Boczna scena
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Boczna scena baletowa
Boczna scena służy mniejszym przedstawieniom oraz nielicznie organizowanym prywatnym pokazom; tutaj królują odcienie niebieskiego, kotara zakrywająca scenę ma modrą, ciemną barwę o złotym połysku. Nie jest tak pyszna jak główna, iluzje nie uświetniają występów, a na podwyższeniu zmieści się tylko mniejszy zespół, czasem przeprowadzane są tutaj również elegantsze koncerty. Przedstawienia baletowe na mniejszej scenie odbywają się bez udziału orkiestry: za muzykę służy śpiew a cappella trzech zamieszkujących to miejsce syren; istoty pozostają niewidoczne dla widzów, pozostając w przejściu rzecznym wykopanym pod sceną. Ich śpiew umila również koncerty - doskonała harmonia splata się w jedność, kuszącą, uwodzicielską i niepowtarzalną. Śpiewane przez nie pieśni są w języku trytońskim - bez jego znajomości nie jesteś w stanie ich zrozumieć, ale eleganckie kaligrafowane libretta na pergaminach materializują się przy każdym fotelu i pozwalają śledzić sens.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:23, w całości zmieniany 1 raz
Kiedy umilkła, z uprzejmą obojętnością wsłuchiwała się w raporty pozostałych, na końcu odnajdując spojrzeniem Czarnego Pana - jeszcze nie wiedziała, do czego był zdolny, jeszcze nie wiedziała, jak bolesny był proces wdzierania się do umysłu, słyszała od innych - i to jej wystarczało, a dzisiaj nie miała się o tym przekonywać. Wsłuchiwała się w słowa o runicznej księdze, o dzieciach, starając się, by przez jej twarz nie przemknął żaden grymas, o anomalii, wracając myślami do własnego dziecka, które - czyżby? - finalnie mogło mieć szansę wyzwolić się spod tajemnej mocy czarnej magii. Potrzebowali informacji, musieli zbliżyć się do źródła tego wszystkiego, odkryć zakryte karty niewidzialnego przeciwnika.
Drgnęła ledwie zauważalnie, słysząc swoje imię - decyzja ją zdziwiła, miała pośród nich niski staż i choć nie odstępowała im wiedzą, nie rozumiała jeszcze wszystkich łączących ich zależności. Nieistotne, jeśli to miała być jej szansą na wykazanie się - zamierzała dołożyć wszelkich starań, żeby to się udało. - Tak, panie - odparła jedynie, czując na sobie jego spojrzenie, przyjmując jak dowództwo, jak rozkazy. Dopiero strzępy mgły, w których zniknął, skutecznie wróciły ją na ziemię. Jego osoba miała w sobie coś przejmującego, coś, co tłumaczyło szacunek i lęk, z jakim wypowiadają się o nim znani jej czarodzieje. Skinęła głową alchemikom, kiedy ich głosy przełamały teatralną ciszę tego miejsca.
- Weźmy wszystko, co konieczne i spotkajmy się czym prędzej na obrzeżach miasta, w okolicach sierocińca. - Zatrzymała spojrzenie na Quentinie, jedynie powtarzała jego słowa - ale ktoś musiał powtórzyć je ostatecznie. Wydawało się w istocie spokojniejszym - i dyskretniejszym - miejscem niż smoczy rezerwat. - Ruszajmy wpierw do Azkabanu, póki jesteśmy w pełni sił. Pożar wydaje się bardziej przewidywalny. - Niż dementorowie, niż potężna anomalia, nie mogli postawić tam stopy w osłabionym stanie. Nie byli na to przygotowani, ale ich pan jasno określił, że oczekuje od nich natychmiastowego działania - nie przygotują się już bardziej. Skinęła głową Quentinowi. - W takim razie Kletva to jedyne wyjście, jakie mamy, jeżeli dementorowie nie podejmą współpracy. - Powinni. Zostali obłaskawieni. - W ciemno nie obmyślimy strategii. - Nie wiedzieli, co czeka ich w środku - mogli jedynie dywagować, a na dywagacje nie mieli czasu. Patronus był trudnym zaklęciem, jeśli nie potrafili z niego skorzystać - będą musieli poradzić sobie inaczej. - Do zobaczenia panowie - To mówiąc odsunęła się wraz z krzesłem i opuściła salę - sama również chciała zabrać ze sobą przynajmniej kilka podstawowych eliksirów.
/zt wszyscy?
przepraszamzazamułęsiławyższa
Drgnęła ledwie zauważalnie, słysząc swoje imię - decyzja ją zdziwiła, miała pośród nich niski staż i choć nie odstępowała im wiedzą, nie rozumiała jeszcze wszystkich łączących ich zależności. Nieistotne, jeśli to miała być jej szansą na wykazanie się - zamierzała dołożyć wszelkich starań, żeby to się udało. - Tak, panie - odparła jedynie, czując na sobie jego spojrzenie, przyjmując jak dowództwo, jak rozkazy. Dopiero strzępy mgły, w których zniknął, skutecznie wróciły ją na ziemię. Jego osoba miała w sobie coś przejmującego, coś, co tłumaczyło szacunek i lęk, z jakim wypowiadają się o nim znani jej czarodzieje. Skinęła głową alchemikom, kiedy ich głosy przełamały teatralną ciszę tego miejsca.
- Weźmy wszystko, co konieczne i spotkajmy się czym prędzej na obrzeżach miasta, w okolicach sierocińca. - Zatrzymała spojrzenie na Quentinie, jedynie powtarzała jego słowa - ale ktoś musiał powtórzyć je ostatecznie. Wydawało się w istocie spokojniejszym - i dyskretniejszym - miejscem niż smoczy rezerwat. - Ruszajmy wpierw do Azkabanu, póki jesteśmy w pełni sił. Pożar wydaje się bardziej przewidywalny. - Niż dementorowie, niż potężna anomalia, nie mogli postawić tam stopy w osłabionym stanie. Nie byli na to przygotowani, ale ich pan jasno określił, że oczekuje od nich natychmiastowego działania - nie przygotują się już bardziej. Skinęła głową Quentinowi. - W takim razie Kletva to jedyne wyjście, jakie mamy, jeżeli dementorowie nie podejmą współpracy. - Powinni. Zostali obłaskawieni. - W ciemno nie obmyślimy strategii. - Nie wiedzieli, co czeka ich w środku - mogli jedynie dywagować, a na dywagacje nie mieli czasu. Patronus był trudnym zaklęciem, jeśli nie potrafili z niego skorzystać - będą musieli poradzić sobie inaczej. - Do zobaczenia panowie - To mówiąc odsunęła się wraz z krzesłem i opuściła salę - sama również chciała zabrać ze sobą przynajmniej kilka podstawowych eliksirów.
/zt wszyscy?
przepraszamzazamułęsiławyższa
bo ty jesteś
prządką
prządką
| 29 września?
Przełom miesięcy stanowił dla Deirdre wyzwanie - od zawsze, od lat, niezmiennie, niezależnie od tego, czy pilnie uczyła się w murach Hogwartu, skrzętnie dopinała kwartalne plany w Ministerstwie Magii, czy też przyjmowała zestresowanych, sfrustrowanych mężczyzn stanu wysokiego, szukających w Wenus relaksu po ciężkich dniach pracy. W odróżnieniu od tego ostatniego, plugawego etapu życia, nowe obowiązki nie przytłaczały jej w żadnym stopniu; wręcz przeciwnie dawały satysfakcję, pragnienie zwiększenia swej wiedzy, dopieszczenia umiejętności, ociosania talentów tak, by lśniły z całą mocą, godnie reprezentując Fantasmagorię, przybytek piękna i sztuki, zachwycający każdym detalem. Niesamowitą, odnowioną architekturą, spektrum barw, wahających się od rodowej purpury róż Rosierów po morskie błękity Lestrange'ów, otoczonych kołyszącymi się falami wód - lecz nie tylko wizualia zapierały dech w piersiach, to, co najistotniejsze kryło się na scenach, wsród baletnic, zarówno tych czarodziejskich jak i syrenich. W muzyce, o której doskonałość brzmienia dbała orkiestra złożona z największych talentów. W drobiazgowo dobranym repertuarze, trafiającym w wygórowane gusta arystokracji, po równi nowoczesne, budzące ogień dyskusji, co klasyczne, schlebiające bardziej tradycyjnym gustom. A nad częścią tego ideału czuwała ona, egzotyczny kwiat w bukiecie, orientalny akcent, przyciągający uwagę, świadczący o wrażliwości Fantasmagorii na nowe-stare trendy, na poszukiwanie odmiennych bodźców, na wymagania artystycznej śmietanki, ceniącej to, co obce, niebanalne, tajemnicze.
Spisywała się w swej roli najlepiej jak mogła, już coraz stabilniej krocząc po marmurowych posadzkach Fantasmagorii. Rytmu jej kroków nie zaburzyła nawet tragiczna wiadomość wychrypiana przez Cassandrę - to nic, poradzi sobie, zajmie się tym, kiedyś; na razie oddawała się pracy. Tutaj, w odróżnieniu od lukusów Białej Willi, potrafiła wyczyścić umysł, zapomnieć o tym, co pożerało ją od środka. Skoncentrować się na ustalaniu harmonogramu zimowych premier, odpisywaniu na rozbudowane listy francuskich magnatów baletowych, zamawianiu odpowiedniej ilości róż i świeżej karmy dla węży, leniwie sunących w szklanych terrariach restauracji. Sprawy wielkiej wagi i sprawy drobniejsze; każdej z nich poświęcała tyle samo swego czasu, chcąc dopiąć szczegóły na najmniejszy guzik, by całość prezentowała się nienagannie. Robiła to dla Tristana i robiła to dla siebie, dla zaspokojenia perfekcjonizmu, dla nakarmienia wiecznego głodu aprobaty ze strony Rosiera.
Dziś także skupiała się wyłącznie na zadaniach. Zdążyła zadbać o koresponedencję, przesyłając wyrazy sympatii do Gertrude z Paryża oraz jej marszanda; uzupełniła księgi, uporządkowała dokumenty i dopiero gdy zakończyła pracę papierkową, skierowała swe kroki ku bocznej scenie.
To tam miała dopilnować wymiany dekoracji - upewnić się, że sprowadzone z Francji ozdoby zostaną potraktowane z odpowiednim szacunkiem. Rzemieślniczo, własnoręcznie wykonane tkaniny miały zawisnąć modrą zasłoną na złotych karniszach a dopieszczone w każdym detalu rzeźby dopełniać scenografii zbliżającego się występu.
Gdy schodziła krętymi schodami w dół, z przestrzeni reprezentacyjno-biurowej, zaczepił ją jeden z odźwiernych, szeptem informując o pojawieniu slę lady Parkinson. Deirdre zatrzymała się na moment, szybko analizując tą wiadomość: nie posiadała postaci damy w grafiku, lecz nie zamierzała pozostawić jej bez opieki; być może doszło do pewnej pomyłki, lecz oddanie należnego szacunku dziedziczce błękitnej krwi stanowiło jeden z jej obowiązków. Odprawiła gestem czarodzieja i ruszyła w stronę bocznego wejścia do kameralnej sceny, przywdziewając na twarzy swoj subtelny, tajemniczy uśmiech. Szmaragdowe quipao lśniło w półmroku świec, gdy powoli kierowała swe kroki ku stojącej w łuku korytarza Elodie, olśniewającej, z oddali zachwycającej doborem materiałów sukni. Lady Parkinson w każdym calu - pierwsza myśl, która przyszła jej do głowy. Przystanęła tuż obok niej, chyląc nieco czoła i spoglądając śmiało w piękne, wielkie oczy czarownicy stojącej tuż przed nią. - Lady Parkinson, witamy w Fantasmagorii - zaczęła miękkim, odrobinę obcym tonem - nauczyła się już, że to popłaca; że podkreślenie orientalnego pochodzenia intryguje i naprowadza rozmowę na odpowiednie tory. - Odwiedziny lady Parkinson są dla nas niezwykle miłą niespodzianką - kontynuowała, posyłając lady Elodie piękny uśmiech, pełen szacunku, ale pozbawiony sztucznej przymilności. - Co sprowadza lady w nasze skromne progi? Pragnie lady zobaczyć nowe wnętrza, czy może zapoznać się z repertuarem? - spytała, splatając przed sobą ręce na podołku odrobinę za szerokiej sukni.
Przełom miesięcy stanowił dla Deirdre wyzwanie - od zawsze, od lat, niezmiennie, niezależnie od tego, czy pilnie uczyła się w murach Hogwartu, skrzętnie dopinała kwartalne plany w Ministerstwie Magii, czy też przyjmowała zestresowanych, sfrustrowanych mężczyzn stanu wysokiego, szukających w Wenus relaksu po ciężkich dniach pracy. W odróżnieniu od tego ostatniego, plugawego etapu życia, nowe obowiązki nie przytłaczały jej w żadnym stopniu; wręcz przeciwnie dawały satysfakcję, pragnienie zwiększenia swej wiedzy, dopieszczenia umiejętności, ociosania talentów tak, by lśniły z całą mocą, godnie reprezentując Fantasmagorię, przybytek piękna i sztuki, zachwycający każdym detalem. Niesamowitą, odnowioną architekturą, spektrum barw, wahających się od rodowej purpury róż Rosierów po morskie błękity Lestrange'ów, otoczonych kołyszącymi się falami wód - lecz nie tylko wizualia zapierały dech w piersiach, to, co najistotniejsze kryło się na scenach, wsród baletnic, zarówno tych czarodziejskich jak i syrenich. W muzyce, o której doskonałość brzmienia dbała orkiestra złożona z największych talentów. W drobiazgowo dobranym repertuarze, trafiającym w wygórowane gusta arystokracji, po równi nowoczesne, budzące ogień dyskusji, co klasyczne, schlebiające bardziej tradycyjnym gustom. A nad częścią tego ideału czuwała ona, egzotyczny kwiat w bukiecie, orientalny akcent, przyciągający uwagę, świadczący o wrażliwości Fantasmagorii na nowe-stare trendy, na poszukiwanie odmiennych bodźców, na wymagania artystycznej śmietanki, ceniącej to, co obce, niebanalne, tajemnicze.
Spisywała się w swej roli najlepiej jak mogła, już coraz stabilniej krocząc po marmurowych posadzkach Fantasmagorii. Rytmu jej kroków nie zaburzyła nawet tragiczna wiadomość wychrypiana przez Cassandrę - to nic, poradzi sobie, zajmie się tym, kiedyś; na razie oddawała się pracy. Tutaj, w odróżnieniu od lukusów Białej Willi, potrafiła wyczyścić umysł, zapomnieć o tym, co pożerało ją od środka. Skoncentrować się na ustalaniu harmonogramu zimowych premier, odpisywaniu na rozbudowane listy francuskich magnatów baletowych, zamawianiu odpowiedniej ilości róż i świeżej karmy dla węży, leniwie sunących w szklanych terrariach restauracji. Sprawy wielkiej wagi i sprawy drobniejsze; każdej z nich poświęcała tyle samo swego czasu, chcąc dopiąć szczegóły na najmniejszy guzik, by całość prezentowała się nienagannie. Robiła to dla Tristana i robiła to dla siebie, dla zaspokojenia perfekcjonizmu, dla nakarmienia wiecznego głodu aprobaty ze strony Rosiera.
Dziś także skupiała się wyłącznie na zadaniach. Zdążyła zadbać o koresponedencję, przesyłając wyrazy sympatii do Gertrude z Paryża oraz jej marszanda; uzupełniła księgi, uporządkowała dokumenty i dopiero gdy zakończyła pracę papierkową, skierowała swe kroki ku bocznej scenie.
To tam miała dopilnować wymiany dekoracji - upewnić się, że sprowadzone z Francji ozdoby zostaną potraktowane z odpowiednim szacunkiem. Rzemieślniczo, własnoręcznie wykonane tkaniny miały zawisnąć modrą zasłoną na złotych karniszach a dopieszczone w każdym detalu rzeźby dopełniać scenografii zbliżającego się występu.
