Łaźnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łaźnia
Miejsce odpoczynku i rozluźnienia znajduje się w najdalszej części domu a ozdobione mglistymi czarami szyby osłaniają wnętrze przed zbyt intensywnym światłem słonecznym, sprawiając, że w środku zawsze panuje łagodny półmrok, rozświetlony lewitującymi wzdłuż ścian świecami. Szmaragdowe płytki, z wiodącymi, delikatnymi motywami wodnych kwiatów, zdobią ściany i podłogi przestronnej łaźni. Daleko jej do pałacowych rozmiarów rzymskich basenów, ale z pewnością gwarantuje odpoczywającym tu osobom komfortowe warunki. I spokój, pomieszczenie jest wyciszone, nie gra tutaj magiczna muzyka - słychać jedynie szum morza i fal, uderzających o niedalekie klify.
Pośrodku znajduje się głęboki basen z gorącą wodą, do którego prowadzą wygodne schodki, służące także jako siedziska. Z jednej ze ścian, z marmurowego podwyższenia, tryska fontanna w formie wodospadu, pozwalająca obmyć ciało świeżym, chłodniejszym strumieniem. Umieszczone w boku niecki złote kurki umożliwiają dolanie do wanny wonnych olejków, a zdobiona balustrada bywa pomocna przy wydostaniu się na brzeg - łaźnię bez wątpienia opuszcza się niechętnie, jest idealnym miejscem do relaksu. Niezależnie do warunków pogodowych, powietrze łaźni zawsze wita wchodzących wręcz tropikalnym gorącem.
Pośrodku znajduje się głęboki basen z gorącą wodą, do którego prowadzą wygodne schodki, służące także jako siedziska. Z jednej ze ścian, z marmurowego podwyższenia, tryska fontanna w formie wodospadu, pozwalająca obmyć ciało świeżym, chłodniejszym strumieniem. Umieszczone w boku niecki złote kurki umożliwiają dolanie do wanny wonnych olejków, a zdobiona balustrada bywa pomocna przy wydostaniu się na brzeg - łaźnię bez wątpienia opuszcza się niechętnie, jest idealnym miejscem do relaksu. Niezależnie do warunków pogodowych, powietrze łaźni zawsze wita wchodzących wręcz tropikalnym gorącem.
Aż skuliła się, słysząc ostry, kpiący ton: nawet przez sekundę nie pomyślała, by naprawdę mógł przyznać jej rację, ochłonąć i zrozumieć to, co w oczywisty sposób mu niegdyś wytłumaczyła. Raz rozpalony ogień zazdrości nie dogasał, a gdy próbowała go okiełznać, niezależnie, czy próbą postawienia własnych warunków czy służalczą pokorą, w efekcie otrzymywała wybuchy kolejnych płomieni, pożerających ją żywcem. Rzucał ją na stos własnych uczuć, z bezpiecznego dystansu obserwując skwierczącą skórę i potworny ból, skazując na cierpienia, od których nie było ucieczki. Każda droga, jaką złudnie jej oferował, kończyła się ślepym zaułkiem. Nie zapominał, nie wybaczał, nie słuchał wyjaśnień; nie dostrzegał niesprawiedliwości i w swym uporze i władzy absolutnej, jaką nad nią przejął, zduszał w niej resztki jej przebłysków. Wzbudzając poczucie winy i karząc srogo za coś, co miało przynieść im obydwojgu ulgę, wolność od pożerającej ich żywcem zależności. Jeszcze kilka tygodni temu byłaby w stanie buntowniczo unieść głowę, wbić paznokcie w jego ciało, walczyć z nim aż do krwi w obronie własnej godności, w pędzie ku pokazaniu mu prawdy, ale nie należała już do siebie. Nie kierowała własnymi działaniami; czuła jedynie panikę i ból; niezgodę na to, co jej robił, tak mocną, że pokręciła gwałtownie głową, zagryzając wargi aż do krwi. Słuchanie o Valhakisie rozjątrzało dawno zagojoną ranę, rozlewającą się trującą żółcią na zadawane jej nowe rozcięcia, prowadzone z lodowatą precyzją przez jego kolejne słowa. Umiejętnie wzbudzające w niej panikę perfekcjonistki; nie była najlepsza, zawiodła go, popełniała błędy.
- Przestań – syknęła, nie mogąc powstrzymać odruchu obronnego; nie była w stanie słuchać kolejnych obelg, narastających z każdym kolejnym, z pozoru jedynie uprzejmie zainteresowanym, pytaniem. – Przestań – wyartykułowała ponownie, widocznie drżąc na całym ciele, jak w gorączce, uciekając wzrokiem, z całych sił starając się przekręcić głowę w bok, odseparować się od pogardliwego spojrzenia kurtyną czarnych włosów, wydrzeć dla siebie choć sekundę głębszego oddechu. To wszystko należało do przeszłości, o której wspominał – a którą, zaprzeczając samemu sobie, wskrzeszał do postaci zohydzonego, pokrytego liszajami widma, zarażającego ją zgnilizną i nieposłuszeństwem. Szarpnęła się na tej krótkiej uwięzi, nie chciała, by widział ją słabą, zwłaszcza przed tym, co czekało ich za kilka godzin. Azkaban wydawał się jednak dziwnie abstrakcyjny i jednocześnie bliski, ważny; gdyby nie niemalże zwierzęcy strach, jaki ogarniał ją na tę myśl, nie rozsypałaby się tak szybko, tak doszczętnie. Brak barier i czegokolwiek do stracenia pozbawiał ją instynktu samozachowawczego i ochrony, ułatwiając Rosierowi sięgnięcie szorstkimi dłońmi prosto do serca, by wykręcić je, zmiażdżyć, wyszarpać, obserwując żałosną agonię.
- Przestań wypominać mi przeszłość, której nie mogę i nie potrafię zmienić, przestań mnie obrażać za coś, co musiałam robić, by przetrwać – i co w końcu doprowadziło mnie do ciebie – mówiła dalej, rozgoryczona, nie kryjąc bólu, dźwięczącego w każdej rozchwianej sylabie. Gdyby nie to, gdzie się znalazła i co robiła, nigdy nie zwróciłby na nią uwagi; nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Bawił się nią, wykorzystywał jak każdą z licznych kochanek i dziwek, od zawsze była jedną z wielu – i tylko dzięki swojemu uporowi, talentowi i oddaniu zasłużyła na jego łaskę. Brak złudzeń co do początków ich relacji jeszcze mocniej rozdzierał ją wewnętrznie; wiedział, jak wiele ją to kosztowało, ale wykorzystywał swą władzę do torturowania jej. Coś gorącego napłynęło do jej oczu, obcego i niewygodnego, łaskoczącego; dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to łzy sklejają jej rzęsy i spływają wzdłuż policzków, łącząc się ze strumykami czystej wody. Nie płakała od lat, a przy nim, jeszcze nigdy wcześniej nie brzmiała w ten sposób, całe opanowanie, którym mistrzowsko wkładała nawet w sytuacjach krytycznych, nawet w Wenus, nawet w obliczu najmroczniejszych zaklęć, rozprysło się niczym szkło, raniąc jedynak wyłącznie ją samą. Zapadło się do środka, tnąc napięte do granic możliwości postronki nerwów, zrywając wstęgi gorsetu utrzymującego ją w dumnym pionie. – Przestań traktować mnie jak niewdzięczną kurwę, która tylko czeka na twoją nieuwagę, by oddać się komuś jeszcze – dodała już słabiej, bardzo niewyraźnie, na granicy głosu drżącego od szlochu – i wystraszyła się tego brzmienia, mnąc w ustach następne słowa, chcące wylać się z niej nieskrępowanym wodospadem. Zaufał jej we wszystkim, co było dla niego najważniejsze, z życiem, z pozycją, z rodziną, pozwolił jej zostać w Białej Willi nawet kosztem niezadowolenia sióstr, które kochał mocniej niż samego siebie. Gardło ściskało się jej coraz bardziej, nie wiedziała, czy z powodu jego dłoni, ciągle utrzymującej ją na uwięzi, czy z trudem tłumionego płaczu. – Nie jestem taka – wychrypiała jeszcze; nie była niewdzięczna, nie była dziwką, nie była Orchideą, nie była Miu, nie chciała tych mężczyzn, nie chciała od niego uciekać w ramiona Sauveterre’a – i nie chciała jutro ginąć, z ciężarem dzisiejszego wieczoru na ramionach, w poczuciu wstydu i odrzucenia. Mógł zobaczyć to wszystko w jej oczach, im bardziej próbowała odsunąć się dalej, tym mocniej łzy napływały do jej oczu, upokarzająco parząc w policzki. Zaprzestała w końcu żałosnych prób wyswobodzenia się i stawania na palcach, opadła z sił, a krew z rozgryzionej wargi spływała w dół, rozwodniona i pozbawiona karmazynowego blasku.
- Co mam zrobić, żebyś mi uwierzył? Przynieść ci jego głowę, depcząc solidarność Rycerzy? Zgodzić się na to, żebyś naprawdę przykuł mnie tu łańcuchem, mając całkowitą kontrolę nad tym, co robię? Złożyć ci Wieczystą Przysięgę? – pytała szczerze i pytała w rozżaleniu, cierpieniu, bez kpiny, z rozpaczliwą próbą udowodnienia swej niewinności. Ciepłe łzy skapywały dalej z jej twarzy, sunąc wzdłuż męskich palców i ramienia, drażniąc solą rozoraną własnymi zębami dolną wargę. – Jeśli chcesz, zrobię to – wychrypiała, w ostatnim porywie odwagi spoglądając mu śmiało w oczy, świadoma, że nie może rozebrać jej bardziej, że widzi ją teraz całą, nagą, że widzi bluszcz, oplatający jej serce, sznurki wolnej woli, owinięte wokół jego dłoni. Ponownie: nie miała już nic do stracenia, oddała mu całą siebie, pozwoliła mu zdeptać wszelkie granice, a jutro – być może odda i życie w imię sprawy, której obydwoje się poświęcili. Oddychała szybko, płytko, widząc zmiany na jego twarzy, surowość, nieustępliwość, już nie grę, nie wymyślne tortury, a konkretne żądanie. Sadystyczny rozkaz, rozdzierający ją na pół, obdzierający z ochłapów szacunku do samej siebie, zmuszający do przeprosin i ukorzenia się. Jeśli to miała być ostateczna cena za ich wspólne tygodnie, za szczęście, w jakim rozsmakowała się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, była gotowa ją zapłacić.
- To już się więcej nie powtórzy, sir – powtórzyła cicho, lecz wyraźnie artykułując każdą głoskę, pozwalając mu szarpnąć się bliżej. Ciało drżało, piersi unosiły w szybszym, nierównym oddechu, łzy powoli zasychały na bladej twarzy. Spojrzała mu w oczy po raz ostatni, po czym przymknęła powieki, długie czarne rzęsy zlepione łzami; chciała, by pozwolił jej odejść, dał jej przecierpieć ostatnią noc, zwinąć się w kłębek, stłumić łkanie w poduszce, pożegnać się z tym, co zaczynała nazywać domem. To już się więcej nie powtórzy: bo nie zniosłaby kolejnych cierpień, bo bała się jego gniewu – i kochała go na tyle mocno, by zgubić samą siebie. Bo jutro mogli już nie żyć, z wspomnieniem ostatniej, bolesnej rozmowy, wypalonej na wieczność pod powiekami. – Wybacz mi zawód, który ci sprawiłam – dodała głucho, z trudem, a każde słowo piekło ją żywym ogniem, wyciskając z oczu kolejne łzy: niesprawiedliwości i pokory, żałoby i odrzucenia; emocji, których się bała, a które przejęły nad nią kontrolę, zamieniając ją z kogoś silnego w słaby strzęp siebie sprzed zaledwie kilku godzin, gdy rzucała śmiertelne zaklęcie niewybaczalne, pełna chwały i potęgi. To nie było już istotne, poddawała się jego silnej dłoni, odliczając sekundy do momentu, w jakim odtrąci ją całkowicie, pozostawiając samą – w tą najdłuższą, ostatnią, pełną koszmarów noc.
- Przestań – syknęła, nie mogąc powstrzymać odruchu obronnego; nie była w stanie słuchać kolejnych obelg, narastających z każdym kolejnym, z pozoru jedynie uprzejmie zainteresowanym, pytaniem. – Przestań – wyartykułowała ponownie, widocznie drżąc na całym ciele, jak w gorączce, uciekając wzrokiem, z całych sił starając się przekręcić głowę w bok, odseparować się od pogardliwego spojrzenia kurtyną czarnych włosów, wydrzeć dla siebie choć sekundę głębszego oddechu. To wszystko należało do przeszłości, o której wspominał – a którą, zaprzeczając samemu sobie, wskrzeszał do postaci zohydzonego, pokrytego liszajami widma, zarażającego ją zgnilizną i nieposłuszeństwem. Szarpnęła się na tej krótkiej uwięzi, nie chciała, by widział ją słabą, zwłaszcza przed tym, co czekało ich za kilka godzin. Azkaban wydawał się jednak dziwnie abstrakcyjny i jednocześnie bliski, ważny; gdyby nie niemalże zwierzęcy strach, jaki ogarniał ją na tę myśl, nie rozsypałaby się tak szybko, tak doszczętnie. Brak barier i czegokolwiek do stracenia pozbawiał ją instynktu samozachowawczego i ochrony, ułatwiając Rosierowi sięgnięcie szorstkimi dłońmi prosto do serca, by wykręcić je, zmiażdżyć, wyszarpać, obserwując żałosną agonię.
- Przestań wypominać mi przeszłość, której nie mogę i nie potrafię zmienić, przestań mnie obrażać za coś, co musiałam robić, by przetrwać – i co w końcu doprowadziło mnie do ciebie – mówiła dalej, rozgoryczona, nie kryjąc bólu, dźwięczącego w każdej rozchwianej sylabie. Gdyby nie to, gdzie się znalazła i co robiła, nigdy nie zwróciłby na nią uwagi; nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Bawił się nią, wykorzystywał jak każdą z licznych kochanek i dziwek, od zawsze była jedną z wielu – i tylko dzięki swojemu uporowi, talentowi i oddaniu zasłużyła na jego łaskę. Brak złudzeń co do początków ich relacji jeszcze mocniej rozdzierał ją wewnętrznie; wiedział, jak wiele ją to kosztowało, ale wykorzystywał swą władzę do torturowania jej. Coś gorącego napłynęło do jej oczu, obcego i niewygodnego, łaskoczącego; dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to łzy sklejają jej rzęsy i spływają wzdłuż policzków, łącząc się ze strumykami czystej wody. Nie płakała od lat, a przy nim, jeszcze nigdy wcześniej nie brzmiała w ten sposób, całe opanowanie, którym mistrzowsko wkładała nawet w sytuacjach krytycznych, nawet w Wenus, nawet w obliczu najmroczniejszych zaklęć, rozprysło się niczym szkło, raniąc jedynak wyłącznie ją samą. Zapadło się do środka, tnąc napięte do granic możliwości postronki nerwów, zrywając wstęgi gorsetu utrzymującego ją w dumnym pionie. – Przestań traktować mnie jak niewdzięczną kurwę, która tylko czeka na twoją nieuwagę, by oddać się komuś jeszcze – dodała już słabiej, bardzo niewyraźnie, na granicy głosu drżącego od szlochu – i wystraszyła się tego brzmienia, mnąc w ustach następne słowa, chcące wylać się z niej nieskrępowanym wodospadem. Zaufał jej we wszystkim, co było dla niego najważniejsze, z życiem, z pozycją, z rodziną, pozwolił jej zostać w Białej Willi nawet kosztem niezadowolenia sióstr, które kochał mocniej niż samego siebie. Gardło ściskało się jej coraz bardziej, nie wiedziała, czy z powodu jego dłoni, ciągle utrzymującej ją na uwięzi, czy z trudem tłumionego płaczu. – Nie jestem taka – wychrypiała jeszcze; nie była niewdzięczna, nie była dziwką, nie była Orchideą, nie była Miu, nie chciała tych mężczyzn, nie chciała od niego uciekać w ramiona Sauveterre’a – i nie chciała jutro ginąć, z ciężarem dzisiejszego wieczoru na ramionach, w poczuciu wstydu i odrzucenia. Mógł zobaczyć to wszystko w jej oczach, im bardziej próbowała odsunąć się dalej, tym mocniej łzy napływały do jej oczu, upokarzająco parząc w policzki. Zaprzestała w końcu żałosnych prób wyswobodzenia się i stawania na palcach, opadła z sił, a krew z rozgryzionej wargi spływała w dół, rozwodniona i pozbawiona karmazynowego blasku.
- Co mam zrobić, żebyś mi uwierzył? Przynieść ci jego głowę, depcząc solidarność Rycerzy? Zgodzić się na to, żebyś naprawdę przykuł mnie tu łańcuchem, mając całkowitą kontrolę nad tym, co robię? Złożyć ci Wieczystą Przysięgę? – pytała szczerze i pytała w rozżaleniu, cierpieniu, bez kpiny, z rozpaczliwą próbą udowodnienia swej niewinności. Ciepłe łzy skapywały dalej z jej twarzy, sunąc wzdłuż męskich palców i ramienia, drażniąc solą rozoraną własnymi zębami dolną wargę. – Jeśli chcesz, zrobię to – wychrypiała, w ostatnim porywie odwagi spoglądając mu śmiało w oczy, świadoma, że nie może rozebrać jej bardziej, że widzi ją teraz całą, nagą, że widzi bluszcz, oplatający jej serce, sznurki wolnej woli, owinięte wokół jego dłoni. Ponownie: nie miała już nic do stracenia, oddała mu całą siebie, pozwoliła mu zdeptać wszelkie granice, a jutro – być może odda i życie w imię sprawy, której obydwoje się poświęcili. Oddychała szybko, płytko, widząc zmiany na jego twarzy, surowość, nieustępliwość, już nie grę, nie wymyślne tortury, a konkretne żądanie. Sadystyczny rozkaz, rozdzierający ją na pół, obdzierający z ochłapów szacunku do samej siebie, zmuszający do przeprosin i ukorzenia się. Jeśli to miała być ostateczna cena za ich wspólne tygodnie, za szczęście, w jakim rozsmakowała się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, była gotowa ją zapłacić.
- To już się więcej nie powtórzy, sir – powtórzyła cicho, lecz wyraźnie artykułując każdą głoskę, pozwalając mu szarpnąć się bliżej. Ciało drżało, piersi unosiły w szybszym, nierównym oddechu, łzy powoli zasychały na bladej twarzy. Spojrzała mu w oczy po raz ostatni, po czym przymknęła powieki, długie czarne rzęsy zlepione łzami; chciała, by pozwolił jej odejść, dał jej przecierpieć ostatnią noc, zwinąć się w kłębek, stłumić łkanie w poduszce, pożegnać się z tym, co zaczynała nazywać domem. To już się więcej nie powtórzy: bo nie zniosłaby kolejnych cierpień, bo bała się jego gniewu – i kochała go na tyle mocno, by zgubić samą siebie. Bo jutro mogli już nie żyć, z wspomnieniem ostatniej, bolesnej rozmowy, wypalonej na wieczność pod powiekami. – Wybacz mi zawód, który ci sprawiłam – dodała głucho, z trudem, a każde słowo piekło ją żywym ogniem, wyciskając z oczu kolejne łzy: niesprawiedliwości i pokory, żałoby i odrzucenia; emocji, których się bała, a które przejęły nad nią kontrolę, zamieniając ją z kogoś silnego w słaby strzęp siebie sprzed zaledwie kilku godzin, gdy rzucała śmiertelne zaklęcie niewybaczalne, pełna chwały i potęgi. To nie było już istotne, poddawała się jego silnej dłoni, odliczając sekundy do momentu, w jakim odtrąci ją całkowicie, pozostawiając samą – w tą najdłuższą, ostatnią, pełną koszmarów noc.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Patrzył na nią z dziwnym spokojem, kiedy dobiegały go jej syki, nie zrobiły na nim one większego wrażenia, nie przestał, nie złagodniał - czekał na jej reakcję, licząc na to, że wreszcie pęknie, skruszeje i podda się jego słowom bezwolnie, jak zawsze dotychczas, miał nad nią władzę, bo była mu oddana, bo zależało jej, żeby być najlepszą, bo chciała przy nim być, bo go kochała, a ta władza, osłodzona goryczą łączącej ich relację, dawała poczucie niepowtarzalnej rozkoszy. Trzymał ją mocno, nie chcąc dać jej odejść; zamierzał ją skonfrontować ze wszystkim, co zrobiła, bo tylko dostrzegając popełnione błędy, mogła ustrzec się przed kolejnymi popełnianymi. Tylko, kiedy pokazywał jej, że obranie złej drogi miało swoje konsekwencje, była w stanie zrozumieć, że to nie była droga, którą obrać powinna. Dostrzegała dobre strony w swojej obrzydliwej przyszłości - jedną, tą, która doprowadziła ją do niego - bo to on był najlepszym, co ją spotkało. Wiedział, że nie, był jej bardziej katem, który odciął od ostatnich przebłysków człowieczeństwa, ale to nie miało żadnego znaczenia, chciał posiąść ją w pełni, nie tylko jej ciało, ale - przede wszystkim - psychikę, która zagwarantuję mu jej wierność i bezgraniczne oddanie, dzięki której zdarzenia takie jak to, o którym wspomniał, naprawdę odejdą do przeszłości. Ból, który uciekał z każdego wypowiadanego przez nią słowa brzmiał jak słodka melodia, zrób to, Deirdre, wyrzuć z siebie wszystko, co cię rani, wykrzycz to, wykrzycz to, czemu sama jesteś winna i nigdy, ale to nigdy do tego nie wracaj. Deirdre była dobrą aktorką, w odegraniu przedstawienia, które właśnie toczyło się przed jego oczami, nie miałaby żadnego interesu - a jeśli robiłaby to po to, by uśpić jego czujność, to zapominała, że kłamstwo powtarzane po tysiąckroć stawało się prawdą. Pojawiły się łzy - czy potrafiła je udawać? Z pewnością tak, ale czy chciałaby je udawać przed nim? Nie była kobietą, która chciała być postrzegana jako słaba, nie przed nim, ale słabości miała, a tą największą był on sam. Walka z uczuciami była najkrwawszą z wojen, nie bał się własnych emocji, bo wiedział, że tkwiła w nich ogromna siła - siła, którą mógł ją omotać, zdławić, dodać sił i ich odjąć, kiedy tylko tego pragnął, osaczyć, upolować, przejąć, zabrać jaką własną, martwą, sponiewieraną i odrodzoną na nowo wyłącznie według jego woli. Mógł ją kształtować jak chciał, a ona zrobi wszystko, by przyjąć wybrany przez niego kształt najlepiej, jak potrafiła - a potrafiła wiele. Uważnie śledził wzrokiem błyszczący ślad, jaki pozostawiła po sobie pierwsza łza, z zachwytem, z zadowoleniem, z przepełnionym fascynacją niedowierzaniem, które jednak dławił, nie chcąc przerywać tej porywającej pokuty, rachunku sumienia, oczyszczenia, przez które przechodziła, krok po kroku pokonując kolejne etapy przyznania się do winy. Jesteś winna, Deirdre, zawiodłaś mnie, a tak wiele ci dałem: zrobiłaś bardzo źle. Nie traktowałby jej w taki sposób, gdyby nie dała mu ku temu powodów, teraz już o tym wiedziała, teraz - powoli - przyjmowała to do wiadomości. Nie była taka, z pewnością nie, była dzisiaj przed nim naga, bardziej, niż kiedykolwiek - bo o to z twarzy Miu opadła kolejna maska, czuł, że już jedna z ostatnich, a może nawet ta ostatnia. W końcu Deirdre opadła bez sił, napięte mięśnie jego ręki rozluźniły się nieco, ale wciąż ją trzymał - póki nie powiedziała wszystkiego, co powiedzieć miała. Jego spojrzenie rozbłysnęło i zastygło, kiedy wspomniała o wieczystej przysiędze - czy miał nad nią aż taką władzę? Jej słowa łechtały jego ego, kusiły, wprowadzały w euforię, której jednak nie mógł dać po sobie poznać, rzeźbił ją od dawna, znał każdy jej kruchszy punkt, jej formę, jej surowiec, nie musiał znać jej historii, by znać ją naprawdę - dlatego z taką łatwością poruszał się po mapie jej słabości. Kiedy rzeźba była niegotowa, jej twórca musiał czasem jej fragment ułamać lub rozbić, by wykonać go na nowo - właśnie to czynił z nią w tym momencie, zastępując dawne uchybienie na nowo perfekcją. Powtórzyła swoje słowa głośniej, prosząc o wybaczenie, a jego ostry, surowy wyraz rozproszył się w uśmiechu, z jakim przyglądał się jej twarzy, zakrwawionej, zmęczonej, mokrej, błyszczącej i napuchniętej od łez, jak po długim, męczącym boju - poniekąd tak przecież było.
