Gabinet dyrektora galerii
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Gabinet Dyrektora Galerii
Przestronne pomieszczenie znajdujące się zaraz naprzeciwko szatni w Galerii. Gabinet zajmowany jest przez dyrektora Galerii Sztuki, odbywają się w nim spotkania biznesowe, głównie takie potrzebujące spisywania umów, czy podpisywania odpowiednich kontraktów. Wysokie białe półki wypełnione są po brzegami księgami dotyczącymi głównie sztuki – nie tylko plastycznej, albumami z wernisaży i jedynymi w swoim rodzaju, tylko kilkoma, ręcznymi pamiętnikami artystów. Biurko przeważnie zarzucone jest papierami i księgami, w pomieszczeniu znajduje się kilka krzeseł. Przez duże okno wpadają promienie słoneczne ozdabiając całość pomieszczenia światłem, wieczorami oświetla się je przy pomocy magii. Po lewej stronie kawałek od biurka znajduje się kominek, który podłączony jest do sieci Fiuu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:13, w całości zmieniany 2 razy
Gdyby na tamtym zebraniu również dano mu w ręce ingrediencje zapewne czas leciałby mu zdecydowanie przyjemnej. Mniej się też przejmował otoczeniem bo chcąc nie chcąc większą uwagę zwracał na zwierzęce szczątki w swoich rękach niż na otaczających go czarodziei. Nie musiał martwić i przejmować się też próbą rozszyfrowania tego co im chodzi po głowach. Było dobrze. Właściwie Valerij jakoś nawet niechętnie zaczął myśleć o opuszczeniu tego miejsca. Co prawda światło tutaj było słabe, lecz dostatecznie odpowiednie by mógł się pozachwycać tym co ma. Na dworze zaś padał dszcz, było okropnie już ciemno, a zanim wróci do swojej pracowni minie co najmniej godzina. Pociechą było to, że tam będzie mógł zużyć to co dostał. Bardzo tego chciał - włożyć do kotła. Już teraz werterował w myślach przepisy mikstur, które będą niezbędne lub chociaż przydatne. Choć nie patrzył i nie poświęcał uwagi to słuchał o tym jakich to zadań się jego towarzysze podejmą i czy będą czegoś potrzebowali. Właściwie którego dziś było...? Hm...ułożenie konstelacji powinny sprzyjać mocy składników pochodzenia kugucharzego. Trochę dumał nad rogiem dwurożca...wypadałoby poczekać jeszcze dwa tygodnie. Skrzywił się dumając nad dodaniem odpowiedniej ingrediencji stabilizującej, która mogłaby odpowiednio podbić magię, a potem słysząc swoje imię z ust Magnusa podniósł nią niego swoje niebieskie koczy. Uśmiechnął się trochę nie pewnie.
- To niepotrzebne - taka wdzięczność publiczna, czy też jakakolwiek. Nie wątpił w to, ze szlachcic również uważał podobnie. On, jako alchemik miał być po prostu użyteczny, a miarą tego miały być eliksiry które uwarzy. Jeśli zmarnuje powierzone mu magiczne składniki wiedział że spłynie na niego pretensja. Nie potrzebował by i ona przyjęła formę publiczną. Słuchał potem i musiał przyznać Magnusowi rację.
- To prawda - ciężko planować, skoro nie mamy przynajmniej częściowego wglądu w sytuację, lecz skoro nas cel jest w piwnicach to priorytetem powinno stać się dla nas to by tam dotrzeć...sprawnie. - alchemik podniósł się z miejsca, upychając i sprawdzając po dziesięć razy czy wszystkie kieszenie są odpowiednio wypchane i nic z nich nie wypadnie - Bardziej istotne gdzie i o której się spotkamy by zrobić...rzeczy - spojrzał na Francuza i właściwie wyłuskanie tej informacji powstrzymywało Rosjanina przed opuszczeniem zgromadzenia. Był na alchemicznej delirce - tak bardzo chciał znaleźć się w piwnicy i użyć uzyskanych ingrediencji, że aż z tego powodu psychicznie cierpiał. Dlatego gdy dowiedział się tego czego chciał - wyszedł.
|zt
- To niepotrzebne - taka wdzięczność publiczna, czy też jakakolwiek. Nie wątpił w to, ze szlachcic również uważał podobnie. On, jako alchemik miał być po prostu użyteczny, a miarą tego miały być eliksiry które uwarzy. Jeśli zmarnuje powierzone mu magiczne składniki wiedział że spłynie na niego pretensja. Nie potrzebował by i ona przyjęła formę publiczną. Słuchał potem i musiał przyznać Magnusowi rację.
- To prawda - ciężko planować, skoro nie mamy przynajmniej częściowego wglądu w sytuację, lecz skoro nas cel jest w piwnicach to priorytetem powinno stać się dla nas to by tam dotrzeć...sprawnie. - alchemik podniósł się z miejsca, upychając i sprawdzając po dziesięć razy czy wszystkie kieszenie są odpowiednio wypchane i nic z nich nie wypadnie - Bardziej istotne gdzie i o której się spotkamy by zrobić...rzeczy - spojrzał na Francuza i właściwie wyłuskanie tej informacji powstrzymywało Rosjanina przed opuszczeniem zgromadzenia. Był na alchemicznej delirce - tak bardzo chciał znaleźć się w piwnicy i użyć uzyskanych ingrediencji, że aż z tego powodu psychicznie cierpiał. Dlatego gdy dowiedział się tego czego chciał - wyszedł.
|zt
Słuchałem uważnie każdego jednego słowa padającego z ust ludzi którzy dziś zebrali się w moim gabinecie by znaleźć rozwiązanie dla problemu, który został przed nami postawiony. Zdecydowanie potrzebowaliśmy choć zalążka planu, jednak wiedzieliśmy na razie zbyt mało a w momencie gdy adrenalina buzowała w żyłach i tak każdy plan szedł w zapomnienie. Rozmawialiśmy jeszcze trochę czasu, rozważając za i przeciw, próbując odnaleźć możliwe drogi którymi będziemy się kierować. W końcu rozdzieliwszy zadania i po podjęciu wstępnych ustaleń zaczęli się rozchodzić. Zostałem sam, siadając na powrót za biurkiem, pozwalając popłynąć myślą i wątpliwością które piętrzyły się z każdym kolejnym kieliszkiem wina.
| zt wszyscy?
| zt wszyscy?
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 22.06
Ciepłe, czerwcowe popołudnie roztapiało szarawe chmury, zalewając Londyn złotą poświatą - widok zapierający dech w piersiach, przynajmniej dla kogoś, kto potrafił odnajdywać piękno w prozaicznej grze świateł, w symfonii natury, do niedawna jawnie kpiącej sobie z ustalonego porządku. Deirdre nie należała do tych osób, nie ruszyła na długi spacer, nie zatrzymywała się na balkonach wysokich budynków, drogę z Wyspy Sheppey pokonując w czarnej mgle. Materializując się dopiero tuż za otwartym oknem gabinetu dyrektora galerii sztuki, od razu czując zapach terpentyny i farb. Poprawiła dekolt zabudowanej, czarnej sukni i ruszyła przed siebie, ignorując porozstawiane gdzieniegdzie płótna, zakryte jasnym materiałem - nie zbliżała się także do biurka, nie przyglądała się ustawionym tam bibelotom, nie próbowała zniszczyć prywatności. Przygnała ją tu rzeczowa chęć domknięcia pewnych spraw, pozbawiona złośliwości lub pragnienia rozegrania następnej partii emocjonalnych szachów, zaganiających Apollinare’a w róg opustoszałej planszy.
Ruszyła wzdłuż biblioteczki, beznamiętnie wpatrując się w kolejne tytuły, nie marnując sił nawet na uniesienie ręki i muskanie opuszkami palców kolejnych woluminów. Śledziła je tylko wzrokiem, mimowolnie rozpoznając te, które niegdyś zdobiły półki ich regału. Ciężkie obwoluty albumów magicznych impresjonistów, krytyczne monografie malarzy wyklętych, poszarzałe dokumenty, obwiązane nieco już wyblakłymi tasiemkami - a każda ze stronic kryła w sobie coś, co Apollinare ukochał, co oswajał, co napełniało go życiem, tętniąc w jego głowie setkami barw, kolorów, kresek, układających się w obraz pasji. Jego największej miłości, płótna pokrytego setkami bodźców, różnobarwnym chaosem, pochłaniającym go bez reszty. Pokochała go takiego - szaleńca, widzącego w sztuce większy ład i porządek, spoglądającego głębiej, niż tylko za pozłacaną ramę - i takiego samego pozostawiła, zatrzaskując za sobą drzwi ich mieszkania na Horizont Alley. Dawne dzieje nie powracały jednak bolesnym echem, tutaj, w jego gabinecie, w nowym miejscu pracy nie istniało nic, co mogłoby przypomnieć Deirdre o przeszłości. To dlatego pojawiła się w galerii sztuki a nie w jego mieszkaniu: chciała przeprowadzić to spotkanie precyzyjnie, profesjonalnie, sucho, odsączając z wszelkich emocji, na które nie było już miejsca.
Ani czasu; za kilka dni obydwoje mieli stawić czoła własnym wyzwaniom, podjąć ryzyko, położyć swe życie na stosie ofiarnym dla Niego. Udowodnić swoją wartość, pokazać, że zasłużyli na Jego łaskę. Bała się, im bliżej wieczoru, w którym miała powrócić do Wenus - a potem, skierować się do Azkabanu - tym częściej nawiedzały ją koszmarne wizje, pełne symboli zwiastujących śmierć. I coś gorszego od niej, zawód, jaki sprawiłaby Tristanowi i Czarnemu Panu, zawód wiążący się z karą okrutniejszą od pozbawienia życia. Starała się o tym nie myśleć, uwierzyć w umiejętności, szlifowane pod czujnym okiem Rosiera, pielęgnować wewnętrzną siłę, która pozwoliła jej przetrwać potworności Wenus, by w końcu wyjść na wolność - brała jednak pod uwagę koniec, rychły, gwałtowny, a nie byłaby w pełni sobą, gdyby nie zależało jej na pozostawieniu przyziemnych spraw zamkniętych, załatwionych, zatrzaśniętych w szufladzie z archiwami. Sauveterre należał do tych problemów, nieuporządkowanych dokumentów o mylnych datach, do poszarpanych archiwów, które pragnęła raz na zawsze ustawić w odpowiedniej kolejności i włożyć do zapomnianej szuflady biurka. Nie mogła pozwolić sobie na słabość ani sentyment, nie chciała powrotu destrukcyjnych uczuć: jeśli mieli razem współpracować - i ginąć - powinni robić to na jej zasadach, obdartych z jakiejkolwiek nostalgii i dwuznaczności. Potrzebowała domknięcia, klamry, pozwalającej jej ruszyć do Azkabanu z pustym, czystym sercem, ze świadomością, że nie pozostawiła po sobie brudu - może był to wymóg surowego charakteru, może urzędnicza naleciałość; nieważne, ważne, że czuła taką potrzebę i spełniała jej wymagania, pojawiając się tego popołudnia w gabinecie Apollinare'a.
Odeszła od biblioteczki, wymijając zgrabnie duże biurko, po czym, niewiele myśląc, usiadła na wygodnym fotelu za dębowym blatem. Wsparła dłonie na podłokietnikach, założyła nogę na nogę, szybko zakrywając bladą smukłość łydki, lśniącą spod rozcięcia czarnej sukni - i czekała, spokojnie, bez nerwowych ruchów i znudzonego rozglądania się dookoła, beznamiętnie wpatrując się w wiszący naprzeciwko zegar. Nic jej nie poganiało, nic nie nakazywało zniecierpliwienia; potrafiła czekać, a kiedy miała do załatwienia konkretną, bezemocjonalną niemalże sprawę, potrafiła spędzać całe godziny w skupieniu i bezruchu, z każdej sennej sekundy czerpiąc dodatkową siłę do zapanowania nad ewentualnymi rozbłyskami dogasającej lawy, niegdyś zalewającej jej ciało na samo wspomnienie Apollinare’a.
Ciepłe, czerwcowe popołudnie roztapiało szarawe chmury, zalewając Londyn złotą poświatą - widok zapierający dech w piersiach, przynajmniej dla kogoś, kto potrafił odnajdywać piękno w prozaicznej grze świateł, w symfonii natury, do niedawna jawnie kpiącej sobie z ustalonego porządku. Deirdre nie należała do tych osób, nie ruszyła na długi spacer, nie zatrzymywała się na balkonach wysokich budynków, drogę z Wyspy Sheppey pokonując w czarnej mgle. Materializując się dopiero tuż za otwartym oknem gabinetu dyrektora galerii sztuki, od razu czując zapach terpentyny i farb. Poprawiła dekolt zabudowanej, czarnej sukni i ruszyła przed siebie, ignorując porozstawiane gdzieniegdzie płótna, zakryte jasnym materiałem - nie zbliżała się także do biurka, nie przyglądała się ustawionym tam bibelotom, nie próbowała zniszczyć prywatności. Przygnała ją tu rzeczowa chęć domknięcia pewnych spraw, pozbawiona złośliwości lub pragnienia rozegrania następnej partii emocjonalnych szachów, zaganiających Apollinare’a w róg opustoszałej planszy.
Ruszyła wzdłuż biblioteczki, beznamiętnie wpatrując się w kolejne tytuły, nie marnując sił nawet na uniesienie ręki i muskanie opuszkami palców kolejnych woluminów. Śledziła je tylko wzrokiem, mimowolnie rozpoznając te, które niegdyś zdobiły półki ich regału. Ciężkie obwoluty albumów magicznych impresjonistów, krytyczne monografie malarzy wyklętych, poszarzałe dokumenty, obwiązane nieco już wyblakłymi tasiemkami - a każda ze stronic kryła w sobie coś, co Apollinare ukochał, co oswajał, co napełniało go życiem, tętniąc w jego głowie setkami barw, kolorów, kresek, układających się w obraz pasji. Jego największej miłości, płótna pokrytego setkami bodźców, różnobarwnym chaosem, pochłaniającym go bez reszty. Pokochała go takiego - szaleńca, widzącego w sztuce większy ład i porządek, spoglądającego głębiej, niż tylko za pozłacaną ramę - i takiego samego pozostawiła, zatrzaskując za sobą drzwi ich mieszkania na Horizont Alley. Dawne dzieje nie powracały jednak bolesnym echem, tutaj, w jego gabinecie, w nowym miejscu pracy nie istniało nic, co mogłoby przypomnieć Deirdre o przeszłości. To dlatego pojawiła się w galerii sztuki a nie w jego mieszkaniu: chciała przeprowadzić to spotkanie precyzyjnie, profesjonalnie, sucho, odsączając z wszelkich emocji, na które nie było już miejsca.
