Pokój Valerijego
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój Valeriego
Niewielkie pomieszczenie znajdujące się na piętrze w którym alchemik regeneruje siły i trzyma swoje ubrania. Wszystko co cenne i bardziej użyteczne składuje w swojej pracowni.
|5 maja
Siedział, a właściwie leżał w łóżku podpierając się plecami o poduszkę podpierającą ścianę. Było południe, może trochę nawet wcześniej. Dziś dzień Valerij tracił jakoś poczucie czasu. Istotnym było, by jak najkorzystniej wykorzystać ponure światło dnia. Bez względu na wszystko - było lepsze od gryzącego spojówki płomienia świec od którego alchemik musiał odpocząć.
Czytał książkę o zniszczonej, zmurszałej oprawie. Kiedyś mogła pewnie uchodzić za niebieską - obecnie przypominała szarą, wręcz siwą. Zupełnie jakby ktoś ją obtoczył w popiele paleniska. Jednak to zawartość była istotna, a ta taka jak najbardziej była. Właściwie można było się kłócić czy pięćdziesiąt stron obgryzionego przez szczury pergaminu mogła uchodzić za książkę jednak to zawartość była istotna, a ta taka jak najbardziej była. Pergamin trzymał spisane przez Norwega, Elov Solbergsena przemyślenia dotyczące sztuki drążenia w skale. Tak. Elov nie poświęcał się ogólnie alchemii ani w sposób ścisły nauce. Drążył w skale korytarze w kopalniach, piwnice oraz równał grunt. Wykorzystywał jednak do tego wszystkiego miksturę buchonorożca, a właśnie to interesowało alchemika. Skoro ta mikstura była głównym narzędziem jego pracy, skoro często ja wykorzystywał to oznaczało również, że wywar ten aktywnie w jego rękach obcował z różnego rodzaju kruszcem, w różnych warunkach, różnymi roślinami, czasami rozszarpując swoją mocą różne stworzenia. Dolohov liczył na to, że w tych notatkach spisanych prostym jerzykiem człowieka równie prostego znajdzie jakaś niecodzienna relację świadczącą o tym, że jego pragnienie stworzenie mikstury rażącej chłodem jest w ogóle realne i czy intuicja go nie myli. Czy faktycznie obranie za podstawę eliksiru części buhonorożca ma sens. Co prawda ingrediencja ta znajdowała w sercu alchemika specjalne miejsce przez wzgląd na buzująca w niej energię. Była trudna do kontrolowania, nawet po przetworzeniu niemniej aż żal było nie wykorzystać jej siły impetu w inny sposób niż ten utarty. Nie rozumiał czemu przez tyle dziesięcioleci nikt nie próbował czegoś z tym zrobić, wykorzystać w sposób pełniejszy. Odpowiedzi istniały dwie - albo było to faktycznie niemożliwe, albo nikt nigdy nie drążył w tym tak głęboko by trafić na poszlakę świadczącą, że jest inaczej.
|spostrzegawczość I, +5
Siedział, a właściwie leżał w łóżku podpierając się plecami o poduszkę podpierającą ścianę. Było południe, może trochę nawet wcześniej. Dziś dzień Valerij tracił jakoś poczucie czasu. Istotnym było, by jak najkorzystniej wykorzystać ponure światło dnia. Bez względu na wszystko - było lepsze od gryzącego spojówki płomienia świec od którego alchemik musiał odpocząć.
Czytał książkę o zniszczonej, zmurszałej oprawie. Kiedyś mogła pewnie uchodzić za niebieską - obecnie przypominała szarą, wręcz siwą. Zupełnie jakby ktoś ją obtoczył w popiele paleniska. Jednak to zawartość była istotna, a ta taka jak najbardziej była. Właściwie można było się kłócić czy pięćdziesiąt stron obgryzionego przez szczury pergaminu mogła uchodzić za książkę jednak to zawartość była istotna, a ta taka jak najbardziej była. Pergamin trzymał spisane przez Norwega, Elov Solbergsena przemyślenia dotyczące sztuki drążenia w skale. Tak. Elov nie poświęcał się ogólnie alchemii ani w sposób ścisły nauce. Drążył w skale korytarze w kopalniach, piwnice oraz równał grunt. Wykorzystywał jednak do tego wszystkiego miksturę buchonorożca, a właśnie to interesowało alchemika. Skoro ta mikstura była głównym narzędziem jego pracy, skoro często ja wykorzystywał to oznaczało również, że wywar ten aktywnie w jego rękach obcował z różnego rodzaju kruszcem, w różnych warunkach, różnymi roślinami, czasami rozszarpując swoją mocą różne stworzenia. Dolohov liczył na to, że w tych notatkach spisanych prostym jerzykiem człowieka równie prostego znajdzie jakaś niecodzienna relację świadczącą o tym, że jego pragnienie stworzenie mikstury rażącej chłodem jest w ogóle realne i czy intuicja go nie myli. Czy faktycznie obranie za podstawę eliksiru części buhonorożca ma sens. Co prawda ingrediencja ta znajdowała w sercu alchemika specjalne miejsce przez wzgląd na buzująca w niej energię. Była trudna do kontrolowania, nawet po przetworzeniu niemniej aż żal było nie wykorzystać jej siły impetu w inny sposób niż ten utarty. Nie rozumiał czemu przez tyle dziesięcioleci nikt nie próbował czegoś z tym zrobić, wykorzystać w sposób pełniejszy. Odpowiedzi istniały dwie - albo było to faktycznie niemożliwe, albo nikt nigdy nie drążył w tym tak głęboko by trafić na poszlakę świadczącą, że jest inaczej.
|spostrzegawczość I, +5
The member 'Valerij Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
A jednak było tak, jak Valerij od samego początku podejrzewał - części buchorożca potrafiły jednak wchodzić w reakcję z innymi. W zapiskach Norwega natrafił na fragmenty opisów w których dochodziło do eksplozji w których płomienie towarzyszące wybuchom iskrzyły się inną niż przeważnie barwą. Działo się tak podczas równania terenów leśnych pod włości jakiegoś nowobogackiego czarodzieja. Niestety Valerij nie doszedł do tego co to była za miejscowość. Sporządził notatkę. Wybierze się później do biblioteki, archiwum. Miał poszlakę. Wierzył, ze jeśli będzie się jej trzymał uda mu się określić co to było za miejsce celem wypisania możliwych ingrediencji występujących w sposób naturalny na tychże. Ach. Czuł autentycznie podekscytowanie zdobytą informacją.