Gdy schodziła krętymi schodami w dół, z przestrzeni reprezentacyjno-biurowej, zaczepił ją jeden z odźwiernych, szeptem informując o pojawieniu slę lady Parkinson. Deirdre zatrzymała się na moment, szybko analizując tą wiadomość: nie posiadała postaci damy w grafiku, lecz nie zamierzała pozostawić jej bez opieki; być może doszło do pewnej pomyłki, lecz oddanie należnego szacunku dziedziczce błękitnej krwi stanowiło jeden z jej obowiązków. Odprawiła gestem czarodzieja i ruszyła w stronę bocznego wejścia do kameralnej sceny, przywdziewając na twarzy swoj subtelny, tajemniczy uśmiech. Szmaragdowe quipao lśniło w półmroku świec, gdy powoli kierowała swe kroki ku stojącej w łuku korytarza Elodie, olśniewającej, z oddali zachwycającej doborem materiałów sukni. Lady Parkinson w każdym calu - pierwsza myśl, która przyszła jej do głowy. Przystanęła tuż obok niej, chyląc nieco czoła i spoglądając śmiało w piękne, wielkie oczy czarownicy stojącej tuż przed nią. - Lady Parkinson, witamy w Fantasmagorii - zaczęła miękkim, odrobinę obcym tonem - nauczyła się już, że to popłaca; że podkreślenie orientalnego pochodzenia intryguje i naprowadza rozmowę na odpowiednie tory. - Odwiedziny lady Parkinson są dla nas niezwykle miłą niespodzianką - kontynuowała, posyłając lady Elodie piękny uśmiech, pełen szacunku, ale pozbawiony sztucznej przymilności. - Co sprowadza lady w nasze skromne progi? Pragnie lady zobaczyć nowe wnętrza, czy może zapoznać się z repertuarem? - spytała, splatając przed sobą ręce na podołku odrobinę za szerokiej sukni.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ta myśl krąży po skąpanym w oparach artyzmu umyśle, powraca niczym echo drażniące uśpione pokłady inspiracji, zmusza smukłe palce do mimowolnego poruszania się — jakby zaraz przed nią rozpościerać się miała kremowa biel pergaminów skropionych jaśminowym pachnidłem, tylko czekających aż skala je atramentową czernią słów oraz kształtem nieskończonych światów. Jednocześnie myśl owa wymyka się skrupulatnie tworzonym ramom, nieujarzmiona sprzeciwia się ujęciu, uciekając czym prędzej przed nieograniczoną wyobraźnią. To przykre uświadamia sobie ze smutkiem nagłym, pozwalając drobnej dłoni musnąć chłodną ścianę, jakby tym samym mogła przejąć dotykiem lata historii, jakie dzierżył w sobie budynek, jakby mogła znaleźć ukojenie dla natchnienia, które powoli dogorywało w jej wnętrzu, a zarazem próbowało resztką sił wzburzyć spokojną dotąd duszę. Pisanie, będące wszak drugą naturą młódki oddalało się niebezpiecznie od głównego nurtu zajęć, przejętego raptownie przez przygotowania do zbliżających się zaślubin, spotkań towarzyskich okraszonych gorączką nadchodzących zaręczyn u innych dam, pomocy przy rezerwacie, która niebawem miała być dla niej już bezpośrednio niedostępną. Dlatego też pragnęła zdobyć dla siebie tę chwilę, ledwie pół dnia poświęconego sztuce oraz twórczości własnej, obserwacji poszczególnych elementów, które mogłaby później wykorzystać, plotąc aksamitne nici przeznaczenia między bohaterami ksiąg. Skorzystanie natomiast z zaproszenia wydawało się rozsądne, choć mniej rozsądne było uczucie, jakie się kryło pod literami wdzięcznie ślącymi wyrazy wdzięczności za tak szczodrą ofertę. Podobnie jak nierozsądne wydawało się wznosić swe nadzieje, planować jakże egoistycznie próbę wykradzenia kilku sekund ofiarowanego czasu, na spojrzenie ku personie, na której nie powinno przecież spoczywać. Niemniej oto pojawia się w Fantasmagorii, otulona w materiał srebrnej sukni o długich rękawach i skromnym dekolcie, z jedwabną chustą przetykaną włosiem jednorożca, trzymaną w zagięciu łokci oraz misternym wachlarzykiem skrywającym różane usta, dotykiem chcącą poznać wszelkie sekrety, jakie dzierżyć mogła opera. Drga, dopiero gdy słyszy kroki kierowane w swoją stronę, wynurza się z toni własnych rozważań, kierując wzrok na niewiastę, której obcy akcent przecina ciepłe powietrze. Początkowo orzech tęczówek jest badawczy, oceniający jakby każdy element składający się na daną personę był oddzielany, a następnie poddawany dogłębnej obserwacji by odłożywszy daną część, mogła spojrzeć w końcu na całość i zdecydować — czy warto było marnować cenny dech w piersi zaległy? W tym wypadku było to wysoce możliwe, choć patrząc na egzotyczną czarownicę, odczuła żal. Żal zmarnowanej szansy, ujęcia enigmy w znajome sploty czyniąc zeń coś znacznie wyjątkowego, niepozornego, acz mającego w sobie niezaprzeczalną głębię. Ktokolwiek czuwał nad ubiorem pracowników przybytku, został pozbawiony smaku oraz oczu — za wszelką cenę pragnął ukazać odrębność, sprawiając, że piękne quipao wręcz nachalnie rzucało się w oczy. A przecież wystarczyło smukłą sylwetkę odziać w coś bardziej naturalnego, najlepiej angielskiego kroju z subtelnym wycięciem w spódnicy, kruczoczarne sploty częściowo upiąć i ozdobić jakimś niepodobnym tutejszemu klimatowi kwiatem — białą orchideą, podpowiada szeptem umysł, wspomagany przez wyczulony zmysł estetyczny — opatrzeć to makijażem, migdałowi oczu nadać bardziej kociego błysku. Tajemnica, którą pragnie się stopniowo odkrywać, czyż nie było to piękne? Za rąbkiem wachlarzyka skrywa przeciągłe westchnienie, na różane wargi przywołując delikatny uśmiech, łagodnością wypełniając dotąd jakże wnikliwe ślepia okraszone złotymi plamkami, rozsianymi wokół smolistej źrenicy. Odsuwa powoli wachlarzyk, odzywając się.
— Choć miła, tak wciąż jest to niespodzianka — zauważa miękko, choć z wyraźną nutą smutku, jakby niepokoił ją fakt, iż oto przybyła niezapowiedziana w tak burzliwym okresie — Lady Rosier zapewniała mnie w swej dobroci, iż pod jej nieobecność pojawi się odpowiednia osoba, która będzie skłonna nie tylko oprowadzić mnie po wnętrzu, ale i podzieli się szczegółową historią budynku. Czy mogę sądzić, iż to... — przerywa, spojrzenie kierując na dłonie pięknej Azjatki, by po chwili móc na nowo spojrzeć w nieprzeniknioną czerń jej oczu — ...pani jest tą osobą, czy też ścieżki przeznaczenia oraz przypadku postawiły mnie na pani drodze? — pyta grzecznie, pozwalając, by kącik ust uniósł się niemalże figlarnie. Ellie ceniła wysoce dobre wychowanie, a bycie niegrzecznym wobec osoby niższej stanem godziło w dumę panienki i byłaby wysoce rozczarowana, gdyby okazało się, że jej obecność nie była oczekiwana. To byłoby takie przykre!
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Różane lico, skryte za pastelowym materiałem wachlarzyka, na pewno należało do tych pięknych, wyróżniających się nawet na tle zazwyczaj urodziwych arystokratek. Bez wątpienia lady Parkinson godnie reprezentowała swój ród, słynący przecież z estetycznego zacięcia i umiłowania kwestii wspaniale cieszących oko, tak samo rzeczy jak i ludzi. Wyrafinowane gusta z pewnością pasowały do la Fantasmagorii, przyciągającej koneserów sztuki wysokiej klasy, do których grona bez wątpienia należała sama Elodie. Bystre spojrzenie jasnych oczu przesuwało się oceniająco po Deirdre, wyczuwała je, lecz nie zareagowała w żaden sposób. Przez całe swoje życie znajdowała się na świeczniku, ludzie krytykowali ją, spoglądali zbyt uważnie, zdziwieni, zaciekawieni lub obruszeni, jakby samym swym pojawieniem się na brytyjskiej ziemi wraz z karnacją o barwie kości słoniowej i skośnymi oczami czyniła potworne faux pas. W balecie, świątyni artystów, z natury tolerancyjnych i rozkoszujących się wszystkim, co oryginalne, intrygujące i odległe, czuła się paradoksalnie bardziej szanowana niż w innych miejscach, lecz i tu trafiały się przesadnie konserwatywne wyjątki. Mericourt nie była w stanie ocenić, do jakiego grona należy śliczna panienka Parkinson, lecz właściwie nie było to aż tak istotne - pojawiła się tu jako gość, do tego gość wyjątkowo poważany ze względu na swe pochodzenie, obdarzałaby ją więc szacunkiem nawet wtedy, gdyby posiadaczka jasnobrązowych włosów zachowałaby się wobec niej skrajnie niegrzecznie.
W co wątpiła, miała do czynienia z doskonale wychowaną młodą damą - zapewne przyjaciółką Evandry. Przypuszczenia potwierdziły się zaledwie kilkanaście sekund później, gdy Parkinsonówna raczyła nieco odsunąć wachlarzyk, odsłaniając pełne usta, układające się w gładkie słowa. Pełne salonowej kokieterii, doskonale odgrywanego zakłopotania i nieśmiałości, którym przeczyło niezwykle żywe spojrzenie, wzbogacone o zwodniczy błysk. Srebrzysta suknia podkreślała tylko iskrę w aurze damy, żywotną zadziorność, obleczoną w miękkość wypowiadanych odpowiedzi. - Niespodzianki w postaci tak przepięknych dam powinny zdarzać się nam więc częściej - sparowała jej drobne powątpiewanie, obdarzając ją uprzejmym sknięciem głowy i jeszcze bardziej ujmującym uśmiechem. A więc lady Rosier. A więc Evandra. A więc żona mężczyzny, któremu oddała swoje ciało, serce i całe życie - doskonale, zastępowała ją nie tylko w obowiązkach małżeńskich, ale i w przyjacielskim oprowadzaniu po włościach Fantasmagorii. Wcale jej to nie przeszkadzało, polubiła to miejsce, przywykła do jego przepychu i specyficznej atmosfery, którą dopełniała egzotycznym powiewem opium i jaśminu. - Tak, myślę, że można nazwać mnie odpowiednią osobą - odparła, odwzajemniając spojrzenie czarownicy. Sama nie mogła przesłonić się wachlarzem ani odegrać innej scenki rodzajowej, pozostawała odkryta, lecz doskonałe umiejętności aktorskie pozwalały jej odnaleźć się w każdej sytuacji. - Chętnie oprowadzę lady po zachwycających wnętrzach baletu oraz zaopiekuję się lady podczas dzisiejszego popołudnia. Czy możemy rozpocząc spacer? - zaproponowała lekko, okrążając elegancko odzianą kobietę. Każdy cal jej orientalnego wizerunku pozostawał nienaganny, kreska podkreślająca kocie oczy, szylkretowy grzebień w koku, lejąca się szarfa spływająca z przedramion: uosobienie posłuszeństwa i tajemniczego czaru, posługi i zarazem wyjątkowego pochodzenia. - O wielu technicznych szczegółach dotyczących Fantasmagorii lady Rosier nie ma pojęcia ze względu na swoją zasmucającą nas wszystkich niedyspozycję - lecz ja chętnie podzielę się tymi wiadomościami, by pozwolić lady docenić kunszt architektury oraz repertuaru baletu - zaczęła, odpowiednio akcentując smutek - choroba i śpiączka Evandry nie była sekretem, odcisnęła piętno na tym miejscu, które jednak powróciło do życia, lśniąc tak, jak nigdy wcześniej. - Woli lady najpierw zobaczyć kulisy i miejsca zazwyczaj niedostępne dla widowni, czy też dwie główne sceny? - spytała rzeczowo, przystając w łuku korytarza, rozwidlającego się w dwie strony. Jedna odnoga prowadziła marmurowymi schodami do głównej sali, druga zaś, równie strojna, do pomieszczeń dla artystów, baletnic i całego zaplecza teatru. - Pochodzi lady z rodu ceniącego piękno krojów oraz materiałów - na pewno odwiedzimy więc pomieszczenie kostiumografa i garderoby - dodała, odnosząc się do rodowych wartości Parkinsonów. Chciała, by Elodie była zadowolona z tej wizyty nawet jeśli nastawiała się na bardziej arystokratyczne towarzystwo samej Evandry. Zamierzala reprezentować ją - zastąpić ją? - jak najlepiej umiała, wypełniając przy tym swe obowiązki. Zawsze lubiła wyzwania a towarzyszenie bystrej panience Parkinson z pewnością było jednym z nich.
W co wątpiła, miała do czynienia z doskonale wychowaną młodą damą - zapewne przyjaciółką Evandry. Przypuszczenia potwierdziły się zaledwie kilkanaście sekund później, gdy Parkinsonówna raczyła nieco odsunąć wachlarzyk, odsłaniając pełne usta, układające się w gładkie słowa. Pełne salonowej kokieterii, doskonale odgrywanego zakłopotania i nieśmiałości, którym przeczyło niezwykle żywe spojrzenie, wzbogacone o zwodniczy błysk. Srebrzysta suknia podkreślała tylko iskrę w aurze damy, żywotną zadziorność, obleczoną w miękkość wypowiadanych odpowiedzi. - Niespodzianki w postaci tak przepięknych dam powinny zdarzać się nam więc częściej - sparowała jej drobne powątpiewanie, obdarzając ją uprzejmym sknięciem głowy i jeszcze bardziej ujmującym uśmiechem. A więc lady Rosier. A więc Evandra. A więc żona mężczyzny, któremu oddała swoje ciało, serce i całe życie - doskonale, zastępowała ją nie tylko w obowiązkach małżeńskich, ale i w przyjacielskim oprowadzaniu po włościach Fantasmagorii. Wcale jej to nie przeszkadzało, polubiła to miejsce, przywykła do jego przepychu i specyficznej atmosfery, którą dopełniała egzotycznym powiewem opium i jaśminu. - Tak, myślę, że można nazwać mnie odpowiednią osobą - odparła, odwzajemniając spojrzenie czarownicy. Sama nie mogła przesłonić się wachlarzem ani odegrać innej scenki rodzajowej, pozostawała odkryta, lecz doskonałe umiejętności aktorskie pozwalały jej odnaleźć się w każdej sytuacji. - Chętnie oprowadzę lady po zachwycających wnętrzach baletu oraz zaopiekuję się lady podczas dzisiejszego popołudnia. Czy możemy rozpocząc spacer? - zaproponowała lekko, okrążając elegancko odzianą kobietę. Każdy cal jej orientalnego wizerunku pozostawał nienaganny, kreska podkreślająca kocie oczy, szylkretowy grzebień w koku, lejąca się szarfa spływająca z przedramion: uosobienie posłuszeństwa i tajemniczego czaru, posługi i zarazem wyjątkowego pochodzenia. - O wielu technicznych szczegółach dotyczących Fantasmagorii lady Rosier nie ma pojęcia ze względu na swoją zasmucającą nas wszystkich niedyspozycję - lecz ja chętnie podzielę się tymi wiadomościami, by pozwolić lady docenić kunszt architektury oraz repertuaru baletu - zaczęła, odpowiednio akcentując smutek - choroba i śpiączka Evandry nie była sekretem, odcisnęła piętno na tym miejscu, które jednak powróciło do życia, lśniąc tak, jak nigdy wcześniej. - Woli lady najpierw zobaczyć kulisy i miejsca zazwyczaj niedostępne dla widowni, czy też dwie główne sceny? - spytała rzeczowo, przystając w łuku korytarza, rozwidlającego się w dwie strony. Jedna odnoga prowadziła marmurowymi schodami do głównej sali, druga zaś, równie strojna, do pomieszczeń dla artystów, baletnic i całego zaplecza teatru. - Pochodzi lady z rodu ceniącego piękno krojów oraz materiałów - na pewno odwiedzimy więc pomieszczenie kostiumografa i garderoby - dodała, odnosząc się do rodowych wartości Parkinsonów. Chciała, by Elodie była zadowolona z tej wizyty nawet jeśli nastawiała się na bardziej arystokratyczne towarzystwo samej Evandry. Zamierzala reprezentować ją - zastąpić ją? - jak najlepiej umiała, wypełniając przy tym swe obowiązki. Zawsze lubiła wyzwania a towarzyszenie bystrej panience Parkinson z pewnością było jednym z nich.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| początek listopada
Mimo wszystko, pojawiła się w Fantasmagorii.
Życie wywróciło się do góry nogami, gruzy przygniotły ją, uwięziły pod swym ciężarem, ale wrodzony pracoholizm wygrywał z każdą słabością i gdy tylko Deirdre względnie stanęła na nogi, a fioletowy siniec zniknął z śmiertelnie bladej twarzy, zjawiła się w progach magicznego baletu. Długo wybierając dzień i godzinę tak, by zminimalizować do zera ryzyko natknięcia się na Tristana. Była prawie pewna, że przepełniony pogardą i obrzydzeniem po prostu zapomniał o jej nowej roli westalki Fantasmagorii, miała więc szansę dyskretnie wypełniać swe obowiązki. Przynajmniej do czasu kolejnej konfrontacji, ale tej zamierzała unikać jak ognia.