Odjął dłoń od jej twarzy, ukradkiem jedynie zerkając na pozostawione po jego uścisku sine ślady; nie wypuścił jej jednak, przeniósł dłoń na jej lewe ramię, wypuściwszy z ust ostatni kłąb dymu - wyrzucając niedopałek we wprawione jego ruchem kołyszące się fale, gdzie dogasł z cichym sykiem. Przyciągnął ją do siebie bliżej, wolną dłonią sięgając jej tali, zakleszczając ją w silnej klatce ramion. - Nie potrzebuję łańcucha, żeby mieć nad tobą kontrolę - wyjaśnił cierpliwie, bardziej sobie, niż jej, bo właśnie mu pokazała, jak bardzo było to prawdą. - Nigdy nie zdepczesz solidarności rycerzy - dodał bez zawahania, bo choć robił z nią co chciał, to nigdy nie zrobiłby niczego sprzecznie z wolą Czarnego Pana, ani samemu, ani jej rękoma. - Złożysz mi przysięgę, później - Potrzebowali świadka, w tym momencie nie było go między nimi - a on nie zamierzał go teraz szukać. Propozycję Deirdre zamierzał przyjąć, lubując się w nieograniczonej władzy nad swoją kochanką, nie interesowało go, czy wypowiedziała te słowa z namysłem, czy bez: wystarczyło, że je wypowiedziała. Czuła wstyd, ból i żal, rozgoryczenie, być może bezradność, płakała, być może ze strachu. Fascynowało go, że potrafił do tego doprowadzić - tak jak fascynowało go, że była na to podatna. W zamyśleniu pogładził jej plecy, jak w czułym, romantycznym uścisku, składając na jej czole protekcjonalny pocałunek. Przesunął dłoń, z jej ramienia, na szyję, bok twarzy, zroszone krwią usta, która przetarł kciukiem, mieszając metaliczną krew ze słonym śladem łez na jej twarzy, następnie odsuwając z twarzy czarne kosmyki wilgotnych włosów. - Nie zawiedziesz mnie nigdy więcej - dodał z przekonaniem, jakby na potwierdzenie jej słów, ucinając temat, tej nocy mieli przecież inne zmartwienia: nazajutrz miała odbyć się ich samobójcza misja, wyprawa do Azkabanu, nie zapominał o niej - a Deirdre była już na nią gotowa, przepełniona żałością, z roztrzaskanymi pragnieniami, będzie o tym jutro pamiętała - był tego pewien.
- To nasza ostatnia noc, Deirdre - szepnął, ledwie dosłyszalnie, pochylając głowę niżej, otulając tymi słowy jej mokre od pary ucho; sięgając zębami jej karku, lewa ręka uchwyciła jej szyję, zbyt mocno, prawa wciąż trzymała plecy, przyciągając ją ku sobie mocniej, ciało przy ciele, ciepło przy ciepło, czuł jej pierś, zbyt mocne bicie serca, na krótką, intymną chwilę przeznaczoną tylko dla nich dwojga, w ułamek sekundy później gwałtownie zamienił się z nią miejscem, uderzając nią o ścianę basenu - choć woda to uderzenie asekurowała, rozlewając się przy brzegu obfitą, wonną parą. Uchwycił jej ramiona, wyginając je w tył, wywijając na brzeg górną część jej tułowia, w bolesnym przegięciu, zbyt mocno, na krótko zawieszając się nad jej ciałem - chłonąc spragnionym spojrzeniem jej najmocniej wyeksponowaną pierś, szyję, nie dostrzegając już twarzy, z rozmazaną na niej krwią i łzą. Po uśmiechu na jego twarzy nie pozostał żaden ślad, w jego źrenicy iskrzyło coś drapieżnego i podłego, ogień, wzniecony oliwą jej wyznań, twarz równie surowa, co wtedy, kiedy domagał się powtórzenia słów. - Krzycz - szepnął, krzycz z bólu i rozpaczy, ze strachu i z rozkoszy, z żalu i złości. Szepnął, wgryzając się w jej pierś, bo w ogniu najlepiej jest spłonąć, bo szatańska pożoga była niczym przy tej namiętności, bo jej pragnął, bardziej, niż potrafił to sobie uzmysłowić.
Odjął dłoń od jej twarzy, ukradkiem jedynie zerkając na pozostawione po jego uścisku sine ślady; nie wypuścił jej jednak, przeniósł dłoń na jej lewe ramię, wypuściwszy z ust ostatni kłąb dymu - wyrzucając niedopałek we wprawione jego ruchem kołyszące się fale, gdzie dogasł z cichym sykiem. Przyciągnął ją do siebie bliżej, wolną dłonią sięgając jej tali, zakleszczając ją w silnej klatce ramion. - Nie potrzebuję łańcucha, żeby mieć nad tobą kontrolę - wyjaśnił cierpliwie, bardziej sobie, niż jej, bo właśnie mu pokazała, jak bardzo było to prawdą. - Nigdy nie zdepczesz solidarności rycerzy - dodał bez zawahania, bo choć robił z nią co chciał, to nigdy nie zrobiłby niczego sprzecznie z wolą Czarnego Pana, ani samemu, ani jej rękoma. - Złożysz mi przysięgę, później - Potrzebowali świadka, w tym momencie nie było go między nimi - a on nie zamierzał go teraz szukać. Propozycję Deirdre zamierzał przyjąć, lubując się w nieograniczonej władzy nad swoją kochanką, nie interesowało go, czy wypowiedziała te słowa z namysłem, czy bez: wystarczyło, że je wypowiedziała. Czuła wstyd, ból i żal, rozgoryczenie, być może bezradność, płakała, być może ze strachu. Fascynowało go, że potrafił do tego doprowadzić - tak jak fascynowało go, że była na to podatna. W zamyśleniu pogładził jej plecy, jak w czułym, romantycznym uścisku, składając na jej czole protekcjonalny pocałunek. Przesunął dłoń, z jej ramienia, na szyję, bok twarzy, zroszone krwią usta, która przetarł kciukiem, mieszając metaliczną krew ze słonym śladem łez na jej twarzy, następnie odsuwając z twarzy czarne kosmyki wilgotnych włosów. - Nie zawiedziesz mnie nigdy więcej - dodał z przekonaniem, jakby na potwierdzenie jej słów, ucinając temat, tej nocy mieli przecież inne zmartwienia: nazajutrz miała odbyć się ich samobójcza misja, wyprawa do Azkabanu, nie zapominał o niej - a Deirdre była już na nią gotowa, przepełniona żałością, z roztrzaskanymi pragnieniami, będzie o tym jutro pamiętała - był tego pewien.
- To nasza ostatnia noc, Deirdre - szepnął, ledwie dosłyszalnie, pochylając głowę niżej, otulając tymi słowy jej mokre od pary ucho; sięgając zębami jej karku, lewa ręka uchwyciła jej szyję, zbyt mocno, prawa wciąż trzymała plecy, przyciągając ją ku sobie mocniej, ciało przy ciele, ciepło przy ciepło, czuł jej pierś, zbyt mocne bicie serca, na krótką, intymną chwilę przeznaczoną tylko dla nich dwojga, w ułamek sekundy później gwałtownie zamienił się z nią miejscem, uderzając nią o ścianę basenu - choć woda to uderzenie asekurowała, rozlewając się przy brzegu obfitą, wonną parą. Uchwycił jej ramiona, wyginając je w tył, wywijając na brzeg górną część jej tułowia, w bolesnym przegięciu, zbyt mocno, na krótko zawieszając się nad jej ciałem - chłonąc spragnionym spojrzeniem jej najmocniej wyeksponowaną pierś, szyję, nie dostrzegając już twarzy, z rozmazaną na niej krwią i łzą. Po uśmiechu na jego twarzy nie pozostał żaden ślad, w jego źrenicy iskrzyło coś drapieżnego i podłego, ogień, wzniecony oliwą jej wyznań, twarz równie surowa, co wtedy, kiedy domagał się powtórzenia słów. - Krzycz - szepnął, krzycz z bólu i rozpaczy, ze strachu i z rozkoszy, z żalu i złości. Szepnął, wgryzając się w jej pierś, bo w ogniu najlepiej jest spłonąć, bo szatańska pożoga była niczym przy tej namiętności, bo jej pragnął, bardziej, niż potrafił to sobie uzmysłowić.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zdawało się, że w końcu ją usłuchał - cisza, która zapadła między nimi po rozpaczliwym wywodzie, bolała jednak równie mocno co kolejne napastliwe słowa. Milczenie rozpościerało makabryczną przestrzeń dla masochistycznej wiwisekcji, analizy niewypowiedzianego cierpienia, spływającego po jej ciele nie krwią a łzami. Zauważył ją, w końcu: i czyż nie tego skrycie pragnęła, chcąc, by zainteresował się czymś więcej, poza szarpaną cielesnością? By dociekał, pytał, pełen emocji i poświęcający jej pełnię uwagi, nieodrywający od niej wzroku nie z powodu wyzywającej nagości lub niemoralnych praktyk, a szczerze wkraczający w nią, jej przeszłość, myśli, decyzję. Po raz kolejny popełniała ten sam błąd, a czcze, ckliwe marzenia rozsypywały się w szary proch, zabarwiający rzeczywistość gorzkim ziarnem, utrudniającym odnalezienie się w ślepym zaułku naiwnych pragnień. Zainteresowanie Rosiera przyniosło nie ulgę a upokorzenie, otwierając jednocześnie wszelkie tamy, puszczające pod wpływem wzbierających emocji. Poczucia niesprawiedliwości, szczenięcego przerażenia, irracjonalnej żałości; miotała się pomiędzy nimi, zawstydzona i upokorzona do głębi, bardziej niż wtedy, gdy uderzył ją po raz pierwszy, bardziej niż gdy rzucał ją na potłuczone szkło, bardziej niż gdy taksował ją wzrokiem z góry, gdy czołgała się ku niemu, obdarta z dumy. Płacz przerażał; panowała nad własnym ciałem doskonale, hamując pierwotne odruchy, lecz tym razem nie potrafiła stłumić żałosnej reakcji, łzy ciekły pomimo wykorzystania wszelkich sztuczek, gorące, nieubłaganie żłobiące w masce dystansu głębokie rysy. Wiedziała, że pozostaną tam już na zawsze, że Tristan odtworzy je w dowolnym momencie bez problemu, że wykorzysta tę słabość tak, jak to miał w zwyczaju - najpodlej, złowieszczo, skazując ją na niewyobrażalne tortury.
Gdyby nie perspektywa Azkabanu, spanikowałaby, doszczętnie tracąc nad sobą kontrolę, jednakże resztka zdrowego rozsądku broniła się przed absolutną destrukcją. To wszystko - jego okrucieństwo, jej płacz, ich napinająca się więź - mogło nie mieć już jutro znaczenia, mogło zniknąć, rozpłynąć się w lodowatej mgle, w szponach dementorów, w bezkresnej ciemności utraty duszy. Przerażało ją to i napawało niedorzeczną ulgą; to mógł być sen, koszmar, z którego już się nie obudzi, lecz śmierć wydawała się łaskawsza od przeżywania tych tortur na nowo, obserwowania rozpadu, oddawania całej siebie. Drgnęła gwałtownie, gdy przesunął dłonie po jej ciele, przyciągając ją do bliżej, ściśle, tak, że znalazła się cała w jego ramionach, po raz pierwszy - w tak czułym geście. Szorstka dłoń przytrzymująca talię, ręką gładząca ramię, głuche dudnienie męskiego serca, odczuwalne jakby we własnej piersi - wzięła głęboki, spazmatyczny oddech, piskliwy i żałosny, zaciskając powieki. Chciała zniknąć, cofnąć wypowiedziane słowa, odepchnąć go i zawalczyć o siebie - ale nie zrobiła tego, nie został w niej nawet gram gniewu, wyparty przez strach. Nigdy nie okazywał jej takich uczuć, nigdy wcześniej nie obejmował ją w taki sposób, nic więc dziwnego, że zamiast rozrzewnienia wywołało to w niej kolejne spięcie. Utopi ją. Przesunie dłoń na głowę, wepchnie pod wodę, przytrzyma tak długo, aż przestanie orać paznokciami jego skórę, aż przestanie oddychać, aż przestanie być nieposłuszna, a potem, z wielkim żalem, wyjdzie z ciągle gorącej wody, pozostawiając po sobie plamę krwi i czerń włosów, okalających siniejące powoli białe ciało. Tylko tak mogła skończyć się ta czułość - przerażona, prawie nie słyszała jego słów, dygocząc silnie w jego ramionach, z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała, z zamkniętymi oczami. Oparła czoło o jego bark, nie mogąc utrzymać karku prosto: czekała tylko na jego następny ruch, gwałtowną zmianę nastroju i pozycji, finał kary, jaką miał jej wymierzyć tuż po ostatnim pocałunku. Protekcjonalnym, wręcz parzącym - gdy tylko musnął ustami jej czoło, zatrzęsła się nerwowo, z całych sił starając się poskromić paniczne odruchy. Nie mógł zrobić jej krzywdy, była przydatna, była Jego, nie śmiałby pozbawić go jedynej śmierciożerczyni, nie tuż przed tak ważną misją. Słowa o przysiędze umknęły jej uwadze, to nie było teraz istotne, zacisnęła powieki mocniej, łzy przestały płynąć: widocznie osiągnęła już dno, pozwalając wciągnąć się jeszcze niżej grząskiej beznadziei. To nasza ostatnia noc. Ostatnia - a więc nie powinna się bać. Ostatnia - a więc wiedział, co ich czeka, nie zapomniał, z premedytacją rozrywał jej wnętrzności, pozostawiając ją słabszą i poturbowaną. Nie potrafiła odnaleźć w tym celu, zebrać myśli, zareagować w jakikolwiek sposób; nawet nie jęknęła, gdy pochwycił ją mocniej, odwracając się i popychając ją na twardą ścianę basenu. Wzięła tylko głuchy, nieco jękliwy oddech, otwierając oczy w momencie, w którym na nią napierał, wyginając ręce, unosząc ją do góry, zakleszczając w niewygodnej pozycji, przyciśniętą do płytek o szorstkich, tłoczonych ornamentach, do krawędzi niecki, do jego bioder, które musiała opleść nogami, by poczuć się choć trochę pewniej, uciekając od niewygodnej pozycji. Nie uśmiechał się, ani kpiąco ani czule, porzucił prowokację, złośliwość okrutnego dziecka, pastwiącego się nad bezbronnym zwierzęciem: w jego źrenicach widziała tylko głód, nieustępliwy i potężny. Rozchyliła usta, nie wiedząc, czy w niemym sprzeciwie czy w żałosnej próbie wyznania mu czegoś jeszcze, wyartykułowania własnego strachu, spytania, czy dzielą go razem, tak jak tę ostatnią noc - i bliskość, którą wykradła kobiecie, którą kochał i której przyrzekł wspólną wieczność. Niezwykle kruchą, za kilkanaście godzin mogli już nie istnieć, za kilkanaście godzin mogło nie zostać z niej już nic, pochłonięta żywcem przez jego rozpaczliwe w swej zaborczości pragnienie. Lśniące w ciemnych oczach, zastąpionych nagle przez widok sufitu, przesłoniętego mdłą mgłą różanego zapachu, niedorzecznego i niepasującego do zaciekłych, bolesnych pchnięć, przyszpilających ją do brzegu, bioder uderzających o biodra, w nieustępliwej furii. Szarpnęła się, zaciskając słone od łez wargi, nie chciała dać mu finalnej satysfakcji, musiała ochronić choć drobną część siebie i własnego sprzeciwu, osłonić choć złudzenie własnej, niespętanej przez niego duszy. A ból - oczyszczał, przywracał przytomność, wyciągał ją z ruchomych piasków własnych obietnic, przesuwał ostrym nożem wzdłuż napuchniętej od krwi tkanki. To była ich ostatnia noc, noc, podczas której oddała mu już wszystko - także krzyk, urwany, zdławiony, wymuszony po dłuższej chwili przez gwałtowniejsze pchnięcie, wygięcie rąk, przygniecenie do płytek; krzyk wściekłości i niezgody: na to, by mieli żegnać się w ten sposób i tak wcześnie, zanim zdołała stać się dla niego prawdziwym, nieskalanym błędami, powodem do dumy, do przynoszenia mu tylko rozkoszy i triumfu. Niknących teraz w gorzkim ostatnim akcie, gdy zaprzestała prób obrony, po raz pierwszy od dawna całkowicie świadoma swych uczuć, przerażenia i rozpaczy, przesłaniających ulgę z bliskości - tym razem będącą nie nagrodą, a karą, odbieranym bezdusznie zadośćuczynieniem.