|zt
|zt
|12 maj, wieczór
Całą poprzednią noc ważył eliksiry i spać poszedł dopiero nad ranem. Ze snu wybudziło go drące się lustro zwiastujące nadejście kuriera za pośrednictwem którego miał przekazać uwarzone specyfiki. Długo kazał mu czekać pod drzwiami nie zamierzając go wpuścić do wnętrza domu, a tym bardziej swojej pracowni. Potem drugie tyle prawił mu kazanie pouczając go o tym, jak ostrożny powinien być. Po tym wrócił do swojego pokoju z zamiarem doprowadzenia się do stanu użyteczności czego ostatecznie nie zrobił. Nabił za to i odpalił fajkę. Zaciągnął się nią mocniej siadając ciężko na krześle. Wolną ręką przecierał zaropiałe i piekące oczy. Gdy już mu się ich lepiej używało przetoczył wzrokiem po stoliku na którym miał rozesłane księgi,pergaminy. Sporządzone liczne notatki i spostrzeżenia. Przyciągną bliżej siebie jedną z kartek chcąc odświeżyć pamięć. Po przeczytaniu pięciu linijek nadął usta i spojrzał na sufit. No tak. Ostatnio intensywnie dumał nad rozpracowaniem alchemika pomagającego temu człowieku od wysadzania. Jørgen Ouren - tak miał na imię alchemik który warzył eliksiry dla Elova Solbergsena. Ten trop donikąd jednak alchemika nie doprowadził. Dolohov nie znalazł magicznej bibliotece żadnych publikacji Ourena. Co było dziwne. Bardzo dziwne. Na tyle, że Valerij postanowił nie tracić zainteresowania osobą czarodzieja i poszukiwać o nim wzmianek w pracach innych czarodziei z tego kraju. Było to żmudne, jednak nie bezowocne. Wszystko to, cała praca pozwoliła odkryć coś bardzo niezwykłego. Jørgen Ouren było imieniem i nazwiskiem istniejącego alchemika, który z powodów politycznych publikował swoje prace pod pseudonimem - Trun Lysberg. Pod tym imieniem i nazwiskiem było opublikowane zaś całe morze prac, książek, publikacji. Valerij trwonił na to wszystko pieniądze Rosiera i gromadził pod swoim dachem. Było tego dużo nawet pomimo tego, że Dolohov wprowadził dość surowy system oceny tego,które materiały należy zdobyć w pierwszej kolejności. W tym momencie sięgnął po kolejną książkę mając nadzieję, ze to będzie ta w której znajdzie odpowiedzi na nurtujące go pytania.
|historia magii I, +5
Całą poprzednią noc ważył eliksiry i spać poszedł dopiero nad ranem. Ze snu wybudziło go drące się lustro zwiastujące nadejście kuriera za pośrednictwem którego miał przekazać uwarzone specyfiki. Długo kazał mu czekać pod drzwiami nie zamierzając go wpuścić do wnętrza domu, a tym bardziej swojej pracowni. Potem drugie tyle prawił mu kazanie pouczając go o tym, jak ostrożny powinien być. Po tym wrócił do swojego pokoju z zamiarem doprowadzenia się do stanu użyteczności czego ostatecznie nie zrobił. Nabił za to i odpalił fajkę. Zaciągnął się nią mocniej siadając ciężko na krześle. Wolną ręką przecierał zaropiałe i piekące oczy. Gdy już mu się ich lepiej używało przetoczył wzrokiem po stoliku na którym miał rozesłane księgi,pergaminy. Sporządzone liczne notatki i spostrzeżenia. Przyciągną bliżej siebie jedną z kartek chcąc odświeżyć pamięć. Po przeczytaniu pięciu linijek nadął usta i spojrzał na sufit. No tak. Ostatnio intensywnie dumał nad rozpracowaniem alchemika pomagającego temu człowieku od wysadzania. Jørgen Ouren - tak miał na imię alchemik który warzył eliksiry dla Elova Solbergsena. Ten trop donikąd jednak alchemika nie doprowadził. Dolohov nie znalazł magicznej bibliotece żadnych publikacji Ourena. Co było dziwne. Bardzo dziwne. Na tyle, że Valerij postanowił nie tracić zainteresowania osobą czarodzieja i poszukiwać o nim wzmianek w pracach innych czarodziei z tego kraju. Było to żmudne, jednak nie bezowocne. Wszystko to, cała praca pozwoliła odkryć coś bardzo niezwykłego. Jørgen Ouren było imieniem i nazwiskiem istniejącego alchemika, który z powodów politycznych publikował swoje prace pod pseudonimem - Trun Lysberg. Pod tym imieniem i nazwiskiem było opublikowane zaś całe morze prac, książek, publikacji. Valerij trwonił na to wszystko pieniądze Rosiera i gromadził pod swoim dachem. Było tego dużo nawet pomimo tego, że Dolohov wprowadził dość surowy system oceny tego,które materiały należy zdobyć w pierwszej kolejności. W tym momencie sięgnął po kolejną książkę mając nadzieję, ze to będzie ta w której znajdzie odpowiedzi na nurtujące go pytania.
