało, byłaby pewna, że on także był elementem snu - bardziej prawdopodobne wydawało się jednak opuszczenie Białej Willi tuż po wczorajszym spotkaniu. Dobrze, nie musiał widzieć jej w tym stanie, zresztą, może do wieczora uda się jej zsunąć z siebie bransoletę i pozbyć potwornego gorąca, przeżerającego ją od środka szatańską pożogą. Usta miała suche i posklejane krwią - rozpoznawała ją po smaku, z trudem oblizując spierzchnięte wargi - a skóra parzyła do środka, przeszywając mięśnie niezdrowym ciepłem. Istniała jedna droga ukojenia pożaru, oczywista, towarzysząca jej od dwóch dni nieustannym szumem: niewiele myśląc narzuciła na ramiona czarny szlafrok, bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby okrycia swej nagości - w drzwiach sypialni minęła się z Prymulką, usłużnie przynoszącą jej jedzenie; zignorowała tacę, czuła się syta - niejednoznacznymi doświadczeniami, powracającymi trudnym do ułożenia echem. Nienawidziła utraty kontroli a wczoraj, z dużym prawdopodobieństwem, pozbyła się jej całkowicie; frustrowało ją to, wzmagając tylko targający nią ogień, szatańską pożogę, utrudniającą zebranie myśli w logiczną całość.
Minęła korytarz, zgrabnie zbiegła ze schodów, wychodząc przez werandę do bujnie rozkwitającego ogrodu, gdzieniegdzie zniszczonego potężnymi podmuchami ostatnich wichur. Odchodzących w niepamięć? Powietrze pachniało inaczej a wznoszące się leniwie znad horyzontu słońce nie przesłaniały żadne chmury - upał i lodowaty wiatr przynosiły wyładowania, lecz dzień zapowiadał się pogodnie; Deirdre przyjmowała tę anomalię instynktownie, bez większego zastanowienia, marząc tylko o tym, by znaleźć się w chłodnej, morskiej toni. Wkrótce szorstki piasek oblepił jej bose stopy oraz zsunięty z ramion materiał peniuaru; zanim porwał go kolejny podmuch, owinął się wokół jej smukłych łydek. Nie kłopotała się przytrzymywaniem materiału, bez zawahania wchodząc do wody. Cudownie chłodnej, rześkiej, orzeźwiającej - z jej ust wydarł się pomruk ulgi. Zrobiła jeszcze kilka kroków i zanurzyła się całkowicie, nurkując pod wyjątkowo spokojną tego poranka taflą; fale rozbijały się o brzeg leniwie i stosunkowo nisko, słona woda drażniła zgięcie łokcia, ale najważniejsze, że przynosiła ukojenie i złagodzenie nieznośnego płomienia. Deirdre przepłynęła jeszcze kilka metrów, czując, jak jej serce spowalnia do zdrowszego rytmu a czoło przestaje pulsować gorączką; przekręciła się na plecy, przez chwilę pozwalając po prostu unosić się wodzie. Dopiero w tej pozycji zorientowała się, że nie znajduje się na wybrzeżu sama - na skalistym, wbitym kamiennym klinem w morze, brzegu, stał Tristan. A może była to kolejna fatamorgana? Ponownie zanurzyła głowę pod wodą, chcąc otrzeźwieć całkowicie, lecz gdy znów znalazła się na powierzchni, sylwetka mężczyzny wcale nie zniknęła, stając się wręcz wyraźniejsza - fale spychały Deirdre bliżej skalistego brzegu a nie piaszczystej plaży. Mogłaby zignorować towarzystwo, ale ucieczka przed konfrontacją oznaczałaby tchórzostwo - musiała stawić czoła nieoczywistym konsekwencjom wczorajszej nocy. Podpłynęła nieśpiesznie bliżej szarej skały, czując się coraz lepiej: chłodna woda gasiła gorączkę, chłodziła napięte mięśnie, usprawniała oddychanie i chociaż Dei i tak bardziej przypominała topielicę o podkrążonych oczach z niepokojącymi źrenicami, to wewnętrznie odżywała po spustoszeniu szatańskiej pożogi.
- Zbłądziłeś, sir? - spytała miękko, choć ochryple, gdy znalazła się już tuż obok, przytrzymując się brzegu skały, nieco wynurzona ponad powierzchnię - woda nie była tu bardzo głęboka, lecz ledwie wyczuwała grunt pod stopami, świadoma, że jeśli przesunie się odrobinę w tył, utraci kontakt z podłożem. Niezbyt ją to przerażało, w dalszym ciągu znajdowała się blisko brzegu, potrafiła także pływać - nie wyczynowo, ale spokojne morze nie stanowiło wyzwania. W odróżnieniu od dwuznacznej konwersacji; zgubił drogę, nie powinien być teraz w dworze, u boku królowej swego lśniącego od jasnych włosów haremu? Czuła irytację i satysfakcję jednocześnie; na nowo dzika i nieokiełznana, lekko uśmiechnięta - i nieświadoma nieświadoma, że zaschnięta wczoraj krew rozmyła się teraz wokół jej ust żywą plamą czerwieni. Zacisnęła wargi, widząc w ręku Tristana winogrona - dlaczego ciągle jawa mieszała się z coraz bardziej logicznym snem? Zamierzała ironicznie podziękować za przyniesienie jej śniadania, lecz coś nakazało jej przełknąć sarkastyczną prowokację - lepki strach, smakujący winem i krwią, sugerował nieprzekraczanie wyśnionych granic. Przeniosła spojrzenie z owocu na jego bladą twarz, nie prezentował się najlepiej a rozpięta koszula odsłaniała krwawe miejsce na barku, napełniające ją nagłym zadowoleniem. - Chodź. Jest rozkosznie - zasugerowała, zgrabnie manewrując między rozkazem a prośbą; była pewna, że chłodna woda pomoże mu wytrzeźwieć w pełni - a przy okazji bezpośrednia bliskość ukróci ryzyko powracania rozmową do słów, które mogła wypowiedzieć - wybłagać? - minionej nocy. Nie chciała poruszać tego tematu; w oczach Tristana błyszczało coś trudnego do sklasyfikowania, pewność siebie przemieszana z wilczą, groźną satysfakcją - a to nigdy nie wróżyło dobrze. - Poczujesz się lepiej - dodała już konkretniej, odsuwając się nieco od skały, rzucając mu ostatnie spojrzenie - z wyraźnie niższej pozycji, ale równie oczywiście: prowokujące.
Minęła korytarz, zgrabnie zbiegła ze schodów, wychodząc przez werandę do bujnie rozkwitającego ogrodu, gdzieniegdzie zniszczonego potężnymi podmuchami ostatnich wichur. Odchodzących w niepamięć? Powietrze pachniało inaczej a wznoszące się leniwie znad horyzontu słońce nie przesłaniały żadne chmury - upał i lodowaty wiatr przynosiły wyładowania, lecz dzień zapowiadał się pogodnie; Deirdre przyjmowała tę anomalię instynktownie, bez większego zastanowienia, marząc tylko o tym, by znaleźć się w chłodnej, morskiej toni. Wkrótce szorstki piasek oblepił jej bose stopy oraz zsunięty z ramion materiał peniuaru; zanim porwał go kolejny podmuch, owinął się wokół jej smukłych łydek. Nie kłopotała się przytrzymywaniem materiału, bez zawahania wchodząc do wody. Cudownie chłodnej, rześkiej, orzeźwiającej - z jej ust wydarł się pomruk ulgi. Zrobiła jeszcze kilka kroków i zanurzyła się całkowicie, nurkując pod wyjątkowo spokojną tego poranka taflą; fale rozbijały się o brzeg leniwie i stosunkowo nisko, słona woda drażniła zgięcie łokcia, ale najważniejsze, że przynosiła ukojenie i złagodzenie nieznośnego płomienia. Deirdre przepłynęła jeszcze kilka metrów, czując, jak jej serce spowalnia do zdrowszego rytmu a czoło przestaje pulsować gorączką; przekręciła się na plecy, przez chwilę pozwalając po prostu unosić się wodzie. Dopiero w tej pozycji zorientowała się, że nie znajduje się na wybrzeżu sama - na skalistym, wbitym kamiennym klinem w morze, brzegu, stał Tristan. A może była to kolejna fatamorgana? Ponownie zanurzyła głowę pod wodą, chcąc otrzeźwieć całkowicie, lecz gdy znów znalazła się na powierzchni, sylwetka mężczyzny wcale nie zniknęła, stając się wręcz wyraźniejsza - fale spychały Deirdre bliżej skalistego brzegu a nie piaszczystej plaży. Mogłaby zignorować towarzystwo, ale ucieczka przed konfrontacją oznaczałaby tchórzostwo - musiała stawić czoła nieoczywistym konsekwencjom wczorajszej nocy. Podpłynęła nieśpiesznie bliżej szarej skały, czując się coraz lepiej: chłodna woda gasiła gorączkę, chłodziła napięte mięśnie, usprawniała oddychanie i chociaż Dei i tak bardziej przypominała topielicę o podkrążonych oczach z niepokojącymi źrenicami, to wewnętrznie odżywała po spustoszeniu szatańskiej pożogi.
- Zbłądziłeś, sir? - spytała miękko, choć ochryple, gdy znalazła się już tuż obok, przytrzymując się brzegu skały, nieco wynurzona ponad powierzchnię - woda nie była tu bardzo głęboka, lecz ledwie wyczuwała grunt pod stopami, świadoma, że jeśli przesunie się odrobinę w tył, utraci kontakt z podłożem. Niezbyt ją to przerażało, w dalszym ciągu znajdowała się blisko brzegu, potrafiła także pływać - nie wyczynowo, ale spokojne morze nie stanowiło wyzwania. W odróżnieniu od dwuznacznej konwersacji; zgubił drogę, nie powinien być teraz w dworze, u boku królowej swego lśniącego od jasnych włosów haremu? Czuła irytację i satysfakcję jednocześnie; na nowo dzika i nieokiełznana, lekko uśmiechnięta - i nieświadoma nieświadoma, że zaschnięta wczoraj krew rozmyła się teraz wokół jej ust żywą plamą czerwieni. Zacisnęła wargi, widząc w ręku Tristana winogrona - dlaczego ciągle jawa mieszała się z coraz bardziej logicznym snem? Zamierzała ironicznie podziękować za przyniesienie jej śniadania, lecz coś nakazało jej przełknąć sarkastyczną prowokację - lepki strach, smakujący winem i krwią, sugerował nieprzekraczanie wyśnionych granic. Przeniosła spojrzenie z owocu na jego bladą twarz, nie prezentował się najlepiej a rozpięta koszula odsłaniała krwawe miejsce na barku, napełniające ją nagłym zadowoleniem. - Chodź. Jest rozkosznie - zasugerowała, zgrabnie manewrując między rozkazem a prośbą; była pewna, że chłodna woda pomoże mu wytrzeźwieć w pełni - a przy okazji bezpośrednia bliskość ukróci ryzyko powracania rozmową do słów, które mogła wypowiedzieć - wybłagać? - minionej nocy. Nie chciała poruszać tego tematu; w oczach Tristana błyszczało coś trudnego do sklasyfikowania, pewność siebie przemieszana z wilczą, groźną satysfakcją - a to nigdy nie wróżyło dobrze. - Poczujesz się lepiej - dodała już konkretniej, odsuwając się nieco od skały, rzucając mu ostatnie spojrzenie - z wyraźnie niższej pozycji, ale równie oczywiście: prowokujące.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zbłądził. Poniekąd, błądziło się przecież przypadkiem, a on sam wlazł na bagna wiedząc, że podąża za jaskrawym ognikiem, a jednak - nie potrafiąc przeciwstawić się potrzebie dotknięcia jasnego blasku, a im dłużej obserwował jej ciało wygięte w płynnych podwodnych ruchach, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że tego właśnie pragnął. Że pragnął jej. Płynęła jak topielica, o skórze barwy kości słoniowej, początkowo zostawiając po sobie krwistą smugę - pozostałości po namiętnościach poprzedniej nocy. Mógłby częściej spędzać noce w taki sposób - wyzwolona z okowów Wenus Deirdre była jeszcze bardziej namiętną kochanką i choć nosił na piersi niemal wojenne rany, wciąż czuł słodką ekstazę minionej nocy każdym zmysłem, dopiero teraz - wracając do niej również wzrokiem, kiedy wynurzyła się tuż przy skale obok, jak bagnista nimfa, mroczna syrena tak całkiem inna od tej, która leżała dziś nieprzytomna. Dopiero teraz, widząc krew wokół jej bladych zmęczonych ust przypomniał sobie ból wyrywanego mięsa, lecz ból ten nie naznaczał go ani gniewem ani wstrętem, raczej niezdrową i trudną do zdefiniowania coraz bardziej paranoiczną, obłędną fascynacją. Oczywiście, że zbłądził, nie powinno go tutaj być - czuł jednak, że z tego błędu ani nie potrafił ani nie chciał się już wycofać. Czy właśnie tak, mój piękny czarny łabędziu, czuje się człowiek pod klątwą imperiusa? Roześmiał się - krótko i bezdźwięcznie - odchylając głowę lekko w tył, wiatr porwał jego włosy i rozmył szary nikotynowy dym. Jasne obłoki leniwie przesuwały się po rozjaśniającym się przez wschodzące słońce niebie, pokręcił krótko głową, przymykając oczy - wbrew sobie, wbrew myślom, wbrew prawdzie.
- Nie sądzę - odparł z właściwym sobie nieprzyjaznym, wilczym uśmiechem; być może nawet nie kłamał, być może nie mógł wydawać sądów o czymś, co dobrze wiedział. - To mój dom, Deirdre - przypomniał jej, bo przecież nie mógł zgubić się na własnej ziemi. To ona była tutaj nowym elementem, orientalnym zapachem, który nagle zapanował w przestronnych wnętrzach, odświeżając je i dodając im blasku, którego już od dawna nie miały. To ona była tutaj intruzem, czarnym piorunem, który nagle wdarł się i przemocą dokonał eufemicznego przemeblowania. Całkiem podobał mu się ten nowy porządek - przypominała mu agresywną smoczycę, która zaczyna podporządkowywać sobie inne smoki w rezerwacie. Kąciki jego ust uniosły się wyżej na niesubtelne zaproszenie, nie powinien na nie przystawać, mógł się spóźnić - ale jeszcze bardziej nie powinien pokazywać się w rezerwacie w podobnym stanie po nocy spędzonej poza rodową posiadłością. Prowokowała, kusiła, zwodziła, kiedyś wepchnie go to prosto do piekła, ale kiedyś nadejdzie dopiero kiedyś - a dzisiaj chwila wciąż trwała, wybijając rytm hipnotycznym transem upojnej nocy. Papieros nieprzypadkowo wyślizgnął mu się spomiędzy palców i wpadł prosto w morskie odmęty, porwany przez kolejną falę; przegryzł zębami kolejne winogrono, zatrzymując między nimi ostatnie - wciąż patrząc na Deirdre, w czarną otchłań jej demonicznych morderczo pięknych oczu. Dopiero po chwili, wysunął stopy ze skórzanych butów, zostawiając je na skale. Rzadko pozwalał sobie na morskie kąpiele, nie wypadało mu się oddawać podobnym zabawom; świecić bielizną pośród spienionych fal nawet przy zamkniętych terenach plaży przynależnej do rodzinnego dworu, wydawało się degustującą myślą. Najdalej w wodę zapuszczał się jeszcze jako podlotek, zbierając dla sióstr muszle - okazja do wodnych zabaw nadarzyła się w Beuxbatons, w pobliżu kryształowego jeziora, gdzie wielu chłopców spędzało wolny czas - ale nigdy nie oddawał się tym rozrywkom. Może go to nie bawiło, a może miał w tym czasie inne zajęcia. Nawet nie myślał o tym, że nie potrafi pływać - czy zwierzęta nie robią tego instynktownie? Miała rację, woda zapewni orzeźwienie - a jej towarzystwo ukojenie, rzucił spodnie obok butów, zsunął z ramion koszulę, której zbyt lekki materiał porwał wiatr, kiedy zeskakiwał już z krańca wysokiego kamienistego brzegu. A woda była świeża - orzeźwiająca. Chłodna, studząca nieprzerwanie rozpalone ciało i niezdrowe zakusy, na które nie miał czasu. Wciąż trzymał się ręką skały, woda była tutaj głęboka, widział to po Deirdre, ale sam był od niej nieco wyższy, nadchodzące fale podmywały jego brodę - słona woda boleśnie wdarła się do jego rany, na ułamek sekundy wykrzywiając jego twarz w grymasie; przygryzł zęby i wziął głęboki oddech, nim zanurzył głowę, obywając zimną wodą obolałą i zmęczoną głowę. Pod stopami wyraźnie czuł piasek upstrzony ostrymi kamieniami, niewygodne, ale stabilne podłoże. Bark płonął żywym ogniem, palił od środka, skwierczał jak smażone na oleju mięso, na krótko nachylił się nad wodą, zbierając siły, zatrzymując oddech, by zminimalizować uczucie bólu - i gwałtownym ruchem ręki złapał ramię Deirdre, przysuwając ją bliżej siebie; jeszcze nieświadomy, że na wodzie fizyczna siła wcale nie dawała mu przewagi nad jej kocią zwinnością z którą bez trudu poruszała się w morskiej wodzie. Drugą ręką - uchwycił jej kark, jak niesforne kocię, sięgając jej poszarpanych warg własnymi, smakowała metaliczną krwią i smakowała solą, smakowała smoczym pazurem, z którego ostatków oczyszczała się krew; dopiero teraz mogła wyczuć, że wciąż miał w ustach niewielki owoc winogrona - który podał jej pożądliwie. Nie zauważając, że napiera na nią, spychając ją dalej od brzegu.