A obowiązków miała naprawdę wiele, świat nie zatrzymywał się tylko dlatego, że madame Mericourt cierpiała: na jej biurku leżał stos korespondencji, a już od progu zaczepiali ją pracownicy baletu z kolejnymi, niecierpiącymi zwłoki sprawami. Postanowiła najpierw zająć się tymi najpilniejszymi: poprawiając czarną, prostą szatę, którą otrzymała od Cassandry, ruszyła za jednym z konferansjerów, który po drodze długim korytarzem wyjaśnił jej dramatyczną sytuację. Jedna z syren, najmłodsza, Partenopa, odmawiała uczestniczenia w próbach przed grudniowym spektaklem. Wymawiała się chorobą, była osowiała, ale ich opiekunowie, biegli zarówno w opiece nad magicznymi stworzeniami, jak i w dyskusjach z tymi przepięknymi istotami, uważali, że problem tkwił w scysji ze starszą siostrą, Ligeą. Dziewczęta - syrenięta? Deirdre ostrożnie poruszała się w nomenklaturze dotyczącej kapłanek la Fantasmagorii - coś poróżniło, ale żadna z nich nie poruszała tego tematu. Były innym gatunkiem, mitycznym, niezrozumiałym, a pracownicy Fantasmagorii zazwyczaj nie kontaktowali się z nimi - oprócz, rzecz jasna, okazywania niezbędnego szacunku i spełniania zachcianek tych wspaniałych gwiazd, zachwycających swym podwodnym tańcem.
Konferansjer, zakochany w tych istotach także dosłownie, przez całą drogę prosił Deirdre o interwencję, o kobiecą rozmowę, pewien, że tylko ona zdoła znaleźć więć porozumienia z kapryśną, lecz zamkniętą w sobie Partenopą. Mericourt uspokoiła go i obiecała, że zajmie się syreną, ale nie obiecywała mu natychmiastowego rozwiązania problemu. Owszem, musieli się pośpieszyć, zimowe widowisko miało stanowić jeden z ważniejszych punktów nowego repertuaru, tuż po Giselle i sprowadzeniu z St. Petersburga debiutantki Galiny, ale cel nie uświęcał środków, nie w przypadku sztuki i wrażliwych dusz. Deirdre odprawiła konferansjera, mówiąc, że zajmie się tym sama, po czym w ciszy i półmroku zeszła za kulisy podwodnej sceny.
Było to miejsce spokojne, zaciemnione, utrzymywane w stanie odpowiedniej wilgotności i wysokiej temperatury. To tutaj gwiazdy Fantasmagorii, magicznego, położonego w jednym z ważniejszych czarodziejskich portów, baletu odpoczywały i regenerowały siły pomiędzy spektaklami. Każda z nich miała do dyspozycji przestronne, zalane wodą garderoby; szklane królestwa, osłonięte grubymi kurtynami od wścibskich technicznych lub przypadkowych przechodniów przechadzających się skomplikowanymi labiryntami wnętrz baletu. Mericourt bez problemu znalazła odpowiednie odgałęzienie wodnego zbiornika, po czym podeszła do przesłoniętej grubą, aksamitną zasłoną przeźroczystej ściany. Stukot obcasów zapowiadał jej pojawienie się, ale i tak zatrzymała się tuż przed kurtyną. - Partenopo? Czy możemy porozmawiać? Jeśli wybrałam zły moment, nie wahaj się od razu mi o tym powiedzieć, zjawię się jutro - spytała miękko, z szacunkiem, pewna, że syrena ją słyszy. Przez dłuższą chwilę zza ciemnogranatowej przesłony nie dobiegały żadne dźwięki, lecz po kilku kolejnych sekundach dobiegło Deirdre ciche westchnienie i przyzwolenie. Niezbyt zrozumiałe, nie znała przecież trytońskiego, lecz występujące tu już długo syreny znały język ludzi, zwłaszcza francuski, choć niezbyt chętnie się nim posługiwały. Zazwyczaj były milczące, jedynie spojrzeniem lub gestem wyrażając swe pragnienia lub zażalenia. Najmłodsza z trójki gwiazd, z którą teraz miała do czynienia Dei, była najsprawniejsza w języku francuskim; najbardziej nowoczesna i chętna do kontaktu z ludźmi, choć i tak Mericourt przyjęła z ulgą moment rozsunięcia się kurtyny.
Przysunęła się bliżej szklanej szyby, posyłając przepięknej, młodziutkiej syrenie powitalny uśmiech. - Partenopo, czy coś cię trapi? Czy czegoś ci potrzeba? Twój urok rezonuje dziś smutkiem, a piękno spowite jest mgiełką nostalgii. Pozwól mi to zmienić, znów przywołać na twej wyjątkowej twarzy uśmiech - powiedziała cicho, po francusku, śmiało, ale z troską spoglądając na emanującą niezwykłym czarem twarz syreny. Nawet zafrasowana i wręcz obrażona wyglądała ślicznie. Jej srebrzysty ogon mienił się setką barw, gdy podpłynęła bliżej bariery, obrzucając ją względnie zainteresowanym spojrzeniem. Początkowo nie chciała zdradzić przyczyn swego smutku, Deirdre musiała długo opowiadać o własnych rozterkach - oczywiście nie mających zbyt wiele wspólnego z prawdą, nie mogła opowiedzieć o tym, że nosi niechciane dziecko jednego z najsilniejszych nestorów; dziecko, które może przyczynić się do jej śmierci, a już przyczyniło się do innego rodzaju straty - oraz podkreślać zaufanie, jakim nadobna Partenopo mogła obarzyć madame Mericourt. W końcu, kwiecistym monologiem, udało przekonać się syrenę do zwierzeń. Na migi, mimiką, wskazaniami smukłych dłoni. Konferansjer nie miał racji, między siostrami nie doszło do żadnej scysji, a przyczyną smutku najmłodszej z gwiazd Fantasmagorii było coś znacznie łatwiejszego do naprawienia. Chodziło o obrazy zdobiące ściany jej garderoby. Pokryte specjalnym zaklęciem, chroniącym je przed wpływem wody, po prostu się syrenie znudziły. Zaczęły ją przygnębiać, nudzić, wpędzać w złowrogą dla każdej artystki rutynę. Pełnym oburzenia machnięciem ogona, wzniecającym nad powierzchnią wody setki drżących kropel, okazała niezadowolenie z takiego okrucieństwa. Wrażliwe na piękno istoty cierpiały niemalże fizycznie, gdy pozbawiano je nowych bodźców - Deirdre nie rozumiała tego, ale zamierzała zrobić wszystko, by przepiękna Partenopa odzyskała chęć do prezentowania swych wdzięków na głównej, podwodnej scenie. Obiecała srebrzystowłosej istocie, że jutro jej garderoba zostanie wzbogacona o nowe dzieła, spytała też o ich tematykę, ale wzruszenie ramion kapryśnej syreny wskazywało na to, że powinna sama domyślić się interesujących piękność treści. Nie było to łatwe, ale szczęśliwie nie wykraczało też poza możliwości Deirdre. Poznała już biografię każdej z trzech syren, wiedzała też, mniej więcej, czego potrzebują i jakie są ich słabe strony, wymagające połechtania. Partenopa uwielbiała błękit nieba i przestworzy, dławiona ciągłą tęsknotą za czymś dla niej nieosiągalnym, za powietrzem, nieboskłonem, skąpanym w białych chmurach odwróconym morzu. Mericourt obiecała, że uczyni przebywanie w garderobie przyjemniejszym - a później, po kolejnych uprzejmościach, oddaliła się, już planując, do jakiego artysty napisze. Nie było czasu na zamawianie obrazów, zakup mogła zaplanować na następujące miesiące; potrzebowała czegoś natychmiast, wykupienia pewnych dzieł z prywatnych kolekcji, nie szczędząc galeonów. Markotna i odmawiająca współpracy syrena mogła równać się porażce oczekiwanego przez wielu londyńczyków przedstawienia, a na to nie mogli sobie pozwolić. Trzy syreny, dwie córki i ich matka, były pięknem rozpoznawczym la Fantasmagorii; trójcą sacrum, uosobieniem zachwytu, a ich podwodne pląsy przyciągały wielu widzów oraz krytyków sztuk baletowych.
Gdy tylko Deirdre przekroczyła próg swego gabinetu, zaczęła pisać eleganckie, starannie wykaligrafowane listy do znajomych malarzy, z prośbą - stanowczą - o przesłanie swych prac dotyczących bezkresów niebios. Dwa nazwiska, które szczególnie kojarzyły się jej z tą tematyką, wpisała do swego kalendarza, zamierzając odwiedzić ich osobiście, by ja najszybciej pozyskać i wykupić obrazy. Jutro, maksymalnie pojutrze powinny już zawisnąć w przeszklonych rewirach Partenepy, łagodząc jej niezadowolenie i pozwalając czerpać z nich inspirację przed kolejnymi występami. To jednak było zbyt mało, wrodzony perfekcjonizm Deirdre nie pozwalał na zamknięcie tej sprawy tylko na takich działaniach: szybko sięgnęła po kolejny pergamin eleganckiej, tłoczonej specjalnie na zamówienie Fantasmagorii, papeterii. Ujęła pióro i napisała do pewnego znajomego, mistrza architektury, prosząc go o nowatorski projekt wodnej przestrzeni dla syren. Chciała podarować im coś nowego, wyjątkowego; zmienić ich codzienność, sprawić, że z nową werwą i pasją wypłyną na podwodną scenę, prezentując się w całej krasie. Używała najsprawniejszych argumentów, obiecując sowitą zapłatę oraz zapraszając na oficjalny pokaz tanecznych zdolności syren, by projektant sam przekonał się o ich niesamowitym uroku. Dopiero później przystąpiła do odpowiadania na inne listy, mniej i bardziej ważne, a każdemu poświęcała tyle samo energii i uwagi, na moment zapominając o swym bolesnym, życiowym położeniu.
| zt
Mimo wszystko, pojawiła się w Fantasmagorii.
Życie wywróciło się do góry nogami, gruzy przygniotły ją, uwięziły pod swym ciężarem, ale wrodzony pracoholizm wygrywał z każdą słabością i gdy tylko Deirdre względnie stanęła na nogi, a fioletowy siniec zniknął z śmiertelnie bladej twarzy, zjawiła się w progach magicznego baletu. Długo wybierając dzień i godzinę tak, by zminimalizować do zera ryzyko natknięcia się na Tristana. Była prawie pewna, że przepełniony pogardą i obrzydzeniem po prostu zapomniał o jej nowej roli westalki Fantasmagorii, miała więc szansę dyskretnie wypełniać swe obowiązki. Przynajmniej do czasu kolejnej konfrontacji, ale tej zamierzała unikać jak ognia.
A obowiązków miała naprawdę wiele, świat nie zatrzymywał się tylko dlatego, że madame Mericourt cierpiała: na jej biurku leżał stos korespondencji, a już od progu zaczepiali ją pracownicy baletu z kolejnymi, niecierpiącymi zwłoki sprawami. Postanowiła najpierw zająć się tymi najpilniejszymi: poprawiając czarną, prostą szatę, którą otrzymała od Cassandry, ruszyła za jednym z konferansjerów, który po drodze długim korytarzem wyjaśnił jej dramatyczną sytuację. Jedna z syren, najmłodsza, Partenopa, odmawiała uczestniczenia w próbach przed grudniowym spektaklem. Wymawiała się chorobą, była osowiała, ale ich opiekunowie, biegli zarówno w opiece nad magicznymi stworzeniami, jak i w dyskusjach z tymi przepięknymi istotami, uważali, że problem tkwił w scysji ze starszą siostrą, Ligeą. Dziewczęta - syrenięta? Deirdre ostrożnie poruszała się w nomenklaturze dotyczącej kapłanek la Fantasmagorii - coś poróżniło, ale żadna z nich nie poruszała tego tematu. Były innym gatunkiem, mitycznym, niezrozumiałym, a pracownicy Fantasmagorii zazwyczaj nie kontaktowali się z nimi - oprócz, rzecz jasna, okazywania niezbędnego szacunku i spełniania zachcianek tych wspaniałych gwiazd, zachwycających swym podwodnym tańcem.
Konferansjer, zakochany w tych istotach także dosłownie, przez całą drogę prosił Deirdre o interwencję, o kobiecą rozmowę, pewien, że tylko ona zdoła znaleźć więć porozumienia z kapryśną, lecz zamkniętą w sobie Partenopą. Mericourt uspokoiła go i obiecała, że zajmie się syreną, ale nie obiecywała mu natychmiastowego rozwiązania problemu. Owszem, musieli się pośpieszyć, zimowe widowisko miało stanowić jeden z ważniejszych punktów nowego repertuaru, tuż po Giselle i sprowadzeniu z St. Petersburga debiutantki Galiny, ale cel nie uświęcał środków, nie w przypadku sztuki i wrażliwych dusz. Deirdre odprawiła konferansjera, mówiąc, że zajmie się tym sama, po czym w ciszy i półmroku zeszła za kulisy podwodnej sceny.
Było to miejsce spokojne, zaciemnione, utrzymywane w stanie odpowiedniej wilgotności i wysokiej temperatury. To tutaj gwiazdy Fantasmagorii, magicznego, położonego w jednym z ważniejszych czarodziejskich portów, baletu odpoczywały i regenerowały siły pomiędzy spektaklami. Każda z nich miała do dyspozycji przestronne, zalane wodą garderoby; szklane królestwa, osłonięte grubymi kurtynami od wścibskich technicznych lub przypadkowych przechodniów przechadzających się skomplikowanymi labiryntami wnętrz baletu. Mericourt bez problemu znalazła odpowiednie odgałęzienie wodnego zbiornika, po czym podeszła do przesłoniętej grubą, aksamitną zasłoną przeźroczystej ściany. Stukot obcasów zapowiadał jej pojawienie się, ale i tak zatrzymała się tuż przed kurtyną. - Partenopo? Czy możemy porozmawiać? Jeśli wybrałam zły moment, nie wahaj się od razu mi o tym powiedzieć, zjawię się jutro - spytała miękko, z szacunkiem, pewna, że syrena ją słyszy. Przez dłuższą chwilę zza ciemnogranatowej przesłony nie dobiegały żadne dźwięki, lecz po kilku kolejnych sekundach dobiegło Deirdre ciche westchnienie i przyzwolenie. Niezbyt zrozumiałe, nie znała przecież trytońskiego, lecz występujące tu już długo syreny znały język ludzi, zwłaszcza francuski, choć niezbyt chętnie się nim posługiwały. Zazwyczaj były milczące, jedynie spojrzeniem lub gestem wyrażając swe pragnienia lub zażalenia. Najmłodsza z trójki gwiazd, z którą teraz miała do czynienia Dei, była najsprawniejsza w języku francuskim; najbardziej nowoczesna i chętna do kontaktu z ludźmi, choć i tak Mericourt przyjęła z ulgą moment rozsunięcia się kurtyny.