|historia magii I, +5
The member 'Valerij Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Jako człowiek miłujący naukę doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli chce poświęcić swoje życie tej dziedzinie czeka go wiele wyrzeczeń i pięto zdziwaczenia. Nie przeszkadzało mu to wówczas i nie przeszkadzało i teraz, kiedy podrażnionymi oczyma sunął po kolejnych linijkach podstarzałej księgi. Siedząc na łóżku, będąc podpartym o ścianę wgryzał się w spis treści, mowę początkową twórcy, a następnie przedzierając się przez zapis użytych w publikacji źródeł. Na tej podstawie był w stanie zgłębić merytoryczny aspekt każdej książki. Skoro wszystkie pochodził od jednego twórcy naturalnym było, że ten prawdopodobnie miał zaś swoich ulubionych publicystów na których prace się powoływał i wykorzystywał, a co za tym idzie - pewne informacje często się powielały. Dolohov na tej podstawie jednak był wstanie wypisać innych pisarzy, których dorobkiem powinien się zaznajomić oraz przerzedzić literaturę przedmiotu. Mimo wszystko miał tylko jedno życie i nie był w stanie zgłębić i przeczytać w porę wszystkich ksiąg. Drugą linią obrony były wykorzystywane hasła i pojęcia - też nie potrzebował by materiały dotyczące tego samego, od tego samego twórcy się powielały. Posegregował wszystko więc po takiej pobieżnej lekturze okładek i pierwszych stron, wybierając następnie księgi o najcenniejszej zawartości. Resztę niepotrzebnej literatury ułożył w słupkach przed wejściem, mając w zamiarze, jak przystało na chytrego Rosjanina, domagać się w księgarniach zwrotu. Z częścią najpewniej mu się to uda. Drugą część sprzeda lub wymieni na coś przydatniejszego. Umiał utylizować i handlować wiedzą, nie trzeba więc było się martwić, że coś się zmarnuje. Usiadł następnie przy biurko, chwytając w rękę pióro i przyciągając pergamin rozpoczynając mozolne studium. Czytając odrywał się od literatury zapisując swoje spostrzeżenia oraz ciekawe informacje na kartce odnotowując oczywiście tytuł i stronę przy której poczuł to specyficzne swędzenie od wnętrza czaszki. Nie mierzył i nie liczył czasu będąc pochłonięty studiowaniem. Sen sam go zmorzył. Obudziły go wrzaski Maszy dotyczące tego, że jakiś łapserdak siedzi i coś od niego chce. Dolohov będąc w pół śnie zszedł przecierając rękawem szaty ślinę z brody. Kolejny dzień, kolejne wyzwania, huh.
|zt
|zt
|7 czerwca, noc
Wracając do domu czuł się wyprany z energii, wyssany z życiodajnych soków, wymięty niczym ścierka. To nie było dla niego - taki zastrzyk emocji jakim tego wieczoru go poczęstowano. Sztuka siania grozy, polityczne szranki ze szlachtą czynione na bogatym tle opery... To było dla niego za dużo. Oczywiście był pod wrażeniem tego co i jaki sposób Mulciber zasiewał w lordzie Olivanderze, choć niewątpliwie nie małą rolę odgrywało tutaj obycie śmierciożercy wśród takich czarodziei, to jednak zdecydowanie to nie było na nerwy Dolohova. Alchemik przez całą rozmowę był spięty, przeżywał niezliczoną ilość wyimaginowanych scenariuszy w których coś idzie nie tak, jak powinno. Że się sprzeciwia, że zaczyna awanturować oraz podnosić głos zwracając uwagę wszystkich, że dostrzega ich jakaś jego ukryta ochrona i próbuje dopomóc lordowi. Co prawda alchemik stał na czatach, jednak, gdyby faktycznie coś się zdarzyło to wątpił w to by był dla kogokolwiek jakąś faktyczną przeszkodą. To jednak miał już za sobą, cały ten stres i napięcie w tym momencie z niego spływały.
Do domu zaszedł od frontu. W wyuczony sposób pominął lustro, które mogłoby w tym momencie pobudzić domowników. Gdy znalazł się w przedpokoju. Nie bardzo wiedział co ze sobą zrobić. Z tęsknotą popatrzył na drzwi prowadzące do piwnicy. Zacisnął kilkukrotnie dłoń w pieść, by po chwili ją rozluźniać zdając sobie sprawę, że wcale nie chciał napierać na klamkę prowadząca do piwnicy. Odkrycie to, go nieco zmieszało. Osmolone dymnym zapachem ściany pracowni które przesycony były również aromatami ważonych elisirów zwykły przynosić mu ukojenie zawsze kiedy tylko tego jego dusza potrzebowała. Dziś jednak było inaczej. Dziwne, niepokojące uczucie rozlało się po jego świadomości budząc niecodzienne zagubienie. Niepewnie postawił kolejne kroki przed siebie, prowadząc swoje ciało w głąb mieszkania, a potem mechanicznie ciągnął je przy użyciu nóg po schodach w górę, do swojego pokoju. Drewniane stopnie jęczały niemrawo pod naporem ciężaru alchemika, który nie potrzebował źródła światła by się odnaleźć we własnym domu. Rozpiął najwyższy guzik szaty rozluźniając ucisk kołnierza na gardle. Uchylił drzwi do swego pokoju nie spodziewając się, że burza uczuć którą przeżywał po rycerskiej misji była jedynie początkiem prawdziwego huraganu.
Wracając do domu czuł się wyprany z energii, wyssany z życiodajnych soków, wymięty niczym ścierka. To nie było dla niego - taki zastrzyk emocji jakim tego wieczoru go poczęstowano. Sztuka siania grozy, polityczne szranki ze szlachtą czynione na bogatym tle opery... To było dla niego za dużo. Oczywiście był pod wrażeniem tego co i jaki sposób Mulciber zasiewał w lordzie Olivanderze, choć niewątpliwie nie małą rolę odgrywało tutaj obycie śmierciożercy wśród takich czarodziei, to jednak zdecydowanie to nie było na nerwy Dolohova. Alchemik przez całą rozmowę był spięty, przeżywał niezliczoną ilość wyimaginowanych scenariuszy w których coś idzie nie tak, jak powinno. Że się sprzeciwia, że zaczyna awanturować oraz podnosić głos zwracając uwagę wszystkich, że dostrzega ich jakaś jego ukryta ochrona i próbuje dopomóc lordowi. Co prawda alchemik stał na czatach, jednak, gdyby faktycznie coś się zdarzyło to wątpił w to by był dla kogokolwiek jakąś faktyczną przeszkodą. To jednak miał już za sobą, cały ten stres i napięcie w tym momencie z niego spływały.
Do domu zaszedł od frontu. W wyuczony sposób pominął lustro, które mogłoby w tym momencie pobudzić domowników. Gdy znalazł się w przedpokoju. Nie bardzo wiedział co ze sobą zrobić. Z tęsknotą popatrzył na drzwi prowadzące do piwnicy. Zacisnął kilkukrotnie dłoń w pieść, by po chwili ją rozluźniać zdając sobie sprawę, że wcale nie chciał napierać na klamkę prowadząca do piwnicy. Odkrycie to, go nieco zmieszało. Osmolone dymnym zapachem ściany pracowni które przesycony były również aromatami ważonych elisirów zwykły przynosić mu ukojenie zawsze kiedy tylko tego jego dusza potrzebowała. Dziś jednak było inaczej. Dziwne, niepokojące uczucie rozlało się po jego świadomości budząc niecodzienne zagubienie. Niepewnie postawił kolejne kroki przed siebie, prowadząc swoje ciało w głąb mieszkania, a potem mechanicznie ciągnął je przy użyciu nóg po schodach w górę, do swojego pokoju. Drewniane stopnie jęczały niemrawo pod naporem ciężaru alchemika, który nie potrzebował źródła światła by się odnaleźć we własnym domu. Rozpiął najwyższy guzik szaty rozluźniając ucisk kołnierza na gardle. Uchylił drzwi do swego pokoju nie spodziewając się, że burza uczuć którą przeżywał po rycerskiej misji była jedynie początkiem prawdziwego huraganu.