- Nie sądzę - odparł z właściwym sobie nieprzyjaznym, wilczym uśmiechem; być może nawet nie kłamał, być może nie mógł wydawać sądów o czymś, co dobrze wiedział. - To mój dom, Deirdre - przypomniał jej, bo przecież nie mógł zgubić się na własnej ziemi. To ona była tutaj nowym elementem, orientalnym zapachem, który nagle zapanował w przestronnych wnętrzach, odświeżając je i dodając im blasku, którego już od dawna nie miały. To ona była tutaj intruzem, czarnym piorunem, który nagle wdarł się i przemocą dokonał eufemicznego przemeblowania. Całkiem podobał mu się ten nowy porządek - przypominała mu agresywną smoczycę, która zaczyna podporządkowywać sobie inne smoki w rezerwacie. Kąciki jego ust uniosły się wyżej na niesubtelne zaproszenie, nie powinien na nie przystawać, mógł się spóźnić - ale jeszcze bardziej nie powinien pokazywać się w rezerwacie w podobnym stanie po nocy spędzonej poza rodową posiadłością. Prowokowała, kusiła, zwodziła, kiedyś wepchnie go to prosto do piekła, ale kiedyś nadejdzie dopiero kiedyś - a dzisiaj chwila wciąż trwała, wybijając rytm hipnotycznym transem upojnej nocy. Papieros nieprzypadkowo wyślizgnął mu się spomiędzy palców i wpadł prosto w morskie odmęty, porwany przez kolejną falę; przegryzł zębami kolejne winogrono, zatrzymując między nimi ostatnie - wciąż patrząc na Deirdre, w czarną otchłań jej demonicznych morderczo pięknych oczu. Dopiero po chwili, wysunął stopy ze skórzanych butów, zostawiając je na skale. Rzadko pozwalał sobie na morskie kąpiele, nie wypadało mu się oddawać podobnym zabawom; świecić bielizną pośród spienionych fal nawet przy zamkniętych terenach plaży przynależnej do rodzinnego dworu, wydawało się degustującą myślą. Najdalej w wodę zapuszczał się jeszcze jako podlotek, zbierając dla sióstr muszle - okazja do wodnych zabaw nadarzyła się w Beuxbatons, w pobliżu kryształowego jeziora, gdzie wielu chłopców spędzało wolny czas - ale nigdy nie oddawał się tym rozrywkom. Może go to nie bawiło, a może miał w tym czasie inne zajęcia. Nawet nie myślał o tym, że nie potrafi pływać - czy zwierzęta nie robią tego instynktownie? Miała rację, woda zapewni orzeźwienie - a jej towarzystwo ukojenie, rzucił spodnie obok butów, zsunął z ramion koszulę, której zbyt lekki materiał porwał wiatr, kiedy zeskakiwał już z krańca wysokiego kamienistego brzegu. A woda była świeża - orzeźwiająca. Chłodna, studząca nieprzerwanie rozpalone ciało i niezdrowe zakusy, na które nie miał czasu. Wciąż trzymał się ręką skały, woda była tutaj głęboka, widział to po Deirdre, ale sam był od niej nieco wyższy, nadchodzące fale podmywały jego brodę - słona woda boleśnie wdarła się do jego rany, na ułamek sekundy wykrzywiając jego twarz w grymasie; przygryzł zęby i wziął głęboki oddech, nim zanurzył głowę, obywając zimną wodą obolałą i zmęczoną głowę. Pod stopami wyraźnie czuł piasek upstrzony ostrymi kamieniami, niewygodne, ale stabilne podłoże. Bark płonął żywym ogniem, palił od środka, skwierczał jak smażone na oleju mięso, na krótko nachylił się nad wodą, zbierając siły, zatrzymując oddech, by zminimalizować uczucie bólu - i gwałtownym ruchem ręki złapał ramię Deirdre, przysuwając ją bliżej siebie; jeszcze nieświadomy, że na wodzie fizyczna siła wcale nie dawała mu przewagi nad jej kocią zwinnością z którą bez trudu poruszała się w morskiej wodzie. Drugą ręką - uchwycił jej kark, jak niesforne kocię, sięgając jej poszarpanych warg własnymi, smakowała metaliczną krwią i smakowała solą, smakowała smoczym pazurem, z którego ostatków oczyszczała się krew; dopiero teraz mogła wyczuć, że wciąż miał w ustach niewielki owoc winogrona - który podał jej pożądliwie. Nie zauważając, że napiera na nią, spychając ją dalej od brzegu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wczorajsza noc rozmywała się jak sen, wyciszana kolejnymi, miarowymi uderzeniami łagodnych fal, a Deirdre nie wiedziała, czy powinna kurczowo chronić fakty od zapomnienia, czy też pozwolić im odejść - z nadzieją, że Rosier pamięta równie niewiele, co ona. Wydawał się zaspokojony zaspokojeniem groźnym, dającym przewagę wynikającą z niewiedzy i z nieświadomego podzielenia się czymś ważnym, znaczącym, pozwalającym mu stanąć nad nią jeszcze wyżej. Frustrowało ją to, lecz ogień, dogasający po wczorajszych narkotycznych ekscesach, tlił się coraz spokojniej, ukojony chłodną wodą, obmywającą ciało. Jeszcze nieczujące bólu - jedynie metaforyczne poczucie braku gruntu po stopami potężnie jej doskwierało, lecz do tego musiała się przyzwyczaić: wyrwał ją przecież ze znajomego świata konkretnych planów i ram, spychając w otchłanie nieznanych głębin. Bezkresnego morza możliwości: zadziwiająco spokojnego. Burza przeminęła, pozostawiając po sobie elektryzującą świeżość, przynosząc otrzeźwienie i dodając lekkości, swobody, pozwalając odciąć się od twardego podłoża rozsądku i argumentów, sugerujących natychmiastową analizę zachowania Tristana. Nie zbłądził, przyszedł tutaj, do niej, widocznie został - tuż obok - aż do rana, a teraz niemalże posłusznie słuchał jej łagodnej prośby, ściągając z siebie ubrania i zsuwając się do wody. Ciągle się uśmiechała, tak samo lekko i delikatnie, jak wcześniej, i tylko kąciki ust drgnęły nieco wyżej, w wyrazie słodszego triumfu. Obserwowała go uważnie, linię napiętych mięśni, krwawe ślady, skórę pokrytą dreszczami - i rozjątrzoną ranę na barku, pamiątkę równie hojną, co droga ozdoba, owijająca złotem jej kostkę.
- Twój - potwierdziła machinalnie, zbyt ukojona gwałtowną ulgą, jaką przyniosła rozpalonemu ciało chłodna woda, by odbierać to zaakcentowanie własności jako ustawienie jej w pozycji niechcianego gościa lub kolejną cegiełkę budującą wszechświat Rosiera na podstawach zasad własności. To nie było istotne, echo smoczych pazurów wyczyściło umysł z wątpliwości i czujności, oddychała coraz spokojniej, na sekundę przytulając policzek do jeszcze zimniejszej, szorstkiej skały, z boku spoglądając na zanurzającego się w wodzie Tristana. Ważne, że był tuż obok niej - i najpiękniej na świecie krzywił się z bólu. Cierpienie mężczyzny nie powinno jej zachwycać, lecz nie potrafiła reagować inaczej, była go głodna, a on pogrywał z nią sobie nonszalancko, nieświadom, że im mocniej ją unieruchomi, tym boleśniej skończy się to dla nich obojga - nie miała także na to czasu, znów czując na sobie jego ręce, przyciągające ją do nagiego, mokrego ciała. Czarne źrenice powróciły do normy, przytrzymujące ją palce nie drżały a gdy szarpnął ją bliżej, mogła wyczuć równo bijące w klatce piersiowej serce: miał się znacznie lepiej od niej, nienasycony, skuszony, zagubiony i odnaleziony jednocześnie - odwzajemniła pocałunek wolniej, leniwie, smakując słodkiego owocu przynoszącego gorzkie wspomnienia okropnego snu. Tristan, którego ciągnęła w głębiny, oplatając smukłymi nogami, był zbyt podobny do swej koszmarnej wersji; pełen wigoru, nieustępliwości, pragnienia, symbolizujący wszystko to, co w nim pokochała i czego się obawiała - pomijając lekkomyślność, zaślepienie w parciu po przyjemność. Mocne pocałunki parowała spokojnymi, nienaturalnymi ruchami poranionych warg, pozornie po to, by go uspokoić i zniechęcić, lecz wystudiowana, przesadna czułość działała odwrotnie - i zgodnie z jej ukrytym celem. Cofnęli się jeszcze dalej od kamiennego cypla, a wyższa fala przetoczyła się obok nich. Deirdre odruchowo zacisnęła uda mocniej na męskich biodrach, słona woda zmieszała się ze słodyczą pocałunku, smakującego krwią i winogronami, a palce Tristana wbiły się boleśnie w jej ramiona. Odsunęła się na moment, chcąc wymknąć się z nasilającego się uścisku - w wodzie nie miał takiej przewagi jak na lądzie - lecz zamiast tego kolejny spieniony przypływ przykrył jej głowę, a Rosier niespodziewanie wciągnął ją pod taflę jeszcze głębiej.
Nie spanikowała, woda nigdy jej nie przerażała i nawet jeśli nie odnajdywała pod stopami gruntu, to wiedziała, gdzie się znajdują i że zaledwie kilka metrów dzieli ich od bezpieczne miejsca, od którego się odsunęli: zresztą nie byli przecież dziećmi, by brodzić po kolana na płyciznach. A przynajmniej ona owym dzieckiem nie była, bowiem Tristan zachował się jak jeden z tych typowych, nieznośnych chłopców, których obserwowała w młodości podczas upalnych letnich dni, spędzanych nad jeziorem, położonym nieopodal wsi. Lubowali się najbardziej w chlapaniu wodą i podtapianiu piszczących dziewcząt; w kłębowisku wody i śliskich kończyn można liczyli zapewne na odsłonięcie odrobiny skrytego w kąpielowej sukience ciała, ewentualnie na bezpośrednią bliskość wywołaną paniką. Deirdre daleko było jednak do chichoczącej i niezdarnej topielicy - zamiast wyrywać się siłą z coraz bardziej kurczowego chwytu, osunęła się jeszcze głębiej, w dół, pociągając mężczyznę za sobą pod wodę. Uścisk zelżał a Deirdre szybko wymknęła się z palców, które i tak zostawiły na jej ramionach zasinienia - wynurzyła się całkiem niedaleko, odgarniając mokre włosy z twarzy. - Dorośnij - syknęła odruchowo z wyraźnym niezadowoleniem: wolała go całować, a nie podtapiać się nawzajem niczym szczenięta. Wypowiedziane słowo szybko ją jednak wystraszyło i otrzeźwiło bardziej niż krótkotrwała podwodna szamotanina; odwróciła się gwałtownie w stronę Tristana, czując, że gardło ściska jej panika - oczywiście, że powiąże to z wymianą zdań w przeklętej restauracji. Miała jednak szczęście, Rosiera w danym miejscu nie było - a przynajmniej chwilowo znajdował się pod wodą, nie mogąc usłyszeć jakże przydatnej rady. Deirdre prychnęła, naprawdę chciał ciągnąć tę farsę i nabrać ją na podtapiającego się żeglarza? Nie była syreną, nie była jego złotowłosą syreną i prędzej faktycznie wciągnęłaby go pod wodę już na zawsze, żywiąc się jego ciałem, niż przybyła na ratunek. Obserwowanie wzburzonej wody i bladej twarzy Tristana przynosiło jej jednak pewną przyjemność - pokręciła powoli głową i podpłynęła bliżej, nie mieli czasu na podobne zabawy. - Myślałam, że już wiesz, że nie musisz mnie do siebie zwabiać podstępem, żeby... - zaczęła przesadnie ironicznym tonem, lecz zanim zdążyła dokończyć zdanie, Tristan ponownie zacisnął ręce na jej ramionach. Zanurzyła się pod jego ciężarem, ale tylko na chwilę, po sekundzie ponownie znajdując się nad powierzchnią, na razie ignorując ból wbijanych w skórę palców. Uścisk topielca, chwyt palący żywym ogniem; podniosła wzrok na twarz Rosiera i po raz pierwszy mogła zobaczyć jego ciemne oczy nieprzysłonięte mgiełką arogancji i przekonania o własnej wspaniałości - i to właśnie, a nie chaotyczne ruchy i nerwowość gestów, finalnie ją oświeciło. - Nie potrafisz pływać? - spytała z niedowierzaniem, nie pozwalając panice Tristana przejść na nią; poruszała stopami i rękami powoli, bez większego problemu utrzymując ich w względnym pionie - a głowy tuż nad powierzchnią fal, spychających ich niespiesznie w stronę stabilniejszego gruntu.
- Twój - potwierdziła machinalnie, zbyt ukojona gwałtowną ulgą, jaką przyniosła rozpalonemu ciało chłodna woda, by odbierać to zaakcentowanie własności jako ustawienie jej w pozycji niechcianego gościa lub kolejną cegiełkę budującą wszechświat Rosiera na podstawach zasad własności. To nie było istotne, echo smoczych pazurów wyczyściło umysł z wątpliwości i czujności, oddychała coraz spokojniej, na sekundę przytulając policzek do jeszcze zimniejszej, szorstkiej skały, z boku spoglądając na zanurzającego się w wodzie Tristana. Ważne, że był tuż obok niej - i najpiękniej na świecie krzywił się z bólu. Cierpienie mężczyzny nie powinno jej zachwycać, lecz nie potrafiła reagować inaczej, była go głodna, a on pogrywał z nią sobie nonszalancko, nieświadom, że im mocniej ją unieruchomi, tym boleśniej skończy się to dla nich obojga - nie miała także na to czasu, znów czując na sobie jego ręce, przyciągające ją do nagiego, mokrego ciała. Czarne źrenice powróciły do normy, przytrzymujące ją palce nie drżały a gdy szarpnął ją bliżej, mogła wyczuć równo bijące w klatce piersiowej serce: miał się znacznie lepiej od niej, nienasycony, skuszony, zagubiony i odnaleziony jednocześnie - odwzajemniła pocałunek wolniej, leniwie, smakując słodkiego owocu przynoszącego gorzkie wspomnienia okropnego snu. Tristan, którego ciągnęła w głębiny, oplatając smukłymi nogami, był zbyt podobny do swej koszmarnej wersji; pełen wigoru, nieustępliwości, pragnienia, symbolizujący wszystko to, co w nim pokochała i czego się obawiała - pomijając lekkomyślność, zaślepienie w parciu po przyjemność. Mocne pocałunki parowała spokojnymi, nienaturalnymi ruchami poranionych warg, pozornie po to, by go uspokoić i zniechęcić, lecz wystudiowana, przesadna czułość działała odwrotnie - i zgodnie z jej ukrytym celem. Cofnęli się jeszcze dalej od kamiennego cypla, a wyższa fala przetoczyła się obok nich. Deirdre odruchowo zacisnęła uda mocniej na męskich biodrach, słona woda zmieszała się ze słodyczą pocałunku, smakującego krwią i winogronami, a palce Tristana wbiły się boleśnie w jej ramiona. Odsunęła się na moment, chcąc wymknąć się z nasilającego się uścisku - w wodzie nie miał takiej przewagi jak na lądzie - lecz zamiast tego kolejny spieniony przypływ przykrył jej głowę, a Rosier niespodziewanie wciągnął ją pod taflę jeszcze głębiej.
Nie spanikowała, woda nigdy jej nie przerażała i nawet jeśli nie odnajdywała pod stopami gruntu, to wiedziała, gdzie się znajdują i że zaledwie kilka metrów dzieli ich od bezpieczne miejsca, od którego się odsunęli: zresztą nie byli przecież dziećmi, by brodzić po kolana na płyciznach. A przynajmniej ona owym dzieckiem nie była, bowiem Tristan zachował się jak jeden z tych typowych, nieznośnych chłopców, których obserwowała w młodości podczas upalnych letnich dni, spędzanych nad jeziorem, położonym nieopodal wsi. Lubowali się najbardziej w chlapaniu wodą i podtapianiu piszczących dziewcząt; w kłębowisku wody i śliskich kończyn można liczyli zapewne na odsłonięcie odrobiny skrytego w kąpielowej sukience ciała, ewentualnie na bezpośrednią bliskość wywołaną paniką. Deirdre daleko było jednak do chichoczącej i niezdarnej topielicy - zamiast wyrywać się siłą z coraz bardziej kurczowego chwytu, osunęła się jeszcze głębiej, w dół, pociągając mężczyznę za sobą pod wodę. Uścisk zelżał a Deirdre szybko wymknęła się z palców, które i tak zostawiły na jej ramionach zasinienia - wynurzyła się całkiem niedaleko, odgarniając mokre włosy z twarzy. - Dorośnij - syknęła odruchowo z wyraźnym niezadowoleniem: wolała go całować, a nie podtapiać się nawzajem niczym szczenięta. Wypowiedziane słowo szybko ją jednak wystraszyło i otrzeźwiło bardziej niż krótkotrwała podwodna szamotanina; odwróciła się gwałtownie w stronę Tristana, czując, że gardło ściska jej panika - oczywiście, że powiąże to z wymianą zdań w przeklętej restauracji. Miała jednak szczęście, Rosiera w danym miejscu nie było - a przynajmniej chwilowo znajdował się pod wodą, nie mogąc usłyszeć jakże przydatnej rady. Deirdre prychnęła, naprawdę chciał ciągnąć tę farsę i nabrać ją na podtapiającego się żeglarza? Nie była syreną, nie była jego złotowłosą syreną i prędzej faktycznie wciągnęłaby go pod wodę już na zawsze, żywiąc się jego ciałem, niż przybyła na ratunek. Obserwowanie wzburzonej wody i bladej twarzy Tristana przynosiło jej jednak pewną przyjemność - pokręciła powoli głową i podpłynęła bliżej, nie mieli czasu na podobne zabawy. - Myślałam, że już wiesz, że nie musisz mnie do siebie zwabiać podstępem, żeby... - zaczęła przesadnie ironicznym tonem, lecz zanim zdążyła dokończyć zdanie, Tristan ponownie zacisnął ręce na jej ramionach. Zanurzyła się pod jego ciężarem, ale tylko na chwilę, po sekundzie ponownie znajdując się nad powierzchnią, na razie ignorując ból wbijanych w skórę palców. Uścisk topielca, chwyt palący żywym ogniem; podniosła wzrok na twarz Rosiera i po raz pierwszy mogła zobaczyć jego ciemne oczy nieprzysłonięte mgiełką arogancji i przekonania o własnej wspaniałości - i to właśnie, a nie chaotyczne ruchy i nerwowość gestów, finalnie ją oświeciło. - Nie potrafisz pływać? - spytała z niedowierzaniem, nie pozwalając panice Tristana przejść na nią; poruszała stopami i rękami powoli, bez większego problemu utrzymując ich w względnym pionie - a głowy tuż nad powierzchnią fal, spychających ich niespiesznie w stronę stabilniejszego gruntu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mój, moja, ten drobny akcent przyniósł mu nie lada satysfakcję, ten dom należał do niego - i ona też należała do niego. Lubił władać, czuć się panem sytuacji, sprawować dokładną i systematyczną kontrolę nad wszystkim, co działo się wokół: wczorajsza noc i dzisiejszy dzień utwierdzały go w przekonaniu, że tak się właśnie dzieje. Sprowadził ją tutaj, choć wciąż wiedział, że w otumanieniu narkotycznym transem, roztopiona razem ze smoczym pazurem Deirdre mogła nie tyle kłamać, co mówić słowa, które w danym momencie wydawały jej się prawdziwe, wciąż nie do końca jej ufał - w jej oddanie, w jej wierność, tak lekko i niedawno odrzuconą. Ale chciał w nie wierzyć, tak jak wierzył w jej intelekt - to było wszakże najmądrzejsze, co mogła zrobić. W tym momencie odrzucał od siebie te myśli, podobnie jak odrzucał obowiązki związane z rezerwatem; w tym momencie pragnął jedynie uchwycić chwilę, przedłużając to wyjątkowe nocne doznanie. Pragnął jej, pragnął zapomnienia, nie otrzeźwiony chłodem smagającej go wody - ale nim rozbudzony. Pomimo bólu, którego grymas nieustannie powstrzymywał, zaciskając zęby, wstrząsający jego barkiem, przeszywającym posypanym solą bólem na wskroś od ramienia po dłoń i od ramienia po pas, czuł się niespokojnie komfortowo, drapieżnie rozbudzony i leniwie rozochocony jednocześnie; wydał z siebie niezadowolony pomruk, kiedy z mniejszym entuzjazmem odpowiedziała na jego pocałunki - i drugi, wolniejszy, kiedy poczuł na sobie jej nogi, jak otulające go jak dwa podwodne węże pnące się wzdłuż jego bioder. I ciągnęła na bezdroża głębin - jak najpodlejsza rusałka ciągnąc go zaślepionego pożądaniem na nieświadomą śmierć. Nie myślał o tym, że nie potrafi pływać - nie myślał o tym, że już niebawem woda może okazać się zbyt głęboka, by po niej tak po prostu stąpać, im mocniej reagowała obojętnością, tym silniej parł na nią - zapominając o każdym pojedynczym powodzie, dla którego w istocie był zagubiony, dodając temu pięć kolejnych - była jego osobistym demonem pożądania i zamierzał zabawić się z nią na tyle, na ile książę piekieł mógł sobie na to pozwolić, nie zważając na fale, która podmyła jego brodę ostrzegawczo - ani na kolejną, która porwała ich pod wodę, kiedy spijał z jej poranionych warg najsłodszy nektar winogrona zmieszany z własną krwią rozmazaną na jej ustach i wyjątkowym smakiem jej ciała. Mniej więcej wtedy poczuł, że oto osunął się grunt spod jego stóp - choć zwykle to on zabierał go jej.