Ani czasu; za kilka dni obydwoje mieli stawić czoła własnym wyzwaniom, podjąć ryzyko, położyć swe życie na stosie ofiarnym dla Niego. Udowodnić swoją wartość, pokazać, że zasłużyli na Jego łaskę. Bała się, im bliżej wieczoru, w którym miała powrócić do Wenus - a potem, skierować się do Azkabanu - tym częściej nawiedzały ją koszmarne wizje, pełne symboli zwiastujących śmierć. I coś gorszego od niej, zawód, jaki sprawiłaby Tristanowi i Czarnemu Panu, zawód wiążący się z karą okrutniejszą od pozbawienia życia. Starała się o tym nie myśleć, uwierzyć w umiejętności, szlifowane pod czujnym okiem Rosiera, pielęgnować wewnętrzną siłę, która pozwoliła jej przetrwać potworności Wenus, by w końcu wyjść na wolność - brała jednak pod uwagę koniec, rychły, gwałtowny, a nie byłaby w pełni sobą, gdyby nie zależało jej na pozostawieniu przyziemnych spraw zamkniętych, załatwionych, zatrzaśniętych w szufladzie z archiwami. Sauveterre należał do tych problemów, nieuporządkowanych dokumentów o mylnych datach, do poszarpanych archiwów, które pragnęła raz na zawsze ustawić w odpowiedniej kolejności i włożyć do zapomnianej szuflady biurka. Nie mogła pozwolić sobie na słabość ani sentyment, nie chciała powrotu destrukcyjnych uczuć: jeśli mieli razem współpracować - i ginąć - powinni robić to na jej zasadach, obdartych z jakiejkolwiek nostalgii i dwuznaczności. Potrzebowała domknięcia, klamry, pozwalającej jej ruszyć do Azkabanu z pustym, czystym sercem, ze świadomością, że nie pozostawiła po sobie brudu - może był to wymóg surowego charakteru, może urzędnicza naleciałość; nieważne, ważne, że czuła taką potrzebę i spełniała jej wymagania, pojawiając się tego popołudnia w gabinecie Apollinare'a.
Odeszła od biblioteczki, wymijając zgrabnie duże biurko, po czym, niewiele myśląc, usiadła na wygodnym fotelu za dębowym blatem. Wsparła dłonie na podłokietnikach, założyła nogę na nogę, szybko zakrywając bladą smukłość łydki, lśniącą spod rozcięcia czarnej sukni - i czekała, spokojnie, bez nerwowych ruchów i znudzonego rozglądania się dookoła, beznamiętnie wpatrując się w wiszący naprzeciwko zegar. Nic jej nie poganiało, nic nie nakazywało zniecierpliwienia; potrafiła czekać, a kiedy miała do załatwienia konkretną, bezemocjonalną niemalże sprawę, potrafiła spędzać całe godziny w skupieniu i bezruchu, z każdej sennej sekundy czerpiąc dodatkową siłę do zapanowania nad ewentualnymi rozbłyskami dogasającej lawy, niegdyś zalewającej jej ciało na samo wspomnienie Apollinare’a.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pomimo wszechogarniającego chaosu dni w Galerii mijały według swojego własnego rytu, tylko w teorii kopmmpletnie odrealniego i każdego dnia innego. Apollinare zdążył się już go nauczyć - a może dokładniej, funkcjonował w nim już od dawna, w lekko innym kształcie, jednak tożsamo podobnym. Poranki były leniwe, obleczone w poranną kawę której nie pijał już w domu. Ta w domu pasowała jedynie do śniadań, tych zaś nie jadał zazwyczaj zbyt długo dywagując w łóżku przed wyjściem. Zresztą sobie nie musiał kłamać, samotne śniadania nie wspomagały apetetu, a gotowanie dla jednej osoby nigdy nie było zabawą a raczej przykrym obowiązkiem. Jadał więc w galerii, kawałek bułki, którą zapijał kawą podczas przegląda raportów z wcześniejszego dnia. Duży zegar stojący w gabinecie wymierzał spokojnie czas, który zdawał się prawie zatrzymywać w miejscu, potem szedł na obchód - musiał sprawdzić, czy wszystko znajduje się w odpowiednim miejscu, a ludzie którzymi zarządza zajmują się powierzonymi im zadaniami. Do południa właściwie nic się nie działo, czas wlókł się niemiłosiernie i Apo nie raz był w stanie przysiąc, że wskazówki zegarała cofały się zamiast iść do przodu gdy odwracał od nich wzrok. Raz nawet wpatrywał się w tarczę czasomierza przez dłuższy okres, ale urządzenie jakby wiedziało że je obserwuje - działało wiec bez zarzutu. Jednak to właśnie dwunasta zdawała się magiczną godziną zero, która wywracała mały galeryjny świat do góry nogami. Czasem nie zdążyła minąć minuta by zaczęłą się pierwsza z katastrof ciągnąca za sobą kolejne; od tych względnie zwyczajnych -niezadowolony kolekcjoner, pęknnięcie rury, dziura w ścianie, - po te których nie spodziewa sie nikt - rozehisteryzowana dama z jednego obrazów, która przyprawia o cierki nie tylko odwiedzajacych galerię, ale i inne obrazy, czy też źle działające zaklęcie świecące w jednej z sal które należało niezwłocznie naprawić. Najgorsze zaczynało się jednak, gdy ludzie niewłaściwie korzystali z "Lustra", zdawałoby się że umiejętność czytania - a nawet czytania ze zrozumieniem - niektórych całkowicie nie dotyczyła i zwiedzeni wspaniłością obrazu zapuszczali się za daleko. Sauvetrre nigdy ich nie żałował, dziękował wszechświatowi za samoistne pozbywanie sie idiotów.
Dzisiaj? Dzisiaj było jednak w swojej dziwaczności gorsze niż zazwyczaj. Lady z jednego z obrazów w sali południowej zwyczajowo narzekała na zbytnią bladość swojej suknii - zdarzało jej się to średnio raz na tydzień i odmawiała rozmów z innymi pracownikami pałając sympatią jedynie do Apo. Nawet on jednak nie był jej w stanie dzisiaj przekonać. Dama łkała, wylewając wielkie łzy, mocząc materiał za bladej sukni, przy okazji strasząc gości. Zaś sala północna posiadającą dziś obrazy połączone z symulacją letniej bryzy rozszalały się nieznośnie, a zaklęcie kompletnie rozlregulowało. Więc zamiast przyjemnej bryzy w całej sali lał deszcz przeplatany gradem i błyskawicami obrazy krzyczały zarówno ze strachu jak i na siebie wzajemnie, a gdy Sauvetrre w końcu opanował sytuację pozostawiając salę do sprzątnięcia techniczny był mokry od stóp do głów, a parszywy humor zdawał się przemigrować od obrazów wprost na jego zmoczone ramiona. Wszedł do gabinetu zły - choć wiedział, że złość za chwilę odejdzie, zawsze tak robiła, przywykł już też do niecodziennych trudów własnej pracy. Drzwi zatrzasnęły się za nim, gdy pchnął je zdecydowanie za mocno dostrzegając od razu sylwetkę siedzącą na jednym ze zdobionych krzeseł. Sięgnął do kieszeni wyciągając grawerowany kieszonkowy zegarek, by zaraz zmarszczyć brwi - był niemal pewien, że na dziś nie posiadł umówionych spotkań. Jednak kilka kroków starczyło by poznał kogo w swoich ramionach gościło krzesło - któremu zdecydowanie w tym momencie zazdrościł.
Deirdre. Nie musiał jej widzieć całej, by wiedzieć że to ona właśnie zajmuje siedzenie. Barwa kosmyków, ich ułożenie, i ręka spokojnie zajmująca swoje miejsce na oparciu. Ile już na niego czekała? Nie był w stanie powiedzieć, może kilka minut, może kilka godzin, popołudnia mijały bardzo szybko. Nie speszył się, nawet tym, że nadal jest cały mokry, jakby chwilowo o tym zapominając.
- Deirdre. - przywitał się krótko jednym słowem, pokonując odległość dzielącą go od biurka nadal nie osuszając tkanin. Uniósł jedynie dłoń, by zebrać z niej nadmiar wody gromadzącej się z włosów. Nie zasiadł jednak na swoim miejscu wybierając skrawek biurka, o który leniwie oparł się lekko. Nie powiedział jednak nic więcej czując - wiedząc - że przyszła w konkretnym celu, czekając aż wyjawi powód swojej wizyty.
Dzisiaj? Dzisiaj było jednak w swojej dziwaczności gorsze niż zazwyczaj. Lady z jednego z obrazów w sali południowej zwyczajowo narzekała na zbytnią bladość swojej suknii - zdarzało jej się to średnio raz na tydzień i odmawiała rozmów z innymi pracownikami pałając sympatią jedynie do Apo. Nawet on jednak nie był jej w stanie dzisiaj przekonać. Dama łkała, wylewając wielkie łzy, mocząc materiał za bladej sukni, przy okazji strasząc gości. Zaś sala północna posiadającą dziś obrazy połączone z symulacją letniej bryzy rozszalały się nieznośnie, a zaklęcie kompletnie rozlregulowało. Więc zamiast przyjemnej bryzy w całej sali lał deszcz przeplatany gradem i błyskawicami obrazy krzyczały zarówno ze strachu jak i na siebie wzajemnie, a gdy Sauvetrre w końcu opanował sytuację pozostawiając salę do sprzątnięcia techniczny był mokry od stóp do głów, a parszywy humor zdawał się przemigrować od obrazów wprost na jego zmoczone ramiona. Wszedł do gabinetu zły - choć wiedział, że złość za chwilę odejdzie, zawsze tak robiła, przywykł już też do niecodziennych trudów własnej pracy. Drzwi zatrzasnęły się za nim, gdy pchnął je zdecydowanie za mocno dostrzegając od razu sylwetkę siedzącą na jednym ze zdobionych krzeseł. Sięgnął do kieszeni wyciągając grawerowany kieszonkowy zegarek, by zaraz zmarszczyć brwi - był niemal pewien, że na dziś nie posiadł umówionych spotkań. Jednak kilka kroków starczyło by poznał kogo w swoich ramionach gościło krzesło - któremu zdecydowanie w tym momencie zazdrościł.
Deirdre. Nie musiał jej widzieć całej, by wiedzieć że to ona właśnie zajmuje siedzenie. Barwa kosmyków, ich ułożenie, i ręka spokojnie zajmująca swoje miejsce na oparciu. Ile już na niego czekała? Nie był w stanie powiedzieć, może kilka minut, może kilka godzin, popołudnia mijały bardzo szybko. Nie speszył się, nawet tym, że nadal jest cały mokry, jakby chwilowo o tym zapominając.
- Deirdre. - przywitał się krótko jednym słowem, pokonując odległość dzielącą go od biurka nadal nie osuszając tkanin. Uniósł jedynie dłoń, by zebrać z niej nadmiar wody gromadzącej się z włosów. Nie zasiadł jednak na swoim miejscu wybierając skrawek biurka, o który leniwie oparł się lekko. Nie powiedział jednak nic więcej czując - wiedząc - że przyszła w konkretnym celu, czekając aż wyjawi powód swojej wizyty.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Deirdre trudno było zdziwić - a raczej uwidocznić to uczucie na bladej, obojętnej twarzy, w chwili spokoju przypominającej wyciosaną w marmurze maskę o zbyt ostrych krawędziach. Linia prostego nosa, cienie znaczące kości policzkowe, łuk skośnych oczu podkreślonych wyraźną kreską makijażu, czerń włosów odcinająca się jedwabistą taflą od skóry w kolorze kości słoniowej. Cała składała się z kantów i ostrości, niepodobna do innych kobiet, łagodnych, w miękkich lokach, z błękitnymi oczami i krągłościami, wpasowujących się płynnie wszędzie, gdzie się pojawiły. Tutaj, do gabinetu Sauveterre'a, także nie pasowała, stanowiąc obcy element, psujący harmonię jasnego wnętrza. Zajmowała miejsce pana tego miejsca i nie poruszyła się nawet o milimetr, gdy drzwi w końcu otworzyły się z cichym trzaskiem, wpuszczając do prywatnego królestwa opiekuna tego przybytku. Odkąd się tu pojawiła mogły minąć godziny jak i minuty, nie niecierpliwiła się, miała czas, by pomyśleć, wsłuchać się w siebie, sprawdzić, jak reaguje na znajomy zapach, na bezpośrednie starcie z ewentualną przyszłością. Mogła siedzieć tu jako jego żona, wspierająca go przed kolejnymi wernisażami; jako matka jego dzieci, przynosząca mu dobre wieści o pierwszych sukcesach artystycznych wspólnego potomstwa. Mogła, ale nie czuła żalu - każda blizna, zarówno na ciele jak na czymś, co kiedyś uznawała za duszę, zagoiła się, pozostając jedynie lśniący srebrem łuk. Dowód na to, że przetrwa wszystko, co najgorsze. I co - niegdyś - najlepsze także.
Omiotła wchodzącego Apollinare'a beznamiętnym spojrzeniem, nie zdradzając żadnych uczuć. Równie dobrze mógł tu wkroczyć całkowicie nagi lub oplątany lepkimi dłońmi kochanki, wyklętej artystki, zagubionej dzierlatki, uwiedzionej spojrzeniem jasnych oczu. Nieistotne, ważne, że się zjawił - prezentując się tak, jakby właśnie pokonał kanał la Manche wpław. Nie byłaby zaskoczona takim wytłumaczeniem, nigdy do końca nie pojęła jego wrażliwej, malarskiej duszy. Z pierwiastkiem poukładania, zerknął na zegarek, nieco zafrasowany, jakby zapomniał o ustalonym spotkaniu. Uprzejmy, kulturalny, zawsze dopięty na ostatni guzik, wytresowany przez okrutnego dziadka, upojony pięknem dzieł, rozmarzony i zarazem wycofany. Znała go, lecz nic nie zostało już po pierwszych ich spotkaniach, po drżącym sercu, po niepokoju, który w niej wzbudzał. Podjęła decyzję i to z jej powodu pojawiała się w jego gabinecie, uprzednio budując jednak grunt pod zupełnie inną rozmowę.
- Jak idą przygotowania? - spytała od razu, bezceremonialnie, nie bawiąc się w uprzejmości ani w dopytywania o zdrowie oraz powód tego ociekającego dyskomfortem stanu. Wiedział, o co dokładnie pyta, o zadanie, jakie powierzył im Czarny Pan. Zainteresowanie nie było kłamstwem, chciała wiedzieć, jak przebiegają prace przed, czy wszystko idzie zgodnie z planem - i jak w tym wszystkim odnajduje się on. Pamiętała dokładnie rozmowę z Ramseyem, wątpliwości, którymi się z nim dzieliła, widząc w Apollinarze kogoś słabego. Wizja jego śmierci - wcale nie tak abstrakcyjna - napełniała ją przeciwnymi emocjami, ulgą i wstydem, żalem i tęsknotą; i czymś jeszcze, trudnym do zdefiniowania niepokojem. Wyprostowała się na fotelu, przenosząc dłonie z podłokietników do kieszeni sukni, mocniej zaciskając palce na chłodnym materiale pierścienia. Metal dotykał metalu, złoto srebra, rubin akwamarynu, czuła ostre krawędzie obydwu kamieni, na razie bezpiecznie skrytych w czarnym materiale. Musiała przygotować odpowiedni grunt, nie dać się zaskoczyć, pokazać, że sprawy prywatne załatwia jedynie przy okazji. - I co z kwestią obrazu? - dodała, wygodniej opierając się o zagłówek fotela. To ona była tu panią sytuacji, chociaż nie podobała się jej bezpośrednia bliskość: powinien zasiąść po drugiej stronie biurka a nie nonszalancko opierać się o blat tuż obok niej, tak, że musiała spoglądać w górę, by zajrzeć mu w oczy. Mimowolnie śledząc krople wody, ściekające po przemoczonej, lepiącej się do ciała koszuli w dół.
