Główna scena
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Główna scena baletowa
Główna scena baletowa wzniesiona została naprzeciw obszernej widowni, na której mieści się nie więcej, jak stu czarodziejów. Rzędy szkarłatnych foteli o skrupulatnie haftowanych w morskie motywy wzorach otacza dziesięć niedużych balkoników o delikatnych osłonkach kutych żelazem w fantazyjne wzory. W trakcie spektakli pomiędzy stanowiskami lewitują srebrne tace, na których można znaleźć szampana, przekąski - najczęściej ostrygi, ale też francuskie sery lub ślimaki - albo eleganckie omnikulary oprawione w złotą rączkę. Przedstawienie rozgrywa się na czarnym piedestale zakrytym podczas przerw ciężką szkarłatną kurtyną, na której czarna nić wymalowała syrenie sylwetki. Kiedy widowisko się rozpoczyna, kurtyna znika, rozmywa się w powietrzu, a skryte za nią iluzje przybierają na scenie kształty żywej, perfekcyjnie realistycznej scenerii - wijących się pnącz, dmących piasków pustyni lub szemrzących wód. Muzyka bogato wypełnia salę całą sobą i choć miejsca dla orkiestry znajduje się pod sceną, ponad tańcem przebijają się refleksy iluzji przedstawiające ich równoległą grę. To właśnie tutaj wystawiane są największe, najbardziej reprezentatywne spektakle. Jeśli pozostanie się na miejscu w trakcie przerwy lub wejdzie, kiedy akurat na scenie nie rozgrywa się żadne przedstawienie, da się usłyszeć śpiew syren. Trudno określić, z którego kierunku pochodzi, ale jest kojący, piękny i trudno jest ci przestać o nim myśleć. Tylko jeśli znasz język trytoński rozpoznasz słowa pieśni - jest żałobna, opowiada o dawnych dziejach syren.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:22, w całości zmieniany 1 raz
Już kilka chwil spędzonych w przestronnym korytarzu, wypełnionym delikatnymi dźwiękami muzyki i melodyjnymi głosami śpiewających syren, wystarczyło, by poczuła się lepiej – może nie tyle fizycznie, bo wciąż czuła rozlewające się po jasnych policzkach ciepło, a powietrze wypełniające urządzone z elegancją i wyczuciem pomieszczenie zdawało się zawierać zbyt mało tlenu – ale jak u siebie, w miejscu, które zostało utkane specjalnie dla niej, skonstruowane z rzeczy, które kochała najmocniej. Ile razy we wczesnej młodości przechadzała się korytarzami oper? Ile razy jej palce wygrywały podobne tony na złocistych strunach harfy? Ile razy słuchała niebiańskich głosów trytońskich córek, pieśni wpadających przez wysokie okna posiadłości na wyspie Wight, razem z chłodnym, rześkim, morskim powietrzem?
Jedynie tego ostatniego jej brakowało, gdy zatrzymywała się przed ciemnowłosą kobietą, obserwując z życzliwym uśmiechem nagłą reakcję dwóch rozmawiających z nią mężczyzn. Reakcję, do której przywykła przez lata, najpierw obserwując, jak czarodzieje zachowywali się dokładnie tak samo w towarzystwie jej matki – maskując odnoszone wrażenie z mniejszą lub większą gracją, w zależności od stanu, z jakiego się wywodzili oraz zasobu kultury osobistej – później, w miarę dorastania, orientując się, że jej własna skłonność do ognistych i niekontrolowanych wybuchów rzeczywiście szła w parze również z innymi przymiotami. Stanowiącymi jednocześnie dar, jak i przekleństwo; tak łatwo było przecież dać się zwieść fałszywym pochlebstwom, wypowiadanym przez tych, którzy nie byli w stanie lub wprost nie chcieli spoglądać głębiej, zatrzymując zachwycony wzrok jedynie na jej odziedziczonych po wilich przodkiniach rysach, nie słuchając – czy może, nie słysząc – gdy opowiadała o zawiłości alchemicznej sztuki lub podziwiała ostatnio obejrzany balet. Owszem, schlebiało jej bijące ze szklistych oczu uwielbienie, ale nigdy o nie nie zabiegała, chcąc więcej i prawdziwiej, i dopiero z czasem akceptując milcząco fakt, że dla większości już zawsze będzie tylko porcelanową lalką, piękną, ale pustą.
Odprawiła kłaniających jej się mężczyzn ledwie widocznym skinieniem głowy, przemykając po nich spojrzeniem jedynie przelotnie, po czym przenosząc pełnię uwagi na madame Mericourt. Przyglądając jej się ze spokojem i ciekawością, ale bez wymuszonej wyższości i nieuprzejmości; nie chciała wprawić jej w zakłopotanie czy przywołać do porządku, po prostu – była ciekawa kobiety, na temat której już niejednokrotnie słyszała pochwały, zarówno padające z ust z innych gości, jak i pracowników Fantasmagorii. Była wyższa – Evandra, w eleganckich pantofelkach na niskim obcasie, musiała unieść głowę, by się do niej zwrócić – ale jednocześnie smukła i nosząca się z gracją, nierozproszoną bynajmniej nie do końca wyćwiczonym dygnięciem; ubrana ze smakiem i obdarzona egzotyczną urodą, zdawała się mieć w sobie coś, jakąś trudną do uchwycenia cechę, która z jednej strony pozwalała jej na wtopienie się w elegancką scenę baletowych korytarzy, a z drugiej czyniła jej postać trudną do zignorowania czy pominięcia. Gdy się odezwała, z jej głosu biła siła, nieokreślona i nienazwana, ukształtowana jednak tak, by brzmieć właściwie; w jakiś sposób, mgliście, kojarzyła jej się z syrenami, w chwili, w której przyjmowały łagodne, niegroźne rysy, chowając jednak pod spodem naturę zdecydowanie bardziej dziką i niebezpieczną. – Uczucie jest odwzajemnione – zwłaszcza biorąc pod uwagę ilość pochwał, które goście wypowiadają pod pani adresem. – Uśmiechnęła się. – Czy wszystko w porządku? – zapytała, dalszą część pytania zamykając jedynie w spojrzeniu, podążającym na moment za odchodzącymi technikami; zanim się odezwała, słyszała jedynie urywki rozmowy i wygłaszanych naprędce poleceń.
Na pytanie o to, czy coś się stało, wyprostowała się odruchowo, instynktownie, unosząc wyżej głowę; była przyzwyczajona do pytań o własne samopoczucie, niektórych bardziej świadomych, innych – bardziej naznaczonych przypadkowością, ale jej słabości nigdy nie były czymś, co lubiła okazywać, nie lubiąc, gdy patrzono na nią jak na cenną, ale kruchą porcelanę; przez lata nauczyła się więc subtelnego przykrywania dokuczających jej dolegliwości, ściągając łopatki i opuszczając ramiona prawie bezwiednie i naturalnie. Być może – w tym wypadku – niepotrzebnie. – Nie, nic z tych rzeczy – odparła łagodnie, kręcąc głową i dodatkowo podkreślając zaprzeczenie gestem dłoni, jakby dyskretnie odganiała od siebie dokuczliwą muchę. – Jest sprawa, o której chciałabym z madame pomówić, może w miejscu ustronniejszym i bardziej przewiewnym? – zapytała, licząc na to, że nie prosiła o zbyt wiele – a w Fantasmagorii, mimo niesprzyjających okoliczności pogodowych, wciąż można było odnaleźć miejsca jednocześnie ciche, jak i pozwalające na zaczerpnięcie swobodnego oddechu. Merlin jeden wiedział, że potrzebowała tego ostatniego. – Proszę też, by ktoś z pracowników powiadomił mego brata, dokąd się oddaliłam. Powinien znajdować się przy bufecie wraz z lordem Malfoyem. – Straciła Finna z oczu, a nie chciała w tej chwili udawać się na poszukiwania samodzielnie; nie było na to czasu, antrakt miał trwać zaledwie kilkanaście minut. Wolała jednak, by on również nie czuł się w obowiązku szukać jej, jeżeli mimo wszystko nie zdążyłaby powrócić na czas.
Przez moment rozważała jeszcze poproszenie o szklankę wody, liczyła jednak, że gdziekolwiek poprowadzi ją madame Mericourt, będzie to miejsce zaopatrzone w takie oczywistości – ostatecznie przeniosła więc na kobietę spojrzenie, trochę wyczekujące, trochę oceniające; nie szukała potknięć, ale była ciekawa, czym zasłużyła sobie na krążącą wokół jej postaci opinię.
Jedynie tego ostatniego jej brakowało, gdy zatrzymywała się przed ciemnowłosą kobietą, obserwując z życzliwym uśmiechem nagłą reakcję dwóch rozmawiających z nią mężczyzn. Reakcję, do której przywykła przez lata, najpierw obserwując, jak czarodzieje zachowywali się dokładnie tak samo w towarzystwie jej matki – maskując odnoszone wrażenie z mniejszą lub większą gracją, w zależności od stanu, z jakiego się wywodzili oraz zasobu kultury osobistej – później, w miarę dorastania, orientując się, że jej własna skłonność do ognistych i niekontrolowanych wybuchów rzeczywiście szła w parze również z innymi przymiotami. Stanowiącymi jednocześnie dar, jak i przekleństwo; tak łatwo było przecież dać się zwieść fałszywym pochlebstwom, wypowiadanym przez tych, którzy nie byli w stanie lub wprost nie chcieli spoglądać głębiej, zatrzymując zachwycony wzrok jedynie na jej odziedziczonych po wilich przodkiniach rysach, nie słuchając – czy może, nie słysząc – gdy opowiadała o zawiłości alchemicznej sztuki lub podziwiała ostatnio obejrzany balet. Owszem, schlebiało jej bijące ze szklistych oczu uwielbienie, ale nigdy o nie nie zabiegała, chcąc więcej i prawdziwiej, i dopiero z czasem akceptując milcząco fakt, że dla większości już zawsze będzie tylko porcelanową lalką, piękną, ale pustą.
Odprawiła kłaniających jej się mężczyzn ledwie widocznym skinieniem głowy, przemykając po nich spojrzeniem jedynie przelotnie, po czym przenosząc pełnię uwagi na madame Mericourt. Przyglądając jej się ze spokojem i ciekawością, ale bez wymuszonej wyższości i nieuprzejmości; nie chciała wprawić jej w zakłopotanie czy przywołać do porządku, po prostu – była ciekawa kobiety, na temat której już niejednokrotnie słyszała pochwały, zarówno padające z ust z innych gości, jak i pracowników Fantasmagorii. Była wyższa – Evandra, w eleganckich pantofelkach na niskim obcasie, musiała unieść głowę, by się do niej zwrócić – ale jednocześnie smukła i nosząca się z gracją, nierozproszoną bynajmniej nie do końca wyćwiczonym dygnięciem; ubrana ze smakiem i obdarzona egzotyczną urodą, zdawała się mieć w sobie coś, jakąś trudną do uchwycenia cechę, która z jednej strony pozwalała jej na wtopienie się w elegancką scenę baletowych korytarzy, a z drugiej czyniła jej postać trudną do zignorowania czy pominięcia. Gdy się odezwała, z jej głosu biła siła, nieokreślona i nienazwana, ukształtowana jednak tak, by brzmieć właściwie; w jakiś sposób, mgliście, kojarzyła jej się z syrenami, w chwili, w której przyjmowały łagodne, niegroźne rysy, chowając jednak pod spodem naturę zdecydowanie bardziej dziką i niebezpieczną. – Uczucie jest odwzajemnione – zwłaszcza biorąc pod uwagę ilość pochwał, które goście wypowiadają pod pani adresem. – Uśmiechnęła się. – Czy wszystko w porządku? – zapytała, dalszą część pytania zamykając jedynie w spojrzeniu, podążającym na moment za odchodzącymi technikami; zanim się odezwała, słyszała jedynie urywki rozmowy i wygłaszanych naprędce poleceń.
Na pytanie o to, czy coś się stało, wyprostowała się odruchowo, instynktownie, unosząc wyżej głowę; była przyzwyczajona do pytań o własne samopoczucie, niektórych bardziej świadomych, innych – bardziej naznaczonych przypadkowością, ale jej słabości nigdy nie były czymś, co lubiła okazywać, nie lubiąc, gdy patrzono na nią jak na cenną, ale kruchą porcelanę; przez lata nauczyła się więc subtelnego przykrywania dokuczających jej dolegliwości, ściągając łopatki i opuszczając ramiona prawie bezwiednie i naturalnie. Być może – w tym wypadku – niepotrzebnie. – Nie, nic z tych rzeczy – odparła łagodnie, kręcąc głową i dodatkowo podkreślając zaprzeczenie gestem dłoni, jakby dyskretnie odganiała od siebie dokuczliwą muchę. – Jest sprawa, o której chciałabym z madame pomówić, może w miejscu ustronniejszym i bardziej przewiewnym? – zapytała, licząc na to, że nie prosiła o zbyt wiele – a w Fantasmagorii, mimo niesprzyjających okoliczności pogodowych, wciąż można było odnaleźć miejsca jednocześnie ciche, jak i pozwalające na zaczerpnięcie swobodnego oddechu. Merlin jeden wiedział, że potrzebowała tego ostatniego. – Proszę też, by ktoś z pracowników powiadomił mego brata, dokąd się oddaliłam. Powinien znajdować się przy bufecie wraz z lordem Malfoyem. – Straciła Finna z oczu, a nie chciała w tej chwili udawać się na poszukiwania samodzielnie; nie było na to czasu, antrakt miał trwać zaledwie kilkanaście minut. Wolała jednak, by on również nie czuł się w obowiązku szukać jej, jeżeli mimo wszystko nie zdążyłaby powrócić na czas.
Przez moment rozważała jeszcze poproszenie o szklankę wody, liczyła jednak, że gdziekolwiek poprowadzi ją madame Mericourt, będzie to miejsce zaopatrzone w takie oczywistości – ostatecznie przeniosła więc na kobietę spojrzenie, trochę wyczekujące, trochę oceniające; nie szukała potknięć, ale była ciekawa, czym zasłużyła sobie na krążącą wokół jej postaci opinię.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Starała się nadać swojemu spojrzeniu łagodność i dystans, nie chciała przecież wpatrywać się w Evandrę zbyt natarczywie - zapewne dzięki swemu doświadczeniu w prezentowaniu światu wybranej maski udało się Deirdre osiągnąć ten cel, lecz sama wyczuwała w swym wzroku napięcie. Śledziła każdy detal przepięknej twarzy półwili, nie mogąc otrząsnąć się z lekkiego szoku. Widywała przedstawicielki tego rodzaju, lecz istota, która stała tuż przed nią, płonęła tak silnym urokiem, że na krótką chwilę czarownicy wręcz zaschło w gardle. Nawet zmęczona, wyraźnie brzemienna, zapewne szukająca u opiekunki la Fantasmagorii wsparcia w chwili słabości, prezentowała się po prostu zachwycająco. Świetlista skóra, idealnie wykrojone usta, filigranowy nosek i oczy: wielkie, o głębokim odcieniu błękitu, obsypane złotem rzęs. Z każdą sekundą przebywania w bezpośredniej bliskości Evandry, Dei wręcz fizycznie czuła, jak zapada się w sobie, jak karleje; brzydka, wzgardzona, o zbyt ostrych rysach, zbyt wysokiej sylwetce, zbyt wielkich nadziejach, które wiązała z namiętnością buchającą z ciała Tristana. Nigdy nie rozumiała jego decyzji, lecz ta jedna - o wyrzuceniu jej, wzgardzeniu, wycięciu ze swego życia - wydawała się sensowna. Miał przy sobie najwspanialszy skarb, kobietę o urodzie wręcz niemożliwej; półwilę noszącą pod sercem dziecko tak szybko po ślubie, odważnie znoszącą ciężar macierzyństwa pomimo choroby.
Być może nienaturalny czar oddziaływał na nią w podobnym stopniu, co na mężczyzn - a być może po prostu potrafiła obiektywnie spojrzeć na kogoś, kogo powinna uważać za rywalkę. Za kobietę, która odebrała jej całe życie; przyczynę potwornego stanu, w jakim się znajdowała. Za czarownicę otoczoną aurą tak mocnej estetycznej satysfakcji, że madame Mericourt na moment zaparło dech w piersiach, nieco spowalniając grzeczną odpowiedź. - Ależ oczywiście, lady - odparła, lekko mrugając rzęsami; spuściła wzrok, na moment przenosząc go gdzieś za plecy drobnej, pomimo krągłości brzucha, szlachcianki. Patrzenie na nią sprawiało zarówno estetyczną przyjemność, jak i potworny ból, powoli rozrywający Deirdre od środka na drobne kawałeczki. - Miło mi słyszeć, że spełniam się w roli opiekunki tego wspaniałego przybytku - dodała po chwili, lecz satysfakcja z dobrej opinii, jaką się najwidoczniej cieszyła, nie wyczyściła nieprzyjemnego, wewnętrznego drżenia, wywołanego konfrontacją z kimś, kto do tej pory był jedynie ideą; nierealnym, niedoścignionym wzorem, poruszającym wyniosłe serce Tristana. - Drobne problemy techniczne; nic, co nie da się naprawić szybko podjętymi decyzjami - uśmiechnęła się uspokajająco, mimo wszystko bowiem nie chciała zerwać z wizerunkiem profesjonalistki. Serce mogło łamać się na setki kawałków, od razu porastając pleśnią w zapadniętej klatce żeber, lecz Mericourt nie byłaby sobą, gdyby nie wypełniała swoich obowiązków z powagą i urzędniczą rzetelnością. Była prawie pewna, że lady Rosier pytała właśnie o szeptem wymieniane służbowe dyspozycje, a nie o porastający wnętrzności Deirdre lód, wywołany pojawieniem się obok półwili - pilnowała się przecież, potrafiła odegrać miłość, pożądanie, lęk i pasję; przywołanie na twarzy subtelnej uprzejmości było w porównaniu z wymagającymi atrakcjami Wenus łatwizną.
Nawet gdy słyszała o kwestii wymagającej omówienia w dyskretnym miejscu. Gdyby nie pewność własnej dyskrecji oraz tajemnicy, jaką była relacja łącząca ją z Tristanem, zapewne zbladłaby śmiertelnie, czując na języku posmak paniki: nic takiego jednak nie stało się faktem, skinęła tylko z szacunkiem głową. - Oczywiście; przekażę informację. A na raze - proszę za mną, lady - poprosiła łagodnie, odwracając się lekko, by poprowadzić Evandrę bocznym korytarzem. Nie chodziło o męża półwili, to nie podlegało wątpliwości - dlaczego więc czuła coraz większy dyskomfort, związany z przebywaniem zaledwie kilkanaście cali od piękności o niezwykle melodyjnym głosie? - Czy podobał się lady pierwszy akt baletu? - zagadnęła, nie chcąc, by droga ku bocznemu, eleganckiemu salonikowi, odbywała się w ciszy. Kurczowo trzymała się tematów bliskich, oficjalnych; tylko tak mogła stłumić palącą zazdrość, wybuchającą mocniejszym płomieniem przy każdym zerknięciu na wręcz niedorzecznie perfekcyjny profil dumnie uniesionej twarzy lady Rosier. Żony nestora, wybranki Tristana, zakochanego w niej do szaleństwa. W końcu potrafiła zrozumieć, dlaczego pałał to złotowłosej tak silnym uczuciem; zachwyt mieszał się w niej z cierpieniem, lecz żadnego z tych uczuć nie dawała po sobie poznać, finalnie otwierając przed półwilą drzwi bocznego saloniku nad górnymi lożami.
Po przekroczeniu progu od razu ruszyła w kierunku wysokich balkonowych okien, otwierając je na oścież. Leciutkie firanki zawirowały w chłodniejszym powiewie wiatru; Deirdre wysunęła zza pasa sukni przypominającej kimono różdżkę, lekkim machnięciem przywołując srebrną tacę z wodą, ciasteczkami oraz czerwonym winem skrzatów, podobno ulubionym młodej damy: taca zawirowała w powietrzu i lekko opadła na stolik kawowy, stojący przy kilku wysokich fotelach. - Może życzy sobie lady wina? Albo herbaty? Cejlońska, podobno doskonale działa zarówno na ciało, jak i na duszę - mówiła lekko, śpiewnie, w idealnej równowadze pomiędzy szacunkiem, spokojem i pewnością siebie. Nie była przymilna, ale nie była też zawadiacka, a ze spojrzenia skośnych oczu nie dało odczytać się niczego poza uprzejmością. I lekką troską, z jaką wskazywała Evandrze miękki fotel, wiedząc, jak przykra może być ciąża. Sama zajęła siedzisko naprzeciwko niej, znów powracając spojrzeniem do perfekcyjnej twarzy półwili. Jakże mogła równać się z magicznym pięknem? - Chcialabym jeszcze raz podkreślić, jak wielkim zaszczytem jest dla mnie możliwość rozmowy z lady; to dla Ciebie powstał ten balet, to miłość do Ciebie, droga lady, napełnia go pięknem, muzyką, śpiewem i tańcem - przemówiła w końcu całkowicie szczerze, bez naiwnej próby przypodobania się pracodawczyni. Rozumiała wpływ wrażliwej, artystycznej duszy półwili na to miejsce - i wpływ, jaki miała złotowłosa, przepiękna istota na Tristana; na to, kim się stał i kim stać się chciał, dążąc do wielkości.