Krzyki mew ucichły, słyszał tylko szum - choć nie wiedział, czy wciąż był to szum morza, czy jednak już jego krwi; serce przyśpieszyło, wypuszczając w krew adrenalinę, a panika na krótki moment odjęła mu rozum, gdy rozpaczliwie szarpnął się niezbornie i niezręcznie pod wodą, jak pająk, który wpadł do zbyt głębokiego pojemnika. Nie zdążył wstrzymać oddechu, nie spodziewając się fali - i czuł wodę, która wkrótce zaczęła wypełniać jego nos i usta. Nie był przyzwyczajony do bezradności, zawsze szukał słabych stron, który pozwolą mu na powrót odnaleźć przewagę - ale teraz znajdował się pośrodku żywiołu znacznie potężniejszego niż on sam, co gorsza: bez różdżki i z obolałym barkiem, który nie ułatwiał rozpaczliwych manewrów. Był jak topielec rzucony ze statku w wodę, jak kłoda, która szła prosto na dno, jak ryba, której ktoś brutalnie odciął wszystkie płetwy. Jak kocię: wrzucone nagle w morskie głębiny zbierane przez zbyt wielkie fale, upokorzony i sprowadzony do parteru, na dodatek sam, jego słodkiej czarnej nimfy - nie wyczuwał ani nie potrafił trafić na jej ciało rękoma. Ale przecież był sobą - był panem sytuacji.
Najtrudniej było otworzyć oczy - wszechogarniająca czerń nie pomagała jednak w nawigacji, a każda kolejna sekunda mogła kosztować go utratę życia, lichy promień zdrowego rozsądku usiłował przedrzeć się przez kaskadę agonalnych spazmów i rozpaczliwych nieskoordynowanych ruchów wywołanych bardziej strachem niż instynktem, szybko jednak okazało się, że pod wodą widział nie gorzej, niż nad nią. Dostrzegł ją, ale jego ruch nie był świadomy ani kontrolowany, natrafił na nią dłońmi całkowitym przypadkiem, zaciskając dłonie - mimo bólu, teraz już go nie czuł, zbyt przerażony wizją utonięcia - na jej ciele, być może biodrach, na oślep odnajdując potem ramiona, po których wspiął się na powierzchnię, ponad taflę wody, wkrótce przewieszając głowę przez jej ramię i wykrztuszając wodę za jej plecy; powietrze: powietrze słodsze od pocałunku, blask słońca, krzyk mewy. Zbyt szybkie bicie serca, dopiero teraz na nią spojrzał - wciąż do końca nie rozumiejąc, co się właściwie wydarzyło; obdarty z arogancji, wyzbyty królewskiej wyniosłości i dziko walczący o przetrwanie. Oddychał ciężko, rozglądając się wokół - z przerażeniem rozpoznając odległość dzielącą ich od skalnego brzegu; czy w ogóle wiedział, gdzie po drodze stracili grunt? Jak daleko się znajdowali? Jak mieli się tam dostać? Oddychał ciężko, raz za czas wykrztuszając jeszcze z ust wodę, którą drażniąco czuł w nozdrzach; dopiero po czasie dotarło do niego jej pytanie - na które jedynie pokręcił głową, i dopiero w trakcie tego gestu zorientował się, że przecież trzyma się jej - bez trudu unoszącej się na wodzie. Kontrolnie spojrzał wgłąb morza, być może oceniając zagrożenie, być może nie dowierzając jej umiejętnościom, wyginając szyję, gdy natarła kolejna fala.
- Czy ja ci wyglądam na pieprzoną ramorę? - wydusił z siebie z opóźnieniem, odkaszlując ostatnie krople wody, kiedy serce zwolniło z szalonego cwału w jednostajny i wciąż spłoszony galop. Ustabilizowany wsparciem Deirdre poruszył nogami, nie lubił ani nie chciał być na jej łasce - nie dostrzegał nawet, jak mocno wbijał palce w jej ramiona, lewą ręką - jeszcze silniej - oddając ból, który nieprzerwanie żywo palił jego bark. Kolejna fala napłynęła, podmywając jego równowagę, jego nogi uciekły gdzieś w bok, naparł na nią mocniej, nie chcąc wracać pod powierzchnię wody. - Płyń do brzegu - warknął, usiłując odnaleźć sobą równowagę; z wolna odkrywając korelację pomiędzy oddechem i ruchami płuc a trudnością z utrzymaniem się na powierzchni - z dezorientacją znów spojrzał na daleki horyzont, w duchu dziękując Merlinowi, że w okolicy nie zamieszkiwały żadne podmorskie bestie.
Krzyki mew ucichły, słyszał tylko szum - choć nie wiedział, czy wciąż był to szum morza, czy jednak już jego krwi; serce przyśpieszyło, wypuszczając w krew adrenalinę, a panika na krótki moment odjęła mu rozum, gdy rozpaczliwie szarpnął się niezbornie i niezręcznie pod wodą, jak pająk, który wpadł do zbyt głębokiego pojemnika. Nie zdążył wstrzymać oddechu, nie spodziewając się fali - i czuł wodę, która wkrótce zaczęła wypełniać jego nos i usta. Nie był przyzwyczajony do bezradności, zawsze szukał słabych stron, który pozwolą mu na powrót odnaleźć przewagę - ale teraz znajdował się pośrodku żywiołu znacznie potężniejszego niż on sam, co gorsza: bez różdżki i z obolałym barkiem, który nie ułatwiał rozpaczliwych manewrów. Był jak topielec rzucony ze statku w wodę, jak kłoda, która szła prosto na dno, jak ryba, której ktoś brutalnie odciął wszystkie płetwy. Jak kocię: wrzucone nagle w morskie głębiny zbierane przez zbyt wielkie fale, upokorzony i sprowadzony do parteru, na dodatek sam, jego słodkiej czarnej nimfy - nie wyczuwał ani nie potrafił trafić na jej ciało rękoma. Ale przecież był sobą - był panem sytuacji.
Najtrudniej było otworzyć oczy - wszechogarniająca czerń nie pomagała jednak w nawigacji, a każda kolejna sekunda mogła kosztować go utratę życia, lichy promień zdrowego rozsądku usiłował przedrzeć się przez kaskadę agonalnych spazmów i rozpaczliwych nieskoordynowanych ruchów wywołanych bardziej strachem niż instynktem, szybko jednak okazało się, że pod wodą widział nie gorzej, niż nad nią. Dostrzegł ją, ale jego ruch nie był świadomy ani kontrolowany, natrafił na nią dłońmi całkowitym przypadkiem, zaciskając dłonie - mimo bólu, teraz już go nie czuł, zbyt przerażony wizją utonięcia - na jej ciele, być może biodrach, na oślep odnajdując potem ramiona, po których wspiął się na powierzchnię, ponad taflę wody, wkrótce przewieszając głowę przez jej ramię i wykrztuszając wodę za jej plecy; powietrze: powietrze słodsze od pocałunku, blask słońca, krzyk mewy. Zbyt szybkie bicie serca, dopiero teraz na nią spojrzał - wciąż do końca nie rozumiejąc, co się właściwie wydarzyło; obdarty z arogancji, wyzbyty królewskiej wyniosłości i dziko walczący o przetrwanie. Oddychał ciężko, rozglądając się wokół - z przerażeniem rozpoznając odległość dzielącą ich od skalnego brzegu; czy w ogóle wiedział, gdzie po drodze stracili grunt? Jak daleko się znajdowali? Jak mieli się tam dostać? Oddychał ciężko, raz za czas wykrztuszając jeszcze z ust wodę, którą drażniąco czuł w nozdrzach; dopiero po czasie dotarło do niego jej pytanie - na które jedynie pokręcił głową, i dopiero w trakcie tego gestu zorientował się, że przecież trzyma się jej - bez trudu unoszącej się na wodzie. Kontrolnie spojrzał wgłąb morza, być może oceniając zagrożenie, być może nie dowierzając jej umiejętnościom, wyginając szyję, gdy natarła kolejna fala.
- Czy ja ci wyglądam na pieprzoną ramorę? - wydusił z siebie z opóźnieniem, odkaszlując ostatnie krople wody, kiedy serce zwolniło z szalonego cwału w jednostajny i wciąż spłoszony galop. Ustabilizowany wsparciem Deirdre poruszył nogami, nie lubił ani nie chciał być na jej łasce - nie dostrzegał nawet, jak mocno wbijał palce w jej ramiona, lewą ręką - jeszcze silniej - oddając ból, który nieprzerwanie żywo palił jego bark. Kolejna fala napłynęła, podmywając jego równowagę, jego nogi uciekły gdzieś w bok, naparł na nią mocniej, nie chcąc wracać pod powierzchnię wody. - Płyń do brzegu - warknął, usiłując odnaleźć sobą równowagę; z wolna odkrywając korelację pomiędzy oddechem i ruchami płuc a trudnością z utrzymaniem się na powierzchni - z dezorientacją znów spojrzał na daleki horyzont, w duchu dziękując Merlinowi, że w okolicy nie zamieszkiwały żadne podmorskie bestie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Gdyby wcześniej zorientowała się w nieudolności Tristana, zapewne sadystycznie dłużej krążyłaby w bezpieczniejszym oddaleniu od panikującego ciała, rozchlapującego wokół siebie wodę - nigdy wcześniej nie miała okazji zobaczyć Rosiera w niesprzyjających warunkach, na rozmywającym się gruncie; bez buty, bez arogancji, bez przekonania o tym, że włada wszelkimi istotami i żywiołami, od smoczych płomieni na czarnej magii skończywszy. Nieokiełznane morze okazało się jednak silniejszym przeciwnikiem, kładąc go na deski, obdzierając z pewności siebie, rzucając na pożarcie falom. Był to widok słodki, lecz Deirdre nie mogła się nim nacieszyć, zbyt długo przekonana o tym, że ma do czynienia z teatralnym występem chłopca przywykłego do morskich igraszek, mających na celu znaczne odmłodzenie ich relacji do niewinnych pochlapywań i podtopień. Prawda okazała się znacznie ciekawsza i - paradoksalnie - bardziej satysfakcjonująca, pozwalając jej z bliska obserwować strach. Uczucie, którego nie spodziewała się nigdy zobaczyć na twarzy Tristana; szybsze bicie serca, chaotyczne ruchy, spięte ciało; woda spływała z czarnych kosmyków prosto na jej oczy, ale przywykła już do słonej cieczy, przez kilka długich sekund po prostu chłonąc to doznanie: z niezwykle błyszczącym spojrzeniem, niepokojącym, groźnym, jedynie odrobinę podszytym władczym rozbawieniem. Wątpiła, by mógł je w swej morskiej panice ujrzeć, fale raz po raz napierały na ich ciała, a palce zostawiały na jej ramionach sine ślady, boleśniejsze od tych, którymi obdarzył ją zaledwie przedwczoraj. Przerażenie było silniejsze od namiętnej pasji, przekonywała się o tym na własnej skórze, nagle dziwnie spokojna i jeszcze bardziej zrelaksowana - widocznie instynktownie tłumiła rozedrganie Rosiera swoim stoicyzmem, z jakim przyjmowała zarówno kurczowy uchwyt jak i zalewającą jej twarz wodę. Ironiczne, wrogie pytanie, uniosło kąciki spuchniętych warg w górę, kierując myśli w dawne rejony, popchnięte tam krótkim ciągiem postnarkotycznych skojarzeń. Ramory. Tak, pamiętała, jak ciekawiły ją te stworzenia, o których zapisano wiele ksiąg Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów; pomocne w handlu i żegludze, gdy zawodziły a magiczne statki szły na dno, często wywoływały polityczne napięcia, oskarżenia o kradzież ładunków bądź podłe zagrania dyplomatycznych manipulacji. Dopiero niedawno natrafiła na rycinę srebrnych ryb, wcześniej wyobrażając je sobie jako nieco humanoidalne kotwice, ale Tristan w żaden sposób nie przypominał jej przedstawiciela wodnej fauny. Poskromiła chęć rozpoczęcia pouczającej opowiastki o poszczególnych kodeksach, które poznawała na stażu - tak samo jak widocznie zignorowała kolejne warknięcie, spływające z drżących warg mężczyzny. Rozważała spełnienie rozkazu jedynie przez sekundę i może w pełnej przytomności umysłu także uznałaby to za lepsze rozwiązanie - gdyby wpadł w większą, prawdziwą panikę, spokojnie mogliby utopić się tutaj we dwoje - lecz chłodny rozsądek wypalił się do cna, popychając ją do czynów odrobinę irracjonalnych. Zamiast więc cofnąć się w stronę plaży, delikatnie przesunęła ich w tył, ponownie kierując na głębinę.
- Po pierwsze, uspokój się - zażądała jasno i z niespotykaną wcześniej stanowczością, chłodną i zarazem pozbawioną krytyki lub kpiny. Mogli połączyć przyjemne - bez wątpienia dla niej, ciągle nie mogła nacieszyć się tą dominującą, nauczycielską wręcz pozycją - z pożytecznym. Nie musiał odpowiadać na pytanie, zapewne zbyt zdenerwowany lub dumny, by przyznać się do niewiedzy - i tak wszystko wskazywało na to, że Tristan pływać nie potrafił. Zadziwiające. - Jeśli zaczniesz panikować, utoniesz - poinformowała go uprzejmie o oczywistym ciągu przyczynowo skutkowym, bowiem dla wiecznie nonszalancko triumfującego Rosiera mogło być to wiedzą tajemną. - Nieskoordynowane ruchy poślą cię na dno, skurcz zepnie mięśnie, serce zacznie wariować, oddech przyśpieszy i prawdopodobnie od razu się zachłyśniesz - kontynuowała, ignorując ból płynący z zapewne już fioletowych ramion, ściśniętych jego palcami. Powoli uniosła własne dłonie do góry, kładąc je na jego barkach - lewą dokładnie na ranie, którą ucisnęła: z premedytacją, świadoma, że przebłysk bólu otrzeźwi go natychmiastowo i przy okazji na kilka sekund względnie obezwładni, uniemożliwiając gwałtowne ruchy, mogące posłać ich od razu pod wodę. - Zaufaj mi - szepnęła tylko, po czym zdecydowanie, ale w przemyślany i wyważony sposób, zaciskając dłonie na męskich barkach, przekręciła go na plecy, kładąc na tafli wody. Sama na chwilę, przeciążona, wylądowała pod napływającą falą, ale szybko wynurzyła się na powierzchnię, utrzymując głowę i plecy Tristana wyżej. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że Azkaban leży na wyspie, prawda? - spytała pozornie bezsensownie, ale liczyła na to, że ewentualne wściekłe protesty nieco ochłodzi zarówno wspomnienie miejsca znacznie bardziej przerażającego niż morze - i nad tym morzem się znajdującego. Nie mieli pojęcia, gdzie zaprowadzą ich mroczne korytarze; te poniżej skalistego brzegu będą znajdowały się pewnie pod poziomem otaczających wyspę wód. Mogły być połowicznie zalane, nie wspominając już o chodnikach pomiędzy poszczególnymi częściami więzienia, dla bezpieczeństwa poprowadzonymi nad groźną tonią. Podejrzewała, że w obecnym stanie Tristan nie dokona tak wnikliwej analizy, ale prosty ciąg skojarzeń powinien doprowadzić go do tego samego wniosku: należało odłożyć głupią dumę na bok i przyjąć, choć na chwilę, rolę ucznia. - Połóż się. Biodra do góry - poleciła, widząc, jak mężczyzna instynktownie próbuje wrócić do pozycji pionowej. Błąd, położenie się na tafli było rozkoszne, przyjemne i gwarantowało najlepszą wyporność - wytłumaczy mu to za chwilę, na razie musiała przekonać go do tego, że nie utopi się (go?) tutaj i może jej zaufać. Mocniej wsparła jego barki - przesuwając jednak dłonie w bok, pod łopatki, by nie podrażniać już rany - skoncentrowana na nowym zadaniu i rozleniwiona jednocześnie: dzięki czemu nawet przez chwilę nie przyszło jej na myśl, by roześmiać perliście z tej niedorzecznej sytuacji, w której pogromca syren, w tym tej najpiękniejszej, złotowłosej, będącej jego żoną, nie potrafi pływać.