Przysunęła się bliżej szklanej szyby, posyłając przepięknej, młodziutkiej syrenie powitalny uśmiech. - Partenopo, czy coś cię trapi? Czy czegoś ci potrzeba? Twój urok rezonuje dziś smutkiem, a piękno spowite jest mgiełką nostalgii. Pozwól mi to zmienić, znów przywołać na twej wyjątkowej twarzy uśmiech - powiedziała cicho, po francusku, śmiało, ale z troską spoglądając na emanującą niezwykłym czarem twarz syreny. Nawet zafrasowana i wręcz obrażona wyglądała ślicznie. Jej srebrzysty ogon mienił się setką barw, gdy podpłynęła bliżej bariery, obrzucając ją względnie zainteresowanym spojrzeniem. Początkowo nie chciała zdradzić przyczyn swego smutku, Deirdre musiała długo opowiadać o własnych rozterkach - oczywiście nie mających zbyt wiele wspólnego z prawdą, nie mogła opowiedzieć o tym, że nosi niechciane dziecko jednego z najsilniejszych nestorów; dziecko, które może przyczynić się do jej śmierci, a już przyczyniło się do innego rodzaju straty - oraz podkreślać zaufanie, jakim nadobna Partenopo mogła obarzyć madame Mericourt. W końcu, kwiecistym monologiem, udało przekonać się syrenę do zwierzeń. Na migi, mimiką, wskazaniami smukłych dłoni. Konferansjer nie miał racji, między siostrami nie doszło do żadnej scysji, a przyczyną smutku najmłodszej z gwiazd Fantasmagorii było coś znacznie łatwiejszego do naprawienia. Chodziło o obrazy zdobiące ściany jej garderoby. Pokryte specjalnym zaklęciem, chroniącym je przed wpływem wody, po prostu się syrenie znudziły. Zaczęły ją przygnębiać, nudzić, wpędzać w złowrogą dla każdej artystki rutynę. Pełnym oburzenia machnięciem ogona, wzniecającym nad powierzchnią wody setki drżących kropel, okazała niezadowolenie z takiego okrucieństwa. Wrażliwe na piękno istoty cierpiały niemalże fizycznie, gdy pozbawiano je nowych bodźców - Deirdre nie rozumiała tego, ale zamierzała zrobić wszystko, by przepiękna Partenopa odzyskała chęć do prezentowania swych wdzięków na głównej, podwodnej scenie. Obiecała srebrzystowłosej istocie, że jutro jej garderoba zostanie wzbogacona o nowe dzieła, spytała też o ich tematykę, ale wzruszenie ramion kapryśnej syreny wskazywało na to, że powinna sama domyślić się interesujących piękność treści. Nie było to łatwe, ale szczęśliwie nie wykraczało też poza możliwości Deirdre. Poznała już biografię każdej z trzech syren, wiedzała też, mniej więcej, czego potrzebują i jakie są ich słabe strony, wymagające połechtania. Partenopa uwielbiała błękit nieba i przestworzy, dławiona ciągłą tęsknotą za czymś dla niej nieosiągalnym, za powietrzem, nieboskłonem, skąpanym w białych chmurach odwróconym morzu. Mericourt obiecała, że uczyni przebywanie w garderobie przyjemniejszym - a później, po kolejnych uprzejmościach, oddaliła się, już planując, do jakiego artysty napisze. Nie było czasu na zamawianie obrazów, zakup mogła zaplanować na następujące miesiące; potrzebowała czegoś natychmiast, wykupienia pewnych dzieł z prywatnych kolekcji, nie szczędząc galeonów. Markotna i odmawiająca współpracy syrena mogła równać się porażce oczekiwanego przez wielu londyńczyków przedstawienia, a na to nie mogli sobie pozwolić. Trzy syreny, dwie córki i ich matka, były pięknem rozpoznawczym la Fantasmagorii; trójcą sacrum, uosobieniem zachwytu, a ich podwodne pląsy przyciągały wielu widzów oraz krytyków sztuk baletowych.
Gdy tylko Deirdre przekroczyła próg swego gabinetu, zaczęła pisać eleganckie, starannie wykaligrafowane listy do znajomych malarzy, z prośbą - stanowczą - o przesłanie swych prac dotyczących bezkresów niebios. Dwa nazwiska, które szczególnie kojarzyły się jej z tą tematyką, wpisała do swego kalendarza, zamierzając odwiedzić ich osobiście, by ja najszybciej pozyskać i wykupić obrazy. Jutro, maksymalnie pojutrze powinny już zawisnąć w przeszklonych rewirach Partenepy, łagodząc jej niezadowolenie i pozwalając czerpać z nich inspirację przed kolejnymi występami. To jednak było zbyt mało, wrodzony perfekcjonizm Deirdre nie pozwalał na zamknięcie tej sprawy tylko na takich działaniach: szybko sięgnęła po kolejny pergamin eleganckiej, tłoczonej specjalnie na zamówienie Fantasmagorii, papeterii. Ujęła pióro i napisała do pewnego znajomego, mistrza architektury, prosząc go o nowatorski projekt wodnej przestrzeni dla syren. Chciała podarować im coś nowego, wyjątkowego; zmienić ich codzienność, sprawić, że z nową werwą i pasją wypłyną na podwodną scenę, prezentując się w całej krasie. Używała najsprawniejszych argumentów, obiecując sowitą zapłatę oraz zapraszając na oficjalny pokaz tanecznych zdolności syren, by projektant sam przekonał się o ich niesamowitym uroku. Dopiero później przystąpiła do odpowiadania na inne listy, mniej i bardziej ważne, a każdemu poświęcała tyle samo energii i uwagi, na moment zapominając o swym bolesnym, życiowym położeniu.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jeśli życie było grą, tak każdy drobny krok uczyniony na wiekowych deskach teatru świata musiał być śledzony przez widownię, żądną pięknych gestów oraz zawstydzających potknięć. Ach, jakże głodne musiały być to oczy, łaknące wszelkich porażek oraz powodów do cichych, plugawych szeptów — dziewczę było gotowe pokręcić w smutku głową na tę myśl, choć zaraz pamięć podsunęła jakże buntownicze prawdy. Jeśli czyiś wzrok miałby i tak spocząć na wiotkiej sylwetce, dlaczego nie mogłaby sprawić, by spoczął nań na dłużej? Obsadzić się w głównej roli, ze spojrzeń uczynić swą broń, z wyjątkowości zaś zbroję, której najbardziej toksyczny jad nie zdołałby przeżreć. Niech widzą, niech patrzą, niech podziwiają. Może właśnie dlatego złagodniała, może właśnie dlatego tak dobitna inność, podkreślana przez egzotyczne quipao przestała razić, wzbudzać rozczarowanie. Czyż czarownica nie czyniła tego samego? Stojąc dumnie, obleczona w enigmę oraz smukłości ciała, gotowa migdałowymi ślepiami zachęcać do pytań o krainy dalekie, być może bardziej obce niż drapieżne rysy jej twarzy. Pewność oraz odwaga, jakże łatwo było im się poddać. A może akceptację zrodził po prostu szmaragdowy materiał stroju, jakże ślicznie mieniący się w blasku świec? Wiedzieć to mogła tylko dama, która z wdzięcznością za tak miłe słowa, płynące z ładnie skrojonych warg potencjalnej przewodniczki, przyłożyła wachlarzyk do serca. Nie kontynuowała jednak litanii słodyczy, wiedząc doskonale, iż nadmiar cukru może niechybnie zaszkodzić tak świeżemu spotkaniu.
— Ach — wzdycha cichutko Elodie, jakby z ulgą, iż jej nieistniejąca tułaczka dobiegła końca i oto troskliwe dłonie otoczą ją opieką, zapewniając wszelkie potrzeby, jakich z niecierpliwością oczekiwała — To wspaniale, choć proszę mi wybaczyć, byłoby to wyjątkowo niegrzeczne, gdybym zwracała się do pani per odpowiednia osobo, choć nie chcę przy tym umniejszać pani wyjątkowości — zauważyła uprzejmie artystka, tym samym w jakże prosty oraz w absolutnie nieprzekombinowany sposób pytając o tożsamość wiedźmy. Skinęła też główką, zgadzając się na rozpoczęcie spaceru, ni słowem jednym nie przerywając wypowiedzi pani Mericourt, póki ta nie skierowała w jej stronę pytania.
— Wszyscy ubolewamy nad nieobecnością lady Rosier, jednak troska oraz opieka, jaką została otoczona, sprawia, iż kwestią czasu wydaje się słyszeć jej zachwycający głos pośród ścian Fantasmagorii — stwierdza miękko Ellie, nie sposób jest wykryć fałszu, li ślepej potrzeby podlizania się nieobecnej Evandrze w głosie młódki, choć wydaje się oczywistym, iż tylko wymagana od siebie samej grzeczność jest przyczyną tej wypowiedzi. To i może subtelna próba potwierdzenia przypuszczeń, iż lord Tristan w istocie chroni swą małżonkę od wszelkiego uszczerbku! Czy i ona byłaby traktowana w ten sposób? Niczym kruchy kwiat? Marszczy zaraz nosek, nie, zdecydowanie nie — Pani pewność napawa otuchą, z chęcią więc ujrzałabym wpierw główne sceny — odpowiada, choć przecież miejsca niedostępne dla widowni brzmią równie kusząco. Musi jednak powstrzymać swą zachłanność, albowiem jest pewna, iż bohaterka jej powieści nie miałaby sposobności na ujrzenie ich, za to główna scena widziana z bliska pozwoli nakreślić konspekt, jakże niezbędny dla tworzonej w umyśle Parkinsonówny sceny. Nie zapanowała jednak nad radosnym uśmiechem rozjaśniającym buzię, na wspomnienie o kostiumografie — jako młoda dama, wkraczająca śmiało w świat trendów oraz mody, z radością ujrzy kunszt wiekowej, doświadczonej ręki tworzącej najpiękniejsze stroje, które w odpowiedniej świetlnej oprawie zaprą dech w piersiach — Brzmi doprawdy cudownie. Czy zechce mi opowiedzieć pani historię budynku oraz zdradzić, któż projektował wnętrza? — zadaje pytanie, chociaż każdy wiedział, iż podwodny balet był ujmującym prezentem. Romantyczne serce nie potrafiło jednak odmówić sobie powtórzenia opowieści raz jeszcze. Usłyszenia jakże dźwięcznego imienia. Ach!
— Ach — wzdycha cichutko Elodie, jakby z ulgą, iż jej nieistniejąca tułaczka dobiegła końca i oto troskliwe dłonie otoczą ją opieką, zapewniając wszelkie potrzeby, jakich z niecierpliwością oczekiwała — To wspaniale, choć proszę mi wybaczyć, byłoby to wyjątkowo niegrzeczne, gdybym zwracała się do pani per odpowiednia osobo, choć nie chcę przy tym umniejszać pani wyjątkowości — zauważyła uprzejmie artystka, tym samym w jakże prosty oraz w absolutnie nieprzekombinowany sposób pytając o tożsamość wiedźmy. Skinęła też główką, zgadzając się na rozpoczęcie spaceru, ni słowem jednym nie przerywając wypowiedzi pani Mericourt, póki ta nie skierowała w jej stronę pytania.
— Wszyscy ubolewamy nad nieobecnością lady Rosier, jednak troska oraz opieka, jaką została otoczona, sprawia, iż kwestią czasu wydaje się słyszeć jej zachwycający głos pośród ścian Fantasmagorii — stwierdza miękko Ellie, nie sposób jest wykryć fałszu, li ślepej potrzeby podlizania się nieobecnej Evandrze w głosie młódki, choć wydaje się oczywistym, iż tylko wymagana od siebie samej grzeczność jest przyczyną tej wypowiedzi. To i może subtelna próba potwierdzenia przypuszczeń, iż lord Tristan w istocie chroni swą małżonkę od wszelkiego uszczerbku! Czy i ona byłaby traktowana w ten sposób? Niczym kruchy kwiat? Marszczy zaraz nosek, nie, zdecydowanie nie — Pani pewność napawa otuchą, z chęcią więc ujrzałabym wpierw główne sceny — odpowiada, choć przecież miejsca niedostępne dla widowni brzmią równie kusząco. Musi jednak powstrzymać swą zachłanność, albowiem jest pewna, iż bohaterka jej powieści nie miałaby sposobności na ujrzenie ich, za to główna scena widziana z bliska pozwoli nakreślić konspekt, jakże niezbędny dla tworzonej w umyśle Parkinsonówny sceny. Nie zapanowała jednak nad radosnym uśmiechem rozjaśniającym buzię, na wspomnienie o kostiumografie — jako młoda dama, wkraczająca śmiało w świat trendów oraz mody, z radością ujrzy kunszt wiekowej, doświadczonej ręki tworzącej najpiękniejsze stroje, które w odpowiedniej świetlnej oprawie zaprą dech w piersiach — Brzmi doprawdy cudownie. Czy zechce mi opowiedzieć pani historię budynku oraz zdradzić, któż projektował wnętrza? — zadaje pytanie, chociaż każdy wiedział, iż podwodny balet był ujmującym prezentem. Romantyczne serce nie potrafiło jednak odmówić sobie powtórzenia opowieści raz jeszcze. Usłyszenia jakże dźwięcznego imienia. Ach!
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Westchnienia, umykające spomiędzy niewinnie różowych warg Elodie, pasowały idealnie do wdzięcznej bohaterki jakiejś romantycznej powieści. Wąska kibić, blade lico, powab, czar, do tego odrobina chorowitości, sprawiającej, że opisywana dama często mdleje prosto w ramiona przystojnych dżentelmenów, gotowych wachlować ją oraz ratować z opresji (nie tylko zdrowotnej) o każdej porze dnia. Nie nocy; noce były mroczne i straszne, zresztą, niewinnym dziewczętom nie przystało sięgać wyobrażeniami tak daleko, przynajmniej pozornie, bowiem w jasnych oczach lady Parkinson kryła się żywiołowa, nieco filuterna iskra. Deirdre spoglądała na nią z tym samym, uprzejmym uśmiechem, doskonale skrywając za zasłoną gęstych rzęs uważne, badawcze spojrzenie - nieświadomie lustrowała rozmówczynię bardzo po męsku, zastanawiając się, jak chodząca kruchość i powab może oddziałowywać na arystokratów. Czy miała wiele wspólnego z Evandrą? Jak blisko były ze sobą te dwie młodziutkie reprezentantki rodów słynących z piękna swych kobiet? Gdyby tylko mogła, wsunęłaby się do głowy Parkinsonówny, chcąc spojrzeć na drogą, lecz nieobecną, przyjaciółkę jej oczami - niestety, to pozostawało poza zasięgiem możliwości.
- Oczywiście, proszę wybaczyć - nie sądziłam, że moje personalia są istotne - skrygowała się lekko, a by jeszcze podkreślić swą skromność i dobrze widzianą - miała przecież do czynienia z arystokratką - lekką nerwowość, odgarnęła czarne kosmyki włosów za ucho. - Deirdre Mericourt: jestem...powiedzmy, opiekunką tego miejsca i artystów, którzy zaszczycają nas swoją obecnością - przedstawiła się dźwięcznie, gładko kontynuując płynne ślizganie się po znanych torach salonowej konwersacji. Okrągłe słówka, pełne szacunku uprzejmości, może drobna poufałość, czyniąca z młodziutkiej lady Parkinson osobę zaufaną, wyjątkową na tyle, by zdradzić jej pewne sekrety funkcjonowania Fantasmagorii. Chciała spisać sie jak najlepiej, dlatego też z ukontentowaniem przyjęła zgodę Elodie: nie wydawała się przesadnie poruszona nieobecnością Evandry, nie domagała się też kapryśnie innego, bardziej szlacheckiego towarzystwa, co wróżyło im mile spędzone popołudnie.
Deirdre uśmiechnęła się lekko na wspomnienie pięknego głosu lady Rosier; cóż, mogłaby wyrazić wątpliwość, czy świergot półwili konkuruje z wyszkolonym głosem syren, prezentujących przy tym wspaniałe, baletowe układy taneczne, ale zachowała ten komentarz dla siebie. - O tak - wszyscy wyczekują pojawienia się lady Evandry na zimowych premierach. Dobrze będzie zobaczyć ją w pełni zdrowia i sił - zgodziła się miękko, na razie jednak nie wybiegając aż tak daleko myślami. Wolała skupić się na chwili obecnej niż zastanawiać nad ewentualnym spotkaniem z prześliczną półwilą w mało sprzyjających okolicznościach.
- Dobra decyzja, lady Parkinson - skwitowała z odrobiną wesołości, pełnym powagi gestem zapraszając Elodie do przestąpienia progu bocznych drzwi, prowadzących do wysokiego pomieszczenia mniejszej sceny. Lśniący blask korytarza zmienił się w aurę błękitu: przez moment arystokratka mogła poczuć się tak, jakby w ciepłym letnim dniu zanurzyła głowę pod taflę krystalicznie czystej wody. - To scena kameralna, przeznaczona do prywatnych występów, którym nie towarzyszy tutaj orkiestra. Jedyną, lecz w pełni wystarczającą, ścieżkę dźwiękową zapewniają tutaj syreny, nasze trzy niezwykle utalentowane damy. Ich śpiew a capella czyni każdy spektakl baletowy wyjątkowy, a intymna atmosfera pozwala widzom w pełni cieszyć się bliskością sztuki - Deirdre rozpoczęła prywatne oprowadzanie po fantasmagoryjnych włościach, powoli schodząc schodkami ku podwyższeniu sceny, przesłoniętej modrą kotarą, falującą niczym spokojna powierzchnia morza tuż przy plaży. Nieco wyprzedzała Elodie, by móc skierować jej kroki w odpowiednią stronę, ale nie oddalała się za bardzo, chcąc być jej podporą oraz źródłem informacji. - Wnętrza zaprojektował znany francuski architekt Chastain. Pod jego mentorską opieką tworzono także Narodowy Balet Magiczny w Paryżu - można dopatrzeć się wielu podobieństw w układzie wnętrz lub rozplanowaniu przestrzeni - zaczęła swą opowieść; pilnie przygotowała się z zakresu historii tego przybytku, ale nudne daty i fakty mogłyby szybko wprowadzić Elodie w znużenie. - Fantasmagoria do niedawna pozostawała dość zaniedbana, ale dzięki hojności lorda Rosiera, została wykupiona, odnowiona i przywrócona do życia - jako prezent dla ukochanej żony. Wspaniały, romantyczny i wielki gest: prezent podkreślający pochodzenie niedawnej lady Lestrange oraz jej umiłowanie do muzyki - Wypowiadanie tych słów nie sprawiało jej bólu, ciosała fakty z uczuć, jedynie je przedstawiała, nie pozwalając pędom rozżalenia czy zazdrości przebić się na powierzchnię.