Być może nienaturalny czar oddziaływał na nią w podobnym stopniu, co na mężczyzn - a być może po prostu potrafiła obiektywnie spojrzeć na kogoś, kogo powinna uważać za rywalkę. Za kobietę, która odebrała jej całe życie; przyczynę potwornego stanu, w jakim się znajdowała. Za czarownicę otoczoną aurą tak mocnej estetycznej satysfakcji, że madame Mericourt na moment zaparło dech w piersiach, nieco spowalniając grzeczną odpowiedź. - Ależ oczywiście, lady - odparła, lekko mrugając rzęsami; spuściła wzrok, na moment przenosząc go gdzieś za plecy drobnej, pomimo krągłości brzucha, szlachcianki. Patrzenie na nią sprawiało zarówno estetyczną przyjemność, jak i potworny ból, powoli rozrywający Deirdre od środka na drobne kawałeczki. - Miło mi słyszeć, że spełniam się w roli opiekunki tego wspaniałego przybytku - dodała po chwili, lecz satysfakcja z dobrej opinii, jaką się najwidoczniej cieszyła, nie wyczyściła nieprzyjemnego, wewnętrznego drżenia, wywołanego konfrontacją z kimś, kto do tej pory był jedynie ideą; nierealnym, niedoścignionym wzorem, poruszającym wyniosłe serce Tristana. - Drobne problemy techniczne; nic, co nie da się naprawić szybko podjętymi decyzjami - uśmiechnęła się uspokajająco, mimo wszystko bowiem nie chciała zerwać z wizerunkiem profesjonalistki. Serce mogło łamać się na setki kawałków, od razu porastając pleśnią w zapadniętej klatce żeber, lecz Mericourt nie byłaby sobą, gdyby nie wypełniała swoich obowiązków z powagą i urzędniczą rzetelnością. Była prawie pewna, że lady Rosier pytała właśnie o szeptem wymieniane służbowe dyspozycje, a nie o porastający wnętrzności Deirdre lód, wywołany pojawieniem się obok półwili - pilnowała się przecież, potrafiła odegrać miłość, pożądanie, lęk i pasję; przywołanie na twarzy subtelnej uprzejmości było w porównaniu z wymagającymi atrakcjami Wenus łatwizną.
Nawet gdy słyszała o kwestii wymagającej omówienia w dyskretnym miejscu. Gdyby nie pewność własnej dyskrecji oraz tajemnicy, jaką była relacja łącząca ją z Tristanem, zapewne zbladłaby śmiertelnie, czując na języku posmak paniki: nic takiego jednak nie stało się faktem, skinęła tylko z szacunkiem głową. - Oczywiście; przekażę informację. A na raze - proszę za mną, lady - poprosiła łagodnie, odwracając się lekko, by poprowadzić Evandrę bocznym korytarzem. Nie chodziło o męża półwili, to nie podlegało wątpliwości - dlaczego więc czuła coraz większy dyskomfort, związany z przebywaniem zaledwie kilkanaście cali od piękności o niezwykle melodyjnym głosie? - Czy podobał się lady pierwszy akt baletu? - zagadnęła, nie chcąc, by droga ku bocznemu, eleganckiemu salonikowi, odbywała się w ciszy. Kurczowo trzymała się tematów bliskich, oficjalnych; tylko tak mogła stłumić palącą zazdrość, wybuchającą mocniejszym płomieniem przy każdym zerknięciu na wręcz niedorzecznie perfekcyjny profil dumnie uniesionej twarzy lady Rosier. Żony nestora, wybranki Tristana, zakochanego w niej do szaleństwa. W końcu potrafiła zrozumieć, dlaczego pałał to złotowłosej tak silnym uczuciem; zachwyt mieszał się w niej z cierpieniem, lecz żadnego z tych uczuć nie dawała po sobie poznać, finalnie otwierając przed półwilą drzwi bocznego saloniku nad górnymi lożami.
Po przekroczeniu progu od razu ruszyła w kierunku wysokich balkonowych okien, otwierając je na oścież. Leciutkie firanki zawirowały w chłodniejszym powiewie wiatru; Deirdre wysunęła zza pasa sukni przypominającej kimono różdżkę, lekkim machnięciem przywołując srebrną tacę z wodą, ciasteczkami oraz czerwonym winem skrzatów, podobno ulubionym młodej damy: taca zawirowała w powietrzu i lekko opadła na stolik kawowy, stojący przy kilku wysokich fotelach. - Może życzy sobie lady wina? Albo herbaty? Cejlońska, podobno doskonale działa zarówno na ciało, jak i na duszę - mówiła lekko, śpiewnie, w idealnej równowadze pomiędzy szacunkiem, spokojem i pewnością siebie. Nie była przymilna, ale nie była też zawadiacka, a ze spojrzenia skośnych oczu nie dało odczytać się niczego poza uprzejmością. I lekką troską, z jaką wskazywała Evandrze miękki fotel, wiedząc, jak przykra może być ciąża. Sama zajęła siedzisko naprzeciwko niej, znów powracając spojrzeniem do perfekcyjnej twarzy półwili. Jakże mogła równać się z magicznym pięknem? - Chcialabym jeszcze raz podkreślić, jak wielkim zaszczytem jest dla mnie możliwość rozmowy z lady; to dla Ciebie powstał ten balet, to miłość do Ciebie, droga lady, napełnia go pięknem, muzyką, śpiewem i tańcem - przemówiła w końcu całkowicie szczerze, bez naiwnej próby przypodobania się pracodawczyni. Rozumiała wpływ wrażliwej, artystycznej duszy półwili na to miejsce - i wpływ, jaki miała złotowłosa, przepiękna istota na Tristana; na to, kim się stał i kim stać się chciał, dążąc do wielkości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Brakowało jej tego: śpiewnych głosów syren, cichego szmeru prowadzonych w eleganckich komnatach dyskusji, milczącej podniosłości kryjącej się w korytarzach oper, przesyconych zapachem sztuki, piękna i wypełnionych muzyką, przede wszystkim jednak – rozmów nieskażonych niepokojem, a poprzetykanych za to świeżymi jeszcze emocjami, wywołanymi obejrzeniem baletowego aktu. W jej przypadku – przychodzących zupełnie naturalnie, w sposób niewymuszony grzecznością czy koniecznością wypadnięcia dobrze w towarzystwie; w tym czuła się zresztą najlepiej odkąd pamiętała, męcząc się w samotności, a odżywając wśród czarodziejów ciekawych, mających coś do powiedzenia lub po prostu obdarzonych podobną wrażliwością na sztukę. Nie wiedziała jeszcze co prawda, kim była towarzysząca jej kobieta, zdawała się jednak posiadać wszystkie trzy z wymienionych cech; pytanie, czy była to tylko fasada, wzniesiona specjalnie dla niej, czy wprost przeciwnie, wciąż nie doczekało się odpowiedzi, ale Evandra nie wymagała otrzymania jej natychmiast – przypatrywała się swojej rozmówczyni z nienachalnym zainteresowaniem, obserwując, jak wprawnie odprawiała pracowników baletu, i jak płynnie manewrowała swoją uwagą, kontrolując sytuację w holu, ale ani na moment nie wywołując u niej poczucia bycia ignorowaną.
Kiwnęła lekko głową, przyjmując odpowiedź Deirdre. – Na pewno słyszała to madame już niejednokrotnie – odpowiedziała z uśmiechem, tonem raczej neutralnym, bez niepotrzebnej słodyczy ani ironii. – Liczę na to, że owe decyzje zostały już podjęte? – upewniła się, zerkając raz jeszcze na plecy oddalających się członków obsługi technicznej; nie interesowały ją szczegóły pojawiających się problemów, a raczej to, by zostały zażegnane, nim zajmie sobą uwagę stojącej przed nią kobiety; sprawa, którą chciała poruszyć, mogła zaczekać, upewnienie się, że spektakl przebiegnie bez zakłóceń, było w tej chwili istotniejsze.
– Dziękuję – odparła, ani przez moment nie spodziewając się odpowiedzi odmownej. Ruszyła za Deirdre bocznym korytarzem, w duchu wdzięczna, że czarownica nie narzuciła zbyt szybkiego tempa; poruszanie się w pantofelkach na płaskim obcasie było co prawda nieco łatwiejsze, ale i tak miewała już z tym trudności – jej ciało, zaokrąglone i cięższe, mimo wrodzonej gracji nie zapewniało jej już na tyle pewnej koordynacji, by była w stanie przemknąć przez hol lekko i na palcach. Poruszała się ostrożnie, miękko, ale w sposób jednocześnie przemyślany i celowy, bardziej uważając na ewentualne nierówności. – Och, tak – przytaknęła, a jej spojrzenie zalśniło mocniej, jak zawsze, gdy jej myśli przenosiły się ku tematom jej najbliższym. – Dziadek do orzechów to jedno z moich ulubionych przedstawień. Nie najbardziej widowiskowe, jakie miałam okazję oglądać, ale darzę je sentymentem – przyznała, zerkając w kierunku Deirdre. Jej głos zdawał się ożywiony, bardziej dźwięczny. – Sen szczególnie zapada w pamięć. Zdaje się, że zmieniono scenografię? Czy według twojej sugestii, madame? – zapytała z zainteresowaniem, ciekawa, jak daleko sięgały obowiązki opiekującej się Fantasmagorią czarownicy. – Pracuje pani tutaj od niedawna, prawda? – zapytała po chwili milczenia, częściowo starając się je wypełnić – częściowo rzeczywiście chcąc dowiedzieć się więcej. Bez drugiego dna czy złych intencji, jej rozmówczyni nie zrobiła w końcu nic, by ją urazić – raczej by przełamać unoszącą się wokół niej aurę anonimowości. To było ich pierwsze spotkanie, ale na pewno nie ostatnie; w przeszłości Evandra miała w zwyczaju bywać w Fantasmagorii znacznie częściej, i liczyła na to, że ten stan rzeczy jeszcze powróci: gdy pozwoli na to jej stan, i gdy kraj otrząśnie się z chaosu, w którym był aktualnie pogrążony. – Czy mogę zapytać, gdzie nabierała pani doświadczenia? – dodała, spodziewając się usłyszeć nazwy oper i baletów, być może niektóre jej znajome.
Weszła do niewielkiego saloniku, oddychając swobodniej od razu, gdy tylko dotarło do niej powietrze z otwartych na oścież okien; chłodne, owinęła się ciaśniej spoczywającym na ramionach szalem, ale i tak czuła się znacznie lepiej niż w ciemnej duchocie zamkniętej sali. Spod jej powiek zniknęły resztki kryjącego się tam wcześniej znużenia. Usiadła w wygodnym fotelu, dając chwilę wytchnienia zmęczonym stopom i spoglądając w stronę przywołanej na stolik tacy; początkowo chciała napić się wody, ostatecznie zdecydowała się jednak przystać na propozycję Deirdre. – Bardzo chętnie spróbuję herbaty – odpowiedziała bez śladów skrępowania, po chwili wysłuchując padających z ust kobiety słów. Była przyzwyczajona do słuchania podobnych pochwał, choć wcale ich nie oczekiwała, uznając je za nieco wyolbrzymione; Fantasmagoria nie była tworem jej rąk, a podarkiem sprawionym przez Tristana – cennym, o który dbała wyjątkowo, głównie ze względu na to, kto był jego ofiarodawcą, lecz nigdy nie przypisałaby sobie pełni zasług za to, jak dobrą cieszył się aktualnie sławą. Uśmiechnęła się, przekrzywiając lekko głowę i zerkając na rozmówczynię z ukosa. – Wierzę, że w równym stopniu tym wszystkim napełnia go talent muzyków i tancerzy, ale doceniam twe łaskawe słowa, madame – odparła, odchylając się nieznacznie w fotelu, barkami dotykając miękkiego oparcia. – Nie o tym chciałam jednak z panią pomówić. Mój drogi brat – zaczęła, głosem o barwie o ton cieplejszej – w styczniu obchodzi urodziny. Muzyka i taniec są mu równie bliskie, co mnie, dlatego chciałabym, by przyjęcie z tej okazji odbyło się w Fantasmagorii. Niestety może się zdarzyć, że nie będę w stanie dopilnować tego osobiście – wyjaśniła, pilnując, by zdania, kryjące za sobą znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać, ani na moment nie zafalowały. – Czy dobrze rozumiem, że jest madame osobą, która może mi w tej sprawie pomóc? – zapytała, unosząc wyżej jasne brwi, pewna jednak, że nie wprowadzono by jej celowo w błąd.
Kiwnęła lekko głową, przyjmując odpowiedź Deirdre. – Na pewno słyszała to madame już niejednokrotnie – odpowiedziała z uśmiechem, tonem raczej neutralnym, bez niepotrzebnej słodyczy ani ironii. – Liczę na to, że owe decyzje zostały już podjęte? – upewniła się, zerkając raz jeszcze na plecy oddalających się członków obsługi technicznej; nie interesowały ją szczegóły pojawiających się problemów, a raczej to, by zostały zażegnane, nim zajmie sobą uwagę stojącej przed nią kobiety; sprawa, którą chciała poruszyć, mogła zaczekać, upewnienie się, że spektakl przebiegnie bez zakłóceń, było w tej chwili istotniejsze.
– Dziękuję – odparła, ani przez moment nie spodziewając się odpowiedzi odmownej. Ruszyła za Deirdre bocznym korytarzem, w duchu wdzięczna, że czarownica nie narzuciła zbyt szybkiego tempa; poruszanie się w pantofelkach na płaskim obcasie było co prawda nieco łatwiejsze, ale i tak miewała już z tym trudności – jej ciało, zaokrąglone i cięższe, mimo wrodzonej gracji nie zapewniało jej już na tyle pewnej koordynacji, by była w stanie przemknąć przez hol lekko i na palcach. Poruszała się ostrożnie, miękko, ale w sposób jednocześnie przemyślany i celowy, bardziej uważając na ewentualne nierówności. – Och, tak – przytaknęła, a jej spojrzenie zalśniło mocniej, jak zawsze, gdy jej myśli przenosiły się ku tematom jej najbliższym. – Dziadek do orzechów to jedno z moich ulubionych przedstawień. Nie najbardziej widowiskowe, jakie miałam okazję oglądać, ale darzę je sentymentem – przyznała, zerkając w kierunku Deirdre. Jej głos zdawał się ożywiony, bardziej dźwięczny. – Sen szczególnie zapada w pamięć. Zdaje się, że zmieniono scenografię? Czy według twojej sugestii, madame? – zapytała z zainteresowaniem, ciekawa, jak daleko sięgały obowiązki opiekującej się Fantasmagorią czarownicy. – Pracuje pani tutaj od niedawna, prawda? – zapytała po chwili milczenia, częściowo starając się je wypełnić – częściowo rzeczywiście chcąc dowiedzieć się więcej. Bez drugiego dna czy złych intencji, jej rozmówczyni nie zrobiła w końcu nic, by ją urazić – raczej by przełamać unoszącą się wokół niej aurę anonimowości. To było ich pierwsze spotkanie, ale na pewno nie ostatnie; w przeszłości Evandra miała w zwyczaju bywać w Fantasmagorii znacznie częściej, i liczyła na to, że ten stan rzeczy jeszcze powróci: gdy pozwoli na to jej stan, i gdy kraj otrząśnie się z chaosu, w którym był aktualnie pogrążony. – Czy mogę zapytać, gdzie nabierała pani doświadczenia? – dodała, spodziewając się usłyszeć nazwy oper i baletów, być może niektóre jej znajome.
Weszła do niewielkiego saloniku, oddychając swobodniej od razu, gdy tylko dotarło do niej powietrze z otwartych na oścież okien; chłodne, owinęła się ciaśniej spoczywającym na ramionach szalem, ale i tak czuła się znacznie lepiej niż w ciemnej duchocie zamkniętej sali. Spod jej powiek zniknęły resztki kryjącego się tam wcześniej znużenia. Usiadła w wygodnym fotelu, dając chwilę wytchnienia zmęczonym stopom i spoglądając w stronę przywołanej na stolik tacy; początkowo chciała napić się wody, ostatecznie zdecydowała się jednak przystać na propozycję Deirdre. – Bardzo chętnie spróbuję herbaty – odpowiedziała bez śladów skrępowania, po chwili wysłuchując padających z ust kobiety słów. Była przyzwyczajona do słuchania podobnych pochwał, choć wcale ich nie oczekiwała, uznając je za nieco wyolbrzymione; Fantasmagoria nie była tworem jej rąk, a podarkiem sprawionym przez Tristana – cennym, o który dbała wyjątkowo, głównie ze względu na to, kto był jego ofiarodawcą, lecz nigdy nie przypisałaby sobie pełni zasług za to, jak dobrą cieszył się aktualnie sławą. Uśmiechnęła się, przekrzywiając lekko głowę i zerkając na rozmówczynię z ukosa. – Wierzę, że w równym stopniu tym wszystkim napełnia go talent muzyków i tancerzy, ale doceniam twe łaskawe słowa, madame – odparła, odchylając się nieznacznie w fotelu, barkami dotykając miękkiego oparcia. – Nie o tym chciałam jednak z panią pomówić. Mój drogi brat – zaczęła, głosem o barwie o ton cieplejszej – w styczniu obchodzi urodziny. Muzyka i taniec są mu równie bliskie, co mnie, dlatego chciałabym, by przyjęcie z tej okazji odbyło się w Fantasmagorii. Niestety może się zdarzyć, że nie będę w stanie dopilnować tego osobiście – wyjaśniła, pilnując, by zdania, kryjące za sobą znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać, ani na moment nie zafalowały. – Czy dobrze rozumiem, że jest madame osobą, która może mi w tej sprawie pomóc? – zapytała, unosząc wyżej jasne brwi, pewna jednak, że nie wprowadzono by jej celowo w błąd.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Powoli skinęła głową, po omacku starając się uporządkować własne myśli w tej niekomfortowej sytuacji. Przed momentem skupiała się tylko na zagaszeniu wybuchającego na krótko pożaru, zagrażającego perfekcji debiutanckiego przedstawienia - i pomimo lekkiego poddenerwowania posiadała pod kontrolą każdy aspekt przykrej niespodzanki. Poradziła z nią sobie szybko, wydzielając odpowiednie dyspozycje, nieświadoma, że tuż za rogiem czai się większa przeszkoda w osiągnięciu stoickiego spokoju. Imponujące - i zapierające dech w piersiach zjawiskowym urokiem - wyzwanie, jakiemu musiała sprostać, postawiona pod ścianą zależności i odpowiedzialności za to, jakie wrażenie zrobi na młodziutkiej lady Rosier, odrobinę zmęczonej, lecz odpowiednio uprzejmej i czujnej. Nic dziwnego, znajdowały się przecież w miejscu poświęconym przepięknej półwili, musiała mieć na uwadze opinie, jakie zdobywała la Fantasmagoria. - Tak, chwilowy kryzys zażegnany. Proszę się nie martwić, wszystko przebiega zgodnie z planem - potwierdziła zdecydowanie, miękkim tonem, nie chcąc zbyt ostro ucinać tematu, ale także nie zamierzając wdawac się w techniczne sczegóły, które zapewne zanudziłyby damę rzadko zaglądającą za brudne, chaotyczne i gwarne kulisy spektakli. Nieodpowiednie dla kobiety jej pochodzenia oraz, w danym momencie, jej stanu.
Prowadząc Evandrę przez eleganckie korytarze, zgodnie z podstawowymi zasadami pierwsza przechodziła przez progi, prowadząc ją ku pokojowi gościnnemu, lecz nie umknęła jej ostrożność oraz delikatność, z jaką poruszała się złotowłosa. Brzemienna krągłość zdawała się w ogóle nie ciążyć, nie przeinaczać wiotkiej sylwetki, wręcz przeciwnie, podkreślona przez drogą kreację, dodawała filigranowej czarownicy niezwykłej siły, podkreślając królewski majestat. Krótkie spojrzenia, którymi badała żonę Tristana, potwierdzały wszystko, co wyobrażała sobie na temat kobiety.