- Po pierwsze, uspokój się - zażądała jasno i z niespotykaną wcześniej stanowczością, chłodną i zarazem pozbawioną krytyki lub kpiny. Mogli połączyć przyjemne - bez wątpienia dla niej, ciągle nie mogła nacieszyć się tą dominującą, nauczycielską wręcz pozycją - z pożytecznym. Nie musiał odpowiadać na pytanie, zapewne zbyt zdenerwowany lub dumny, by przyznać się do niewiedzy - i tak wszystko wskazywało na to, że Tristan pływać nie potrafił. Zadziwiające. - Jeśli zaczniesz panikować, utoniesz - poinformowała go uprzejmie o oczywistym ciągu przyczynowo skutkowym, bowiem dla wiecznie nonszalancko triumfującego Rosiera mogło być to wiedzą tajemną. - Nieskoordynowane ruchy poślą cię na dno, skurcz zepnie mięśnie, serce zacznie wariować, oddech przyśpieszy i prawdopodobnie od razu się zachłyśniesz - kontynuowała, ignorując ból płynący z zapewne już fioletowych ramion, ściśniętych jego palcami. Powoli uniosła własne dłonie do góry, kładąc je na jego barkach - lewą dokładnie na ranie, którą ucisnęła: z premedytacją, świadoma, że przebłysk bólu otrzeźwi go natychmiastowo i przy okazji na kilka sekund względnie obezwładni, uniemożliwiając gwałtowne ruchy, mogące posłać ich od razu pod wodę. - Zaufaj mi - szepnęła tylko, po czym zdecydowanie, ale w przemyślany i wyważony sposób, zaciskając dłonie na męskich barkach, przekręciła go na plecy, kładąc na tafli wody. Sama na chwilę, przeciążona, wylądowała pod napływającą falą, ale szybko wynurzyła się na powierzchnię, utrzymując głowę i plecy Tristana wyżej. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że Azkaban leży na wyspie, prawda? - spytała pozornie bezsensownie, ale liczyła na to, że ewentualne wściekłe protesty nieco ochłodzi zarówno wspomnienie miejsca znacznie bardziej przerażającego niż morze - i nad tym morzem się znajdującego. Nie mieli pojęcia, gdzie zaprowadzą ich mroczne korytarze; te poniżej skalistego brzegu będą znajdowały się pewnie pod poziomem otaczających wyspę wód. Mogły być połowicznie zalane, nie wspominając już o chodnikach pomiędzy poszczególnymi częściami więzienia, dla bezpieczeństwa poprowadzonymi nad groźną tonią. Podejrzewała, że w obecnym stanie Tristan nie dokona tak wnikliwej analizy, ale prosty ciąg skojarzeń powinien doprowadzić go do tego samego wniosku: należało odłożyć głupią dumę na bok i przyjąć, choć na chwilę, rolę ucznia. - Połóż się. Biodra do góry - poleciła, widząc, jak mężczyzna instynktownie próbuje wrócić do pozycji pionowej. Błąd, położenie się na tafli było rozkoszne, przyjemne i gwarantowało najlepszą wyporność - wytłumaczy mu to za chwilę, na razie musiała przekonać go do tego, że nie utopi się (go?) tutaj i może jej zaufać. Mocniej wsparła jego barki - przesuwając jednak dłonie w bok, pod łopatki, by nie podrażniać już rany - skoncentrowana na nowym zadaniu i rozleniwiona jednocześnie: dzięki czemu nawet przez chwilę nie przyszło jej na myśl, by roześmiać perliście z tej niedorzecznej sytuacji, w której pogromca syren, w tym tej najpiękniejszej, złotowłosej, będącej jego żoną, nie potrafi pływać.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uspokój się - w tym jednym na pewno miała rację - kiedy szamotał się w wodzie na oślep, szedł na dno jak kamień, kiedy bicie jego serce zaczynało się uspokajać, trzymał się na powierzchni, zapewne nie zawdzięczał tego wyłącznie kurczowo zaciskającego się uścisku na jej ramionach. Trudno było jednak odzyskać minioną butę i pewność, kiedy pod stopami omsknął się grunt, a on znajdował się pośrodku niszczycielskiego żywiołu, który mógł raz mlasnąć ozorem, żeby pochłonąć go w swoje odmęty na zawsze. Morze było niepowstrzymane, potężne i szalone, mieli sporo szczęścia, że świt zapowiadał się słonecznie. Gdyby zapowiadało się na sztorm, bez wątpienia byliby już martwi - głęboko w to wierzył. Potrzebował więcej niż pewność, żeby odgonić strach - nie był głupi, z rzadka pysznił się umiejętnościami, których nie posiadał. Słuchał jej, zamykając oczy, z których skapywały słone krople wody; bądź spokojny, spokojny jak ta woda. Nie panikuj. Przestań się szamotać. Wystrzegaj się skurczu. Uspokój bicie serca. Zwolnij oddech. Odzyskaj kontrolę, naprawdę nie chciał utonąć - zachłysnął się raz, powtórzenie tego to ostatnie, na co miał ochotę. Mówienie do siebie, nawet w myślach, nie bardzo pomagało - choć chciał zastosować się do jej przestróg, organizm reagował instynktowną paniką i wycofaniem. Ale przecież ani nie był tchórzem ani nie bał się wody - otchłań nieznanego napawała lękiem, ale czy naprawdę nie potrafił nad tym zapanować? Zaraz: mówił jej, że powinni zbliżać się do brzegu, tymczasem oddalali się od niego coraz mocniej.
- Co ty... - Syknął z bólu, gdy ścisnęła jego ramię; na moment, tracą oparcie ramienia, zanurzył się głębiej w wodzie - z której jednak wynurzył się chwilę później, odpychając się rękoma od gęstej wody - wciąż nie wypuszczając z uścisku jej ramienia - już nie wypluwając wody, ale wciąż zachłystując się powietrzem, gdy tylko się na nie wynurzył. Zaufać jej - czy w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, o co prosiła? Nie ufał jej - ale ufał, że utopienie go w tym momencie w morskiej wodzie nie przyniesie jej żadnej korzyści, nie był przecież dzieckiem i potrafił sobie z tym poradzić - trzy żywioły nie były mu już straszne, okiełznanie czwartego nie mogło się okazać trudniejsze - poddał się więc jej bez protestów, pozwalając jej zaciągnąć się w nieznane; całkowity brak kontroli wytrącał go z równowagi, był obcy, inny niż wszystko, co znał, był uczuciem, którego zdołał zapomnieć, a które teraz wracało do niego pamięcią - jak wtedy, kiedy po raz pierwszy sięgnął po czarną magię, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy świadomie użył różdżki, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy okiełznał smoka, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy przybrał postać kłębu dymu i rozmył się w powietrzu jak sen; za każdym razem rzucał się w nieznane i jedynie stanowczość ruchów ratowała go przed zgubą. Pewność siebie, zdecydowanie i działanie; życie było za krótkie na próbowanie i usiłowanie, trzeba było działać i popełniać po drodze jak najmniej błędów.
- Wolałbym sam środek rumuńskiego rezerwatu - mruknął, nim napływająca fala obmyła jego twarz, urywając rozżalenie; tak, w tym też miała rację - pieprzona wyspa - mogli zostać zmuszeni do zetknięcia się z wodnymi głębinami, mogli zostać zepchnięci do morza, mogło być mu to potrzebne. I wolałby nie musieć liczyć wtedy na kogoś innego niż on sam. Serce wciąż biło zbyt mocno, gdy z jej wsparciem ułożył się na miękkiej wodzie, zrażony niekontrolowanym położeniem instynktownie obrócił się z powrotem do pozycji pionowej, słysząc wyraźną naganę; nie miał zamiaru spełnić jej prośby, przynajmniej początkowo, szybko jednak zorientował się, że w tej pozycji jest mu się trudniej utrzymać na morskiej tafli - podążył więc za jej wskazówkami i wygiął plecy w tył w jej kierunku. Początkowo jego nogi opadały, zwolnił oddech i wziął go pod kontrolę, wciąż nie puszczając ramion Deirdre, choć trzymał się ich pod cudacznie wygiętym kątem ramion; nie był samobójcą, żeby to robić. Pchnął biodra, choć porwała je fala, pchnął je więc drugi raz, na wdechu, z zaparciem i zawzięciem, potrafił być naprawdę uparty, po czym wygiął głowę w tył, by dostrzec jej twarz - wiedząc, że tam była i ze zdziwieniem zauważając, że im mocniej oddawał się wodzie, tym prościej było się na niej utrzymać. - Brzmisz, jakbyś to już robiła - stwierdził, nie kryjąc niezadowolonego grymasu, mimo odwróconej pozycji odnajdując jej źrenice. Jego oddech był już wystarczająco spokojny, by był w stanie wypowiedzieć dłuższe zdanie. - Wiesz, "połóż się i wypnij biodra, to twój pierwszy raz". - Nie mógł wyzbyć się skojarzenia z jej mdłym rozkazem, a rola ucznia w tej relacji była na tyle irracjonalna, że nie mógł odpuścić sobie kilku złośliwości dla wyrównania pozycji; nie potrafił zresztą usunąć z pamięci również tego skądinąd adekwatnego skojarzenia; kara za zbyt długi język nadeszła szybko pod postacią kolejnej fali, która podmyła go, ale nie zatopiła, zamrugał oczyma, oczyszczając je z wody. Chwyciła go bardziej komfortowo, w ramionach, rozpaczliwy i kurczowy uścisk jego rąk zelżał, aż - w końcu - puścił ją, z wolna rozpościerając drżące ramiona na boki, niepewny niczego, co robił. A jednak - nie mógł zawahać się rzucić na głęboką wodę, nigdy się nie wahał. Ciało, ku jemu nieustannemu zdziwieniu i przy ciągłym drżeniu serca, zdawało się unosić na powierzchni falującej wody. Jeszcze chwila i dostrzeże, jak bardzo przyjemnie, skąpani porannym wschodzącym słońcem i delikatnie kołysani coraz większymi na głębinach falami. Kilka wciąż niezbornych ruchów wystarczyło, by wyczuł równowagę - ostatecznie nie mniejszą trzeba było wykazywać się na miotle lub w siodle, choć gdzie indziej umiejscowiony był środek ciężkości. Ale zarówno konia jak i miotłę okiełznać było znacznie prościej, niż przepastne, niekończące się morze.
- Co ty... - Syknął z bólu, gdy ścisnęła jego ramię; na moment, tracą oparcie ramienia, zanurzył się głębiej w wodzie - z której jednak wynurzył się chwilę później, odpychając się rękoma od gęstej wody - wciąż nie wypuszczając z uścisku jej ramienia - już nie wypluwając wody, ale wciąż zachłystując się powietrzem, gdy tylko się na nie wynurzył. Zaufać jej - czy w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, o co prosiła? Nie ufał jej - ale ufał, że utopienie go w tym momencie w morskiej wodzie nie przyniesie jej żadnej korzyści, nie był przecież dzieckiem i potrafił sobie z tym poradzić - trzy żywioły nie były mu już straszne, okiełznanie czwartego nie mogło się okazać trudniejsze - poddał się więc jej bez protestów, pozwalając jej zaciągnąć się w nieznane; całkowity brak kontroli wytrącał go z równowagi, był obcy, inny niż wszystko, co znał, był uczuciem, którego zdołał zapomnieć, a które teraz wracało do niego pamięcią - jak wtedy, kiedy po raz pierwszy sięgnął po czarną magię, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy świadomie użył różdżki, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy okiełznał smoka, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy przybrał postać kłębu dymu i rozmył się w powietrzu jak sen; za każdym razem rzucał się w nieznane i jedynie stanowczość ruchów ratowała go przed zgubą. Pewność siebie, zdecydowanie i działanie; życie było za krótkie na próbowanie i usiłowanie, trzeba było działać i popełniać po drodze jak najmniej błędów.
- Wolałbym sam środek rumuńskiego rezerwatu - mruknął, nim napływająca fala obmyła jego twarz, urywając rozżalenie; tak, w tym też miała rację - pieprzona wyspa - mogli zostać zmuszeni do zetknięcia się z wodnymi głębinami, mogli zostać zepchnięci do morza, mogło być mu to potrzebne. I wolałby nie musieć liczyć wtedy na kogoś innego niż on sam. Serce wciąż biło zbyt mocno, gdy z jej wsparciem ułożył się na miękkiej wodzie, zrażony niekontrolowanym położeniem instynktownie obrócił się z powrotem do pozycji pionowej, słysząc wyraźną naganę; nie miał zamiaru spełnić jej prośby, przynajmniej początkowo, szybko jednak zorientował się, że w tej pozycji jest mu się trudniej utrzymać na morskiej tafli - podążył więc za jej wskazówkami i wygiął plecy w tył w jej kierunku. Początkowo jego nogi opadały, zwolnił oddech i wziął go pod kontrolę, wciąż nie puszczając ramion Deirdre, choć trzymał się ich pod cudacznie wygiętym kątem ramion; nie był samobójcą, żeby to robić. Pchnął biodra, choć porwała je fala, pchnął je więc drugi raz, na wdechu, z zaparciem i zawzięciem, potrafił być naprawdę uparty, po czym wygiął głowę w tył, by dostrzec jej twarz - wiedząc, że tam była i ze zdziwieniem zauważając, że im mocniej oddawał się wodzie, tym prościej było się na niej utrzymać. - Brzmisz, jakbyś to już robiła - stwierdził, nie kryjąc niezadowolonego grymasu, mimo odwróconej pozycji odnajdując jej źrenice. Jego oddech był już wystarczająco spokojny, by był w stanie wypowiedzieć dłuższe zdanie. - Wiesz, "połóż się i wypnij biodra, to twój pierwszy raz". - Nie mógł wyzbyć się skojarzenia z jej mdłym rozkazem, a rola ucznia w tej relacji była na tyle irracjonalna, że nie mógł odpuścić sobie kilku złośliwości dla wyrównania pozycji; nie potrafił zresztą usunąć z pamięci również tego skądinąd adekwatnego skojarzenia; kara za zbyt długi język nadeszła szybko pod postacią kolejnej fali, która podmyła go, ale nie zatopiła, zamrugał oczyma, oczyszczając je z wody. Chwyciła go bardziej komfortowo, w ramionach, rozpaczliwy i kurczowy uścisk jego rąk zelżał, aż - w końcu - puścił ją, z wolna rozpościerając drżące ramiona na boki, niepewny niczego, co robił. A jednak - nie mógł zawahać się rzucić na głęboką wodę, nigdy się nie wahał. Ciało, ku jemu nieustannemu zdziwieniu i przy ciągłym drżeniu serca, zdawało się unosić na powierzchni falującej wody. Jeszcze chwila i dostrzeże, jak bardzo przyjemnie, skąpani porannym wschodzącym słońcem i delikatnie kołysani coraz większymi na głębinach falami. Kilka wciąż niezbornych ruchów wystarczyło, by wyczuł równowagę - ostatecznie nie mniejszą trzeba było wykazywać się na miotle lub w siodle, choć gdzie indziej umiejscowiony był środek ciężkości. Ale zarówno konia jak i miotłę okiełznać było znacznie prościej, niż przepastne, niekończące się morze.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Posiadanie kontroli nad Tristanem sprawiało jej coraz większą przyjemność, a każde paniczne spięcie ciała, które ciągle znajdowało się tuż obok niej, wynagradzało wysłuchiwanie syków i odbieranie burzowej, wściekłej aury. W pełni trzeźwa z pewnością nie odważyłaby się na taką śmiałość w dysponowaniu szlacheckim życiem, zdawała sobie przecież sprawę z zagrożenia bezpośrednią bliskością topiącego się człowieka, który mógł wciągnąć pod wodę za sobą nawet wprawnego pływaka, ale podobne koszmarne wizje wydawały się w obecnym stanie mało prawdopodobne. Czuła się pewnie, brzeg znajdował się blisko a Rosier powoli się uspokajał - przynajmniej pozornie - przestając wierzgania kończynami, chlapania i wzbudzania wokół siebie większego zamieszania niż zazwyczaj. Kotłując się z wodą utrudniał sobie utrzymanie się na powierzchni, nie mówiąc już o zalewaniu własnej twarzy słoną cieczą. - Postaraj się nie mówić, możesz się zachłysnąć - odpowiedziała spokojnie na buntownicze, niedokończone pytanie, licząc, że strach przed ponownym zalaniem gardła piekącym, morskim trunkiem, uchroni ją od wysłuchiwania złorzeczeń i gniewnych żądań cofnięcia się na mieliznę. Doskonale wiedziała co robi, uczyła przecież pływać swoje młodsze rodzeństwo, nie bała się także wody: od zawsze wydawała się jej najdelikatniejszym z żywiołów, choć nieprzewidywalnym - to opiekuńczym, gwarantującym wsparcie i wręcz czuły relaks, nawet jeśli chłodne fale roztrzaskiwały się z groźnym hukiem o skaliste brzegi. - Nabierz głęboko powietrza. Powoli i spokojnie - kontynuowała nieustępliwie, ignorując kaszel i gniewne pomruki, tak samo jak niezborne ruchy. Jedną z podtrzymujących go dłoni przesunęła na jego pierś - zachwiał się gwałtownie na powierzchni, ale tylko podparła go mocniej. - Oddychanie to podstawa, to ono unosi się na powierzchni. Wdech - zakomenderowała z świętą cierpliwością. - Do płuc, jak najwięcej. Później w dół, do przepony. Im więcej powietrza nabierzesz, tym łatwiej woda cię uniesie - kontynuowała, przesuwając chłodną dłonią po jego piersi, żebrach, w końcu tuż nad mięśnie brzucha, prymitywnie rysując drogę głębokiego oddechu. Słona woda i tak zwiększała wyporność, ale powinien zrozumieć, że to on sam ma wpływ na to, czy pójdzie na dno. Na razie podstawy, zaufanie wodzie, zaufanie swojemu ciału - potem przyjdzie czas na odpowiednie ruchy. - A teraz wydech. Do końca - i jego ciało zaczęło się zanurzać, przytrzymywała go jednak zanim twarz znalazłaby się pod wodą. Musiał poczuć różnicę, nauczyć się spokojnie oddychać, nie poddawać panice. Zaufanie swoim możliwościom nie było dla pewnego siebie Tristana trudne, zwłaszcza kiedy już oswoi się z zasadami nowego świata, gdzie duma jedynie ciążyła. Mówiła wystarczająco głośno, by słyszał ją przez połowicznie zalane uszy i szum fal - dalej pewnie podtrzymywała na wodzie jego ciało, z sukcesem, bez ponownego wylądowania pod powierzchnią i szamotaniny z przerażonym - i urażonym - chłopcem, utrudniającym współpracę. Zaczynała doceniać szereg guwernerów, przemykających przez dwór w Dover, sennie pamiętała jak nieznośny potrafił być kilkuletni Rosier: ten wchodzący w wiek nastoletni zapewne zachowywał się jeszcze gorzej, zwłaszcza jeśli pozwoliło mu się na zbyt wiele.
Na przykład - na poczucie się zbyt pewnie w nowo poznawanym temacie. Złośliwość, zwłaszcza w kontekście niewolniczego snu, ciągle wibrującego na krawędzi podświadomości, zapiekła, ale wyraz twarzy Deirdre nie zmienił się nawet odrobinę.
- Próbujesz obrazić mnie czy siebie? - zmrużyła lekko oczy, przez chwilę naprawdę zastanawiając się nad tym, czy nie puścić go gwałtownie i odpłynąć. Może i utrzymałby się na powierzchni, ale znajdował się stosunkowo daleko od piaszczystego brzegu, z nieprzewidywalnymi falami, coraz mocniej rażącym w oczy słońcem, opity słoną wodą - zapewne po chwili znów poszedłby na dno. Byłby to rozkoszny koniec wielkiego arystokraty, ale Deirdre - z oczywiście, jedynie rozsądnych powodów - nie mogła zachować się w ten sposób. W odróżnieniu od niego, potrafiła znieść naprawdę mocne ciosy, uderzające w kobiecą dumę. Pozostawienie kpiny bez odpowiedzi nie wchodziło jednak w grę, nacisnęła mocniej na jego barki, zanurzając go pod wodą, mocno i gwałtownie. Ręce, które instynktownie rozłożył, pomagając utrzymać się na powierzchni, ponownie wbiły się w jej ramiona - równie odruchowo pragnął wspiąć się po niej na powierzchnię - ale zignorowała ból, pozwalając sobie na kilka sekund triumfu: rzecz jasna podyktowanego jedynie względami naukowymi. Zanim zdążyłby się poważnie zakrztusić, uniosła go ponownie na powietrze, prawie troskliwie odgarniając z jego twarzy mokre włosy. - Jeśli ktoś cię topi, nie wspinasz się po ponad toń. To nic nie da - poinstruowała go tym samym, nauczycielskim tonem, świetnie kryjąc satysfakcję z ponownego wyrwania go z poczucia władzy. Krótkie podtopienie było przecież wyzbytą z urazy lekcją, powinien o tym wiedzieć. - Wciągasz go też pod wodę. Gwałtownie. Musisz pokonać instynkt i poddać się naciskowi, pociągnąć go za sobą, na dno - zapewne się zachłyśnie, uścisk rąk zelżeje a ty będziesz mógł się wyrwać - podobnie działało to w przypadku ratowania się przed spanikowaną, tonącą osobą; mieszkając niedaleko jeziora nasłuchała się wielu opowieści o nieudanych próbach pomocy, o rodzeństwach idących ze sobą na dno. Ratowanie własnego życia powinno być priorytetem. Wątpiła, by kiedykolwiek ta wiedza przydałaby się Rosierowi - przynajmniej w roli ofiary; być może ostrożniej podejdzie do ewentualnego topienia kochanek a akwenach większych od eleganckiej wanny: choć wolał przecież palenie ich żywcem.