Z rzadka była aktywna za dnia.
Tak można to ująć w słowa najodpowiedniej przecież. Aby funkcjonować, ciało musi spełniać podstawowe funkcje życiowe. Spać, jeść, trawić, pić. Musi żyć. Żyły muszą pompować krew, serce musi bić, nerwy muszą przewodzić ładunki elektryczne, by dotarły do mózgu jako bodźce odbierane przez zmysły. W płucach musi znajdować się powietrze. W ciele Hesper nie zachodziła jednak żadna z tych rzeczy. Serce nie biło, krew nie płynęła, płuca nie nabierały powietrza, nerwy nie odbierały bodźców. Tak po prawdzie - to ciało Hesper tak naprawdę już nie istniało. Przed trzystoma laty zgniło we własnym grobie i dziś najpewniej pozostały po nim jedynie kości, bo one rozkładają się najdłużej. Niemal trzysta pięćdziesiąt lat temu (za kilka tygodni wypadała okrągła rocznica) życie w ciele zgasło, lecz nieśmiertelna ludzka dusza nie chciała się z tym pogodzić. Dlatego wciąż jawiła się światu niby w ludzkiej postaci, choć niematerialnej. Ciało miała utkane z bladego światła i mgły. Nie dało się go dotknąć, lecz istniało. Nie żyło, istniało. A w związku z tym, ze brakowało mu materii właśnie - nie była za dnia aktywna.
Z prostej przyczyny. Za dnia, w blasku słońca nie była zbyt dobrze widoczna.
Żywi mieli zresztą wówczas ważniejsze rzeczy, niż pogawędki z martwą kobietą: obowiązki, obowiązki i jeszcze raz obowiązki. Pracowali (i nie chcieli, by im w tej pracy przeszkadzać), robili na Pokątnej zakupy, bądź interesy. W świetle dnia nie było dlań miejsca, lecz przez te ponad trzysta lat zdążyła do tego przywyknąć. Do samotności także. Dnie spędzała więc zazwyczaj sama. Czasami odwiedzała dno jeziora, leżącego pod Londynem, by pogawędzić z trytonami, bądź posłuchać po prostu szumu wody. A czasami zaszywała się po prostu w czyjejś rurze z wodą i kontemplowała sens nieistnienia.
Od całkiem niedawna miała jednak ciekawe zajęcie. I miejsce, gdzie promienie słoneczne docierały z rzadka, a więc to ona mogła być źródłem bladego światła, choć bladła przy blasku ognia, płonącego pod kominkiem. Polubiła piwnicę Valerija Dolohova. Nawet bardzo. Nie chciała jednak narzucać mu swego towarzystwa non stop, nauczono ją jeszcze za życia, że namolność mężczyznę odrzuca, a ona była mądrą kobietą. Zjawiła się więc dopiero o zmierzchu, kiedy gwiazdy zalśniły nad Nokturnem, a okna kamienicy Dolohvów rozjarzyły się od blasku świec. Przeniknęła przez ściany, rury i mury, by przez sufit wejść do piwnicy.
I jakże wielce się zdziwiła!
Valerija tam nie było. Zmarszczyła swoje nieistniejące tak naprawdę brwi i usta wygięła w podkówkę: gdzież mógł się podziewać? Co miał do roboty? Spędzał w swej pracowni tak wiele czasu, że jego nieobecność przez długie godziny była... Bardzo nienaturalna. Niepokojąca. Zaczęła nawet się martwić, że co złego spotkało go po drodze. Czekała i czekała, lewitując nad jego kociołkiem, lecz jego jak nie było, tak nie było. W końcu zajęła się czytaniem otwartej księgi, a ponieważ jako tako potrafiła wciąż wprawiać w ruch żywioły - to lekkim dmuchnięciem wiatru przewracała strony i takim oto sposobem mogła oddać się lekturze.
Hesper nie potrafiła jednak wyzbyć się niepokoju z niebijącego serca. No gdzież on był? Godzina nastała tak późna, że wątpiła, by po powrocie zszedł jeszce do pracowni. On wciąż żył, więc potrzebował snu - w przeciwieństwie do niej. Uniosła się więc pośpiesznie do góry, przeniknęła przez sufit, przeleciała przed łażienkę, w której na szczęście nikt nie brał kąpieli) i w końcu znalazła się w jego komnatach.
I tam na niego czekała.
-Gdzie byłeś? - kiedy skrzypnęły drzwi odwróciła się nieśpiesznie, nie na pięcie, nie stała jak człowiek, a lewitowała kilka cali nad podłogą. Ręce miała splecione na piersi, a minę nieprzyjazną. Coraz bardziej naburmuszoną, gdy lustrowawała go spojrzeniem martwych oczu.
-Myłeś się i wystroiłeś - stwierdziła ten fakt tak złowieszczo jakby kąpiel i ubranie czystego odzienia było prawdziwą zbrodnią -Byłeś na... na schadzce? Z inną kobietą? - najpewniej przełknęłaby z trudem teraz ślinę, gdyby tylko ją miała.
Tak można to ująć w słowa najodpowiedniej przecież. Aby funkcjonować, ciało musi spełniać podstawowe funkcje życiowe. Spać, jeść, trawić, pić. Musi żyć. Żyły muszą pompować krew, serce musi bić, nerwy muszą przewodzić ładunki elektryczne, by dotarły do mózgu jako bodźce odbierane przez zmysły. W płucach musi znajdować się powietrze. W ciele Hesper nie zachodziła jednak żadna z tych rzeczy. Serce nie biło, krew nie płynęła, płuca nie nabierały powietrza, nerwy nie odbierały bodźców. Tak po prawdzie - to ciało Hesper tak naprawdę już nie istniało. Przed trzystoma laty zgniło we własnym grobie i dziś najpewniej pozostały po nim jedynie kości, bo one rozkładają się najdłużej. Niemal trzysta pięćdziesiąt lat temu (za kilka tygodni wypadała okrągła rocznica) życie w ciele zgasło, lecz nieśmiertelna ludzka dusza nie chciała się z tym pogodzić. Dlatego wciąż jawiła się światu niby w ludzkiej postaci, choć niematerialnej. Ciało miała utkane z bladego światła i mgły. Nie dało się go dotknąć, lecz istniało. Nie żyło, istniało. A w związku z tym, ze brakowało mu materii właśnie - nie była za dnia aktywna.