- Oczywiście, proszę wybaczyć - nie sądziłam, że moje personalia są istotne - skrygowała się lekko, a by jeszcze podkreślić swą skromność i dobrze widzianą - miała przecież do czynienia z arystokratką - lekką nerwowość, odgarnęła czarne kosmyki włosów za ucho. - Deirdre Mericourt: jestem...powiedzmy, opiekunką tego miejsca i artystów, którzy zaszczycają nas swoją obecnością - przedstawiła się dźwięcznie, gładko kontynuując płynne ślizganie się po znanych torach salonowej konwersacji. Okrągłe słówka, pełne szacunku uprzejmości, może drobna poufałość, czyniąca z młodziutkiej lady Parkinson osobę zaufaną, wyjątkową na tyle, by zdradzić jej pewne sekrety funkcjonowania Fantasmagorii. Chciała spisać sie jak najlepiej, dlatego też z ukontentowaniem przyjęła zgodę Elodie: nie wydawała się przesadnie poruszona nieobecnością Evandry, nie domagała się też kapryśnie innego, bardziej szlacheckiego towarzystwa, co wróżyło im mile spędzone popołudnie.
Deirdre uśmiechnęła się lekko na wspomnienie pięknego głosu lady Rosier; cóż, mogłaby wyrazić wątpliwość, czy świergot półwili konkuruje z wyszkolonym głosem syren, prezentujących przy tym wspaniałe, baletowe układy taneczne, ale zachowała ten komentarz dla siebie. - O tak - wszyscy wyczekują pojawienia się lady Evandry na zimowych premierach. Dobrze będzie zobaczyć ją w pełni zdrowia i sił - zgodziła się miękko, na razie jednak nie wybiegając aż tak daleko myślami. Wolała skupić się na chwili obecnej niż zastanawiać nad ewentualnym spotkaniem z prześliczną półwilą w mało sprzyjających okolicznościach.
- Dobra decyzja, lady Parkinson - skwitowała z odrobiną wesołości, pełnym powagi gestem zapraszając Elodie do przestąpienia progu bocznych drzwi, prowadzących do wysokiego pomieszczenia mniejszej sceny. Lśniący blask korytarza zmienił się w aurę błękitu: przez moment arystokratka mogła poczuć się tak, jakby w ciepłym letnim dniu zanurzyła głowę pod taflę krystalicznie czystej wody. - To scena kameralna, przeznaczona do prywatnych występów, którym nie towarzyszy tutaj orkiestra. Jedyną, lecz w pełni wystarczającą, ścieżkę dźwiękową zapewniają tutaj syreny, nasze trzy niezwykle utalentowane damy. Ich śpiew a capella czyni każdy spektakl baletowy wyjątkowy, a intymna atmosfera pozwala widzom w pełni cieszyć się bliskością sztuki - Deirdre rozpoczęła prywatne oprowadzanie po fantasmagoryjnych włościach, powoli schodząc schodkami ku podwyższeniu sceny, przesłoniętej modrą kotarą, falującą niczym spokojna powierzchnia morza tuż przy plaży. Nieco wyprzedzała Elodie, by móc skierować jej kroki w odpowiednią stronę, ale nie oddalała się za bardzo, chcąc być jej podporą oraz źródłem informacji. - Wnętrza zaprojektował znany francuski architekt Chastain. Pod jego mentorską opieką tworzono także Narodowy Balet Magiczny w Paryżu - można dopatrzeć się wielu podobieństw w układzie wnętrz lub rozplanowaniu przestrzeni - zaczęła swą opowieść; pilnie przygotowała się z zakresu historii tego przybytku, ale nudne daty i fakty mogłyby szybko wprowadzić Elodie w znużenie. - Fantasmagoria do niedawna pozostawała dość zaniedbana, ale dzięki hojności lorda Rosiera, została wykupiona, odnowiona i przywrócona do życia - jako prezent dla ukochanej żony. Wspaniały, romantyczny i wielki gest: prezent podkreślający pochodzenie niedawnej lady Lestrange oraz jej umiłowanie do muzyki - Wypowiadanie tych słów nie sprawiało jej bólu, ciosała fakty z uczuć, jedynie je przedstawiała, nie pozwalając pędom rozżalenia czy zazdrości przebić się na powierzchnię.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Starannie pielęgnowane kwiaty, chowane z uczuciem oraz troską w nadziei, iż ukażą światu najprzedniejsze kolory oraz układy płatków, są również tymi najsłabszymi — hodowane na skrupulatnie wyselekcjonowanym gruncie, skryte za przezroczystymi ścianami szklarni przy pierwszym zetknięciu ze światem, będą najbardziej poddane na wszelkie ataki chorób bądź pasożytów. Ich delikatność bywa pożądana w określonych warunkach, słodycz połączona z dobrym wychowaniem oraz potulnością — odurzająca kombinacja, mająca doprowadzić do dostatniego życia u boku przyszłego męża, oddalając tym samym widmo rzeczywistości czającej się za murami gustownie zdobionych rezydencji. Wystarczyło przecież jedno z pozoru niewinne potknięcie, by wylądować w wolno stojących ogrodach pełnych chwastów. Więc Elodie wzdycha, przykłada drobne dłonie do czoła, analizuje, w którym miejscu pada najkorzystniejsze światło i układa różane usteczka w drżące, przepełnione melancholią miny — niech będzie wdzięczną bohaterką romantycznej powieści, niech będzie chodzącą kruchością z kocią iskrą czającą się w oczach, czyż nie z takimi przymiotami jest najbardziej bezpieczna? Nie przeszkadza to jej jednak w żaden sposób przyglądać się z uprzejmym zaciekawieniem na swą rozmówczynię, rozkoszować się ideą zmącenia nadchodzącego dzieła odrobiną egzotyki, nieświadomie przy tym będąc obiektem pytań krążących w umyśle czarnowłosej kobiety. Jakże rozczarowujące byłoby dla niej poznanie prawdy, spoglądanie oczami na nieobecną półwilę nie przyniosłoby zapewne zbyt wiele satysfakcji. A szkoda, bowiem Ellie nie lubiła sprawiać ludziom zawodu, zmarszczki na ich twarzach wyglądają wtedy wyjątkowo szpetnie oraz nieestetycznie. Przebywanie w podobnym towarzystwie było męczące.
Doprawdy? Zdaje się pytać orzech tęczówek, jedna z brwi drga nawet, jakby gotowa unieść się w niemym pytaniu, acz artystka nie kala zdziwieniem, li złośliwostką łagodnego uśmiechu. To smutne, sądzić tak, że własne imię nie jest istotne, mimowolnie przemyka przez jasną główkę, by móc skryć się zaraz w ciemności zapomnienia. Nie próbuje dopatrzyć się przy tym gry pozorów, zgrabnego poruszania strunami duszy mogącego zdobyć, jeśli nie sympatię młodej damy, to przynajmniej czas pozbawiony kaprysów i opryskliwości. Co było bardzo mądrym posunięciem.
— W takim razie cieszę się, iż poświęci mi pani swój czas, pani Mericourt — oświadcza uprzejmie perełka, sama nie kłopocząc się odpowiednią prezentacją. I nie było pewne, czy brało się to z nieświadomości, czy raczej z zarozumiałości, jakby spodziewała się, iż każdy po prostu wiedział kim jest. Stąpała więc w ciszy, przyglądając się z zainteresowaniem korytarzowi, starając się zapamiętać każdą emocję, jaka jej towarzyszyła, każde przyćmione światło oraz odcień ścian.
— Wprowadzenie syren jako integralną część La Fantasmagorie jest doprawdy niezwykłym zabiegiem. Mogę zapytać, jak wygląda z nimi współpraca? — pyta Ellie, nie mogąc powstrzymać zaintrygowania tym tematem. Najdroższy Flavien pokazywał jej rybie panny na jednej z plaż wyspy Wight, jednak dziewczątku było naprawdę trudno wyobrazić je sobie jako coś więcej niż nieco bardziej inteligentne zwierzęta, nawet jeśli posiadały własny język. Wozaki też potrafiły mówić, a trudno było dopatrzyć się weń czegoś więcej, niźli irytującego szkodnika. Czy były w stanie szybko nauczyć się poszczególnych repertuarów? Czy posiadały własnego opiekuna? A może tylko tłumacza? Traktowano je z szacunkiem, tego była pewna. Uwaga jej zaraz uleciała, gdy Deirdre podjęła się nakreślaniu historii miejsca i chociaż spodziewała się paru dat, mogących przybliżyć czas trwania renowacji przybytku, tak to, co otrzymała, nie wzbudzało w żaden sposób rozczarowania.
— Lord Rosier posiada niezwykły dar w dobieraniu prezentów — stwierdza z uznaniem szczerym, niezachwianym przez potencjalną zazdrość. Czyż nie każda szlachcianka liczyła na podobny gest, szykując się do zamążpójścia? Otrzymać własny przybytek kultury, czyż nie stawiało to wybranki znacznie wyżej na tle innych lady? — Jakie przedstawienia są wystawiane na tej scenie? — praca ponownie przysłania sentyment, przyćmiewa brązowy odcień oczu krążący pośród wspomnień oraz mimowolne zastanowienia, czy taniec na tych deskach również mógłby być wyjątkowy, jak tam w rodzinnej sali balowej? Ah, ah, cóż to na brzydkie myśli?
Doprawdy? Zdaje się pytać orzech tęczówek, jedna z brwi drga nawet, jakby gotowa unieść się w niemym pytaniu, acz artystka nie kala zdziwieniem, li złośliwostką łagodnego uśmiechu. To smutne, sądzić tak, że własne imię nie jest istotne, mimowolnie przemyka przez jasną główkę, by móc skryć się zaraz w ciemności zapomnienia. Nie próbuje dopatrzyć się przy tym gry pozorów, zgrabnego poruszania strunami duszy mogącego zdobyć, jeśli nie sympatię młodej damy, to przynajmniej czas pozbawiony kaprysów i opryskliwości. Co było bardzo mądrym posunięciem.
— W takim razie cieszę się, iż poświęci mi pani swój czas, pani Mericourt — oświadcza uprzejmie perełka, sama nie kłopocząc się odpowiednią prezentacją. I nie było pewne, czy brało się to z nieświadomości, czy raczej z zarozumiałości, jakby spodziewała się, iż każdy po prostu wiedział kim jest. Stąpała więc w ciszy, przyglądając się z zainteresowaniem korytarzowi, starając się zapamiętać każdą emocję, jaka jej towarzyszyła, każde przyćmione światło oraz odcień ścian.
— Wprowadzenie syren jako integralną część La Fantasmagorie jest doprawdy niezwykłym zabiegiem. Mogę zapytać, jak wygląda z nimi współpraca? — pyta Ellie, nie mogąc powstrzymać zaintrygowania tym tematem. Najdroższy Flavien pokazywał jej rybie panny na jednej z plaż wyspy Wight, jednak dziewczątku było naprawdę trudno wyobrazić je sobie jako coś więcej niż nieco bardziej inteligentne zwierzęta, nawet jeśli posiadały własny język. Wozaki też potrafiły mówić, a trudno było dopatrzyć się weń czegoś więcej, niźli irytującego szkodnika. Czy były w stanie szybko nauczyć się poszczególnych repertuarów? Czy posiadały własnego opiekuna? A może tylko tłumacza? Traktowano je z szacunkiem, tego była pewna. Uwaga jej zaraz uleciała, gdy Deirdre podjęła się nakreślaniu historii miejsca i chociaż spodziewała się paru dat, mogących przybliżyć czas trwania renowacji przybytku, tak to, co otrzymała, nie wzbudzało w żaden sposób rozczarowania.
— Lord Rosier posiada niezwykły dar w dobieraniu prezentów — stwierdza z uznaniem szczerym, niezachwianym przez potencjalną zazdrość. Czyż nie każda szlachcianka liczyła na podobny gest, szykując się do zamążpójścia? Otrzymać własny przybytek kultury, czyż nie stawiało to wybranki znacznie wyżej na tle innych lady? — Jakie przedstawienia są wystawiane na tej scenie? — praca ponownie przysłania sentyment, przyćmiewa brązowy odcień oczu krążący pośród wspomnień oraz mimowolne zastanowienia, czy taniec na tych deskach również mógłby być wyjątkowy, jak tam w rodzinnej sali balowej? Ah, ah, cóż to na brzydkie myśli?
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Bez większego problemu wyczuwała kryształki rozbawionej wyższości, lśniące w pięknych tęczówkach Elodie, ale nie przejmowała się ich specyficznym blaskiem - sama akcentowała dzielącą ich przepaść, spełniając po prostu wymogi dobrego wychowania. Możni, majętni, błękitnokrwiści goście la Fantasmagorii oczekiwali oddawania im należnych honorów, co przychodziło madame Mericourt z pełną doświadczenia łatwością. Chyliła głowę w gorszych okolicznościach, prezentując swoją skromną osobę w intymnych wnętrzach Wenus, traktowała więc salonowe rozgrywki jako pewnego rodzaju awans społeczny. Wcale nie bolały ją pytające spojrzenia, miała do czynienia z wyższymi sferami, nikt więc nie zachował się wobec niej wrogo - w najgorszym wypadku traktowano ją jak powietrze. Niezbędne do czerpania pełnymi garściami z uroków Fantasmagorii, lecz niewidoczne. Śliczna lady Parkinson nie należała do tego grona, traktowała ją z góry, owszem, słodkie minki łagodziły jednak ewentualną irytacją. Dei i tak jej nie czuła, skupiona na dokładnym wypełnianiu swych obowiązków wobec zainteresowanej historią baletu dziedziczki jednego z ważniejszych, arystokratycznych rodów. - To będzie dla mnie przyjemność - opowiadanie o pięknie tego budynku oraz drzemiącego w nim potencjału komuś, kto tak doskonale zna się na estetyce - powiedziała miękko, bez przesadnego przymilania się, akcentując jednak wyraźnie świadomość pochodzenia młodej czarownicy. Czującej się tutaj jak ryba w wodzie, lub, co byłoby bardziej akuratne: jak syrena w chłodnej, czystej toni morza.
Otaczającego ich ze wszystkich stron, gdy przekroczyły próg bocznej sceny. Błękitne odcienie wystroju wnętrza podkreślały nieskalany słońcem, porcelanowy koloryt skóry damy. Będącej wdzięczną słuchaczką, nie przerywała, rozglądała się bez marszczenia idealnie prostego, niewielkiego noska oraz hamowała dyskretne okazywanie znużenia bądź niecierpliwości. - Posiadamy tłumaczy, którzy biegle posługują się językiem trytońskim, w tym pewnymi naleciałościami dialektu specyficznego dla morskich rejonów, z których pochodzą nasze trzy gwiazdy - zaczęła powoli, przystając tuż przy wejściu na scenę, skąd rozciągał się widok na wypełniony wodą i ozdobiony złoceniami kanał, w którym zamiast orkiestry w czasie spektaklu znajdywały się syreny. Ich wspaniałe trio, matka i dwie córki, a każda piękna na swój wyjątkowy sposób. - Znają one także język francuski, są też niezwykle wrażliwe, jak to artystki, porozumienie się z nimi nie jest więc aż tak trudne, o ile, oczywiście, mają na to ochotę. Są niezwykle kapryśnymi duszami - opowiadała o syrenach z dumą i odrobiną czułości; zdążyła polubić te nieprzewidywalne, harde i samowystarczalne istoty, odurzające swym wyjątkowym głosem, hipnotyzujące tańcem; tajemnicze, niedostępne, podziwiane przez każdego, kto widział je na podwodnej scenie la Fantasmagorii. - Głównie kameralne sztuki baletowe, niewymagające wielkiej liczby tancerzy. Jest to swoisty teatr kilku aktorów, skupiamy się tutaj na solistach, na perfekcji ich ruchów, na magii tańca, ciała i piękna. Jak lady widzi, każde z miejsc na widowni zapewnia doskonały widok na najdrobniejsze detale występu, tutaj organizujemy więc też przesłuchania, prapremiery dla wyjątkowych gości oraz debiuty - kontynuowała swą opowieść, powoli ruszając dalej, ku łukowatemu przejściu za kulisy. Wolała nie wypowiadać się dłużej o hojności Tristana: znała ją z zupełnie innej strony, na pewno nie przypadającej do gustu wierzącej w romantyczną, wierną miłość Elodie. - Czy zechce lady udać się ze mną do części z garderobami i pomieszczeniami dla kostiumografów? - zaproponowała, nieśpiesznym gestem ściągając z jednego z dębowych foteli bogato zdobioną broszurę. Podała ją lady Parkinson, pozwalając tym samym zaznajomić się z ostatnim repertuarem bocznej sali, mając nadzieję, że znajdzie tam wyczerpujące informacje.