| ztx2
Gdyby nie perspektywa Azkabanu, spanikowałaby, doszczętnie tracąc nad sobą kontrolę, jednakże resztka zdrowego rozsądku broniła się przed absolutną destrukcją. To wszystko - jego okrucieństwo, jej płacz, ich napinająca się więź - mogło nie mieć już jutro znaczenia, mogło zniknąć, rozpłynąć się w lodowatej mgle, w szponach dementorów, w bezkresnej ciemności utraty duszy. Przerażało ją to i napawało niedorzeczną ulgą; to mógł być sen, koszmar, z którego już się nie obudzi, lecz śmierć wydawała się łaskawsza od przeżywania tych tortur na nowo, obserwowania rozpadu, oddawania całej siebie. Drgnęła gwałtownie, gdy przesunął dłonie po jej ciele, przyciągając ją do bliżej, ściśle, tak, że znalazła się cała w jego ramionach, po raz pierwszy - w tak czułym geście. Szorstka dłoń przytrzymująca talię, ręką gładząca ramię, głuche dudnienie męskiego serca, odczuwalne jakby we własnej piersi - wzięła głęboki, spazmatyczny oddech, piskliwy i żałosny, zaciskając powieki. Chciała zniknąć, cofnąć wypowiedziane słowa, odepchnąć go i zawalczyć o siebie - ale nie zrobiła tego, nie został w niej nawet gram gniewu, wyparty przez strach. Nigdy nie okazywał jej takich uczuć, nigdy wcześniej nie obejmował ją w taki sposób, nic więc dziwnego, że zamiast rozrzewnienia wywołało to w niej kolejne spięcie. Utopi ją. Przesunie dłoń na głowę, wepchnie pod wodę, przytrzyma tak długo, aż przestanie orać paznokciami jego skórę, aż przestanie oddychać, aż przestanie być nieposłuszna, a potem, z wielkim żalem, wyjdzie z ciągle gorącej wody, pozostawiając po sobie plamę krwi i czerń włosów, okalających siniejące powoli białe ciało. Tylko tak mogła skończyć się ta czułość - przerażona, prawie nie słyszała jego słów, dygocząc silnie w jego ramionach, z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała, z zamkniętymi oczami. Oparła czoło o jego bark, nie mogąc utrzymać karku prosto: czekała tylko na jego następny ruch, gwałtowną zmianę nastroju i pozycji, finał kary, jaką miał jej wymierzyć tuż po ostatnim pocałunku. Protekcjonalnym, wręcz parzącym - gdy tylko musnął ustami jej czoło, zatrzęsła się nerwowo, z całych sił starając się poskromić paniczne odruchy. Nie mógł zrobić jej krzywdy, była przydatna, była Jego, nie śmiałby pozbawić go jedynej śmierciożerczyni, nie tuż przed tak ważną misją. Słowa o przysiędze umknęły jej uwadze, to nie było teraz istotne, zacisnęła powieki mocniej, łzy przestały płynąć: widocznie osiągnęła już dno, pozwalając wciągnąć się jeszcze niżej grząskiej beznadziei. To nasza ostatnia noc. Ostatnia - a więc nie powinna się bać. Ostatnia - a więc wiedział, co ich czeka, nie zapomniał, z premedytacją rozrywał jej wnętrzności, pozostawiając ją słabszą i poturbowaną. Nie potrafiła odnaleźć w tym celu, zebrać myśli, zareagować w jakikolwiek sposób; nawet nie jęknęła, gdy pochwycił ją mocniej, odwracając się i popychając ją na twardą ścianę basenu. Wzięła tylko głuchy, nieco jękliwy oddech, otwierając oczy w momencie, w którym na nią napierał, wyginając ręce, unosząc ją do góry, zakleszczając w niewygodnej pozycji, przyciśniętą do płytek o szorstkich, tłoczonych ornamentach, do krawędzi niecki, do jego bioder, które musiała opleść nogami, by poczuć się choć trochę pewniej, uciekając od niewygodnej pozycji. Nie uśmiechał się, ani kpiąco ani czule, porzucił prowokację, złośliwość okrutnego dziecka, pastwiącego się nad bezbronnym zwierzęciem: w jego źrenicach widziała tylko głód, nieustępliwy i potężny. Rozchyliła usta, nie wiedząc, czy w niemym sprzeciwie czy w żałosnej próbie wyznania mu czegoś jeszcze, wyartykułowania własnego strachu, spytania, czy dzielą go razem, tak jak tę ostatnią noc - i bliskość, którą wykradła kobiecie, którą kochał i której przyrzekł wspólną wieczność. Niezwykle kruchą, za kilkanaście godzin mogli już nie istnieć, za kilkanaście godzin mogło nie zostać z niej już nic, pochłonięta żywcem przez jego rozpaczliwe w swej zaborczości pragnienie. Lśniące w ciemnych oczach, zastąpionych nagle przez widok sufitu, przesłoniętego mdłą mgłą różanego zapachu, niedorzecznego i niepasującego do zaciekłych, bolesnych pchnięć, przyszpilających ją do brzegu, bioder uderzających o biodra, w nieustępliwej furii. Szarpnęła się, zaciskając słone od łez wargi, nie chciała dać mu finalnej satysfakcji, musiała ochronić choć drobną część siebie i własnego sprzeciwu, osłonić choć złudzenie własnej, niespętanej przez niego duszy. A ból - oczyszczał, przywracał przytomność, wyciągał ją z ruchomych piasków własnych obietnic, przesuwał ostrym nożem wzdłuż napuchniętej od krwi tkanki. To była ich ostatnia noc, noc, podczas której oddała mu już wszystko - także krzyk, urwany, zdławiony, wymuszony po dłuższej chwili przez gwałtowniejsze pchnięcie, wygięcie rąk, przygniecenie do płytek; krzyk wściekłości i niezgody: na to, by mieli żegnać się w ten sposób i tak wcześnie, zanim zdołała stać się dla niego prawdziwym, nieskalanym błędami, powodem do dumy, do przynoszenia mu tylko rozkoszy i triumfu. Niknących teraz w gorzkim ostatnim akcie, gdy zaprzestała prób obrony, po raz pierwszy od dawna całkowicie świadoma swych uczuć, przerażenia i rozpaczy, przesłaniających ulgę z bliskości - tym razem będącą nie nagrodą, a karą, odbieranym bezdusznie zadośćuczynieniem.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 12 października
To był długi, męczący dzień. Każda godzina ciągnęła się w nieskończoność a wskazówki mistrzowsko wykonanego zegara, ozdabiającego boczny hol Fantasmagorii, mozolnie parły do przodu, czasem właściwie nie zmieniając położenia; jedynie złote refleksy wpadającego przez witraże lukarn słońca dawały – złudną? – nadzieję na to, że czas jednak płynął, że nie zatrzymał się tam, w Stonehenge, gdzie zmienił się cały czarodziejski świat. Po raz kolejny w ciągu zaledwie kilku miesięcy: liczba przewrotów politycznych oraz chaosu na szczytach władzy mogła przyprawić nawet największego anarchistę o zawrót głowy. Umiłowana w porządku Deirdre spoglądała jednak na najnowsze wydania gazet oraz dodatki specjalne, poświęcone tragicznym wydarzeniom na włościach Malfoyów, bez odrazy, za to z pewnym niedosytem. Czytała i słyszała o tym, lecz ten, kto mógł powiedzieć jej najwięcej, zniknął i chociaż ostatni raz widziała go przed zaledwie kilkoma dniami, to głód – jego bliskości, jego ciała, jego wieści oraz relacji – usztywniał ją niepokojem, czynił każdą najmniejszą sekundę rozłąki bolesną. Obserwowała swe emocje ze stoickim spokojem, oddając się pracy, skupiając się na tym, na czym powinna, mocno trzymając buchające pragnienie w ryzach, dławiąc prymitywny lęk, nasilający się wraz z otrzymaniem dobrej nowiny. Z drugiej ręki, nie napisał do niej, nie odwiedził jej – czy tak to miało teraz wyglądać? A może ich pożegnanie przed spotkaniem w Stonehenge było ostatnim? W ciągu minionych kilkunastu dni zmieniło się wszystko: najpierw dowiedziała się o pasożycie pożerającym ją żywcem, później o tym, że mężczyzna, którego pokochała, otrzymał w swe ręce nieograniczoną władzę.
Gdy po raz pierwszy ujrzała nazwisko Rosiera na świeżo zadrukowanym pergaminie, coś w niej drgnęło; jęk satysfakcji, zachwytu, dzikiego szczęścia; należało mu się to jak nikomu, zasłużył na to każdą swą decyzją, zapłacił za to ciężką pracą, krwią i potem; rodzina była dla niego najważniejsza, pielęgnował ją, chronił, dbał o to, by umocnić nazwisko. Radość wypełniła ją słodyczą, dogasającą jednak z każdą kolejną godziną. Nie otrzymała żadnego listu, nie pojawił się z wizytą w Białej Willi, nie odezwał się nawet słowem. A ona – rozdygotana przeraźliwą nowiną, pęczniejącą pod napiętą skórą brzucha – odbierała ten brak wieści w jedyny możliwy sposób. Rozsądek, podszeptujący, że świeżo mianowany nestor ma wiele obowiązków a te pierwsze dni są dla niego najtrudniejsze i najważniejsze, zabierał głos, owszem, słuchała go przecież, nie pozwalając panice przejąć kontroli nad codzienną rutyną, lecz nie mogła zupełnie wyciszyć panicznego pisku, irytującego jak ciągły, wysoki dźwięk arii operowej, trwającej zdecydowanie za długo. Zagłuszała go pracą, nauką, respektowaniem spisu książek, które miały polepszyć jej zdolności do dyskusji o literaturze – pozornie nie zmieniło się zupełnie nic, lecz pod pozorami chłodnego spokoju wrzało; cała była pulsowaniem, niepokojem, tęsknotą, strachem i głodem, czuła to w każdym ruchu, mając wrażenie, że epicentrum emocjonalnej entropii znajduje się tuż pod splotem słonecznym, gdzie przeciąga się to coś, komplikujące jej sytuację jeszcze bardziej.
Wracała do Białej Willi późno, za każdym razem z nadzieją, że zobaczy tam Tristana, lecz i tym razem zalał ją mróz zawodu – pokój dzienny skąpany był w ciemności, tak samo kuchnia i bawialnia; na werandzie świszczał mocny, północny wiatr, gnący wysokimi drzewami i dogasającymi już jesiennie krzewami róż. Zatrzymała się na moment w holu, zsuwając z nóg wysokie buty; obcasy uderzyły o parkiet, a ten odgłos odbił się echem od opustoszałego domu. Do niedawna uwielbiała ten spokój, ciszę, samotność; pławiła się w tym miejscu stworzonym więc dla niej, indywidualistki, ceniącej wyzbytą z bodźców perfekcję, ale tęsknota igrała z nią, bawiąc się też zmysłami. Znów posłała jej promyk nadziei, dosłownie; z wąskich schodków, prowadzących nieco w dół, do łaźni, padały cienie, chybotliwe światło. Zamrugała oczami, czarny tusz nieco obsypał się na podkreślone różem policzki, lecz fatamorgana nie zniknęła, umocniła się – ktoś był w łaźni. Siostry Rosiera, pragnące wygnać ją zanim zrobi to lord nestor? Zagubiona kuzynka, chcąca świętować społeczny awans krewnego w zaciszu domu ukochanego wuja? Prymulka krzątająca się wśród olejków, świec i egzotycznych kosmetyków? Deirdre ruszyła w tamtą stronę bez zawahania, nie wyciągała zza pasa quipao różdżki, nie mógł tu zjawić się nikt niepowołany; nieposłuszne serce przyśpieszyło rytm jeszcze zanim stanęła na progu łaźni. Wyczuwała tą konkretną wodę kolońską, specyficzny zapach Tristana: jego potu, rozgrzanej skóry, krochmalu eleganckich szat, róż w pełnym, pysznym rozkwicie i wiekowego Toujours Pur.
Przyśpieszyła kroku, lecz tuż przed łukowatym wejściem do wyłożonego marmurem pomieszczenia kąpielowego zatrzymała się – miała nadzieję, że nie słyszał jej szybkich, gnanych pragnieniem kroków na stopniach – i powoli wypuściła powietrze, robiąc ten ostatni powolny cichy krok do przodu. Z drewna na magicznie rozgrzany kamień, z półmroku schodów w ciepły półmrok świec, nielicznych, wyłaniających z ciemności tylko taflę wody, kilka wygodnych mebli, szezlongów, siedzisk i półek uginających się pod olejkami i barczystą sylwetkę Tristana. Obracającego się do niej przodem; a jednak tu był, przyszedł, zjawił się. Serce zabiło w jej piersi tak szybko i głośno, że aż boleśnie, jej gardło i klatkę piersiową przeszył nieprzyjemny prąd, w ustach zaschło. Spięła łopatki i natrafiła spojrzeniem na jego leniwy, dumny, władczy wzrok, tak znajomy i tak obcy; narosło między nimi wiele nowych tkanek, niepewnych gruntów, niespisanych zasad – ona stała się matką, on został nestorem; jedna z tych zmian ciążyła Deirdre okrutną tajemnicą, druga także niosła ze sobą sekrety nieznanej przyszłości. Rozchyliła usta, później zacisnęła je ponownie i nie odrywając wzroku od jego oczu, o źrenicach rozszerzonych półmrokiem łaźni – a może czymś innym? – podeszła do niego, powoli, nieśpiesznie, odruchowo unosząc wyżej brodę, by dodać sobie otuchy, animuszu, odwagi. Godności, szybko zamieniającej się w poddańczy szacunek, gdy znalazła się tuż przed nim i - czując na twarzy gorący oddech Tristana – zgrabnie osunęła się na podłogę, na kolana, by ucałować sygnet, zdobiący jego dłoń. Bogaty, lśniący pierścień nestora rodu Rosierów, świadectwo jego władzy i potwierdzonej przed wszystkimi potęgi.
To był długi, męczący dzień. Każda godzina ciągnęła się w nieskończoność a wskazówki mistrzowsko wykonanego zegara, ozdabiającego boczny hol Fantasmagorii, mozolnie parły do przodu, czasem właściwie nie zmieniając położenia; jedynie złote refleksy wpadającego przez witraże lukarn słońca dawały – złudną? – nadzieję na to, że czas jednak płynął, że nie zatrzymał się tam, w Stonehenge, gdzie zmienił się cały czarodziejski świat. Po raz kolejny w ciągu zaledwie kilku miesięcy: liczba przewrotów politycznych oraz chaosu na szczytach władzy mogła przyprawić nawet największego anarchistę o zawrót głowy. Umiłowana w porządku Deirdre spoglądała jednak na najnowsze wydania gazet oraz dodatki specjalne, poświęcone tragicznym wydarzeniom na włościach Malfoyów, bez odrazy, za to z pewnym niedosytem. Czytała i słyszała o tym, lecz ten, kto mógł powiedzieć jej najwięcej, zniknął i chociaż ostatni raz widziała go przed zaledwie kilkoma dniami, to głód – jego bliskości, jego ciała, jego wieści oraz relacji – usztywniał ją niepokojem, czynił każdą najmniejszą sekundę rozłąki bolesną. Obserwowała swe emocje ze stoickim spokojem, oddając się pracy, skupiając się na tym, na czym powinna, mocno trzymając buchające pragnienie w ryzach, dławiąc prymitywny lęk, nasilający się wraz z otrzymaniem dobrej nowiny. Z drugiej ręki, nie napisał do niej, nie odwiedził jej – czy tak to miało teraz wyglądać? A może ich pożegnanie przed spotkaniem w Stonehenge było ostatnim? W ciągu minionych kilkunastu dni zmieniło się wszystko: najpierw dowiedziała się o pasożycie pożerającym ją żywcem, później o tym, że mężczyzna, którego pokochała, otrzymał w swe ręce nieograniczoną władzę.
Gdy po raz pierwszy ujrzała nazwisko Rosiera na świeżo zadrukowanym pergaminie, coś w niej drgnęło; jęk satysfakcji, zachwytu, dzikiego szczęścia; należało mu się to jak nikomu, zasłużył na to każdą swą decyzją, zapłacił za to ciężką pracą, krwią i potem; rodzina była dla niego najważniejsza, pielęgnował ją, chronił, dbał o to, by umocnić nazwisko. Radość wypełniła ją słodyczą, dogasającą jednak z każdą kolejną godziną. Nie otrzymała żadnego listu, nie pojawił się z wizytą w Białej Willi, nie odezwał się nawet słowem. A ona – rozdygotana przeraźliwą nowiną, pęczniejącą pod napiętą skórą brzucha – odbierała ten brak wieści w jedyny możliwy sposób. Rozsądek, podszeptujący, że świeżo mianowany nestor ma wiele obowiązków a te pierwsze dni są dla niego najtrudniejsze i najważniejsze, zabierał głos, owszem, słuchała go przecież, nie pozwalając panice przejąć kontroli nad codzienną rutyną, lecz nie mogła zupełnie wyciszyć panicznego pisku, irytującego jak ciągły, wysoki dźwięk arii operowej, trwającej zdecydowanie za długo. Zagłuszała go pracą, nauką, respektowaniem spisu książek, które miały polepszyć jej zdolności do dyskusji o literaturze – pozornie nie zmieniło się zupełnie nic, lecz pod pozorami chłodnego spokoju wrzało; cała była pulsowaniem, niepokojem, tęsknotą, strachem i głodem, czuła to w każdym ruchu, mając wrażenie, że epicentrum emocjonalnej entropii znajduje się tuż pod splotem słonecznym, gdzie przeciąga się to coś, komplikujące jej sytuację jeszcze bardziej.
Wracała do Białej Willi późno, za każdym razem z nadzieją, że zobaczy tam Tristana, lecz i tym razem zalał ją mróz zawodu – pokój dzienny skąpany był w ciemności, tak samo kuchnia i bawialnia; na werandzie świszczał mocny, północny wiatr, gnący wysokimi drzewami i dogasającymi już jesiennie krzewami róż. Zatrzymała się na moment w holu, zsuwając z nóg wysokie buty; obcasy uderzyły o parkiet, a ten odgłos odbił się echem od opustoszałego domu. Do niedawna uwielbiała ten spokój, ciszę, samotność; pławiła się w tym miejscu stworzonym więc dla niej, indywidualistki, ceniącej wyzbytą z bodźców perfekcję, ale tęsknota igrała z nią, bawiąc się też zmysłami. Znów posłała jej promyk nadziei, dosłownie; z wąskich schodków, prowadzących nieco w dół, do łaźni, padały cienie, chybotliwe światło. Zamrugała oczami, czarny tusz nieco obsypał się na podkreślone różem policzki, lecz fatamorgana nie zniknęła, umocniła się – ktoś był w łaźni. Siostry Rosiera, pragnące wygnać ją zanim zrobi to lord nestor? Zagubiona kuzynka, chcąca świętować społeczny awans krewnego w zaciszu domu ukochanego wuja? Prymulka krzątająca się wśród olejków, świec i egzotycznych kosmetyków? Deirdre ruszyła w tamtą stronę bez zawahania, nie wyciągała zza pasa quipao różdżki, nie mógł tu zjawić się nikt niepowołany; nieposłuszne serce przyśpieszyło rytm jeszcze zanim stanęła na progu łaźni. Wyczuwała tą konkretną wodę kolońską, specyficzny zapach Tristana: jego potu, rozgrzanej skóry, krochmalu eleganckich szat, róż w pełnym, pysznym rozkwicie i wiekowego Toujours Pur.
Przyśpieszyła kroku, lecz tuż przed łukowatym wejściem do wyłożonego marmurem pomieszczenia kąpielowego zatrzymała się – miała nadzieję, że nie słyszał jej szybkich, gnanych pragnieniem kroków na stopniach – i powoli wypuściła powietrze, robiąc ten ostatni powolny cichy krok do przodu. Z drewna na magicznie rozgrzany kamień, z półmroku schodów w ciepły półmrok świec, nielicznych, wyłaniających z ciemności tylko taflę wody, kilka wygodnych mebli, szezlongów, siedzisk i półek uginających się pod olejkami i barczystą sylwetkę Tristana. Obracającego się do niej przodem; a jednak tu był, przyszedł, zjawił się. Serce zabiło w jej piersi tak szybko i głośno, że aż boleśnie, jej gardło i klatkę piersiową przeszył nieprzyjemny prąd, w ustach zaschło. Spięła łopatki i natrafiła spojrzeniem na jego leniwy, dumny, władczy wzrok, tak znajomy i tak obcy; narosło między nimi wiele nowych tkanek, niepewnych gruntów, niespisanych zasad – ona stała się matką, on został nestorem; jedna z tych zmian ciążyła Deirdre okrutną tajemnicą, druga także niosła ze sobą sekrety nieznanej przyszłości. Rozchyliła usta, później zacisnęła je ponownie i nie odrywając wzroku od jego oczu, o źrenicach rozszerzonych półmrokiem łaźni – a może czymś innym? – podeszła do niego, powoli, nieśpiesznie, odruchowo unosząc wyżej brodę, by dodać sobie otuchy, animuszu, odwagi. Godności, szybko zamieniającej się w poddańczy szacunek, gdy znalazła się tuż przed nim i - czując na twarzy gorący oddech Tristana – zgrabnie osunęła się na podłogę, na kolana, by ucałować sygnet, zdobiący jego dłoń. Bogaty, lśniący pierścień nestora rodu Rosierów, świadectwo jego władzy i potwierdzonej przed wszystkimi potęgi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Potrzebował odpoczynku. Od zgiełku, obowiązków, oczekiwań, oceniających spojrzeń, od rodowych ksiąg zawierających rozliczenia, rachunki i zobowiązania rodziny, od kronik opisujących przeszłość, w której musiał poruszać się zgrabniej niż dotąd, od wuja wprowadzającego w meandry wielkiej polityki, w które winien go wprowadzić przed swoją decyzją, nie dopiero po niej. Nie czuł się zagubiony – zawsze uważał, że z władzą było mu raczej do twarzy – czuł się raczej przytłoczony. Nie miał czasu na nic, chcąc dać z siebie wszystko, by sprawnie objąć przywództwo i zamknąć gęby krytykom młodszego pokolenia dzierżącego nestorskie sygnety – nawet, jeśli ci nie mogli zmienić decyzji rodu Rosier, zdawał sobie sprawę z siły przekazu – który zamierzał uciszyć jeszcze zanim się rozlegnie. Nikt nie mógł wątpić w to, że był właściwą osobą na właściwym miejscu: on sam nie wątpił. Nigdy dotąd nie skupiał się tak mocno na własnej reputacji – brakowało mu ambicji, którą winno się przypisywać jego stanowi, ale mówią, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, a on właśnie posmakował wyjątkowego marcepanu. W domu oznajmił, że będzie w rezerwacie, w rezerwacie, że zmierza do Fantasmagorii, do Fantasmagorii zaś nie zajrzał wcale, zbaczając ku Białej Willi: oaza ciszy i spokoju miała powitać go samotnią. Nie dostrzegł Deirdre, uznawszy, że spędza czas w Fantasmagorii – i podobnej myśli nie powitał z radością, nie dlatego jej na to pozwolił, by zapomniała o swoich obowiązkach tutaj i okazała się być słabiej dyspozycyjna dla niego.
Lekkim krokiem przeszedł do łaźni, ruchem różdżki zapalając płomienie świec; zamierzał odprężyć się w ciepłej wodzie, której para wypełniała pomieszczenie – ale wówczas dostrzegł ruch w prowadzącym ku komnacie korytarzu. Odwrócił się w jej stronę, dostrzegł jej twarz, podbródek uniesiony w górę, wodząc spojrzeniem za ruchem jej ciała – aż oddała należy mu pokłon, ucałowawszy pierścień, który odtąd aż do śmierci miał być symbolem jego władzy. Kącik jego ust drgnął ku górze, kiedy obserwował jej służalczo pochyloną sylwetkę, po której tańczyły migotliwe cienie rzucane przez wysokie świece; wygięte w ukłonie smukłe ciało kształtowało imponujący, sprężysty łuk. Zadarł lekko brodę, swoim zwyczajem, spoglądając gdzieś ponad nią, gdy objął dłonią jej brodę, przesunął kciukiem wzdłuż ust, przygładził policzek. Długo jej nie widział, ale wiedziała przecież, że nie miał na to czasu.
Odjął od niej dłoń, kierując ją ku miękkiemu otulającemu szyję fularowi, między którego materiałem wciąż błyszczała złota brosza róży, rozwijając go nieśpiesznie. Bez słowa zrzucił także płaszcz, a potem jedwabną białą koszulę, w nieładzie odkładając ubrania na pobliskie krzesło – i wolnym krokiem skierował się do jednego z szezlongów; był zmęczony, od dawna już nie spędził tyle czasu pochylony nad księgami i usiłujący rozpracować odręczne pismo wuja spisujące notatki z ostatnich lat opisujące sprawy, które nigdy dotąd go nie obchodziły.
- Zrób mi masaż. – Nie żądał ani nie prosił, kiedy znużony rozkładał się na szezlongu, kładąc obolałą szyję na miękkiej, błękitnej poduszce, w pół przymykając oczy jak kocur śpiący po krwawym polowaniu. Wiedział, że potrafiła, w Wenus raczyła go nim niejednokrotnie, a teraz – teraz potrzebował odpoczynku, oddechu i chwili wyciszenia. Ciepła para znad basenu wznosiła się ku sklepieniu, a głośny szum pobliskiego morza, silniejszego i bardziej nieobliczalnego wietrzną jesienią, pozwalał na odprężenie. Przypominał mu o tym, kim był. I do czego został zobowiązany. Ale przypominał też, że w tym miejscu nie złapie go żadna cholerna depesza, ani taka, która składa gratulacje, ani taka, która powiadamia o kolejnych obowiązkach, o których dotąd nie miał pojęcia.