Z prostej przyczyny. Za dnia, w blasku słońca nie była zbyt dobrze widoczna.
Żywi mieli zresztą wówczas ważniejsze rzeczy, niż pogawędki z martwą kobietą: obowiązki, obowiązki i jeszcze raz obowiązki. Pracowali (i nie chcieli, by im w tej pracy przeszkadzać), robili na Pokątnej zakupy, bądź interesy. W świetle dnia nie było dlań miejsca, lecz przez te ponad trzysta lat zdążyła do tego przywyknąć. Do samotności także. Dnie spędzała więc zazwyczaj sama. Czasami odwiedzała dno jeziora, leżącego pod Londynem, by pogawędzić z trytonami, bądź posłuchać po prostu szumu wody. A czasami zaszywała się po prostu w czyjejś rurze z wodą i kontemplowała sens nieistnienia.
Od całkiem niedawna miała jednak ciekawe zajęcie. I miejsce, gdzie promienie słoneczne docierały z rzadka, a więc to ona mogła być źródłem bladego światła, choć bladła przy blasku ognia, płonącego pod kominkiem. Polubiła piwnicę Valerija Dolohova. Nawet bardzo. Nie chciała jednak narzucać mu swego towarzystwa non stop, nauczono ją jeszcze za życia, że namolność mężczyznę odrzuca, a ona była mądrą kobietą. Zjawiła się więc dopiero o zmierzchu, kiedy gwiazdy zalśniły nad Nokturnem, a okna kamienicy Dolohvów rozjarzyły się od blasku świec. Przeniknęła przez ściany, rury i mury, by przez sufit wejść do piwnicy.
I jakże wielce się zdziwiła!
Valerija tam nie było. Zmarszczyła swoje nieistniejące tak naprawdę brwi i usta wygięła w podkówkę: gdzież mógł się podziewać? Co miał do roboty? Spędzał w swej pracowni tak wiele czasu, że jego nieobecność przez długie godziny była... Bardzo nienaturalna. Niepokojąca. Zaczęła nawet się martwić, że co złego spotkało go po drodze. Czekała i czekała, lewitując nad jego kociołkiem, lecz jego jak nie było, tak nie było. W końcu zajęła się czytaniem otwartej księgi, a ponieważ jako tako potrafiła wciąż wprawiać w ruch żywioły - to lekkim dmuchnięciem wiatru przewracała strony i takim oto sposobem mogła oddać się lekturze.
Hesper nie potrafiła jednak wyzbyć się niepokoju z niebijącego serca. No gdzież on był? Godzina nastała tak późna, że wątpiła, by po powrocie zszedł jeszce do pracowni. On wciąż żył, więc potrzebował snu - w przeciwieństwie do niej. Uniosła się więc pośpiesznie do góry, przeniknęła przez sufit, przeleciała przed łażienkę, w której na szczęście nikt nie brał kąpieli) i w końcu znalazła się w jego komnatach.
I tam na niego czekała.
-Gdzie byłeś? - kiedy skrzypnęły drzwi odwróciła się nieśpiesznie, nie na pięcie, nie stała jak człowiek, a lewitowała kilka cali nad podłogą. Ręce miała splecione na piersi, a minę nieprzyjazną. Coraz bardziej naburmuszoną, gdy lustrowawała go spojrzeniem martwych oczu.
-Myłeś się i wystroiłeś - stwierdziła ten fakt tak złowieszczo jakby kąpiel i ubranie czystego odzienia było prawdziwą zbrodnią -Byłeś na... na schadzce? Z inną kobietą? - najpewniej przełknęłaby z trudem teraz ślinę, gdyby tylko ją miała.
my skin and bones have seen some better days
Był przyzwyczajony do obecności Hesper. Traktował ją, jej obecność, jako nierozłączny element codzienności. Początkowo, jej czarne oczy wlepiające się w jego pracującą przy kotle sylwetkę go onieśmielały, budziły pewną krępację. jednak teraz zdawało się być to dla niego czymś naturalnym, stałym, potrzebnym...? Choć była bytem astralnym, praktycznie tak właściwie nieistniejącym, nie mogącym zwrócić czyjejkolwiek uwagi bo przecież co nieżyjący może zaoferować żyjącemu to całą nieegzystującą sobą wpływała na alchemika. Niepostrzeżenie, powoli wypełniała pewną niezauważalną dotąd przez Dolohova pustkę. Nie przypuszczał i nie wiedział jeszcze, że mogło być to obustronne. Jak w końcu mógł zaoferować coś komuś żyjącemu od setek lat swoją krótką w porównaniu do tego egzystencją? Dlatego gdy pojawiła się przed nim, był zaskoczony, że jego nieobecność została przez nią zauważona. Nie był jednak kompletnie przyzwyczajony do tego, że ktoś wymagał od niego wyjaśnień i to kierując je do niego w takim tonie. Spłoszony, jak również zaskoczony rzucił pospieszną, nieprzemyślana, lecz jak najbardziej prawdziwą odpowiedzią:
- W Operze, w Blackpool - nie rozumiał czemu to było w tym momencie takie istotne. W ogóle bardzo był zbity z tropu całą tą sytuacja, tym bardziej, że nie wiedzieć czemu czuł potrzebę do przejścia do defensywy, chociaż nie rozumiał dlaczego w ogóle był atakowany. Popełnił błąd ubierając się w odświętną szatę? Myjąc włosy...?
- Wybacz, Hesper, jednak wydaje mi się że zgubiłem wątek - przyznał chwilę po tym, gdy mu zarzuciła zbrodnie. Czyżby stał tu już dłużej i prowadził z nią jakąś rozmowę, której sens mu uciekł? Scena bowiem niewątpliwie mogła uchodzić za wyrwaną z kontekstu i taka też była dla biednego Valerija który zwyczajnie nie rozumiał co się w tym momencie wyprawiało.