Chciałaby widzieć w niej głupią trzpiotkę, wychowaną pod kloszem, pustą w środku, kapryśną damę; nieznośnego w obyciu podlotka. Tak byłoby łatwiej uznać słabość Tristana za budzącą litość, a nie zazdrość - niestety, rzeczywistość okazywała się boleśnie piękna. W każdym aspekcie, także w blasku oczu i tonie głosu, gdy Evandra zaczynała opowiadać z pasją o pięknie baletu. - Dziadek do orzechów także może być widowiskowy, lecz reżyser i literacki opiekun tej aranżacji skusili się na coś bardziej kameralnego, bliskiego widzom, budzącego ciepło i nadzieję - odpowiedziała, pozwalając sobie delikatnie wyrazić własne zdanie, bez zaprzeczania głównemu spostrzeżeniu. Bystremu, lady Rosier miała bystre oko, zwracała uwagę na scenografię - wizualia potrafiły przekazać równie wiele, co muzyka i ruch tancerzy. - Tak, scenografię budowano po części według moich sugestii, lecz ostateczne decyzje podejmowali specjaliści w tej dziedzinie. Uwielbiam malarstwo, lecz rzecz jasna jestem tylko widzem, a nie twórcą - kontynuowała, podkreślając brak profesjonalizmu oraz szacunek, jakim darzyła prawdziwych mistrzów sztuk plastycznych, przykładających się do stworzenia doskonałego tła dla spektaklu. - Wojenne tło aktu snu daje duże pole do popisu, tak samo jak fantasmagoryjny klimat przebrań i tego mikro-świata, skrytego pod metaforyczną woalką celebracji świąt - ciągnęła lekko, wiedząc, że niektóre decyzje dotyczące charakteryzacji bajkowych postaci, żołnierzy i myszy, mogą zostać odebrane za zbyt śmiałe, ale na razie podjęte środki spotkały się z aprobatą krytyków. Dlaczego więc serce biło jej szybciej, gdy wyczekiwała kolejnego słowa padającego z różanych ust arystokratki? Dlaczego przeszywały ją dreszcze prawdziwego zdenerwowania, gdy w końcu znalazły się w pokoju sam na sam? Nie mogło chodzić o problematyczne pytania dotyczące historii zatrudnienia, Deirdre potrafiła odmalować swą karierę w najjaśniejszych barwach; drażniło ją coś więcej, władczość, z jaką Evandra wykonywała najdrobniejsze gesty, królewska wyniosłość łagodnych ruchów, a przede wszystkim blask hipnotyzującego uroku, bijącego z każdego spojrzenia i lekkiego nawet uśmiechu. Mężczyźni musieli dla niej zabijać, walczyć o nią, padać do jej stóp - opowieści o czarze wil nie były przesadne. - Tak, dopiero kilka miesięcy - odpowiedziała, nie przedłużając chwili milczenia; przywdziała na twarzy smutny, odrobinę nostalgiczny uśmiech. - Przebywałam we Francji, z moim mężem, którego niestety zabrała okrutna choroba zaledwie kilka tygodni temu - wyznała ściszając głos, z pewnym zawstydzeinem i bólem zdradzając swą historię, na odpowiednim poziomie utrzymując cierpienie przebrzmiewające z każdej głoski, jak i profesjonalizm, nakazujący zdradzać tak intymne detale z zakłopotaniem. - Pracowałam w należącej do męża galerii sztuki, pomagałam mu także podczas organizacji charytatywnych bankietów; był przyjacielem paryskiej bohemy artystycznej, dlatego często miałam zaszczyt wspierać wystawianie debiutów i premier - kontynuowała, chcąc zakończyć wypowiedź na konkrecie związanym z pracą. Nie wiedziała, czy Tristan przedstawiał Evandrze kandydaturę madame Mericourt; ze względu na błogosławiony stan żony oraz problemy zdrowotne - nie wspominając już o innych komplikacjach - zapewne nie.
Kolejne machnięcie różdżki Mericourt, łaskawie obywające się bez wybuchu anomalii, przechyliło zdobiony czajnik nad ręcznie malowaną filiżanką, napełniając ją gorącym, wonnym naparem. Sama Deirdre nie sięgała po napój, byłoby to niegrzeczne, zresztą obawiała się, że palce zaciskające się na naczyniu mogłyby zdradzić poddenerwowanie, umiejętnie maskowane dzięki wymalowanemu na twarzy uprzejmemu zainteresowaniu. Wysłuchała Evandry w milczeniu, powoli kiwając głową - a więc chodziło o zapewnienie bliskiemu jej mężczyźnie odpowiedniej rozrywki; cóż, nie mogła trafić w lepsze miejsce. - Ależ oczywiście, zorganizowanie dla lady brata zapewniającego miłe wspomnienia wieczoru będzie dla mnie przyjemnością - zapewniła, mimowolnie używając niemalże tych samych słów, co w Wenus, gdy planowała magiczny wieczór kawalerski dla młodego arystokraty. - Myślę, że prywatny występ jednej z naszych gwiazd, wspaniałych syren, będzie niezapomnianym przeżyciem. Oczywiście zadbamy także o odpowiednią oprawę oraz zarezerwowanie restauracji wyłącznie do dyspozycji lady brata i jego gości - przesunęła spojrzenie z rozpraszającej twarzy Evandry na poruszaną podmuchami wiatru firankę; chłód powietrza pomagał ochłonąć i baczniej trzymać się ramy niewidocznego przedstawienia. - Kogo możemy spodziewać się na urodzinach? Samego lorda nestora? Lordów z Wyspy Wight? - dopytała, splatając dłonie na podołku wydatnego już brzucha; pytanie nie powinno wydać się podejrzane, lista gości pomagała w dopasowaniu repertuaru. - Proszę się nie kłopotać, dopilnuję, by przyjęcie zostało należycie zorganizowane zgodnie z lady wytycznymi - nie musi lady brać na siebie ciężaru konsultacji i organizacji - dodała z należytą troską, zerkając na jej krągły brzuch, noszący upragnionego potomka; dziecko wyczekiwane przez Tristana. Szybko podniosła spojrzenie znów na jej twarz, nie dając po sobie poznać, jak rani ją widok rozpromienionej, ciężarnej Evandry. - Czy ma lady jakieś specjalne życzenia? - dopytała, wygładzając przód sukni, dalej nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia, jakie robiła na niej półwila, która na dobre skradła serce i umysł jednego z najpotężniejszych czarnoksiężników ich czasów.
Prowadząc Evandrę przez eleganckie korytarze, zgodnie z podstawowymi zasadami pierwsza przechodziła przez progi, prowadząc ją ku pokojowi gościnnemu, lecz nie umknęła jej ostrożność oraz delikatność, z jaką poruszała się złotowłosa. Brzemienna krągłość zdawała się w ogóle nie ciążyć, nie przeinaczać wiotkiej sylwetki, wręcz przeciwnie, podkreślona przez drogą kreację, dodawała filigranowej czarownicy niezwykłej siły, podkreślając królewski majestat. Krótkie spojrzenia, którymi badała żonę Tristana, potwierdzały wszystko, co wyobrażała sobie na temat kobiety.
Chciałaby widzieć w niej głupią trzpiotkę, wychowaną pod kloszem, pustą w środku, kapryśną damę; nieznośnego w obyciu podlotka. Tak byłoby łatwiej uznać słabość Tristana za budzącą litość, a nie zazdrość - niestety, rzeczywistość okazywała się boleśnie piękna. W każdym aspekcie, także w blasku oczu i tonie głosu, gdy Evandra zaczynała opowiadać z pasją o pięknie baletu. - Dziadek do orzechów także może być widowiskowy, lecz reżyser i literacki opiekun tej aranżacji skusili się na coś bardziej kameralnego, bliskiego widzom, budzącego ciepło i nadzieję - odpowiedziała, pozwalając sobie delikatnie wyrazić własne zdanie, bez zaprzeczania głównemu spostrzeżeniu. Bystremu, lady Rosier miała bystre oko, zwracała uwagę na scenografię - wizualia potrafiły przekazać równie wiele, co muzyka i ruch tancerzy. - Tak, scenografię budowano po części według moich sugestii, lecz ostateczne decyzje podejmowali specjaliści w tej dziedzinie. Uwielbiam malarstwo, lecz rzecz jasna jestem tylko widzem, a nie twórcą - kontynuowała, podkreślając brak profesjonalizmu oraz szacunek, jakim darzyła prawdziwych mistrzów sztuk plastycznych, przykładających się do stworzenia doskonałego tła dla spektaklu. - Wojenne tło aktu snu daje duże pole do popisu, tak samo jak fantasmagoryjny klimat przebrań i tego mikro-świata, skrytego pod metaforyczną woalką celebracji świąt - ciągnęła lekko, wiedząc, że niektóre decyzje dotyczące charakteryzacji bajkowych postaci, żołnierzy i myszy, mogą zostać odebrane za zbyt śmiałe, ale na razie podjęte środki spotkały się z aprobatą krytyków. Dlaczego więc serce biło jej szybciej, gdy wyczekiwała kolejnego słowa padającego z różanych ust arystokratki? Dlaczego przeszywały ją dreszcze prawdziwego zdenerwowania, gdy w końcu znalazły się w pokoju sam na sam? Nie mogło chodzić o problematyczne pytania dotyczące historii zatrudnienia, Deirdre potrafiła odmalować swą karierę w najjaśniejszych barwach; drażniło ją coś więcej, władczość, z jaką Evandra wykonywała najdrobniejsze gesty, królewska wyniosłość łagodnych ruchów, a przede wszystkim blask hipnotyzującego uroku, bijącego z każdego spojrzenia i lekkiego nawet uśmiechu. Mężczyźni musieli dla niej zabijać, walczyć o nią, padać do jej stóp - opowieści o czarze wil nie były przesadne. - Tak, dopiero kilka miesięcy - odpowiedziała, nie przedłużając chwili milczenia; przywdziała na twarzy smutny, odrobinę nostalgiczny uśmiech. - Przebywałam we Francji, z moim mężem, którego niestety zabrała okrutna choroba zaledwie kilka tygodni temu - wyznała ściszając głos, z pewnym zawstydzeinem i bólem zdradzając swą historię, na odpowiednim poziomie utrzymując cierpienie przebrzmiewające z każdej głoski, jak i profesjonalizm, nakazujący zdradzać tak intymne detale z zakłopotaniem. - Pracowałam w należącej do męża galerii sztuki, pomagałam mu także podczas organizacji charytatywnych bankietów; był przyjacielem paryskiej bohemy artystycznej, dlatego często miałam zaszczyt wspierać wystawianie debiutów i premier - kontynuowała, chcąc zakończyć wypowiedź na konkrecie związanym z pracą. Nie wiedziała, czy Tristan przedstawiał Evandrze kandydaturę madame Mericourt; ze względu na błogosławiony stan żony oraz problemy zdrowotne - nie wspominając już o innych komplikacjach - zapewne nie.
Kolejne machnięcie różdżki Mericourt, łaskawie obywające się bez wybuchu anomalii, przechyliło zdobiony czajnik nad ręcznie malowaną filiżanką, napełniając ją gorącym, wonnym naparem. Sama Deirdre nie sięgała po napój, byłoby to niegrzeczne, zresztą obawiała się, że palce zaciskające się na naczyniu mogłyby zdradzić poddenerwowanie, umiejętnie maskowane dzięki wymalowanemu na twarzy uprzejmemu zainteresowaniu. Wysłuchała Evandry w milczeniu, powoli kiwając głową - a więc chodziło o zapewnienie bliskiemu jej mężczyźnie odpowiedniej rozrywki; cóż, nie mogła trafić w lepsze miejsce. - Ależ oczywiście, zorganizowanie dla lady brata zapewniającego miłe wspomnienia wieczoru będzie dla mnie przyjemnością - zapewniła, mimowolnie używając niemalże tych samych słów, co w Wenus, gdy planowała magiczny wieczór kawalerski dla młodego arystokraty. - Myślę, że prywatny występ jednej z naszych gwiazd, wspaniałych syren, będzie niezapomnianym przeżyciem. Oczywiście zadbamy także o odpowiednią oprawę oraz zarezerwowanie restauracji wyłącznie do dyspozycji lady brata i jego gości - przesunęła spojrzenie z rozpraszającej twarzy Evandry na poruszaną podmuchami wiatru firankę; chłód powietrza pomagał ochłonąć i baczniej trzymać się ramy niewidocznego przedstawienia. - Kogo możemy spodziewać się na urodzinach? Samego lorda nestora? Lordów z Wyspy Wight? - dopytała, splatając dłonie na podołku wydatnego już brzucha; pytanie nie powinno wydać się podejrzane, lista gości pomagała w dopasowaniu repertuaru. - Proszę się nie kłopotać, dopilnuję, by przyjęcie zostało należycie zorganizowane zgodnie z lady wytycznymi - nie musi lady brać na siebie ciężaru konsultacji i organizacji - dodała z należytą troską, zerkając na jej krągły brzuch, noszący upragnionego potomka; dziecko wyczekiwane przez Tristana. Szybko podniosła spojrzenie znów na jej twarz, nie dając po sobie poznać, jak rani ją widok rozpromienionej, ciężarnej Evandry. - Czy ma lady jakieś specjalne życzenia? - dopytała, wygładzając przód sukni, dalej nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia, jakie robiła na niej półwila, która na dobre skradła serce i umysł jednego z najpotężniejszych czarnoksiężników ich czasów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Słysząc padające z ust kobiety potwierdzenie, skinęła lekko głową – na znak, że przyjmowała je do wiadomości i nie zamierzała kontynuować tematu. Nie czuła potrzeby doszukiwania się w słowach swojej rozmówczyni fałszu, nie wypatrywała go również w egzotycznych rysach ani gestach, komfortowo nieświadoma przebiegających przez jej głowę myśli; była przyzwyczajona do przeciągłych spojrzeń i częstego zerkania w jej stronę, i na ogół zwyczajnie unikała wszelkich prób nadinterpretacji, nie przypisując nikomu nieszczerych intencji, o ile wcześniej nie dał jej ku temu powodu. Zresztą – w komnatach Fantasmagorii czuła się bezpiecznie; nie na tyle, by porzucić zupełnie otaczającą ją szczelnie aurę subtelnego dystansu, na to pozwalała sobie wyłącznie wśród najbliższych – ale wystarczająco, by odrzucać od siebie obawę, że ktokolwiek tutaj mógłby życzyć źle jej lub jej rodzinie.
Dlatego bez oporów skupiała swoją uwagę wyłącznie na niedawno obejrzanym akcie Dziadka do orzechów, wysłuchując z uwagą wygłaszanych przez Deirdre opinii. – Oczywiście, każde przedstawienie może takie być – cieszę się jednak, że w tym przypadku twórcy nie zdecydowali się na przysłonienie treści zbyt rozbudowaną formą – odparła po krótkiej chwili zastanowienia, odnosząc się do wspomnianej kameralności. – Ciepło i nadzieja to coś, co powinno przypaść do gustu większości widzów. Zwłaszcza w tym okresie – dodała po chwili, nie precyzując jednak, czy miała na myśli nadchodzące święta, czy grzmiącą na horyzoncie wojnę; może jedno i drugie, może sama nie była pewna. Uniosła spojrzenie, na moment zatrzymując je na profilu idącej przed nią kobiety; wydawała się być podręcznikową profesjonalistką, idealnie uprzejma i wypowiadająca się w starannie wyważonych zdaniach, co niejako utrudniało Evandrze wyrobienie sobie zdania na jej temat. – Uważne i wrażliwe oko bywa cenniejsze od wyuczonych umiejętności, madame Mericourt – zauważyła lekko, bez niepotrzebnej stanowczości; bardziej dzieląc się spostrzeżeniem, niż negując słowa swojej rozmówczyni. – Miałam okazję oglądać Dziadka do orzechów wystarczająco wiele razy, by niektóre z występów scaliły się ze sobą; ten na pewno zapadnie mi w pamięć. – Zrobiła krótką pauzę. – Jakich artystów uwielbia madame najbardziej? – zapytała z zainteresowaniem, wyłapując z wypowiedzi Deirdre wzmiankę o malarstwie; jej samej bliżej było do muzyki, zawsze podziwiała jednak umiejętność do uchwycenia chwili na płótnie; oddania emocji i uczuć w płaskim obrazie.
Minęło kilka sekund nim podjęła kolejny temat, ze strony towarzyszącej jej czarownicy spodziewając się potwierdzenia – ale nie smutnego wyznania o bardziej tragicznej stronie swojej obecności w Fantasmagorii. Evandra poczuła zmieszanie, trwało ono jednak zaledwie chwilę; opanowała się zaraz potem, marszcząc jedynie nieznacznie jasne brwi. – Niezwykle przykro mi to słyszeć – powiedziała, zatrzymując się tuż przed drzwiami do komnaty, do której prowadziła ją kobieta, i mierząc spojrzeniem jej piękną twarz o nietypowych, przyciągających oko rysach. Ani przez moment nie dopatrywała się w jej opowieści kłamstwa, a jej własne słowa były szczere; nie wyobrażała sobie rzeczywistości, w której nagle zostałaby sama: bez Tristana, a jedynie z niemożliwym do ukojenia żalem. – Mam nadzieję, że w Fantasmagorii odnajdziesz ukojenie, madame – dodała nieco ciszej, obdarzając jeszcze Deirdre uśmiechem, który – po raz pierwszy – oprócz naturalnej uprzejmości krył w sobie również ciepło, w przydymionym świetle ustronnego korytarza widoczne wyłącznie dla niej samej i niknące zaledwie sekundę później, razem z odwróceniem głowy w stronę wnętrza komnaty. – Czy nie tęskni pani czasami za Francją? – zapytała, tonem już zdecydowanie bardziej neutralnym, odpowiednim do zawodowego charakteru spotkania.
Krótkiego w założeniu; nie zapominała, że antrakt dawał jej zaledwie kilkanaście minut na przedstawienie swojej prośby, dlatego celowo nie wdawała się w szczegóły; te mogły zostać ustalone później – od stycznia wciąż dzieliło ich kilka tygodni. – Wspaniale – przytaknęła, kiwając głową, a szczupłe palce zaciskając na porcelanowym uchu filiżanki; upiła łyk herbaty, parzący w język napój przyjemnie kontrastował z chłodem wpadającego przez otwarte na oścież okno powietrza. – Na pewno najbliższej rodziny i przyjaciół; upewnię się, by pełna lista została dostarczona do madame z odpowiednim wyprzedzeniem – odparła w odpowiedzi na zadane pytanie, ostrożnie odstawiając naczynie na blat i przypadkowo zahaczając spojrzeniem o smukłą dłoń spoczywającą na zaokrąglonym brzuchu; dopiero teraz – gdy siedziały naprzeciw siebie w jasno oświetlonym pomieszczeniu – była w stanie dostrzec to, co wcześniej skrywała wyprostowana sylwetka i odpowiednio dobrana suknia. Nie poczyniła żadnej uwagi na temat stanu swojej towarzyszki, nie do końca pewna, czy został przez nią zinterpretowany prawidłowo – ale gdzieś za jej mostkiem rozlało się podświadome, i zupełnie niekontrolowane poczucie sympatii. Uśmiechnęła się bezwiednie, dyskretnie odwracając spojrzenie i zatrzymując je na kobiecej twarzy. – Dziękuję. Rozumiem, że będzie madame nadzorować organizację i sam przebieg przyjęcia osobiście? – zapytała, odchylając się nieznacznie do tyłu i opierając plecy o miękkie oparcie fotela. – Tak, chciałabym mieć udział w wyborze repertuaru – jest kilka utworów, które powinny się w nim pojawić. Liczę, że nie będzie to problemem? – odpowiedziała, co prawda wplatając w wypowiedź uprzejme pytanie – jednak jej ton sugerował raczej, że jej prośba nie powinna być problemem.
Dlatego bez oporów skupiała swoją uwagę wyłącznie na niedawno obejrzanym akcie Dziadka do orzechów, wysłuchując z uwagą wygłaszanych przez Deirdre opinii. – Oczywiście, każde przedstawienie może takie być – cieszę się jednak, że w tym przypadku twórcy nie zdecydowali się na przysłonienie treści zbyt rozbudowaną formą – odparła po krótkiej chwili zastanowienia, odnosząc się do wspomnianej kameralności. – Ciepło i nadzieja to coś, co powinno przypaść do gustu większości widzów. Zwłaszcza w tym okresie – dodała po chwili, nie precyzując jednak, czy miała na myśli nadchodzące święta, czy grzmiącą na horyzoncie wojnę; może jedno i drugie, może sama nie była pewna. Uniosła spojrzenie, na moment zatrzymując je na profilu idącej przed nią kobiety; wydawała się być podręcznikową profesjonalistką, idealnie uprzejma i wypowiadająca się w starannie wyważonych zdaniach, co niejako utrudniało Evandrze wyrobienie sobie zdania na jej temat. – Uważne i wrażliwe oko bywa cenniejsze od wyuczonych umiejętności, madame Mericourt – zauważyła lekko, bez niepotrzebnej stanowczości; bardziej dzieląc się spostrzeżeniem, niż negując słowa swojej rozmówczyni. – Miałam okazję oglądać Dziadka do orzechów wystarczająco wiele razy, by niektóre z występów scaliły się ze sobą; ten na pewno zapadnie mi w pamięć. – Zrobiła krótką pauzę. – Jakich artystów uwielbia madame najbardziej? – zapytała z zainteresowaniem, wyłapując z wypowiedzi Deirdre wzmiankę o malarstwie; jej samej bliżej było do muzyki, zawsze podziwiała jednak umiejętność do uchwycenia chwili na płótnie; oddania emocji i uczuć w płaskim obrazie.