Lekkim krokiem przeszedł do łaźni, ruchem różdżki zapalając płomienie świec; zamierzał odprężyć się w ciepłej wodzie, której para wypełniała pomieszczenie – ale wówczas dostrzegł ruch w prowadzącym ku komnacie korytarzu. Odwrócił się w jej stronę, dostrzegł jej twarz, podbródek uniesiony w górę, wodząc spojrzeniem za ruchem jej ciała – aż oddała należy mu pokłon, ucałowawszy pierścień, który odtąd aż do śmierci miał być symbolem jego władzy. Kącik jego ust drgnął ku górze, kiedy obserwował jej służalczo pochyloną sylwetkę, po której tańczyły migotliwe cienie rzucane przez wysokie świece; wygięte w ukłonie smukłe ciało kształtowało imponujący, sprężysty łuk. Zadarł lekko brodę, swoim zwyczajem, spoglądając gdzieś ponad nią, gdy objął dłonią jej brodę, przesunął kciukiem wzdłuż ust, przygładził policzek. Długo jej nie widział, ale wiedziała przecież, że nie miał na to czasu.
Odjął od niej dłoń, kierując ją ku miękkiemu otulającemu szyję fularowi, między którego materiałem wciąż błyszczała złota brosza róży, rozwijając go nieśpiesznie. Bez słowa zrzucił także płaszcz, a potem jedwabną białą koszulę, w nieładzie odkładając ubrania na pobliskie krzesło – i wolnym krokiem skierował się do jednego z szezlongów; był zmęczony, od dawna już nie spędził tyle czasu pochylony nad księgami i usiłujący rozpracować odręczne pismo wuja spisujące notatki z ostatnich lat opisujące sprawy, które nigdy dotąd go nie obchodziły.
- Zrób mi masaż. – Nie żądał ani nie prosił, kiedy znużony rozkładał się na szezlongu, kładąc obolałą szyję na miękkiej, błękitnej poduszce, w pół przymykając oczy jak kocur śpiący po krwawym polowaniu. Wiedział, że potrafiła, w Wenus raczyła go nim niejednokrotnie, a teraz – teraz potrzebował odpoczynku, oddechu i chwili wyciszenia. Ciepła para znad basenu wznosiła się ku sklepieniu, a głośny szum pobliskiego morza, silniejszego i bardziej nieobliczalnego wietrzną jesienią, pozwalał na odprężenie. Przypominał mu o tym, kim był. I do czego został zobowiązany. Ale przypominał też, że w tym miejscu nie złapie go żadna cholerna depesza, ani taka, która składa gratulacje, ani taka, która powiadamia o kolejnych obowiązkach, o których dotąd nie miał pojęcia.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Sygnet był chłodny, mroził język, a bogate zdobienie wyryte na przedzie złotej obręczy drażniło wilgotne usta, zbyt długo przykładane do symbolu władzy, by można było uznać to za wystudiowany gest wynikający z dobrego wychowania lub czystego, pozbawionego emocji szacunku wobec nestora wyjątkowego rodu. Trwała przy nim na kolanach od miesięcy, powoli przyzwyczajając się do swego miejsca, ba, traktując je nawet z pewną czułością: przecież to on pomógł jej pewnie stanąć na nogach, obdarzył ją zaufaniem wprowadzając za kulisy Fantasmagorii, przyjął do domu swego ojca. Czasy rozpaczliwego buntu minęły – czyżby bezpowrotnie? – a Deirdre nigdy wcześniej nie czuła się tak rozdarta. Pomiędzy wręcz dławiącą satysfakcją a przerażeniem; wdzięcznością i wściekłością odsunięciem jej na dalszy plan. Zrozumiała nieobecność i tak budziła w niej gniew, irracjonalnie poprzetykany ulgą: im rzadziej się widzieli, tym łatwiej było jej udawać, że wszystko jest w porządku a zaokrąglające się ciało to wynik dobrobytu.
Nosiła w sobie dziecko nestora. Dziecko silne i rozwinięte, niespotykanie duże, nakarmione czarną magią i anomalią; dziecko budzące w niej obrzydzenie, zwierzęcy lęk i – powoli, co przyjmowała z niedowierzaniem i szokiem – pewną masochistyczną fascynację. Tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich tygodni, tak wiele chciałaby mu powiedzieć, ale nie mogła, nie teraz, kiedy i jego życie nabrało nowych, jeszcze bardziej intensywnych warg. Tęsknie powiodła ustami za jego palcem, za pieszczotą kciuka, chcąc uchwycić go pomiędzy zęby, przypomnieć sobie smak jego skóry, ale nie zdążyła – już odsuwał się od niej, rozdziewając się z eleganckich ubrań. Nie podniosła się od razu, złożyła dłonie na kolanach i z tej pozycji obserwowała wysuwające się spod materiału koszuli nagie plecy, szerokie barki, umięśnione ramiona, gdzieniegdzie poznaczone bliznami po oparzeniach. Na rozchylone usta cisnęło się wiele pytań, zdławionych jeszcze zanim wybrzmiały na strunach głosowych – po prostu na niego patrzyła oczami o rozszerzonych źrenicach, wygłodniale, prawie po męsku, z tęsknotą podszytą pragnieniem, a nie ckliwą czułością.
- Oczywiście. Życzysz sobie, bym zrobiła coś jeszcze…sir? – odparła po haniebnej chwili milczenia i bezruchu, za którą otrzymałaby w Wenus srogą karę. W jej głosie nie słychać było kpiny, jedynie spokój, podszyty drobną wątpliwością: czy tak powinna się teraz do niego zwracać? Normalnie stroniła od tytulatury kojarzącej się jej z upodleniem burdelu, naiwnie chciała widzieć w nim partnera, lecz nie miała już do czynienia tylko z arystokratą: a z nestorem. Naturalna kolej rzeczy, położyłaby na szali swe życie, pewna, że Tristan dostąpi tego zaszczytu, lecz nigdy nie przewidziałaby, że stanie się to tak szybko, tak gwałtownie – w takich okolicznościach, gdy wokół walił się świat a ona nosiła pod sercem dziecko posiadające jego dziedzictwo w swych żyłach wielkości nitek babiego lata.
Nie od razu podeszła do szezlongu, jeszcze przez chwilę przyglądając się jego przymkniętym oczom i linii ciała rozłożonego na wygodnym materiale. Ominęła mebel, gubiąc osłaniającą przedramiona szarfę, po czym nalała na chłodne dłonie jeden ze stojących nieopodal olejków. Rozsmarowała je między palcami i dopiero wtedy, podnosząc nieco wąską suknię ponad uda, usiadła się na szezlongu, na biodrach Tristana. Zazwyczaj – zawsze? – masowała go nago, lecz teraz mógł poczuć na sobie gładki materiał jedwabiu i śliską bawełnę pończoch, okrywających łydki. – Jakie to uczucie – być tam i widzieć Czarnego Pana, przejmującego w końcu należną mu władzę? – spytała, nie kryjąc podnieconego drżenia głosu; często pytała go o uczucia, oswajając się z nimi, próbując zrozumieć, zazwyczaj bezskutecznie. Pytała o władzę Czarnego Pana i – nie wprost – pytała o władzę należną także jemu, nestorowi, przyjmującemu na barkach odpowiedzialność. Musnęła rozgrzanymi, śliskimi od olejku palcami jego kark, nasilając uścisk, sunąc dłońmi na boki, wzdłuż barków – dawno nie czuła go tak spiętego. – Czy coś się zmieni? – spytała nagle, cicho, podświadomie sztywniejąc, napinając własne mięśnie – musiał to wyczuć. Pytała wieloznacznie, wiedząc jednak, że zrozumie ją od razu: czy coś zmieni się między nimi, czy coś zachwieje ich układem, równie niestabilnym co sytuacja polityczna w Królestwie; czy coś zmieni się ze względu na jego pozycję a nie na tajemnice, w które była żałośnie brzemienna. Paznokcie nieco mocniej wbiły się w skórę, nie pozostawiając jednak zadrapań, a Deirdre pochyliła się nagle, składając na odsłoniętym karku Tristana krótki pocałunek. Z początku czuły, delikatny, wręcz niedorzecznie niewinny, dopiero po kilku wdechach przeradzający się w mocniejsze ugryzienie, kąsanie. Typowa reakcja, gdy czuła się niepewnie i grunt umykał spod jej stóp – z czego nie zdawała sobie sprawy. – Zasłużyłeś na ten tytuł jak nikt inny – wychrypiała prawie bezgłośnie, nieco niewyraźnie, z zębami ciągle wbitymi w jego skórę, nie tak boleśnie jednak, jak potrafiła.
Nosiła w sobie dziecko nestora. Dziecko silne i rozwinięte, niespotykanie duże, nakarmione czarną magią i anomalią; dziecko budzące w niej obrzydzenie, zwierzęcy lęk i – powoli, co przyjmowała z niedowierzaniem i szokiem – pewną masochistyczną fascynację. Tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich tygodni, tak wiele chciałaby mu powiedzieć, ale nie mogła, nie teraz, kiedy i jego życie nabrało nowych, jeszcze bardziej intensywnych warg. Tęsknie powiodła ustami za jego palcem, za pieszczotą kciuka, chcąc uchwycić go pomiędzy zęby, przypomnieć sobie smak jego skóry, ale nie zdążyła – już odsuwał się od niej, rozdziewając się z eleganckich ubrań. Nie podniosła się od razu, złożyła dłonie na kolanach i z tej pozycji obserwowała wysuwające się spod materiału koszuli nagie plecy, szerokie barki, umięśnione ramiona, gdzieniegdzie poznaczone bliznami po oparzeniach. Na rozchylone usta cisnęło się wiele pytań, zdławionych jeszcze zanim wybrzmiały na strunach głosowych – po prostu na niego patrzyła oczami o rozszerzonych źrenicach, wygłodniale, prawie po męsku, z tęsknotą podszytą pragnieniem, a nie ckliwą czułością.
- Oczywiście. Życzysz sobie, bym zrobiła coś jeszcze…sir? – odparła po haniebnej chwili milczenia i bezruchu, za którą otrzymałaby w Wenus srogą karę. W jej głosie nie słychać było kpiny, jedynie spokój, podszyty drobną wątpliwością: czy tak powinna się teraz do niego zwracać? Normalnie stroniła od tytulatury kojarzącej się jej z upodleniem burdelu, naiwnie chciała widzieć w nim partnera, lecz nie miała już do czynienia tylko z arystokratą: a z nestorem. Naturalna kolej rzeczy, położyłaby na szali swe życie, pewna, że Tristan dostąpi tego zaszczytu, lecz nigdy nie przewidziałaby, że stanie się to tak szybko, tak gwałtownie – w takich okolicznościach, gdy wokół walił się świat a ona nosiła pod sercem dziecko posiadające jego dziedzictwo w swych żyłach wielkości nitek babiego lata.
Nie od razu podeszła do szezlongu, jeszcze przez chwilę przyglądając się jego przymkniętym oczom i linii ciała rozłożonego na wygodnym materiale. Ominęła mebel, gubiąc osłaniającą przedramiona szarfę, po czym nalała na chłodne dłonie jeden ze stojących nieopodal olejków. Rozsmarowała je między palcami i dopiero wtedy, podnosząc nieco wąską suknię ponad uda, usiadła się na szezlongu, na biodrach Tristana. Zazwyczaj – zawsze? – masowała go nago, lecz teraz mógł poczuć na sobie gładki materiał jedwabiu i śliską bawełnę pończoch, okrywających łydki. – Jakie to uczucie – być tam i widzieć Czarnego Pana, przejmującego w końcu należną mu władzę? – spytała, nie kryjąc podnieconego drżenia głosu; często pytała go o uczucia, oswajając się z nimi, próbując zrozumieć, zazwyczaj bezskutecznie. Pytała o władzę Czarnego Pana i – nie wprost – pytała o władzę należną także jemu, nestorowi, przyjmującemu na barkach odpowiedzialność. Musnęła rozgrzanymi, śliskimi od olejku palcami jego kark, nasilając uścisk, sunąc dłońmi na boki, wzdłuż barków – dawno nie czuła go tak spiętego. – Czy coś się zmieni? – spytała nagle, cicho, podświadomie sztywniejąc, napinając własne mięśnie – musiał to wyczuć. Pytała wieloznacznie, wiedząc jednak, że zrozumie ją od razu: czy coś zmieni się między nimi, czy coś zachwieje ich układem, równie niestabilnym co sytuacja polityczna w Królestwie; czy coś zmieni się ze względu na jego pozycję a nie na tajemnice, w które była żałośnie brzemienna. Paznokcie nieco mocniej wbiły się w skórę, nie pozostawiając jednak zadrapań, a Deirdre pochyliła się nagle, składając na odsłoniętym karku Tristana krótki pocałunek. Z początku czuły, delikatny, wręcz niedorzecznie niewinny, dopiero po kilku wdechach przeradzający się w mocniejsze ugryzienie, kąsanie. Typowa reakcja, gdy czuła się niepewnie i grunt umykał spod jej stóp – z czego nie zdawała sobie sprawy. – Zasłużyłeś na ten tytuł jak nikt inny – wychrypiała prawie bezgłośnie, nieco niewyraźnie, z zębami ciągle wbitymi w jego skórę, nie tak boleśnie jednak, jak potrafiła.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Posłuszna, usłużna poza Deirdre podkreślała jedynie kontrast, zmianę, pierścień błyszczący na jego palcu miał zmienić wszystko, podobnie jak wszystko miało zostać zmienione tamtego dnia przez Czarnego Pana; jego marionetka stojąca na czele Ministerstwa Magii miała poprowadzić politykę na właściwe tory, proste, stalowe i wiodące wprost do tryumfu czystej krwi. Nie wątpił, że za pustymi deklaracjami prędko pójdą także stanowcze działania, Czarny Pan miał skąpać kraj we krwi, a oni - oni mieli mu w tym pomóc. Brzmienie słodkiego tytułu w jej ustach karmiło ego, grzeczna prośba wspominała jeszcze słodsze czasy beztroskiego Wenus; Deirdre przestała szarpać się na niewidzialnym łańcuchu i przyjęła swoją rolę z pokorą - wreszcie - czuł się z tym kontent.
- Nie teraz - odpowiedział sucho, klęknij, wstań, pochyl się, wejdź do wody, połóż się, przynieś wina, wyprostuj się, zepnij włosy, rozpuść je, rozbierz się, przeczytaj wiersz, przynieś sznur, w zębach; władza nie działała na niego dobrze, dawała poczucie wszechmocy, ale to mu nie przeszkadzało, lubował się każdym rozkazem, który mógł paść z jego ust, choć żaden nie padł; nie teraz, w myślach zastanawiając się nad kolejnym ruchem, w myślach szukając ratunku od męczącej rutyny i spięcia, w myślach słysząc jej krzyk, miał nad nią władzę - całkowitą - miał ją już wcześniej, lecz zdawała się dopiero teraz z tym pogodzić. Wyciągnął dłoń, zaciskając palce na unoszącej się w powietrzu szarfie, która lekko opadła z jej ramion, była miękka, lekka i długa, można by nią zabić, obwiązując ją wokół szyi, zadusić. Owinął ją na ręce, podkładając sobie pod głowę, czując chłód bliskości jej ciała, śliskich drogich materiałów ubrań.
- Lekko rozczarowujące - przyznał z goryczą - rodziny, które nie chciały oddać mu władzy, trwały w zdecydowanej mniejszości, lecz i takie zabierały głos. Czy to nie przykre, że zbłądziły? - Jego głos był leniwy, ale zamyślony, nie przestawał wierzyć w nawrócenie ostatnich kilku, jednak to Flintowie okazali się największym rozczarowaniem. Wszystkie dwadzieścia siedem rodzin cieszyły się rodowodem tak głębokim, jakiego nie byli w stanie już odbudować poza swoim gronem. Utrata któregokolwiek z nich - była jak ropiejąca blizna, uwierający kamień w bucie; zostało ich zbyt niewielu, by pozwolić sobie na odejście choćby jednego. Z tą samą kocią leniwością spomiędzy jego ust wydobył się cichy pomruk zadowolenia, gdy przeciągnęła dłońmi po jego spiętych mięśniach. Był zbyt zmęczony. Skupiony na przeglądaniu rodowych kronik, zobowiązaniach, historiach, nie miał chwili, by po prostu wziąć oddech. - Selwyn przeżył - mruknął od niechcenia, raz jeszcze wracając do chwili, w której kazał mu wskoczyć w środek anomalii, do wiru, wiele metrów nad poziomem morza. Winien był ugodzić go zaklęciem uśmiercającym, ale wykazał się niefrasobliwością i zamiast tego musiał znosić - na oczach wszystkich - oskarżenia rzucane pod swoim adresem, co gorsza nie były to oskarżenia zmyślone. - Co pisały gazety? - Dostał jedną na biurko, jego obowiązkiem było ją przejrzeć, ale wdrażając się w nowe obowiązki nie był w stanie sprostać tym najbardziej prozaicznym. To nie mógł być dobry omen, jeśli ktokolwiek podniesie zarzuty głoszone przez Selwyna. Morgana zareagowała zbyt późno. Przymknął oczy, słodki zapach sandałowca koił zmysły orientalnym zapachem rozprowadzanym przez nie mniej orientalne dłonie. - Przeczytaj mi - nakazał po chwili, stwierdzając, że słowny przekaz to zbyt mało; był pewien, że Deirdre miała już Proroka w swoich rękach, mógł się jedynie łudzić, że przyniosła go ze sobą do Białej Willi.
- Wszystko - odparł na jej słowa, nie dopatrując się w nich ukrytego dna, sądził, że zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jej pozycja u jego boku była silna. Jako nestor nie musiał się już przejmować nikim, jego jedynym zagrożeniem dotąd było krzywe spojrzenie wuja po tym, jak odkrył skrywany w Białej Willi sekret. Nie zamierzał się jej pozbywać, choć targały nim obawy, czy kochanka nie stawia go w pozycji mniej wiarygodnej, bardziej niefrasobliwej, zbyt nieodpowiedzialnej na przejęcie rodowych obowiązków. Teraz - oceniać tego nie mógł nikt, a jego tajemnica nie wydostanie się na tyle daleko, by zagrażać rodzinie. Zmienić się miało jednak wszystko, polityka, świat, jego rodzina, on sam: bo coś właśnie nieodwracalnie stanęło na głowie i nie chodziło wyłącznie o jego tytuł. Przeszedł go przyjemny dreszcz wywołany wbitymi ostrymi jak igły paznokciami, zębami subtelnie wgryzającymi się w skórę, tuż po subtelnym pocałunku rozkoszą drażniącym jego serce. Wiedział, że miała rację: że był jedyną osobą, która była tego tytułu godna - i jedną, która poprowadzi ród tak, jak powinna, pomimo wieku znacznie młodszego od wszystkich swoich poprzedników. - Nie przerywaj - upomniał ją krótko, sucho, nie dlatego, że przeszkadzał mu przyśpieszający wrzenie krwi ścisk jej zębów na swojej szyi, a dlatego, że wydawanie jej poleceń sprawiało, że owa krew wrzała mocniej.
- Nie teraz - odpowiedział sucho, klęknij, wstań, pochyl się, wejdź do wody, połóż się, przynieś wina, wyprostuj się, zepnij włosy, rozpuść je, rozbierz się, przeczytaj wiersz, przynieś sznur, w zębach; władza nie działała na niego dobrze, dawała poczucie wszechmocy, ale to mu nie przeszkadzało, lubował się każdym rozkazem, który mógł paść z jego ust, choć żaden nie padł; nie teraz, w myślach zastanawiając się nad kolejnym ruchem, w myślach szukając ratunku od męczącej rutyny i spięcia, w myślach słysząc jej krzyk, miał nad nią władzę - całkowitą - miał ją już wcześniej, lecz zdawała się dopiero teraz z tym pogodzić. Wyciągnął dłoń, zaciskając palce na unoszącej się w powietrzu szarfie, która lekko opadła z jej ramion, była miękka, lekka i długa, można by nią zabić, obwiązując ją wokół szyi, zadusić. Owinął ją na ręce, podkładając sobie pod głowę, czując chłód bliskości jej ciała, śliskich drogich materiałów ubrań.
- Lekko rozczarowujące - przyznał z goryczą - rodziny, które nie chciały oddać mu władzy, trwały w zdecydowanej mniejszości, lecz i takie zabierały głos. Czy to nie przykre, że zbłądziły? - Jego głos był leniwy, ale zamyślony, nie przestawał wierzyć w nawrócenie ostatnich kilku, jednak to Flintowie okazali się największym rozczarowaniem. Wszystkie dwadzieścia siedem rodzin cieszyły się rodowodem tak głębokim, jakiego nie byli w stanie już odbudować poza swoim gronem. Utrata któregokolwiek z nich - była jak ropiejąca blizna, uwierający kamień w bucie; zostało ich zbyt niewielu, by pozwolić sobie na odejście choćby jednego. Z tą samą kocią leniwością spomiędzy jego ust wydobył się cichy pomruk zadowolenia, gdy przeciągnęła dłońmi po jego spiętych mięśniach. Był zbyt zmęczony. Skupiony na przeglądaniu rodowych kronik, zobowiązaniach, historiach, nie miał chwili, by po prostu wziąć oddech. - Selwyn przeżył - mruknął od niechcenia, raz jeszcze wracając do chwili, w której kazał mu wskoczyć w środek anomalii, do wiru, wiele metrów nad poziomem morza. Winien był ugodzić go zaklęciem uśmiercającym, ale wykazał się niefrasobliwością i zamiast tego musiał znosić - na oczach wszystkich - oskarżenia rzucane pod swoim adresem, co gorsza nie były to oskarżenia zmyślone. - Co pisały gazety? - Dostał jedną na biurko, jego obowiązkiem było ją przejrzeć, ale wdrażając się w nowe obowiązki nie był w stanie sprostać tym najbardziej prozaicznym. To nie mógł być dobry omen, jeśli ktokolwiek podniesie zarzuty głoszone przez Selwyna. Morgana zareagowała zbyt późno. Przymknął oczy, słodki zapach sandałowca koił zmysły orientalnym zapachem rozprowadzanym przez nie mniej orientalne dłonie. - Przeczytaj mi - nakazał po chwili, stwierdzając, że słowny przekaz to zbyt mało; był pewien, że Deirdre miała już Proroka w swoich rękach, mógł się jedynie łudzić, że przyniosła go ze sobą do Białej Willi.