- Ręce na bok, tak jak wcześniej - poleciła, wracając do bardziej fizycznych konkretów. - Spokojne, powolne ruchy dłoni. Pamiętaj o wdechu i postawie - pozwoliła mu uspokoić oddech, ponownie przyśpieszony krótkim przypomnieniem o niebezpieczeństwach wody. - Głowę odchyl do tyłu, lepiej, żeby zalało ci oczy niż usta i nos - dodała, ponownie przesuwając jedną z dłoni z jego łopatek na bark, po czym bez większych problemów przekręciła go tak, by znajdował się tyłem do nadchodzących fal, od których nieco osłaniała go własnym ciałem. - Jeśli nie będziesz panikować, woda bez problemu cię uniesie - kontynuowała, powoli odsuwając dłonie od jego ciała, leniwie, nie chcąc, by zauważył, że przestaje odnajdywać wsparcie w jej rękach. - Śniłeś mi się. Ty i Myssleine. Kazałeś jej mnie spalić - powiedziała nagle, nie z rozżaleniem, raczej po to, by zdekoncentrować go na chwilę od spięcia i nerwowych ruchów, zmniejszyć uwagę - jeśli nie spostrzeże się od razu, że dryfuje samodzielnie, nie zacznie wpadać w panikę, odzyskując pewność siebie i wiarę w słowa swej nauczycielki - a także w to, że wcale nie tak łatwo opaść w morską toń.
Na przykład - na poczucie się zbyt pewnie w nowo poznawanym temacie. Złośliwość, zwłaszcza w kontekście niewolniczego snu, ciągle wibrującego na krawędzi podświadomości, zapiekła, ale wyraz twarzy Deirdre nie zmienił się nawet odrobinę.
- Próbujesz obrazić mnie czy siebie? - zmrużyła lekko oczy, przez chwilę naprawdę zastanawiając się nad tym, czy nie puścić go gwałtownie i odpłynąć. Może i utrzymałby się na powierzchni, ale znajdował się stosunkowo daleko od piaszczystego brzegu, z nieprzewidywalnymi falami, coraz mocniej rażącym w oczy słońcem, opity słoną wodą - zapewne po chwili znów poszedłby na dno. Byłby to rozkoszny koniec wielkiego arystokraty, ale Deirdre - z oczywiście, jedynie rozsądnych powodów - nie mogła zachować się w ten sposób. W odróżnieniu od niego, potrafiła znieść naprawdę mocne ciosy, uderzające w kobiecą dumę. Pozostawienie kpiny bez odpowiedzi nie wchodziło jednak w grę, nacisnęła mocniej na jego barki, zanurzając go pod wodą, mocno i gwałtownie. Ręce, które instynktownie rozłożył, pomagając utrzymać się na powierzchni, ponownie wbiły się w jej ramiona - równie odruchowo pragnął wspiąć się po niej na powierzchnię - ale zignorowała ból, pozwalając sobie na kilka sekund triumfu: rzecz jasna podyktowanego jedynie względami naukowymi. Zanim zdążyłby się poważnie zakrztusić, uniosła go ponownie na powietrze, prawie troskliwie odgarniając z jego twarzy mokre włosy. - Jeśli ktoś cię topi, nie wspinasz się po ponad toń. To nic nie da - poinstruowała go tym samym, nauczycielskim tonem, świetnie kryjąc satysfakcję z ponownego wyrwania go z poczucia władzy. Krótkie podtopienie było przecież wyzbytą z urazy lekcją, powinien o tym wiedzieć. - Wciągasz go też pod wodę. Gwałtownie. Musisz pokonać instynkt i poddać się naciskowi, pociągnąć go za sobą, na dno - zapewne się zachłyśnie, uścisk rąk zelżeje a ty będziesz mógł się wyrwać - podobnie działało to w przypadku ratowania się przed spanikowaną, tonącą osobą; mieszkając niedaleko jeziora nasłuchała się wielu opowieści o nieudanych próbach pomocy, o rodzeństwach idących ze sobą na dno. Ratowanie własnego życia powinno być priorytetem. Wątpiła, by kiedykolwiek ta wiedza przydałaby się Rosierowi - przynajmniej w roli ofiary; być może ostrożniej podejdzie do ewentualnego topienia kochanek a akwenach większych od eleganckiej wanny: choć wolał przecież palenie ich żywcem.
- Ręce na bok, tak jak wcześniej - poleciła, wracając do bardziej fizycznych konkretów. - Spokojne, powolne ruchy dłoni. Pamiętaj o wdechu i postawie - pozwoliła mu uspokoić oddech, ponownie przyśpieszony krótkim przypomnieniem o niebezpieczeństwach wody. - Głowę odchyl do tyłu, lepiej, żeby zalało ci oczy niż usta i nos - dodała, ponownie przesuwając jedną z dłoni z jego łopatek na bark, po czym bez większych problemów przekręciła go tak, by znajdował się tyłem do nadchodzących fal, od których nieco osłaniała go własnym ciałem. - Jeśli nie będziesz panikować, woda bez problemu cię uniesie - kontynuowała, powoli odsuwając dłonie od jego ciała, leniwie, nie chcąc, by zauważył, że przestaje odnajdywać wsparcie w jej rękach. - Śniłeś mi się. Ty i Myssleine. Kazałeś jej mnie spalić - powiedziała nagle, nie z rozżaleniem, raczej po to, by zdekoncentrować go na chwilę od spięcia i nerwowych ruchów, zmniejszyć uwagę - jeśli nie spostrzeże się od razu, że dryfuje samodzielnie, nie zacznie wpadać w panikę, odzyskując pewność siebie i wiarę w słowa swej nauczycielki - a także w to, że wcale nie tak łatwo opaść w morską toń.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uspokój się, powtarzał sobie wciąż, choć morze wydawało się groźnym przeciwnikiem, groźniejszym, niż jakikolwiek, naprzeciw którego stanął, to z coraz jaśniejszym, nieprzyćmionym paniką umysłem próbował powoli zmienić swoją pozycję w tym starciu - z ofiary w agresora. Przejąć kontrolę nad własnym życiem, dać się ponieść czarnej otchłani - by odzyskać nad nią władzę - miał za sobą wiele starć, sportowych, związanych ze smoczymi wyprawami, podejmowanych w imię Czarnego Pana: i zawsze pamiętał, że największym błędem było podejmowanie walki bezmyślnej, pozbawionej metodyki, nawet natychmiast zaimprowizowanego planu, podążanie za wskazówkami Deirdre wbrew naturalnym i instynktownie błędnym reakcjom organizmu był trudne, ale nie niemożliwe, a on zwykle nie miał większych trudności z koncentracją umysłu.
- Naprawdę? - mruknął, wypluwając wodę; niektórzy sądzą, że milczenie jest złotem, inni, że mądrzy ludzie nie mówią zbyt wiele, Tristan nigdy nie zajął podobnego stanowiska. Prosić go, żeby umilkł, to jak prosić ptaka, żeby przestał latać, natury nie dało się oszukać - wyzwoli ją pierwszy nadarzający się impuls. Strach przed śmiercią malał, Tristan powoli odnajdywał swoje ciało w nowym ułożeniu - kiedy pierwsza panika przeminęła, mógł koncentrować się na każdym pojedynczym bodźcu, wynosząc z tego doświadczenia jak najwięcej - i odzyskać wreszcie kontrolę pomimo ciągłego braku gruntu pod nogami. Podążał za jej wskazówkami bez oporu, już wcześniej dostrzegając ich wartość - tak, zależności pomiędzy jego utrzymywaniem się na powierzchni a głębią oddechu była oczywista; woda wypychała na powierzchnię worki wypełnione z powietrzem, jeśli jego ciało miało stać się takim workiem - tak się właśnie stanie. Przewrotnie, dłoń Deirdre przesuwająca się wzdłuż jego ciała, ciała, które czuł, nabierając oddech, zamiast go dekoncentrować, relaksowała, obmywając chłodnym, subtelnym muśnięciem czułego dotyku. A im skutecznej wyzbywał się nerwów i stresu, tym prościej było mu przeciwstawić się sile ciążenia ściągającej go wgłąb morskiej toni. Słyszał jej głos, choć był pewien, że jeszcze się przeklnie za to, że jej w tym momencie zaufał.
- Nie jestem pewien - odparł zgodnie z prawdą, nie odejmując aroganckiego spojrzenia od jej przymrużonych oczu; w rzeczy samej jego uprzejme wtrącenie ubliżało im obojgu, ale oboje sobie na to zasłużyli. On, bo dał się w to wciągnąć, i ona, bo akurat się tutaj znalazła. Być może powinien okazać jej wdzięczność, w pewien sposób ocaliła mu życie: jeśli nie dzisiaj, to istniało spore prawdopodobieństwo, że miała rację odnośnie wyspy i ewentualnie czyhających tam niebezpieczeństw. Ale nie czuł się z tym wystarczająco komfortowo, wolałby uniknięcia tego starcia tak dzisiaj, jak w przyszłości. Czuł się właściwie coraz lepiej - pewniej - woda unosiła go przyjemnie, nie zapadał się pod jej powierzchnię, a kołysanie relaksowało po ciężkiej nocy; do czasu, nawet się nie spostrzegł, kiedy jej dłonie mocniej naparły na jego barki, porywając jego głowę pod wodę - ale już nie łykał wody, nie był jednak przygotowany na zmianę pozycji, nie nabrał oddechu, coraz mocniej oddawał się żywiołowi, nie od razu przemagając się w pełni; prostsze rozwiązanie wciąż znajdowało się przecież na wyciągnięcie ręki - tuż przed nim - wspinał się więc wzdłuż jej ciała ponownie, łapczywie nabierając oddechu tuż po wynurzeniu. Oddychał ciężko, serce znów zabiło szybciej, ale już nie tak rozpaczliwie, jak za pierwszym razem; kiedy bezradnie dryfował pośrodku głębin jak porzucona rozgwiazda. Nie mówił już nic, uspokajając oddech i wsłuchując się w jej słowa z uwagą, przyjmując wskazówki i przymykając powieki, kiedy odsunęła z jego twarzy mokre kosmyki włosów, coraz mocniej zdając sobie sprawę z tego, jak cenne mogą okazać się jej lekcje. Wiedział, że jej krótka lekcja nie była wyzbyta z urazy, ale nijak nie zareagował mimo to - na krótko wsparł się czołem o jej ramię, zbierając siły i samozaparcie, dopiero po chwili wracając do dalszych prób - z coraz większą pewnością i coraz większą odwagą, wierzył w siebie. I wierzył, że potrafi. Zawsze - a często była to już połowa sukcesu. Rozstawił ramiona za jej poleceniem, kontrolował oddech, wczuwając się w subtelne kołysanie morza; naprawdę potrafił porównać to do jazdy konnej - choć z koniem wciąż czuł się pewniej, to tam też przede wszystkim musiał skoordynować swoje ruchy z innym istnieniem - wyczuć je i poddać się jego sile. I w siodle też - najtrudniej było odchylić się do tylu, zaufać żywiołowi, który był od niego niezależny; odchylił głowę bez zawahania, znał podstawowe zasady równowagi. Będąc biegłym w innych sportach, nie było mu trudno załapać. Nie bał się, nie był tchórzem - w razie czego wciąż znajdowała się tuż obok, nie dostrzegł nawet, że jej dotyk się oddalił; woda wciąż przyjemnie smagała go subtelniejszymi falami. Nie mógł wyzbyć się naturalnego spięcia mięśni - znajdował się na głębokiej wodzie i daleko od brzegu - ale nie był wieprzem rzuconym w środek oceanu, żeby szamotać się głupio i na oślep pomimo wyraźnych znaków. Spokój zawsze ratował, na miotle, na wierzchu stworzenia, naprzeciw smoka, podczas ataku czarnej magii; potrafił trzymać własne nerwy na wodzy. Uczył się tego latami. Niewiele mówił, koncentrując siły na skupieniu - wiedział, że każdy błąd mógł go kosztować ponowne pójście na dno. Przymknął oczy, wsłuchując się w szum wody i przyjmując palące ciepło promieni rażącego słońca, które leniwie wschodziło nad wodą. Mógłby to polubić.
Myssleine w parze z Deirdre nie brzmiała obco, często je do siebie porównywał. Sam nauczył agresji swoją młodą smoczycę, dziś przypominającą niszczący żywioł; jej matka była - jest - smoczą królową, ale Myssleine miała szansę zdobyć większą potęgę. To on rozbudził jej potencjał - jak rozbudził potencjał Deirdre. One obie - były dla niego ważne. Nie odpowiedział od razu, sen mógł być przypadkiem lub projekcją lęku.
- Zasłużyłaś na to? - zapytał więc spokojnie i bez sugestii, informacyjnie, tonem pogawędki, ciągnąc rozpoczęty przez nią temat - chciał, chciał dowiedzieć się więcej. Rana na jego barku wciąż paliła bólem, a w gardle wciąż czuł smak słonej morskiej wody, robiła z nim co chciała; mógł jej wyrwać to ramię ze stawu wczorajszej nocy. Poddawał się jednak temu bez oporu, szamotaniny między nimi postrzegał raczej w kategoriach zabaw dwóch groźnych drapieżników, bez wątpienia posiadających znamiona dominacji, bez wątpienia agresywnych, ale - jeszcze - nie dążących do ostatecznego unicestwienia, niezależnie od tego, jak wiele razy wyobrażał sobie jej rozgniecione martwe ciało. Wygiął głowę mocniej w tył, poszukując jej spojrzeniem; znajdowała się już nieco dalej. I choć serce znów niekontrolowanie przyśpieszyło, to nie poddał się strachowi; zapanował nad nim, instynktownie, nie tracąc pozycji, poruszając w wodzie rękoma, żeby do niej powrócić. Chyba zaczynał rozumieć. Chyba zaczynał to czuć. Na moment utracił równowagę, ale pomimo zachwiania utrzymał się na powierzchni tafli wody, uspokajając się dopiero, kiedy opadła wzburzona wokół niego woda. Odetchnął, głęboko. Spokojnie, siłą zatrzymując tempo oddechu. - Dementora raczej nie da się utopić - stwierdził, wracając myślami do wyspy. - Szkoda. - Choć najważniejsze, żeby to ich nie dało się utopić.
- Naprawdę? - mruknął, wypluwając wodę; niektórzy sądzą, że milczenie jest złotem, inni, że mądrzy ludzie nie mówią zbyt wiele, Tristan nigdy nie zajął podobnego stanowiska. Prosić go, żeby umilkł, to jak prosić ptaka, żeby przestał latać, natury nie dało się oszukać - wyzwoli ją pierwszy nadarzający się impuls. Strach przed śmiercią malał, Tristan powoli odnajdywał swoje ciało w nowym ułożeniu - kiedy pierwsza panika przeminęła, mógł koncentrować się na każdym pojedynczym bodźcu, wynosząc z tego doświadczenia jak najwięcej - i odzyskać wreszcie kontrolę pomimo ciągłego braku gruntu pod nogami. Podążał za jej wskazówkami bez oporu, już wcześniej dostrzegając ich wartość - tak, zależności pomiędzy jego utrzymywaniem się na powierzchni a głębią oddechu była oczywista; woda wypychała na powierzchnię worki wypełnione z powietrzem, jeśli jego ciało miało stać się takim workiem - tak się właśnie stanie. Przewrotnie, dłoń Deirdre przesuwająca się wzdłuż jego ciała, ciała, które czuł, nabierając oddech, zamiast go dekoncentrować, relaksowała, obmywając chłodnym, subtelnym muśnięciem czułego dotyku. A im skutecznej wyzbywał się nerwów i stresu, tym prościej było mu przeciwstawić się sile ciążenia ściągającej go wgłąb morskiej toni. Słyszał jej głos, choć był pewien, że jeszcze się przeklnie za to, że jej w tym momencie zaufał.
- Nie jestem pewien - odparł zgodnie z prawdą, nie odejmując aroganckiego spojrzenia od jej przymrużonych oczu; w rzeczy samej jego uprzejme wtrącenie ubliżało im obojgu, ale oboje sobie na to zasłużyli. On, bo dał się w to wciągnąć, i ona, bo akurat się tutaj znalazła. Być może powinien okazać jej wdzięczność, w pewien sposób ocaliła mu życie: jeśli nie dzisiaj, to istniało spore prawdopodobieństwo, że miała rację odnośnie wyspy i ewentualnie czyhających tam niebezpieczeństw. Ale nie czuł się z tym wystarczająco komfortowo, wolałby uniknięcia tego starcia tak dzisiaj, jak w przyszłości. Czuł się właściwie coraz lepiej - pewniej - woda unosiła go przyjemnie, nie zapadał się pod jej powierzchnię, a kołysanie relaksowało po ciężkiej nocy; do czasu, nawet się nie spostrzegł, kiedy jej dłonie mocniej naparły na jego barki, porywając jego głowę pod wodę - ale już nie łykał wody, nie był jednak przygotowany na zmianę pozycji, nie nabrał oddechu, coraz mocniej oddawał się żywiołowi, nie od razu przemagając się w pełni; prostsze rozwiązanie wciąż znajdowało się przecież na wyciągnięcie ręki - tuż przed nim - wspinał się więc wzdłuż jej ciała ponownie, łapczywie nabierając oddechu tuż po wynurzeniu. Oddychał ciężko, serce znów zabiło szybciej, ale już nie tak rozpaczliwie, jak za pierwszym razem; kiedy bezradnie dryfował pośrodku głębin jak porzucona rozgwiazda. Nie mówił już nic, uspokajając oddech i wsłuchując się w jej słowa z uwagą, przyjmując wskazówki i przymykając powieki, kiedy odsunęła z jego twarzy mokre kosmyki włosów, coraz mocniej zdając sobie sprawę z tego, jak cenne mogą okazać się jej lekcje. Wiedział, że jej krótka lekcja nie była wyzbyta z urazy, ale nijak nie zareagował mimo to - na krótko wsparł się czołem o jej ramię, zbierając siły i samozaparcie, dopiero po chwili wracając do dalszych prób - z coraz większą pewnością i coraz większą odwagą, wierzył w siebie. I wierzył, że potrafi. Zawsze - a często była to już połowa sukcesu. Rozstawił ramiona za jej poleceniem, kontrolował oddech, wczuwając się w subtelne kołysanie morza; naprawdę potrafił porównać to do jazdy konnej - choć z koniem wciąż czuł się pewniej, to tam też przede wszystkim musiał skoordynować swoje ruchy z innym istnieniem - wyczuć je i poddać się jego sile. I w siodle też - najtrudniej było odchylić się do tylu, zaufać żywiołowi, który był od niego niezależny; odchylił głowę bez zawahania, znał podstawowe zasady równowagi. Będąc biegłym w innych sportach, nie było mu trudno załapać. Nie bał się, nie był tchórzem - w razie czego wciąż znajdowała się tuż obok, nie dostrzegł nawet, że jej dotyk się oddalił; woda wciąż przyjemnie smagała go subtelniejszymi falami. Nie mógł wyzbyć się naturalnego spięcia mięśni - znajdował się na głębokiej wodzie i daleko od brzegu - ale nie był wieprzem rzuconym w środek oceanu, żeby szamotać się głupio i na oślep pomimo wyraźnych znaków. Spokój zawsze ratował, na miotle, na wierzchu stworzenia, naprzeciw smoka, podczas ataku czarnej magii; potrafił trzymać własne nerwy na wodzy. Uczył się tego latami. Niewiele mówił, koncentrując siły na skupieniu - wiedział, że każdy błąd mógł go kosztować ponowne pójście na dno. Przymknął oczy, wsłuchując się w szum wody i przyjmując palące ciepło promieni rażącego słońca, które leniwie wschodziło nad wodą. Mógłby to polubić.