Minęło kilka sekund nim podjęła kolejny temat, ze strony towarzyszącej jej czarownicy spodziewając się potwierdzenia – ale nie smutnego wyznania o bardziej tragicznej stronie swojej obecności w Fantasmagorii. Evandra poczuła zmieszanie, trwało ono jednak zaledwie chwilę; opanowała się zaraz potem, marszcząc jedynie nieznacznie jasne brwi. – Niezwykle przykro mi to słyszeć – powiedziała, zatrzymując się tuż przed drzwiami do komnaty, do której prowadziła ją kobieta, i mierząc spojrzeniem jej piękną twarz o nietypowych, przyciągających oko rysach. Ani przez moment nie dopatrywała się w jej opowieści kłamstwa, a jej własne słowa były szczere; nie wyobrażała sobie rzeczywistości, w której nagle zostałaby sama: bez Tristana, a jedynie z niemożliwym do ukojenia żalem. – Mam nadzieję, że w Fantasmagorii odnajdziesz ukojenie, madame – dodała nieco ciszej, obdarzając jeszcze Deirdre uśmiechem, który – po raz pierwszy – oprócz naturalnej uprzejmości krył w sobie również ciepło, w przydymionym świetle ustronnego korytarza widoczne wyłącznie dla niej samej i niknące zaledwie sekundę później, razem z odwróceniem głowy w stronę wnętrza komnaty. – Czy nie tęskni pani czasami za Francją? – zapytała, tonem już zdecydowanie bardziej neutralnym, odpowiednim do zawodowego charakteru spotkania.
Krótkiego w założeniu; nie zapominała, że antrakt dawał jej zaledwie kilkanaście minut na przedstawienie swojej prośby, dlatego celowo nie wdawała się w szczegóły; te mogły zostać ustalone później – od stycznia wciąż dzieliło ich kilka tygodni. – Wspaniale – przytaknęła, kiwając głową, a szczupłe palce zaciskając na porcelanowym uchu filiżanki; upiła łyk herbaty, parzący w język napój przyjemnie kontrastował z chłodem wpadającego przez otwarte na oścież okno powietrza. – Na pewno najbliższej rodziny i przyjaciół; upewnię się, by pełna lista została dostarczona do madame z odpowiednim wyprzedzeniem – odparła w odpowiedzi na zadane pytanie, ostrożnie odstawiając naczynie na blat i przypadkowo zahaczając spojrzeniem o smukłą dłoń spoczywającą na zaokrąglonym brzuchu; dopiero teraz – gdy siedziały naprzeciw siebie w jasno oświetlonym pomieszczeniu – była w stanie dostrzec to, co wcześniej skrywała wyprostowana sylwetka i odpowiednio dobrana suknia. Nie poczyniła żadnej uwagi na temat stanu swojej towarzyszki, nie do końca pewna, czy został przez nią zinterpretowany prawidłowo – ale gdzieś za jej mostkiem rozlało się podświadome, i zupełnie niekontrolowane poczucie sympatii. Uśmiechnęła się bezwiednie, dyskretnie odwracając spojrzenie i zatrzymując je na kobiecej twarzy. – Dziękuję. Rozumiem, że będzie madame nadzorować organizację i sam przebieg przyjęcia osobiście? – zapytała, odchylając się nieznacznie do tyłu i opierając plecy o miękkie oparcie fotela. – Tak, chciałabym mieć udział w wyborze repertuaru – jest kilka utworów, które powinny się w nim pojawić. Liczę, że nie będzie to problemem? – odpowiedziała, co prawda wplatając w wypowiedź uprzejme pytanie – jednak jej ton sugerował raczej, że jej prośba nie powinna być problemem.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Brylowanie na salonach la Fantasmagorii było dla niej przyjemnością - uwielbiała rozmawiać, nie dlatego, że ekstrawertyzm domagał się przestrzeni do ekspansji, ale dlatego, że konwersacje pomagały w zdobywaniu wiedzy. Podtrzymaniu znaczących znajomości. Układaniu rzeczywistości lub wręcz przeciwnie, sianiu zamierzonego zamętu. Czuła się obserwowana, lecz dzięki swej służebnej pozycji nie musiała martwić się o błyszczenie na świeczniku; z dystansu spoglądała na wszystko i wszystkich, którzy wchodzili po marmurowych stopniach baletu, nieświadomie stając się częścią historii reżyserowanej przez samą Deirdre. Nie z premedytacją, traktowała swą pracę poważnie, lecz oferowała mnóstwo satysfakcji. Do dzisiaj, do momentu, w którym musiała skonfrontować się z czarownicą wyjątkową, hołubioną, kochaną. Wybraną na żonę nestora Rosierów i matkę jego dzieci. Widok Evandry napinał postronki spokoju, drażnił zmysły, utrudniając utrzymanie kamiennej twarzy, ale mimo wszystko taka właśnie przed arystokratką stała: profesjonalna, chłodna niczym posąg, powoli kruszejący, by okazać nieco specjalnej sympatii. Wyjątkowych względów, jakie powinna okazywać kobiecie, dla której zrestaurowano ten przybytek, napełniając go pięknem i życiem.
Lekka rozmowa o spektaklu nie wymagała od Deirdre zbyt wiele, odpowiadała instynktownie, uprzejmie, w środku mierząc się z większym wyzwaniem. Z oswajaniem kiełkującego niedowierzania i absolutnie irracjonalnej zazdrości. - Cieszę się, że la Fantasmagoria mogła uczynić lady wieczór przyjemniejszym - odparła miękko, zerkając w bok na idącą obok kobietę. Poruszała się lekko, tak, jakby błogosławiony stan w ogóle nie miał wpływu na ruchy; magia półwili a może lata arystokratycznego treningu? Szkolącego lady Lestrange tak, by w przyszłości mogła prowadzić podobne, salonowe rozmowy. Deirdre uśmiecnęła się lekko do samej siebie, odnajdując pomiędzy nimi jedno możliwe podobieństwo: obydwie zostały wytresowane przez mężczyzn, to nic, że w przypadku Evandry chowano ją pod złotym kloszem, by rozkwitła dla tego jedynego, podziwiana, szanowana i wręcz wielbiona dzięki swej urodzie. Miu zaspokajała inne potrzeby, nawet tutaj, w Fantasmagorii, gdzie usługiwała a nie budziła zachwyt. - Degas - odparła po dłuższej chwili milczenia, szczęśliwie mogącą zostać uznaną za zastanowienie nad malarskim pytaniem arystokratki. - Jeśli chodzi o znanych twórców - uściśliła, jako pierwsze nazwisko wymieniając kogoś względnie tradycyjnego, respektowanego nawet wśród konserwatywnych krytyków sztuki. - Operowanie na warstwach, rozedrganie postaci, impresjonizm w najczystszej postaci - dodała powoli, ważąc słowa i własne opinie. - Uwielbiam też mało znanych francuskich ekspresjonistów, modernistów przesuwających granicę sztuk; nieznane jeszcze nazwiska, wystawiające w niewielkich galeriach wokół Placu Pigalle. Ich odwaga jest ożywcza - wtrąciła, spoglądając w końcu wprost na Evandrę. Czy odrzuci ją wspomnienie nieznanych gwiazdek, związanych z dzielnicą uznawaną za zbyt nowoczesną, zarażoną na razie niedocenianą bohemą artystyczną? Tak naprawdę pytania, które krążyły w jej głowie dotykały innych, bardziej wrażliwych kwestii. Bynajmniej dotyczących zmarłego męża - kondolencje lady Rosier przyjęła wdzięcznym skinieniem głowy, z odpowiednim dla sytuacji zakłopotaniem splatając przed sobą dłonie. - Sztuka stanowi najsłodsze pocieszenie - zgodziła się z Evandrą, a w jej słowach i zachowaniu nie sposób było wykryć nawet okruszka fałszu. - Tęsknię, ale ból związany z niektórymi miejscami, które przypominają mi Bastiena...cóż, nie mogłabym tam dłużej żyć - zawiesiła głos, nieco wytrącona - pozornie - z równowagi, posyłąjąc damie nieco przepraszający uśmiech. Nie powinna rozmawiać o tak prywatnych kwestiach, była tu po to, by uczynić wizytę w Fantasmagorii jak najprzyjemniejszą, zwłaszcza dla kobiety, która stała się powodem do stworzenia tego przybytku. - Za to tutaj powoli zaczynam czuć się jak w domu - zwłaszcza, że spotkał mnie zaszczyt wspierania miejsca, które powstało w tak romantycznych okolicznościach - gładko zmieniła temat, a gdy juz zasiadły naprzeciwko siebie w saloniku, mogła też przestać mocno spinać łopatki. Wygodniej rozsiadła się w fotelu, starając się skoncentrować tylko na zadaniu powierzonym przez Evandrę; na wymogach dotyczących urodzin szlachcica, a nie na tym, jak piękna i pełna czaru okazała się w rzeczywistości żona Tristana. - Oczywiście - potwierdziła niczym echo, zastanawiając się, czy brat lady Rosier naprawdę ucieszy się z celebracji swego święta w balecie. Najczęściej obserwowała radosne urodziny wysoko postawionych czarodziejów w Wenus, wśród kobiet, nielegalnych używek, drogiego alkoholu i ogólnego rozpasania. Taki finał mógł mieć i wieczór lorda Lestrange, a Fantasmagoria mogła stanowić jedynie kulturalne preludium. Nie zamierzała w to wnikać ani dopytywać; właściwie każda sekunda przebywania z Evandrą utrudniała rzeczowe zebranie myśli. - Dopilnuję, by wszyscy goście opuścili balet zadowoleni, a lady brat zapamiętał te urodziny na długo - schyliła z szacunkiem głowę. - A lady sugestie odnośnie szczegółów przywitam z radością. W końcu lady zna swego brata najlepiej - dodała, z dobrze skrywanym, mimowolnym podziwem reagując na subtelną władczość: stanowczą, nie dającą przestrzeni na odmowę, ale jednocześnie tak pełną naturalnego uroku. Majestatyczna; tak, tak mogła określić półwilę. Nie głupią, nie naiwną, nie dziecinną, co spodziewała się - miała nadzieję? - ujrzeć. - I to dla uczczenia lady przywrócono to miejsce do życia, napełniając je pięknem - dodała, zastanawiając się, jakie to uczucie: być obdarowywaną w ten sposób przez jednego z najpotężniejszych czarodziejów; być muzą, być fascynacją, być pragnieniem, stałym od tak wielu lat - pamiętała przecież szeptaną, nietrzeźwą tęsknotę Tristana za Evandrą, jaką próbowała łagodzić jeszcze w Wenus. Nieskutecznie. -Mam nadzieję, że będzie lady odwiedzać magiczny balet częściej - oczywiście już po szczęśliwym rozwiązaniu - dorzuciła już mniej oficjalnie, w pewien sposób wręcz z poufałą sympatią, spoglądając w dół, na krągłe kształty czarownicy, skrywające wyczekiwanego dziedzica. Kopię Tristana lub Evandry; dziecko od poczęcia skazane na bogactwo, triumf i wielką przyszłość.
Lekka rozmowa o spektaklu nie wymagała od Deirdre zbyt wiele, odpowiadała instynktownie, uprzejmie, w środku mierząc się z większym wyzwaniem. Z oswajaniem kiełkującego niedowierzania i absolutnie irracjonalnej zazdrości. - Cieszę się, że la Fantasmagoria mogła uczynić lady wieczór przyjemniejszym - odparła miękko, zerkając w bok na idącą obok kobietę. Poruszała się lekko, tak, jakby błogosławiony stan w ogóle nie miał wpływu na ruchy; magia półwili a może lata arystokratycznego treningu? Szkolącego lady Lestrange tak, by w przyszłości mogła prowadzić podobne, salonowe rozmowy. Deirdre uśmiecnęła się lekko do samej siebie, odnajdując pomiędzy nimi jedno możliwe podobieństwo: obydwie zostały wytresowane przez mężczyzn, to nic, że w przypadku Evandry chowano ją pod złotym kloszem, by rozkwitła dla tego jedynego, podziwiana, szanowana i wręcz wielbiona dzięki swej urodzie. Miu zaspokajała inne potrzeby, nawet tutaj, w Fantasmagorii, gdzie usługiwała a nie budziła zachwyt. - Degas - odparła po dłuższej chwili milczenia, szczęśliwie mogącą zostać uznaną za zastanowienie nad malarskim pytaniem arystokratki. - Jeśli chodzi o znanych twórców - uściśliła, jako pierwsze nazwisko wymieniając kogoś względnie tradycyjnego, respektowanego nawet wśród konserwatywnych krytyków sztuki. - Operowanie na warstwach, rozedrganie postaci, impresjonizm w najczystszej postaci - dodała powoli, ważąc słowa i własne opinie. - Uwielbiam też mało znanych francuskich ekspresjonistów, modernistów przesuwających granicę sztuk; nieznane jeszcze nazwiska, wystawiające w niewielkich galeriach wokół Placu Pigalle. Ich odwaga jest ożywcza - wtrąciła, spoglądając w końcu wprost na Evandrę. Czy odrzuci ją wspomnienie nieznanych gwiazdek, związanych z dzielnicą uznawaną za zbyt nowoczesną, zarażoną na razie niedocenianą bohemą artystyczną? Tak naprawdę pytania, które krążyły w jej głowie dotykały innych, bardziej wrażliwych kwestii. Bynajmniej dotyczących zmarłego męża - kondolencje lady Rosier przyjęła wdzięcznym skinieniem głowy, z odpowiednim dla sytuacji zakłopotaniem splatając przed sobą dłonie. - Sztuka stanowi najsłodsze pocieszenie - zgodziła się z Evandrą, a w jej słowach i zachowaniu nie sposób było wykryć nawet okruszka fałszu. - Tęsknię, ale ból związany z niektórymi miejscami, które przypominają mi Bastiena...cóż, nie mogłabym tam dłużej żyć - zawiesiła głos, nieco wytrącona - pozornie - z równowagi, posyłąjąc damie nieco przepraszający uśmiech. Nie powinna rozmawiać o tak prywatnych kwestiach, była tu po to, by uczynić wizytę w Fantasmagorii jak najprzyjemniejszą, zwłaszcza dla kobiety, która stała się powodem do stworzenia tego przybytku. - Za to tutaj powoli zaczynam czuć się jak w domu - zwłaszcza, że spotkał mnie zaszczyt wspierania miejsca, które powstało w tak romantycznych okolicznościach - gładko zmieniła temat, a gdy juz zasiadły naprzeciwko siebie w saloniku, mogła też przestać mocno spinać łopatki. Wygodniej rozsiadła się w fotelu, starając się skoncentrować tylko na zadaniu powierzonym przez Evandrę; na wymogach dotyczących urodzin szlachcica, a nie na tym, jak piękna i pełna czaru okazała się w rzeczywistości żona Tristana. - Oczywiście - potwierdziła niczym echo, zastanawiając się, czy brat lady Rosier naprawdę ucieszy się z celebracji swego święta w balecie. Najczęściej obserwowała radosne urodziny wysoko postawionych czarodziejów w Wenus, wśród kobiet, nielegalnych używek, drogiego alkoholu i ogólnego rozpasania. Taki finał mógł mieć i wieczór lorda Lestrange, a Fantasmagoria mogła stanowić jedynie kulturalne preludium. Nie zamierzała w to wnikać ani dopytywać; właściwie każda sekunda przebywania z Evandrą utrudniała rzeczowe zebranie myśli. - Dopilnuję, by wszyscy goście opuścili balet zadowoleni, a lady brat zapamiętał te urodziny na długo - schyliła z szacunkiem głowę. - A lady sugestie odnośnie szczegółów przywitam z radością. W końcu lady zna swego brata najlepiej - dodała, z dobrze skrywanym, mimowolnym podziwem reagując na subtelną władczość: stanowczą, nie dającą przestrzeni na odmowę, ale jednocześnie tak pełną naturalnego uroku. Majestatyczna; tak, tak mogła określić półwilę. Nie głupią, nie naiwną, nie dziecinną, co spodziewała się - miała nadzieję? - ujrzeć. - I to dla uczczenia lady przywrócono to miejsce do życia, napełniając je pięknem - dodała, zastanawiając się, jakie to uczucie: być obdarowywaną w ten sposób przez jednego z najpotężniejszych czarodziejów; być muzą, być fascynacją, być pragnieniem, stałym od tak wielu lat - pamiętała przecież szeptaną, nietrzeźwą tęsknotę Tristana za Evandrą, jaką próbowała łagodzić jeszcze w Wenus. Nieskutecznie. -Mam nadzieję, że będzie lady odwiedzać magiczny balet częściej - oczywiście już po szczęśliwym rozwiązaniu - dorzuciła już mniej oficjalnie, w pewien sposób wręcz z poufałą sympatią, spoglądając w dół, na krągłe kształty czarownicy, skrywające wyczekiwanego dziedzica. Kopię Tristana lub Evandry; dziecko od poczęcia skazane na bogactwo, triumf i wielką przyszłość.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Żałowała odrobinę, że nie mogły porozmawiać dłużej – że czas nie był dzisiaj po ich stronie, mając za moment zagnać je z powrotem na należne im miejsca, znajdujące się po dwóch różnych stronach zasłoniętej teraz kurtyny, mającej rozsunąć się ponownie zaraz po zakończeniu antraktu. Była jej ciekawa, zaintrygowana nietypową postacią w sposób podobny do tego, w jaki intrygowały ją wyłamujące się z ram muzyczne utwory; jej uroda, w Anglii nietypowa i niespotykana, powinna była odciąć ją od klasycznego klimatu baletu ostrą linią, a mimo to madame Mericourt każdym słowem i gestem pogłębiała wrażenie, że stanowiła integralną część przesiąkniętego sztuką przybytku. Chciała rozwiązać tę zagadkę, jednak Deirdre nie zdradzała wiele, z subtelnością i gracją chowając się za wymaganą od czarownicy zajmującej podobne stanowisko uprzejmością, zresztą – sama Evandra również nie zapominała o głównym powodzie, dla którego zdecydowała się do niej zwrócić, z żalem rezygnując z mocniejszego zagłębienia się w dyskusję o malarstwie. – To dzieła tych artystów stanowiły dla madame inspirację, jeśli chodzi o dzisiejszą scenografię? – zapytała jedynie, przenosząc spojrzenie na twarz o egzotycznych rysach, myślami błądząc jednocześnie wśród obrazów podpisanych wspomnianym przez kobietę nazwiskiem; nieco niewyraźne postacie tancerek w tiulowych spódnicach, sprawiające wrażenie ruchu; mozaika mieszających się miękko barw; nuta czegoś nowego, co chyba była w stanie połączyć w spójny obraz z pierwszą częścią baletu, który właśnie miała okazję obejrzeć. – Jeżeli tak, żałuję, że nie miałam okazji podziwiać pierwowzorów – dodała po chwili, powstrzymując się od wygłoszenia jednoznacznej opinii, choć ta możliwa była do wyczytania spomiędzy wierszy. Żałowała odrobinę też innych rzeczy: że miejsca, o których z pasją mówiła Deirdre, w większości znajdowały się poza jej zasięgiem, daleko za cieniutkimi powłokami kryształowego klosza, za niewidzialnymi granicami nakreślonymi przez przestrogi rodziny i uzdrowicieli, starających się utrzymać ją w bezpieczniej odległości od chciwych, wyciągających się ku jej szyi macek choroby.
Uśmiechnęła się, na sekundę odnajdując pomiędzy sobą, a poznaną dopiero co czarownicą, wątłą nić porozumienia; chociaż sama nie znała bólu utraty, to w momentach trudnych i przesiąkniętych strachem, dla niej również pocieszenie stanowiła sztuka; to do długich strun harfy uciekała, żeby zapomnieć o tęsknocie i cierpieniu, i to śpiewnym głosem najłatwiej było jej opowiadać o uczuciach, nawet jeżeli nie śpiewała o nich wprost. Podejrzewała, że jej towarzyszka również nie planowała mówić o własnych, a ona nie miała zamiaru jej do tego skłaniać, bez słowa sprzeciwu pozwalając jej na zgrabną zmianę tematu. – Cieszą mnie te słowa – odpowiedziała tonem powracającym do zawodowej neutralności – wszak o dom dba się najtroskliwiej – dodała po chwili, w niepozornym zdaniu przekazując nie tyle nadzieję, że madame Mericourt roztoczy nad Fantasmagorią odpowiednią opiekę, co niewypowiedziane polecenie, podszyte przekonaniem, że nie istniała inna możliwość.