- Wszystko - odparł na jej słowa, nie dopatrując się w nich ukrytego dna, sądził, że zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jej pozycja u jego boku była silna. Jako nestor nie musiał się już przejmować nikim, jego jedynym zagrożeniem dotąd było krzywe spojrzenie wuja po tym, jak odkrył skrywany w Białej Willi sekret. Nie zamierzał się jej pozbywać, choć targały nim obawy, czy kochanka nie stawia go w pozycji mniej wiarygodnej, bardziej niefrasobliwej, zbyt nieodpowiedzialnej na przejęcie rodowych obowiązków. Teraz - oceniać tego nie mógł nikt, a jego tajemnica nie wydostanie się na tyle daleko, by zagrażać rodzinie. Zmienić się miało jednak wszystko, polityka, świat, jego rodzina, on sam: bo coś właśnie nieodwracalnie stanęło na głowie i nie chodziło wyłącznie o jego tytuł. Przeszedł go przyjemny dreszcz wywołany wbitymi ostrymi jak igły paznokciami, zębami subtelnie wgryzającymi się w skórę, tuż po subtelnym pocałunku rozkoszą drażniącym jego serce. Wiedział, że miała rację: że był jedyną osobą, która była tego tytułu godna - i jedną, która poprowadzi ród tak, jak powinna, pomimo wieku znacznie młodszego od wszystkich swoich poprzedników. - Nie przerywaj - upomniał ją krótko, sucho, nie dlatego, że przeszkadzał mu przyśpieszający wrzenie krwi ścisk jej zębów na swojej szyi, a dlatego, że wydawanie jej poleceń sprawiało, że owa krew wrzała mocniej.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nawet nie mrugnęła słysząc łaskawe ograniczenie jej obowiązków tego wieczoru; sama nie wiedziała, czy się tego spodziewała, czy nie, ale nonszalancja z jaką zachowywał się Tristan wzbudzała w niej frustrację. Stłumioną, chowała w sobie wiele uczuć, miłości, lęku, gniewu i niezgody, a każda emocja, zamiast zeszklić się kryształowej formie, jedynie wzmagała targającą nią gorączkę, podsycała płomień, mogący znaleźć ujście jedynie w urywanych chwilach namiętności. Tylko wtedy oddawała mu to wszystko – na tyle, na ile jej pozwolił. Błędne koło zależności, łamiące ją na coraz drobniejsze kawałki. – Haniebna zdrada większości z tych rodów była do przewidzenia. Utrata zdrowego rozsądku jest najwidoczniej zaraźliwa. Jak myślisz, istnieje szansa, że się nawrócą? – skomentowała cicho, podchodziła do arystokracji zupełnie inaczej niż Rosier, będący jednym z błękitno krwistych dziedziców: spoglądali na całą sytuację przez pryzmaty o różnych barwach, zgadzając się jednak co do bolesnego rozłamu wiekowej dwudziestki siódemki. Choć minęło już kilka dni od spotkania w Stonehenge, w żyłach Deirdre dalej buzowała ciekawość, fascynacja, pewne niedowierzanie, na kilka słodkich chwil umieszczające jej prywatną tragedię w odpowiednich proporcjach. – Zapewne nie potrwa to długo. Jak tylko przestanie się ukrywać, możemy go odwiedzić – odniosła się do pełnego pogardy wspomnienia o Selwynie, nie zasługującym już na to nazwisko. Uśmiechnęła się do siebie lekko, trochę tęsknie, mocniej zaciskając dłonie na jego spiętych barkach, ignorując żałosny podszept, że wkrótce stanie się nieprzydatnym ciężarem, zaprzeczeniem zahartowanej broni, którą wyciosał swymi radami, wymaganiami i surową tresurą. Zdekoncentrowała się na moment, walcząc z ssącą paniką w dole brzucha, lecz ruchy jej ciepłych palców pozostały takie same: bez zarzutu, wyważone, przynoszące zmęczonemu mężczyźnie prawdziwe ukojenie. Jedynie twarz zastygła w niepokojącym wyrazie uśmiechu i przerażenia jednocześnie, powracając do normy tuż po krótkim rozkazie. Zastanawianie się nad przyszłością nie miało sensu, liczyło się tu i teraz: ciepło łaźni i gorąc buchający z półnagiego ciała kochanka, tak bliskiego i odległego jak chyba nigdy wcześniej, oddzielonego od niej tajemnicą mogącą zniszczyć wszystko, co pokochała.
Na moment przerwała masaż, by sięgnąć za pas pończoch i wyjąć różdżkę; machnęła nią od niechcenia, cicho wypowiadając inkantację, a po kilku chwilach dobiegł ich szelest lewitującej gazety. Wkrótce Prorok gładko wylądował w jej ręce: drugą ciągle przesuwała po środku pleców Tristana, wzdłuż kręgosłupa. Orientalny olejek lepił stronice, ale nie przeszkadzało to w czytaniu. Dawno tego nie robiła, kiedyś stanowiło to wręcz stały element ich spotkań, zastąpiony później, od czasów Parszywego Pasażera, naukami spływającymi krwią. – Prastary kromlech, miejsce już od zarania dziejów szczególnie ważne dla czarodziejskiej społeczności, przestał istnieć – zaczęła spokojnie, kontynuując czytanie, beznamiętne, rzeczowe, ale przyjemne dla ucha. – Percival. Kto by pomyślał. Szkoda, że podczas wybuchu anomalii zwichnęłam mu tylko rękę a nie kark – wtrąciła lekko, powracając jednak do głównego wątku. Gdy zakończyła, odrzuciła Proroka na bok, na wilgotną posadzkę, tak, by obydwie dłonie mogły mocniej naciskać na przykurczone mięśnie leżącego mężczyzny. – Na stronie szóstej przedstawiono twoją sylwetkę, wybrano korzystną fotografię, tą z otwarcia Fantasmagorii. Nowy nestor. Utalentowany smokolog. Czarodziej wielu talentów. Miłośnik sztuki. Sir Corentin byłby z niego dumny – te słowa przywołała już z pamięci, każde z określeń Tristana zgadzało się z tym, jak go postrzegała, lecz większość pospolitych czytelników nie miało najmniejszego pojęcia, jak wieloma talentami Rosier włada: i jaką potęgę osiągnął. Nie napisali o inferiusach, o czarnej mgle, o Mrocznym Znaku. O wielkim poświęceniu, które złożył na ołtarzu wspólnej sprawy. O ochrypłym tonie głosu, gdy bez problemu władał najokrutniejszymi inkantacjami. Przedstawiono zaledwie szkic, nie mięsistą, odurzająco intensywny portret. – Czy ktoś zna cię lepiej ode mnie, Tristanie? – spytała nagle, wyrwało się jej spod zagryzionych warg, ale nie wycofała się z pytania, pochylona nad nim, wdychając zapach jego perfum, potu i rozgrzanej skóry. W pierwszej chwili zignorowała jego rozkaz, ciągle rozkoszując się smakiem jego ciała, zlizując wąską strużkę krwi z rozgryzionego miejsca. Odetchnęła głęboko, drżąco, a gorące powietrze popłynęło w dół jego szyi i kącika ucha. Wyprostowała się niechętnie, odruchowo mocniej zaciskając na nim uda, wsuwając palce lewej ręki we włosy na jego karku, sunąc dłonią wyżej, gładząc go pod włos w tym wrażliwym miejscu. Pozwolił jej być na sobie, odwrócił się do niej plecami wiedząc, że trzyma różdżkę, odsłaniał kark – czyżby jednak jej ufał? A ona odwzajemniała to zaufanie, nie dlatego, że obawiała się kary, ale dlatego, że mu wierzyła? Pamiętała ich rozmowę w łaźni, jego lodowatą obojętność, przemieniającą się w brutalne pchnięcia, własny krzyk: nie kłamała, była gotowa oddać mu to, co najrzadsze i najbardziej jej zagrażające: prawdę. O sobie, o własnych uczuciach, chciała to zrobić, lecz to, co przeciągało się właśnie pod napiętą skórą jej brzucha, przekreślało czcze marzenia. – Boję się zmian – wyszeptała prawie bezgłośnie, po raz pierwszy w jego obecności zdradzając swobodnie coś swojego, wrażliwego, żałosnego. Długie palce przesunęły się wzdłuż jego żeber, mocno naciskając na krzyż i lędźwie, delikatność płynnie przemieniła się w masaż kostkami dłoni, pięściami, rozpracowującymi napięcie, tak odczuwalne w jego ciele, które znała już przecież na pamięć – i którego część nosiła w sobie, karmiąc je własną krwią.
Na moment przerwała masaż, by sięgnąć za pas pończoch i wyjąć różdżkę; machnęła nią od niechcenia, cicho wypowiadając inkantację, a po kilku chwilach dobiegł ich szelest lewitującej gazety. Wkrótce Prorok gładko wylądował w jej ręce: drugą ciągle przesuwała po środku pleców Tristana, wzdłuż kręgosłupa. Orientalny olejek lepił stronice, ale nie przeszkadzało to w czytaniu. Dawno tego nie robiła, kiedyś stanowiło to wręcz stały element ich spotkań, zastąpiony później, od czasów Parszywego Pasażera, naukami spływającymi krwią. – Prastary kromlech, miejsce już od zarania dziejów szczególnie ważne dla czarodziejskiej społeczności, przestał istnieć – zaczęła spokojnie, kontynuując czytanie, beznamiętne, rzeczowe, ale przyjemne dla ucha. – Percival. Kto by pomyślał. Szkoda, że podczas wybuchu anomalii zwichnęłam mu tylko rękę a nie kark – wtrąciła lekko, powracając jednak do głównego wątku. Gdy zakończyła, odrzuciła Proroka na bok, na wilgotną posadzkę, tak, by obydwie dłonie mogły mocniej naciskać na przykurczone mięśnie leżącego mężczyzny. – Na stronie szóstej przedstawiono twoją sylwetkę, wybrano korzystną fotografię, tą z otwarcia Fantasmagorii. Nowy nestor. Utalentowany smokolog. Czarodziej wielu talentów. Miłośnik sztuki. Sir Corentin byłby z niego dumny – te słowa przywołała już z pamięci, każde z określeń Tristana zgadzało się z tym, jak go postrzegała, lecz większość pospolitych czytelników nie miało najmniejszego pojęcia, jak wieloma talentami Rosier włada: i jaką potęgę osiągnął. Nie napisali o inferiusach, o czarnej mgle, o Mrocznym Znaku. O wielkim poświęceniu, które złożył na ołtarzu wspólnej sprawy. O ochrypłym tonie głosu, gdy bez problemu władał najokrutniejszymi inkantacjami. Przedstawiono zaledwie szkic, nie mięsistą, odurzająco intensywny portret. – Czy ktoś zna cię lepiej ode mnie, Tristanie? – spytała nagle, wyrwało się jej spod zagryzionych warg, ale nie wycofała się z pytania, pochylona nad nim, wdychając zapach jego perfum, potu i rozgrzanej skóry. W pierwszej chwili zignorowała jego rozkaz, ciągle rozkoszując się smakiem jego ciała, zlizując wąską strużkę krwi z rozgryzionego miejsca. Odetchnęła głęboko, drżąco, a gorące powietrze popłynęło w dół jego szyi i kącika ucha. Wyprostowała się niechętnie, odruchowo mocniej zaciskając na nim uda, wsuwając palce lewej ręki we włosy na jego karku, sunąc dłonią wyżej, gładząc go pod włos w tym wrażliwym miejscu. Pozwolił jej być na sobie, odwrócił się do niej plecami wiedząc, że trzyma różdżkę, odsłaniał kark – czyżby jednak jej ufał? A ona odwzajemniała to zaufanie, nie dlatego, że obawiała się kary, ale dlatego, że mu wierzyła? Pamiętała ich rozmowę w łaźni, jego lodowatą obojętność, przemieniającą się w brutalne pchnięcia, własny krzyk: nie kłamała, była gotowa oddać mu to, co najrzadsze i najbardziej jej zagrażające: prawdę. O sobie, o własnych uczuciach, chciała to zrobić, lecz to, co przeciągało się właśnie pod napiętą skórą jej brzucha, przekreślało czcze marzenia. – Boję się zmian – wyszeptała prawie bezgłośnie, po raz pierwszy w jego obecności zdradzając swobodnie coś swojego, wrażliwego, żałosnego. Długie palce przesunęły się wzdłuż jego żeber, mocno naciskając na krzyż i lędźwie, delikatność płynnie przemieniła się w masaż kostkami dłoni, pięściami, rozpracowującymi napięcie, tak odczuwalne w jego ciele, które znała już przecież na pamięć – i którego część nosiła w sobie, karmiąc je własną krwią.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Szukał odprężenia, kiedy układał dłonie na materiale miękkiej poduszki, wspierając skroń o nie, owleczone chustą pachnącą Deirdre; kiedy w pachnących oparach z wolna czuł napięcie umykające z mięśni jego karku i pleców, zapewniające ułudę swobody. Ceną władzy był jego czas, nigdy dotąd nie był jeszcze tak zajęty, ale to zdawało się przeszkadzać mu coraz mniej. Była to cena, którą gotów był wszak uiścić, jeszcze bardziej doceniając zbawienny dotyk orientalnej kochanki. Nad jej pytaniem zadumał się całkiem poważnie, zadumał się na dłużej, w myślach rozważając różne warianty jej odpowiedzi.
- Sądziłem, że nie - przyznał szczerze, zepsucie nowoczesności zabrnęło zbyt daleko; wielu czarodziejów dawny porządek błędnie postrzegało jako archaiczny i nie mający dziś już racji bytu. Mugolski świat zbliżał się do należącego do nich nieubłaganie, a oni wcale nie próbowali go przeganiać. Oddawali córki mężczyznom z bylejakich rodzin, pozwalali rozrzedzać znaczenie własnego nazwiska, musiałby się zdarzyć cud, żeby odwrócić ten proces. Ale cud się zdarzył. - Ale po ruchu Traversów i Selwynów mamy prawo podejrzewać, że nic nie jest jeszcze stracone - Czy i oni nie wydawali się spisani na straty? Selwynowie wydali na świat tę żmiję, Alexandra, Traversi zmiękli, zatracili dawną hardość - ale starczyło wymienić słabych czarodziejów ich silniejszymi krewnymi, by dawna błękitna krew zawrzała na nowo. Było w tym coś niezwykłego. - Mówiąc jednym głosem bylibyśmy silni jak nigdy - zanurzył się na moment w utopii, wiedział, że niemożliwej, a jednak wciąż upragnionej, jednak to, co niemożliwe zdawało się przed szczytem - tamtego dnia się wydarzyło. Kto mógł wiedzieć, co przyniesie przyszłość? Kiedy Czarny Pan przemówił otwarcie - zdarzyć mogło się już wszystko, wszak każdy prędzej czy później ukorzy się przed jego siłą, charyzmą i tej dziwnej mocy, która ich wszystkich wabiła niby lep muchy. - Czy to możliwe, by ich nie przekonał? - Nie pytał, stwierdzał retorycznie. Nie musiał dookreślać, o kogo mu chodziło - podziwiała go przecież nie mniej, niż on sam. Wierzyła w niego nie mniej, niż on sam. Tak jak każdy, kto go spotkał.
- Nie jest głupi, będzie żył jak kret - w ukryciu - mruknął z niezadowoleniem, zwłaszcza teraz, kiedy odebrano mu tytuł, nie miał przecież potrzeby uczestniczyć w życiu publicznym. - Sprawdzimy dyżury w Mungu - Być może nie porzuci swojego powołania, być może wciąż będzie chciał dotrzeć do pacjentów; przed lub po, rzeczywiście mogli go odwiedzić. Nie widział jej twarzy i nie znał jej rozterek, dotyk pozostał satysfakcjonujący jak zawsze; nawet nie podniósł głowy, kiedy usłyszał szelest papieru poderwany krótko po wypowiedzianej inkantacji. Martwiło go, co usłyszy. Brukowce nie miały znaczenia, a pisarzyny wystukujące kolejne artykuły byli ludźmi z wszechmiar mało ambitnymi, niemniej to brukowce budowały reputację, a tej - nie mógł już dać sobie zniszczyć. Nieostrożne błędy młodości mocno ją nadszarpnęły, musiał wziąć ją z powrotem pod kontrolę. I nie było w tym nic prostego. Wsłuchiwał się w każdą głoskę jej miękkiego głosu, kiedy czytała artykuł.
- Dokonało się - mruknął; dokonał się już na szczycie, jednak tak długo, jak długo ludzie nie brali tego za pewnik, jak długo ludzie nie przyznali Czarnemu Panu racji i słuszności, jego działanie nie mogło zostać uznane za ziszczone. Prorok przyznawał - nowym ministrem był Malfoy, nie Longbottom. - Dobrze, że zdradził w takim momencie - nie w takim, w którym nóż w plecach zabolałby mocniej - odparł na jej słowa, Percival był zaskoczeniem, ogromnym zaskoczeniem, za które zemsta winna być krwawsza niż w przypadku Selwyna. Rycerze muszą wiedzieć, że lojalność nie ma swojej ceny. - Martwię się o Inarę - dodał pozornie obojętnie, choć myślami faktycznie uciekł do przyjaciółki; nie zasłużyła sobie na takie traktowanie, ale przynajmniej wydarła się spod wpływu zdrajcy. Być może tak będzie dla niej najlepiej.
- Przeczytaj całość - nie prosił, kilka epitetów nie wystarczało, by zaspokoić jego ciekawość; chciał usłyszeć też pejoratywne słowa pod swoim adresem - był pewien, że i takie się pojawią, zawsze się pojawiały. Zwłaszcza w wielkiej polityce. Nie chciał, by fałszowała tekst, aby go zadowolić. - Wydałem ci proste polecenie, Deirdre - upomniał ją ostrzegawczym, suchym tonem, kiedy go nie usłuchała. Miał na głowie dość, na szarpanie się z nieposłuszną nią nie miał dzisiaj cierpliwości. Wtem uścisk jej ud i dłoń sunąca po karku odegnała troski. Napięcie opuszczało go wyczuwalnie, wypełniało ulgą i relaksem, każde uderzenie kostki jej zaciśniętej dłoni prowokowało spokojny, głęboki oddech - jak u lwa, który po zbyt ciepłym dniu wreszcie skrył się w cieniu. Z twarzą skrytą przed jej wzrokiem zastanowił się nad jej słowy; przed nikim nie obnażył się w życiu tak jak przed nią - znała wiele jego obliczy. Ale nie zamierzał tego przyznawać, pozwolić jej poczuć się zbyt pewnie.
- Boisz się zmian - powtórzył za nią nieco głośniej, w zamyśleniu, bez drwiny, a jednak obnażając na głos jej słabości; i tak był tutaj tylko on. - A jednak przeszłaś ich ostatnio tak wiele - z prostej kurwy do śmierciożerczyni cenionej przez Czarnego Pana, do nestorskiej metresy, do kobiety parającej się zajęciem, o którym nie wstyd mówić w towarzystwie, od Miu do madame Mericourt. Do kobiety nie do towarzystwa, a do kobiety towarzystwa. Nie była kopciuszkiem, bo nigdy nie była skromna, a jej przemiana daleka była od przemiany w królewnę, a jednak piękny sen kopciuszka stanowił nieodłączne skojarzenie. - Czy nie wyszły ci na dobre? - Znał odpowiedź, bo wiedział, że inną by go nie uraczyła, lecz nie sądził, by w głębi serca uważała inaczej. Dał jej wiele, otworzył przed nią drogi, które wydawały się dawno zamknięte. Dał jej nowe życie. - Rozbierz się - nakazał z tą samą pozorną obojętnością, tonem zdawać by się mogło jeszcze mocniej naznaczonym władczością; przed momentem przed nim uklękła. - I wejdź do wody.
- Sądziłem, że nie - przyznał szczerze, zepsucie nowoczesności zabrnęło zbyt daleko; wielu czarodziejów dawny porządek błędnie postrzegało jako archaiczny i nie mający dziś już racji bytu. Mugolski świat zbliżał się do należącego do nich nieubłaganie, a oni wcale nie próbowali go przeganiać. Oddawali córki mężczyznom z bylejakich rodzin, pozwalali rozrzedzać znaczenie własnego nazwiska, musiałby się zdarzyć cud, żeby odwrócić ten proces. Ale cud się zdarzył. - Ale po ruchu Traversów i Selwynów mamy prawo podejrzewać, że nic nie jest jeszcze stracone - Czy i oni nie wydawali się spisani na straty? Selwynowie wydali na świat tę żmiję, Alexandra, Traversi zmiękli, zatracili dawną hardość - ale starczyło wymienić słabych czarodziejów ich silniejszymi krewnymi, by dawna błękitna krew zawrzała na nowo. Było w tym coś niezwykłego. - Mówiąc jednym głosem bylibyśmy silni jak nigdy - zanurzył się na moment w utopii, wiedział, że niemożliwej, a jednak wciąż upragnionej, jednak to, co niemożliwe zdawało się przed szczytem - tamtego dnia się wydarzyło. Kto mógł wiedzieć, co przyniesie przyszłość? Kiedy Czarny Pan przemówił otwarcie - zdarzyć mogło się już wszystko, wszak każdy prędzej czy później ukorzy się przed jego siłą, charyzmą i tej dziwnej mocy, która ich wszystkich wabiła niby lep muchy. - Czy to możliwe, by ich nie przekonał? - Nie pytał, stwierdzał retorycznie. Nie musiał dookreślać, o kogo mu chodziło - podziwiała go przecież nie mniej, niż on sam. Wierzyła w niego nie mniej, niż on sam. Tak jak każdy, kto go spotkał.
- Nie jest głupi, będzie żył jak kret - w ukryciu - mruknął z niezadowoleniem, zwłaszcza teraz, kiedy odebrano mu tytuł, nie miał przecież potrzeby uczestniczyć w życiu publicznym. - Sprawdzimy dyżury w Mungu - Być może nie porzuci swojego powołania, być może wciąż będzie chciał dotrzeć do pacjentów; przed lub po, rzeczywiście mogli go odwiedzić. Nie widział jej twarzy i nie znał jej rozterek, dotyk pozostał satysfakcjonujący jak zawsze; nawet nie podniósł głowy, kiedy usłyszał szelest papieru poderwany krótko po wypowiedzianej inkantacji. Martwiło go, co usłyszy. Brukowce nie miały znaczenia, a pisarzyny wystukujące kolejne artykuły byli ludźmi z wszechmiar mało ambitnymi, niemniej to brukowce budowały reputację, a tej - nie mógł już dać sobie zniszczyć. Nieostrożne błędy młodości mocno ją nadszarpnęły, musiał wziąć ją z powrotem pod kontrolę. I nie było w tym nic prostego. Wsłuchiwał się w każdą głoskę jej miękkiego głosu, kiedy czytała artykuł.