Omiotła wchodzącego Apollinare'a beznamiętnym spojrzeniem, nie zdradzając żadnych uczuć. Równie dobrze mógł tu wkroczyć całkowicie nagi lub oplątany lepkimi dłońmi kochanki, wyklętej artystki, zagubionej dzierlatki, uwiedzionej spojrzeniem jasnych oczu. Nieistotne, ważne, że się zjawił - prezentując się tak, jakby właśnie pokonał kanał la Manche wpław. Nie byłaby zaskoczona takim wytłumaczeniem, nigdy do końca nie pojęła jego wrażliwej, malarskiej duszy. Z pierwiastkiem poukładania, zerknął na zegarek, nieco zafrasowany, jakby zapomniał o ustalonym spotkaniu. Uprzejmy, kulturalny, zawsze dopięty na ostatni guzik, wytresowany przez okrutnego dziadka, upojony pięknem dzieł, rozmarzony i zarazem wycofany. Znała go, lecz nic nie zostało już po pierwszych ich spotkaniach, po drżącym sercu, po niepokoju, który w niej wzbudzał. Podjęła decyzję i to z jej powodu pojawiała się w jego gabinecie, uprzednio budując jednak grunt pod zupełnie inną rozmowę.
- Jak idą przygotowania? - spytała od razu, bezceremonialnie, nie bawiąc się w uprzejmości ani w dopytywania o zdrowie oraz powód tego ociekającego dyskomfortem stanu. Wiedział, o co dokładnie pyta, o zadanie, jakie powierzył im Czarny Pan. Zainteresowanie nie było kłamstwem, chciała wiedzieć, jak przebiegają prace przed, czy wszystko idzie zgodnie z planem - i jak w tym wszystkim odnajduje się on. Pamiętała dokładnie rozmowę z Ramseyem, wątpliwości, którymi się z nim dzieliła, widząc w Apollinarze kogoś słabego. Wizja jego śmierci - wcale nie tak abstrakcyjna - napełniała ją przeciwnymi emocjami, ulgą i wstydem, żalem i tęsknotą; i czymś jeszcze, trudnym do zdefiniowania niepokojem. Wyprostowała się na fotelu, przenosząc dłonie z podłokietników do kieszeni sukni, mocniej zaciskając palce na chłodnym materiale pierścienia. Metal dotykał metalu, złoto srebra, rubin akwamarynu, czuła ostre krawędzie obydwu kamieni, na razie bezpiecznie skrytych w czarnym materiale. Musiała przygotować odpowiedni grunt, nie dać się zaskoczyć, pokazać, że sprawy prywatne załatwia jedynie przy okazji. - I co z kwestią obrazu? - dodała, wygodniej opierając się o zagłówek fotela. To ona była tu panią sytuacji, chociaż nie podobała się jej bezpośrednia bliskość: powinien zasiąść po drugiej stronie biurka a nie nonszalancko opierać się o blat tuż obok niej, tak, że musiała spoglądać w górę, by zajrzeć mu w oczy. Mimowolnie śledząc krople wody, ściekające po przemoczonej, lepiącej się do ciała koszuli w dół.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sam nie potrafił tego zrozumieć ale jednocześnie zdawał się być zaskoczony jej pojawieniem, jak i pewnym, że właśnie tutaj powinna być - a może że właśnie tutaj ją dzisiaj znajdzie. Choć wszyscy starali się twierdzić inaczej, przyzwyczajenia trudno było wyplenić gdy już raz się zalęgły. Pewne wizje i plany - obrazy - mimo, że nie miały się spełnić zalegały gdzieś w tyle głowy przypominając o sobie w momentach w których najmniej się tego można było spodziewać.
Nie wydawała się zaskoczona czy zdziwiona, możliwie że to przewrotność życia przestała ją już zadziwiać, możliwe, że to on przestał to robić. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Już nie. Zasiadł na skraju biurka kompletnie przemoczony, karcony chęcią sprawdzenia czy kapiąca z niego na podłogę woda zirytuje czy też będzie zwyczajnie odwrotnie. Obstawiał swoje. Pierwsze pytanie uniosło brew i przyniosło westchnięcie które wydobyło się z jego ust. Lekki uśmiech wygiął leniwie wargi ku górze, choć zdawał się panować w nim jakiś zgrzyt.
- Gładko. Choć mam niejasne wrażenie, że zbyt łatwo. - odpowiedział spokojnie dzieląc się jedną z obaw. Mało co przychodziło w życiu łatwo. Na wszystko co posiadał pracował długie lata planując swoje kolejne kroki uważnie i z namysłem. Zdążył już zrozumieć, że nie ma czegoś takiego jak droga na skróty. A każde wcześniejsze łatwo, zdecydowanie mocniej komplikowało późniejsze wydarzenia zmieniając nie tylko w trudne, ale prawie niemożliwie.
- Na razie trafiam na ślepe zaułki. Jutro mam spotkanie z pewnym historykiem - możliwie bardziej owocne niż reszta moich dotychczasowych działań. - zdawał raport, był tego świadom w hierarchii w której obje się znajdowali ona stała wyżej - przynajmniej na razie. I gdy usta wypowiadały kolejne słowa spojrzenie zwyczajnie lustrowało jej twarz. Znajome kanty, krzywizny które pokochał całym sobą. Dłoń uniosła się ku górze i jeszcze raz starła wodę z czoła która nadlatywała z włosów. Ściągnął okulary z nosa by zaraz odłożyć ja na biurko. Coś mu nie pasowało. W jakiś dziwny trudny do wytłumaczenia sposób był pewien, że nie przyszła tutaj po to. Albo tylko po to. I nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć. Być może, mimo upływu lat nadal łączyła ich więź którą trudno było logicznie wytłumaczyć. Coś na rodzaj szóstego zmysłu który rozwinąć można było tylko w jeden sposób i którego nie dało się nigdy wyplenić.
Czuł się przy niej swobodnie, jak zawsze. I możliwie że ta swoboda w jego zachowaniu przeszkadzała jej choć powierzchownie zdawała się tego nie pokazywać. Przynajmniej nie innym, on to potrafił dostrzec. Ale nie drążył, nie miał żadnej władzy nad sytuacją. Już dawno zrozumiał że już od dawna jej nie ma. Przynajmniej jeśli idzie o nią. A ona znała go najlepiej, najmocniej i najdogłębniej. Pokazał jej każdy zakamarek duszy i ciała. Znała każdą jedną bliznę i jej historię. Powiedział jej więcej niż kiedykolwiek, nawet o dziadku choć wątpił wcześniej iż kiedyś będzie w stanie powiedzieć na głos. I może właśnie dlatego gdzieś podskórnie potrafił przeczuć, że jest tu po coś jeszcze.
Tutaj w jego gabinecie nie w domu, jakby miejsce to zdawało się bezpieczniejsze - a może zwyczajnie bardziej neutralne. Łatwiejsze do zrobienia tego, co przyszła zrobić. A może nie posiadające tylu wspomnień co lokum, które niegdyś należało do nich obojga.
- Nie po to przyszłaś. - nie pytał, stwierdzał. Może zwyczajnie strzelał, ale nie obchodziło go to. Powiedział to, co przeszło mu przez głowę i teraz tylko czekał na odpowiedź - jakąś prędzej czy później miał dostać.
Nie wydawała się zaskoczona czy zdziwiona, możliwie że to przewrotność życia przestała ją już zadziwiać, możliwe, że to on przestał to robić. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Już nie. Zasiadł na skraju biurka kompletnie przemoczony, karcony chęcią sprawdzenia czy kapiąca z niego na podłogę woda zirytuje czy też będzie zwyczajnie odwrotnie. Obstawiał swoje. Pierwsze pytanie uniosło brew i przyniosło westchnięcie które wydobyło się z jego ust. Lekki uśmiech wygiął leniwie wargi ku górze, choć zdawał się panować w nim jakiś zgrzyt.
- Gładko. Choć mam niejasne wrażenie, że zbyt łatwo. - odpowiedział spokojnie dzieląc się jedną z obaw. Mało co przychodziło w życiu łatwo. Na wszystko co posiadał pracował długie lata planując swoje kolejne kroki uważnie i z namysłem. Zdążył już zrozumieć, że nie ma czegoś takiego jak droga na skróty. A każde wcześniejsze łatwo, zdecydowanie mocniej komplikowało późniejsze wydarzenia zmieniając nie tylko w trudne, ale prawie niemożliwie.
- Na razie trafiam na ślepe zaułki. Jutro mam spotkanie z pewnym historykiem - możliwie bardziej owocne niż reszta moich dotychczasowych działań. - zdawał raport, był tego świadom w hierarchii w której obje się znajdowali ona stała wyżej - przynajmniej na razie. I gdy usta wypowiadały kolejne słowa spojrzenie zwyczajnie lustrowało jej twarz. Znajome kanty, krzywizny które pokochał całym sobą. Dłoń uniosła się ku górze i jeszcze raz starła wodę z czoła która nadlatywała z włosów. Ściągnął okulary z nosa by zaraz odłożyć ja na biurko. Coś mu nie pasowało. W jakiś dziwny trudny do wytłumaczenia sposób był pewien, że nie przyszła tutaj po to. Albo tylko po to. I nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć. Być może, mimo upływu lat nadal łączyła ich więź którą trudno było logicznie wytłumaczyć. Coś na rodzaj szóstego zmysłu który rozwinąć można było tylko w jeden sposób i którego nie dało się nigdy wyplenić.
Czuł się przy niej swobodnie, jak zawsze. I możliwie że ta swoboda w jego zachowaniu przeszkadzała jej choć powierzchownie zdawała się tego nie pokazywać. Przynajmniej nie innym, on to potrafił dostrzec. Ale nie drążył, nie miał żadnej władzy nad sytuacją. Już dawno zrozumiał że już od dawna jej nie ma. Przynajmniej jeśli idzie o nią. A ona znała go najlepiej, najmocniej i najdogłębniej. Pokazał jej każdy zakamarek duszy i ciała. Znała każdą jedną bliznę i jej historię. Powiedział jej więcej niż kiedykolwiek, nawet o dziadku choć wątpił wcześniej iż kiedyś będzie w stanie powiedzieć na głos. I może właśnie dlatego gdzieś podskórnie potrafił przeczuć, że jest tu po coś jeszcze.
Tutaj w jego gabinecie nie w domu, jakby miejsce to zdawało się bezpieczniejsze - a może zwyczajnie bardziej neutralne. Łatwiejsze do zrobienia tego, co przyszła zrobić. A może nie posiadające tylu wspomnień co lokum, które niegdyś należało do nich obojga.
- Nie po to przyszłaś. - nie pytał, stwierdzał. Może zwyczajnie strzelał, ale nie obchodziło go to. Powiedział to, co przeszło mu przez głowę i teraz tylko czekał na odpowiedź - jakąś prędzej czy później miał dostać.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słuchała odpowiedzi w milczeniu, nie odrywając beznamiętnego wzroku od nieco wilgotnej twarzy. Krople wody skapywały z złotych włosów, żłobiąc ścieżki na czole, w kącikach zmarszczonych ust, w jasnej szczecinie pokrywającej szczękę, ale nie pozwoliła się im dekoncentrować, skupiając uwagę wyłącznie na błękitnych oczach. Nie przyszła tu po to, by podziwiać pomnik przeszłości, wykutego ze wspomnień, żalu i słabości marmurowego bożka, którego mimowolnie czciła przez znikające lata - dopiero teraz zrozumiała, że każdy cios, który wymierzała w otoczony jasną aureolą wizerunek, zadawała tak naprawdę sobie. Wzmacniając coś, co umarło już dawno. Gniew, pogarda, gorycz: zamiast ją wzmacniać, zacieśniało węzeł, przykuwający ją do pieczołowicie wyrzeźbionego kamienia, ciągnącego ją w dół. Nie chciała tego - i dlatego odpuszczała, pozwalając nagromadzonym emocjom przetoczyć się przez nią, skumulować w rozpaczliwym akcie, pieczętującym zalakowaną na dobre trumnę. Złożyła w niej swoją przeszłość i słabości, zamykając powieki martwej rzeźby, niezagrażającej jej już w żaden sposób.
Nawet, gdy posąg znajdował się tuż obok, ociekając wodą i pachnąc przeszłością. Oddychała głęboko, spokojnie, z łagodnym zdziwieniem przyjmując brak napięcia, iskier przeskakujących przez czas, by wywołać fatamorganę życia, które niegdyś uznawała za satysfakcjonujące. Rozpoznawała sztuczki przerażonego zmianami umysłu dawnej Dei, widzącej w Apollinarze kogoś, kim nigdy nie mógł się stać - i z pełną świadomością analizowała wcześniejsze poczynania, spoglądając na nie z mieszaniną zażenowania i współczucia. Do szarpiącej się na uwięzi własnych pragnień kobiety, do mężczyzny ze szczątkami zakrwawionego mięśnia zamiast serca, do pary ludzi, babrających się wzajemnie w swoich defektach, błędach i słabościach. Należało to zakończyć, dla dobra ich obojga i sprawy, której służyli.
Kiwnęła powoli głową, szukał odpowiedzi na ważne pytania - dobrze. Jeśli nie chciał zostać spisany na straty, sam musiał zacząć się spisywać, a w zgłębianiu magicznych sztuk artystycznych nie miał sobie równych. - Informuj mnie o postępach - podsumowała tylko, przesuwając wzrok na stojącą w tle biblioteczkę, jakby się nad czymś usilnie zastanawiała, skłoniona do refleksji ostatnim stwierdzeniem, padającym z ust Sauveterre'a. Znał ją na tyle dobrze, by wyłuskać z mroku tego, kim się stała, koniec łączącego ich porozumienia; pętlę, za którą pochwycił, doszukując się prawdziwego powodu niezapowiedzianej wizyty.
- Nie tylko po to - sprostowała w końcu, wyciągając z kieszeni szaty różdżkę. Obróciła ją kilkukrotnie w dłoniach, w zamyśleniu, milcząc - nie dlatego, że nie wiedziała, co powiedzieć, ale dlatego, że rozmowy o uczuciach, nawet tych wygasłych, zatrzaśniętych w przygotowanym własnoręcznie grobowcu, zawsze wywoływały u niej dyskomfort. Pozbawiony nawet odrobiny masochistycznej przyjemności. - Evanesco - powiedziała krótko, wręcz od niechcenia, kierując różdżkę przez mokre ubrania Apollinare'a - nie zastanawiając się nad tym, czy mógł odebrać ten nagły ruch jako próbę zaatakowania go bolesnym zaklęciem. Lubiła porządek, a podmokły stan skupienia blondyna odrobinę ją dekoncentrował. - Przyszłam oddać ci twoją własność - wyjaśniła po kolejnej, przedłużającej się chwili ciszy, podnosząc się zgrabnie z fotela. Schowała różdżkę, sięgając jednocześnie dłonią - ozdobioną już ciężkim, lśniącym rubinem w złotej, wężowej oprawie - do kieszeni, by wyciągnąć z niej pierścień. Całkowicie różny od tego, który zdobił obecnie jej palec: subtelny, srebrzysty, z akwamarynem w kolorze błękitu, w niemalże idealnym odcieniu oczu Apollinare'a. Nie spoglądała na trzymany w ręku przedmiot, zdążyła się już z nim pożegnać, mimo wszystko odczuwając pewien sentyment. Niepotrzebny. Zbędny symbol chwil, w których była słaba, słaba i zależna - w pozbawiony potęgi i rozkoszy sposób, jakim obdarzył ją Tristan. - Był w rodzinie Sauveterre od pokoleń i powinien trafić do twojej przyszłej żony - wyjaśniła, zapewne niepotrzebnie, wkładając swój dawny pierścień zaręczynowy w prawą dłoń blondyna. Biżuteria należała do niego - a Deirdre do innego mężczyzny, innego świata, innej siebie. Podniosła nieco wzrok, stali blisko, z ciężarem przedmiotu pomiędzy sobą, znaczącego niegdyś naprawdę wiele, teraz ogołoconego ze znaczeń i obietnic. Nie cofnęła ręki, chcąc upewnić się, że odbierze od niej pierścionek - choć nie znała powodu dla którego miałby tego nie zrobić. Zwracała mu wręcz nielegalnie przetrzymywaną własność, powinien być co najmniej wdzięczny.