Składała w końcu w jej ręce zadanie przygotowania wyjątkowego wieczoru, mającego rozpocząć się właśnie tutaj. W jego zakończenie Evandra ingerować nie zamierzała, ale w czasie oficjalnej części wszyscy mieli bawić się znakomicie. – Doskonale – odparła, podsumowując zapewnienia czarownicy. Pochyliła się, żeby odstawić na stolik filiżankę z wciąż parującą herbatą, nie odrywając jednak spojrzenia od twarzy swojej rozmówczyni. – Oczekuję, że prześle mi madame wstępny plan przyjęcia najpóźniej do końca miesiąca – dodała, opierając dłonie na podłokietnikach fotela, żeby ułatwić sobie podniesienie się do pozycji stojącej. W jej stanie nie było to łatwe, każda zmiana pozycji wymagała wysiłku i ostrożności. – O, tak – potwierdziła, kiwając głową; kąciki warg drgnęły, unosząc się do góry. Nie umknęło jej porzucenie oficjalnego tonu. – Jestem przekonana, że po Nowym Roku znacznie częściej będziemy mieć okazję, by zamienić kilka słów – dodała, nie pozwalając, by do jej głosu wdarła się wątpliwość, niemająca wiele wspólnego z chęcią odwiedzin w balecie – a bardziej z jej własnym stanem, w tym momencie stanowiącym oczywiste zagrożenie, odpędzane pogodnymi słowami i kreśleniem planów na przyszłość.
| zt
Uśmiechnęła się, na sekundę odnajdując pomiędzy sobą, a poznaną dopiero co czarownicą, wątłą nić porozumienia; chociaż sama nie znała bólu utraty, to w momentach trudnych i przesiąkniętych strachem, dla niej również pocieszenie stanowiła sztuka; to do długich strun harfy uciekała, żeby zapomnieć o tęsknocie i cierpieniu, i to śpiewnym głosem najłatwiej było jej opowiadać o uczuciach, nawet jeżeli nie śpiewała o nich wprost. Podejrzewała, że jej towarzyszka również nie planowała mówić o własnych, a ona nie miała zamiaru jej do tego skłaniać, bez słowa sprzeciwu pozwalając jej na zgrabną zmianę tematu. – Cieszą mnie te słowa – odpowiedziała tonem powracającym do zawodowej neutralności – wszak o dom dba się najtroskliwiej – dodała po chwili, w niepozornym zdaniu przekazując nie tyle nadzieję, że madame Mericourt roztoczy nad Fantasmagorią odpowiednią opiekę, co niewypowiedziane polecenie, podszyte przekonaniem, że nie istniała inna możliwość.
Składała w końcu w jej ręce zadanie przygotowania wyjątkowego wieczoru, mającego rozpocząć się właśnie tutaj. W jego zakończenie Evandra ingerować nie zamierzała, ale w czasie oficjalnej części wszyscy mieli bawić się znakomicie. – Doskonale – odparła, podsumowując zapewnienia czarownicy. Pochyliła się, żeby odstawić na stolik filiżankę z wciąż parującą herbatą, nie odrywając jednak spojrzenia od twarzy swojej rozmówczyni. – Oczekuję, że prześle mi madame wstępny plan przyjęcia najpóźniej do końca miesiąca – dodała, opierając dłonie na podłokietnikach fotela, żeby ułatwić sobie podniesienie się do pozycji stojącej. W jej stanie nie było to łatwe, każda zmiana pozycji wymagała wysiłku i ostrożności. – O, tak – potwierdziła, kiwając głową; kąciki warg drgnęły, unosząc się do góry. Nie umknęło jej porzucenie oficjalnego tonu. – Jestem przekonana, że po Nowym Roku znacznie częściej będziemy mieć okazję, by zamienić kilka słów – dodała, nie pozwalając, by do jej głosu wdarła się wątpliwość, niemająca wiele wspólnego z chęcią odwiedzin w balecie – a bardziej z jej własnym stanem, w tym momencie stanowiącym oczywiste zagrożenie, odpędzane pogodnymi słowami i kreśleniem planów na przyszłość.
| zt
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Sama nie wiedziała, czy pragnie, by to spotkanie skończyło się jak najszybciej, czy by trwało jeszcze trochę; emocjonalny masochizm mieszał się z instynktowną ucieczką przed czymś, co sprawiało ból. Początkowo nieuświadomiony, ale z każdym mrugnięciem, odsłaniającym przed czujnym wzrokiem kolejny blask piękna półwili, coraz trudniejszy do zignorowania. Myśli Deirdre błądziły po tych samych ścieżkach, złapane w pułapkę zastawioną raczej na mężczyzn – Evandra była oszałamiająco, królewsko, niewyobrażalnie piękna i ten magiczny urok utrudniał surowe zapanowanie nad uczuciami. Skrywała je perfekcyjnie, dalej uprzejma, lekko uśmiechnięta, pochylona lekko do przodu, by okazać zainteresowanie i gotowość do spełnienia pragnień lady Rosier, ale w środku coś gniotło ją coraz mocniej, szarpało za żebra, złośliwie pęczniało w przełyku. Goryczą, irytacją, zdziwieniem…zazdrością? Była przecież ponad tą prymitywną, żałosną reakcją, kojarzącą się jej tylko z budzącymi litość i obrzydzenie żonami, czasem, w przypływie desperacji, pojawiającymi się w uliczce za Wenus, czyhając na znienawidzone kapłanki świątyni, w której niewierni mężowie regularnie oddawali się czczeniu innych ciał. Chciała pozbyć się tej słabości, ale była osłabiona, porzucona, brzemienna. Zacisnęła nieco mocniej dłonie na krańcach podłokietników, mogło ujść to uwadze złotowłosej, lecz i tak uśmiechnęła się do niej przepraszająco. – Jest bardzo ruchliwy– wyjaśniła subtelnie, przesuwając wzrok na brzuch: tak, kopnięcia mogły tłumaczyć spięcie ciała, a któż zrozumiałby to lepiej niż druga matka? Matka dzieci tego samego ojca. Kolejne ukłucie Deirdre zdołała już zignorować, ponownie koncentrując się na rozmowie. – Odrobinę tak, podzieliłam się moimi spostrzeżeniami z zatrudnionymi artystami. Staram się jednak nie narzucać własnej wizji, zajmuję się tutaj organizacją i troską o gości, kwestie głęboko związane ze sztuką powierzając mistrzom tych tematów - odpowiedziała skromnie, odczytując lekki żal brzmiący w melodyjnym głosie Evandry. Nie próbowała go jednak zgłębić, chciała się od niej odseparować, wypracować obojętność na wielkie, błękitne oczy, na śliczny ton, na układające się w słowa różane usta, całowane od miesięcy przez Tristana. Z szacunkiem, oddaniem, miłością. – Wszystko jeszcze przed lady. Z pewnością każda francuska galeria będzie zachwycona mogąc ugościć rodzinę nestora. I zaprezentować dzieła, które na co dzień skrywa przed światem – powiedziała rzeczowo, zastanawiając się, jak taką rozmowę – uprzejmą, swobodną – mogą przeprowadzać mężczyźni, zdezorientowani kobiecą aurą. Czy Evandra przywykła do rozkojarzonych spojrzeń, drżących z niecierpliwości dłoni, rumieńców wypełzających na pokryte zarostem policzki? Do setek wierszy miłosnych, troski i uwielbienia? Uwielbienia prawdziwego, podniosłego, nie tego, jakie okazywano Miu, łapczywie sięgając po pas czarnego kimona. W niczym nieprzypominającego inspirowanych Dalekim Wschodem sukien, które nosiła madame Mericourt. Troskliwie dbająca o dom – dom, jaki nie należał do niej.
Gorycz nie zainfekowała jej uśmiechu, skinęła głową, jako pracownica La Fantasmagorii nie mogła wyobrazić sobie lepszej pochwały niż radość dawnej lady Lestrange, której dalekie krewne w postaci syren ozdabiały swym głosem każdy występ. Cieszyła się, ufała jej, powierzając w nieznane wcześniej dłonie organizację niezapomnianego przyjęcia dla brata. Deirdre zamierzała sprostać tym oczekiwaniom, nie mogła zawieść, głównie samej siebie – musiała udowodnić, że profesjonalizm i chłodna logika wygrywają z żenującymi podszeptami emocji. – Oczywiście, prześlę listownie plan najszybciej jak to będzie możliwe. Wraz z moimi rekomendacjami – zapewniła, również podnosząc się z miejsca, nie mogąc zrzucić z siebie dziwnego wrażenia: obydwie nosiły w sobie część życia Rosiera, jego dziedzictwa, genów, wyglądu, charakteru, ale tylko jedna z nich czyniła to z dumą, w luksusach, hołubiona za to, że sprowadzi na świat potomka nestora.
- Oby przyszły rok przyniósł lady same dobre doświadczenia. W tym to najcenniejsze, chronione jeszcze pod lady sercem – skinęła z szacunkiem głową, wytrzymując dumne, szczere spojrzenie jasnych oczu. Czy syn odziedziczy je po matce? Czy córka będzie równie piękna? Czy Tristan w końcu znalazł całkowite szczęście, którego tak intensywnie szukał przez wiele lat? – Upewnię się, że jeden z dżentelmenów odprowadzi lady na miejsce w loży – zaoferowała, otwierając przed czarownicą drzwi. Potrzebowała chwili, by otrząsnąć się z wrażenia, jakie zrobiła na niej Evandra; by zebrać myśli i zdławić drżącą w spiętych mięśniach niezrozumiałą gorycz porażki.
Gorycz nie zainfekowała jej uśmiechu, skinęła głową, jako pracownica La Fantasmagorii nie mogła wyobrazić sobie lepszej pochwały niż radość dawnej lady Lestrange, której dalekie krewne w postaci syren ozdabiały swym głosem każdy występ. Cieszyła się, ufała jej, powierzając w nieznane wcześniej dłonie organizację niezapomnianego przyjęcia dla brata. Deirdre zamierzała sprostać tym oczekiwaniom, nie mogła zawieść, głównie samej siebie – musiała udowodnić, że profesjonalizm i chłodna logika wygrywają z żenującymi podszeptami emocji. – Oczywiście, prześlę listownie plan najszybciej jak to będzie możliwe. Wraz z moimi rekomendacjami – zapewniła, również podnosząc się z miejsca, nie mogąc zrzucić z siebie dziwnego wrażenia: obydwie nosiły w sobie część życia Rosiera, jego dziedzictwa, genów, wyglądu, charakteru, ale tylko jedna z nich czyniła to z dumą, w luksusach, hołubiona za to, że sprowadzi na świat potomka nestora.
- Oby przyszły rok przyniósł lady same dobre doświadczenia. W tym to najcenniejsze, chronione jeszcze pod lady sercem – skinęła z szacunkiem głową, wytrzymując dumne, szczere spojrzenie jasnych oczu. Czy syn odziedziczy je po matce? Czy córka będzie równie piękna? Czy Tristan w końcu znalazł całkowite szczęście, którego tak intensywnie szukał przez wiele lat? – Upewnię się, że jeden z dżentelmenów odprowadzi lady na miejsce w loży – zaoferowała, otwierając przed czarownicą drzwi. Potrzebowała chwili, by otrząsnąć się z wrażenia, jakie zrobiła na niej Evandra; by zebrać myśli i zdławić drżącą w spiętych mięśniach niezrozumiałą gorycz porażki.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
25.08
Przychodził moment, gdy człowiek przekupiony szeregiem nowych, sukcesem zwieńczonych doświadczeń, zachłyśnięty życiem, ponadprzeciętnie uaktywniony i chętny, aby utrzymać nieugruntowaną wciąż pozycję w lepszym świecie, dawał się zwodzić pięknym słowom oraz obietnicom, które w innej rzeczywistości z całą pewnością natychmiast zwietrzyłby za podstęp. Elvira nie była w tym wypadku mniej odporna. Zbyt niewiele minęło czasu odkąd wymieniła chłodne, skrzypiące łóżka w szpitalu Munga na atłasy i miękkie kożuchy w łożach kobiet Salamander. Nie rozeznawała się dobrze w duszącej woni korytarzy pałacowych, w łagodnym szeleszczeniu sukien i błyskach światła odbitego od kryształów żyrandoli.
Przeczuwała jednak, że nie jest to świat, w którym kiedykolwiek odnajdzie spełnienie własnych pragnień, że jakkolwiek wygodne nie byłyby ich sypialnie i salony, jak miło nie sypaliby złotem, ona naprawdę odżywała w cieniu, w piwnicach, w kostnicach tchnących lodem i dymem.
Coś jednak sprowokowało uzdrowicielkę, aby zatrzymać myśli na zachwalanej wciąż i wciąż przez Wendelinę, w przelocie nawet, La Fantasmagorie, o której istnieniu Elvira wiedziała już wcześniej, ale postrzegała ów lokal co najwyżej za droższą restaurację. Najwyraźniej w ofercie mieściło się znacznie więcej, a ona - z pełną świadomością, że zapewne nic z tego nie zrobi na niej wrażenia - dała się skusić głębokiej i pierwotnej potrzebie zapoznania z tym, o czym mówiono ciągle, a czego ona dotąd nie potrafiła ujrzeć nawet oczami wyobraźni.
Zdobyła więc od łaskawej lady bilet na, jak się okazało, pokaz baletu, w zamiarze chcąc skupić się na rozejrzeniu po wnętrzu lokalu, podsłuchiwaniu ludzi i zawiedzeniu się na nich już oficjalnie. Aby potem uśmiechać z bezwstydną zawiścią na dźwięk nazwy tej portowej bawialni; bez drażniącego ukłucia wątpliwości, że może przez własną niechęć do odwiedzania tych miejsc naprawdę coś cennego traci.
Niedługo tu była, z pół godziny może, a już wiedziała, że tęsknić nie będzie. Najpierw jakiś zjeb przy wejściu zabronił jej wejść do teatru w płaszczu (tak jakby to była jakakolwiek różnica, czy ma na sobie czarny płaszcz czy tylko tę równie czarną szatę pod spodem), a potem musiała przemęczyć się cholernie nudnym wstępem do spektaklu, z którego nic nie wynikało i nic z niego nie zapamiętała, rozsiadając się daleko w ostatnim rzędzie i obserwując uważnie czarodziei poniżej ze ściskanym w kościstej dłoni kieliszkiem sherry. Ten drogi alkohol i wygodne fotele to były jedyne rzeczy, które w części choć przypadły jej do gustu. Zjeść nawet nie mogła normalnie, bo odkąd kelner w przerwie podsunął jej pod nos jakąś muszlę, przestała w ogóle wyciągać ręce w ich kierunku, rozglądając się wyłącznie za tymi, na których tackach stały napoje.
Z łokciami nieelegancko podpartymi na oparciu, jasnymi włosami przerzuconymi przez ramię bez większego szyku, bladą twarzą zastygłą w wyrazie niechęci, czystą skórą, na której za jedyny makijaż robiły szare cienie pod oczami, wyróżniała się zapewne od panien zachwyconych pokazami.
Ona bowiem była widocznie znudzona.
Na dźwięk oklasków przewróciła oczami i dopiła sherry jednym łykiem, a potem odłożyła pusty kielich na podłokietnik.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przychodził moment, gdy człowiek przekupiony szeregiem nowych, sukcesem zwieńczonych doświadczeń, zachłyśnięty życiem, ponadprzeciętnie uaktywniony i chętny, aby utrzymać nieugruntowaną wciąż pozycję w lepszym świecie, dawał się zwodzić pięknym słowom oraz obietnicom, które w innej rzeczywistości z całą pewnością natychmiast zwietrzyłby za podstęp. Elvira nie była w tym wypadku mniej odporna. Zbyt niewiele minęło czasu odkąd wymieniła chłodne, skrzypiące łóżka w szpitalu Munga na atłasy i miękkie kożuchy w łożach kobiet Salamander. Nie rozeznawała się dobrze w duszącej woni korytarzy pałacowych, w łagodnym szeleszczeniu sukien i błyskach światła odbitego od kryształów żyrandoli.
Przeczuwała jednak, że nie jest to świat, w którym kiedykolwiek odnajdzie spełnienie własnych pragnień, że jakkolwiek wygodne nie byłyby ich sypialnie i salony, jak miło nie sypaliby złotem, ona naprawdę odżywała w cieniu, w piwnicach, w kostnicach tchnących lodem i dymem.
Coś jednak sprowokowało uzdrowicielkę, aby zatrzymać myśli na zachwalanej wciąż i wciąż przez Wendelinę, w przelocie nawet, La Fantasmagorie, o której istnieniu Elvira wiedziała już wcześniej, ale postrzegała ów lokal co najwyżej za droższą restaurację. Najwyraźniej w ofercie mieściło się znacznie więcej, a ona - z pełną świadomością, że zapewne nic z tego nie zrobi na niej wrażenia - dała się skusić głębokiej i pierwotnej potrzebie zapoznania z tym, o czym mówiono ciągle, a czego ona dotąd nie potrafiła ujrzeć nawet oczami wyobraźni.
Zdobyła więc od łaskawej lady bilet na, jak się okazało, pokaz baletu, w zamiarze chcąc skupić się na rozejrzeniu po wnętrzu lokalu, podsłuchiwaniu ludzi i zawiedzeniu się na nich już oficjalnie. Aby potem uśmiechać z bezwstydną zawiścią na dźwięk nazwy tej portowej bawialni; bez drażniącego ukłucia wątpliwości, że może przez własną niechęć do odwiedzania tych miejsc naprawdę coś cennego traci.
Niedługo tu była, z pół godziny może, a już wiedziała, że tęsknić nie będzie. Najpierw jakiś zjeb przy wejściu zabronił jej wejść do teatru w płaszczu (tak jakby to była jakakolwiek różnica, czy ma na sobie czarny płaszcz czy tylko tę równie czarną szatę pod spodem), a potem musiała przemęczyć się cholernie nudnym wstępem do spektaklu, z którego nic nie wynikało i nic z niego nie zapamiętała, rozsiadając się daleko w ostatnim rzędzie i obserwując uważnie czarodziei poniżej ze ściskanym w kościstej dłoni kieliszkiem sherry. Ten drogi alkohol i wygodne fotele to były jedyne rzeczy, które w części choć przypadły jej do gustu. Zjeść nawet nie mogła normalnie, bo odkąd kelner w przerwie podsunął jej pod nos jakąś muszlę, przestała w ogóle wyciągać ręce w ich kierunku, rozglądając się wyłącznie za tymi, na których tackach stały napoje.
Z łokciami nieelegancko podpartymi na oparciu, jasnymi włosami przerzuconymi przez ramię bez większego szyku, bladą twarzą zastygłą w wyrazie niechęci, czystą skórą, na której za jedyny makijaż robiły szare cienie pod oczami, wyróżniała się zapewne od panien zachwyconych pokazami.
Ona bowiem była widocznie znudzona.
Na dźwięk oklasków przewróciła oczami i dopiła sherry jednym łykiem, a potem odłożyła pusty kielich na podłokietnik.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Madame Mericourt zazwyczaj nie zajmowała się płotkami - na głowie miała wszak większe problemy oraz wyzwania dnia codziennego, które stawiał przed nią kapryśny los. Towarzyszyła najznamienitszym gościom, działała zakulisowo, jak na szarą - egzotyczną - eminencję przystało, delikatnie poruszając sznurkami marionetek z dystansu, tylko sporadycznie omiatając czujnym spojrzeniem całokształt. Lokaje, odźwierni i wszelakiej maści służący, zwani dumnie opiekunami, nie wzywali Deirdre zbyt często, bynajmniej z powodu lęku przed wiecznie zajętą pracoholiczką: po prostu nie istniały ku temu powody. Do La Fantasmagorii wpuszczano klientelę z wyższych sfer, głównie arystokratycznego pochodzenia, o nieskazitelnym rodowodzie, a tacy goście nie sprawiali zwykłych problemów. Jeśli już, dochodziło do napięć politycznych i towarzyskich, a te wykwalifikowani sommelierzy, kelnerzy i garderobiani potrafili umiejętnie łagodzić. Tylko w wyjątkowych sytuacjach dyskretnie przywoływano samą madame Mericourt, która renomą oraz wypracowanym przez ostatnie, długie miesiące szacunkiem, potrafiła doprowadzić do porozumienia, zamieniając ewentualne międzyrodowe scysje w pasjonujące dyskusje o sztuce - tak, by finalnie każda z początkowo zacietrzewionych stron rozeszła się w swoją stronę zadowolona i przekonana o własnej wyższości. Dramatyczne faux pas właściwie się na salonach magicznego baletu nie zdarzały, na spektakle nie wpuszczano byle kogo z ulicy, a cena biletu na nawet debiutancki występ przewyższała przeciętną pensję, co skutecznie ograniczało do zera ryzyko podjęcia w progach wykwintnego przybytku artystycznego wulgarnego lub niewychowanego plebsu. Elvira miała więc wyjątkowe szczęście: tego wieczoru złośliwy, rozbawiony los usadowił ją na końcu sali, co miało trudne konsekwencje nie tylko z powodu widoczności tak odległego miejsca - serwowanego raczej mniej wpływowej klienteli - ale i bezpośredniego towarzystwa madame Mericourt, stojącej od jakiegoś czasu w półcieniu, tuż za pokrytym złoconą sztukaterią filarem. Potrzebowała chwili przerwy po męczącym, bogatym w negocjacje dniu, który prawie dosłownie wyssał ją z jakichkolwiek sił. A najlepiej relaksowała się tutaj, wśród ludzi, mogąc dyskretnie obserwować zadowolenie gości oraz perfekcję występu. Jednego z mniej nośnych, ot, letnia krotochwila, idealna na parny wieczór, o lekkim zabarwieniu syrenią kokieterią, nic podniosłego czy ważnego z punktu widzenia baletowego harmonogramu, choć oczywiście i tak tytuł spełniał najwyższe artystyczne kryteria. Zachowanie pewnej jasnowłosej widzki nie było więc niczym uzasadnione: Multon znalazła się w zasięgu wzroku Deirdre, reagującej jak zwykle, po swojemu, czyli: wcale. Charakterystyczny profil twarzy dziewczyny był znajomy, jej personalia skrystalizowały się po szybkim przejrzeniu ostatnich rozmów z Rycerzami Walpurgii oraz połączeniu pewnych faktów w całość. Czyż nie była to jedna z awanturnic, słusznie oburzonych działaniami terrorystów na niedawnej egzekucji? Cóż, najwidoczniej niezależnie od miejsca przebywania, Elvira za nic miała porządek oraz przestrzeganie zasad.