- Dokonało się - mruknął; dokonał się już na szczycie, jednak tak długo, jak długo ludzie nie brali tego za pewnik, jak długo ludzie nie przyznali Czarnemu Panu racji i słuszności, jego działanie nie mogło zostać uznane za ziszczone. Prorok przyznawał - nowym ministrem był Malfoy, nie Longbottom. - Dobrze, że zdradził w takim momencie - nie w takim, w którym nóż w plecach zabolałby mocniej - odparł na jej słowa, Percival był zaskoczeniem, ogromnym zaskoczeniem, za które zemsta winna być krwawsza niż w przypadku Selwyna. Rycerze muszą wiedzieć, że lojalność nie ma swojej ceny. - Martwię się o Inarę - dodał pozornie obojętnie, choć myślami faktycznie uciekł do przyjaciółki; nie zasłużyła sobie na takie traktowanie, ale przynajmniej wydarła się spod wpływu zdrajcy. Być może tak będzie dla niej najlepiej.
- Przeczytaj całość - nie prosił, kilka epitetów nie wystarczało, by zaspokoić jego ciekawość; chciał usłyszeć też pejoratywne słowa pod swoim adresem - był pewien, że i takie się pojawią, zawsze się pojawiały. Zwłaszcza w wielkiej polityce. Nie chciał, by fałszowała tekst, aby go zadowolić. - Wydałem ci proste polecenie, Deirdre - upomniał ją ostrzegawczym, suchym tonem, kiedy go nie usłuchała. Miał na głowie dość, na szarpanie się z nieposłuszną nią nie miał dzisiaj cierpliwości. Wtem uścisk jej ud i dłoń sunąca po karku odegnała troski. Napięcie opuszczało go wyczuwalnie, wypełniało ulgą i relaksem, każde uderzenie kostki jej zaciśniętej dłoni prowokowało spokojny, głęboki oddech - jak u lwa, który po zbyt ciepłym dniu wreszcie skrył się w cieniu. Z twarzą skrytą przed jej wzrokiem zastanowił się nad jej słowy; przed nikim nie obnażył się w życiu tak jak przed nią - znała wiele jego obliczy. Ale nie zamierzał tego przyznawać, pozwolić jej poczuć się zbyt pewnie.
- Boisz się zmian - powtórzył za nią nieco głośniej, w zamyśleniu, bez drwiny, a jednak obnażając na głos jej słabości; i tak był tutaj tylko on. - A jednak przeszłaś ich ostatnio tak wiele - z prostej kurwy do śmierciożerczyni cenionej przez Czarnego Pana, do nestorskiej metresy, do kobiety parającej się zajęciem, o którym nie wstyd mówić w towarzystwie, od Miu do madame Mericourt. Do kobiety nie do towarzystwa, a do kobiety towarzystwa. Nie była kopciuszkiem, bo nigdy nie była skromna, a jej przemiana daleka była od przemiany w królewnę, a jednak piękny sen kopciuszka stanowił nieodłączne skojarzenie. - Czy nie wyszły ci na dobre? - Znał odpowiedź, bo wiedział, że inną by go nie uraczyła, lecz nie sądził, by w głębi serca uważała inaczej. Dał jej wiele, otworzył przed nią drogi, które wydawały się dawno zamknięte. Dał jej nowe życie. - Rozbierz się - nakazał z tą samą pozorną obojętnością, tonem zdawać by się mogło jeszcze mocniej naznaczonym władczością; przed momentem przed nim uklękła. - I wejdź do wody.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Słuchała jego słów dotyczących szlachty z niecierpliwością pilnej uczennicy, powracającej z długich wakacji; tęskniła za nim, nie tylko za umięśnionym ciałem, przynoszącym rozkoszą ukojenie nerwowym myślom, ale także za jego wiedzą i mądrością. Wyważonymi, często brutalnymi opiniami, które w większości przypadków budziły jej szacunek, a w tych nielicznych, sprzecznych z pielęgnowanymi przez laty, pozwalały dostrzec argumenty drugiej strony, inną perspektywę, burzącą lodowaty porządek. Sam Tristan był niczym ognisty miecz rozcinający zmrożoną twierdzę, niezdobytą całe wieki: zamiast uderzać do bram niepodległości Deirdre, zamiast próbować negocjacji lub śnieżna cegła po cegle rozbierać mury, po prostu przez nie przechodził, wrzący, niszczący każdy niechciany element, jaki mozolnie składała. Jakby zareagowała kilka lat temu, zerkając w przyszłość i widząc siebie, uległą, oddającą mężczyźnie każdy rodzaj przyjemności, jaki sobie zażyczył? Drgnęła, ostatnio zbyt wiele myślała o ich relacji, o zaciskającej się uwięzi, teraz wrastającej w jej ciało pępowiną pasożyta. - Lady Morgana to interesująca postać - może dać nową siłę mądrym i silnym czarownicom, udowodnić, że wiele znaczą i równie wiele mogą. Pierwsza kobieta na czele rodu - odparła cicho, wyjątkowo nie przefiltrowując myśli przez sito rozsądku. Uśmiechnęła się znów do siebie, machinalnie wykonując te same ruchy dłońmi, już rozgrzanymi i nieco zmęczonymi. - Jeśli ich nie przekonał, to i tak nieistotne. Wkrótce ci, którzy zdradzili, zbyt głupi lub słabi, by docenić prawdziwą potęgę Czarnego Pana, będą niczym popiół rozsiany po glebie - ich zniszczenie, ich krew dadzą żyzną podstawę do tworzenia nowych, sprawiedliwych rządów - kontynuowała w zamyśleniu, wierząc w wypowiadane przepowiednie całą sobą. W przypadku Lorda Voldemorta jej wyważona ostrożność zamieniała się w fascynację, odczuwalną także przez Rosiera, w jej ponownie drapieżnych uciśnięciach. I cichym, nieco chrapliwym westchnieniu, gdy wspomniał o Alexandrze - tak, pewnie chował się w jakiejś norze, ale i tam go znajdą, a potem wywleką na światło dzienne i wywrócą na nice. Ta perspektywa znów ją uspokoiła, brutalne myśli wraz z mocną rutyną masażu wprowadzały ją w coś w rodzaju transu; szum wody, zapach Tristana, gorąc jego ciała pod sobą. Znikał gdzieś lęk i łatwiej dusiła rozpaczliwe popiskiwania pasożyta; płynniej udawała, że wszystko jest w porządku. - Inarę? Jego żonę? - powtórzyła pytająco kobiece imię; coś słyszała podczas spotkań Rycerzy Walpurgii, lecz nie do końca orientowała się w szlacheckich małżeństwach, lecz z kontekstu wywnioskowała łączące ich stosunki - na posiadanie córki był za młody, a Rosier nie troszczyłby się o wiekową matronę. Porzuciła jednak te rozważania, chłodny ton arystokraty sprowadził ją na ziemię. Oblizała usta, ciągle czując na nich słaby smak jego skóry i krwi; gazeta leżała już na mokrej podłodze, nie zamierzała po nią sięgać, pamiętała jednak każde słowo artykułu. - Opisali twoją karierę jako smokologa od czasów opuszczenia Beauxbatons, wspomnieli też dość subtelnie o twym hedonistycznym stylu życia za młodu - odparła powoli, nieśpiesznie, niczego nie ukrywając - jedynie zastanawiając się nad tym, czy gdyby spotkali się przed laty, mogliby znaleźć w sobie nawzajem ten sam ogień. - Chwalili wyprawę łowczą po mityczną wyspiarkę rybojadkę, odnieśli się także do małżeństwa i spodziewanego potomka - Głos się jej nie załamał, nie zdradził szarpnięcia naderwanej struny; coś w środku Deirdre pękało, coś wymagało głębszego oddechu i wykorzystania całości zasobów kłamstwa, by zachować spokój, gdy dalej streszczała opowieść Proroka o lordzie nestorze Rosierze. Mówiła pewnie, ponownie przenosząc dłonie na jego ramiona; powędrowała wzdłuż mięśni aż do łokci, mimowolnie zachwycając się rzeźbą ciała; mocną i gibką zarazem, poznaczoną poparzeniami. Brak odpowiedzi na pełne stłumionej nadziei pytanie sprawił jej ból, lecz to także ukryła, zdając się nie zauważać milczenia, uznać je za coś naturalnego.
I zarazem równie trudnego do zaakceptowania, co kolejna, leniwa wypowiedź Rosiera. Wcale nie stanowiła pocieszenia, raczej przyglądała się jej lękom z zblazowanego dystansu; to nic, że - jak zwykle? - nie mylił się co do jej uczuć. - Masz rację - wyszeptała, a palce lewej ręki ponownie wsunęły się w jego przydługie włosy, bawiła się nimi przez dłuższą chwilę - rzadko jej na to pozwalał - okręcając je wokół dłoni, wokół pierścienia z rubinem, lśniącego w otoce z kamienia księżycowego. Kolejny żart losu, symbol przynależności, który jej ofiarował, chronił ją i nienarodzone dziecko - i była więcej niż pewna, że nie zdawał sobie sprawy z działania biżuterii. Inaczej nie rozkazywałby jej ponownie, tak beztrosko i pewnie siebie, jak nikt inny: spodziewała się tego, nie był znudzonym, tłustym kocurem, zapadającym w drzemkę po festiwalu głasków; rozluźnione mięśnie domagały się wysiłku skutkującego rozkoszą. Nie mogła mu jej zapewnić, nie w ten sposób; brzuch był zbyt widoczny. Do tej pory mijali się, Rosier długo pozostawał nieobecny, wcześniej zaś jej stan nie rzucał się w oczy; musiała się pilnować, nie mogła powiedzieć mu teraz; ukłucie paniki wprowadziło ją w nieprzyjemne drżenie. Znów pochyliła się nad nim, tym razem przyciskając usta do miejsca między łopatkami. - Nie mogę, krwawię, sir, i to nie z tego przyjemnego powodu - wychrypiała ze skruchą a kłamstwo gładko przeszło przez jej usta; rozpaczliwie chwytała się najniższej wymówki, wypowiadanej przez obrzydzone bliskością fizyczną żony. Sama nie brzydziła się krwi nawet w wydaniu księżycowym; ba, w tym momencie tęskniła za nią, przeklinając życie, przejmujące we władanie jej ciało. Pragnęła Tristana, błogiego zapomnienia, oddania kontroli, tych intensywnych chwil umożliwiających porzucenie panowania nad każdym elementem rzeczywistości. - Ale mogę uprzyjemnić ci wieczór w inny sposób - przesunęła językiem po jego skórze, wypukłości łopatki, rozgrzanym ramieniu; z prawdziwą tęsknotą. Jak długo będzie w stanie utrzymać tę tajemnicę - i czy uda się jej w ogóle podtrzymać ją tego wieczoru? - Proszę - dodała, w tym momencie czując do siebie dławiącą pogardę; już nie potrafiła się mu przeciwstawić, decydować o sobie, mogła tylko prosić, żałośnie negocjując szansę na ukrycie przerażającego faktu.
I zarazem równie trudnego do zaakceptowania, co kolejna, leniwa wypowiedź Rosiera. Wcale nie stanowiła pocieszenia, raczej przyglądała się jej lękom z zblazowanego dystansu; to nic, że - jak zwykle? - nie mylił się co do jej uczuć. - Masz rację - wyszeptała, a palce lewej ręki ponownie wsunęły się w jego przydługie włosy, bawiła się nimi przez dłuższą chwilę - rzadko jej na to pozwalał - okręcając je wokół dłoni, wokół pierścienia z rubinem, lśniącego w otoce z kamienia księżycowego. Kolejny żart losu, symbol przynależności, który jej ofiarował, chronił ją i nienarodzone dziecko - i była więcej niż pewna, że nie zdawał sobie sprawy z działania biżuterii. Inaczej nie rozkazywałby jej ponownie, tak beztrosko i pewnie siebie, jak nikt inny: spodziewała się tego, nie był znudzonym, tłustym kocurem, zapadającym w drzemkę po festiwalu głasków; rozluźnione mięśnie domagały się wysiłku skutkującego rozkoszą. Nie mogła mu jej zapewnić, nie w ten sposób; brzuch był zbyt widoczny. Do tej pory mijali się, Rosier długo pozostawał nieobecny, wcześniej zaś jej stan nie rzucał się w oczy; musiała się pilnować, nie mogła powiedzieć mu teraz; ukłucie paniki wprowadziło ją w nieprzyjemne drżenie. Znów pochyliła się nad nim, tym razem przyciskając usta do miejsca między łopatkami. - Nie mogę, krwawię, sir, i to nie z tego przyjemnego powodu - wychrypiała ze skruchą a kłamstwo gładko przeszło przez jej usta; rozpaczliwie chwytała się najniższej wymówki, wypowiadanej przez obrzydzone bliskością fizyczną żony. Sama nie brzydziła się krwi nawet w wydaniu księżycowym; ba, w tym momencie tęskniła za nią, przeklinając życie, przejmujące we władanie jej ciało. Pragnęła Tristana, błogiego zapomnienia, oddania kontroli, tych intensywnych chwil umożliwiających porzucenie panowania nad każdym elementem rzeczywistości. - Ale mogę uprzyjemnić ci wieczór w inny sposób - przesunęła językiem po jego skórze, wypukłości łopatki, rozgrzanym ramieniu; z prawdziwą tęsknotą. Jak długo będzie w stanie utrzymać tę tajemnicę - i czy uda się jej w ogóle podtrzymać ją tego wieczoru? - Proszę - dodała, w tym momencie czując do siebie dławiącą pogardę; już nie potrafiła się mu przeciwstawić, decydować o sobie, mogła tylko prosić, żałośnie negocjując szansę na ukrycie przerażającego faktu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jego usta wygięły się w drwiącym uśmiechu na wspomnienie Morgany, dla takich jak Deirdre - mogła być pewnym autorytetem; nie odmawiał jej urody, lecz nie dostrzegł u niej zdolności przywódczych - przegrała potyczkę z nim samym na otwartym polu i na oczach wszystkich, a jej szczeniackie docinki nie dodawały jej powagi. Kpiła sobie ze zgromadzenia - ale była tylko kobietą, której uczucia mieszały w głowie. Trudno było po tamtym występie brać ją na poważnie, jednak miała w garści coś, czego chciały wszystkie - lub większość - obecnych rodów, władzę, która pozwalała jej oddać ród Czarnemu Panu. Odeszła od wartości wyznawanych przez swoją rodzinę przez ostatnie lata i wreszcie usadowiła Selwynów poprawnie.
- Przykra to chwila, w której pośród Selwynów nie znalazł się ani jeden mężczyzna dość silny, by poprowadzić ród - odparł na jej słowa, pozycji Morgany nie traktował jako nobilitacji kobiety, nie była nią zresztą, raczej jako zryw desperacji pozostałych rodzin zdeterminowanych, by zachować swoją czystość. - Oby nie uwierzyły w zbyt wiele, zderzenie z rzeczywistością bywa bardziej bolesne, kiedy wcześniej iskrzy płomień nadziei. To by oznaczało, że zezwolenie Morganie na ten ruch, był wielkim błędem. - Każda z płci miała do realizacji swoją rolę, Tristan nie bał się kobiet, nie był też palonym nienawiścią mizoginem, ale nie był też głupcem, który nie dostrzegał różnic pomiędzy kobietą a mężczyzną. Jeśli damy zechcą decydować o sprawach ważkich zamiast rodzić i zajmować się dziećmi - jak mieliby przetrwać? Natura nie była sprawiedliwa, tak kobietom, jak mężczyznom, dała inne przymioty i inne cele. A walka z naturą - była z góry skazana na porażkę.
- Ich krew jest zbyt cenna, aby ją przelewać - podjął, wsłuchując się w przepełnioną pasją przemowę; naturalnie miała rację, oczywistą rację, wiedział też, że jeśli Czarny Pan sobie tego zażyczy, osobiście zroszą nią ziemię. Ale przekonanie ich do racji ich przywódcy miało znacznie więcej sensu niż ich zabijanie. Lord Voldemort miał charyzmę, przed którą każdy - prędzej czy później - musiał się ugiąć. Słysząc imię Inary lekko skinął głową, choć był to gest zapewne niedostrzegalny z pozycji Deirdre. Lady już-nie-Nott była jego przyjaciółką, ciągnęło ją do jego rodziny wbrew międzyrodowym waśniom. Przykro było patrzeć, jak znów staje się Carrowem, a życie ucieka jej spomiędzy zaciśniętych palców - jedna decyzja Percivala przekreślała całe jej dotychczasowe życie. Czuł złość, pragnienie zemsty, nie tylko za jego zdradę rycerzy.
- Już nie jest jego żoną - odparł machinalnie, prostując ten zwrot; Inara nie była żoną zdrajcy - Tristan wierzył, że w głębi serca hołubiła konserwatywnym wartościom. - Ale wciąż ma jego dziecko - Czy mógł ją bardziej upokorzyć? - Uczyła się we Francji - wyjaśnił nieco naturę ich relacji - jest w wieku Marie. - Nieczęsto rozmawiał z nią o przeszłości, ale przymknięte po kociemu z rozkoszy oczy i rozbiegająca się po jego mięśniach przyjemność wprawiały go w stan głębokiego odprężenia; potrafiła ukoić jego nerwy, pozbyć się napięcia, znała jego ciało lepiej, niż ktokolwiek inny - i do perfekcji opanowała władanie nim. W milczeniu wsłuchiwał się także w rewelacje na swój temat, poniekąd delektując się uwagą, a poniekąd martwiąc wytkniętymi przywarami. Był nestorem i nie podlegał nikomu, lecz w zamian miał się odznaczać sylwetką, na której nie pojawi się skaza: wiedział o tym i godził się na to. Pisali o tym, co było ważne - był dumny ze swoich smokologicznych osiągnięć - o rodzinie, w której spełniał się jako mąż i ojciec. - Wiesz, że musisz być bardzo ostrożna - przestrzegł ją, nie zamierzał wypierać się ciągot do hedonizmu, ale nauczył się już nie wywalać go na światło dzienne, młodzieńczy bunt był dawno za nim - a błędy musiały zostać puszczone w niepamięć. Deirdre w jakiś sposób zagrażała jego pozycji - ale nie zamierzał się jej pozbywać. - I zrobisz wszystko, żeby utwierdzić mnie w przekonaniu, że umieszczenie cię w Fantasmagorii na widoku nie było błędem. - Żadnych plotek. Żadnych podejrzeń. Nie mogli sobie na to pozwolić, dać najmniejszych powodów do pogłosek, które położyłyby się cieniem na jego reputacji. Nie usłyszał zawahania w jej głosie. - Co pisali o wyspiarce? - Zdawali sobie w ogóle sprawę z tego, czym była? Prócz najwybitniejszych magizoologów, jego osiągnięcie przeszło przez świat bez większego echa, karygodne, jak wielka potrafiła być ludzka ignorancja.
Jej wyznanie budziło zawód. Rozczarowanie. Przyszedł tu, bo chciał odprężenia, tymczasem zastał zapracowaną czarownicę nieprzygotowaną do odpowiedniej posługi. Nie podobało mu się to, ale nie zamierzał stawać w szranki z kobiecą naturą - była kobietą i miała do tego prawo. W Wenus zapewne w te dni ją ukrywano, dziwnie było usłyszeć te słowa po raz pierwszy od wieloletniej kochanki. Ze zrezygnowaniem poluźnił pięść zaciśniętą na materiale jej szarfy, szybko wsłuchują się jednak w propozycję, którą wysunęła w zamian - a która nieco rozjaśniła jego oblicze; kąciki ust uniosły się w górę, słysząc błagalną prośbę. - Potem przygotujesz mi kąpiel - zadecydował, pośrednio zgadzając się na jej propozycję; byłby głupcem, gdyby odmówił, a ona znała go zbyt dobrze, by odmowę podejrzewać. Podniósł lekko głowę - skinięciem posyłając ją na posadzkę.
- Przykra to chwila, w której pośród Selwynów nie znalazł się ani jeden mężczyzna dość silny, by poprowadzić ród - odparł na jej słowa, pozycji Morgany nie traktował jako nobilitacji kobiety, nie była nią zresztą, raczej jako zryw desperacji pozostałych rodzin zdeterminowanych, by zachować swoją czystość. - Oby nie uwierzyły w zbyt wiele, zderzenie z rzeczywistością bywa bardziej bolesne, kiedy wcześniej iskrzy płomień nadziei. To by oznaczało, że zezwolenie Morganie na ten ruch, był wielkim błędem. - Każda z płci miała do realizacji swoją rolę, Tristan nie bał się kobiet, nie był też palonym nienawiścią mizoginem, ale nie był też głupcem, który nie dostrzegał różnic pomiędzy kobietą a mężczyzną. Jeśli damy zechcą decydować o sprawach ważkich zamiast rodzić i zajmować się dziećmi - jak mieliby przetrwać? Natura nie była sprawiedliwa, tak kobietom, jak mężczyznom, dała inne przymioty i inne cele. A walka z naturą - była z góry skazana na porażkę.
- Ich krew jest zbyt cenna, aby ją przelewać - podjął, wsłuchując się w przepełnioną pasją przemowę; naturalnie miała rację, oczywistą rację, wiedział też, że jeśli Czarny Pan sobie tego zażyczy, osobiście zroszą nią ziemię. Ale przekonanie ich do racji ich przywódcy miało znacznie więcej sensu niż ich zabijanie. Lord Voldemort miał charyzmę, przed którą każdy - prędzej czy później - musiał się ugiąć. Słysząc imię Inary lekko skinął głową, choć był to gest zapewne niedostrzegalny z pozycji Deirdre. Lady już-nie-Nott była jego przyjaciółką, ciągnęło ją do jego rodziny wbrew międzyrodowym waśniom. Przykro było patrzeć, jak znów staje się Carrowem, a życie ucieka jej spomiędzy zaciśniętych palców - jedna decyzja Percivala przekreślała całe jej dotychczasowe życie. Czuł złość, pragnienie zemsty, nie tylko za jego zdradę rycerzy.