Otaczającego ich ze wszystkich stron, gdy przekroczyły próg bocznej sceny. Błękitne odcienie wystroju wnętrza podkreślały nieskalany słońcem, porcelanowy koloryt skóry damy. Będącej wdzięczną słuchaczką, nie przerywała, rozglądała się bez marszczenia idealnie prostego, niewielkiego noska oraz hamowała dyskretne okazywanie znużenia bądź niecierpliwości. - Posiadamy tłumaczy, którzy biegle posługują się językiem trytońskim, w tym pewnymi naleciałościami dialektu specyficznego dla morskich rejonów, z których pochodzą nasze trzy gwiazdy - zaczęła powoli, przystając tuż przy wejściu na scenę, skąd rozciągał się widok na wypełniony wodą i ozdobiony złoceniami kanał, w którym zamiast orkiestry w czasie spektaklu znajdywały się syreny. Ich wspaniałe trio, matka i dwie córki, a każda piękna na swój wyjątkowy sposób. - Znają one także język francuski, są też niezwykle wrażliwe, jak to artystki, porozumienie się z nimi nie jest więc aż tak trudne, o ile, oczywiście, mają na to ochotę. Są niezwykle kapryśnymi duszami - opowiadała o syrenach z dumą i odrobiną czułości; zdążyła polubić te nieprzewidywalne, harde i samowystarczalne istoty, odurzające swym wyjątkowym głosem, hipnotyzujące tańcem; tajemnicze, niedostępne, podziwiane przez każdego, kto widział je na podwodnej scenie la Fantasmagorii. - Głównie kameralne sztuki baletowe, niewymagające wielkiej liczby tancerzy. Jest to swoisty teatr kilku aktorów, skupiamy się tutaj na solistach, na perfekcji ich ruchów, na magii tańca, ciała i piękna. Jak lady widzi, każde z miejsc na widowni zapewnia doskonały widok na najdrobniejsze detale występu, tutaj organizujemy więc też przesłuchania, prapremiery dla wyjątkowych gości oraz debiuty - kontynuowała swą opowieść, powoli ruszając dalej, ku łukowatemu przejściu za kulisy. Wolała nie wypowiadać się dłużej o hojności Tristana: znała ją z zupełnie innej strony, na pewno nie przypadającej do gustu wierzącej w romantyczną, wierną miłość Elodie. - Czy zechce lady udać się ze mną do części z garderobami i pomieszczeniami dla kostiumografów? - zaproponowała, nieśpiesznym gestem ściągając z jednego z dębowych foteli bogato zdobioną broszurę. Podała ją lady Parkinson, pozwalając tym samym zaznajomić się z ostatnim repertuarem bocznej sali, mając nadzieję, że znajdzie tam wyczerpujące informacje.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Lecz, czy nie było to miłe? Czuć na sobie to zaintrygowane, pewne kociej ciekawości oraz płynącej wraz z błękitną krwią wyniosłości? Niczym dziecinna igraszka, był ten wzrok jakże mało doświadczonej mimo wszystko damy, niczym do porównania z pogardą i pożądaniem drzemiącym w oczach mężczyzn, zasiadających pośród dusznych ścian Wenus. Łatwiej było pod nim odetchnąć, pochylić głowę i zagrać w grę pozorów sfer wyższych — a trzeba przyznać, iż jak na początkującą, Deirdre radziła sobie wyjątkowo dobrze. Wiedziała, kiedy należało wykonać krok w tył, a kiedy wyrzec kilka słów łechcących ego, jakże temu mogłaby się nie oprzeć sama perełka? Czyż bycie docenianym, nie należało do jednych z najprzyjemniejszych uczuć? Nawet jeśli było to po prostu wymagane?
— Wspaniale — odpowiada dźwięcznie, niemalże wyśpiewując ostatnią sylabę Ellie, gotowa zanurzyć się w wody snutej historii. Poznanie oraz doświadczanie, nawet tak ubogie — bowiem obdarte z okrutnych elementów rzeczywistości, dawkowanej skrupulatnie przez najbliższych — było wyjątkowo dlań ważne, czyż nie był to nieodłączny element bycia artystą? Podążała więc grzecznie za smukłą przewodniczką, orzechowe tęczówki snuły się od miękkich wykładzin po sklepienia, przyglądały się żłobieniom drewien, aż w końcu zatrzymywały się na elementach ozdobnych. Oceniając, mierząc własną miarą, aż w końcu wystawiając odpowiednią notkę. A wszystko to nie trwało dłużej niźli kilka uderzeń płochego serca. Dopiero kiedy błękitne odcienie otoczyły wiotkie ciało, przystanęła na moment, przymykając cienkie powieki i wystawiając twarz ku sufitowi. Pozwoliła myślom płynąć wolno, krążyć pośród wspomnień pachnących solą oraz tchnących kojącym szumem fal. Powraca jednak do chwili obecnej, otwiera sarnie oczy i w kilku drobnych krokach skraca dystans dzielący ją od pani Mericourt. Przysłuchuje się pilnie, podobnie jak w przypadku, gdy lord Rosier opowiadał jej o swych smoczych podopiecznych — choć należy przyznać, teraz czyniła to ze znacznie mniejszym oczarowaniem, niźli w towarzystwie szanownego lorda. Któż jednak mógłby mieć jej to za złe? Mężczyzna miał niezaprzeczalny czar zaklęty w głosie. Jednak słuchanie brunetki nie było wcale takie przykre, taki był przynajmniej osąd dziewczątka.
— Niezwykłe. Współpraca z nimi musi być z pewnością czymś wyjątkowym — stwierdza gładko, kiwając główką na znak, iż pojęła to, co towarzyszka pragnęła jej przekazać. Być może w przyszłości bardziej zaintrygowana zagadnieniem, uprosi kochaną Alix o kilka wskazówek oraz informacji, półwila nigdy nie odmawiała przecież nikomu ukazania swej rozległej wiedzy. I ogromnego ego, dodaje mimowolnie w myślach lady Parkinson, prywatny uśmiech naznaczony rozczuleniem skrywając za wachlarzykiem. Powraca jednak uwagą do toczącego się monologu, podąża uprzejmie wzrokiem ku nakreślonym wyraźniej szczegółom, chłonąc je w milczeniu, układając w odpowiednich szufladkach pamięci, które będzie mogła swobodnie rozsunąć, gdy tylko drobne dłonie otoczą łabędzie pióro, a natchnienie pokieruje srebrną stalówką.
— Tak — mówi jedynie panienka, na pytanie egzotycznej niewiasty, nie musi marnować więcej słów, wszak otrzymała dosyć wyczerpującą odpowiedź na swe pytania. Żałowała nieco, iż tak niewiele zdradzono jej o dniu, w którym Tristan postanowił uczynić z tego miejsca wyjątkowy podarek dla swej wybranki serca. Z drugiej jednak strony Elodie doskonale to rozumie, Deirdre mogła pracować w Fantasmagorii niezbyt długo (perełka z zawstydzeniem musiała przyznać, iż podczas przedstawień nie poświęcała swych myśli tutejszej obsłudze) by znać wszelkie szczegóły, tudzież lojalność zabraniała jej wyjawiać tak intymne okoliczności dotyczące pracodawcy. Jak szlachetnie! Niemalże się zachwyca i zawód jakoś tak maleje, zwłaszcza że oto kierują się już w stronę pomieszczeń, które zdecydowanie mogły ją zainteresować. Otrzymaną broszurę chwyciła za róg, ledwie opuszkami palców, najwyraźniej nie mając zamiaru zagłębiać się w repertuar. Pokazywane pomieszczenia przeglądała nie mniej zaciekawionym spojrzeniem, podświadomie wyobrażając sobie pośpiech, jaki weń panował wespół ze śmiechem oraz szelestem ubrań. Ach, to przy kostiumach wydawała się najbardziej ożywiona, znając każdy materiał, odpowiedni szew, a także panujące trendy, mogła docenić kunszt krawiecki. Entuzjazm ten jednak opadł, gdy przyglądała się strojom wróżek ze Śpiącej Królewny. Chociaż barwy miały rozkoszne, tak jedna wyraźnie odstawała od reszty, rażące pstrokate niedopatrzenie, nie wspominając już o tym, iż zostały one wyszyte na modłę popularną w zeszłym sezonie. Ellie oddycha głębiej, próbując powstrzymać mdłości, aż w końcu z uprzejmym uśmiechem może zwrócić się do czarownicy.
— Londyn nie mógł wymarzyć sobie równie magicznego oraz zachwycającego miejsca jak to. Obawiam się jednak, iż nadmiar wrażeń przyprawił mnie o dosyć nieprzyjemny ból głowy uniemożliwiający mi dalsze zwiedzanie. Czy będzie pani tak miła pani Mericourt i poprowadzi mnie do wyjścia? — pyta grzecznie lady, machając mimo wszystko leniwie wachlarzykiem. Dopływ świeżego, chłodnego powietrza był wprost niezbędny do ukojenia modowego cierpienia, nie zamierzała jednak uśmierzać go kosztem karmelowych kosmyków ułożonych w nieładzie. To byłaby tragedia.
— Wspaniale — odpowiada dźwięcznie, niemalże wyśpiewując ostatnią sylabę Ellie, gotowa zanurzyć się w wody snutej historii. Poznanie oraz doświadczanie, nawet tak ubogie — bowiem obdarte z okrutnych elementów rzeczywistości, dawkowanej skrupulatnie przez najbliższych — było wyjątkowo dlań ważne, czyż nie był to nieodłączny element bycia artystą? Podążała więc grzecznie za smukłą przewodniczką, orzechowe tęczówki snuły się od miękkich wykładzin po sklepienia, przyglądały się żłobieniom drewien, aż w końcu zatrzymywały się na elementach ozdobnych. Oceniając, mierząc własną miarą, aż w końcu wystawiając odpowiednią notkę. A wszystko to nie trwało dłużej niźli kilka uderzeń płochego serca. Dopiero kiedy błękitne odcienie otoczyły wiotkie ciało, przystanęła na moment, przymykając cienkie powieki i wystawiając twarz ku sufitowi. Pozwoliła myślom płynąć wolno, krążyć pośród wspomnień pachnących solą oraz tchnących kojącym szumem fal. Powraca jednak do chwili obecnej, otwiera sarnie oczy i w kilku drobnych krokach skraca dystans dzielący ją od pani Mericourt. Przysłuchuje się pilnie, podobnie jak w przypadku, gdy lord Rosier opowiadał jej o swych smoczych podopiecznych — choć należy przyznać, teraz czyniła to ze znacznie mniejszym oczarowaniem, niźli w towarzystwie szanownego lorda. Któż jednak mógłby mieć jej to za złe? Mężczyzna miał niezaprzeczalny czar zaklęty w głosie. Jednak słuchanie brunetki nie było wcale takie przykre, taki był przynajmniej osąd dziewczątka.
— Niezwykłe. Współpraca z nimi musi być z pewnością czymś wyjątkowym — stwierdza gładko, kiwając główką na znak, iż pojęła to, co towarzyszka pragnęła jej przekazać. Być może w przyszłości bardziej zaintrygowana zagadnieniem, uprosi kochaną Alix o kilka wskazówek oraz informacji, półwila nigdy nie odmawiała przecież nikomu ukazania swej rozległej wiedzy. I ogromnego ego, dodaje mimowolnie w myślach lady Parkinson, prywatny uśmiech naznaczony rozczuleniem skrywając za wachlarzykiem. Powraca jednak uwagą do toczącego się monologu, podąża uprzejmie wzrokiem ku nakreślonym wyraźniej szczegółom, chłonąc je w milczeniu, układając w odpowiednich szufladkach pamięci, które będzie mogła swobodnie rozsunąć, gdy tylko drobne dłonie otoczą łabędzie pióro, a natchnienie pokieruje srebrną stalówką.
— Tak — mówi jedynie panienka, na pytanie egzotycznej niewiasty, nie musi marnować więcej słów, wszak otrzymała dosyć wyczerpującą odpowiedź na swe pytania. Żałowała nieco, iż tak niewiele zdradzono jej o dniu, w którym Tristan postanowił uczynić z tego miejsca wyjątkowy podarek dla swej wybranki serca. Z drugiej jednak strony Elodie doskonale to rozumie, Deirdre mogła pracować w Fantasmagorii niezbyt długo (perełka z zawstydzeniem musiała przyznać, iż podczas przedstawień nie poświęcała swych myśli tutejszej obsłudze) by znać wszelkie szczegóły, tudzież lojalność zabraniała jej wyjawiać tak intymne okoliczności dotyczące pracodawcy. Jak szlachetnie! Niemalże się zachwyca i zawód jakoś tak maleje, zwłaszcza że oto kierują się już w stronę pomieszczeń, które zdecydowanie mogły ją zainteresować. Otrzymaną broszurę chwyciła za róg, ledwie opuszkami palców, najwyraźniej nie mając zamiaru zagłębiać się w repertuar. Pokazywane pomieszczenia przeglądała nie mniej zaciekawionym spojrzeniem, podświadomie wyobrażając sobie pośpiech, jaki weń panował wespół ze śmiechem oraz szelestem ubrań. Ach, to przy kostiumach wydawała się najbardziej ożywiona, znając każdy materiał, odpowiedni szew, a także panujące trendy, mogła docenić kunszt krawiecki. Entuzjazm ten jednak opadł, gdy przyglądała się strojom wróżek ze Śpiącej Królewny. Chociaż barwy miały rozkoszne, tak jedna wyraźnie odstawała od reszty, rażące pstrokate niedopatrzenie, nie wspominając już o tym, iż zostały one wyszyte na modłę popularną w zeszłym sezonie. Ellie oddycha głębiej, próbując powstrzymać mdłości, aż w końcu z uprzejmym uśmiechem może zwrócić się do czarownicy.
— Londyn nie mógł wymarzyć sobie równie magicznego oraz zachwycającego miejsca jak to. Obawiam się jednak, iż nadmiar wrażeń przyprawił mnie o dosyć nieprzyjemny ból głowy uniemożliwiający mi dalsze zwiedzanie. Czy będzie pani tak miła pani Mericourt i poprowadzi mnie do wyjścia? — pyta grzecznie lady, machając mimo wszystko leniwie wachlarzykiem. Dopływ świeżego, chłodnego powietrza był wprost niezbędny do ukojenia modowego cierpienia, nie zamierzała jednak uśmierzać go kosztem karmelowych kosmyków ułożonych w nieładzie. To byłaby tragedia.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Deirdre uśmiechnęła się delikatnie, ujmująco – oprowadzanie Elodie po Fantasmagorii było naprawdę przyjemne, pozbawione grymasów, kaprysów oraz niecierpliwego podpytywania o okryte tajemnicą szczegóły repertuaru oraz o możliwość spotkania z tym niezwykle przystojnym baletmistrzem, który przejmie we władanie scenę podczas najbliższego spektaklu. Lady Parkinson, choć młodziutka – od całej, smukłej sylwetki i nieskazitelnej cery bił blask niemalże nastoletniej witalności – wykazywała się niezwykłą dojrzałością oraz perfekcyjnym wychowaniem. Z pewnością zasługiwała na miano doskonałej młodej damy, pewnie stawiającej pierwsze kroki w niezwykle wymagającej dorosłości. Mericourt wątpiła, by znalazły nić porozumienia na innej niż zawodowa płaszczyźnie, co nie oznaczało, że towarzystwo Elodie sprawiało jej dyskomfort. Było po prostu obowiązkiem, który wypełniała z zaangażowaniem i uprzejmością.
Wyczuwała silniejsze zainteresowanie panienki romantycznym podarkiem, co w ogóle jej nie zdziwiło: reprezentantki arystokracji uwielbiały przecież takie historie, a Tristan, powszechnie znany, szanowany i niezwykle przystojny, budził w kobiecych piersiach częste westchnienia. Platoniczne, nostalgiczne, porównujące jego wspaniałe gesty z zaangażowaniem własnych absztyfikantów czy też narzeczonych. Deirdre wzruszało takie odmierzanie okazywania uczuć, znała bowiem brudną prawdę o większości tych dżentelmenów. Zrzucali oni swe perfekcyjne maski roznamiętnionych adoratorów, poddając się nieeleganckiej żądzy. Wenus otworzyło oczy Mericourt na wierność, na to, z jaką łatwością mężczyźni oddzielali sferę sacrum i profanum, oddając żonom to, co piękne i pełne szacunku, a kochankom – to, co na co dzień skrywali i pętali, wyzbywając się gwałtownych instynktów. Elodie jeszcze nie przekonała się o tym dualizmie, a jeśli będzie miała szczęście, nie spojrzy za gęstą zasłonę pozorów, żyjąc w beztroskiej nieświadomości.