Nawet, gdy posąg znajdował się tuż obok, ociekając wodą i pachnąc przeszłością. Oddychała głęboko, spokojnie, z łagodnym zdziwieniem przyjmując brak napięcia, iskier przeskakujących przez czas, by wywołać fatamorganę życia, które niegdyś uznawała za satysfakcjonujące. Rozpoznawała sztuczki przerażonego zmianami umysłu dawnej Dei, widzącej w Apollinarze kogoś, kim nigdy nie mógł się stać - i z pełną świadomością analizowała wcześniejsze poczynania, spoglądając na nie z mieszaniną zażenowania i współczucia. Do szarpiącej się na uwięzi własnych pragnień kobiety, do mężczyzny ze szczątkami zakrwawionego mięśnia zamiast serca, do pary ludzi, babrających się wzajemnie w swoich defektach, błędach i słabościach. Należało to zakończyć, dla dobra ich obojga i sprawy, której służyli.
Kiwnęła powoli głową, szukał odpowiedzi na ważne pytania - dobrze. Jeśli nie chciał zostać spisany na straty, sam musiał zacząć się spisywać, a w zgłębianiu magicznych sztuk artystycznych nie miał sobie równych. - Informuj mnie o postępach - podsumowała tylko, przesuwając wzrok na stojącą w tle biblioteczkę, jakby się nad czymś usilnie zastanawiała, skłoniona do refleksji ostatnim stwierdzeniem, padającym z ust Sauveterre'a. Znał ją na tyle dobrze, by wyłuskać z mroku tego, kim się stała, koniec łączącego ich porozumienia; pętlę, za którą pochwycił, doszukując się prawdziwego powodu niezapowiedzianej wizyty.
- Nie tylko po to - sprostowała w końcu, wyciągając z kieszeni szaty różdżkę. Obróciła ją kilkukrotnie w dłoniach, w zamyśleniu, milcząc - nie dlatego, że nie wiedziała, co powiedzieć, ale dlatego, że rozmowy o uczuciach, nawet tych wygasłych, zatrzaśniętych w przygotowanym własnoręcznie grobowcu, zawsze wywoływały u niej dyskomfort. Pozbawiony nawet odrobiny masochistycznej przyjemności. - Evanesco - powiedziała krótko, wręcz od niechcenia, kierując różdżkę przez mokre ubrania Apollinare'a - nie zastanawiając się nad tym, czy mógł odebrać ten nagły ruch jako próbę zaatakowania go bolesnym zaklęciem. Lubiła porządek, a podmokły stan skupienia blondyna odrobinę ją dekoncentrował. - Przyszłam oddać ci twoją własność - wyjaśniła po kolejnej, przedłużającej się chwili ciszy, podnosząc się zgrabnie z fotela. Schowała różdżkę, sięgając jednocześnie dłonią - ozdobioną już ciężkim, lśniącym rubinem w złotej, wężowej oprawie - do kieszeni, by wyciągnąć z niej pierścień. Całkowicie różny od tego, który zdobił obecnie jej palec: subtelny, srebrzysty, z akwamarynem w kolorze błękitu, w niemalże idealnym odcieniu oczu Apollinare'a. Nie spoglądała na trzymany w ręku przedmiot, zdążyła się już z nim pożegnać, mimo wszystko odczuwając pewien sentyment. Niepotrzebny. Zbędny symbol chwil, w których była słaba, słaba i zależna - w pozbawiony potęgi i rozkoszy sposób, jakim obdarzył ją Tristan. - Był w rodzinie Sauveterre od pokoleń i powinien trafić do twojej przyszłej żony - wyjaśniła, zapewne niepotrzebnie, wkładając swój dawny pierścień zaręczynowy w prawą dłoń blondyna. Biżuteria należała do niego - a Deirdre do innego mężczyzny, innego świata, innej siebie. Podniosła nieco wzrok, stali blisko, z ciężarem przedmiotu pomiędzy sobą, znaczącego niegdyś naprawdę wiele, teraz ogołoconego ze znaczeń i obietnic. Nie cofnęła ręki, chcąc upewnić się, że odbierze od niej pierścionek - choć nie znała powodu dla którego miałby tego nie zrobić. Zwracała mu wręcz nielegalnie przetrzymywaną własność, powinien być co najmniej wdzięczny.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Odpowiadał podczas gdy ona słuchała w milczeniu. Nigdy sobie nie przerywali, zazwyczaj pozwalając by słowa drugiego wybrzmiały i zadrgały lekko między nimi wybrzmiewając w owym drganiu wartość i sens zdania. Słuchała go, tak jak słuchała kiedyś a jednak wiedział że tym razem różniło się to diametralnie od zamierzchłych czasów. Kiedyś towarzyszył im dźwięk ognia trzaskającego w kominku, albo też ptaków nieśmiało ozywających się za oknem. Kiedyś zazwyczaj zajmowała miejsce na jego kolanach, albo w jednakim fotelu unosząc co jakiś czas filiżankę - lub kieliszek, zależnie od pory dnia - ku malinowy wargom które tak umiłował. Kiedyś... Kiedyś było przeszłością splamioną błędami, których nawet nie był świadom. A gdy świadomość w końcu finalnie spotkała się z nim, bliżej w odczuciach był spotkania z twardą i zimną ścianą, niźli starym i znajomym przyjacielem. Zostawiła go z pustką i pusty pozostawał do dziś.
Ale nie miał jej za złe.
Zdawał spokojną, ale i krótką i rzeczową relację z postępów będąc gotów powiedzieć więcej, jeśli i o to zapyta. To nie była kwestia nastroju, a pojmowania sytuacji w której się znaleźli. W sytuacji w której była nad nim - ale czyż nie znajdowała się nad nim w każdym aspekcie? Od cielesnych uciech w sypialni, po rozwój i kontrolę nad samą sobą? Nie zagłębiał się w dokładniejsze rozważania matematyczne, nie przyznawał plusów i minusów, nie spisywał na tablicy dobrych i złych tworów które powstawały, zwyczajnie postanawiając pozostawić je sobie.
Przeszłość była delikatna, ale rzadko kiedy powstawała z martwych.
- Naturalnie, jak sobie życzysz. - odpowiedział na jej polecenie zginając się lekko w pół, trochę drocząc się z jej grobową miną i ponurą twarzą. Czy uśmiechała się jeszcze w ogóle? Kiedyś widział jak piękno zdaje się oblekać ją mocniej, gdy na wargach pojawiał się niewymuszony grymas. Teraz zdawała mu się zmęczona. Zmęczona i smutna - ale przecież, tłumaczył sobie, to musiało być tylko wyobrażenie, fatamorgana jego własnego umysłu chcącego za wszelką cenę przekonać go samego, że wtedy z nim było jej zwyczajnie lepiej.
Tylko zadzwoniło mu w uszach zwiastując kolejne krok którego się nie spodziewał. Jedynie przeczucie majaczyło gdzieś przysiadając na jego karku ciężką mgiełką. Ale nie odezwał się obserwując wnikliwie jej postawę - trochę spiętą za bardzo, jakby szykowała się do czegoś od dłuższego czasu, czegoś co nie było dla niej łatwe. I Sauveterre przeczuwał, że i dla niego nie będzie.
Obserwował spokojnie jak dobywa różdżki nie ruszając się nawet o milimetr. Nie bał się - nie dlatego, że sądził, że nie byłaby w stanie go skrzywdzić. Wręcz przeciwnie, był pewien czegoś z goła odmiennego, jednak niezależnie od tego co zamierzała zrobić pozwoliłby jej na to. Gdyby zechciała rozłupać mu klatkę piersiową i wyciągnąć spod żeber leniwie bijący organ nie drgnął by nawet o milimetr. Siedziałby dalej na skrawku biurka jedynie obserwując jej poczynania nie komentując ich. Mogła zabrać jego serce, czy może raczej organ, on sam był jej już od dawna. Kiedyś myślał że na zawsze. A jednak ich zawsze okazało się niesprawiedliwie krótkie, zakończone wymyślnym zgonem ich obojga.
Nie sięgnęła jednak po wymyślne tortury, nie zadała mu bólu, choć zdawało mu się, że rany których doznał kiedyś nadal jątrzyły się ropiejąc brzydko nie chcąc się zagoić. Już po chwili jego ubrania dzięki magii zaklęcia ponownie stały się suche. Kącik warg drgnął lekko, gdy uświadomił sobie że nadal zna ją dobrze - potrzeba kontroli i ładu, pragmatyczność, nadal wybijały się na spokojnej twarzy i duszy.
Uśmiech jednak zszedł tak szybko, jak się pojawił. Spełzł i znikł w momencie gdy wyjawiła cel swojej wizyty. Wzrok nie powędrował do twarzy nadal jedynie lustrując jej twarz. Kolejne słowa przegnały przez jego twarz cień. Czy nie wiedziała? Czy może znów wiedziała aż nadto doskonale i przyszła jedynie dobić już umierające w nim odczucia. Nie był pewien. Pozwolił by podniosła jego dłoń, zimny metal dotknął jego dłoni. Odebrał pierścionek przez chwilę bawiąc się nim w dłoniach przekładając do drugiej ręki, dopiero teraz spoglądając na biżuterię trzymaną w ręce. Spojrzał jej w oczy i złapała za nadgarstek nim cofnęła dłoń obleczoną w inny pierścień, należący do innego mężczyzny znaczący też i o jej przynależności. Zmierzył go teraz uważnym spojrzeniem - złoto i rubin, jednak nie przyglądał się długo, odwracając jej rękę i rozplatając dłoń do której włożył ponownie pierścień, który starała mu się zwrócić.
- Powinnaś wiedzieć, Deirdre. - powiedział spokojnie, prawie leniwie, choć oczy płonęły zimnym żarem. - Może nawet wiesz. - stwierdził zaraz jeszcze puszczając zimny metal i pozwalając by upadał na jej dłoń. Powinnaś wiedzieć, że nie widzę już u mojego boku żony, że żadna nigdy nie będzie w stanie zastąpić ciebie, ani choć odrobinę zrównać się w swojej doskonałości swoim bytem tobie. Powinnaś wiedzieć, że gdy składałem obietnicę nie była ona nią jedynie, wyryłem to zdanie w sobie całym, w swojej duszy, oddając też i moją duszę tobie. Powinnaś wiedzieć, że żadnej kolejnej nie będzie. Po ziemi wszem nie chodzą dwie tak okazałe wspaniałości. Niebieskie tęczówki znów odnalazły jej ciemne spojrzenie a lewa dłoń odnalazła jej ręki, zamknęła powoli palce wokół metalu który trzymała w dłoni. - To prezent. Możesz zrobić z nim co chcesz: sprzedaj, wyrzuć, schowaj do najgłębszej szuflady, ale nie zwracaj. - nie oddawaj jak niechcianego szczeniaka. Rozdrażniła go tym, choć próbował nie pokazać tego dosadnie wiedział, że i tak to odczyta. Z mięśni napiętych na twarzy i z cienia, który oblekał go teraz mocniej. Popchnął jej dłoń, zamkniętą na metalu. Byle dalej od siebie, byli bliżej jej samej, by w końcu puścić znajomą skórę. Spojrzenie nadal jednak wpatrywało się w nią niby spokoje, a jednak wzburzone jak fale na burzowym morzu.
Ale nie miał jej za złe.
Zdawał spokojną, ale i krótką i rzeczową relację z postępów będąc gotów powiedzieć więcej, jeśli i o to zapyta. To nie była kwestia nastroju, a pojmowania sytuacji w której się znaleźli. W sytuacji w której była nad nim - ale czyż nie znajdowała się nad nim w każdym aspekcie? Od cielesnych uciech w sypialni, po rozwój i kontrolę nad samą sobą? Nie zagłębiał się w dokładniejsze rozważania matematyczne, nie przyznawał plusów i minusów, nie spisywał na tablicy dobrych i złych tworów które powstawały, zwyczajnie postanawiając pozostawić je sobie.
Przeszłość była delikatna, ale rzadko kiedy powstawała z martwych.
- Naturalnie, jak sobie życzysz. - odpowiedział na jej polecenie zginając się lekko w pół, trochę drocząc się z jej grobową miną i ponurą twarzą. Czy uśmiechała się jeszcze w ogóle? Kiedyś widział jak piękno zdaje się oblekać ją mocniej, gdy na wargach pojawiał się niewymuszony grymas. Teraz zdawała mu się zmęczona. Zmęczona i smutna - ale przecież, tłumaczył sobie, to musiało być tylko wyobrażenie, fatamorgana jego własnego umysłu chcącego za wszelką cenę przekonać go samego, że wtedy z nim było jej zwyczajnie lepiej.
Tylko zadzwoniło mu w uszach zwiastując kolejne krok którego się nie spodziewał. Jedynie przeczucie majaczyło gdzieś przysiadając na jego karku ciężką mgiełką. Ale nie odezwał się obserwując wnikliwie jej postawę - trochę spiętą za bardzo, jakby szykowała się do czegoś od dłuższego czasu, czegoś co nie było dla niej łatwe. I Sauveterre przeczuwał, że i dla niego nie będzie.
Obserwował spokojnie jak dobywa różdżki nie ruszając się nawet o milimetr. Nie bał się - nie dlatego, że sądził, że nie byłaby w stanie go skrzywdzić. Wręcz przeciwnie, był pewien czegoś z goła odmiennego, jednak niezależnie od tego co zamierzała zrobić pozwoliłby jej na to. Gdyby zechciała rozłupać mu klatkę piersiową i wyciągnąć spod żeber leniwie bijący organ nie drgnął by nawet o milimetr. Siedziałby dalej na skrawku biurka jedynie obserwując jej poczynania nie komentując ich. Mogła zabrać jego serce, czy może raczej organ, on sam był jej już od dawna. Kiedyś myślał że na zawsze. A jednak ich zawsze okazało się niesprawiedliwie krótkie, zakończone wymyślnym zgonem ich obojga.
Nie sięgnęła jednak po wymyślne tortury, nie zadała mu bólu, choć zdawało mu się, że rany których doznał kiedyś nadal jątrzyły się ropiejąc brzydko nie chcąc się zagoić. Już po chwili jego ubrania dzięki magii zaklęcia ponownie stały się suche. Kącik warg drgnął lekko, gdy uświadomił sobie że nadal zna ją dobrze - potrzeba kontroli i ładu, pragmatyczność, nadal wybijały się na spokojnej twarzy i duszy.