- Co, nie! - zarzekł się zaskoczony, zdziwiony, czując jak twarz zaczęła go mrowić od ciepła które nagle w nią uderzyło - Byłem z Mulciberem. W Blackpool. W operze. Nie wpuścili by mnie tam gdybym... To nie jest piwnica pod Nokturnem, sama to na pewno rozumiesz, Hesper. Nie miałem wyboru - czuł potrzebę wytłumaczenia się, pokazania, że wcale nie jest tak jak myśli. Z jakiegoś powodu stało się to dla niego w tym momencie priorytetem - Co to w ogóle za pomysł, ze schadzką? Mulciber może to poświadczyć. Całą noc, od kiedy wyszedłem stąd spędziłem właśnie z nim.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- W Operze, w Blackpool - nie rozumiał czemu to było w tym momencie takie istotne. W ogóle bardzo był zbity z tropu całą tą sytuacja, tym bardziej, że nie wiedzieć czemu czuł potrzebę do przejścia do defensywy, chociaż nie rozumiał dlaczego w ogóle był atakowany. Popełnił błąd ubierając się w odświętną szatę? Myjąc włosy...?
- Wybacz, Hesper, jednak wydaje mi się że zgubiłem wątek - przyznał chwilę po tym, gdy mu zarzuciła zbrodnie. Czyżby stał tu już dłużej i prowadził z nią jakąś rozmowę, której sens mu uciekł? Scena bowiem niewątpliwie mogła uchodzić za wyrwaną z kontekstu i taka też była dla biednego Valerija który zwyczajnie nie rozumiał co się w tym momencie wyprawiało.
- Co, nie! - zarzekł się zaskoczony, zdziwiony, czując jak twarz zaczęła go mrowić od ciepła które nagle w nią uderzyło - Byłem z Mulciberem. W Blackpool. W operze. Nie wpuścili by mnie tam gdybym... To nie jest piwnica pod Nokturnem, sama to na pewno rozumiesz, Hesper. Nie miałem wyboru - czuł potrzebę wytłumaczenia się, pokazania, że wcale nie jest tak jak myśli. Z jakiegoś powodu stało się to dla niego w tym momencie priorytetem - Co to w ogóle za pomysł, ze schadzką? Mulciber może to poświadczyć. Całą noc, od kiedy wyszedłem stąd spędziłem właśnie z nim.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Valerij Dolohov dnia 19.06.18 18:34, w całości zmieniany 1 raz
W końcu się zjawił. Wystrojony i pachnący. Lustrowała go gniewnie spojrzeniem czarnych oczu, od stóp do głów, wyginając w podkówkę usta. Cieszyła ją jego spłoszona mina: bardzo dobrze, powinien się obawiać, bo w tym momencie jego sytuacja nie była zbyt ciekawa. Oczekiwała wyjaśnień i lepiej, aby było one przekonujące.
- Szybko zgubiłeś, a myślałam, żeś jest dość bystry - fuknęła na niego, niejako komplementując umysł alchemika, lecz jednocześnie mówiła to z jadowitym przekąsem.
Nie podał imienia, a jedynie nazwisko. Mulciber, nie było jej obce, słyszała je już wielokrotnie, spędzała dość czasu w lecznicy Cassandry Vablatsky. Ale przecież nie jednemu psu na imię Burek. Nie jeden Mulciber chodził po tym świecie, może to była Mulciberówna? Albo pani Mulciber? Żachnęła się, jakby się zapowietrzała, biorąc głęboki wdech, na samą myśl o Dolohovie z inną kobieta podczas romantycznego wieczoru. W Operze w Blackpool. Jej nigdy nie proponował, że zabierze ją do Opery, a przecież spędziła w jego piwnicach i komnacie już tak wiele czasu... Właściwie te kilka tygodni, może nieco więcej, w obliczu tych wszystkich lat, które spędziła na ziemi, to właściwie bardzo niewiele, jedynie kropla w całym morzu, lecz Valerij przecież żył.
- To po co w takim wypadku? - zażądała odpowiedzi unosząc wysoko podbródek i patrząc nań spod zmrużonych powiek, wyraźnie obrażona. Nieco uspokoiła się jednak, gdy wyraźnie zaznaczył, że Mulciber to on.
Nie omieszka go zapytać, czy aby na pewno za Valerija poświadczy. Mogła być i bytem astralnym, nieistniejącym i niematerialnym - ale urodziła się kobietą i nawet przez te trzysta pięćdziesiąt lat istnienia nie wyzbyła się wścibskości. A poza tym - wciąż nie wierzyła mu tak do końca. Może i poszli obaj do Opery (choć od kiedy Dolohova interesowała podobna sztuka?), ale po cóż te wszystkie zabiegi upiększające? Nawet się uczesał. Przed trzystoma laty panowały zupełnie inne zwyczaje. Czarodziej brał kąpiel raz na trzy miesiące, dwa dni przed pełnią i to w zupełności wystarczyło.
- Co innego miałam sobie pomyśleć? Tak rzadko wychodzisz, a tu nagle... - odezwała się z wyrzutem, a w głos martwej wiedźmy wkradła się smutna nuta. - Czekałam na ciebie - dodała jeszcze, obdarzając go pełnym przejęcia spojrzeniem, chcąc wzbudzić w Valeriju wyrzuty sumienia.
To, że umarła, nie oznaczało, że przestała być podstępna jak na czarownicę przystało.
- Szybko zgubiłeś, a myślałam, żeś jest dość bystry - fuknęła na niego, niejako komplementując umysł alchemika, lecz jednocześnie mówiła to z jadowitym przekąsem.
Nie podał imienia, a jedynie nazwisko. Mulciber, nie było jej obce, słyszała je już wielokrotnie, spędzała dość czasu w lecznicy Cassandry Vablatsky. Ale przecież nie jednemu psu na imię Burek. Nie jeden Mulciber chodził po tym świecie, może to była Mulciberówna? Albo pani Mulciber? Żachnęła się, jakby się zapowietrzała, biorąc głęboki wdech, na samą myśl o Dolohovie z inną kobieta podczas romantycznego wieczoru. W Operze w Blackpool. Jej nigdy nie proponował, że zabierze ją do Opery, a przecież spędziła w jego piwnicach i komnacie już tak wiele czasu... Właściwie te kilka tygodni, może nieco więcej, w obliczu tych wszystkich lat, które spędziła na ziemi, to właściwie bardzo niewiele, jedynie kropla w całym morzu, lecz Valerij przecież żył.