- Już nie jest jego żoną - odparł machinalnie, prostując ten zwrot; Inara nie była żoną zdrajcy - Tristan wierzył, że w głębi serca hołubiła konserwatywnym wartościom. - Ale wciąż ma jego dziecko - Czy mógł ją bardziej upokorzyć? - Uczyła się we Francji - wyjaśnił nieco naturę ich relacji - jest w wieku Marie. - Nieczęsto rozmawiał z nią o przeszłości, ale przymknięte po kociemu z rozkoszy oczy i rozbiegająca się po jego mięśniach przyjemność wprawiały go w stan głębokiego odprężenia; potrafiła ukoić jego nerwy, pozbyć się napięcia, znała jego ciało lepiej, niż ktokolwiek inny - i do perfekcji opanowała władanie nim. W milczeniu wsłuchiwał się także w rewelacje na swój temat, poniekąd delektując się uwagą, a poniekąd martwiąc wytkniętymi przywarami. Był nestorem i nie podlegał nikomu, lecz w zamian miał się odznaczać sylwetką, na której nie pojawi się skaza: wiedział o tym i godził się na to. Pisali o tym, co było ważne - był dumny ze swoich smokologicznych osiągnięć - o rodzinie, w której spełniał się jako mąż i ojciec. - Wiesz, że musisz być bardzo ostrożna - przestrzegł ją, nie zamierzał wypierać się ciągot do hedonizmu, ale nauczył się już nie wywalać go na światło dzienne, młodzieńczy bunt był dawno za nim - a błędy musiały zostać puszczone w niepamięć. Deirdre w jakiś sposób zagrażała jego pozycji - ale nie zamierzał się jej pozbywać. - I zrobisz wszystko, żeby utwierdzić mnie w przekonaniu, że umieszczenie cię w Fantasmagorii na widoku nie było błędem. - Żadnych plotek. Żadnych podejrzeń. Nie mogli sobie na to pozwolić, dać najmniejszych powodów do pogłosek, które położyłyby się cieniem na jego reputacji. Nie usłyszał zawahania w jej głosie. - Co pisali o wyspiarce? - Zdawali sobie w ogóle sprawę z tego, czym była? Prócz najwybitniejszych magizoologów, jego osiągnięcie przeszło przez świat bez większego echa, karygodne, jak wielka potrafiła być ludzka ignorancja.
Jej wyznanie budziło zawód. Rozczarowanie. Przyszedł tu, bo chciał odprężenia, tymczasem zastał zapracowaną czarownicę nieprzygotowaną do odpowiedniej posługi. Nie podobało mu się to, ale nie zamierzał stawać w szranki z kobiecą naturą - była kobietą i miała do tego prawo. W Wenus zapewne w te dni ją ukrywano, dziwnie było usłyszeć te słowa po raz pierwszy od wieloletniej kochanki. Ze zrezygnowaniem poluźnił pięść zaciśniętą na materiale jej szarfy, szybko wsłuchują się jednak w propozycję, którą wysunęła w zamian - a która nieco rozjaśniła jego oblicze; kąciki ust uniosły się w górę, słysząc błagalną prośbę. - Potem przygotujesz mi kąpiel - zadecydował, pośrednio zgadzając się na jej propozycję; byłby głupcem, gdyby odmówił, a ona znała go zbyt dobrze, by odmowę podejrzewać. Podniósł lekko głowę - skinięciem posyłając ją na posadzkę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Kpina w uśmiechu Tristana umknęła jej uwadze - nie mogła widzieć jego twarzy - lecz ta w powolnie akcentowanych głoskach uderzyła w nią od razu. Spodziewała się tego, lekceważenia kobiety na tej niezwykle wysokiej pozycji, podawania w wątpliwość zasług oraz doświadczenia, jakie bez wątpienia lady Morgana posiadała. Wielokrotnie była świadkiem protekcjonalnego traktowania płci pięknej, także przez Rosiera, owszem, rozkochanego w krągłościach, delikatności i uroku niewiast, lecz przy tym odmawiającego im większości praw dotyczących władzy. Istniała w tym jednak pewna nieoczywistość, drżąca membrana niejednoznaczności, która tak przerażała Deirdre - przecież pomógł jej samej osiągnąć prawdziwą potęgę, doprowadził ją na szczyt, wśród najsilniejszych czarodziejów, przed oblicze Czarnego Pana; uwierzył w nią i zainwestował - swój czas, pieniądze, umiejętności - stając się mentorem idealnym, surowym, lecz przy tym pozwalającym sięgnąć po niemożliwe. To wszystko rozsypywało się jednak na innej płaszczyźnie ich relacji, zbudowanej na solidnych podstawach rozkazów i wymagań, przesuwania granic jej dumy do maksimum, gdzie tak samo często dławiła się zachwytem i dumą, co potwornym upokorzeniem.
Tak jak teraz, górująca nad nim, słuchająca jego opowieści ze Stonehenge, dopuszczona do niego i zarazem usługująca mu; zepchnięta do roli kochanki o zwinnych dłoniach, ale zarazem współtowarzyszki drogi ku esencji czarnej magii. - Wierzę w lady Selwyn, ale czas pokaże, czy zasłuży na zapisanie się złotymi zgłoskami na kartach historii - odpowiedziała po chwili ciszy, czując sprzeciw, że tak ulegle przedstawiła swe zdanie; nauczyła się już jednak, że to bezowocne. Znała swe miejsce oraz ograniczenia, zwłaszcza te wynikające ze swej krwi. Owszem, czystej pochodzącej z szanowanych rodzin, lecz pozbawionej błękitnych kryształów wielowiekowej magii, skumulowanej chowem wsobnym. - Czy krew zdrajcy ma taką samą wartość? Na przykład Percivala? - spytała z lekkim powątpiewaniem, choć wyraźniejsza w jej głosie była ciekawość. Kwestie pochodzenia, szacunku do tradycji i swych przodków stała się dla niej wyjątkowo trudna; pulsowało w niej przecież życie, przeklęte już od samego początku, stworzone z ciał dwóch śmierciożerców spętanych Mrocznym Znakiem i działaniem czarnomagicznego eliksiru. Co kryło się w ich wspólnej krwi, w mieszaninie mrocznych sił? Wydawało się, że coś poczuła, dziwne szarpnięcie w dole brzucha, ale zapewne mogła być to reakcja na kolejne słowa Tristana. Rzadkie, niespotykane, napełniające ją czymś w rodzaju rozczulonej dumy, przekonania o tym, że została właśnie doceniona. Nawet okruch zaufania ze strony Rosiera przyjmowała niczym odłamek skrzącego się diamentu - dawno już nie zdradzał jej faktów ze swojego życia, z przeszłości, dawno też nie wspominał Marie. Wyraźnie pamiętała nieco bełkotliwe opowieści z Wenus, gdy naćpany lub pijany wyrzucał z siebie żal i tęsknotę za siostrą; czasem korzystając z wierszy i dwuznaczności, czasem wprost. U Miu pozbywał się napięcia, wyładowywał gniew na tych, którzy mu ją odebrali, zabijał dyskomfort - czyż nie to samo ofiarowywała mu Deirdre? - To twoja przyjaciółka? - spytała miękko, spoglądając w zamyśleniu na jego rozgrzane, szerokie plecy, mocne barki: dosłownie i w przenośni, mogły otoczyć opieką młodszą siostrę oraz wspomnianą Inarę. Jeśli ta była mu bliska, być może stanowiąc przypomnienie o Marianne, tym boleśniejszą ranę musiała zadać mu zdrada Percivala. Ciągle noszącą jego dziecko. Kolejny zgrzyt i ukłucie, zbaczali na zbyt grząski temat, dlatego nie drążyła go, i tak wręcz - co przyjmowała ze złością - wdzięczna za te skrawki przeszłości, jakimi się z nią podzielił.
Niestarte nawet rutynowym przypomnieniem, przywołaniem do porządku, niczym szkolonego psa, wymagającego ciągłego echa zasad i rozkazów. Znalazła się na widoku. - Czy kiedykolwiek wykazałam się nieostrożnością lub lekkomyślnością? - odparła pytaniem, nie mogąc powstrzymać drobnej frustracji wynikającej z tych regularnych werbalnych poszturchiwań. - W kwestii Fantasmagorii - uściśliła odruchowo, jednak strofowanie przynosiło efekt, traciła wiarę w siebie. - Nigdy nie naraziłabym twojej reputacji na szwank - dodała z słyszalnymi iskierkami sfrustrowanego rozgoryczenia; tym właśnie była, ryzykiem, kimś, kogo należało ukrywać. Jak mogła mu więc powiedzieć o tym, co działo się z jej ciałem? Przesunęła powoli dłońmi od karku aż do lędźwi, środkiem pleców, rozgrzewając w ten sposób jego kręgosłup i zsuwając z niego całe napięcie; szkoda, że nie mogła zrobić tego ze sobą, zlęknioną, zapędzoną w ślepy zaułek, pozbawioną planu działania, mogącą naiwnie liczyć jedynie na jego łaskę. A to, co działo się ostatnio, właściwie przekreślało szansę na wybaczenie i zrozumienie. - Wspominali o konferencji, część artykułu stanowiły chyba materiały rezerwatu w Kent. Wypowiedziało się kilkoro badaczy, także sir Leoryk - nie miała pojęcia, kim był, ale z kontekstu zrozumiała, że to szanowany, wiekowy badacz smoków, rzadko udzielający się pbublicznie - podchodząc do tematu wyspiarki z ciekawością i podekscytowaniem - zakończyła, zagryzając wargi. Właściwie nie pamiętała, co mówiła, odliczając sekundy do reakcji Tristana na złą nowinę. Zrzuci ją z siebie i wyjdzie, czy zignoruje ten fakt i pozostanie przy swym kaprysie? Musiała podtrzymać tę iluzję jeszcze chwilę, potem mu powie, później, nie teraz - jej myśli pozostawały chaotyczne, serce biło szybciej, wcale nie uspokajając się, gdy mężczyzna wyartykułował kolejną potrzebę, beznamiętnym skinięciem głowy oznajmiając swą decyzję. Zsunęła się z niego powoli, zbyt szeroka sukienka powróciła na swe miejsce; wolałaby stanąć przed nim pewna i wyprostowana, jednak musiała osunąć się delikatnie na wilgotną, twardą kamienną podłogę, tuż przed nim, już siedzącym na szezlongu. Wsparła dłonie na jego kolanach i na moment, gdy w końcu zobaczyła z bliska jego twarz, straciła nad sobą panowanie - szczęśliwie nie nad rozpaczą, a nad tęsknotą i pragnieniem. Pocałowała go: nagle, z głodem, lecz prawie czule, po czym odsunęła się, ponownie opadając niżej, sunąc ustami wzdłuż jego szyi, obojczyka, ramienia, wrażliwego zgięcia łokcia, by znów powędrować do prawej dłoni obciążonej symbolem nestora. Znów ucałowała pierścień i spojrzała w górę, na twarz Tristana, szybko jednak spuszczając wzrok. - Tak wiele ci zawdzięczam - wyszeptała prawie bezgłośnie, ocierając się policzkiem o jego udo, a lepkie od olejku palce rozpięły skórzany pas spodni z niejakim trudem. Ociągała się - lub po prostu odwlekała przyjemność upokorzenia, tożsamą dla ich obojga; upragnioną i plugawą, którą oddawała mu w końcu, otulajac jego gorące ciało śliskimi od olejku dłońmi i pełnymi ustami. Kosmyki włosów kleiły się do jej policzków i ramion, zakrywały ją łagodną kurtyną, pozwalając zatracić się w ofiarowanej, mocnej namiętności, budzącej w niej tylko jeszcze większe, niemożliwe do zaspokojenia pożądanie.
Tak jak teraz, górująca nad nim, słuchająca jego opowieści ze Stonehenge, dopuszczona do niego i zarazem usługująca mu; zepchnięta do roli kochanki o zwinnych dłoniach, ale zarazem współtowarzyszki drogi ku esencji czarnej magii. - Wierzę w lady Selwyn, ale czas pokaże, czy zasłuży na zapisanie się złotymi zgłoskami na kartach historii - odpowiedziała po chwili ciszy, czując sprzeciw, że tak ulegle przedstawiła swe zdanie; nauczyła się już jednak, że to bezowocne. Znała swe miejsce oraz ograniczenia, zwłaszcza te wynikające ze swej krwi. Owszem, czystej pochodzącej z szanowanych rodzin, lecz pozbawionej błękitnych kryształów wielowiekowej magii, skumulowanej chowem wsobnym. - Czy krew zdrajcy ma taką samą wartość? Na przykład Percivala? - spytała z lekkim powątpiewaniem, choć wyraźniejsza w jej głosie była ciekawość. Kwestie pochodzenia, szacunku do tradycji i swych przodków stała się dla niej wyjątkowo trudna; pulsowało w niej przecież życie, przeklęte już od samego początku, stworzone z ciał dwóch śmierciożerców spętanych Mrocznym Znakiem i działaniem czarnomagicznego eliksiru. Co kryło się w ich wspólnej krwi, w mieszaninie mrocznych sił? Wydawało się, że coś poczuła, dziwne szarpnięcie w dole brzucha, ale zapewne mogła być to reakcja na kolejne słowa Tristana. Rzadkie, niespotykane, napełniające ją czymś w rodzaju rozczulonej dumy, przekonania o tym, że została właśnie doceniona. Nawet okruch zaufania ze strony Rosiera przyjmowała niczym odłamek skrzącego się diamentu - dawno już nie zdradzał jej faktów ze swojego życia, z przeszłości, dawno też nie wspominał Marie. Wyraźnie pamiętała nieco bełkotliwe opowieści z Wenus, gdy naćpany lub pijany wyrzucał z siebie żal i tęsknotę za siostrą; czasem korzystając z wierszy i dwuznaczności, czasem wprost. U Miu pozbywał się napięcia, wyładowywał gniew na tych, którzy mu ją odebrali, zabijał dyskomfort - czyż nie to samo ofiarowywała mu Deirdre? - To twoja przyjaciółka? - spytała miękko, spoglądając w zamyśleniu na jego rozgrzane, szerokie plecy, mocne barki: dosłownie i w przenośni, mogły otoczyć opieką młodszą siostrę oraz wspomnianą Inarę. Jeśli ta była mu bliska, być może stanowiąc przypomnienie o Marianne, tym boleśniejszą ranę musiała zadać mu zdrada Percivala. Ciągle noszącą jego dziecko. Kolejny zgrzyt i ukłucie, zbaczali na zbyt grząski temat, dlatego nie drążyła go, i tak wręcz - co przyjmowała ze złością - wdzięczna za te skrawki przeszłości, jakimi się z nią podzielił.
Niestarte nawet rutynowym przypomnieniem, przywołaniem do porządku, niczym szkolonego psa, wymagającego ciągłego echa zasad i rozkazów. Znalazła się na widoku. - Czy kiedykolwiek wykazałam się nieostrożnością lub lekkomyślnością? - odparła pytaniem, nie mogąc powstrzymać drobnej frustracji wynikającej z tych regularnych werbalnych poszturchiwań. - W kwestii Fantasmagorii - uściśliła odruchowo, jednak strofowanie przynosiło efekt, traciła wiarę w siebie. - Nigdy nie naraziłabym twojej reputacji na szwank - dodała z słyszalnymi iskierkami sfrustrowanego rozgoryczenia; tym właśnie była, ryzykiem, kimś, kogo należało ukrywać. Jak mogła mu więc powiedzieć o tym, co działo się z jej ciałem? Przesunęła powoli dłońmi od karku aż do lędźwi, środkiem pleców, rozgrzewając w ten sposób jego kręgosłup i zsuwając z niego całe napięcie; szkoda, że nie mogła zrobić tego ze sobą, zlęknioną, zapędzoną w ślepy zaułek, pozbawioną planu działania, mogącą naiwnie liczyć jedynie na jego łaskę. A to, co działo się ostatnio, właściwie przekreślało szansę na wybaczenie i zrozumienie. - Wspominali o konferencji, część artykułu stanowiły chyba materiały rezerwatu w Kent. Wypowiedziało się kilkoro badaczy, także sir Leoryk - nie miała pojęcia, kim był, ale z kontekstu zrozumiała, że to szanowany, wiekowy badacz smoków, rzadko udzielający się pbublicznie - podchodząc do tematu wyspiarki z ciekawością i podekscytowaniem - zakończyła, zagryzając wargi. Właściwie nie pamiętała, co mówiła, odliczając sekundy do reakcji Tristana na złą nowinę. Zrzuci ją z siebie i wyjdzie, czy zignoruje ten fakt i pozostanie przy swym kaprysie? Musiała podtrzymać tę iluzję jeszcze chwilę, potem mu powie, później, nie teraz - jej myśli pozostawały chaotyczne, serce biło szybciej, wcale nie uspokajając się, gdy mężczyzna wyartykułował kolejną potrzebę, beznamiętnym skinięciem głowy oznajmiając swą decyzję. Zsunęła się z niego powoli, zbyt szeroka sukienka powróciła na swe miejsce; wolałaby stanąć przed nim pewna i wyprostowana, jednak musiała osunąć się delikatnie na wilgotną, twardą kamienną podłogę, tuż przed nim, już siedzącym na szezlongu. Wsparła dłonie na jego kolanach i na moment, gdy w końcu zobaczyła z bliska jego twarz, straciła nad sobą panowanie - szczęśliwie nie nad rozpaczą, a nad tęsknotą i pragnieniem. Pocałowała go: nagle, z głodem, lecz prawie czule, po czym odsunęła się, ponownie opadając niżej, sunąc ustami wzdłuż jego szyi, obojczyka, ramienia, wrażliwego zgięcia łokcia, by znów powędrować do prawej dłoni obciążonej symbolem nestora. Znów ucałowała pierścień i spojrzała w górę, na twarz Tristana, szybko jednak spuszczając wzrok. - Tak wiele ci zawdzięczam - wyszeptała prawie bezgłośnie, ocierając się policzkiem o jego udo, a lepkie od olejku palce rozpięły skórzany pas spodni z niejakim trudem. Ociągała się - lub po prostu odwlekała przyjemność upokorzenia, tożsamą dla ich obojga; upragnioną i plugawą, którą oddawała mu w końcu, otulajac jego gorące ciało śliskimi od olejku dłońmi i pełnymi ustami. Kosmyki włosów kleiły się do jej policzków i ramion, zakrywały ją łagodną kurtyną, pozwalając zatracić się w ofiarowanej, mocnej namiętności, budzącej w niej tylko jeszcze większe, niemożliwe do zaspokojenia pożądanie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
I zadrwił znów, tym razem pozwalając sobie na cichy protekcjonalny odgłos kpiny. Wiedział, że Deirdre nie podkreślałaby tak mocno swojej wiary w nestora Selwynów, gdyby to władzy doszedł któryś z synów Morgany; czy tym sposobem nie podkreślała jedynie kobiecej słabości? Nie był przekonany - do jej zdania, jej zachowania, wspierania kogokolwiek jedynie na wiarę: w świecie arystokracji, wysokim świecie wielkich tytułów, swoją wartość należało udowodnić przed uzyskaniem szacunku. Nie krótko po.
- I przykre to czasy, kiedy to od płci uzależnia się wiarę w czarodzieja - zaatakował ją obusiecznym mieczem, uzupełniając poprzednią wypowiedź. - Nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia - wydał w końcu własny osąd, wracając pamięcią do jej szczeniackich utarczek. Winna uciszyć Selwyna dużo wcześniej, niż to zrobiła - wtedy artykuł pozbawiony byłby jego lekkomyślnych słów. Teraz - musieli mieć się na baczności. - Krew zdrajcy nie jest już szlachetna - Percival zrezygnował ze swojego tytułu świadomie, świadomie stanął przeciwko nim, świadomie wypowiedział swoje słowa, świadomie nie cofnął ich ani na żądanie rodziny, ani na żądanie swojego nestora, ani też na żądanie jego samego - przemawiającego wówczas w imieniu Czarnego Pana. - Jest jak plugawe nasienie, które lepiej zniszczyć i pod żadnym pozorem nie dopuścić do bogatych plonów. - Nikt nie odda córki zdrajcy. Nikt nie chciałby oddać córki zdrajcy. Westchnął, nie potrafił pojąć, co kierowało tamtego dnia Nottem - niegdyś i oni byli wszak przyjaciółmi - oni w trójkę, Nott, Wright i on sam. Nigdy nie wątpił w intencje Notta, pewien, że ten świadomie stanął po słusznej stronie - ale gdy jego zdrada zbiegła się z atakiem na Bena nie potrafił dłużej udawać, że nie widzi zbiegu okoliczności. Być może Nott okazał się zbyt słaby, by ponieść ciężar wojny przeciwko dawnemu druhowi. To wszystko zaczynało komplikować się zbyt mocno, sprawa Wrighta, sprawa Inary, o łaskę dla której sam poprosił. Jej pytanie wybrzmiało dziwnie, zmuszając go do zastanowienia się nad sensem odpowiedzi. Inara nie przyszła się pożegnać, nie odpisała też na jego list - zrzucał to jednak na karb żałoby po mężu, z którą musiała uporać się w samotności.
- Tak - odparł zatem krótko, nieświadom tego, że Inara nie wyrzuciła wcale małżeńskiej obrączki. Znali się długie lata, rozumieli się niekiedy bez słów, choć rozdzieliły ich mroczne tajemnice, jakie Tristan zaczął zgłębiać po odejściu Marie - zbyt mroczne, by mógł ją w nie wtajemniczyć.
- Cieszy mnie, że skonkretyzowałaś swoje pytanie - Owszem, lekkomyślnością wykazała się więcej niż raz. Nieostrożnością też. Nieprzerwanie pamiętał noc, w którą uciekła po raz pierwszy, noc, w której przyznała się do zdrady, noc, w której buntowniczo sprzeciwiła mu się w Wenus; a on jej to wszystko wybaczył, naprawdę był wspaniałomyślny. Lub uzależniony, potrzebował jej zbyt mocno. - Mam nadzieję, Deirdre - Nie powinna poczuć się zbyt pewna siebie, wtedy przestawała być ostrożna. Nigdy nie dała mu powodów, by zwątpił w jej lojalność, jednak przypomnienie jej właściwego miejsca miało wzmocnić jej czujność. Jeśli nagle zapomni uważać - z łatwością zgubi wszelkie środki ostrożności.