Deirdre, korzystając z rozpoczęcia antraktu, zgrabnie, zanim tłum ruszył korytarzami do restauracji i holu, wyminęła kilka siedzeń i zajęła miejsce tuż obok jasnowłosej czarownicy. Początkowo spoglądała na nią w milczeniu, beznamiętnie, tak, jakby obserwowała średnio interesujący pokaz sztucznych ogni. Dopiero później we wzroku Azjatki pojawiła się pewna surowość, podkreślona tylko mocnym makijażem oraz perfekcyjnie, wysoko upiętą fryzurą. - W czasie spektaklu nie spożywamy posiłków ani napojów - nie, jeśli zajmuje się miejsce na głównej widowni - powiedziała ze spokojem, bez zbędnych powitań, pytań lub prób wyeksmitowania dzierlatki za drzwi. Mogłaby to zrobić, wystarczyłoby słowo (lub zaklęcie), ale wszczynanie niepokojów w czasie, gdy wszyscy mijali je w drodze do wyjścia, mijałoby się z celem. Picie i jedzenie było dozwolone w lożach, gdzie pojawiali się kelnerzy: odkładanie kielicha na podłokietnik było niegrzeczne i niebezpieczne dla osób siedzących obok. - Nie wydajesz się też zachwycona spektaklem. Czy chcesz podzielić się spostrzeżeniami lub uwagami krytycznymi dotyczącymi występu? - spytała prawie słodkim tonem, praktycznie pewna, że wiedza Elviry na temat muzyki jest mniej niż zadowalająca. Tak naprawdę Deirdre niewiele obchodziła opinia Multon, ale jeśli ta zamierzała dalej bywać w towarzystwie, nie mogła przynosić im wstydu. - Następnym razem radziłabym lepiej przygotować ci się do bywania na salonach. Nie chciałabyś chyba otrzymać wilkołaczego biletu do wszystkich renomowanych miejsc w magicznym Londynie. Musiałabyś wtedy czekać pod drzwiami na naszych wspólnych przyjaciół - kontynuowała dalej, troskliwym tonem, ale jej uśmiech zdradzał raczej mieszankę rozbawienia i politowania. Była ciekawa, czy Elvira skojarzy jej ton z egzekucji, czy połączy subtelne fakty podkreślania pewnej wspólnoty, do której dawna uzdrowicielka chciała przynależeć.
Deirdre, korzystając z rozpoczęcia antraktu, zgrabnie, zanim tłum ruszył korytarzami do restauracji i holu, wyminęła kilka siedzeń i zajęła miejsce tuż obok jasnowłosej czarownicy. Początkowo spoglądała na nią w milczeniu, beznamiętnie, tak, jakby obserwowała średnio interesujący pokaz sztucznych ogni. Dopiero później we wzroku Azjatki pojawiła się pewna surowość, podkreślona tylko mocnym makijażem oraz perfekcyjnie, wysoko upiętą fryzurą. - W czasie spektaklu nie spożywamy posiłków ani napojów - nie, jeśli zajmuje się miejsce na głównej widowni - powiedziała ze spokojem, bez zbędnych powitań, pytań lub prób wyeksmitowania dzierlatki za drzwi. Mogłaby to zrobić, wystarczyłoby słowo (lub zaklęcie), ale wszczynanie niepokojów w czasie, gdy wszyscy mijali je w drodze do wyjścia, mijałoby się z celem. Picie i jedzenie było dozwolone w lożach, gdzie pojawiali się kelnerzy: odkładanie kielicha na podłokietnik było niegrzeczne i niebezpieczne dla osób siedzących obok. - Nie wydajesz się też zachwycona spektaklem. Czy chcesz podzielić się spostrzeżeniami lub uwagami krytycznymi dotyczącymi występu? - spytała prawie słodkim tonem, praktycznie pewna, że wiedza Elviry na temat muzyki jest mniej niż zadowalająca. Tak naprawdę Deirdre niewiele obchodziła opinia Multon, ale jeśli ta zamierzała dalej bywać w towarzystwie, nie mogła przynosić im wstydu. - Następnym razem radziłabym lepiej przygotować ci się do bywania na salonach. Nie chciałabyś chyba otrzymać wilkołaczego biletu do wszystkich renomowanych miejsc w magicznym Londynie. Musiałabyś wtedy czekać pod drzwiami na naszych wspólnych przyjaciół - kontynuowała dalej, troskliwym tonem, ale jej uśmiech zdradzał raczej mieszankę rozbawienia i politowania. Była ciekawa, czy Elvira skojarzy jej ton z egzekucji, czy połączy subtelne fakty podkreślania pewnej wspólnoty, do której dawna uzdrowicielka chciała przynależeć.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Gdyby wizyta w Fantasmagorii miała zależeć wyłącznie od widzimisię i portfela Elviry, z pewnością nie próbowałaby się tu dostać. Pomijając wygaszoną dawno w lodowatej wodzie wrażliwość estetyczną oraz istniejącą wciąż w głębi ducha niechęć do sal wypełnionych po brzegi arystokracją, nie miała serca ani rozumu wyrzucać olbrzymich sum pieniędzy na coś tak ulotnego jak teatr. Spektakl na dłuższą metę nie zapewniał niczego, ani rozwoju intelektualnego ani nawet wybitnie nie zabawiał w spokojniejszej chwili, już dużo lepiej bawiłaby się na parapecie własnego okna z książką i kieliszkiem wina. Zarabiała godnie, ale nie dość, żeby pieniądze wyrzucać w błoto (a gdyby naprawdę zechciała to uczynić, to przy cenach syreniego teatru pewnie musiałaby przypomnieć sobie w następnym tygodniu jak to było nie mieć pracy wcale i jeść na obiad i kolację te same suche ziemniaki). Że jednak sprawdzała się jako dworski uzdrowiciel doskonale, a Wendelina lubiła ją od czasu do czasu uraczyć prezentem, to skorzystała, z ciekawości, z niechęci do tajemnic, pewnie trochę i z przymusu. Selwynowej wybitnie zależało, aby z niej uczynić damę, ale raz za razem chybiała do celu.
A Elvira mogła przynajmniej czerpać przyjemność z tego, że już nie musi się dłużej zastanawiać jak ten ekskluzywny lokal wygląda wewnątrz. Takie też myśli przechodziły jej przez głowę, żeby jakoś wynagrodzić samej sobie stracony czas. No i sherry, sherry było dobre, ale ci kelnerzy, na których tackach widywała najlepsze wina, jakoś nie zachodzili w jej kierunku, więc chyba będzie musiała pofatygować się za nimi sama. Skoro już przyszła, to była klientem równie ważnym jak inni, a może i ważniejszym, bo w przeciwieństwie do pustych bab w falbaniastych sukniach mogła pochwalić się inteligencją i niezależnością. Ta Burke, czy tamta Parkinson nie przetrwałaby sama poza pałacem nawet jednego miesiąca, bo nie daj Merlinie ktoś by od niej wymagał podejmowania decyzji.
Westchnęła z cierpieniem - po raz kolejny - gdy nadeszła przerwa, a aktorki czy jak to się tam mówiło przestały na moment wirować jakby je ktoś wrzucił do wrzątku. Nie były nawet specjalnie ładne, a przynajmniej nie dość, by miała na czym zawiesić oko. Lepiej już prezentowała się ta dziwna kobieta, która dosiadła się właśnie obok i wbijała w nią ciągle spojrzenie jak gumochłon w malowane bramy.
Czy gumochłony miały w ogóle oczy? Opiekę nad magicznymi stworzeniami zdawała wieki temu. Merlinie, jak nudno.
- Tu jest zajęte - uznała wreszcie wyniośle i z lekką konsternacją, bo dość miała tej niezręcznej sytuacji; zdawała sobie sprawę z tego jak wspaniale połyskiwały jej włosy w przytłumionym świetle widowni, ale nikt nigdy nie wgapiał się w jej urodę tak ostentacyjnie. - Masz jakiś problem? - zapytała ciszej i nieco uprzejmiej, mimowolnie spoglądając na swoją szatę, czy sznurek przy dekolcie zbytnio jej się nie rozwiązał. Nie byłoby kłopotu, gdyby mogła zatrzymać płaszcz.
Spokojna przygana wzbudziła na bladych policzkach Elviry cień rumieńca; w pierwszej chwili otworzyła błękitne oczy szerzej i rozchyliła usta, jakby była niewinną panienką, która właśnie zdała sobie sprawę ze swojego nietaktu. Wrażenie trwało mniej niż sekundy, bowiem łagodność prędko przemieniła się w brzydki grymas, który nijak nie pasował do jej twarzy; był karykaturalny.
- Dlaczego nie można? - zapytała, właściwie szczerze, bo nie rozumiała po co kelner na korytarzu miałby im rozdawać napoje, gdyby nie można ich było zabierać wszędzie ze sobą. Co, miała wychylić kielich do dna przy nim i sięgnąć po następny alkohol? To dopiero byłoby nieuprzejmie. - Przepraszam bardzo, ale z jakiej racji mnie pani poucza? Zakłóca pani mój spokój - wypluła marudnie i przygarnęła kieliszek bliżej siebie. Jeszcze tego brakowało, żeby ją ktoś wciągał w rozmowy o teatrze, litości. - Jest w porządku. - uznała fałszywie, żeby tylko baba sobie poszła. Czy każda Azjatka była równie męcząca? W ciągu miesiąca spotkała już dwie takie.
Och, jak ja to przeżyję, pomyślała złośliwie na groźbę wilkołaczego biletu, a podobnie cięta uwaga prawie spływała jej na język, więc by nie robić scen uniosła na powrót pełny kieliszek do ust. Niefortunnie, ponieważ ostatnie zdanie kobiety sprawiło, że dłoń jej zadrżała, wystarczająco by wylała sobie trochę sherry na szatę.
- Kurwa - wymamrotała pod nosem i mimowolnie zaczęła szukać różdżki.
Uniosła przy tym wzrok z powrotem na kobietę, znacznie mniej złośliwie, ostrożnie, z niedowierzaniem, trochę niepewnością. Chciała zapytać, co ma na myśli, być może nie to, co jako pierwsze przyszło jej na myśl (oby, ta rozmowa nie zaczęła się tak, jakby to sobie wymarzyła), jednakże im dłużej spoglądała w bezdennie czarne oczy i przewijała w myślach wypowiedziane przed sekundą słowa, tym bardziej znajoma zdawała jej się barwa tego głosu, jego uwodzicielskie brzmienie.
Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. A potem westchnęła głęboko, zaciskając kościste palce na podłokietnikach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A Elvira mogła przynajmniej czerpać przyjemność z tego, że już nie musi się dłużej zastanawiać jak ten ekskluzywny lokal wygląda wewnątrz. Takie też myśli przechodziły jej przez głowę, żeby jakoś wynagrodzić samej sobie stracony czas. No i sherry, sherry było dobre, ale ci kelnerzy, na których tackach widywała najlepsze wina, jakoś nie zachodzili w jej kierunku, więc chyba będzie musiała pofatygować się za nimi sama. Skoro już przyszła, to była klientem równie ważnym jak inni, a może i ważniejszym, bo w przeciwieństwie do pustych bab w falbaniastych sukniach mogła pochwalić się inteligencją i niezależnością. Ta Burke, czy tamta Parkinson nie przetrwałaby sama poza pałacem nawet jednego miesiąca, bo nie daj Merlinie ktoś by od niej wymagał podejmowania decyzji.
Westchnęła z cierpieniem - po raz kolejny - gdy nadeszła przerwa, a aktorki czy jak to się tam mówiło przestały na moment wirować jakby je ktoś wrzucił do wrzątku. Nie były nawet specjalnie ładne, a przynajmniej nie dość, by miała na czym zawiesić oko. Lepiej już prezentowała się ta dziwna kobieta, która dosiadła się właśnie obok i wbijała w nią ciągle spojrzenie jak gumochłon w malowane bramy.
Czy gumochłony miały w ogóle oczy? Opiekę nad magicznymi stworzeniami zdawała wieki temu. Merlinie, jak nudno.
- Tu jest zajęte - uznała wreszcie wyniośle i z lekką konsternacją, bo dość miała tej niezręcznej sytuacji; zdawała sobie sprawę z tego jak wspaniale połyskiwały jej włosy w przytłumionym świetle widowni, ale nikt nigdy nie wgapiał się w jej urodę tak ostentacyjnie. - Masz jakiś problem? - zapytała ciszej i nieco uprzejmiej, mimowolnie spoglądając na swoją szatę, czy sznurek przy dekolcie zbytnio jej się nie rozwiązał. Nie byłoby kłopotu, gdyby mogła zatrzymać płaszcz.
Spokojna przygana wzbudziła na bladych policzkach Elviry cień rumieńca; w pierwszej chwili otworzyła błękitne oczy szerzej i rozchyliła usta, jakby była niewinną panienką, która właśnie zdała sobie sprawę ze swojego nietaktu. Wrażenie trwało mniej niż sekundy, bowiem łagodność prędko przemieniła się w brzydki grymas, który nijak nie pasował do jej twarzy; był karykaturalny.
- Dlaczego nie można? - zapytała, właściwie szczerze, bo nie rozumiała po co kelner na korytarzu miałby im rozdawać napoje, gdyby nie można ich było zabierać wszędzie ze sobą. Co, miała wychylić kielich do dna przy nim i sięgnąć po następny alkohol? To dopiero byłoby nieuprzejmie. - Przepraszam bardzo, ale z jakiej racji mnie pani poucza? Zakłóca pani mój spokój - wypluła marudnie i przygarnęła kieliszek bliżej siebie. Jeszcze tego brakowało, żeby ją ktoś wciągał w rozmowy o teatrze, litości. - Jest w porządku. - uznała fałszywie, żeby tylko baba sobie poszła. Czy każda Azjatka była równie męcząca? W ciągu miesiąca spotkała już dwie takie.
Och, jak ja to przeżyję, pomyślała złośliwie na groźbę wilkołaczego biletu, a podobnie cięta uwaga prawie spływała jej na język, więc by nie robić scen uniosła na powrót pełny kieliszek do ust. Niefortunnie, ponieważ ostatnie zdanie kobiety sprawiło, że dłoń jej zadrżała, wystarczająco by wylała sobie trochę sherry na szatę.
- Kurwa - wymamrotała pod nosem i mimowolnie zaczęła szukać różdżki.
Uniosła przy tym wzrok z powrotem na kobietę, znacznie mniej złośliwie, ostrożnie, z niedowierzaniem, trochę niepewnością. Chciała zapytać, co ma na myśli, być może nie to, co jako pierwsze przyszło jej na myśl (oby, ta rozmowa nie zaczęła się tak, jakby to sobie wymarzyła), jednakże im dłużej spoglądała w bezdennie czarne oczy i przewijała w myślach wypowiedziane przed sekundą słowa, tym bardziej znajoma zdawała jej się barwa tego głosu, jego uwodzicielskie brzmienie.
Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. A potem westchnęła głęboko, zaciskając kościste palce na podłokietnikach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Deirdre siedziała bez ruchu, przekręcona nieco w stronę niezbyt wychowanej, eufemistycznie ujmując, rozmówczyni, tak, że bardziej przypominała rzeźbę, zaklętego w połowie ruchu węża lub kocicę niż człowieka. Mało kto potrafił pozostać w takim absolutnym bezruchu, nie tylko ciała, ale i twarzy, stężałej w wyrazie chłodnej uprzejmości. Żadnego drgnięcia powieką, oblizania ust, spięcia policzków czy rozszerzenia nozdrzy: niewzruszony obraz orientalnej perfekcji, podkreślany tylko doskonale wyprofilowanymi słowami oraz lodowatym spojrzeniem, gotowym przeszyć gładką buzię jasnowłosej na wylot, rozplatając przy okazji kości nosa. Z trudem powstrzymała...rozbawienie, jego specyficzny, pokręcony rodzaj, bo powodowane zostało nie wyjątkowym żartem, cyrkowym występem, czy nawet burzącą krew irytacją, a mieszaniną politowania i pogardy. Doprawdy, każde kolejne słowo zdawało się potwierdzać tezę o rynsztokowym pochodzeniu Elviry, która nie zachowywała się jak na czystokrwistą, wykształconą czarownicę przystało. To nie był brak manier i obycia, a prezentowanie się z najgorszej strony, przypominające nieco nastoletnie, idiotyczne burzenie się na wszystko, co sensowne. Problem w tym, że nawet krnąbrne panienki potrafiły nie zrobić z siebie pośmiewiska przy ludziach, a sama jasnowłosa, choć bez wątpienia urodziwa, panieńskie lata miała dawno za sobą.
Mericourt milczała, walcząc z pogłębieniem uśmiechu czy wywróceniem oczu. Te wbijała w tym samym, nieustępliwym, surowym spojrzeniu, wbitym w wykrzywioną w marudnym grymasie twarz...przyszłej sojuszniczki, czarownicy, która podobno zasługiwała na łaskę Czarnego Pana i miała dostąpić zaszczytu zasiadania przy jednym stole z utalentowanymi czarnoksiężnikami, alchemikami, badaczami i politykami. Ktoś chyba mocno się pomylił, szepcząc o wartościowości tej jasnowłosej, pokazującej się teraz z najbrzydszej, żałosnej strony. Deirdre nie odpowiedziała na żadną z głupich odzywek, postanawiając dać buntowniczce jeszcze jedną szansę.
- Jeszcze jedno aroganckie, krnąbrne i świadczące o pani braku wychowania słowo, a zostanie pani odeskortowana do wyjścia przez ochronę. I proszę mi wierzyć, będzie to dopiero początek problemów - prawie zaświergotała, pozwalając sobie na uniesienie kącików ust w uśmiechu, bynajmniej przyjaznym. Cały efekt psuły - podkreślały? - czarne, drapieżne oczy, sugerujące, że zrobienie z siebie pośmiewiska na oczach możnych tego świata naprawdę będzie niewielkim dyskomfortem w porównaniu z tym, co mogłoby zadziać się później. Nie, żeby zamierzała sama brudzić własne, odziane w koronkowe rękawiczki dłonie. Szkoda byłoby jednak potencjału, który widocznie tkwił gdzieś bardzo głęboko pod tą niedorzeczną powłoczką naburmuszonej wieśniaczki...rozlewającej dookoła siebie trunki. - Wiesz, jak zepsuć pierwsze wrażenie. I jak zrobić sobie wrogów tam, gdzie rozpaczliwie będziesz potrzebowała sojuszników - dodała ciszej, porzucając słodki ton: praktycznie wszyscy zdążyli opuścić główną salę na antrakt, ostatni maruderzy prześcigali się w uprzejmościach przy głównych drzwiach, kłócąc się o to, kto przepuści najładniejszą damę przez próg. Właśnie takie problemy z zakresu etykiety spędzały sen z powiek gości odwiedzających la Fantasmagorię - nie próby ukrycia zalanej drogim alkoholem sukni. I połączenia podrzuconych sugestii, chyba finalnie trafiających na odpowiednie miejsca w umyśle naburmuszonej dziewczyny. Coś w sposobie, w jaki przeklęła, zamilkła i pieszczotliwie zacisnęła długie palce na brzegach podłokietników sugerowało, że prawdopodobnie zrozumiała z kim ma do czynienia. - To jak, będziesz kontynuować tę farsę, czy się uspokoisz i miło spędzisz ze mną najbliższe dziesięć minut antraktu? Dzieląc się szczerą opinią o spektaklu, jak przystało na wierną fankę baletu? - spytała na powrót uroczym tonem, ciągle wpatrzona w te wielkie, sarnie, błękitne oczy. Oby krył się za nim zdrowy umysł, instynkt samozachowawczy i choć odrobina ogłady. - Nie wpuszczamy tu byle kogo, więc byłabym więcej niż zachwycona, gdybyś się przedstawiła - dorzuciła jeszcze, unosząc na moment dłoń do czoła, by odgarnąć podkręcony kosmyk włosów, podkreślający tylko ścisłe upięcie reszty fryzury. Gest perfekcjonistki i...pewna sugestia, niewerbalna, wyłaniająca się na dosłownie ułamek sekundy zza końca rękawiczki: cień Mrocznego Znaku wytatuowanego na przedramieniu; tego samego, który coraz częściej pojawiał się na nocnym niebie nad Londynem i okolicami. Zazwyczaj Deirdre pieczołowicie dbała o to, by nie był widoczny, ale teraz miała nadzieję, że ten widok usadzi Multon na miejscu. I przemówi do rozumu bardziej niż ostra reprymenda.