Uśmiech jednak zszedł tak szybko, jak się pojawił. Spełzł i znikł w momencie gdy wyjawiła cel swojej wizyty. Wzrok nie powędrował do twarzy nadal jedynie lustrując jej twarz. Kolejne słowa przegnały przez jego twarz cień. Czy nie wiedziała? Czy może znów wiedziała aż nadto doskonale i przyszła jedynie dobić już umierające w nim odczucia. Nie był pewien. Pozwolił by podniosła jego dłoń, zimny metal dotknął jego dłoni. Odebrał pierścionek przez chwilę bawiąc się nim w dłoniach przekładając do drugiej ręki, dopiero teraz spoglądając na biżuterię trzymaną w ręce. Spojrzał jej w oczy i złapała za nadgarstek nim cofnęła dłoń obleczoną w inny pierścień, należący do innego mężczyzny znaczący też i o jej przynależności. Zmierzył go teraz uważnym spojrzeniem - złoto i rubin, jednak nie przyglądał się długo, odwracając jej rękę i rozplatając dłoń do której włożył ponownie pierścień, który starała mu się zwrócić.
- Powinnaś wiedzieć, Deirdre. - powiedział spokojnie, prawie leniwie, choć oczy płonęły zimnym żarem. - Może nawet wiesz. - stwierdził zaraz jeszcze puszczając zimny metal i pozwalając by upadał na jej dłoń. Powinnaś wiedzieć, że nie widzę już u mojego boku żony, że żadna nigdy nie będzie w stanie zastąpić ciebie, ani choć odrobinę zrównać się w swojej doskonałości swoim bytem tobie. Powinnaś wiedzieć, że gdy składałem obietnicę nie była ona nią jedynie, wyryłem to zdanie w sobie całym, w swojej duszy, oddając też i moją duszę tobie. Powinnaś wiedzieć, że żadnej kolejnej nie będzie. Po ziemi wszem nie chodzą dwie tak okazałe wspaniałości. Niebieskie tęczówki znów odnalazły jej ciemne spojrzenie a lewa dłoń odnalazła jej ręki, zamknęła powoli palce wokół metalu który trzymała w dłoni. - To prezent. Możesz zrobić z nim co chcesz: sprzedaj, wyrzuć, schowaj do najgłębszej szuflady, ale nie zwracaj. - nie oddawaj jak niechcianego szczeniaka. Rozdrażniła go tym, choć próbował nie pokazać tego dosadnie wiedział, że i tak to odczyta. Z mięśni napiętych na twarzy i z cienia, który oblekał go teraz mocniej. Popchnął jej dłoń, zamkniętą na metalu. Byle dalej od siebie, byli bliżej jej samej, by w końcu puścić znajomą skórę. Spojrzenie nadal jednak wpatrywało się w nią niby spokoje, a jednak wzburzone jak fale na burzowym morzu.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie przepuszczała, że znajdą się w takim miejscu. Nie konkretnie tutaj - wierzyła w talent Apollinare'a, awanse na najwyższe stanowiska i opiekowanie się popularną galerią uznając za kwestię czasu - ale na rozdrożu, targani wiatrem sprzecznych uczuć, osobno i jednocześnie stojąc po tej samej stronie i zmierzając w tym samym kierunku. Pod nogami mając grząskie podłoże, niedające oparcia żadnym zdecydowanym ruchom. Obchodziła się z nim, z nią, z przeszłością, przesadnie ostrożnie, bojąc się nadwyrężyć niegdyś złamaną kość, wolała więc stąpać ostrożnie i zamykać oczy czyhające ze wszystkich stron niewygody. Skumulowane w szczupłym ciele artysty, w ciele, które wywoływało w niej stały dyskomfort. Niepotrzebnie przyszła do niego majowej nocy, przypominając sobie ciepło delikatnych dłoni, siatkę blizn zdobiących plecy, zapach terpentyny przenikający złote kosmyki. Czas leczył rany, lecz nie wszystkie, te trudne do zdefiniowania i prawdziwego odkrycia jątrzyły się w nieskończoność. Żałowała siebie czy jego? Utraconych lat czy szans? Wygody rutynowego bezpieczeństwa czy własnych słabości? Nostalgia mieszała się z goryczą, ukrywała je jednak z powodzeniem, unosząc lekko brew, gdy skłonił się jej prawie nisko. Ironicznie czy nie, nieważne, chylił przed nią kark, wodziła go na pokuszenie, zmiękczała i oplątywała siecią kłamstw, w które wierzył - a potem dał jej zadać ostateczny cios, spoglądając na nią zranionymi oczami. Bezbronna ofiara, nadwrażliwy artysta; powinna krzywić się z obrzydzenia do kogoś tak słabego, dlaczego więc nie potrafiła wzbudzić w sobie tego uczucia? Pokochała go na tyle mocno, by związać z nim swoje życie, po raz pierwszy przeżywając coś, o czym z niesmakiem czytała w nudnych książkach lub co przewijało się przez opowieści koleżanek. Coś prawdziwego - i coś, co zmarło wraz z dawną Deirdre, a czego relikt stanowił pierścionek, ciążący między nim srebrem niezgody.
Nie spodziewała się, że tak go to zaboli i być może właśnie zdziwienie sprawiło, że nie odtrąciła dłoni, ponownie wciskającej jej pomiędzy palce lśniący akwamaryn. Nie zerkała w dół, na nerwowo splatane, przepychające się ręce, patrzyła prosto na niego, pragnąc rozsmakować się w poczuciu zwycięstwa, w słodkiej pogardzie dla podległego emocjom mężczyzny, jednakże nic takiego nie zadrżało w jej martwym sercu.
- Musisz przestać - powiedziała tylko zdecydowanie, lecz bez podnoszenia głosu. Przestać mnie kochać, przestać spoglądać na mnie burzowym, lśniącym błękitem wzrokiem, przestać odnosić się do mnie z szacunkiem i spokojem, przestać pachnieć tak, jak nasze wspólne łóżko, granatowa pościel, białe zasłony i ulubiona szara sukienka, którą wkładałam tylko na twoje wernisaże. Podniosła głowę, mierząc go odważnym spojrzeniem spod czarnych rzęs. - Nie uda się nam zostać - przyjaciółmi? - sojusznikami, jeśli ciągle będziesz tkwił w przeszłości - kontynuowała, nie zdając sobie sprawy z tego, że brzmi tak, jak zawsze, gdy rozwiązywała jego problemy, radząc i drobiazgowo rozkładając przeszkody na czynniki pierwsze. Kryzys w pierwszej galerii, nieporozumienie, irytujący sąsiad z góry, problem w zdobyciu idealnych farb - słuchała go a potem pomagała, nie dając dojść do głosu emocjom, odnajdując wyjście z każdej sytuacji. - Znajdziesz piękną, uśmiechniętą dziewczynę, która zrozumie twoją sztukę - kontynuowała, rozpościerając przed nim wspaniałą wizję. To potrafiła przecież najlepiej, cierpliwie snuć baśniowe opowieści, które okazywały się sieciami kłamstw, lecz tym razem nie tkała obrazów po to, by go osaczyć. - Która spodoba się twojej rodzinie, która uleczy wszystkie rany, która pokocha cię tak, jak tego pragniesz - Nie odsuwała się nawet na krok, mówiąc cicho i życząc mu tego wszystkiego szczerze: tak byłoby, tak będzie lepiej dla nich obojga. - Która urodzi ci zdrowe, jasnowłose dzieci i da prawdziwy dom - Ciepły, spokojny dom, jakiego nigdy nie miałeś. Ona sama nie dała mu żadnej z tych rzeczy, nie pasowali do siebie, choć wtedy przymykała oczy na jasne sygnały ostrzegawcze - tak jak teraz ślepła na to, że przed laty porozumiewali się pomimo różnic, wsłuchując się w własne potrzeby, badawczo przesuwając dłońmi po znajomym ciele, kryjącym bijące szybko serce. Teraz ta sama ręka próbowała otworzyć jego delikatną dłoń, by wcisnąć mu w nią pierścionek; bezskutecznie. Naprawdę zamierzał się tak szarpać? Duma nie pozwalała jej wyjść i wyrzucić klejnotu do rynsztoka, wiedziała, ile znaczył dla Apollinare'a, rozdrażnionego i poruszonego. Dobrze, musi więc iść za ciosem, wyprzedzając jednocześnie ten, który mógł pomknąć w jej stronę.
Przez chwilę się wahała, niepotrzebnie: lata upokorzeń nauczyły ją, że najlepiej samej nadziać się na przeszywające ostrze niż czekać, aż ktoś wepchnie je między żebra niespodziewanie, a to, co miała mu powiedzieć, mogło przynieść mu otrzeźwienie i wypalenie uczuć do cna. - Nie chcesz, by twój pierścień, ten, który nosiła twoja babka, należał teraz do prostytutki - wyartykułowała w końcu powoli, dosadnie, ciągle wbijając mu paznokcie w nadgarstek, by w końcu otworzył dłoń i pozwolił sobie pomóc. Sądziła, że nie wie, wierzyła, że Mulciber nie poinformował go o tym, co działo się dalej z jego byłą narzeczoną i że lodowaty kubeł wody sprawi, że ruszy do przodu. Spodziewała się obrzydzenia i oburzenia, pogardy i zażenowania - i łaknęła ich, mając nadzieję, że zastąpią to, co widziała w jasnoniebieskich oczach, ciemnych od rosnącej irytacji. Oto, kim stała się twoja narzeczona, Apollinare. Odpuść.
Nie spodziewała się, że tak go to zaboli i być może właśnie zdziwienie sprawiło, że nie odtrąciła dłoni, ponownie wciskającej jej pomiędzy palce lśniący akwamaryn. Nie zerkała w dół, na nerwowo splatane, przepychające się ręce, patrzyła prosto na niego, pragnąc rozsmakować się w poczuciu zwycięstwa, w słodkiej pogardzie dla podległego emocjom mężczyzny, jednakże nic takiego nie zadrżało w jej martwym sercu.
- Musisz przestać - powiedziała tylko zdecydowanie, lecz bez podnoszenia głosu. Przestać mnie kochać, przestać spoglądać na mnie burzowym, lśniącym błękitem wzrokiem, przestać odnosić się do mnie z szacunkiem i spokojem, przestać pachnieć tak, jak nasze wspólne łóżko, granatowa pościel, białe zasłony i ulubiona szara sukienka, którą wkładałam tylko na twoje wernisaże. Podniosła głowę, mierząc go odważnym spojrzeniem spod czarnych rzęs. - Nie uda się nam zostać - przyjaciółmi? - sojusznikami, jeśli ciągle będziesz tkwił w przeszłości - kontynuowała, nie zdając sobie sprawy z tego, że brzmi tak, jak zawsze, gdy rozwiązywała jego problemy, radząc i drobiazgowo rozkładając przeszkody na czynniki pierwsze. Kryzys w pierwszej galerii, nieporozumienie, irytujący sąsiad z góry, problem w zdobyciu idealnych farb - słuchała go a potem pomagała, nie dając dojść do głosu emocjom, odnajdując wyjście z każdej sytuacji. - Znajdziesz piękną, uśmiechniętą dziewczynę, która zrozumie twoją sztukę - kontynuowała, rozpościerając przed nim wspaniałą wizję. To potrafiła przecież najlepiej, cierpliwie snuć baśniowe opowieści, które okazywały się sieciami kłamstw, lecz tym razem nie tkała obrazów po to, by go osaczyć. - Która spodoba się twojej rodzinie, która uleczy wszystkie rany, która pokocha cię tak, jak tego pragniesz - Nie odsuwała się nawet na krok, mówiąc cicho i życząc mu tego wszystkiego szczerze: tak byłoby, tak będzie lepiej dla nich obojga. - Która urodzi ci zdrowe, jasnowłose dzieci i da prawdziwy dom - Ciepły, spokojny dom, jakiego nigdy nie miałeś. Ona sama nie dała mu żadnej z tych rzeczy, nie pasowali do siebie, choć wtedy przymykała oczy na jasne sygnały ostrzegawcze - tak jak teraz ślepła na to, że przed laty porozumiewali się pomimo różnic, wsłuchując się w własne potrzeby, badawczo przesuwając dłońmi po znajomym ciele, kryjącym bijące szybko serce. Teraz ta sama ręka próbowała otworzyć jego delikatną dłoń, by wcisnąć mu w nią pierścionek; bezskutecznie. Naprawdę zamierzał się tak szarpać? Duma nie pozwalała jej wyjść i wyrzucić klejnotu do rynsztoka, wiedziała, ile znaczył dla Apollinare'a, rozdrażnionego i poruszonego. Dobrze, musi więc iść za ciosem, wyprzedzając jednocześnie ten, który mógł pomknąć w jej stronę.
Przez chwilę się wahała, niepotrzebnie: lata upokorzeń nauczyły ją, że najlepiej samej nadziać się na przeszywające ostrze niż czekać, aż ktoś wepchnie je między żebra niespodziewanie, a to, co miała mu powiedzieć, mogło przynieść mu otrzeźwienie i wypalenie uczuć do cna. - Nie chcesz, by twój pierścień, ten, który nosiła twoja babka, należał teraz do prostytutki - wyartykułowała w końcu powoli, dosadnie, ciągle wbijając mu paznokcie w nadgarstek, by w końcu otworzył dłoń i pozwolił sobie pomóc. Sądziła, że nie wie, wierzyła, że Mulciber nie poinformował go o tym, co działo się dalej z jego byłą narzeczoną i że lodowaty kubeł wody sprawi, że ruszy do przodu. Spodziewała się obrzydzenia i oburzenia, pogardy i zażenowania - i łaknęła ich, mając nadzieję, że zastąpią to, co widziała w jasnoniebieskich oczach, ciemnych od rosnącej irytacji. Oto, kim stała się twoja narzeczona, Apollinare. Odpuść.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czy dobrze zrobił powracają do miasta w którym zginął po raz pierwszy? Jedynie przyszłość miała to zweryfikować. Nie zamierzał żałować podjętych decyzji - tylko głupcy użalali się nad własny losem rozpamiętując obrane drogi, nazywając je w złości błędami. Postanowił wrócić, postanowił też zostawić - zdając sobie sprawę, że nie będzie to łatwe. Jednak możliwości które rozpostarł przed nim przyjaciel zdawały się jednakowo przeważać wagę ku pozytywom całej sytuacji.
Czas wcale nie leczył ran, pozwalał jedynie przywyknąć do nich, dać im możliwość zabliźnienia się - jednak niektóre z nich nadal, mimo upływu czasu potrafiły brudzić się i ropieć nawet jeśli zewnętrznie zakrywała je jedynie cienka, ledwie widoczna blizna. Ale Sauvetrre nigdy nie traktował poznania jej w zwyczajowych nazewnictwach. Pospolitość nie była dla niej, a on sam widział całość w bardziej metafizycznej formie. Tak samo jak ich rozstania nie traktował jako ciosu - bardziej jak proste, chirurgiczne cięcie, które przynosiło od raz śmierć. Nie cierpiał więc długo, wszystko co znaczyło go tym dla czego go zostawiła uleciało wraz z jej odejściem i jego zgonem. Od tego czasu nosił ze sobą tylko pustkę - całą resztę, dobro, radość wszystko co możliwie nacechowane pozytywem zamknął szczelnie, pozostawiając jedynie maskę, echo dawnego siebie.