Myssleine w parze z Deirdre nie brzmiała obco, często je do siebie porównywał. Sam nauczył agresji swoją młodą smoczycę, dziś przypominającą niszczący żywioł; jej matka była - jest - smoczą królową, ale Myssleine miała szansę zdobyć większą potęgę. To on rozbudził jej potencjał - jak rozbudził potencjał Deirdre. One obie - były dla niego ważne. Nie odpowiedział od razu, sen mógł być przypadkiem lub projekcją lęku.
- Zasłużyłaś na to? - zapytał więc spokojnie i bez sugestii, informacyjnie, tonem pogawędki, ciągnąc rozpoczęty przez nią temat - chciał, chciał dowiedzieć się więcej. Rana na jego barku wciąż paliła bólem, a w gardle wciąż czuł smak słonej morskiej wody, robiła z nim co chciała; mógł jej wyrwać to ramię ze stawu wczorajszej nocy. Poddawał się jednak temu bez oporu, szamotaniny między nimi postrzegał raczej w kategoriach zabaw dwóch groźnych drapieżników, bez wątpienia posiadających znamiona dominacji, bez wątpienia agresywnych, ale - jeszcze - nie dążących do ostatecznego unicestwienia, niezależnie od tego, jak wiele razy wyobrażał sobie jej rozgniecione martwe ciało. Wygiął głowę mocniej w tył, poszukując jej spojrzeniem; znajdowała się już nieco dalej. I choć serce znów niekontrolowanie przyśpieszyło, to nie poddał się strachowi; zapanował nad nim, instynktownie, nie tracąc pozycji, poruszając w wodzie rękoma, żeby do niej powrócić. Chyba zaczynał rozumieć. Chyba zaczynał to czuć. Na moment utracił równowagę, ale pomimo zachwiania utrzymał się na powierzchni tafli wody, uspokajając się dopiero, kiedy opadła wzburzona wokół niego woda. Odetchnął, głęboko. Spokojnie, siłą zatrzymując tempo oddechu. - Dementora raczej nie da się utopić - stwierdził, wracając myślami do wyspy. - Szkoda. - Choć najważniejsze, żeby to ich nie dało się utopić.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Radził sobie coraz lepiej, faktycznie uspokajając się, poddając się wodzie; już nie stawiał oporu falom ani nie próbował zignorować działających na niego praw, zaprzestając kotłowania i siłowania się z silniejszym od niego żywiołem. Dobrze, pokora stanowiła podstawę pokojowej egzystencji z morską otchłanią, żadna przemoc, kopniaki lub chaotyczne działania nie wskórałyby nic wobec nieuchronnego szumu i mocy, zaklętej w następnym przypływie. Nie miał do czynienia z rozwścieczonym smokiem, którego mógł zastraszyć lub spacyfikować, akcentując własną dominację - tu działał jedynie spokój i pogodzenie się ze swoją słabszą pozycją dryfującego pyłku, nieistotnego wobec bezkresu morza. Wyjątkowo spokojnego, nie przewalało się nad nimi spienionymi bałwanami, nie uderzało ciałami o skalisty brzeg, nie wirowało pod stopami zwodniczymi prądami wstecznymi. Plaża przy Białej Willi otwierała się na bezkresny błękit stopniowo - Deirdre nie znała tego miejsca, ale z pewnością zostało odpowiednio przygotowane i zbadane. Dno nie mogło opadać gwałtownie w lodowatą głębinę, piaski usuwać się spod stóp a wiry - pojawiać się na terenie, na którym miały pływać kolejne pokolenia Rosierów, także tych najmłodszych. I chociaż znajdowali się teraz nieco dalej od brzegu, to nie wykraczali poza względną linię, oddzielająca ich od pełnego morza - kamienisty cypel, z którego zeskoczył Tristan, zdawał się leżeć na wyciągnięcie ręki. Akwen pozostawał więc względnie oswojony, przyjazny nauce i pierwszym nieporadnym próbom utrzymania się na wodzie. Głębokiej, owszem, wyciągnęła go od razu tam, gdzie nie mógł wesprzeć się na gruncie, lecz na płyciźnie nigdy nie pozwoliłby na oddanie się wodzie w pełni i tak szybko.
- Dobrze - doceniła krótko jego poczynania, obserwując coraz spokojniejszy i głębszy oddech; męskie ramiona, wspierane jej palcami, rozluźniały się, oczy przestały rozbieganie obserwować nadchodzącego podtopienia i jedynie krew, sącząca się na nowo z poszarpanego barku, owijając go karmazynową wstęgą, mogła świadczyć o pewnym dyskomforcie. Schodzącym na drugi plan, Tristan zaprzestał niepotrzebnego buntu i zdawał się podążać za jej wskazówkami, co tylko pomagało mu pewniej utrzymać się na wodzie. Nie zamierzała przyklaskiwać jego zdolnościom adaptacyjnym, szło mu naprawdę dobrze, jak na pierwszy szok, zazwyczaj paraliżujący i nieco utrudniający zmierzenie się ze strachem, ale komplementowanie nie było w stylu Deirdre. Przekonanie o własnej wartości Rosiera i tak wykraczało poza skalę - krótkie nadwyrężenie aroganckiej homeostazy dobrze mu zrobi. - Uznam więc, że chodziło o ciebie i twoje biodra - sparowała jego wyzywające słowa od razu, ponownie bez emocji, nie chcąc wdawać się w werbalną szarpaninę: głównie przez fakt, że ciągle nieco niepewny w nowej sytuacji Tristan nie stanowił wymagającego przeciwnika, ale także dlatego, że nie czuła potrzeby toczenia tej walki. Była zrelaksowana, uspokojona, chłodna woda ukoiła bolesny pożar, przeżerający się przez tkanki, ba, złagodziła nawet rozdarcie w zgięciu łokcia i nie pozwalała w pełni rozwinąć się obrzękowi zasinień. Obserwowanie unoszącego się na wodzie mężczyzny także sprawiało jej przyjemność, przesuwała spojrzeniem przez barki, brzuch, uda, stopy; ciągle był napięty, raz po raz przysłaniany przez fale, lecz przymknął już oczy, zdając się w końcu w pełni pojmować sztukę pozostania żywym. - Nie wyginaj pleców w łuk - poleciła, skupiając się na nieco zapadającym się brzuchu: to jego mięśnie powinny utrzymywać go w pozycji wyprostowanej, sztywnej, stanowiąc szkielet i podstawę dalszych, intensywniejszych ruchów. Nie mogła - i nie chciała - przyczepić się do niczego więcej, zwłaszcza, że gdy przestała wspierać jego ciało, nie wpadł w panikę, unosząc się na powierzchni już w pełni samodzielnie. Przez chwilę kontrolnie obserwowała jego ruchy, by w odpowiedniej chwili zareagować, być może nie od razu ratując go z opresji, ale pozwalając mu najpierw samemu zapanować nad sytuacją, lecz nic takiego się nie stało. Ona także ułożyła się na wodzie, na zaledwie moment, kilka głębszych oddechów - dopiero teraz poczuła palący ból skóry, na której zaciskały się jego palce. Nie zerkała jednak na swoje ciało, wpatrzona w rozjaśnione już w pełni niebo. Błękitne tak, jak to, górujące nad sennym amfiteatrem. Oblizała usta, ciągle czując na nich smak soczystych winogron. - Oczywiście, że nie zasłużyłam - odparła krótko, nie chcąc zagłębiać się w przykry sen: czuła dyskomfort i jednocześnie wdzięczność za to, że prawdziwy Tristan nie traktował jej jako niewolnicy i zabawki, ba, słuchał jej rad. Nie powinna zaprzepaścić takiej szansy; zwinnie znalazła się pod wodą, gdzie przekręciła się wokół własnej osi, by wynurzyć się ponownie obok niego, podpływając bliżej już nie na plecach, a żabką. Dość odpoczynku i oswajania się z wodą, czas się w niej poruszać, a nie leniwie dryfować. - Przekręć się na brzuch - poleciła zdecydowanie, zdając sobie sprawę z kolejnych dwuznaczności, lecz w ogóle nie ulegając ich wpływowi: byli przecież dorośli, czyż nie? - Nabierz powietrza, potem głowa niżej. Na chwilę znajdziesz się pod wodą - ostrzegła go rzeczowo, przepływając obok niego, by mógł, choć kątem oka, zobaczyć jak wygląda prawdziwe pływanie a nie nieporadne chlapanie się pomiędzy utonięciem a męczącym kaszlem. - Pamiętaj o biodrach. Powinieneś cały praktycznie leżeć na wodzie, nie opuszczaj nóg - zgrabnie zawróciła, tym razem powracając do niego na plecach, nieśpiesznie, gładko; poruszała się w wodzie z jeszcze większą gracją, niż na lądzie. - To pewnie podobne do latania na miotle, ta sama dynamika ruchu, łamanie oporu powietrza, w tym wypadku wody - dodała, tym razem z odrobiną niepewności, nie znała się na miotlarstwie, ale wydawało się jej to najbardziej trafiającym w dotychczasowe doświadczenia Tristana porównaniem. - Jeśli poczujesz się niepewnie, przekręć się na plecy. To najmniej wyczerpująca pozycja, dzięki niej możesz odpocząć i dać się zepchnąć falom ku płyciźnie - dodała, ponownie znajdując się bliżej niego, niemalże przystając w wodzie - wystarczyły jedynie lekkie ruchy kończyn, by mogła bez problemu unosić się obok niego, mogąc obserwować pierwsze, nieporadne próby naśladowania jej poprzednich ruchów.
- Dobrze - doceniła krótko jego poczynania, obserwując coraz spokojniejszy i głębszy oddech; męskie ramiona, wspierane jej palcami, rozluźniały się, oczy przestały rozbieganie obserwować nadchodzącego podtopienia i jedynie krew, sącząca się na nowo z poszarpanego barku, owijając go karmazynową wstęgą, mogła świadczyć o pewnym dyskomforcie. Schodzącym na drugi plan, Tristan zaprzestał niepotrzebnego buntu i zdawał się podążać za jej wskazówkami, co tylko pomagało mu pewniej utrzymać się na wodzie. Nie zamierzała przyklaskiwać jego zdolnościom adaptacyjnym, szło mu naprawdę dobrze, jak na pierwszy szok, zazwyczaj paraliżujący i nieco utrudniający zmierzenie się ze strachem, ale komplementowanie nie było w stylu Deirdre. Przekonanie o własnej wartości Rosiera i tak wykraczało poza skalę - krótkie nadwyrężenie aroganckiej homeostazy dobrze mu zrobi. - Uznam więc, że chodziło o ciebie i twoje biodra - sparowała jego wyzywające słowa od razu, ponownie bez emocji, nie chcąc wdawać się w werbalną szarpaninę: głównie przez fakt, że ciągle nieco niepewny w nowej sytuacji Tristan nie stanowił wymagającego przeciwnika, ale także dlatego, że nie czuła potrzeby toczenia tej walki. Była zrelaksowana, uspokojona, chłodna woda ukoiła bolesny pożar, przeżerający się przez tkanki, ba, złagodziła nawet rozdarcie w zgięciu łokcia i nie pozwalała w pełni rozwinąć się obrzękowi zasinień. Obserwowanie unoszącego się na wodzie mężczyzny także sprawiało jej przyjemność, przesuwała spojrzeniem przez barki, brzuch, uda, stopy; ciągle był napięty, raz po raz przysłaniany przez fale, lecz przymknął już oczy, zdając się w końcu w pełni pojmować sztukę pozostania żywym. - Nie wyginaj pleców w łuk - poleciła, skupiając się na nieco zapadającym się brzuchu: to jego mięśnie powinny utrzymywać go w pozycji wyprostowanej, sztywnej, stanowiąc szkielet i podstawę dalszych, intensywniejszych ruchów. Nie mogła - i nie chciała - przyczepić się do niczego więcej, zwłaszcza, że gdy przestała wspierać jego ciało, nie wpadł w panikę, unosząc się na powierzchni już w pełni samodzielnie. Przez chwilę kontrolnie obserwowała jego ruchy, by w odpowiedniej chwili zareagować, być może nie od razu ratując go z opresji, ale pozwalając mu najpierw samemu zapanować nad sytuacją, lecz nic takiego się nie stało. Ona także ułożyła się na wodzie, na zaledwie moment, kilka głębszych oddechów - dopiero teraz poczuła palący ból skóry, na której zaciskały się jego palce. Nie zerkała jednak na swoje ciało, wpatrzona w rozjaśnione już w pełni niebo. Błękitne tak, jak to, górujące nad sennym amfiteatrem. Oblizała usta, ciągle czując na nich smak soczystych winogron. - Oczywiście, że nie zasłużyłam - odparła krótko, nie chcąc zagłębiać się w przykry sen: czuła dyskomfort i jednocześnie wdzięczność za to, że prawdziwy Tristan nie traktował jej jako niewolnicy i zabawki, ba, słuchał jej rad. Nie powinna zaprzepaścić takiej szansy; zwinnie znalazła się pod wodą, gdzie przekręciła się wokół własnej osi, by wynurzyć się ponownie obok niego, podpływając bliżej już nie na plecach, a żabką. Dość odpoczynku i oswajania się z wodą, czas się w niej poruszać, a nie leniwie dryfować. - Przekręć się na brzuch - poleciła zdecydowanie, zdając sobie sprawę z kolejnych dwuznaczności, lecz w ogóle nie ulegając ich wpływowi: byli przecież dorośli, czyż nie? - Nabierz powietrza, potem głowa niżej. Na chwilę znajdziesz się pod wodą - ostrzegła go rzeczowo, przepływając obok niego, by mógł, choć kątem oka, zobaczyć jak wygląda prawdziwe pływanie a nie nieporadne chlapanie się pomiędzy utonięciem a męczącym kaszlem. - Pamiętaj o biodrach. Powinieneś cały praktycznie leżeć na wodzie, nie opuszczaj nóg - zgrabnie zawróciła, tym razem powracając do niego na plecach, nieśpiesznie, gładko; poruszała się w wodzie z jeszcze większą gracją, niż na lądzie. - To pewnie podobne do latania na miotle, ta sama dynamika ruchu, łamanie oporu powietrza, w tym wypadku wody - dodała, tym razem z odrobiną niepewności, nie znała się na miotlarstwie, ale wydawało się jej to najbardziej trafiającym w dotychczasowe doświadczenia Tristana porównaniem. - Jeśli poczujesz się niepewnie, przekręć się na plecy. To najmniej wyczerpująca pozycja, dzięki niej możesz odpocząć i dać się zepchnąć falom ku płyciźnie - dodała, ponownie znajdując się bliżej niego, niemalże przystając w wodzie - wystarczyły jedynie lekkie ruchy kończyn, by mogła bez problemu unosić się obok niego, mogąc obserwować pierwsze, nieporadne próby naśladowania jej poprzednich ruchów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kąciki jego ust uniosły się wyżej, jak zwykle, gdy przymierzał się do wygłoszenia ironicznego komentarza, gdy komentował coś z pobłażaniem, gdy wchodził w rolę drapieżnika; nie miał sposobności, by zrzucić z siebie tytuł ucznia, rzeczowe dobrze Deirdre w ich relacji znacznie częściej wypowiadane było przez Tristana - odwrócenie ról, do którego siłą rzeczy musiał się przyzwyczaić, zaczynało go bawić. Musiał przyznać, że była całkiem dobrą nauczycielką; rozumiała jego i rozumiała wodę, pasowała do niej, jak tonąca rusałka wciągająca w bagna ofiary - podobała mu się taka, w morskiej przestrzeni jeszcze bardziej tajemnicza niż zawsze. Była nieoczywista - tym pociągała go najbardziej.
- Wydaje mi się, że do mnie tak nigdy wcześniej nie mówiłaś - odparł lekko, z obojętnością i skrytym rozbawieniem; dziś przechodził z nią swój pierwszy raz - ale nigdy wcześniej - słowną szermierkę Tristana trudno było zbyć jednym sparowaniem; należała do jego ulubionych rozrywek - odprężała go - a w tej sytuacji potrzebował tego bardziej niż zwykle. Zdawało mu się, że naprawdę zaczynał rozumieć: czuć, manipulacja oddechem i oddanie się wodzie były najistotniejsze. Zgiął się odruchowo, kiedy napłynęła większa fala; oczywiście - nie zginać się w przód - słyszał jej słowa wyraźnie, odginając się w tył. To naprawdę było podobne do jazdy konnej, środek ciężkości człowieka znajdował się gdzieś w okolicach dolnej części mostka - ten punkt nie mógł ciągnąć w dół. Na wodzie, w powietrzu, to wszędzie wyglądało tak samo, sztywna i prosta postawa była istotna nawet w trakcie pojedynków. Nawyk nie przychodził łatwo, w każdej przestrzeni musiał zostać wyrobiony na nowo, ale woda sama wypierała ciało, wspomagając prosty kręgosłup. Był silny, jego mięśnie wyćwiczone, kondycyjnie trzeba było więcej, żeby go znużyć. Rana przeszkadzała - nie dało przyzwyczaić się do bólu - ale musiał się nauczyć sobie radzić z dyskomfortem. Obejrzał się na nią, to był tylko sen, zły sen, nie aż tak odległy od rzeczywistości, jak mogłyby na to wskazywać otaczające ich okoliczności, błysk wschodzącego słońca w spokojnej wodzie i przepiękny nadmorski krajobraz. Ale Deirdre zniknęła - śledził jej ruchy przez szklistą, przejrzystą wodę, aż jej cień znalazł się tuż obok. Wydał z siebie niezadowolony pomruk, pozycja na plecach wydawała mu się bezpieczniejsza, rzucenie się na wodę i próba poruszania się w niej znów nosiła znamiona zagrożenia, któremu nie był pewien, czy będzie potrafił sprostać. Przekręcił głowę, lekko tracąc równowagę, by oszacować odległość dzielącą ich od brzegu; czułby się lepiej, mając pod nogami stały grunt, ale ostatecznie mógłby polubić wodę - mógłby polubić ją z nią - od kiedy lękał się adrenaliny?