Imię Leoryka nie było mu obce. Choć nigdy nie przyznałby przed sobą, że jego pozytywna opinia znaczyła dla niego cokolwiek, słowa Deirdre stanowiły pewną ulgę. Jego nazwisko musiało się liczyć w naukowym świecie, był Rosierem - był smokologiem - zależało mu na poklasku innych. Nie dało się być autorytetem, jeśli nikt tego autorytetu nie zamierzał uznać. Dlatego też z pewnym leniwym ukontentowaniem, wsparty stanem głębokiej relaksacji, w którą zręcznie go wprowadziła, niosąc ulgę spiętym mięśniom, wzniósł się do pozycji siedzącej, krótko po tym, jak odczuł brak jej ciężaru na własnych biodrach. Odnalazł jej twarz, jaśniejszą, bardziej promienną niż zwykle, zdrowszą; badał wzrokiem linie jej twarzy i kształt migdałowych oczu, skośnych jak u pięknej dzikiej pantery. Pantery gotowej do skoku: nie spodziewał się jej nagłego zrywu, a jednak nie oponował, dając swojej kocicy zasłużoną pieszczotę - smakując jej ust z namiętną pasją, jaką zwykła w nim budzić, z rozkoszą, smakowała najprzedniejszym winem, smakowała najsłodszym owocem i najsilniejszym afrodyzjakiem, smakowała wypaczoną chorą miłością. Owinął wciąż trzymaną w dłoni chustę wokół jej szyi, zaciskając ją mocno, odbierając jej dech - i trzymając tym mocniej, im mocniej jej pożądał. Nachylał się nad nią, odbierając to, co jego - w miłosnym pocałunku przemycając właściwą ich relacji walkę o dominację, którą i tym razem miał wygrać. Oderwał się od niej niechętnie, nienasycony, jeszcze bardziej niezadowolony jej niedyspozycją - usta Deirdre sunęły jednak dalej, oddając mu należny szacunek, gestem i słowem, ostatecznie sięgając niebiańskiej przyjemności, która wytrąciła mu oręż z dłoni. Wsparł plecy o niewygodne oparcie szezlongu, przenosząc zmrużone oczy z niej ku rozjaśnionemu blaskiem świec sufitowi; pomięta chusta spadła, nabierając wilgoci kamiennej posadzki; jasnoszmaragdowy materiał ciemniał, przechodząc w barwy nieprzebranej tajemniczej czerni.
A rozkosz - nadchodziła leniwą falą euforii.
/zt x2
- I przykre to czasy, kiedy to od płci uzależnia się wiarę w czarodzieja - zaatakował ją obusiecznym mieczem, uzupełniając poprzednią wypowiedź. - Nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia - wydał w końcu własny osąd, wracając pamięcią do jej szczeniackich utarczek. Winna uciszyć Selwyna dużo wcześniej, niż to zrobiła - wtedy artykuł pozbawiony byłby jego lekkomyślnych słów. Teraz - musieli mieć się na baczności. - Krew zdrajcy nie jest już szlachetna - Percival zrezygnował ze swojego tytułu świadomie, świadomie stanął przeciwko nim, świadomie wypowiedział swoje słowa, świadomie nie cofnął ich ani na żądanie rodziny, ani na żądanie swojego nestora, ani też na żądanie jego samego - przemawiającego wówczas w imieniu Czarnego Pana. - Jest jak plugawe nasienie, które lepiej zniszczyć i pod żadnym pozorem nie dopuścić do bogatych plonów. - Nikt nie odda córki zdrajcy. Nikt nie chciałby oddać córki zdrajcy. Westchnął, nie potrafił pojąć, co kierowało tamtego dnia Nottem - niegdyś i oni byli wszak przyjaciółmi - oni w trójkę, Nott, Wright i on sam. Nigdy nie wątpił w intencje Notta, pewien, że ten świadomie stanął po słusznej stronie - ale gdy jego zdrada zbiegła się z atakiem na Bena nie potrafił dłużej udawać, że nie widzi zbiegu okoliczności. Być może Nott okazał się zbyt słaby, by ponieść ciężar wojny przeciwko dawnemu druhowi. To wszystko zaczynało komplikować się zbyt mocno, sprawa Wrighta, sprawa Inary, o łaskę dla której sam poprosił. Jej pytanie wybrzmiało dziwnie, zmuszając go do zastanowienia się nad sensem odpowiedzi. Inara nie przyszła się pożegnać, nie odpisała też na jego list - zrzucał to jednak na karb żałoby po mężu, z którą musiała uporać się w samotności.
- Tak - odparł zatem krótko, nieświadom tego, że Inara nie wyrzuciła wcale małżeńskiej obrączki. Znali się długie lata, rozumieli się niekiedy bez słów, choć rozdzieliły ich mroczne tajemnice, jakie Tristan zaczął zgłębiać po odejściu Marie - zbyt mroczne, by mógł ją w nie wtajemniczyć.
- Cieszy mnie, że skonkretyzowałaś swoje pytanie - Owszem, lekkomyślnością wykazała się więcej niż raz. Nieostrożnością też. Nieprzerwanie pamiętał noc, w którą uciekła po raz pierwszy, noc, w której przyznała się do zdrady, noc, w której buntowniczo sprzeciwiła mu się w Wenus; a on jej to wszystko wybaczył, naprawdę był wspaniałomyślny. Lub uzależniony, potrzebował jej zbyt mocno. - Mam nadzieję, Deirdre - Nie powinna poczuć się zbyt pewna siebie, wtedy przestawała być ostrożna. Nigdy nie dała mu powodów, by zwątpił w jej lojalność, jednak przypomnienie jej właściwego miejsca miało wzmocnić jej czujność. Jeśli nagle zapomni uważać - z łatwością zgubi wszelkie środki ostrożności.
Imię Leoryka nie było mu obce. Choć nigdy nie przyznałby przed sobą, że jego pozytywna opinia znaczyła dla niego cokolwiek, słowa Deirdre stanowiły pewną ulgę. Jego nazwisko musiało się liczyć w naukowym świecie, był Rosierem - był smokologiem - zależało mu na poklasku innych. Nie dało się być autorytetem, jeśli nikt tego autorytetu nie zamierzał uznać. Dlatego też z pewnym leniwym ukontentowaniem, wsparty stanem głębokiej relaksacji, w którą zręcznie go wprowadziła, niosąc ulgę spiętym mięśniom, wzniósł się do pozycji siedzącej, krótko po tym, jak odczuł brak jej ciężaru na własnych biodrach. Odnalazł jej twarz, jaśniejszą, bardziej promienną niż zwykle, zdrowszą; badał wzrokiem linie jej twarzy i kształt migdałowych oczu, skośnych jak u pięknej dzikiej pantery. Pantery gotowej do skoku: nie spodziewał się jej nagłego zrywu, a jednak nie oponował, dając swojej kocicy zasłużoną pieszczotę - smakując jej ust z namiętną pasją, jaką zwykła w nim budzić, z rozkoszą, smakowała najprzedniejszym winem, smakowała najsłodszym owocem i najsilniejszym afrodyzjakiem, smakowała wypaczoną chorą miłością. Owinął wciąż trzymaną w dłoni chustę wokół jej szyi, zaciskając ją mocno, odbierając jej dech - i trzymając tym mocniej, im mocniej jej pożądał. Nachylał się nad nią, odbierając to, co jego - w miłosnym pocałunku przemycając właściwą ich relacji walkę o dominację, którą i tym razem miał wygrać. Oderwał się od niej niechętnie, nienasycony, jeszcze bardziej niezadowolony jej niedyspozycją - usta Deirdre sunęły jednak dalej, oddając mu należny szacunek, gestem i słowem, ostatecznie sięgając niebiańskiej przyjemności, która wytrąciła mu oręż z dłoni. Wsparł plecy o niewygodne oparcie szezlongu, przenosząc zmrużone oczy z niej ku rozjaśnionemu blaskiem świec sufitowi; pomięta chusta spadła, nabierając wilgoci kamiennej posadzki; jasnoszmaragdowy materiał ciemniał, przechodząc w barwy nieprzebranej tajemniczej czerni.
A rozkosz - nadchodziła leniwą falą euforii.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
2.10 stąd
Hep!
Od razu zakręciło mu się w głowie od nadmiaru zapachów - wosku świec, wonnych (dla wilczego nosa - śmierdzących) olejków, dusznej pary. Duszno i ciemno - w takim miejscu się znalazł i bardzo, bardzo mu się to nie podobało. Na ramiona, błyszczące srebrzystym brokatem w każdym miejscu na które padało światło świec, wpełzła gęsia skórka. Rozejrzał się, spanikowany, omal nie poddając się narastającej klaustrofobii. Wtem nos wyłowił z morza zapachów ten jeden. Znajomy. Silniejszy od ciemności i duchoty, działający na niego jak kotwica.
Nozdrza zadrżały, a blondyn odruchowo spojrzał w stronę wanny. Kaskada ciemnych włosów układała się na wodzie, a wyciosane z marmuru rysy twarzy byłyby dla człowieka nie do pomylenia. Jego najbardziej przyciągał jej zapach - kojarzący się z krwią i dymem, mgłą i bólem, wolnością i upojeniem. Przeniósł wzrok na jej usta, niegdyś rozciągające się w triumfalnym uśmiechu. Na samo wspomnienie, ciało przeszył mimowolny ból - cień dawnego Cruciatusa, trauma zagnieżdzona w mięśniach i kościach.
Nie! - sprzeciw Michaela przebił się do świadomości, a na przystojnej twarzy blondyna pojawił się nagle ludzki grymas oszołomienia i strachu.
Zamknij się, to moja zabawa. Zamrugał, wziął głęboki wdech i wyprostował się, zmuszając ciało do posłuszeństwa. Przekrzywił głowę, przypatrując się jej z ciekawością. Odprężona, miała przymknięte oczy, ale musiała chyba wyczuć jego obecność? Miał to szczęście, że teleportował się tutaj cicho, z przypadkową gracją, nie strącając niczego po drodze. Chełpił się jednak tym, że jej zapach rozpoznałby wszędzie - nie musiałaby być na widoku, nie musiałaby nic mówić. Było w niej coś nienaturalnego, nie do pomylenia. Elektryzująco niebezpiecznego. Była taka drobna, taka delikatna - ale dziwna siła pulsowała w jej tętnicach. Siła, zdolna dać mu wolność.
Oblizał wargi, czując, że cały drży z ekscytacji. Nie wiedział, dlaczego, ale miało to coś wspólnego z jej nagim ciałem. Niechętnie oderwał wzrok od jej porcelanowej skóry i pomknął spojrzeniem ku przysłoniętej czarnymi włosami szyi. Chciał się przekonać, czy została jej jakaś pamiątka ku jego ugryzieniu.
Dość zabawy w podchody.
Niech zacznie się prawdziwa zabawa.
Zdecydowanie postąpił krok do przodu, aż woda w kamiennej wannie zafalowała.
-Pamiętam twój zapach. I ssssmak. - przywitał się uprzejmie, rozciągając usta w wilczym uśmiechu. W ciemności jego oczy wydawały się ciemne, w źrenicach lśnił tylko złotawy, wilczy poblask. A twarz, ciało, włosy i nawet ubranie, mieniły się nienaturalną, srebrną poświatą - jakbyMichael Fenrir sam wykąpał się w świetle księżyca.
obrażenia: 25 psychiczne, 10 tłuczone, nieskończone - uraza z lipca, niezabijajmnie
Hep!
Od razu zakręciło mu się w głowie od nadmiaru zapachów - wosku świec, wonnych (dla wilczego nosa - śmierdzących) olejków, dusznej pary. Duszno i ciemno - w takim miejscu się znalazł i bardzo, bardzo mu się to nie podobało. Na ramiona, błyszczące srebrzystym brokatem w każdym miejscu na które padało światło świec, wpełzła gęsia skórka. Rozejrzał się, spanikowany, omal nie poddając się narastającej klaustrofobii. Wtem nos wyłowił z morza zapachów ten jeden. Znajomy. Silniejszy od ciemności i duchoty, działający na niego jak kotwica.
Nozdrza zadrżały, a blondyn odruchowo spojrzał w stronę wanny. Kaskada ciemnych włosów układała się na wodzie, a wyciosane z marmuru rysy twarzy byłyby dla człowieka nie do pomylenia. Jego najbardziej przyciągał jej zapach - kojarzący się z krwią i dymem, mgłą i bólem, wolnością i upojeniem. Przeniósł wzrok na jej usta, niegdyś rozciągające się w triumfalnym uśmiechu. Na samo wspomnienie, ciało przeszył mimowolny ból - cień dawnego Cruciatusa, trauma zagnieżdzona w mięśniach i kościach.
Nie! - sprzeciw Michaela przebił się do świadomości, a na przystojnej twarzy blondyna pojawił się nagle ludzki grymas oszołomienia i strachu.
Zamknij się, to moja zabawa. Zamrugał, wziął głęboki wdech i wyprostował się, zmuszając ciało do posłuszeństwa. Przekrzywił głowę, przypatrując się jej z ciekawością. Odprężona, miała przymknięte oczy, ale musiała chyba wyczuć jego obecność? Miał to szczęście, że teleportował się tutaj cicho, z przypadkową gracją, nie strącając niczego po drodze. Chełpił się jednak tym, że jej zapach rozpoznałby wszędzie - nie musiałaby być na widoku, nie musiałaby nic mówić. Było w niej coś nienaturalnego, nie do pomylenia. Elektryzująco niebezpiecznego. Była taka drobna, taka delikatna - ale dziwna siła pulsowała w jej tętnicach. Siła, zdolna dać mu wolność.
Oblizał wargi, czując, że cały drży z ekscytacji. Nie wiedział, dlaczego, ale miało to coś wspólnego z jej nagim ciałem. Niechętnie oderwał wzrok od jej porcelanowej skóry i pomknął spojrzeniem ku przysłoniętej czarnymi włosami szyi. Chciał się przekonać, czy została jej jakaś pamiątka ku jego ugryzieniu.
Dość zabawy w podchody.
Niech zacznie się prawdziwa zabawa.
Zdecydowanie postąpił krok do przodu, aż woda w kamiennej wannie zafalowała.
-Pamiętam twój zapach. I ssssmak. - przywitał się uprzejmie, rozciągając usta w wilczym uśmiechu. W ciemności jego oczy wydawały się ciemne, w źrenicach lśnił tylko złotawy, wilczy poblask. A twarz, ciało, włosy i nawet ubranie, mieniły się nienaturalną, srebrną poświatą - jakby
obrażenia: 25 psychiczne, 10 tłuczone, nieskończone - uraza z lipca, niezabijajmnie
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 05.03.21 22:29, w całości zmieniany 1 raz
Woda przyjemnie obmywała jej ciało, kołysała, otulała aksamitnym kokonem - Deirdre unosiła się na jej powierzchni z zamkniętymi oczami, wsłuchana w szum własnej krwi. Coraz odleglejszy: o to przecież chodziło, pragnęła zniknąć, dać się pochłonąć dysocjacji, odciąć się od chaosu myśli. Wszystko, co wydarzyło się w podziemiach Gringotta, powracało obrazami zbyt intensywnymi, by mogła sobie poradzić rutynowym wyparciem. O ile po Azkabanie stale czuła lęk, pierwotne przerażenie, zamieniające ją w zrozpaczoną, czujną, zapędzoną w róg zwierzynę, to walka z Aongusem i późniejsze ofiarowanie swej mocy Locus Nihil wyczerpało ją z wszelkich sił, nawet tych instynktownych, nakazujących przetrwanie. Wystudiowana obojętność i lodowata maska, jakie pokazywała światu, nie były tylko pozą, częścią charakteryzacji, didaskaliami do przyjmowanej danego dnia roli: stały się fundamentem funkcjonowania w niezrozumiale odległym świecie. Tylko sporadyczne, lecz niezwykle gwałtowne napady agresji świadczyły o tym, że ciągle była człowiekiem, a nie kompletnie wypraną z emocji rzeźbą. Chciała nią być, całe życie zadedykowała spełnieniu właśnie tego pragnienia, pozbycia się słabości, ociosania się z nawet najdrobniejszych odruchów uczuć, a gdy w końcu marzenia się spełniły – wcale nie czuła satysfakcji lub szczęścia. Gwoli ścisłości, nie czuła nic, wyblakła, pusta, nie potrafiąca wykrzesać w sobie choćby płomienia, o szaleńczym ogniu nie wspominając. Ten zajmował szatańską pożogą całe ciało tylko w przypływie irracjonalnego, przerażającego gniewu, domagającego się natychmiastowego ujścia. Choć od wyjścia z czeluści podziemi minęło zaledwie kilka dni, zdołała już trzykrotnie wymierzyć Agathcie okrutną karę za drobne przewinienie.
Wrząca woda zdążyła ostygnąć już do temperatury jej ciała, w łaźni panował mrok, rozpraszany tylko słabą łuną lewitujących świec – Deirdre miała więc wrażenie, że unosi się w nicości, że całkowicie przestała istnieć, nie tylko pozbawiona emocji, ale i poczucia własnego ciała. W pierwszej chwili dziwny trzask i chlupot uznała za zwidy, część procesu nieposłusznego umysłu, tworzącego abstrakcyjne bodźce, byleby tylko dostarczyć mózgowi potwierdzenia, że organizm wciąż posiada sprawne zmysły. Nie podniosła się więc, nie wynurzyła, oddychając dalej lekko, głęboko, jak we śnie. Dopiero donośny, niski, dziwnie warkliwy męski głos zadziałał drażniąco na instynkt samozachowawczy, skutecznie i nagle wyrywając ją z letargu.
Wyprostowała się natychmiast, wzburzając wodę, rozlewającą się gwałtownie za rzeźbione brzegi basenu. Niezbyt głębokiego, woda sięgała jej do piersi, a piana zdążyła w czasie długiej kąpieli całkowicie zniknąć, nic więc, oprócz półmroku, nie skrywało jej ciała. Nie przejmowała się tym jednak wcale, zaalarmowana obcą obecnością. Ktoś naruszył poczucie bezpieczeństwa, zjawił się tutaj nagle, znikąd: ciało Mericourt reagowało szybciej od umysłu, czuła napięte mięśnie, dreszcze sunące po ciele, podnoszące się włoski na karku, głuche dudnienie rozpędzonego do nagłego galopu serca i szum krwi, przepływającej przez organizm falą adrenaliny. Gwałtownie odgarnęła czarne włosy z twarzy: mokre kosmyki wiły się na jej ramionach i piersiach niczym złowrogie węże Odruchowo zacisnęła palce prawej dłoni - lecz nie miała na czym, różdżka została na brzegu, przy drzwiach, wśród zrzuconych ubrań. W Białej Willi nie mogło spotkać jej nic złego, nikt nie wiedział o tym miejscu, nikt nie miał tu dostępu - a jednak działo się to, co niemożliwe. W łaźni zmaterializował się z cichym trzaskiem...ktoś.
Lub - coś? W bezruchu przyglądała się srebrzystej poświacie otaczającej barczystą, wysoką męską sylwetkę. Zamrugała gwałtownie, w pierwszej chwili pewna, że to przywidzenie, że ma do czynienia z fatamorganą wywołaną dysocjacyjną kąpielą, bo przecież to niemożliwe, żeby w środku łaźni pojawił się rozświetlony srebrzystą aurą pies. Wzrok mógł oszukiwać, lecz słuch nie: rozpoznałaby ten głos wszędzie. Przykre spotkanie trzeciego stopnia z byle kundlem zapadło boleśnie w pamięć;
- Jak się tu dostałeś, psie? - wycedziła, kryjąc zaskoczenie za chłodnymi głoskami. Nie cofała się, jeszcze nie, nie wykonywała też żadnych gwałtownych ruchów. Musiała to przemyśleć, przeanalizować sytuację i zachować się jak najrozsądniej: a na to potrzebowała czasu. Oraz otrząśnięcia się z szoku wywołanego niespodziewaną wizytą.
| konsekwencje Locus Nihil
Wrząca woda zdążyła ostygnąć już do temperatury jej ciała, w łaźni panował mrok, rozpraszany tylko słabą łuną lewitujących świec – Deirdre miała więc wrażenie, że unosi się w nicości, że całkowicie przestała istnieć, nie tylko pozbawiona emocji, ale i poczucia własnego ciała. W pierwszej chwili dziwny trzask i chlupot uznała za zwidy, część procesu nieposłusznego umysłu, tworzącego abstrakcyjne bodźce, byleby tylko dostarczyć mózgowi potwierdzenia, że organizm wciąż posiada sprawne zmysły. Nie podniosła się więc, nie wynurzyła, oddychając dalej lekko, głęboko, jak we śnie. Dopiero donośny, niski, dziwnie warkliwy męski głos zadziałał drażniąco na instynkt samozachowawczy, skutecznie i nagle wyrywając ją z letargu.
Wyprostowała się natychmiast, wzburzając wodę, rozlewającą się gwałtownie za rzeźbione brzegi basenu. Niezbyt głębokiego, woda sięgała jej do piersi, a piana zdążyła w czasie długiej kąpieli całkowicie zniknąć, nic więc, oprócz półmroku, nie skrywało jej ciała. Nie przejmowała się tym jednak wcale, zaalarmowana obcą obecnością. Ktoś naruszył poczucie bezpieczeństwa, zjawił się tutaj nagle, znikąd: ciało Mericourt reagowało szybciej od umysłu, czuła napięte mięśnie, dreszcze sunące po ciele, podnoszące się włoski na karku, głuche dudnienie rozpędzonego do nagłego galopu serca i szum krwi, przepływającej przez organizm falą adrenaliny. Gwałtownie odgarnęła czarne włosy z twarzy: mokre kosmyki wiły się na jej ramionach i piersiach niczym złowrogie węże Odruchowo zacisnęła palce prawej dłoni - lecz nie miała na czym, różdżka została na brzegu, przy drzwiach, wśród zrzuconych ubrań. W Białej Willi nie mogło spotkać jej nic złego, nikt nie wiedział o tym miejscu, nikt nie miał tu dostępu - a jednak działo się to, co niemożliwe. W łaźni zmaterializował się z cichym trzaskiem...ktoś.
Lub - coś? W bezruchu przyglądała się srebrzystej poświacie otaczającej barczystą, wysoką męską sylwetkę. Zamrugała gwałtownie, w pierwszej chwili pewna, że to przywidzenie, że ma do czynienia z fatamorganą wywołaną dysocjacyjną kąpielą, bo przecież to niemożliwe, żeby w środku łaźni pojawił się rozświetlony srebrzystą aurą pies. Wzrok mógł oszukiwać, lecz słuch nie: rozpoznałaby ten głos wszędzie. Przykre spotkanie trzeciego stopnia z byle kundlem zapadło boleśnie w pamięć;
- Jak się tu dostałeś, psie? - wycedziła, kryjąc zaskoczenie za chłodnymi głoskami. Nie cofała się, jeszcze nie, nie wykonywała też żadnych gwałtownych ruchów. Musiała to przemyśleć, przeanalizować sytuację i zachować się jak najrozsądniej: a na to potrzebowała czasu. Oraz otrząśnięcia się z szoku wywołanego niespodziewaną wizytą.
| konsekwencje Locus Nihil
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Łaźnia
Szybka odpowiedź