- To po co w takim wypadku? - zażądała odpowiedzi unosząc wysoko podbródek i patrząc nań spod zmrużonych powiek, wyraźnie obrażona. Nieco uspokoiła się jednak, gdy wyraźnie zaznaczył, że Mulciber to on.
Nie omieszka go zapytać, czy aby na pewno za Valerija poświadczy. Mogła być i bytem astralnym, nieistniejącym i niematerialnym - ale urodziła się kobietą i nawet przez te trzysta pięćdziesiąt lat istnienia nie wyzbyła się wścibskości. A poza tym - wciąż nie wierzyła mu tak do końca. Może i poszli obaj do Opery (choć od kiedy Dolohova interesowała podobna sztuka?), ale po cóż te wszystkie zabiegi upiększające? Nawet się uczesał. Przed trzystoma laty panowały zupełnie inne zwyczaje. Czarodziej brał kąpiel raz na trzy miesiące, dwa dni przed pełnią i to w zupełności wystarczyło.
- Co innego miałam sobie pomyśleć? Tak rzadko wychodzisz, a tu nagle... - odezwała się z wyrzutem, a w głos martwej wiedźmy wkradła się smutna nuta. - Czekałam na ciebie - dodała jeszcze, obdarzając go pełnym przejęcia spojrzeniem, chcąc wzbudzić w Valeriju wyrzuty sumienia.
To, że umarła, nie oznaczało, że przestała być podstępna jak na czarownicę przystało.
my skin and bones have seen some better days
Nachmurzył się, otworzył usta chcąc coś powiedzieć, lecz po chwili rozmyślił się. Musiał się najpierw zastanowić. Nie był do końca pewien, czy martwa czarownica w tym momencie go obrażała czy chwaliła. Był bystry, teraz zaś o nim myślała, że wyłącznie był. Myśl ta sprawiła, że teraz to i on wykrzywił usta w smutną podkowę uznając ostatecznie, że to było zdecydowanie coś pomiędzy, lecz jednak z przechyłem na wyrzut. Dlatego też to on zaraz po tym wykrzywił usta w smutną podkówkę.
- Hesper... - przystąpił o krok do przodu do gniewnie lewitującej nad ziemią kobiety. Sięgnął ku niej dłońmi chcąc przykryć nimi kobiece, półprzezroczyste ramiona w uspokajającym geście. Nie podobało mu się to, że tak się zachowywała, że on był tego powodem - to było nawet jeszcze gorsze! Nie do końca wiedział jak powinien załagodzić sytuację bo też nigdy nie miał okazji do podobnych konfrontacji. Zależało mu jednak by sprawę wyjaśnić. Czuł się tak jak gdyby trzymał w dłoniach wyjątkowo niestabilny eliksir. Wystarczył jeden błąd i wszyscy mogli znaleźć się na ścianach. On mógł znaleźć się na ścianie.
Cofnął dłonie. Zacisnął je w pięść i schował za siebie jeszcze nim czarownica w wyniosłym geście uniosła podbródek. Swym nieprzychylnym spojrzeniem wyrywając mu kawałek duszy. Sprawa była poważniejsza niżby mógł przepuszczać. On tkwił tym głębiej. Być może właśnie to go pchnęło do tego by pod podobnie absurdalnym zarzutem zacząć się podobnie absurdalnie tłumaczyć. Nie wiedział ile mógł jej powiedzieć by jej nie narazić. Nie narazić - brzmiało to absurdalnie w odniesieniu do ducha, jednak Rosjanin przekonany był co do tego, że już dawno oddał swój rozsądek jej oczom. Ostatnimi swymi słowami wyrwała szarpnięciami ostatnie skrawki tejże rozczulając i radując jego serce. Może przesadnie bo przecież to wcale nie musiało znaczyć, że taka wielosetletnia kobieta mogłaby podzielać wątłe uczucie jakim ja darzył. Nieśmiałym, skrywanym, lecz w takich chwilach przybierającym na sile.
- Hesper, ja... - zaczął odwzajemniając jej przejęte spojrzenie swoim, lecz jego zatroskanie miało zupełnie inną naturę. Wiła się w nim obawa przed odrzuceniem, niezrozumieniem, a nawet obrzydzeniem z jej strony - ...ja chcę ci powiedzieć, że nie musisz wcale czekać. Nigdy - mówił. Czemu zaczął mówić?! Nie wiedział. Zaczął jednak. Powinien się wycofać? Nie chciał. Chciał. Bał się. Wyciągnął rękę przed siebie chcąc ją powstrzymać przed powiedzeniem czegokolwiek. To co powiedział mogło brzmieć źle, lecz to nie był koniec - Proszę! Proszę daj mi dokończyć. Kompletnie nie przemyślałem tego co teraz mówię i jeśli mi przerwiesz to odnoszę wrażenie, że zmienię zdanie i zamilknę nie mówiąc ci tego co chcę, a chcę żebyś wiedziała, że to ja - ja na ciebie czekałem, Hesper
- Hesper... - przystąpił o krok do przodu do gniewnie lewitującej nad ziemią kobiety. Sięgnął ku niej dłońmi chcąc przykryć nimi kobiece, półprzezroczyste ramiona w uspokajającym geście. Nie podobało mu się to, że tak się zachowywała, że on był tego powodem - to było nawet jeszcze gorsze! Nie do końca wiedział jak powinien załagodzić sytuację bo też nigdy nie miał okazji do podobnych konfrontacji. Zależało mu jednak by sprawę wyjaśnić. Czuł się tak jak gdyby trzymał w dłoniach wyjątkowo niestabilny eliksir. Wystarczył jeden błąd i wszyscy mogli znaleźć się na ścianach. On mógł znaleźć się na ścianie.
Cofnął dłonie. Zacisnął je w pięść i schował za siebie jeszcze nim czarownica w wyniosłym geście uniosła podbródek. Swym nieprzychylnym spojrzeniem wyrywając mu kawałek duszy. Sprawa była poważniejsza niżby mógł przepuszczać. On tkwił tym głębiej. Być może właśnie to go pchnęło do tego by pod podobnie absurdalnym zarzutem zacząć się podobnie absurdalnie tłumaczyć. Nie wiedział ile mógł jej powiedzieć by jej nie narazić. Nie narazić - brzmiało to absurdalnie w odniesieniu do ducha, jednak Rosjanin przekonany był co do tego, że już dawno oddał swój rozsądek jej oczom. Ostatnimi swymi słowami wyrwała szarpnięciami ostatnie skrawki tejże rozczulając i radując jego serce. Może przesadnie bo przecież to wcale nie musiało znaczyć, że taka wielosetletnia kobieta mogłaby podzielać wątłe uczucie jakim ja darzył. Nieśmiałym, skrywanym, lecz w takich chwilach przybierającym na sile.