Mericourt milczała, walcząc z pogłębieniem uśmiechu czy wywróceniem oczu. Te wbijała w tym samym, nieustępliwym, surowym spojrzeniu, wbitym w wykrzywioną w marudnym grymasie twarz...przyszłej sojuszniczki, czarownicy, która podobno zasługiwała na łaskę Czarnego Pana i miała dostąpić zaszczytu zasiadania przy jednym stole z utalentowanymi czarnoksiężnikami, alchemikami, badaczami i politykami. Ktoś chyba mocno się pomylił, szepcząc o wartościowości tej jasnowłosej, pokazującej się teraz z najbrzydszej, żałosnej strony. Deirdre nie odpowiedziała na żadną z głupich odzywek, postanawiając dać buntowniczce jeszcze jedną szansę.
- Jeszcze jedno aroganckie, krnąbrne i świadczące o pani braku wychowania słowo, a zostanie pani odeskortowana do wyjścia przez ochronę. I proszę mi wierzyć, będzie to dopiero początek problemów - prawie zaświergotała, pozwalając sobie na uniesienie kącików ust w uśmiechu, bynajmniej przyjaznym. Cały efekt psuły - podkreślały? - czarne, drapieżne oczy, sugerujące, że zrobienie z siebie pośmiewiska na oczach możnych tego świata naprawdę będzie niewielkim dyskomfortem w porównaniu z tym, co mogłoby zadziać się później. Nie, żeby zamierzała sama brudzić własne, odziane w koronkowe rękawiczki dłonie. Szkoda byłoby jednak potencjału, który widocznie tkwił gdzieś bardzo głęboko pod tą niedorzeczną powłoczką naburmuszonej wieśniaczki...rozlewającej dookoła siebie trunki. - Wiesz, jak zepsuć pierwsze wrażenie. I jak zrobić sobie wrogów tam, gdzie rozpaczliwie będziesz potrzebowała sojuszników - dodała ciszej, porzucając słodki ton: praktycznie wszyscy zdążyli opuścić główną salę na antrakt, ostatni maruderzy prześcigali się w uprzejmościach przy głównych drzwiach, kłócąc się o to, kto przepuści najładniejszą damę przez próg. Właśnie takie problemy z zakresu etykiety spędzały sen z powiek gości odwiedzających la Fantasmagorię - nie próby ukrycia zalanej drogim alkoholem sukni. I połączenia podrzuconych sugestii, chyba finalnie trafiających na odpowiednie miejsca w umyśle naburmuszonej dziewczyny. Coś w sposobie, w jaki przeklęła, zamilkła i pieszczotliwie zacisnęła długie palce na brzegach podłokietników sugerowało, że prawdopodobnie zrozumiała z kim ma do czynienia. - To jak, będziesz kontynuować tę farsę, czy się uspokoisz i miło spędzisz ze mną najbliższe dziesięć minut antraktu? Dzieląc się szczerą opinią o spektaklu, jak przystało na wierną fankę baletu? - spytała na powrót uroczym tonem, ciągle wpatrzona w te wielkie, sarnie, błękitne oczy. Oby krył się za nim zdrowy umysł, instynkt samozachowawczy i choć odrobina ogłady. - Nie wpuszczamy tu byle kogo, więc byłabym więcej niż zachwycona, gdybyś się przedstawiła - dorzuciła jeszcze, unosząc na moment dłoń do czoła, by odgarnąć podkręcony kosmyk włosów, podkreślający tylko ścisłe upięcie reszty fryzury. Gest perfekcjonistki i...pewna sugestia, niewerbalna, wyłaniająca się na dosłownie ułamek sekundy zza końca rękawiczki: cień Mrocznego Znaku wytatuowanego na przedramieniu; tego samego, który coraz częściej pojawiał się na nocnym niebie nad Londynem i okolicami. Zazwyczaj Deirdre pieczołowicie dbała o to, by nie był widoczny, ale teraz miała nadzieję, że ten widok usadzi Multon na miejscu. I przemówi do rozumu bardziej niż ostra reprymenda.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Powiedzieć, że Elvira czuła się w tym budynku nie na miejscu - odcięta od tła, niedopasowana, nie potrafiąca wzbudzić w sobie zachwytów, które niejednokrotnie stawały się udziałem lady i lordów Boreham - byłoby niedopowiedzeniem. Stawiła się w teatrze jako obserwator, gość mający uczestniczyć w sztuce raz i nie wrócić nigdy więcej, niektórzy uznaliby pewnie - intruz. I nie, nie ciążył jej związany z tą konkluzją wstyd, co najwyżej rozdrażnienie, znajome, na tyle zespolone z osobowością, że właściwie stanowiące nieodłączną cechę, jak i znak rozpoznawczy. Nie była głupia, dostrzegała w głównym holu lepkie spojrzenia - jeżeli już którykolwiek z pozostałych gości skierował w jej stronę wzrok wabiony złocistym połyskiem włosów w świetle kandelabrów, zwykle kończyło się na uniesionej brwi lub uśmieszku politowania. Nie przejmowała się tym - dość lat spędziła jako uzdrowiciel-genetyk, patrząc na arystokratów, na tę pierdoloną elitę społeczną, w ich najbardziej żałosnych momentach, kiedy przekazywane wiekami choroby zmieniały ich słabe ciała w paskudną karykaturę. Nie byli już tacy wzniośli i cwani, gdy krew buchała im z nosa i ust, kręgosłup zwijał w garb, a wątroba znikała z podżebrza.
Wiedziona uporem, Elvira nie zamierzała uginać się pod niczyim oskarżycielskim wzrokiem ani chować w cieniu przez własny brak doświadczenia. Wnętrzności spalały jej zawiść, niechęć, z nieznaczną tylko szczyptą satysfakcji, ponieważ wyszło na to, że będąc wyłącznie sobą - wybitną uzdrowicielką bez nazwiska - ma do tych ich wszystkich rozrywek takie samo prawo i dostęp.
Przynajmniej dopóki nie natarła na nią kobieta, aby zabrać i te drobiny przyjemności.
- Złamałam jakieś reguły? Komukolwiek przeszkadzam? - wycedziła, choć ciszej i znacznie pokorniej. Coś było w tej kobiecie, w jej perfekcyjnie groźnej, orientalnej aparycji, że podnoszenie głosu choć o ton zdało się nie na miejscu; i nie miało to niczego wspólnego z ostatnimi niedobitkami opuszczającymi salę. - Siedzę i oglądam spektakl, na który posiadam bilet - dodała, prostując się mimowolnie, sfrustrowana poczuciem niemocy, podległości, jakie ta kobieta wzbudziła w niej samym jedynie spojrzeniem.
I prawdziwie nie umiała dostrzec, czym dokładnie mogłaby wzbudzić aż takie zainteresowanie - co najwyżej kieliszkiem, którego nie powinna trzymać na głównej scenie, owszem, choć reguła ta zdawała się Elvirze niepotrzebna. Gdzie indziej miała pić, jeżeli nie w trakcie spektaklu? Do komnat restauracyjnych udawać się nie zamierzała, przecież niczego tam nie zamówi.
Pożałować mogła co najwyżej własnej niezdarności, lecz była ona wywołana stresem. Zdawała sobie sprawę, że Rycerze Walpurgii mają w swych szeregach członków najpotężniejszych rodów, sama jednak jak do tej pory miała okazję rozmawiać i współpracować z czarodziejami nie tyle swojego pokroju, co po prostu dalece niezwiązanych z salonami. Najwyżej lordowi Shafiqowi miała okazję towarzyszyć, lecz - przynajmniej podczas ich uzdrowicielskich misji - nigdy nie uniósł się wyniosłością, od której by zemdliło. Upchnięta w ostatnim rzędzie foteli, otoczona przepychem, obłokami duszącego piżma, muzyką miłą dla ucha (zbyt miłą, zbyt głośną), nie spodziewała się spotkać czarownicy zaangażowanej w sprawę. Wśród szlachcianek, wiotkich jak gałązki dam zajętych plotkowaniem? Na Merlina.
Prędzej oczekiwałaby takiej próby w Nokturnowskiej karczmie.
- Nie jestem... - zaczęła i urwała, odwracając na moment spojrzenie, przytykając kielich do ust i przygryzając jego cienki brzeg. Nie jestem niczyim wrogiem.
Spłoszyła się, zła na siebie, że nie utrzymywała fasonu i ułudy beznamiętności bez względu na miejsce i czas - że dała się zaskoczyć, że znowu ważne spotkanie rozpoczęła jakąś dziwaczną wymianą zdań, która nie powinna mieć żadnego znaczenia, a nagle go nabrała. Jedyne, co mogła uczynić, to zawrzeć bliżej siebie nieelegancko rozłożone nogi (jej szata skromnie sięgała kostek, lecz wciąż) i opuszczeniem głowy pozwolić, aby kilka miękkich pukli włosów przysłoniło jej profil. Powstrzymała impuls ponownego odłożenia kieliszka na podłokietnik i zaciśnięcia obu dłoni na kolanach. Nie pozwoliła sobie też zrobić tego, co kusiło najmocniej - wstać, odejść bez słowa, uciec.
Spod długich rzęs przyglądała się kobiecie, nie chcąc pominąć żadnego istotnego gestu - i tylko z tego powodu w oczy rzucił jej się zarys czarnego symbolu na smukłym przedramieniu. Odetchnęła znów, odczuwając tętnienie własnego serca wyżej niż zazwyczaj. Z jednej strony dopadło Elvirę podniecenie na myśl o kobiecie wyniesionej do tak ogromnego honoru, takiej mocy, z drugiej... nosz kurwa mać, dlaczego akurat w teatrze?
- Elvira Multon - powiedziała wreszcie, dochodząc do wniosku, że wypada skorzystać z okazji i udać, że rozmowa dopiero się rozpoczyna. Powinna podać dłoń? W normalnej sytuacji był to instynkt, ale tutaj, siedząc, nie mając pojęcia, z kim ma do czynienia... Nie przypominała sobie żadnego zdania o tym, jak etykieta wyższej sfery odnosiła się do podawania ręki, matka nie nauczyła jej nawet tego. Odpuściła więc. - Moja matka jest... była Parkinsonem. - Przesunęła paznokciami po obiciu fotela, zostawiając w nim szybko niknące ślady. - Ja jestem uzdrowicielem lady Selwyn. Chciałam jedynie obejrzeć Fantasmagorię od wewnątrz, więcej się tu nie pojawię. - I tak nie miała takiego zamiaru, a teraz, naiwnie, uznała to za dobre wytłumaczenie własnej postawy.
Z początku przemilczała pytanie dotyczące baletu, gdyż nie przychodziło jej do głowy nic, co nie byłoby płytkie lub pozbawione sensu. Sztuki znała wyłącznie podstawy, nie mogłaby ich zapomnieć po tym, jak słuchała o nich całe dzieciństwo, lecz po latach nic z tej szczątkowej wiedzy nie chciało ułożyć się w konstruktywną opinię.
- Mogłoby być mniej monotonnie. Poza tym jest dobrze. Muzyka nadrabia za całość. - mruknęła wreszcie, licząc w duchu, że ten temat umrze śmiercią naturalną, gdyż niektórych przebłyskujących w iluzji instrumentów nie umiałaby nawet nazwać.
Wiedziona uporem, Elvira nie zamierzała uginać się pod niczyim oskarżycielskim wzrokiem ani chować w cieniu przez własny brak doświadczenia. Wnętrzności spalały jej zawiść, niechęć, z nieznaczną tylko szczyptą satysfakcji, ponieważ wyszło na to, że będąc wyłącznie sobą - wybitną uzdrowicielką bez nazwiska - ma do tych ich wszystkich rozrywek takie samo prawo i dostęp.
Przynajmniej dopóki nie natarła na nią kobieta, aby zabrać i te drobiny przyjemności.
- Złamałam jakieś reguły? Komukolwiek przeszkadzam? - wycedziła, choć ciszej i znacznie pokorniej. Coś było w tej kobiecie, w jej perfekcyjnie groźnej, orientalnej aparycji, że podnoszenie głosu choć o ton zdało się nie na miejscu; i nie miało to niczego wspólnego z ostatnimi niedobitkami opuszczającymi salę. - Siedzę i oglądam spektakl, na który posiadam bilet - dodała, prostując się mimowolnie, sfrustrowana poczuciem niemocy, podległości, jakie ta kobieta wzbudziła w niej samym jedynie spojrzeniem.
I prawdziwie nie umiała dostrzec, czym dokładnie mogłaby wzbudzić aż takie zainteresowanie - co najwyżej kieliszkiem, którego nie powinna trzymać na głównej scenie, owszem, choć reguła ta zdawała się Elvirze niepotrzebna. Gdzie indziej miała pić, jeżeli nie w trakcie spektaklu? Do komnat restauracyjnych udawać się nie zamierzała, przecież niczego tam nie zamówi.
Pożałować mogła co najwyżej własnej niezdarności, lecz była ona wywołana stresem. Zdawała sobie sprawę, że Rycerze Walpurgii mają w swych szeregach członków najpotężniejszych rodów, sama jednak jak do tej pory miała okazję rozmawiać i współpracować z czarodziejami nie tyle swojego pokroju, co po prostu dalece niezwiązanych z salonami. Najwyżej lordowi Shafiqowi miała okazję towarzyszyć, lecz - przynajmniej podczas ich uzdrowicielskich misji - nigdy nie uniósł się wyniosłością, od której by zemdliło. Upchnięta w ostatnim rzędzie foteli, otoczona przepychem, obłokami duszącego piżma, muzyką miłą dla ucha (zbyt miłą, zbyt głośną), nie spodziewała się spotkać czarownicy zaangażowanej w sprawę. Wśród szlachcianek, wiotkich jak gałązki dam zajętych plotkowaniem? Na Merlina.
Prędzej oczekiwałaby takiej próby w Nokturnowskiej karczmie.
- Nie jestem... - zaczęła i urwała, odwracając na moment spojrzenie, przytykając kielich do ust i przygryzając jego cienki brzeg. Nie jestem niczyim wrogiem.
Spłoszyła się, zła na siebie, że nie utrzymywała fasonu i ułudy beznamiętności bez względu na miejsce i czas - że dała się zaskoczyć, że znowu ważne spotkanie rozpoczęła jakąś dziwaczną wymianą zdań, która nie powinna mieć żadnego znaczenia, a nagle go nabrała. Jedyne, co mogła uczynić, to zawrzeć bliżej siebie nieelegancko rozłożone nogi (jej szata skromnie sięgała kostek, lecz wciąż) i opuszczeniem głowy pozwolić, aby kilka miękkich pukli włosów przysłoniło jej profil. Powstrzymała impuls ponownego odłożenia kieliszka na podłokietnik i zaciśnięcia obu dłoni na kolanach. Nie pozwoliła sobie też zrobić tego, co kusiło najmocniej - wstać, odejść bez słowa, uciec.
Spod długich rzęs przyglądała się kobiecie, nie chcąc pominąć żadnego istotnego gestu - i tylko z tego powodu w oczy rzucił jej się zarys czarnego symbolu na smukłym przedramieniu. Odetchnęła znów, odczuwając tętnienie własnego serca wyżej niż zazwyczaj. Z jednej strony dopadło Elvirę podniecenie na myśl o kobiecie wyniesionej do tak ogromnego honoru, takiej mocy, z drugiej... nosz kurwa mać, dlaczego akurat w teatrze?
- Elvira Multon - powiedziała wreszcie, dochodząc do wniosku, że wypada skorzystać z okazji i udać, że rozmowa dopiero się rozpoczyna. Powinna podać dłoń? W normalnej sytuacji był to instynkt, ale tutaj, siedząc, nie mając pojęcia, z kim ma do czynienia... Nie przypominała sobie żadnego zdania o tym, jak etykieta wyższej sfery odnosiła się do podawania ręki, matka nie nauczyła jej nawet tego. Odpuściła więc. - Moja matka jest... była Parkinsonem. - Przesunęła paznokciami po obiciu fotela, zostawiając w nim szybko niknące ślady. - Ja jestem uzdrowicielem lady Selwyn. Chciałam jedynie obejrzeć Fantasmagorię od wewnątrz, więcej się tu nie pojawię. - I tak nie miała takiego zamiaru, a teraz, naiwnie, uznała to za dobre wytłumaczenie własnej postawy.
Z początku przemilczała pytanie dotyczące baletu, gdyż nie przychodziło jej do głowy nic, co nie byłoby płytkie lub pozbawione sensu. Sztuki znała wyłącznie podstawy, nie mogłaby ich zapomnieć po tym, jak słuchała o nich całe dzieciństwo, lecz po latach nic z tej szczątkowej wiedzy nie chciało ułożyć się w konstruktywną opinię.
- Mogłoby być mniej monotonnie. Poza tym jest dobrze. Muzyka nadrabia za całość. - mruknęła wreszcie, licząc w duchu, że ten temat umrze śmiercią naturalną, gdyż niektórych przebłyskujących w iluzji instrumentów nie umiałaby nawet nazwać.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Sprowadzenie na świat bliźniąt wcale nie złagodziło charakteru Deirdre, a opiewany w opowieściach czarownic instynkt macierzyński zdawał się nie działać poprawnie. Płacz niemowląt budził w niej chęć mordu a nie dzikie wzruszenie, paranoiczne lęki o zdrowie małych zawiniątek właściwie się nie pojawiały, podobnie jak mająca pojawić się delikatność oraz wyrozumiałość wobec innych ludzi. Wręcz przeciwnie, cierpliwość skośnookiej stawała się coraz mniejsza, a zachowywanie merlińskiego spokoju przychodziło z rosnącą trudnością. Dalej doskonale panowała nad emocjami, kosztowało ją to jednak znacznie więcej energii niż kiedyś. Ot, przechodziła próbę charakteru, co właściwie motywowało ją bardziej do dopieszczania swego perfekcyjnego wizerunku. Żadnej wystającej z rękawa orientalnie stylizowanej sukni, krzywo rozmazanego różu, zbyt natarczywego lub uległego spojrzenia: madame Mericourt prezentowała się nienagannie, lecz tylko ona wiedziała, ile pracy skrywało się za tą władczą nonszalancją. Zwłaszcza, gdy musiała brudzić sobie ręce niewielkimi płotkami, metaforycznie rozchlapującymi brudną wodę w tym królestwie majestatycznych syren.
- Już wspomniałam, jakie zachowania nie przystoją damie podczas spektaklu – odpowiedziała znużonym, arcyspokojnym tonem, doskonale wiedząc, że buntowników i ekstrawertyków, hojnie dzielących się skrajnymi emocjami, najbardziej rozjusza opanowanie oraz mozolne powtarzanie niezbywalnych faktów. Zmrużyła lekko oczy, a gdy reszta magicznych świateł lewitujących nad widownią rozbłysła pełnią jasności, by umożliwić lokajom szybkie odświeżenie sali podczas antraktu – donoszono świeże kwiaty, ponawiano zaklęcia utrzymujące odpowiednia temperaturę, rozpylano sprowadzane z zagranicy perfumy – Deirdre mogła dostrzec detale twarzy Elviry. Tak, widziała ją już, dawno, przed laty, gdy sama była wychudzoną, pozbawioną makijażu (uroku, gracji i pewności siebie także) urzędniczką w przestarzałej fryzurze. Nie przywoływała konkretnego spotkania, zbyt wielu petentów skazanych było na kontakt z zachowawczą Tsagairt, ale z pewnością miała do czynienia z tą konkretną, naburmuszoną i niegrzeczną czarownicą. – Wydaje mi się, że miałyśmy już przyjemność, wątpliwą bądź nie, się spotkać – przywołała to wspomnienie z lekkością, woląc ubiec ewentualne dociekania. Wątpiła, by Elvira ją rozpoznała, teraz oprócz orientalnej urody właściwie nic – oprócz pracoholizmu i chorej ambicji – nie łączyło jej z dawną Deirdre. – Cieszy mnie, że otrzymałaś bilet. Kto wykazał się taką hojnością, wprowadzając cię do la Fantasmagorii? – powróciła do głównego, zawodowego wątku, dalej prezentując nieskalany ciepłem uśmiech. Zauważała zmianę w zachowaniu jasnowłosej. Rozszerzające się źrenice, zęby na sekundę wbijane w brzeg ozdobnego kielicha, nerwowe spojrzenie z ukosa. Całe to sfrustrowane spłoszenie doskonale pasowało do charakterystycznej, ostrej urody czarownicy oraz równie specyficznegocharakteru. Powoli wkładanego w ryzy dobrego wychowania. Kąciki ust skośnookiej zadrżały w prawie czułym rozbawieniu. Brawo, arogancka nastolatka w końcu zaczynała działać zgodnie z regułami. Oby tak dalej.