Szczerze jej tego życzyła, niewiedza bywała błogosławieństwem, zwłaszcza dla pięknych dam, mających wieść życie pozbawione problemów, luksusowe i wygodne. Grzecznie przepuściła panienkę w drzwiach prowadzących na zaplecze, a później poprowadziła ją wąskimi, ale dobrze oświetlonymi korytarzami ku garderobom i pracowniom kostiumografów. –Obawiam się, że lady będzie wiedziała znacznie więcej o materiałach oraz nowych, paryskich krojach – powiedziała lekko, akcentując ograniczenie swej wiedzy na wspomniane tematy. Nie czuła zażenowania, jedynie niedosyt; zajmowała się sztuką, kwestie techniczne pozostawiając zatrudnianym za worki galeonów specjalistom, ale nie lubiła nie wiedzieć. Powoli ruszyła wzdłuż wieszaków oraz manekinów, z zadowoleniem spoglądając na rozświetlone oczy Parkinsonówny, przesuwające się po lśniących w półmroku ubraniach. – Sprowadzamy stroje głównie z Francji, nie wypożyczamy kreacji – szyjemy je na zamówienie. Każdy element przedstawienia musi być dopracowany, a kostiumy stanowią niezwykle ważny element gry aktorskiej podczas baletowych występów - dodała powoli, muskając wierzchem dłoni jedną z atłasowych sukienek, którą miała na sobie Aurora podczas zamykającego wieczoru. Już miała opowiedzieć coś o problemach z tą konkretną kreacją – baletnica ciągle chudła, a krawcowe nie nadążały ze zwężaniem talii – gdy Elodie zwróciła się do niej z dość nieoczekiwaną prośbą. Mericourt przesunęła troskliwym spojrzeniem po pobladłej twarzy. – Oczywiście, droga lady, proszę za mną. Czy życzy sobie lady wezwania uzdrowiciela? – spytała uspokajająco. W pomieszczeniu faktycznie było duszno, a drogie materiały szybko przesiąkały intensywnym zapachem perfum i pudrów. Powoli wyprowadziła młodziutką damę na świeże powietrze, upewniając się, że ta poczuje się lepiej. Dopiero gdy oddała ją w opiekuńcze towarzystwo jednej z przyzwoitek, pożegnała się z nią uprzejmie i powróciła do dalszych obowiązków.
| ztx2
Wyczuwała silniejsze zainteresowanie panienki romantycznym podarkiem, co w ogóle jej nie zdziwiło: reprezentantki arystokracji uwielbiały przecież takie historie, a Tristan, powszechnie znany, szanowany i niezwykle przystojny, budził w kobiecych piersiach częste westchnienia. Platoniczne, nostalgiczne, porównujące jego wspaniałe gesty z zaangażowaniem własnych absztyfikantów czy też narzeczonych. Deirdre wzruszało takie odmierzanie okazywania uczuć, znała bowiem brudną prawdę o większości tych dżentelmenów. Zrzucali oni swe perfekcyjne maski roznamiętnionych adoratorów, poddając się nieeleganckiej żądzy. Wenus otworzyło oczy Mericourt na wierność, na to, z jaką łatwością mężczyźni oddzielali sferę sacrum i profanum, oddając żonom to, co piękne i pełne szacunku, a kochankom – to, co na co dzień skrywali i pętali, wyzbywając się gwałtownych instynktów. Elodie jeszcze nie przekonała się o tym dualizmie, a jeśli będzie miała szczęście, nie spojrzy za gęstą zasłonę pozorów, żyjąc w beztroskiej nieświadomości.
Szczerze jej tego życzyła, niewiedza bywała błogosławieństwem, zwłaszcza dla pięknych dam, mających wieść życie pozbawione problemów, luksusowe i wygodne. Grzecznie przepuściła panienkę w drzwiach prowadzących na zaplecze, a później poprowadziła ją wąskimi, ale dobrze oświetlonymi korytarzami ku garderobom i pracowniom kostiumografów. –Obawiam się, że lady będzie wiedziała znacznie więcej o materiałach oraz nowych, paryskich krojach – powiedziała lekko, akcentując ograniczenie swej wiedzy na wspomniane tematy. Nie czuła zażenowania, jedynie niedosyt; zajmowała się sztuką, kwestie techniczne pozostawiając zatrudnianym za worki galeonów specjalistom, ale nie lubiła nie wiedzieć. Powoli ruszyła wzdłuż wieszaków oraz manekinów, z zadowoleniem spoglądając na rozświetlone oczy Parkinsonówny, przesuwające się po lśniących w półmroku ubraniach. – Sprowadzamy stroje głównie z Francji, nie wypożyczamy kreacji – szyjemy je na zamówienie. Każdy element przedstawienia musi być dopracowany, a kostiumy stanowią niezwykle ważny element gry aktorskiej podczas baletowych występów - dodała powoli, muskając wierzchem dłoni jedną z atłasowych sukienek, którą miała na sobie Aurora podczas zamykającego wieczoru. Już miała opowiedzieć coś o problemach z tą konkretną kreacją – baletnica ciągle chudła, a krawcowe nie nadążały ze zwężaniem talii – gdy Elodie zwróciła się do niej z dość nieoczekiwaną prośbą. Mericourt przesunęła troskliwym spojrzeniem po pobladłej twarzy. – Oczywiście, droga lady, proszę za mną. Czy życzy sobie lady wezwania uzdrowiciela? – spytała uspokajająco. W pomieszczeniu faktycznie było duszno, a drogie materiały szybko przesiąkały intensywnym zapachem perfum i pudrów. Powoli wyprowadziła młodziutką damę na świeże powietrze, upewniając się, że ta poczuje się lepiej. Dopiero gdy oddała ją w opiekuńcze towarzystwo jednej z przyzwoitek, pożegnała się z nią uprzejmie i powróciła do dalszych obowiązków.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
14.12
Byłem poddenerwowany oczekując zwrotnej sowy od pani Mericourt, nie miałem bladego pojęcia czy szkice jej się spodobają, czy uzna je za zbyt nowoczesne tudzież w ogóle niewarte uwagi. Właściwie w ogóle nie wiedziałem czego się spodziewać. Chodziłem więc rozkojarzony i podskakiwałem za każdym razem gdy do Rudery przylatywała kolejna sowa - w większości były to ptaki należące do lokatorów, wracające z wieczornych wojaży, bądź dłuższych podróży; mimo niesprzyjającej pogody sowia poczta musiała działać, a biedne zwierzęta robiły wszystko by dostarczać powierzone przesyłki. Więc kiedy wreszcie dotarło do mnie znajome ptaszysko z Fantasmagorii, serce podskoczyło mi aż po samo gardło, trzęsącymi się dłońmi otwierałem zalakowaną kopertę, ale już pierwsze wersy listu przyniosły znaczną ulgę. Więc jednak, skośne oczy mojej pracodawczyni dostrzegły potencjał w chaotycznych liniach i plamach tańczących na papierze. To była niezwykle miła niespodzianka. Mój drobny sukces opijaliśmy z Erniem do bladego świtu, póki nadmiar alkoholu nie ukołysał nas do snu w miękkości salonowych kanap i foteli.
Ledwie kilka dni później wybrałem się do magicznego baletu, by jeszcze raz, nieco dokładniej przyjrzeć się samej scenie ale także zapleczu. Nosiłem w pamięci ślady pierwszej przechadzki po tamtym miejscu, ale z każdym kolejnym dniem (i z każdą kolejną szklanką wódki wlaną prosto w przełyk) zacierały się one coraz bardziej. Przekroczyłem więc próg Fantasmagorii elegancki jak nigdy, chociaż tym razem darowałem sobie niepraktyczne czarodziejskie szaty, otulając ciało całkiem nieźle skrojonym garniturem, pod pachą ściskałem torbę; zgodnie z sugestią pani Mericourt powołałem się na nią, ale nawet pomimo tego wszyscy patrzyli na mnie jakoś tak nieufnie. Mimo całkiem przyjemnej aparycji, nawet ja sam doskonale zdawałem sobie sprawę, że kompletnie tu nie pasuję... Ale przecież przeszedłem pierwszy etap, pierwsze spotkanie i pierwszą rozmowę. Nie zamierzałem więc rezygnować; nie, kiedy po raz pierwszy od dawna poczułem, że sakwa ciąży mi przy boku. Do niedawna szalało tam tylko powietrze, ale ostatni miesiąc okazał się przełomowy w tej kwestii. W każdym razie pokierowano mnie do mniejszej sceny i powiedziano, że przyślą do mnie odpowiedniego człowieka. Proszę czekać. To czekałem. W pomieszczeniu było pusto i cicho, każdy mój krok odbijał się echem od ścian, dudnił mi w głowie tak głośno, jak podczas kaca mordercy. Rozejrzałem się wokół i jako, że właściwie nie bardzo wiedziałem co ze sobą zrobić, po prostu przysiadłem na siedzisku w jednym z pierwszych rzędów, zakładając nogę na nogę tak, że wspierałem kostkę na kolanie. Z wnętrza torby wyciągnąłem sporych rozmiarów szkicownik i wsparłem go na łydce, otwierając gdzieś na środku, gdzie znajdowały się poczynione przeze mnie szkice. Zrobiłem ich mnóstwo - jedne wysłałem w liście, inne wciąż trzymałem przy sobie, w razie gdyby coś jeszcze wpadło mi do głowy. Przesunąłem spojrzeniem po plątaninie kresek, później uniosłem wzrok na podwyższenie, wyobrażając sobie jak to wszystko będzie wyglądać, jak już zostanie dopięte na ostatni guzik. Wygrzebałem z torby także grafit i zaznaczyłem na papierze kilka kolejnych śladów.
Byłem poddenerwowany oczekując zwrotnej sowy od pani Mericourt, nie miałem bladego pojęcia czy szkice jej się spodobają, czy uzna je za zbyt nowoczesne tudzież w ogóle niewarte uwagi. Właściwie w ogóle nie wiedziałem czego się spodziewać. Chodziłem więc rozkojarzony i podskakiwałem za każdym razem gdy do Rudery przylatywała kolejna sowa - w większości były to ptaki należące do lokatorów, wracające z wieczornych wojaży, bądź dłuższych podróży; mimo niesprzyjającej pogody sowia poczta musiała działać, a biedne zwierzęta robiły wszystko by dostarczać powierzone przesyłki. Więc kiedy wreszcie dotarło do mnie znajome ptaszysko z Fantasmagorii, serce podskoczyło mi aż po samo gardło, trzęsącymi się dłońmi otwierałem zalakowaną kopertę, ale już pierwsze wersy listu przyniosły znaczną ulgę. Więc jednak, skośne oczy mojej pracodawczyni dostrzegły potencjał w chaotycznych liniach i plamach tańczących na papierze. To była niezwykle miła niespodzianka. Mój drobny sukces opijaliśmy z Erniem do bladego świtu, póki nadmiar alkoholu nie ukołysał nas do snu w miękkości salonowych kanap i foteli.
Ledwie kilka dni później wybrałem się do magicznego baletu, by jeszcze raz, nieco dokładniej przyjrzeć się samej scenie ale także zapleczu. Nosiłem w pamięci ślady pierwszej przechadzki po tamtym miejscu, ale z każdym kolejnym dniem (i z każdą kolejną szklanką wódki wlaną prosto w przełyk) zacierały się one coraz bardziej. Przekroczyłem więc próg Fantasmagorii elegancki jak nigdy, chociaż tym razem darowałem sobie niepraktyczne czarodziejskie szaty, otulając ciało całkiem nieźle skrojonym garniturem, pod pachą ściskałem torbę; zgodnie z sugestią pani Mericourt powołałem się na nią, ale nawet pomimo tego wszyscy patrzyli na mnie jakoś tak nieufnie. Mimo całkiem przyjemnej aparycji, nawet ja sam doskonale zdawałem sobie sprawę, że kompletnie tu nie pasuję... Ale przecież przeszedłem pierwszy etap, pierwsze spotkanie i pierwszą rozmowę. Nie zamierzałem więc rezygnować; nie, kiedy po raz pierwszy od dawna poczułem, że sakwa ciąży mi przy boku. Do niedawna szalało tam tylko powietrze, ale ostatni miesiąc okazał się przełomowy w tej kwestii. W każdym razie pokierowano mnie do mniejszej sceny i powiedziano, że przyślą do mnie odpowiedniego człowieka. Proszę czekać. To czekałem. W pomieszczeniu było pusto i cicho, każdy mój krok odbijał się echem od ścian, dudnił mi w głowie tak głośno, jak podczas kaca mordercy. Rozejrzałem się wokół i jako, że właściwie nie bardzo wiedziałem co ze sobą zrobić, po prostu przysiadłem na siedzisku w jednym z pierwszych rzędów, zakładając nogę na nogę tak, że wspierałem kostkę na kolanie. Z wnętrza torby wyciągnąłem sporych rozmiarów szkicownik i wsparłem go na łydce, otwierając gdzieś na środku, gdzie znajdowały się poczynione przeze mnie szkice. Zrobiłem ich mnóstwo - jedne wysłałem w liście, inne wciąż trzymałem przy sobie, w razie gdyby coś jeszcze wpadło mi do głowy. Przesunąłem spojrzeniem po plątaninie kresek, później uniosłem wzrok na podwyższenie, wyobrażając sobie jak to wszystko będzie wyglądać, jak już zostanie dopięte na ostatni guzik. Wygrzebałem z torby także grafit i zaznaczyłem na papierze kilka kolejnych śladów.
Powinna odpuścić - czuła to całą sobą, od zmęczonych noszeniem dodatkowego ciężaru nóg, przez powiększającą się krągłość brzucha, aż po napięcie ramion i podobną, żelazną opaskę stałego, ćmiącego bólu, spinającego jej skronie. Rozwiązanie zbliżało się wielkimi krokami, lecz Deirdre zdawała się to ignorować, wręcz zacietrzewiona w próbach utrzymania swej codzienności na stałym, dawnym poziomie, przebywała więc w la Fantasmagorii tak samo często, szukając tutaj nie tylko oderwania myśli od błogosławionego stanu, ale głównie namacalnej ulgi. Ciepła, wykwintnej strawy, czystych pomieszczeń: nigdy wcześniej nie łaknęła tak bardzo wygody, działającej na nią odprężająco. Stawała się senna, dlatego po raz pierwszy w życiu prawie przegapiłaby spotkanie z Bojczukiem - powoli wstała za biurka w gabinecie i ruszyła za strapionym technikiem, prowadzącym ją ku bocznej sali, gdzie miał oczekiwać na nią twórca scenografii. Odprawiła pracownika baletu skinieniem głowy, nie potrzebowała pomocy, by wejść do środka, choć poruszała się znacznie wolniej, z specyficznie wygiętym kręgosłupem. - Zamierza pan zebrać konieczne wymiary, czy też przyniósł pan ze sobą coś, co możemy już zobaczyć na scenie? - powitała Bojczuka od razu konkretami, powoli schodząc główną aleją pomiędzy fotelami aż do pierwszego rzędu. Zmrużyła oczy, wpatrując się w przedziwny strój mężczyzny, na swój sposób elegancki, lecz zarazem egzotyczny, powstrzymała się jednak od skrytykowania prezencji czarodzieja: być może miał na sobie ubranie robocze, które zapewni mu swobodę ruchów przy kreowaniu wizji scenografii na żywo. - Szkice zrobiły na mnie pozytywne wrażenie, jestem ciekawa, jak będą prezentowaly się w tym konkretnym miejscu, biorąc pod uwagę światło oraz specyfikę sceny - kontynuowała, zajmując miejsce po drugiej stronie przejścia: siadała w fotelu ostrożnie, powoli, przytrzymując się dłońmi podłokietników; przesunęła wyczekującym spojrzeniem po Johnatanie, po czym przeniosła spojrzenie przed nich, na podwyższenie. Boczna scena posiadała specjalne zagłębienie dla syrenich śpiewaczek, podejrzewała więc, że pozbawiona uniwersalności przestrzeń występu będzie stanowiła wyzwanie dla scenografa, muszącego zadbać o wiele morskich szczegółów. - Jak widzisz otoczkę naszej opowieści; wizualną aurę, którą zaprezentujemy w nowym roku? - spytała ogólniej, sama zdziwiona swym zaciekawieniem, autentycznie szczerym: chciała wiedzieć, co powstało w umyśle malarza i czy unikną przemycenia w jego twórczości jakichś nowoczesnych fanaberii w stylu pisuarów lub innych niezbyt godnych elementów prozy codziennego życia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W końcu do moich uszu dochodzi znajomy głos, a ja zrywam się z fotela, odwracając w kierunku kobiety. Witam ją lekkim uśmiechem, chociaż bardzo możliwe, że zginął gdzieś w nikłym świetle i dzielącej nas odległości.