- Hesper, ja... - zaczął odwzajemniając jej przejęte spojrzenie swoim, lecz jego zatroskanie miało zupełnie inną naturę. Wiła się w nim obawa przed odrzuceniem, niezrozumieniem, a nawet obrzydzeniem z jej strony - ...ja chcę ci powiedzieć, że nie musisz wcale czekać. Nigdy - mówił. Czemu zaczął mówić?! Nie wiedział. Zaczął jednak. Powinien się wycofać? Nie chciał. Chciał. Bał się. Wyciągnął rękę przed siebie chcąc ją powstrzymać przed powiedzeniem czegokolwiek. To co powiedział mogło brzmieć źle, lecz to nie był koniec - Proszę! Proszę daj mi dokończyć. Kompletnie nie przemyślałem tego co teraz mówię i jeśli mi przerwiesz to odnoszę wrażenie, że zmienię zdanie i zamilknę nie mówiąc ci tego co chcę, a chcę żebyś wiedziała, że to ja - ja na ciebie czekałem, Hesper
Jeszcze tego brakowało,, by to on stroił fochy. To zdecydowanie nie przystawało mężczyźnie, zwłaszcza w jego położeniu, które stało się dość kiepskie. Powinien był paść na kolana i prosić ją o przebaczenie, a przynajmniej wytłumaczyć się na tyle przekonująco, by nie obraziła się - ku chwale ironii - śmiertelnie. Kilka dni ciszy i może by jej przeszło, gdyby postarał się odpowiednio. Urodzona przed prawie czterystma laty Hesper została wychowana na starą modłę. Mentalnie wciąż tkwiła w czasach patriarchatu, lecz jednocześnie miała wpojone do głowy - że to kobieta dzięki urodzie i odpowiednim sztuczkom włada mężczyzną.
Właśnie to zamierzała zrobić. Nie miała wszak możliwości, by cokolwiek na nim wymusić, lecz odpowiednie miny, ton głosu... Zresztą - nie musiała nawet specjalnie się starać. Była kapryśną czarownicą jeszcze za życia, nigdy nie była łatwa w obejściu, a po śmierci jeszcze łatwiej było ją urazić. W kontaktach z duchami należało wykazywać się delikatnością i taktem.
Podszedł do niej bezceremonialnie i położył dłonie na ramionach; a raczej zawiesił je w miejscu, gdzie widnialy jej wątłe ramiona. Z pewnością poczuł chłód, jakby zanurzył ręce w lodowatej wodzie; Hesper także sprawiało to dziwny dyskomfort, choć nie czuła bólu. Odsunęła się więc w momencie, gdy cofnął dłonie, robiąc przy tym jeszcze bardziej obrażoną minę.
Czy nie pamiętał, że nie może jej dotknąć? Phi!
- Tak? A teraz co robiłam? - weszła mu w słowo, niemal sycząc własne. Założyła dłonie na piersi, wpatrując się w Dolohva spod zmrużonych powiek. Powinna dawno stąd już wyjść, naprawdę... Coś jednak ją tu zatrzymywało. Tak naprawdę wcale nie chciała przecież stąd wychodzić.
Dalsze jego słowa zbiły ją z pantałyku. Straciła nieco rezonu, otworzyła szerzej oczy. On czekał na nią?
- W jakim sensie czekałeś na mnie? - to pytanie wyrwało się z jej ust prędzej, niż zdążyła pomyśleć, jednakże sposób w jaki na nią patrzył - błagalny, niepewny, a jednocześnie czuły, nie pozwolił jej przeniknąć przez ścianę i zniknąć. Co miał na myśli? Snuła pewne domysły, a gdyby tylko wciąż żyła, sprawiłyby, że serce zabiłoby jej mocniej. Spojrzenia i słowa Valerija nie mogły wywołać reakcji fizycznych, lecz przecież wciąż czuła i myślała.
Właśnie to zamierzała zrobić. Nie miała wszak możliwości, by cokolwiek na nim wymusić, lecz odpowiednie miny, ton głosu... Zresztą - nie musiała nawet specjalnie się starać. Była kapryśną czarownicą jeszcze za życia, nigdy nie była łatwa w obejściu, a po śmierci jeszcze łatwiej było ją urazić. W kontaktach z duchami należało wykazywać się delikatnością i taktem.
Podszedł do niej bezceremonialnie i położył dłonie na ramionach; a raczej zawiesił je w miejscu, gdzie widnialy jej wątłe ramiona. Z pewnością poczuł chłód, jakby zanurzył ręce w lodowatej wodzie; Hesper także sprawiało to dziwny dyskomfort, choć nie czuła bólu. Odsunęła się więc w momencie, gdy cofnął dłonie, robiąc przy tym jeszcze bardziej obrażoną minę.
Czy nie pamiętał, że nie może jej dotknąć? Phi!
- Tak? A teraz co robiłam? - weszła mu w słowo, niemal sycząc własne. Założyła dłonie na piersi, wpatrując się w Dolohva spod zmrużonych powiek. Powinna dawno stąd już wyjść, naprawdę... Coś jednak ją tu zatrzymywało. Tak naprawdę wcale nie chciała przecież stąd wychodzić.
Dalsze jego słowa zbiły ją z pantałyku. Straciła nieco rezonu, otworzyła szerzej oczy. On czekał na nią?
- W jakim sensie czekałeś na mnie? - to pytanie wyrwało się z jej ust prędzej, niż zdążyła pomyśleć, jednakże sposób w jaki na nią patrzył - błagalny, niepewny, a jednocześnie czuły, nie pozwolił jej przeniknąć przez ścianę i zniknąć. Co miał na myśli? Snuła pewne domysły, a gdyby tylko wciąż żyła, sprawiłyby, że serce zabiłoby jej mocniej. Spojrzenia i słowa Valerija nie mogły wywołać reakcji fizycznych, lecz przecież wciąż czuła i myślała.
my skin and bones have seen some better days