Był potworem skrytym pod złotem loków i przejrzystym spojrzeniem i wiedział to od zawsze. Udręczony artysta, delikatna dusza skrzywiona już za młodu zbyt wielką i przejmującą ilością śmierci. Pękł i z kawałków na które się rozpadł złożył nowego siebie, zlatanego, skrzywionego, ukrytego za spokojem i leniwym uśmiechem który czasem wkradał się na jego twarz. A ona znała go całego, kochała go takim - przynajmniej przez jakiś czas - i pozwoliła mu być lepszym. Dla niej, bo dla żadnej innej nie było warto.
Nie obchodziło go, że się obnażył. Wiedział, że nie jest w stanie jej okłamać - zresztą nie czuł takiej potrzeby. Mówienie o uczuciach, odczuciach - właściwie o wszystkim - nigdy nie sprawiało mu problemu, nie gdy rozmawiał z nią.
Przymknął na chwilę powieki gdy mówiła, cień nie opuszczał jego twarzy. Właściwie rozsiadł się na niej dosadniej, dogłębniej. Jej słowa nie bolały, bo nie dotykały niczego co mogłaby go obejść. Już nie. Może kiedyś, jeszcze wiele lat temu właśnie tego wszystkiego pragnął. Właśnie tego wszystkiego chciał. Czy nie dostrzegała, że i on nie był już tym samym człowiekiem? A może nadal spoglądała na niego jak na jego dawne ja, które już jakiś czas temu straciło na aktualności.
- Piękna wizja. - powiedział gdy namalowała już cały obraz ponownie na nią spoglądając. - Dla kogoś kim byłem - choć nigdy nie potrzebowałem kogoś kto zrozumie moją sztukę. - bo jej nie trzeba było rozumieć, ją trzeba było czuć. Ale to nie miało teraz żadnego znaczenia. - Nie pragnę tego, już nie. To czego pragnę jest dla mnie niedostępne. Potrafię sobie z tym poradzić. Choć byłoby prościej gdybyś nie próbowała wrzucić mnie w ramiona niewyimaginowanej jasnowłosej piękności. - dla ukojenia własnego serca, a może litości względem mnie. Kącik ust uniósł się lekko ku górze. Żartował w tak ważnym momencie. - Wbrew temu co uważasz nie tkwię w przeszłości, choć czasem za nią tęsknię. - przyznał otwarcie i szczerze. Nie pozwolił by wsunęła u dłoń pierścionek raz jeszcze. Podjął już decyzję i jedynie siłą - której nie posiadała - lub magią, mogła ponownie wetknąć mu w dłoń. Potrafił być uparty - czasem jak osioł - zwłaszcza gdy obrał sobie coś za cel. Powinna to wiedzieć najlepiej.
Kolejne zdanie ściągnęło resztki uśmiechu który wcześniej wkradł się na wargi. Spojrzenie znów zyskało na powadze, ale nic poza tym się nie zmieniło. Czuł paznokcie wbijające się w jego nadgarstek, ale nie reagował. Spodziewała się czegoś innego - był tego pewien. Zażenowania, może obrzydzenia czy pogardy, jednak w jego oczach tylko na chwilę pojawił się smutek. Czy mógł ją przed tym ochronić? Czy ich drogi zawsze zmierzały właśni w tych konkretnych kierunkach bez wpływu na to, jakie podjęli by decyzje? W końcu, musiała bardzo mocno pożegnać się z biżuterią, albo z nim, że postanowiła podzielić się tą informacją i ten fakt nie wiedząc czemu rozbawił go. Zaśmiał się przyjaźnie - nie dlatego że jej nie wierzył czy nie wiedział, możliwie że to mnogość emocji i ciężkość sytuacji zdawała się prosić wręcz o coś lżejszego. Odchylił lekko głowę na kilka chwil odciągając spojrzenie od jej twarzy, by zaraz odepchnąć się od biurka i stanąć przed nią na wyprostowanych nogach.
- Niczego więcej nie pragnę. - odpowiedział spokojnie, unosząc dłoń i łapiąc jej twarz, by za chwilę - zanim zdążył się powstrzymać - złożyć krótki pocałunek na jej czole jak za dawnych lat. Nie trzymał jej jednak długo, zaraz wypuszczając z lekkiego uścisku i wymijając. Zdawało się, że gdzieś szedł, ale zaraz się zatrzymał. Zrobił może krok, czy dwa, nim ponownie zwrócił się w jej stronę. - Może zawrzyjmy umowę, Deirdre. - jeśli tak bardzo go nie chcesz, jeśli musisz go zwrócić pozwolę ci to zrobić, ale mam warunek.
To jak będzie?
Czas wcale nie leczył ran, pozwalał jedynie przywyknąć do nich, dać im możliwość zabliźnienia się - jednak niektóre z nich nadal, mimo upływu czasu potrafiły brudzić się i ropieć nawet jeśli zewnętrznie zakrywała je jedynie cienka, ledwie widoczna blizna. Ale Sauvetrre nigdy nie traktował poznania jej w zwyczajowych nazewnictwach. Pospolitość nie była dla niej, a on sam widział całość w bardziej metafizycznej formie. Tak samo jak ich rozstania nie traktował jako ciosu - bardziej jak proste, chirurgiczne cięcie, które przynosiło od raz śmierć. Nie cierpiał więc długo, wszystko co znaczyło go tym dla czego go zostawiła uleciało wraz z jej odejściem i jego zgonem. Od tego czasu nosił ze sobą tylko pustkę - całą resztę, dobro, radość wszystko co możliwie nacechowane pozytywem zamknął szczelnie, pozostawiając jedynie maskę, echo dawnego siebie.
Był potworem skrytym pod złotem loków i przejrzystym spojrzeniem i wiedział to od zawsze. Udręczony artysta, delikatna dusza skrzywiona już za młodu zbyt wielką i przejmującą ilością śmierci. Pękł i z kawałków na które się rozpadł złożył nowego siebie, zlatanego, skrzywionego, ukrytego za spokojem i leniwym uśmiechem który czasem wkradał się na jego twarz. A ona znała go całego, kochała go takim - przynajmniej przez jakiś czas - i pozwoliła mu być lepszym. Dla niej, bo dla żadnej innej nie było warto.
Nie obchodziło go, że się obnażył. Wiedział, że nie jest w stanie jej okłamać - zresztą nie czuł takiej potrzeby. Mówienie o uczuciach, odczuciach - właściwie o wszystkim - nigdy nie sprawiało mu problemu, nie gdy rozmawiał z nią.
Przymknął na chwilę powieki gdy mówiła, cień nie opuszczał jego twarzy. Właściwie rozsiadł się na niej dosadniej, dogłębniej. Jej słowa nie bolały, bo nie dotykały niczego co mogłaby go obejść. Już nie. Może kiedyś, jeszcze wiele lat temu właśnie tego wszystkiego pragnął. Właśnie tego wszystkiego chciał. Czy nie dostrzegała, że i on nie był już tym samym człowiekiem? A może nadal spoglądała na niego jak na jego dawne ja, które już jakiś czas temu straciło na aktualności.
- Piękna wizja. - powiedział gdy namalowała już cały obraz ponownie na nią spoglądając. - Dla kogoś kim byłem - choć nigdy nie potrzebowałem kogoś kto zrozumie moją sztukę. - bo jej nie trzeba było rozumieć, ją trzeba było czuć. Ale to nie miało teraz żadnego znaczenia. - Nie pragnę tego, już nie. To czego pragnę jest dla mnie niedostępne. Potrafię sobie z tym poradzić. Choć byłoby prościej gdybyś nie próbowała wrzucić mnie w ramiona niewyimaginowanej jasnowłosej piękności. - dla ukojenia własnego serca, a może litości względem mnie. Kącik ust uniósł się lekko ku górze. Żartował w tak ważnym momencie. - Wbrew temu co uważasz nie tkwię w przeszłości, choć czasem za nią tęsknię. - przyznał otwarcie i szczerze. Nie pozwolił by wsunęła u dłoń pierścionek raz jeszcze. Podjął już decyzję i jedynie siłą - której nie posiadała - lub magią, mogła ponownie wetknąć mu w dłoń. Potrafił być uparty - czasem jak osioł - zwłaszcza gdy obrał sobie coś za cel. Powinna to wiedzieć najlepiej.
Kolejne zdanie ściągnęło resztki uśmiechu który wcześniej wkradł się na wargi. Spojrzenie znów zyskało na powadze, ale nic poza tym się nie zmieniło. Czuł paznokcie wbijające się w jego nadgarstek, ale nie reagował. Spodziewała się czegoś innego - był tego pewien. Zażenowania, może obrzydzenia czy pogardy, jednak w jego oczach tylko na chwilę pojawił się smutek. Czy mógł ją przed tym ochronić? Czy ich drogi zawsze zmierzały właśni w tych konkretnych kierunkach bez wpływu na to, jakie podjęli by decyzje? W końcu, musiała bardzo mocno pożegnać się z biżuterią, albo z nim, że postanowiła podzielić się tą informacją i ten fakt nie wiedząc czemu rozbawił go. Zaśmiał się przyjaźnie - nie dlatego że jej nie wierzył czy nie wiedział, możliwie że to mnogość emocji i ciężkość sytuacji zdawała się prosić wręcz o coś lżejszego. Odchylił lekko głowę na kilka chwil odciągając spojrzenie od jej twarzy, by zaraz odepchnąć się od biurka i stanąć przed nią na wyprostowanych nogach.
- Niczego więcej nie pragnę. - odpowiedział spokojnie, unosząc dłoń i łapiąc jej twarz, by za chwilę - zanim zdążył się powstrzymać - złożyć krótki pocałunek na jej czole jak za dawnych lat. Nie trzymał jej jednak długo, zaraz wypuszczając z lekkiego uścisku i wymijając. Zdawało się, że gdzieś szedł, ale zaraz się zatrzymał. Zrobił może krok, czy dwa, nim ponownie zwrócił się w jej stronę. - Może zawrzyjmy umowę, Deirdre. - jeśli tak bardzo go nie chcesz, jeśli musisz go zwrócić pozwolę ci to zrobić, ale mam warunek.
To jak będzie?
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimo wszystko, chciała dla niego dobrze. Nie odnajdywała satysfakcji w pastwieniu się nad kimś, kto niegdyś był jej bliski i kto niczym - obiektywnym - nie zawinił. Miała wysokie standardy moralne, nieprzekraczalne granice, wytyczające ścieżkę ku całkowitemu opanowaniu odruchów. Pracowała nad tym całe życie, tłamsząc emocje, wycinając drżące słabością przyzwyczajenia, tak, jakby chciała okiełznać mrok, wypełzający pomiędzy mozolnie zakładanych szwów na cieknącej żółcią duszy. W czasie narzeczeństwa robiła to samo, opanowując swą rolę do perfekcji; przychodziło jej to z tak swobodną naturalnością, że uznała swoje czyny za słuszne, po raz pierwszy prawdziwie odwzajemniając tak silne uczucie. Dopiero z czasem stawało się obce, kanciaste, niewygodne; przeszkadzające w podążaniu za głęboko skrywanymi podszeptami, wzmaganymi rozpościerającymi się przed nią możliwościami. Złudnymi, żałosnymi w porównaniu z szansą, jaką otrzymała teraz - ubolewała nad własną głupotą i naiwnością, lecz nie miała wpływu na przeszłość. Na zaufanie słabemu człowiekowi, przez które straciła długie lata i na ciężar zaręczynowego pierścienia, obdarzającego ją złudnym poczuciem sensu. Ciągła analiza błędów młodości nie przynosiła jednak nic dobrego, musiała z tym skończyć, przestać, raz na zawsze zatrzasnąć sypiące się już, nieprowadzące donikąd, drzwi. Powtarzała to sobie zbyt wiele razy, ale czuła, że dzisiejsze pożegnanie będzie tym ostatnim, takim, na jakie zasłużyli. Z powagą i dobrymi intencjami z obydwu stron.
Niestety, przeliczyła się. Spodziewała się wszystkiego, tylko nie protekcjonalności, śmiechu, wyrywającego się z gardła Apollinare'a - i to śmiechu wręcz czułego, ciepłego, pozbawionego nawet iskry sarkazmu, mogącego sugerować wewnętrzną wściekłość. Żartując, lekceważył ją i w jednej chwili twarz Deirdre stała się - wbrew pozorom niemożliwości - jeszcze bardziej lodowata, policzki zapadły się a usta zacisnęły w wąską linię.
- Śmieszą cię moje dobre intencje? - wycedziła przez zaciśnięte zęby, a ostre rysy nie wyrażały nic, tak samo jak czarne oczy, znów matowe i nieprzeniknione nawet jego błękitnym spojrzeniem, niegdyś doskonale radzącym sobie z tą nieprzejrzystą kutyną. Reagował w najgorszy z możliwych sposobów, pobłażliwy, rozbawiony, taki, jak przedtem, gdy obydwoje czuli się przy sobie bezpiecznie i swobodnie. Pomyliły mu się lata, pomieszczenia, relacje; śmiał jeszcze wspominać o pragnieniach i tęsknocie. Wzdrygnęła się, ni to ze zdenerwowania ni z obrzydzenia, odruchowo spinając łopatki. - Zmień pragnienia. To dla mężczyzn łatwe - dodała tylko lodowato, zaciskając dłonie w pięści. Zapobiegawczo i dość słusznie, zaśmiał się znowu, widocznie zrelaksowany. Chwilowy smutek wydał się zbyt krótką reakcją na tak potężną rewelację a Deirdre zalała fala nieujawnionego gniewu. Wiedział. Musiał wiedzieć, inaczej nie odpowiadałby w ten nonszalancki sposób, nie zbywałby jej chichotem i lekceważącą odzywką. Wzbogaconymi o protekcjonalny pocałunek; drgnęła, czując ciepły oddech na czole, lecz nie odsunęła się. Zareagowała inaczej, szybko, lecz wbrew pozorom nieinstynktownie, gwałtowny ruch dłonią w górę był dokładnie wymierzony - żadnego roznamiętnienia czy pasji, nie zadrżała jej powieka, jedynie czarne włosy, poruszone pędem ręki odfrunęły za plecy, gdy w powietrzu rozległ się nieprzyjemny, lepki trzask. Wymierzyła mu siarczysty policzek, odpowiednią nagrodę za rześki śmiech, podsumowujący serię wyznań. Rzadko kiedy pozwalała sobie na okazanie sympatii i szczerości, a kiedy to robiła, nie akceptowała podobnej reakcji, powinien o tym wiedzieć. Rozbolała ją ręka, w dół palców spłynęła krew z rozciętego policzka, widocznie złote łby smoków, zdobiące pierścień, przerwały bladą skórę artysty. Nie przejęła się w ogóle, nie wykrzywiła warg ani nie wzruszyła ramionami, równie szybko powracając do poprzedniej pozy. W milczeniu patrząc mu w twarz, pewna, że doskonale odczyta z niej to, na co mu pozwoliła - niewerbalny przekaz, podkreślony krótkim uderzeniem. Podniesienie ręki na mężczyznę powinno sprawić jej radość, ale nie czuła nic poza zawodem i goryczą. Zaserwowała mu otrzeźwienie, nie karę; spoglądała na niego surowo, hamując cisnące się na usta pytania o to, skąd wie i dlaczego tak bawi go ta cała sytuacja.