- Zastanawiające, że w pierwszych słowach wspominasz o matce. To bolesny temat? – zagadnęła niezobowiązującym tonem, tak, jakby pytała o opinię na temat dzisiejszej pogody. Jednocześnie w głowie układała już z porozrzucanych fragmentów obraz panny Multon. Niechcianego, wzgardzonego dziecka szlachcianki; wyklętej, szalonej? Elvira nie należała do arystokracji, a więc pochodziła z nieprawego – w jakikolwiek sposób, nawet jeśli lady Parkinson wydano za niższego stanem z powodu brzydoty - łoża, co budziło słuszną niechęć. – Ach, lady Selwyn. Rozumiem, że nie naszej wspaniałej, szanowanej Morgany? – dopytała, rozsądnie uznając, że nestorka rodu nie rozrzucałaby na prawo i lewo zaproszeń na spektakle. Dam w ognistym rodzie było sporo, większość zaś ostatnimi czasy sztywno przestrzegała zasad i raczej unikała ryzyka nadszarpnięcia renomy nazwiska, które ognista czarownica starała się otrzepać z popiołów, by nadać rodzinie nowego blasku. Słusznie, Selwyni wiele wycierpieli przez zdrajców, głupców i szaleńców. Oby w tym gronie nie znalazła się inna dama, która zbyt lekkomyślną decyzją wprowadziła do la Fantasmagorię kogoś…niezbyt wychowanego.
- Pojawienie się tutaj, w tym przybytku, wymaga odpowiedniego przygotowania, Elviro. Spięcia włosów – zerknęła znacząco na prostą fryzurę, nieupiększoną żadnymi ozdobami; zwykłe rozpuszczone, ledwie przeczesane palcami włosy nie były mile widziane na salonach – eleganckiego stroju, przyjrzenia się repertuarowi oraz, oczywiście, przestrzegania zasad obowiązujących w la Fantasmagorii – poinformowała zbiorczo, wypełniając swój obowiązek. – Nie musisz kłamać, nie umiesz albo nie chcesz tego robić. Skoro ci się tutaj nie podoba, sugerowałabym opuszczenie budynku. Gościmy tu ludzi kochających sztukę, a nie tych, którzy pojawiają się tu po to, by skosztować drogiego alkoholu. Albo by się w nim skąpać – przesunęła wzrok na przód mokrej od sherry sukni kobiety, jednocześnie oburzająco i interesująco opinającej ciało. – Antrakt to dobry moment, by opuścić widownię dyskretnie, z klasą – zasugerowała swobodnie, nie zmieniając mimiki twarzy nawet o cal. – Mogę potowarzyszyć ci do wyjścia przez ogrody, gdybyś życzyła sobie mej obecności – dodała jeszcze, zastanawiając się, czy Elvira zrozumie aluzję i przyjmie propozycję, umożliwiającą swobodniejszą rozmowę. Nie reprymendę, ta została już udzielona, raczej serię porad: skoro Multon zamierzała służyć Czarnemu Panu, powinna przywyknąć do bywania wśród arystokratów i okazywania szacunku czarodziejskiemu dziedzictwu, także artystycznemu. Blondynka miała potencjał, a jeśli sprowadzono ją na dwór, by leczyła najważniejsze osoby w szlachcie, na pewno zasługiwała na uwagę jako wprawny, biegły w magii uzdrowicielskiej sojusznik.
- Już wspomniałam, jakie zachowania nie przystoją damie podczas spektaklu – odpowiedziała znużonym, arcyspokojnym tonem, doskonale wiedząc, że buntowników i ekstrawertyków, hojnie dzielących się skrajnymi emocjami, najbardziej rozjusza opanowanie oraz mozolne powtarzanie niezbywalnych faktów. Zmrużyła lekko oczy, a gdy reszta magicznych świateł lewitujących nad widownią rozbłysła pełnią jasności, by umożliwić lokajom szybkie odświeżenie sali podczas antraktu – donoszono świeże kwiaty, ponawiano zaklęcia utrzymujące odpowiednia temperaturę, rozpylano sprowadzane z zagranicy perfumy – Deirdre mogła dostrzec detale twarzy Elviry. Tak, widziała ją już, dawno, przed laty, gdy sama była wychudzoną, pozbawioną makijażu (uroku, gracji i pewności siebie także) urzędniczką w przestarzałej fryzurze. Nie przywoływała konkretnego spotkania, zbyt wielu petentów skazanych było na kontakt z zachowawczą Tsagairt, ale z pewnością miała do czynienia z tą konkretną, naburmuszoną i niegrzeczną czarownicą. – Wydaje mi się, że miałyśmy już przyjemność, wątpliwą bądź nie, się spotkać – przywołała to wspomnienie z lekkością, woląc ubiec ewentualne dociekania. Wątpiła, by Elvira ją rozpoznała, teraz oprócz orientalnej urody właściwie nic – oprócz pracoholizmu i chorej ambicji – nie łączyło jej z dawną Deirdre. – Cieszy mnie, że otrzymałaś bilet. Kto wykazał się taką hojnością, wprowadzając cię do la Fantasmagorii? – powróciła do głównego, zawodowego wątku, dalej prezentując nieskalany ciepłem uśmiech. Zauważała zmianę w zachowaniu jasnowłosej. Rozszerzające się źrenice, zęby na sekundę wbijane w brzeg ozdobnego kielicha, nerwowe spojrzenie z ukosa. Całe to sfrustrowane spłoszenie doskonale pasowało do charakterystycznej, ostrej urody czarownicy oraz równie specyficznegocharakteru. Powoli wkładanego w ryzy dobrego wychowania. Kąciki ust skośnookiej zadrżały w prawie czułym rozbawieniu. Brawo, arogancka nastolatka w końcu zaczynała działać zgodnie z regułami. Oby tak dalej.
- Zastanawiające, że w pierwszych słowach wspominasz o matce. To bolesny temat? – zagadnęła niezobowiązującym tonem, tak, jakby pytała o opinię na temat dzisiejszej pogody. Jednocześnie w głowie układała już z porozrzucanych fragmentów obraz panny Multon. Niechcianego, wzgardzonego dziecka szlachcianki; wyklętej, szalonej? Elvira nie należała do arystokracji, a więc pochodziła z nieprawego – w jakikolwiek sposób, nawet jeśli lady Parkinson wydano za niższego stanem z powodu brzydoty - łoża, co budziło słuszną niechęć. – Ach, lady Selwyn. Rozumiem, że nie naszej wspaniałej, szanowanej Morgany? – dopytała, rozsądnie uznając, że nestorka rodu nie rozrzucałaby na prawo i lewo zaproszeń na spektakle. Dam w ognistym rodzie było sporo, większość zaś ostatnimi czasy sztywno przestrzegała zasad i raczej unikała ryzyka nadszarpnięcia renomy nazwiska, które ognista czarownica starała się otrzepać z popiołów, by nadać rodzinie nowego blasku. Słusznie, Selwyni wiele wycierpieli przez zdrajców, głupców i szaleńców. Oby w tym gronie nie znalazła się inna dama, która zbyt lekkomyślną decyzją wprowadziła do la Fantasmagorię kogoś…niezbyt wychowanego.
- Pojawienie się tutaj, w tym przybytku, wymaga odpowiedniego przygotowania, Elviro. Spięcia włosów – zerknęła znacząco na prostą fryzurę, nieupiększoną żadnymi ozdobami; zwykłe rozpuszczone, ledwie przeczesane palcami włosy nie były mile widziane na salonach – eleganckiego stroju, przyjrzenia się repertuarowi oraz, oczywiście, przestrzegania zasad obowiązujących w la Fantasmagorii – poinformowała zbiorczo, wypełniając swój obowiązek. – Nie musisz kłamać, nie umiesz albo nie chcesz tego robić. Skoro ci się tutaj nie podoba, sugerowałabym opuszczenie budynku. Gościmy tu ludzi kochających sztukę, a nie tych, którzy pojawiają się tu po to, by skosztować drogiego alkoholu. Albo by się w nim skąpać – przesunęła wzrok na przód mokrej od sherry sukni kobiety, jednocześnie oburzająco i interesująco opinającej ciało. – Antrakt to dobry moment, by opuścić widownię dyskretnie, z klasą – zasugerowała swobodnie, nie zmieniając mimiki twarzy nawet o cal. – Mogę potowarzyszyć ci do wyjścia przez ogrody, gdybyś życzyła sobie mej obecności – dodała jeszcze, zastanawiając się, czy Elvira zrozumie aluzję i przyjmie propozycję, umożliwiającą swobodniejszą rozmowę. Nie reprymendę, ta została już udzielona, raczej serię porad: skoro Multon zamierzała służyć Czarnemu Panu, powinna przywyknąć do bywania wśród arystokratów i okazywania szacunku czarodziejskiemu dziedzictwu, także artystycznemu. Blondynka miała potencjał, a jeśli sprowadzono ją na dwór, by leczyła najważniejsze osoby w szlachcie, na pewno zasługiwała na uwagę jako wprawny, biegły w magii uzdrowicielskiej sojusznik.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jeżeli kobieta sądziła, że stoicką miną i lodowatą wytrwałością wzbudzi w Elvirze wewnętrzny konflikt, miała absolutną rację. Znacznie prościej, bezpieczniej rozmawiało się z ludźmi, którzy pokazywali emocje jak na dłoni i nie istniała najmniejsza przeszkoda, aby ich intencje odczytać. Elvira aspirowała do podobnego poziomu obojętności - tej twardej, wykutej w kamieniu, w marmurze - czasem nawet udawało jej się oszukać samą siebie, że w rzeczywistości od tego wzorca wcale nie odstaje, że potrafi już to wszystko i więcej. Nie była to prawda; gdy po sennie przyciemnionych fotelach rozlał się blask świateł, jarzący nieprzyjemnie, wyrywający ich dwie sylwetki z cienia, wprawne oko dostrzegłoby bez problemu, iż uzdrowicielka nie potrafi ukryć nerwowego przygryzania policzka ani spojrzenia rozpalonego niechęcią. Do sali teatru, do towarzyszki, uwijających się lokajów - być może i do siebie samej.
Na szczęście nie jestem damą, wyrwałoby jej się może, gdyby słowa nie uwięzły w gardle wraz z kolejnym westchnięciem. Serce rozbijało się o żebra, miarowo i z każdą sekundą szybciej; nie była pewna, czy bardziej pragnie udowadniać swoją wartość brnięciem w pewność siebie, czy niektórych nieopatrznie rzuconych na wiatr słów nie da się naprawić już wyłącznie pokorą. Wiedziała, jak to jest zepsuć sobie obiecującą okazję niewyparzonym językiem, nadal jednak nie potrafiła wyzbyć idącego za tym poczucia niesprawiedliwości - jakby to była wina ludzi, że nie odpowiadają tak, jakby sobie życzyła w sytuacji, gdy ona nie potrafi ani czarować mową ani też ubrać własnych myśli w słowa. Gdyby Elvira uznała inaczej, musiałaby dostrzec winę w sobie, a od tego niedługą miała drogę do następnego napadu furii.
- Nie pamiętam - odparła niechętnie, acz szczerze; chociaż uroda azjatycka nie była w tej części świata niczym powszechnie spotykanym, jedyna dziewczyna o podobnej aparycji, jaka przychodziła jej na myśl, to Chang i kilka anonimowych kobiet z oddziału, których prędzej przypomniałaby sobie po chorobach niż imionach. Czy ta specyficzna dama, żmija w ludzkiej skórze, mogła być jedną z nich? - To chyba nie jest istotne - wymamrotała później ze znacznie większą rezerwą, bo nagle przyszło jej na myśl, że kobieta ma zamiar wyciągać z jej normalnego wszak zachowania dalej idące konsekwencje; nie zamierzała, nie chciała przynajmniej przyznawać się, że osoba, od której otrzymała bilet, liczyła pewnie na to, że niezwykle jej się tu spodoba. - Wydajesz się wiedzieć o mnie dużo, a ja nadal nie znam twojego imienia - Lekko uniosła brwi, bo niezależnie od wygładzonych słów i miększego tonu, jednostronność rozmowy pozostawała frustrująca.
Żachnęła się, na niedługą chwilę wściekle obnażyła zęby, a potem równie błyskawicznie przytknęła kielich do ust, aby sparzyć język nim sama miałaby po raz kolejny sparzyć się w oczach swojej - może nie dziś, lecz wkrótce - przełożonej. Pod rządami kobiet było zawsze rozkoszniej, lecz nie pozwoliła myślom na wątpliwość. Ciemny ślad tatuażu na przedramieniu nieznajomej stanowił najlepszy dowód okrucieństwa, wiedzy i również potęgi.
- Żaden bolesny - wycedziła, krzyżując ramiona na piersiach i zasłaniając niewielką plamę, której wciąż nie zdążyła się pozbyć, nieszczególnie też przykładała do niej wagę. - Ale dla was, dla magów w tym jakże szanowanym przybytku zapewne istotny. - Starała się nie zabrzmieć ironicznie, nie miała jednak pewności, czy włożyła w to dostatecznie wiele wysiłku. - Lady doyenne jest moją nadrzędną przełożoną, ale w praktyce pracuję dla Wendeliny. Lady Wendeliny - poprawiła się, unosząc brodę i pomału nabierając godności, która po drodze zdała się uciekać przez palce. A nie miała się przecież absolutnie czego wstydzić.
Uwag odnośnie reguł pobytu w Fantasmagorii wysłuchała w milczeniu, nie przyjmując ich do serca, choć zapewne powinna. W swobodnej fryzurze nie widziała niczego złego, miała na tyle piękny odcień włosów, że nie powinno to stanowić problemu. Po zastanowieniu zgodziła się jednak w duchu, że skoro już przyszła tu z Boreham, mogłaby ubrać jedną z sukienek, jakie nosiła w pałacu - zbyt mocno była chyba przywiązana do swojego czarnego, męskiego płaszcza i szat tanich, prostych, ale jakże zgrabnie podkreślających smukłą budowę ciała.
- Nigdy nie byłam na takiej sztuce - powiedziała wreszcie, bo tak, matka nie raz w dzieciństwie torturowała ją teatrem, ale nigdy nie były to lokale tak drogie i z wysoką renomą, nie mieli na to pieniędzy. - Nie mogłam wiedzieć wcześniej, że nie spodoba mi się coś, czego nie spróbowałam - dodała równie cicho, zastanawiając się, czy zwariowała, czy tylko dla niej zdawało się to oczywiste. - A alkohol naprawdę macie najwyższej klasy, i to przecież warto docenić - Kącik ust drgnął jej nieznacznie, lecz nie odważyła się na uśmiech.
Z dyskretnie złożonej propozycji od razu miała chęć skorzystać, była ona otwartą furtką do ucieczki z tego miejsca oraz definitywnego zapomnienia o własnych wpadkach. Początkowo chciała to zrobić, wstać bez słowa i odejść od razu w stronę głównej bramy i portu, ale w propozycji wspólnego spaceru kryło się coś kusząco tajemniczego - bo dlaczego po tym wszystkim kobieta mogłaby życzyć sobie jej dalszej obecności? Domyślała się odpowiedzi i liczyła, że istotnie ma rację.
- Będę zaszczycona - szepnęła, wstając bez wypuszczania kielicha z dłoni.
I tym razem zdołała wreszcie wypruć niski głos z instynktownych, a niepotrzebnych pozostałości sarkazmu.
Na szczęście nie jestem damą, wyrwałoby jej się może, gdyby słowa nie uwięzły w gardle wraz z kolejnym westchnięciem. Serce rozbijało się o żebra, miarowo i z każdą sekundą szybciej; nie była pewna, czy bardziej pragnie udowadniać swoją wartość brnięciem w pewność siebie, czy niektórych nieopatrznie rzuconych na wiatr słów nie da się naprawić już wyłącznie pokorą. Wiedziała, jak to jest zepsuć sobie obiecującą okazję niewyparzonym językiem, nadal jednak nie potrafiła wyzbyć idącego za tym poczucia niesprawiedliwości - jakby to była wina ludzi, że nie odpowiadają tak, jakby sobie życzyła w sytuacji, gdy ona nie potrafi ani czarować mową ani też ubrać własnych myśli w słowa. Gdyby Elvira uznała inaczej, musiałaby dostrzec winę w sobie, a od tego niedługą miała drogę do następnego napadu furii.
- Nie pamiętam - odparła niechętnie, acz szczerze; chociaż uroda azjatycka nie była w tej części świata niczym powszechnie spotykanym, jedyna dziewczyna o podobnej aparycji, jaka przychodziła jej na myśl, to Chang i kilka anonimowych kobiet z oddziału, których prędzej przypomniałaby sobie po chorobach niż imionach. Czy ta specyficzna dama, żmija w ludzkiej skórze, mogła być jedną z nich? - To chyba nie jest istotne - wymamrotała później ze znacznie większą rezerwą, bo nagle przyszło jej na myśl, że kobieta ma zamiar wyciągać z jej normalnego wszak zachowania dalej idące konsekwencje; nie zamierzała, nie chciała przynajmniej przyznawać się, że osoba, od której otrzymała bilet, liczyła pewnie na to, że niezwykle jej się tu spodoba. - Wydajesz się wiedzieć o mnie dużo, a ja nadal nie znam twojego imienia - Lekko uniosła brwi, bo niezależnie od wygładzonych słów i miększego tonu, jednostronność rozmowy pozostawała frustrująca.
Żachnęła się, na niedługą chwilę wściekle obnażyła zęby, a potem równie błyskawicznie przytknęła kielich do ust, aby sparzyć język nim sama miałaby po raz kolejny sparzyć się w oczach swojej - może nie dziś, lecz wkrótce - przełożonej. Pod rządami kobiet było zawsze rozkoszniej, lecz nie pozwoliła myślom na wątpliwość. Ciemny ślad tatuażu na przedramieniu nieznajomej stanowił najlepszy dowód okrucieństwa, wiedzy i również potęgi.
- Żaden bolesny - wycedziła, krzyżując ramiona na piersiach i zasłaniając niewielką plamę, której wciąż nie zdążyła się pozbyć, nieszczególnie też przykładała do niej wagę. - Ale dla was, dla magów w tym jakże szanowanym przybytku zapewne istotny. - Starała się nie zabrzmieć ironicznie, nie miała jednak pewności, czy włożyła w to dostatecznie wiele wysiłku. - Lady doyenne jest moją nadrzędną przełożoną, ale w praktyce pracuję dla Wendeliny. Lady Wendeliny - poprawiła się, unosząc brodę i pomału nabierając godności, która po drodze zdała się uciekać przez palce. A nie miała się przecież absolutnie czego wstydzić.
Uwag odnośnie reguł pobytu w Fantasmagorii wysłuchała w milczeniu, nie przyjmując ich do serca, choć zapewne powinna. W swobodnej fryzurze nie widziała niczego złego, miała na tyle piękny odcień włosów, że nie powinno to stanowić problemu. Po zastanowieniu zgodziła się jednak w duchu, że skoro już przyszła tu z Boreham, mogłaby ubrać jedną z sukienek, jakie nosiła w pałacu - zbyt mocno była chyba przywiązana do swojego czarnego, męskiego płaszcza i szat tanich, prostych, ale jakże zgrabnie podkreślających smukłą budowę ciała.
- Nigdy nie byłam na takiej sztuce - powiedziała wreszcie, bo tak, matka nie raz w dzieciństwie torturowała ją teatrem, ale nigdy nie były to lokale tak drogie i z wysoką renomą, nie mieli na to pieniędzy. - Nie mogłam wiedzieć wcześniej, że nie spodoba mi się coś, czego nie spróbowałam - dodała równie cicho, zastanawiając się, czy zwariowała, czy tylko dla niej zdawało się to oczywiste. - A alkohol naprawdę macie najwyższej klasy, i to przecież warto docenić - Kącik ust drgnął jej nieznacznie, lecz nie odważyła się na uśmiech.
Z dyskretnie złożonej propozycji od razu miała chęć skorzystać, była ona otwartą furtką do ucieczki z tego miejsca oraz definitywnego zapomnienia o własnych wpadkach. Początkowo chciała to zrobić, wstać bez słowa i odejść od razu w stronę głównej bramy i portu, ale w propozycji wspólnego spaceru kryło się coś kusząco tajemniczego - bo dlaczego po tym wszystkim kobieta mogłaby życzyć sobie jej dalszej obecności? Domyślała się odpowiedzi i liczyła, że istotnie ma rację.
- Będę zaszczycona - szepnęła, wstając bez wypuszczania kielicha z dłoni.
I tym razem zdołała wreszcie wypruć niski głos z instynktownych, a niepotrzebnych pozostałości sarkazmu.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Główna scena
Szybka odpowiedź