- Nie jestem pewien, czy to polubię - stwierdził, wciąż dwuznacznie, preferował być brzuchem w dół i na górze, nigdy brzuchem w dół i na dole, a pośrodku morza to wulgarne poczucie humoru wydawało mu się nawet zabawne. Lekko zmarszczył brwi, śledząc z uwagą ruchy jej ciała, rąk, nóg i głowy, to nie mogło być takie trudne; faktem było, że w pozycji, w której znajdował się aktualnie - z piersią skierowaną ku powierzchni wody - po pierwsze był najbardziej odsłonięty, po drugie posiadał najmniejsze pole manewru. Jeśli rzeczywiście ta umiejętność miałaby mu się kiedykolwiek przydać, musiał opanować ją w pełni. Wziął głęboki oddech, raz kozie śmierć, wysłuchując wszystkich jej rad - i ostatni raz obrzucając jej ciało spojrzeniem. Przewrócił się na drugą stronę, nieco niezgrabnie, początkowo całkowicie wpadając w głęboką wodę. Dźwięki ucichły, znów nie słyszał już mew, ale tym razem nie panikował jak spłoszone zwierzę; rozpostarł dłonie, powoli wypuszczając nosem powietrze, niepewnie rozglądając się głową, nim powtórzył ruchy Deirdre, wynurzając się na powierzchnię; pamiętał jej wskazówki - mimo dwuznaczności - wypychając tył ciała w górę, już bez większego problemu wyłaniając się na powierzchnię, gdzie zachłysnął się wodą znacznie mniej łapczywie, niż wcześniej. Z lekko rozchylonymi ustami ruszył dalej, w ułamku sekundy orientując się, że kiedy nie robi nic głębiny porywają go z powrotem na dno; płynął przed siebie, zataczając szeroki półokrąg, wracając, nie potrafiąc znaleźć w sobie zręczności i biegłości, która pozwoliłaby mu na natychmiastowy zwrot. Miał silne ramiona - opór wody był nowością, jego mięśnie nie znały tego rodzaju wysiłku, ale były dość wyćwiczone, by nie odczuć tych kilku chwil jako wyzwania - miała rację, opór powietrza był podobny, choć łatwiejszy, powietrze było mniej gęste. Płynął dalej, gdy sól wdzierała się coraz głębiej w ramię, wywołując drżenie, które przerwało płynność ruchów. Zacisnął zęby - i parł przed siebie, pomimo pozostawianej za sobą krwistej smugi, znalazłszy się obok kochanki chwytając znów jej ramię, raz jeszcze traktując ją jak skałę, na której mógł się oprzeć - choć wystarczała mu tylko jedna ręka, drugą pozostawił rozpostartą, a ruchy nóg pomagały mu utrzymywać pionową pozycję. Zaczynał to rozumieć, rozumiał coraz więcej, mocniej wstrzymując się na jej ciele przyłożył dłoń zdrowego ramienia do rany, ściągając z niej krew, którą zmył w morskiej wodzie. Niezgrabnie - wrócił na plecy. - Bujasz, mój duchu, zwijasz się w koło, jak dobry pływak gdy fale noszą. Bezmierną głębię bruździsz wesoło z niewysłowioną, męską rozkoszą - wydeklamował, bardziej do siebie niż do niej, z arogancką bezczelnością, pozostawiając w konwencji dwuznaczności, krzywiąc się lekko z niesmakiem, raz kolejny smagnięty bólem. Zacisnąwszy zęby, przewrócił się na brzuch jeszcze raz, podejmując drugiej próby przemierzenia kawałka wody wpław - otaczając ją szerokim łukiem, który pokonywał wciąż nieco niezgrabnie, umyślnie powoli, ale nie łykając już wody. Będzie musiał poćwiczyć w najbliższych dniach - nabrać w tym większej wprawy, maksymalizując szanse na przetrwanie na przeklętej wyspie Azkabanu. - Nie jest tak źle - stwierdził w końcu z zaskoczeniem suchego kota ciśniętego nagle w mokrą kałużę, znajdując się już niedaleko, bo choć pod wodą przypominał wciąż bardziej ospałego żółwia - i to z dziurą w łapie - niż zwinnego delfina, to już nie tonął.
- Wydaje mi się, że do mnie tak nigdy wcześniej nie mówiłaś - odparł lekko, z obojętnością i skrytym rozbawieniem; dziś przechodził z nią swój pierwszy raz - ale nigdy wcześniej - słowną szermierkę Tristana trudno było zbyć jednym sparowaniem; należała do jego ulubionych rozrywek - odprężała go - a w tej sytuacji potrzebował tego bardziej niż zwykle. Zdawało mu się, że naprawdę zaczynał rozumieć: czuć, manipulacja oddechem i oddanie się wodzie były najistotniejsze. Zgiął się odruchowo, kiedy napłynęła większa fala; oczywiście - nie zginać się w przód - słyszał jej słowa wyraźnie, odginając się w tył. To naprawdę było podobne do jazdy konnej, środek ciężkości człowieka znajdował się gdzieś w okolicach dolnej części mostka - ten punkt nie mógł ciągnąć w dół. Na wodzie, w powietrzu, to wszędzie wyglądało tak samo, sztywna i prosta postawa była istotna nawet w trakcie pojedynków. Nawyk nie przychodził łatwo, w każdej przestrzeni musiał zostać wyrobiony na nowo, ale woda sama wypierała ciało, wspomagając prosty kręgosłup. Był silny, jego mięśnie wyćwiczone, kondycyjnie trzeba było więcej, żeby go znużyć. Rana przeszkadzała - nie dało przyzwyczaić się do bólu - ale musiał się nauczyć sobie radzić z dyskomfortem. Obejrzał się na nią, to był tylko sen, zły sen, nie aż tak odległy od rzeczywistości, jak mogłyby na to wskazywać otaczające ich okoliczności, błysk wschodzącego słońca w spokojnej wodzie i przepiękny nadmorski krajobraz. Ale Deirdre zniknęła - śledził jej ruchy przez szklistą, przejrzystą wodę, aż jej cień znalazł się tuż obok. Wydał z siebie niezadowolony pomruk, pozycja na plecach wydawała mu się bezpieczniejsza, rzucenie się na wodę i próba poruszania się w niej znów nosiła znamiona zagrożenia, któremu nie był pewien, czy będzie potrafił sprostać. Przekręcił głowę, lekko tracąc równowagę, by oszacować odległość dzielącą ich od brzegu; czułby się lepiej, mając pod nogami stały grunt, ale ostatecznie mógłby polubić wodę - mógłby polubić ją z nią - od kiedy lękał się adrenaliny?
- Nie jestem pewien, czy to polubię - stwierdził, wciąż dwuznacznie, preferował być brzuchem w dół i na górze, nigdy brzuchem w dół i na dole, a pośrodku morza to wulgarne poczucie humoru wydawało mu się nawet zabawne. Lekko zmarszczył brwi, śledząc z uwagą ruchy jej ciała, rąk, nóg i głowy, to nie mogło być takie trudne; faktem było, że w pozycji, w której znajdował się aktualnie - z piersią skierowaną ku powierzchni wody - po pierwsze był najbardziej odsłonięty, po drugie posiadał najmniejsze pole manewru. Jeśli rzeczywiście ta umiejętność miałaby mu się kiedykolwiek przydać, musiał opanować ją w pełni. Wziął głęboki oddech, raz kozie śmierć, wysłuchując wszystkich jej rad - i ostatni raz obrzucając jej ciało spojrzeniem. Przewrócił się na drugą stronę, nieco niezgrabnie, początkowo całkowicie wpadając w głęboką wodę. Dźwięki ucichły, znów nie słyszał już mew, ale tym razem nie panikował jak spłoszone zwierzę; rozpostarł dłonie, powoli wypuszczając nosem powietrze, niepewnie rozglądając się głową, nim powtórzył ruchy Deirdre, wynurzając się na powierzchnię; pamiętał jej wskazówki - mimo dwuznaczności - wypychając tył ciała w górę, już bez większego problemu wyłaniając się na powierzchnię, gdzie zachłysnął się wodą znacznie mniej łapczywie, niż wcześniej. Z lekko rozchylonymi ustami ruszył dalej, w ułamku sekundy orientując się, że kiedy nie robi nic głębiny porywają go z powrotem na dno; płynął przed siebie, zataczając szeroki półokrąg, wracając, nie potrafiąc znaleźć w sobie zręczności i biegłości, która pozwoliłaby mu na natychmiastowy zwrot. Miał silne ramiona - opór wody był nowością, jego mięśnie nie znały tego rodzaju wysiłku, ale były dość wyćwiczone, by nie odczuć tych kilku chwil jako wyzwania - miała rację, opór powietrza był podobny, choć łatwiejszy, powietrze było mniej gęste. Płynął dalej, gdy sól wdzierała się coraz głębiej w ramię, wywołując drżenie, które przerwało płynność ruchów. Zacisnął zęby - i parł przed siebie, pomimo pozostawianej za sobą krwistej smugi, znalazłszy się obok kochanki chwytając znów jej ramię, raz jeszcze traktując ją jak skałę, na której mógł się oprzeć - choć wystarczała mu tylko jedna ręka, drugą pozostawił rozpostartą, a ruchy nóg pomagały mu utrzymywać pionową pozycję. Zaczynał to rozumieć, rozumiał coraz więcej, mocniej wstrzymując się na jej ciele przyłożył dłoń zdrowego ramienia do rany, ściągając z niej krew, którą zmył w morskiej wodzie. Niezgrabnie - wrócił na plecy. - Bujasz, mój duchu, zwijasz się w koło, jak dobry pływak gdy fale noszą. Bezmierną głębię bruździsz wesoło z niewysłowioną, męską rozkoszą - wydeklamował, bardziej do siebie niż do niej, z arogancką bezczelnością, pozostawiając w konwencji dwuznaczności, krzywiąc się lekko z niesmakiem, raz kolejny smagnięty bólem. Zacisnąwszy zęby, przewrócił się na brzuch jeszcze raz, podejmując drugiej próby przemierzenia kawałka wody wpław - otaczając ją szerokim łukiem, który pokonywał wciąż nieco niezgrabnie, umyślnie powoli, ale nie łykając już wody. Będzie musiał poćwiczyć w najbliższych dniach - nabrać w tym większej wprawy, maksymalizując szanse na przetrwanie na przeklętej wyspie Azkabanu. - Nie jest tak źle - stwierdził w końcu z zaskoczeniem suchego kota ciśniętego nagle w mokrą kałużę, znajdując się już niedaleko, bo choć pod wodą przypominał wciąż bardziej ospałego żółwia - i to z dziurą w łapie - niż zwinnego delfina, to już nie tonął.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Rosnąca pewność Tristana napawała ją zdziwieniem i pewnym niezrozumieniem - trochę zirytowanym, trochę pełnym szacunku. Doprawdy, pierwszy raz spotykała osobę, która w kilka chwil po kryzysowej sytuacji, ustanawiała się jej panem i pogromcą, przywdziewając na twarzy lekki uśmieszek. Początkowa lekcja tonięcia widocznie niczego go nie nauczyła, przynajmniej pod względem ostrożności wobec własnych sił i kapryśnego morza: owszem, unosił się na wodzie coraz sprawniej, nie walcząc z falami i nie zanosząc się ochrypłym kaszlem, ale jego ruchy nabierały przesadnej łapczywości, zagarniając wodę pod siebie zbyt gwałtownie. W tym szaleństwie istniała jednak metoda, nie tonął, pozwalając sobie na bezsensowne strzępienie języka, na które ponownie musiała zareagować, już bez zbędnej wyrozumiałości.
- Naprawdę? - dobrze udała zdziwienie, odgarniając mokre włosy, przyklejone do jej czoła i policzków. - Wszystko wskazywało na to, że to był twój pierwszy raz - odparła prawie niewinnie, pozwalając sobie na przesunięcie granicy przyzwoitości bardzo daleko. Kobiety nie powinny kalać swych ust dwuznacznościami i nawet w odważnym flircie nie dotykały nigdy tematów niegodnych, nie wspominając już o jawnych przytykach dotyczących męskich umiejętności, jednak skoro kontynuował temat, Deirdre nie zamierzała pozostawać mu dłużna. Porzucała pozę Miu: najbardziej wyuzdany odcień Orchidei w porównaniu z głęboką czernią charakteru Deirdre wydawał się jasny i łagodny, wręcz niewinny. Chciał poznać ją prawdziwą, powinien więc jak najszybciej przekonać się o nasileniu zmiany barw, być może nie podobających mu się tak bardzo, jak złagodzony, egzotyczny wachlarz kolorów, jaki tak usłużnie prezentowała mu w Wenus.
Nie wracała jednak do dusznych pomieszczeń, znajdowała się na wolności, w chłodnym morzu, pod jasnymi promieniami porannego słońca, odbijającymi się od wody, zmuszającymi ją do mrużenia oczu; woda pozostawała przejrzysta, widziała przez nią zarówno niezborne ruchy podpływającego do niej Tristana, jak i swoje posiniaczone ramiona, nabiegające już czystym fioletem. Niska cena za wrzucenie Rosiera na głęboką wodę i uchronienia go od głupiej, przypadkowej śmierci, jaką pewnie by poniósł w przypływie samczej pewności w starciu z nowym żywiołem: którą okazywał nawet teraz. Nie mogła powstrzymać krótkiego, perlistego śmiechu, podszytego niedowierzaniem. Łaskawy lord kapryśnie krytykujący marne przyjemności, gwarantowane mu przez niewystarczająco zachwycające morze - doprawdy, czasami jego arogancja bywała wręcz rozkoszna. Oby nie doprowadziła go do zguby. - To nie zabawa. W tej chwili morze jest spokojne, ale przy większych falach pływanie jest znacznie trudniejsze - powróciła więc do ostrzegawczej powagi, mówiąc jak do nieznośnego młodzieńca, przekonanego, że po pobieżnym przewertowaniu książki wie już wszystko na temat historii wojen goblinów. Musiała ponownie sięgnąć po pokłady cierpliwości - jeśli miała być nauczycielką, chciała upewnić się, że wykładane mu nauki zapadną mu w pamięć i uchronią od popełnienia wstydliwych głupot, mogących skończyć się tragiczniej niż otrzymanie okropnego na egzaminie. - Jeśli wpadniesz w wir, wciągający cię pod wodę, nie siłuj się z nim, nie próbuj wypłynąć, opadniesz z sił i utoniesz - podobnie jak w przypadku szarpaniny z topielcem, należało zachować się w przeciwny do instynktu sposób - Pozwól mu ściągnąć się na dno a potem odpłyń w bok, jak najdalej, dopiero potem na powierzchnię. Jeśli stracisz orientację, wypuść powietrze, ono wskaże ci drogę do góry - kontynuowała powoli i rzeczowo, ponownie, leniwie kładąc się na plecach, ciągle obserwując jednak pierwsze pływackie kroki Tristana. - Na płyciźnie natomiast może porwać cię prąd wsteczny, zawrócić znów na pełne morze. I znów: płyń z nim, połóż się na plecach, i dopiero po kilkudziesięciu stopach mocno odbij w którąś ze stron, równolegle do brzegu. Nie skręcaj w jego stronę od razu, prąd może być szeroki - przestrzegła niezwykle szczegółowo, wręcz przeciągając się leżąc na skrzącej się w promieniach słońca tafli, mieniącej się także na złotej bransolecie: już zapomniała, jak kochała pływać. - Reasumując - wypowiedziała to słowo powoli, z wyraźną, nauczycielską przyjemnością - pomimo upływu lat ciągle pasowało do jej ust: ileż razy wypowiadała je w szkole a później w Ministerstwie, rozmawiając z urzędnikami i przedstawiając swe plany dyrektorowi departamentu? - Nigdy nie siłuj się z żywiołem, nie próbuj go okiełznać ani przechytrzyć. Po prostu się mu poddaj i dopiero gdy cię wypuści, próbuj wydostać się w bezpieczne miejsce - zakończyła, nieco zdziwiona własną metaforą, nie do końca pewna, kogo z ich dwójki umieszcza w kategorii morderczej toni a kogo: w roli wymykającej się przeznaczeniu ofiary. Nie miała jednak czasu zastanowić się nad tym głębiej - znów poczuła szarpnięcie za ramię; na sekundę zanurzyła się pod wodę, powracając jednak do pozycji względnie pionowej, wpatrzona w ociekającą krwią ranę. Poczuła nagłą, palącą chęć, by wsunąć w rozszarpane mięso palce, poczuć ciepłą tkankę, wywołać paroksyzm bólu - lecz Tristan szybko się odsunął, ponownie wdrażając się w pływacką technikę. Dość marną i prymitywną, lecz jak na kogoś, kto przed chwilą panikował ze strachu - robił zadziwiające postępy. Może nie był tak zwinny i zgrabny, ale ciężar ciała wiązał się także z siłą mięśni, pozwalających mu zagarniać wodę mocniej, a przez to: płynąć znacznie szybciej. Jeszcze niezgrabnie, poruszał kończynami w nierównym rytmie, nie wykorzystując w pełni możliwości zsynchronizowanych odepchnięć i - zdecydowanie za dużo mówił. Powstrzymała się od wywrócenia oczami na ironiczną deklamację, przyglądając się za to dokładniej jego ruchom. - Nędzny. Z wyimaginowanym plusem - zawyrokowała surową ocenę, wiedząc, że zasługuje raczej na zadowalający, ale i tak był zbyt pewny siebie, nie potrzebował więc dodatkowej zachęty. - Musisz ćwiczyć. Płynąć równiej, niepotrzebnie tak dużo chlapiesz, cała moc ruchu znajduje się pod wodą - jak zwykle robił wokół siebie dużo szumu, nie powinno jej to dziwić - Ale...szybko robisz postępy - dodała już znacznie ciszej, z odrobinę zaciśniętymi szczękami, nie przywykła do prawienia pochlebstw, ale: przecież mówiła prawdę. Nie było tak źle. Rosier był głuchy na krytykę, zapewne zapamięta jedynie to ostatnie zdanie, zmieniając je na pełne zachwytu jesteś doskonałym pływakiem. Zanurzyła się ponownie, wraz z głową, na dłuższą chwilę znikając pod wodą; wiedziała, że Tristan niedługo zniknie i z czystym sumieniem będzie mogła popływać tak, jak lubiła, bez zabawy w nadzorcę dzikiego stworzenia, gotowego pójść pod wodę w każdej chwili. Coś jednak sprawiało, że wizja spędzenia pierwszego słonecznego dnia bez niego nie była aż tak cudowna, jak mogłaby się wydawać: zapewne ta sama mityczna niewiadoma, która nakazywała jej wynurzyć się tuż obok Tristana, wybijając go z pływackiego rytmu przelotnym dotykiem, przesuwając paznokciami po jego karku.
- Naprawdę? - dobrze udała zdziwienie, odgarniając mokre włosy, przyklejone do jej czoła i policzków. - Wszystko wskazywało na to, że to był twój pierwszy raz - odparła prawie niewinnie, pozwalając sobie na przesunięcie granicy przyzwoitości bardzo daleko. Kobiety nie powinny kalać swych ust dwuznacznościami i nawet w odważnym flircie nie dotykały nigdy tematów niegodnych, nie wspominając już o jawnych przytykach dotyczących męskich umiejętności, jednak skoro kontynuował temat, Deirdre nie zamierzała pozostawać mu dłużna. Porzucała pozę Miu: najbardziej wyuzdany odcień Orchidei w porównaniu z głęboką czernią charakteru Deirdre wydawał się jasny i łagodny, wręcz niewinny. Chciał poznać ją prawdziwą, powinien więc jak najszybciej przekonać się o nasileniu zmiany barw, być może nie podobających mu się tak bardzo, jak złagodzony, egzotyczny wachlarz kolorów, jaki tak usłużnie prezentowała mu w Wenus.