Gdy się odwrócił, ciągle stała w tym samym miejscu, bawiąc się kamieniem akwamarynu, błyszczącym pomiędzy nieco zakrwawionymi palcami. Marnowała czas. Marnowała pokłady własnej cierpliwości. Dawała mu ostatnią szansę, kierowana łaskawością wobec siebie, nie jego.
- Jaką umowę? - spytała obojętnie. Wysłuchanie go w niczym nie mogło zaszkodzić, a potem i tak zrobi, jak zechce. Czyli tak, jak robiła zawsze, od kiedy stała się w końcu wolna i silna, sterująca własnym życiem, tak jak pragnęła: pod czujnym, surowym spojrzeniem jednego z dwóch najpotężniejszych czarodziei, jakich kiedykolwiek poznała.
Niestety, przeliczyła się. Spodziewała się wszystkiego, tylko nie protekcjonalności, śmiechu, wyrywającego się z gardła Apollinare'a - i to śmiechu wręcz czułego, ciepłego, pozbawionego nawet iskry sarkazmu, mogącego sugerować wewnętrzną wściekłość. Żartując, lekceważył ją i w jednej chwili twarz Deirdre stała się - wbrew pozorom niemożliwości - jeszcze bardziej lodowata, policzki zapadły się a usta zacisnęły w wąską linię.
- Śmieszą cię moje dobre intencje? - wycedziła przez zaciśnięte zęby, a ostre rysy nie wyrażały nic, tak samo jak czarne oczy, znów matowe i nieprzeniknione nawet jego błękitnym spojrzeniem, niegdyś doskonale radzącym sobie z tą nieprzejrzystą kutyną. Reagował w najgorszy z możliwych sposobów, pobłażliwy, rozbawiony, taki, jak przedtem, gdy obydwoje czuli się przy sobie bezpiecznie i swobodnie. Pomyliły mu się lata, pomieszczenia, relacje; śmiał jeszcze wspominać o pragnieniach i tęsknocie. Wzdrygnęła się, ni to ze zdenerwowania ni z obrzydzenia, odruchowo spinając łopatki. - Zmień pragnienia. To dla mężczyzn łatwe - dodała tylko lodowato, zaciskając dłonie w pięści. Zapobiegawczo i dość słusznie, zaśmiał się znowu, widocznie zrelaksowany. Chwilowy smutek wydał się zbyt krótką reakcją na tak potężną rewelację a Deirdre zalała fala nieujawnionego gniewu. Wiedział. Musiał wiedzieć, inaczej nie odpowiadałby w ten nonszalancki sposób, nie zbywałby jej chichotem i lekceważącą odzywką. Wzbogaconymi o protekcjonalny pocałunek; drgnęła, czując ciepły oddech na czole, lecz nie odsunęła się. Zareagowała inaczej, szybko, lecz wbrew pozorom nieinstynktownie, gwałtowny ruch dłonią w górę był dokładnie wymierzony - żadnego roznamiętnienia czy pasji, nie zadrżała jej powieka, jedynie czarne włosy, poruszone pędem ręki odfrunęły za plecy, gdy w powietrzu rozległ się nieprzyjemny, lepki trzask. Wymierzyła mu siarczysty policzek, odpowiednią nagrodę za rześki śmiech, podsumowujący serię wyznań. Rzadko kiedy pozwalała sobie na okazanie sympatii i szczerości, a kiedy to robiła, nie akceptowała podobnej reakcji, powinien o tym wiedzieć. Rozbolała ją ręka, w dół palców spłynęła krew z rozciętego policzka, widocznie złote łby smoków, zdobiące pierścień, przerwały bladą skórę artysty. Nie przejęła się w ogóle, nie wykrzywiła warg ani nie wzruszyła ramionami, równie szybko powracając do poprzedniej pozy. W milczeniu patrząc mu w twarz, pewna, że doskonale odczyta z niej to, na co mu pozwoliła - niewerbalny przekaz, podkreślony krótkim uderzeniem. Podniesienie ręki na mężczyznę powinno sprawić jej radość, ale nie czuła nic poza zawodem i goryczą. Zaserwowała mu otrzeźwienie, nie karę; spoglądała na niego surowo, hamując cisnące się na usta pytania o to, skąd wie i dlaczego tak bawi go ta cała sytuacja.
Gdy się odwrócił, ciągle stała w tym samym miejscu, bawiąc się kamieniem akwamarynu, błyszczącym pomiędzy nieco zakrwawionymi palcami. Marnowała czas. Marnowała pokłady własnej cierpliwości. Dawała mu ostatnią szansę, kierowana łaskawością wobec siebie, nie jego.
- Jaką umowę? - spytała obojętnie. Wysłuchanie go w niczym nie mogło zaszkodzić, a potem i tak zrobi, jak zechce. Czyli tak, jak robiła zawsze, od kiedy stała się w końcu wolna i silna, sterująca własnym życiem, tak jak pragnęła: pod czujnym, surowym spojrzeniem jednego z dwóch najpotężniejszych czarodziei, jakich kiedykolwiek poznała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Może nie powinien - tak zwyczajnie pozwalać sobie na oddanie emocji w krótkim śmiechu. Był pewien, że jedynie mocniej ją rozzłościł i z każdą chwilą zdawał się złościć ją coraz bardziej, nie mając tego nawet w zamiarze. Nie zależało mu na tym, by doprowadzać ją do wewnętrznego wrzenia któremu nie pozwoli wyjść na wierzch, które skutecznie ukryje przed wzrokiem innych - jednak nigdy przed jego. A mimo to, zanim pomyślał pozwolił ciału zareagować. Cała sytuacja zdawała mu się zwyczajnie... ciężka. Niepotrzebnie obleczona w wielką powagę z dozą beznamiętności. On tego nie potrzebował. To było coś, co robiła dla siebie - nie dla niego - ostatnie pożegnanie, całkowite odcięcie się od przeszłości, od niego, od wspomnień które ich łączyły. Chciała wyrzec się tego, oddalić od siebie zwracając pierścionek, ktory nie miał znaczenia - już nie. Nie chciał by uznała jego zachowanie za lekceważące - zdawało mu się, że powinna wiedzieć - a jednak widok jej jeszcze mocniej zlodowaciałej twarzy mówił jasno, że jest zupełnie odwrotnie po raz pierwszy pokazując Sauveterre, że naprawdę oboje się zmienili. Milczał gdy zadawała pytanie nie będąc pewnym, czy chce jeszcze na nie odpowiadać. I czy odpowiadanie na nie nie jest kolejnym kamieniem, który wrzuca sobie do kieszeni i który pociągnie go na dno, gdy tylko zostanie wrzucony do wody. Nie odezwał się, gdy nakazywała mu by zmienił pragnienia. Nie miała żadnych jurysdykcji co do jego osoby - już nie, a on zamierzał funkcjonować wedle własnych założeń nie rozkazów wydawanych przez wspomnienie.
Ale tego, że podniesie na niego rękę się nie spodziewał. Długa przeciągła rysa powstała na wspomnieniu i obrazie, który mimo to nadal pozostawał piękny. Zrobił kilka kroków, wymijając ją. Odwrócił się nadal czując lekko pulsujący ból na policzku. Nie zrobiła mu tym uderzeniem wielkiej krzywdy - nie miała takiej siły. Czy aż tak bardzo chciała zerwać łączące ich nici? A może zwyczajnie zmieniła się na tyle, by nie mieć problemu z tym by go zaatakować? Fizycznie górował nad nią od zawsze - magicznie, szczerze w to wątpił. Nie wiedział dokładnie co robiła przez ostatnie lata. On swój czas rozdzielał pomiędzy sztukę i magię i może to był błąd. Może należało skupić się na tylko jednej dziedzinie, tylko jej poświęcić cały swój czas i energię. Może... zawsze było skąpane w blasku niedopowiedzeń i niewiadomych. Starał się do niego nie wracać, bowiem roztrząsanie przeszłości nigdy nie przynosiło żadnych rezultatów. Otworzył wargi i ruszył szczęką, podniósł też dłoń by potrzeć policzek ścierając z niej trochę krwi. Przekrzywił głowę w lewo i w prawo w końcu postanawiając odpowiedzieć na wcześniejsze pytania.
- Nie. - zaczął, ale trudno było jednoznacznie stwierdzić czy odnosi się do intencji, czy też nie zgadza się na zmianę pragnień. Nie przejmował się tym, że jego słowo może odnaleźć mnogość znaczeń. Nie zamierzał też się tłumaczyć, już nie. Zamierzał zwyczajnie odpowiedzieć na pytania uważając, że zasługuje ona na odpowiedź. - Bawi mnie niepotrzebna powaga tej sytuacji. - mówił dalej spokojnie, opuszczając dłoń i wsadzając ją w kieszeń. Niebieskie spojrzenie znów zwróciło się na nią. Mierzył ją spojrzeniem, jakby jeszcze ważąc słowa finalnie po prostu zaczynając mówić. - Robisz to dla siebie, Deirdre. Upierasz się bym odebrał kawałek metalu, który nic dla mnie nie znaczy. Nie potrzebuję zakończenia czy pożegnania. Dostałem je już dawno temu. - wtedy, kiedy weszłaś do mojego mieszkania po raz ostatni, kiedy jedyne słowa które padały należały do ciebie. A gdy trzasnęły drzwi znacząc pomieszczenie twoim wyjściem ja nadal obserwowałem kawę w filiżance która zataczała kręgi w które wprowadziła je łyżeczka. Wtedy dostałem swoje zakończenie i pożegnanie. Wtedy złote nożyce losu przecięły nasze splecione ścieżki na nowo nas oddalając. Nie potrzebowałem więcej. Więcej też nie chciałem. I może powinienem ci na to pozwolić. Odebrać pierścień, który niegdyś znaczył tak wiele. Ale coś we mnie burzyło się na tę myśl. Ty nigdy nie zapytałaś mnie o zdanie zwyczajnie postanawiając.
- Tak, umowę. - potwierdził w końcu. - Czy może bardziej przysługę. - dodał po chwili przekrzywiając lekko głowę. Przez chwilę jakby jeszcze ważąc słowa w głowie zanim wypowie ja na głos. - Przetrzymaj go dla mnie. Wrócę po niego gdy znajdę to, o czym mówiłaś. - wypowiedział w końcu słowa, nadal spokojnie, nadal bez większych emocji. Szczerze wątpił, że któregoś dnia - jeśli się zgodzi - stanę w jej mieszkaniu prosząc o zwrot biżuterii. Nie dlatego, że nie odważyłby się na to. Zwyczajnie był przekonany, że więcej już nie zaufa na tyle kobiecie by zaproponować jej wspólne życie.
Ale tego, że podniesie na niego rękę się nie spodziewał. Długa przeciągła rysa powstała na wspomnieniu i obrazie, który mimo to nadal pozostawał piękny. Zrobił kilka kroków, wymijając ją. Odwrócił się nadal czując lekko pulsujący ból na policzku. Nie zrobiła mu tym uderzeniem wielkiej krzywdy - nie miała takiej siły. Czy aż tak bardzo chciała zerwać łączące ich nici? A może zwyczajnie zmieniła się na tyle, by nie mieć problemu z tym by go zaatakować? Fizycznie górował nad nią od zawsze - magicznie, szczerze w to wątpił. Nie wiedział dokładnie co robiła przez ostatnie lata. On swój czas rozdzielał pomiędzy sztukę i magię i może to był błąd. Może należało skupić się na tylko jednej dziedzinie, tylko jej poświęcić cały swój czas i energię. Może... zawsze było skąpane w blasku niedopowiedzeń i niewiadomych. Starał się do niego nie wracać, bowiem roztrząsanie przeszłości nigdy nie przynosiło żadnych rezultatów. Otworzył wargi i ruszył szczęką, podniósł też dłoń by potrzeć policzek ścierając z niej trochę krwi. Przekrzywił głowę w lewo i w prawo w końcu postanawiając odpowiedzieć na wcześniejsze pytania.
- Nie. - zaczął, ale trudno było jednoznacznie stwierdzić czy odnosi się do intencji, czy też nie zgadza się na zmianę pragnień. Nie przejmował się tym, że jego słowo może odnaleźć mnogość znaczeń. Nie zamierzał też się tłumaczyć, już nie. Zamierzał zwyczajnie odpowiedzieć na pytania uważając, że zasługuje ona na odpowiedź. - Bawi mnie niepotrzebna powaga tej sytuacji. - mówił dalej spokojnie, opuszczając dłoń i wsadzając ją w kieszeń. Niebieskie spojrzenie znów zwróciło się na nią. Mierzył ją spojrzeniem, jakby jeszcze ważąc słowa finalnie po prostu zaczynając mówić. - Robisz to dla siebie, Deirdre. Upierasz się bym odebrał kawałek metalu, który nic dla mnie nie znaczy. Nie potrzebuję zakończenia czy pożegnania. Dostałem je już dawno temu. - wtedy, kiedy weszłaś do mojego mieszkania po raz ostatni, kiedy jedyne słowa które padały należały do ciebie. A gdy trzasnęły drzwi znacząc pomieszczenie twoim wyjściem ja nadal obserwowałem kawę w filiżance która zataczała kręgi w które wprowadziła je łyżeczka. Wtedy dostałem swoje zakończenie i pożegnanie. Wtedy złote nożyce losu przecięły nasze splecione ścieżki na nowo nas oddalając. Nie potrzebowałem więcej. Więcej też nie chciałem. I może powinienem ci na to pozwolić. Odebrać pierścień, który niegdyś znaczył tak wiele. Ale coś we mnie burzyło się na tę myśl. Ty nigdy nie zapytałaś mnie o zdanie zwyczajnie postanawiając.
- Tak, umowę. - potwierdził w końcu. - Czy może bardziej przysługę. - dodał po chwili przekrzywiając lekko głowę. Przez chwilę jakby jeszcze ważąc słowa w głowie zanim wypowie ja na głos. - Przetrzymaj go dla mnie. Wrócę po niego gdy znajdę to, o czym mówiłaś. - wypowiedział w końcu słowa, nadal spokojnie, nadal bez większych emocji. Szczerze wątpił, że któregoś dnia - jeśli się zgodzi - stanę w jej mieszkaniu prosząc o zwrot biżuterii. Nie dlatego, że nie odważyłby się na to. Zwyczajnie był przekonany, że więcej już nie zaufa na tyle kobiecie by zaproponować jej wspólne życie.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie żałowała beznamiętnie wymierzonego policzka, potrzebowała ujścia frustracji, sprawdzenia, czy przemoc - nawet tak nieudana, zapewne wzmagająca jedynie rozbawienie Apollinare'a - faktycznie może przynieść ulgę także w tak przyziemnej sytuacji. Podejrzewała, że poczuje się lepiej, łamiąc w kolejny sposób wyuczone ramy obrazu, jaki namalował na jej podobieństwo. W barwach złota, ulepszając ją według baśniowej wizji - kiedyś oddałaby wszystko, by stać się taką, jaką ją widział. Silną i delikatną zarazem, uśmiechniętą z niepewnością, niepokojem i ciekawością, przesłoniętą kurtyną czarnych włosów, trochę nieśmiałą, trochę spętaną krępującą uwagą artysty, trochę zdziwioną tym, ile od niego otrzymała. Potrafił uchwycić każdą dobrą cechę, którą skrywała, a złą przekształcić tak, by także wzbudzała podziw. Uwielbiała przeglądać się w jego błękitnym spojrzeniu, budując na nim swą pewność siebie; stał się jej fundamentem, mocnym, drewnianym stopniem, pomagającym wspiąć się wyżej. Początkowo nie pragnęła przecież wiele, lecz im więcej otrzymywała, im pewniej się czuła, otoczona bezwarunkową miłością i bezpieczeństwem, tym silniejszy stawał się tłumiony głód. Brnęła więc dalej, zapominając o tym, kogo zostawiła za plecami - by teraz stać z nim niemalże równo, z duszą naznaczoną tym samym mrocznym stygmatem.