- Zamierzam zebrać miary, wtedy będę mógł przeskalować szkice do odpowiednich wymiarów. - kiwam głową, wbijając w panią Mericourt spojrzenie. Patrzę jak powoli zajmuje jedno z krzeseł po drugiej stronie, zaś jej słowa miło łechtają moje malarskie ego - Cieszę się, że na tym etapie jest pani zadowolona ze współpracy. - sam przysiadam na poprzednim miejscu, ale już się na nim tak nie rozkładam jak wcześniej, bo chyba trochę nie wypada w towarzystwie damy. Układam szkicownik na kolanach, zaciskając nań palce obu dłoni i podobnie jak kobieta, przenoszę spojrzenie na podwyższenie, jeszcze raz obejmując je wzrokiem. Jej pytanie sprawia, że marszczę brwi, milczę przez chwilę zastanawiając się jak ubrać w słowa plątaninę myśli kłębiącą mi się gdzieś pod kopułą, aż w końcu głośno wciągam w płuca powietrze.
- Sztuka to oszustwo. - zaczynam z grubej rury; oho, chyba pora przygotować uszy na kolejną dawkę przydługiego monologu - Każdy artysta jest w zasadzie oszustem, od zawsze się staramy, mniej lub bardziej udanie, odtwarzać rzeczywistość, i to się tyczy każdej dziedziny - malarstwa, rzeźby, teatru, no po prostu wszystkiego; a ja bym chciał, żebyśmy tym razem spróbowali od tego odejść, żebyśmy sami wykreowali świat przedstawiony i żeby był on po prostu plastyczny, mięsisty, może nawet trochę niepokojący ze względu na tematykę przedstawienia. Niech to będzie wizja jak ze snu; surrealizm opiera się na kreacji światów, na łączeniu pewnych znanych rzeczy w taki sposób, by powstała całkiem nowa wizja, i my też powinniśmy stworzyć tutaj coś nadrealnego. - zaczynam gestykulować; wspieram łokieć na podłokietniku fotela od strony dzielącego nas przejścia i wprawiam nadgarstek w ruch, od czasu do czasu zerkam przelotem na panią Mericourt, ale moje spojrzenie za moment ponownie wraca do sceny - Niech główną rolę odgrywają barwy, światło i faktury, a dopiero później kształty. Żeby ludzie wchodząc tutaj nie zastali kopii świata realnego, tylko prawdziwe dzieło sztuki, które z tego świata czerpie inspiracje, spróbujmy ich oszukać, ale niech oni doskonale zdają sobie sprawę z tego oszustwa, niech poczują się skonfundowani i niepewni, niech poczują niepokój, dziwność, bo taka właśnie jest ta sztuka - niepokojąca i dziwna, takie przecież są anomalie. - przez cały ten wywód żywo gestykuluję, a w tym momencie wstaję ze swojego miejsca i w kilku długich krokach zbliżam się do sceny - Chciałbym również by była to w pewnym sensie gra przeciwieństw. - mówię, wchodząc na podwyższenie i wznoszę rękę ku górze, w drugiej wciąż ściskam kawałek grafitu oraz szkicownik - Tam, na górze, chmury. Lekkie, pierzaste, miękkie... Nasze będą ciężkie, kłębowisko szaro-buro-granatowych materiałów o różnych fakturach, niech widz boi się, że zaraz spadną mu na głowę, niech będą wyraziste i materialne, wręcz namacalne. Albo pioruny, groźne i niebezpieczne, u nas będą jedynie nieuchwytnym błyskiem, w połach różnych płócien pochowamy kawałki luster, które będą obijać smugi światła, w momencie, w którym na nie padną. Nic, nic, nic i nagle błysk, błysk, znowu nic i znowu błysk; niech ludzie patrzą na to wszystko i myślą, że to trochę nienormalne, ale niech dzięki temu uświadomią sobie, że takie właśnie są nasze czasy. - milknę. Czekam na wyrok, a skoro jestem już na scenie, to wciskam sobie szkicownik pod pachę, zaś z kieszeni marynarki wyjmuję metr. Stukam w niego różdżką, a on zaczyna mierzyć wszystko po kolei; zanim jednak zacznę spisywać miary, wbijam spojrzenie w panią Mericourt,bo jestem zwyczajnie ciekaw jej opinii.
- Zamierzam zebrać miary, wtedy będę mógł przeskalować szkice do odpowiednich wymiarów. - kiwam głową, wbijając w panią Mericourt spojrzenie. Patrzę jak powoli zajmuje jedno z krzeseł po drugiej stronie, zaś jej słowa miło łechtają moje malarskie ego - Cieszę się, że na tym etapie jest pani zadowolona ze współpracy. - sam przysiadam na poprzednim miejscu, ale już się na nim tak nie rozkładam jak wcześniej, bo chyba trochę nie wypada w towarzystwie damy. Układam szkicownik na kolanach, zaciskając nań palce obu dłoni i podobnie jak kobieta, przenoszę spojrzenie na podwyższenie, jeszcze raz obejmując je wzrokiem. Jej pytanie sprawia, że marszczę brwi, milczę przez chwilę zastanawiając się jak ubrać w słowa plątaninę myśli kłębiącą mi się gdzieś pod kopułą, aż w końcu głośno wciągam w płuca powietrze.
- Sztuka to oszustwo. - zaczynam z grubej rury; oho, chyba pora przygotować uszy na kolejną dawkę przydługiego monologu - Każdy artysta jest w zasadzie oszustem, od zawsze się staramy, mniej lub bardziej udanie, odtwarzać rzeczywistość, i to się tyczy każdej dziedziny - malarstwa, rzeźby, teatru, no po prostu wszystkiego; a ja bym chciał, żebyśmy tym razem spróbowali od tego odejść, żebyśmy sami wykreowali świat przedstawiony i żeby był on po prostu plastyczny, mięsisty, może nawet trochę niepokojący ze względu na tematykę przedstawienia. Niech to będzie wizja jak ze snu; surrealizm opiera się na kreacji światów, na łączeniu pewnych znanych rzeczy w taki sposób, by powstała całkiem nowa wizja, i my też powinniśmy stworzyć tutaj coś nadrealnego. - zaczynam gestykulować; wspieram łokieć na podłokietniku fotela od strony dzielącego nas przejścia i wprawiam nadgarstek w ruch, od czasu do czasu zerkam przelotem na panią Mericourt, ale moje spojrzenie za moment ponownie wraca do sceny - Niech główną rolę odgrywają barwy, światło i faktury, a dopiero później kształty. Żeby ludzie wchodząc tutaj nie zastali kopii świata realnego, tylko prawdziwe dzieło sztuki, które z tego świata czerpie inspiracje, spróbujmy ich oszukać, ale niech oni doskonale zdają sobie sprawę z tego oszustwa, niech poczują się skonfundowani i niepewni, niech poczują niepokój, dziwność, bo taka właśnie jest ta sztuka - niepokojąca i dziwna, takie przecież są anomalie. - przez cały ten wywód żywo gestykuluję, a w tym momencie wstaję ze swojego miejsca i w kilku długich krokach zbliżam się do sceny - Chciałbym również by była to w pewnym sensie gra przeciwieństw. - mówię, wchodząc na podwyższenie i wznoszę rękę ku górze, w drugiej wciąż ściskam kawałek grafitu oraz szkicownik - Tam, na górze, chmury. Lekkie, pierzaste, miękkie... Nasze będą ciężkie, kłębowisko szaro-buro-granatowych materiałów o różnych fakturach, niech widz boi się, że zaraz spadną mu na głowę, niech będą wyraziste i materialne, wręcz namacalne. Albo pioruny, groźne i niebezpieczne, u nas będą jedynie nieuchwytnym błyskiem, w połach różnych płócien pochowamy kawałki luster, które będą obijać smugi światła, w momencie, w którym na nie padną. Nic, nic, nic i nagle błysk, błysk, znowu nic i znowu błysk; niech ludzie patrzą na to wszystko i myślą, że to trochę nienormalne, ale niech dzięki temu uświadomią sobie, że takie właśnie są nasze czasy. - milknę. Czekam na wyrok, a skoro jestem już na scenie, to wciskam sobie szkicownik pod pachę, zaś z kieszeni marynarki wyjmuję metr. Stukam w niego różdżką, a on zaczyna mierzyć wszystko po kolei; zanim jednak zacznę spisywać miary, wbijam spojrzenie w panią Mericourt,bo jestem zwyczajnie ciekaw jej opinii.
A więc miary. Deirdre nie podejrzewała, że działania twórcze wymagają tylu technicznych konkretów, uczyła się jednak codziennie czegoś nowego, nawet od tak podejrzanych artystów jak Johnatan, beztroski, swobodny i tak niepasujący do poważnych wnętrz Fantasmagorii, że aż interesujący w ramię eleganckich foteli, drogich zapachów i całego tego blichtru. – Przeskalowanie odbędzie się przy pomocy zaklęć? – spytała od razu, rzeczowa i czujna nawet pomimo widocznego na twarzy zmęczenia. – Jeśli tak, czy ewentualne anomalie nie zaszkodzą scenografii? – kontynuowała, jak zawsze szukając luk w planie, które mogłaby wypełnić poczuciem bezpieczeństwa i drogami ewakuacyjnymi. Wolałaby, by tygodnie ciężkiej pracy nie poszły na marne, zostawiając po przepięknych malowidłach w najlepszym wypadku jedynie smętne popioły, w najgorszym zaś: inwazję bahanek przejmujących we władanie wnętrza magicznego baletu. Czekała więc na odpowiedź, mrużąc nieco oczy, co nadało im jeszcze mniej przychylnego wyglądu. Specyficznie kontrastującego z subtelną pochwałą działania Bojczuka, ale nie komentowała obopólnej radości, po prostu czekając, aż przejdą do konkretów.
Powinna się spodziewać, że zamiast nich otrzyma rozbudowaną przemowę, meandrująca po płyciznach – a raczej głębiach – malarskiego zacięcia artysty, ale i tak Johnatanowi udało się ją zaskoczyć w pierwszych słowach. Na szczęście nie zdążyła wypowiedzieć zszokowanego słucham, gdy wspomniał o oszustwie. Delikatnie zacisnęła wargi, postanawiając robić to, co czyniła najlepiej – słuchać, wyciągając wnioski dotyczące planów malarza odnośnie scenografii. Początkowa niechęć do metafory użytej przez czarodzieja ustępowała akceptacji, a finalnie: nawet czemuś w rodzaju uznania. Nadrealność, zerwanie z fałszerstwem rzeczywistości, skręcenie w krainę snu, nieskrępowaną żadnymi prawami czy oczekiwaniami. Czyż nie to samo kreowała w Wenus – ułudę? Pobudzenie zmysłów niemożliwe w prawdziwym życiu? Rozkosz doświadczeń, pozbawioną oceniających spojrzeń i przedawnionych już kryteriów moralności? Zamyśliła się głębiej, przenosząc spojrzenie z podnoszącego się z fotela mężczyzny na scenę, tam, gdzie miała zadziać się wspominana przez niego baśń. – A więc granie na emocjach czymś niesprecyzowanym; czymś, czego jeszcze nigdy nie widzieli? – sparafrazowała przydługą opowieść o niepokoju i szaleństwie bodźców, ważąc w sercu potencjalne profity i zagrożenia związane z tak nowatorskim podejściem do baletowej scenografii. Przesadne wystraszenie widzów źle podziałałoby na zaufanie do marki, jaką stała się już la Fantasmagoria, z drugiej zaś strony spoczęcie na laurach również zaszkodziłoby wizerunkowi przybytku nowoczesnego, gwarantującego najlepsze doznania. – Muzyka ma wprawić w drżenie, myślę więc, że scenografia powinna ten efekt nasilać. Ważne, by zachować pewne granice w budzeniu przerażenia, mamy go wystarczająco wiele w wojennej codzienności – wygłosiła w końcu, dając tym samym przyzwolenie na kontynuowanie wizji Johnatana. Delikatne damy mogłyby poczuć się gorzej na widok koszmarnych wizji, lecz zły sen mógł już pobudzić je do refleksji, otworzyć złotą klatkę, w jakiej się znajdowały. – Wariacja na temat anomalii? Zdekonstruowanie lęku na gruncie sztuki, w tańcu? – wtrąciła się w pełną przejęcia historię burzy, mającej zadziać się przed oczami widzów na środku sceny. Perspektywa poruszająca, intrygująca, dająca szerokie pole do popisu, ale nie byłaby sobą, gdyby nie doszukiwała się od razu sprowadzających na ziemię przeciwwskazań. – Czy magiczne błyski scenografii nie zdezorientują tancerek? Co z deszczem – będzie tylko transmutacyjną iluzją, czy faktyczną wodą, mogącą zmniejszyć przyczepność podłoża? - dopytała, nie ruszając się z miejsca. Potrafiła marzyć, potrafiła śmiało śnić, ale jednocześnie twardo stąpać po gruncie rzeczywistości, w której musiała zadbać o całość muzycznego przedsięwzięcia.
Powinna się spodziewać, że zamiast nich otrzyma rozbudowaną przemowę, meandrująca po płyciznach – a raczej głębiach – malarskiego zacięcia artysty, ale i tak Johnatanowi udało się ją zaskoczyć w pierwszych słowach. Na szczęście nie zdążyła wypowiedzieć zszokowanego słucham, gdy wspomniał o oszustwie. Delikatnie zacisnęła wargi, postanawiając robić to, co czyniła najlepiej – słuchać, wyciągając wnioski dotyczące planów malarza odnośnie scenografii. Początkowa niechęć do metafory użytej przez czarodzieja ustępowała akceptacji, a finalnie: nawet czemuś w rodzaju uznania. Nadrealność, zerwanie z fałszerstwem rzeczywistości, skręcenie w krainę snu, nieskrępowaną żadnymi prawami czy oczekiwaniami. Czyż nie to samo kreowała w Wenus – ułudę? Pobudzenie zmysłów niemożliwe w prawdziwym życiu? Rozkosz doświadczeń, pozbawioną oceniających spojrzeń i przedawnionych już kryteriów moralności? Zamyśliła się głębiej, przenosząc spojrzenie z podnoszącego się z fotela mężczyzny na scenę, tam, gdzie miała zadziać się wspominana przez niego baśń. – A więc granie na emocjach czymś niesprecyzowanym; czymś, czego jeszcze nigdy nie widzieli? – sparafrazowała przydługą opowieść o niepokoju i szaleństwie bodźców, ważąc w sercu potencjalne profity i zagrożenia związane z tak nowatorskim podejściem do baletowej scenografii. Przesadne wystraszenie widzów źle podziałałoby na zaufanie do marki, jaką stała się już la Fantasmagoria, z drugiej zaś strony spoczęcie na laurach również zaszkodziłoby wizerunkowi przybytku nowoczesnego, gwarantującego najlepsze doznania. – Muzyka ma wprawić w drżenie, myślę więc, że scenografia powinna ten efekt nasilać. Ważne, by zachować pewne granice w budzeniu przerażenia, mamy go wystarczająco wiele w wojennej codzienności – wygłosiła w końcu, dając tym samym przyzwolenie na kontynuowanie wizji Johnatana. Delikatne damy mogłyby poczuć się gorzej na widok koszmarnych wizji, lecz zły sen mógł już pobudzić je do refleksji, otworzyć złotą klatkę, w jakiej się znajdowały. – Wariacja na temat anomalii? Zdekonstruowanie lęku na gruncie sztuki, w tańcu? – wtrąciła się w pełną przejęcia historię burzy, mającej zadziać się przed oczami widzów na środku sceny. Perspektywa poruszająca, intrygująca, dająca szerokie pole do popisu, ale nie byłaby sobą, gdyby nie doszukiwała się od razu sprowadzających na ziemię przeciwwskazań. – Czy magiczne błyski scenografii nie zdezorientują tancerek? Co z deszczem – będzie tylko transmutacyjną iluzją, czy faktyczną wodą, mogącą zmniejszyć przyczepność podłoża? - dopytała, nie ruszając się z miejsca. Potrafiła marzyć, potrafiła śmiało śnić, ale jednocześnie twardo stąpać po gruncie rzeczywistości, w której musiała zadbać o całość muzycznego przedsięwzięcia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Boczna scena
Szybka odpowiedź