Nie wracała jednak do dusznych pomieszczeń, znajdowała się na wolności, w chłodnym morzu, pod jasnymi promieniami porannego słońca, odbijającymi się od wody, zmuszającymi ją do mrużenia oczu; woda pozostawała przejrzysta, widziała przez nią zarówno niezborne ruchy podpływającego do niej Tristana, jak i swoje posiniaczone ramiona, nabiegające już czystym fioletem. Niska cena za wrzucenie Rosiera na głęboką wodę i uchronienia go od głupiej, przypadkowej śmierci, jaką pewnie by poniósł w przypływie samczej pewności w starciu z nowym żywiołem: którą okazywał nawet teraz. Nie mogła powstrzymać krótkiego, perlistego śmiechu, podszytego niedowierzaniem. Łaskawy lord kapryśnie krytykujący marne przyjemności, gwarantowane mu przez niewystarczająco zachwycające morze - doprawdy, czasami jego arogancja bywała wręcz rozkoszna. Oby nie doprowadziła go do zguby. - To nie zabawa. W tej chwili morze jest spokojne, ale przy większych falach pływanie jest znacznie trudniejsze - powróciła więc do ostrzegawczej powagi, mówiąc jak do nieznośnego młodzieńca, przekonanego, że po pobieżnym przewertowaniu książki wie już wszystko na temat historii wojen goblinów. Musiała ponownie sięgnąć po pokłady cierpliwości - jeśli miała być nauczycielką, chciała upewnić się, że wykładane mu nauki zapadną mu w pamięć i uchronią od popełnienia wstydliwych głupot, mogących skończyć się tragiczniej niż otrzymanie okropnego na egzaminie. - Jeśli wpadniesz w wir, wciągający cię pod wodę, nie siłuj się z nim, nie próbuj wypłynąć, opadniesz z sił i utoniesz - podobnie jak w przypadku szarpaniny z topielcem, należało zachować się w przeciwny do instynktu sposób - Pozwól mu ściągnąć się na dno a potem odpłyń w bok, jak najdalej, dopiero potem na powierzchnię. Jeśli stracisz orientację, wypuść powietrze, ono wskaże ci drogę do góry - kontynuowała powoli i rzeczowo, ponownie, leniwie kładąc się na plecach, ciągle obserwując jednak pierwsze pływackie kroki Tristana. - Na płyciźnie natomiast może porwać cię prąd wsteczny, zawrócić znów na pełne morze. I znów: płyń z nim, połóż się na plecach, i dopiero po kilkudziesięciu stopach mocno odbij w którąś ze stron, równolegle do brzegu. Nie skręcaj w jego stronę od razu, prąd może być szeroki - przestrzegła niezwykle szczegółowo, wręcz przeciągając się leżąc na skrzącej się w promieniach słońca tafli, mieniącej się także na złotej bransolecie: już zapomniała, jak kochała pływać. - Reasumując - wypowiedziała to słowo powoli, z wyraźną, nauczycielską przyjemnością - pomimo upływu lat ciągle pasowało do jej ust: ileż razy wypowiadała je w szkole a później w Ministerstwie, rozmawiając z urzędnikami i przedstawiając swe plany dyrektorowi departamentu? - Nigdy nie siłuj się z żywiołem, nie próbuj go okiełznać ani przechytrzyć. Po prostu się mu poddaj i dopiero gdy cię wypuści, próbuj wydostać się w bezpieczne miejsce - zakończyła, nieco zdziwiona własną metaforą, nie do końca pewna, kogo z ich dwójki umieszcza w kategorii morderczej toni a kogo: w roli wymykającej się przeznaczeniu ofiary. Nie miała jednak czasu zastanowić się nad tym głębiej - znów poczuła szarpnięcie za ramię; na sekundę zanurzyła się pod wodę, powracając jednak do pozycji względnie pionowej, wpatrzona w ociekającą krwią ranę. Poczuła nagłą, palącą chęć, by wsunąć w rozszarpane mięso palce, poczuć ciepłą tkankę, wywołać paroksyzm bólu - lecz Tristan szybko się odsunął, ponownie wdrażając się w pływacką technikę. Dość marną i prymitywną, lecz jak na kogoś, kto przed chwilą panikował ze strachu - robił zadziwiające postępy. Może nie był tak zwinny i zgrabny, ale ciężar ciała wiązał się także z siłą mięśni, pozwalających mu zagarniać wodę mocniej, a przez to: płynąć znacznie szybciej. Jeszcze niezgrabnie, poruszał kończynami w nierównym rytmie, nie wykorzystując w pełni możliwości zsynchronizowanych odepchnięć i - zdecydowanie za dużo mówił. Powstrzymała się od wywrócenia oczami na ironiczną deklamację, przyglądając się za to dokładniej jego ruchom. - Nędzny. Z wyimaginowanym plusem - zawyrokowała surową ocenę, wiedząc, że zasługuje raczej na zadowalający, ale i tak był zbyt pewny siebie, nie potrzebował więc dodatkowej zachęty. - Musisz ćwiczyć. Płynąć równiej, niepotrzebnie tak dużo chlapiesz, cała moc ruchu znajduje się pod wodą - jak zwykle robił wokół siebie dużo szumu, nie powinno jej to dziwić - Ale...szybko robisz postępy - dodała już znacznie ciszej, z odrobinę zaciśniętymi szczękami, nie przywykła do prawienia pochlebstw, ale: przecież mówiła prawdę. Nie było tak źle. Rosier był głuchy na krytykę, zapewne zapamięta jedynie to ostatnie zdanie, zmieniając je na pełne zachwytu jesteś doskonałym pływakiem. Zanurzyła się ponownie, wraz z głową, na dłuższą chwilę znikając pod wodą; wiedziała, że Tristan niedługo zniknie i z czystym sumieniem będzie mogła popływać tak, jak lubiła, bez zabawy w nadzorcę dzikiego stworzenia, gotowego pójść pod wodę w każdej chwili. Coś jednak sprawiało, że wizja spędzenia pierwszego słonecznego dnia bez niego nie była aż tak cudowna, jak mogłaby się wydawać: zapewne ta sama mityczna niewiadoma, która nakazywała jej wynurzyć się tuż obok Tristana, wybijając go z pływackiego rytmu przelotnym dotykiem, przesuwając paznokciami po jego karku.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Początkowo po prostu na nią patrzył, dopiero po chwili - roześmiał się głośno, nie spodziewał się po niej niewinnego flitu ani ignorowania jego aroganckich uwag; kobiet mdłych, zawstydzonych i rumieniących się czerwienią pod wpływem jednego odważniejszego słowa miał na pęczki. Ona była inna, i tę inność w niej uwielbiał, zawstydzenie wydawałoby się fałszywe, zbyt błahe, podjęciem się słownej szermierki najbrutalniejszym cięciem sprostała wręcz jego oczekiwaniom, dając satysfakcję udanej potyczki. Nie mogła obrazić go w ten sposób słowem, zbyt dobrze znał siebie, zbyt wysokie miał o sobie mniemanie i zbyt dużo wiedział o niej. Poznał ją kilka lat temu, już jako mężczyzna i nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Dalej, Czarna Orchideo, czerniej dalej, aż w końcu przybierzesz najmroczniejszy odcień niezbadanej nocy, ta czarna otchłań nie przestawała go fascynować. Próbował wciąż sił, wysłuchując jej ostrzeżeń; z pierwszego zdawał sobie sprawę sam, całe życie spędził nad morzem - nie tylko w willi, rodowy dwór mieścił się nad klifami Dover i z zejściem na plażę; znał żywioł w trakcie sztormu i wiedział, jak bardzo potrafi być niszczący. Nie sądził, by mogło być to przeszkodą na wyspie Azkabanu, jeśli przyjdzie im moczyć się w wodzie, to raczej nie w otwartym akwenie, a w ewentualnych podziemiach ogromnego więzienia, gdzie fale wytłumią wewnętrzne konstrukcje. Nie zareagował jednak na te słowa w żaden sposób, wpatrując się w rozjaśnione już niebo nad nimi - analizował, ale szanował jej rady. Kolejne były już znacznie ważniejsze. Choć kierowała nimi zwykła logika, która po wypowiedzeniu wskazówek wydawała się oczywista, to doskonale wiedział, że gdyby nie zwróciła na to jego uwagi w tym momencie, Tristan w kryzysowej sytuacji, wiedziony instynktem, paniką, niezrozumieniem, nieistotne tak naprawdę czym, zachowałby się zupełnie inaczej. Morze jednak różniło się od tego, z czym mierzył się dotąd; tak konie, jak smoki, jak nawet czarną magią, próbował okiełznać i nimi zawładnąć. Nie był idiotą, by sądzić, że kiedykolwiek mógłby zostać władcą morza, choć nie zaprzeczyłby, że tytuł brzmiał całkiem kusząco. Odkąd anomalie zawładnęły ich światem - całym światem - mogli się spodziewać nie tylko wirów. Powietrze szło zawsze na powierzchnię - oczywiście że tak - oczywistości umykały jednak, gdy jasność umysłu zastępowała dzikość strachu. Dobrze było być o tym uprzedzonym. Wiedział, że na płyciznach zdarzały się wypadki - ale nie miał pojęcia, jak sobie z nimi radzić, zatrzymując się w miejscu nieznacznie skinął głową; nie z ignorancji, nie mógł zrobić tego mocniej, ledwie trzymając się na powierzchni. Przez chwilę zamyślił się nad jej krótkim podsumowaniem, powstrzymując nieodpartą chęć sprostowania analogii.
- Duże wiesz na ten temat - odparł zamiast tego, tak naprawdę pytając, pytając już nie o wodę, pytając o nią samą. Tego nie nauczyła się w Wenus, nie nauczyła się tego w Londynie, które nie ma połączenia z morzem. I nie nauczyła się tego teraz, była tutaj za krótko. Zostawił jednak pytanie w domyśle, nie zmuszając jej do odpowiedzi; oswajanie dzikich stworzeń trwało czasem latami, i nigdy, ale to nigdy nie warto było wykonać ruchu, na który nie były gotowe. Arogancki uśmiech nie spełzł z jego twarzy, kiedy wystawiła brutalną ocenę - nie sprawił wrażenia przejętego.
- To nie jest sprawiedliwa ocena - odparł, bez wyrzutu i pretensji, nie domagając się jej poprawy, odparł informacyjnie: bo przecież podołał. Słabo, przyjął jej dalszy komentarz, od raz przepływając obok kilka metrów, zwracając większą uwagę na to, na ile trzyma kończyny nad, a na ile pod wodą - miała rację. Popracuje nad tym - już nie dziś, ale w nadchodzących dniach, musiał być gotowy na wszystko, już za niewiele ponad tydzień. Musieli. Prychnął kpiąco, kiedy przyznała, że szybko robił postępy, oczywiście, że robił, w duchu ciesząc się, że akurat zniknęła pod nogą, kiedy sam - przypadkiem - omsknął się pod powierzchnię morza, na szczęście, potrafiąc już wysunąć się ponad jego taflę samodzielnie. Obejrzał się przez ramię, wynurzyła się tuż obok - jak zgubna rusałka, z której lunęły wodne strugi. Teraz to ona odnalazła równowagę na nim, czuł jej dotyk na karku, kuszący i nęcący; od wczorajszego wieczora nęciła go nieustannie. Nie powinien się na to zgadzać, a jednak z powodów, których nie rozumiał, wciąż to robił. Bez słowa obrócił się w jej stronę, w milczeniu, obejmując spojrzeniem jej nagie ciało, wypieszczoną zimną wodą pierś. Nieopodal przepływała kłoda zniesiona przez wiatr, zapewne po ostatniej burzy; dość szeroka, by utrzymać rozbitka. Chwycił się jej jednym ramieniem, rannym, zdrowym przyciągając do siebie Deirdre, blisko, bliżej. Mógłby utrzymać ich obojga, przez chwilę. Już zapomniał, że się śpieszył, choć przeszywający ból od czasu do czasu przypominał mu, że powinien odwiedzić medyka, a wciąż kręcące się w nosie i uszach woda prosiła o zejście na ląd.
Słońce wstało już nad wodą pełną tarczą, krzyki mew nie cichły, jasne chmury nie nosiły śladów niedawnych burz. Fale niosły leniwie, kołysały przyjemnym, spokojnym rytmem, nie czuł już pulsującego po zbyt gwałtownej nocy bólu głowy. Zakończmy ten poranek najpiękniej, mój czarny łabędziu.
/zt x2
- Duże wiesz na ten temat - odparł zamiast tego, tak naprawdę pytając, pytając już nie o wodę, pytając o nią samą. Tego nie nauczyła się w Wenus, nie nauczyła się tego w Londynie, które nie ma połączenia z morzem. I nie nauczyła się tego teraz, była tutaj za krótko. Zostawił jednak pytanie w domyśle, nie zmuszając jej do odpowiedzi; oswajanie dzikich stworzeń trwało czasem latami, i nigdy, ale to nigdy nie warto było wykonać ruchu, na który nie były gotowe. Arogancki uśmiech nie spełzł z jego twarzy, kiedy wystawiła brutalną ocenę - nie sprawił wrażenia przejętego.
- To nie jest sprawiedliwa ocena - odparł, bez wyrzutu i pretensji, nie domagając się jej poprawy, odparł informacyjnie: bo przecież podołał. Słabo, przyjął jej dalszy komentarz, od raz przepływając obok kilka metrów, zwracając większą uwagę na to, na ile trzyma kończyny nad, a na ile pod wodą - miała rację. Popracuje nad tym - już nie dziś, ale w nadchodzących dniach, musiał być gotowy na wszystko, już za niewiele ponad tydzień. Musieli. Prychnął kpiąco, kiedy przyznała, że szybko robił postępy, oczywiście, że robił, w duchu ciesząc się, że akurat zniknęła pod nogą, kiedy sam - przypadkiem - omsknął się pod powierzchnię morza, na szczęście, potrafiąc już wysunąć się ponad jego taflę samodzielnie. Obejrzał się przez ramię, wynurzyła się tuż obok - jak zgubna rusałka, z której lunęły wodne strugi. Teraz to ona odnalazła równowagę na nim, czuł jej dotyk na karku, kuszący i nęcący; od wczorajszego wieczora nęciła go nieustannie. Nie powinien się na to zgadzać, a jednak z powodów, których nie rozumiał, wciąż to robił. Bez słowa obrócił się w jej stronę, w milczeniu, obejmując spojrzeniem jej nagie ciało, wypieszczoną zimną wodą pierś. Nieopodal przepływała kłoda zniesiona przez wiatr, zapewne po ostatniej burzy; dość szeroka, by utrzymać rozbitka. Chwycił się jej jednym ramieniem, rannym, zdrowym przyciągając do siebie Deirdre, blisko, bliżej. Mógłby utrzymać ich obojga, przez chwilę. Już zapomniał, że się śpieszył, choć przeszywający ból od czasu do czasu przypominał mu, że powinien odwiedzić medyka, a wciąż kręcące się w nosie i uszach woda prosiła o zejście na ląd.
Słońce wstało już nad wodą pełną tarczą, krzyki mew nie cichły, jasne chmury nie nosiły śladów niedawnych burz. Fale niosły leniwie, kołysały przyjemnym, spokojnym rytmem, nie czuł już pulsującego po zbyt gwałtownej nocy bólu głowy. Zakończmy ten poranek najpiękniej, mój czarny łabędziu.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Chociaż od powrotu z Francji minęły ponad dwa tygodnie, wciąż czuła na sobie zbawienny wpływ pomysłu swojego kuzyna. Zrelaksowała się, skłamałaby mówiąc, że nie odpoczęła podczas kilku dni nieplanowanego urlopu, podczas których jedynie przez chwilę przemknęła jej przez myśl praca i zlecenia, których terminy na szczęście były na tyle odległe i nie wymagały pośpiechu, że była w stanie bez wyrzutów sumienia nacieszyć się prezentem Laurenta. Czasami miała wrażenie, że z całej rodziny tylko on zawsze trzymał jej stronę i mógłby skoczyć za nią w ogień, z wzajemnością zresztą; że czytał jej w myślach, o czym świadczył pomysł wyjazdu do malowniczej Marsylii i w pobliskie rejony.
Podczas ostatniego spotkania z Deirdre nie prezentowała się najlepiej; spojrzenie pozbawione blasku, myśli odbiegające daleko rzeczywistości tak dobrze skryte za wyuczonym sposobem sprawiania wrażenia, że jest obecna tu i teraz, wymuszony uśmiech, który krył za sobą wszystkie problemy minionych miesięcy oraz żal do Aydena, który zatruł jej serce na szczęście ustąpiły miejsca autentycznemu spokojowi, malującemu się na jasnej twarzy potomkini. Teraz prezentowała się zdecydowanie lepiej; przypominała siebie niż swój cień, wyglądała na całkiem szczęśliwą, choć nie miała pewności, czy szczęście to nie było ulotne, pozorne. Ale wiedziała, że sobie poradzi mając u boku Laurenta, wtajemniczonego we wszystko to, co wgryzało się w jej myśli.
Plan dzisiejszego dnia nie zakładał wycieczki poza znajome granice Londynu, ale nie mogła odmówić Deirdre, która bardzo szybko przekonała ją do pracy w przyjemniejszym miejscu niż ogrodzona czterema ścianami, niewielka pracowania. Na miejscu pojawiły się więc we dwie, choć krótkie zniknięcie towarzyszki wynagrodziła sobie spacerem po okolicy. Chociaż brzeg definitywnie różnił się lazurowego wybrzeża, w leniwych promieniach słońca nie prezentował się wcale tak ponuro, jak zapewne podczas mgły, czy deszczu; miało pewien urok, który przyciągał wzrok, lecz wiedziała, że w tym miejscu raczej nie mogłaby spędzić reszty życia. Preferowała lasy, niewielkie jeziora skryte pomiędzy drzewami wgłębi, niezdobyte i niewystawione na obce spojrzenia niż otwarte, bezkresne przestrzenie.
Usłyszała jej krok, wcześniej wyczuwając w powietrzu woń ciężkich, egzotycznych perfum, choć dopiero po dłuższej chwili odwróciła się doń przodem, konfrontując ponownie swoje jasne i pogodne tęczówki z jej ciemnymi jak nocne niebo oczami.
– Deirdre – przywitała ją z uśmiechem; bez trudu zauważyła, że coś się w niej zmieniło, lecz nie była pewna co. Wyglądała bladziej, mizerniej, niż w dniu, w którym się spotkały. Nie zamierzała jednak pytać z wrodzonej grzeczności, uznając, że prędzej czy później i tak się dowie – przyznam, że zaskoczyła mnie twoja wiadomość – w końcu ogólne przymiarki zrobiły na początku sierpnia a ona zawsze wykazywała się niesamowitą dokładnością i skrupulatnością podczas pracy. Nie rozumiała więc dlaczego uszyte suknie wymagały poszerzenia, ale na szczęście była zapobiegawcza, pozostawiając w każdym projekcie odrobinę materiału w przypadku takiej niespodzianki. Kiedy tylko poprawiła sukienkę w odcieniu ciemnej zieleni, zaoferowała jej – czyż nie tak traktowały się przyjaciółki? – swoje smukłe, pozbawione już siniaków, ramię, ruszając spacerem w wyznaczonym przez nią kierunku.
– Wszystko w porządku? – spytała spokojnie, bez sugerowania czegokolwiek. Ot, była ciekawa, czy zdarzyło się w jej życiu ostatnio coś niezwykłego.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Wybrzeże
Szybka odpowiedź