Spoglądała na niego bez mrugnięcia, zdając sobie sprawę z tego, że w pewnych aspektach nic się nie zmieniło. Ona - zbyt sztywna, zbyt poważna, traktująca rozbawienie jako zniewagę najwyższego stopnia, fiksująca się na drobiazgach, które - niepoukładane, nawet symbolicznie - wpędzały ją w pedantyczny szał. On - czule zdystansowany, spokojnie wesoły, spoglądający na nią z wyrozumiałością i zaciekawieniem. Prawie zazgrzytała zębami, wypowiadał się we wręcz kaznodziejski sposób, tak, jakby wiedział lepiej, jakby cierpienie, które mu zadała naprawdę go wzmocniło; jakby ciągle ją kochał i jednocześnie żegnał się z nią bez ponownego bólu. W jednym bez wątpienia ją wyprzedził: w radzeniu sobie ze skomplikowanymi emocjami i goryczą porażki, nawet też wyimaginowanej.
- Skoro to, co nas łączyło, i to, co nas łączy, to dla ciebie nic poważnego to masz rację - odpowiedziała obojętnie, wzruszając ramionami. Dobrze, że przynajmniej jedno z nich mogło poszczycić się doskonałym humorem i rozbawieniem; Deirdre ciągle nie mogła pogodzić się z tym, że wiedział. Nie komentował tego ze wstydu? Z troski? Z chęci zaczekania na odpowiedni moment, by wywlec Miu na światło dzienne i napawać się jej upokorzeniem? Ślepa na to, co do niej czuł, obstawiała ostatnie rozwiązanie, budzące w niej zaskakujące pokłady szczerości. - Jak dobrze mnie znasz - skomentowała znów tym samym tonem, jakim w baśniach opisywano odzywające się trupy lub tysiącletnie duchy, pozbawione ziemskich przymiotów. - Zawsze myślę - i myślałam - tylko o sobie. O tym, jak przejąć kontrolę nad sytuacją i zlikwidować niewiadome: nieoczywiste i dwuznaczne. Ty taką jesteś, Apollinare, i nie potrafię znieść myśli, że jakiekolwiek uczucie może pozostać dla mnie niewygodne i trudne do całkowitego zniszczenia - ciągnęła, ciągle przekładając w bladych dłoniach jego pierścień, lecz robiła to metodycznie, w równych odstępach czasu, harmonijnie przesuwając go pomiędzy palcami. Sauveterre był świadectwem jej porażki, ale nie potrafiła go znienawidzić. Sentyment, nostalgia, złość; one ciągle kłębiły się w wyschniętym sercu. Dziś zamierzała puścić je wolno, skoro obnażała się z zabawnym, według niego, sekretem, mogła uczynić to też ze swoimi emocjami. Zaczynała uczyć się, jak czerpać z nich siłę a z każdego potknięcia czerpać energię do przyśpieszenia kroku. - To nie było pożegnanie na jakie zasłużyliśmy - sprostowała tylko, nie poczuwając się jednak do winy. Zamilkła ponownie, nie reagując w żaden sposób na zwerbalizowane zasady umowy. Przysługi, o jaką ją prosił; przysługi bezdennie nielogicznej. Prawie się wzdrygnęła, opanowała jednak i tę przesłankę tłumionej wściekłości.
- Żeby znaleźć, trzeba szukać. I pogrzebać przeszłość tam, gdzie jej miejsce - poradziła, przywołując na twarzy uśmiech. Najpiękniejszy, żywy, radosny, prawie pozbawiony patyny, choć pojawiał się po raz pierwszy od kilku lat. Nieprzyzwyczajone do takiego grymasu usta zapiekły, ale podtrzymywała iluzję, odsuwając się od biurka, by zmniejszyć dystans, dzielący ją od drzwi - a na drodze stał jej Sauveterre. Przystanęła przy nim na sekundę, wahając się - nie odpowiedziała mu przecież - ale w końcu nie wypowiedziała żadnego słowa, żadnego potwierdzenia, wymijając go i kierując się w stronę wyjścia. Z pierścionkiem ciągle zaciśniętym w bladej dłoni. Może odda go bezkresnej toni, może ohydnej zawartości rynsztoka; jeszcze nie podjęła ostatecznej decyzji, wcale nie czując się lżej z wypowiedzianymi przed momentem wyznaniami.
Spoglądała na niego bez mrugnięcia, zdając sobie sprawę z tego, że w pewnych aspektach nic się nie zmieniło. Ona - zbyt sztywna, zbyt poważna, traktująca rozbawienie jako zniewagę najwyższego stopnia, fiksująca się na drobiazgach, które - niepoukładane, nawet symbolicznie - wpędzały ją w pedantyczny szał. On - czule zdystansowany, spokojnie wesoły, spoglądający na nią z wyrozumiałością i zaciekawieniem. Prawie zazgrzytała zębami, wypowiadał się we wręcz kaznodziejski sposób, tak, jakby wiedział lepiej, jakby cierpienie, które mu zadała naprawdę go wzmocniło; jakby ciągle ją kochał i jednocześnie żegnał się z nią bez ponownego bólu. W jednym bez wątpienia ją wyprzedził: w radzeniu sobie ze skomplikowanymi emocjami i goryczą porażki, nawet też wyimaginowanej.
- Skoro to, co nas łączyło, i to, co nas łączy, to dla ciebie nic poważnego to masz rację - odpowiedziała obojętnie, wzruszając ramionami. Dobrze, że przynajmniej jedno z nich mogło poszczycić się doskonałym humorem i rozbawieniem; Deirdre ciągle nie mogła pogodzić się z tym, że wiedział. Nie komentował tego ze wstydu? Z troski? Z chęci zaczekania na odpowiedni moment, by wywlec Miu na światło dzienne i napawać się jej upokorzeniem? Ślepa na to, co do niej czuł, obstawiała ostatnie rozwiązanie, budzące w niej zaskakujące pokłady szczerości. - Jak dobrze mnie znasz - skomentowała znów tym samym tonem, jakim w baśniach opisywano odzywające się trupy lub tysiącletnie duchy, pozbawione ziemskich przymiotów. - Zawsze myślę - i myślałam - tylko o sobie. O tym, jak przejąć kontrolę nad sytuacją i zlikwidować niewiadome: nieoczywiste i dwuznaczne. Ty taką jesteś, Apollinare, i nie potrafię znieść myśli, że jakiekolwiek uczucie może pozostać dla mnie niewygodne i trudne do całkowitego zniszczenia - ciągnęła, ciągle przekładając w bladych dłoniach jego pierścień, lecz robiła to metodycznie, w równych odstępach czasu, harmonijnie przesuwając go pomiędzy palcami. Sauveterre był świadectwem jej porażki, ale nie potrafiła go znienawidzić. Sentyment, nostalgia, złość; one ciągle kłębiły się w wyschniętym sercu. Dziś zamierzała puścić je wolno, skoro obnażała się z zabawnym, według niego, sekretem, mogła uczynić to też ze swoimi emocjami. Zaczynała uczyć się, jak czerpać z nich siłę a z każdego potknięcia czerpać energię do przyśpieszenia kroku. - To nie było pożegnanie na jakie zasłużyliśmy - sprostowała tylko, nie poczuwając się jednak do winy. Zamilkła ponownie, nie reagując w żaden sposób na zwerbalizowane zasady umowy. Przysługi, o jaką ją prosił; przysługi bezdennie nielogicznej. Prawie się wzdrygnęła, opanowała jednak i tę przesłankę tłumionej wściekłości.
- Żeby znaleźć, trzeba szukać. I pogrzebać przeszłość tam, gdzie jej miejsce - poradziła, przywołując na twarzy uśmiech. Najpiękniejszy, żywy, radosny, prawie pozbawiony patyny, choć pojawiał się po raz pierwszy od kilku lat. Nieprzyzwyczajone do takiego grymasu usta zapiekły, ale podtrzymywała iluzję, odsuwając się od biurka, by zmniejszyć dystans, dzielący ją od drzwi - a na drodze stał jej Sauveterre. Przystanęła przy nim na sekundę, wahając się - nie odpowiedziała mu przecież - ale w końcu nie wypowiedziała żadnego słowa, żadnego potwierdzenia, wymijając go i kierując się w stronę wyjścia. Z pierścionkiem ciągle zaciśniętym w bladej dłoni. Może odda go bezkresnej toni, może ohydnej zawartości rynsztoka; jeszcze nie podjęła ostatecznej decyzji, wcale nie czując się lżej z wypowiedzianymi przed momentem wyznaniami.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Może powinien się zdziwić, może jej atak powinien wymalować zaskoczenie na poważnej twarzy, ale nie potrafił. Nie, dlatego że nie umiał w ogóle, ale doskonale wiedział, że lata temu próbował oswoić dziką duszę, igrać z ogniem, który mógł spopielić żywcem, a brzydkie różowe poparzenia miały o tym przypominać każdego dnia.
Czy powstrzymałby ją, gdyby wiedział? Złapanie mknącej ku niemu, słabszej dłoni nie powinno stanowić problemu. Jednak Sauveterre szczerze wątpił, że zabroniłby jej tego gdyby mógł. Przyjąłby na siebie cios pozwalając odnaleźć ujście frustracji, przyjąłby każdy z ciosów gdyby go o to poprosiła. Wcześniej na pewno, teraz, pewnie nadal powstępowałby tak samo.
Pogrzebać przeszłość, ładne stwierdzanie zatoczyło krąg w jego myślach. Nie chciał jej grzebać, lubił mieć ją przy sobie wspominać jak żywą, czasem posiłkować się nią by nie popełniać tych samych błędów. Masochistycznie sprawdzać co stracił i czy zrobił wszystko by ta nie było. A może wszystko co robił i tak tylko do tego prowadziło. Jednak gdy odezwała się ponownie jego spojrzenie zyskało na ostrości. Niebieskie tęczówki skontrastowały się z ciemnym spojrzeniem.
- Nie wywracaj mych słów, Deirdre. - poprosił chłodno, choć więcej zdawało się w tym być z żądania bądź rozkazu. Nie wywracaj, nawet jeśli ponownie robisz to tylko dla siebie. Nigdy nie bawiła go ona, jako jednostka, ani to co ich łączyło. Czule spoglądał na niektóre zachowania, czasem z lekkim rozbawieniem, na sytuacje które piętnowała poważnym zachowaniem choć nie potrzebowały tego. - Znam cię - zbadałem cię całą, nauczyłem się ciebie. Choć ten fakt wydaje ci się niewygodny. Tak samo jednak ty znasz mnie. Jesteś pierwszą kobietą której zaufałem i ufam do dziś. - jak szalenie irracjonalnie by to nie brzmiało. - Korzystaj z tego, jeśli ci to na rękę, ale nie wywracaj moich słów. - powtórzył raz jeszcze jakby dla pokreślenia własnych słów. Po chwilowym rozbawieniu nie było już śladu, lekki rozdrażnienie też zniknęło. Uważnie lustrował jej twarz gdy mówiła dalej, twarz na której dostrzegał wszystko.
- To było jedyne pożegnanie jakie dostaliśmy. - odpowiedział jej tylko równie spokojnie co wcześniej. Chciała pogrzebać przeszłość, zostawić ją tam skąd pochodziła a jednak wracała do niej - do niego. By zrobić coś inaczej. Nie odezwał się już gdy wymijała go w drodze do wyjścia. Nie zapytał co zrobi z pierścionkiem, który zabierała. Nie obchodziło go to. Już nie. Choć wiedział, że gdyby poprosiła zrobił by wszystko co tylko byłby w stanie. Jednego był pewien, nie zamierzał pozwolić sercu, by oddało się komuś ponownie, nadal należało do niej.
| zt x2
Czy powstrzymałby ją, gdyby wiedział? Złapanie mknącej ku niemu, słabszej dłoni nie powinno stanowić problemu. Jednak Sauveterre szczerze wątpił, że zabroniłby jej tego gdyby mógł. Przyjąłby na siebie cios pozwalając odnaleźć ujście frustracji, przyjąłby każdy z ciosów gdyby go o to poprosiła. Wcześniej na pewno, teraz, pewnie nadal powstępowałby tak samo.
Pogrzebać przeszłość, ładne stwierdzanie zatoczyło krąg w jego myślach. Nie chciał jej grzebać, lubił mieć ją przy sobie wspominać jak żywą, czasem posiłkować się nią by nie popełniać tych samych błędów. Masochistycznie sprawdzać co stracił i czy zrobił wszystko by ta nie było. A może wszystko co robił i tak tylko do tego prowadziło. Jednak gdy odezwała się ponownie jego spojrzenie zyskało na ostrości. Niebieskie tęczówki skontrastowały się z ciemnym spojrzeniem.
- Nie wywracaj mych słów, Deirdre. - poprosił chłodno, choć więcej zdawało się w tym być z żądania bądź rozkazu. Nie wywracaj, nawet jeśli ponownie robisz to tylko dla siebie. Nigdy nie bawiła go ona, jako jednostka, ani to co ich łączyło. Czule spoglądał na niektóre zachowania, czasem z lekkim rozbawieniem, na sytuacje które piętnowała poważnym zachowaniem choć nie potrzebowały tego. - Znam cię - zbadałem cię całą, nauczyłem się ciebie. Choć ten fakt wydaje ci się niewygodny. Tak samo jednak ty znasz mnie. Jesteś pierwszą kobietą której zaufałem i ufam do dziś. - jak szalenie irracjonalnie by to nie brzmiało. - Korzystaj z tego, jeśli ci to na rękę, ale nie wywracaj moich słów. - powtórzył raz jeszcze jakby dla pokreślenia własnych słów. Po chwilowym rozbawieniu nie było już śladu, lekki rozdrażnienie też zniknęło. Uważnie lustrował jej twarz gdy mówiła dalej, twarz na której dostrzegał wszystko.
- To było jedyne pożegnanie jakie dostaliśmy. - odpowiedział jej tylko równie spokojnie co wcześniej. Chciała pogrzebać przeszłość, zostawić ją tam skąd pochodziła a jednak wracała do niej - do niego. By zrobić coś inaczej. Nie odezwał się już gdy wymijała go w drodze do wyjścia. Nie zapytał co zrobi z pierścionkiem, który zabierała. Nie obchodziło go to. Już nie. Choć wiedział, że gdyby poprosiła zrobił by wszystko co tylko byłby w stanie. Jednego był pewien, nie zamierzał pozwolić sercu, by oddało się komuś ponownie, nadal należało do niej.
| zt x2
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Gabinet dyrektora galerii
Szybka odpowiedź