Mała pracownia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mała pracownia
Nieduży pokój, specjalnie wydzielony na potrzeby alchemicznych działań Inary, zawiera kilka ustawionych pod ścianą regałów, na których rozstawiono szereg buteleczek, kolorowych fiolek i magicznie zamkniętych ampułek, które zawierały co ważniejsze ingrediencje.
Pod wschodnią ścianą znajduje się kamienny kominek i wklęsłe żłobienie u jego stóp, na którym zazwyczaj był zawieszany kociołek.
Dwa równolegle stojące stoły zawierały większość ziół i pachnących naturą składników oraz rozsypane drobiny kolorowego pyłu. W kącie znajduje sie osobny, okrągły stolik z fotelem, zdobnym kandelabrem, przy którym leżała na wpółotwarta księga, notatnik właściwie, w którym widniały zapiski oraz zgrabne rysunki właścicielki. Proste pióro oraz inkaust ułożone obok pergaminów wyglądały, jakby jeszcze przed chwilą były używane.
To jednak co najbardziej charakterystyczne, to ulotny, chociaż bez problemu wyczuwalny zapach bzu, który wypełniał większość pomieszczeń, w których przebywali państwo Nott.
Pod wschodnią ścianą znajduje się kamienny kominek i wklęsłe żłobienie u jego stóp, na którym zazwyczaj był zawieszany kociołek.
Dwa równolegle stojące stoły zawierały większość ziół i pachnących naturą składników oraz rozsypane drobiny kolorowego pyłu. W kącie znajduje sie osobny, okrągły stolik z fotelem, zdobnym kandelabrem, przy którym leżała na wpółotwarta księga, notatnik właściwie, w którym widniały zapiski oraz zgrabne rysunki właścicielki. Proste pióro oraz inkaust ułożone obok pergaminów wyglądały, jakby jeszcze przed chwilą były używane.
To jednak co najbardziej charakterystyczne, to ulotny, chociaż bez problemu wyczuwalny zapach bzu, który wypełniał większość pomieszczeń, w których przebywali państwo Nott.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
The member 'Inara Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Idealnie. Nawet, gdyby chciała spojrzeć na miksturę zawarta w kociołku, nie mogła się dopatrzyć niedoskonałości. Odetchnęła z ulgą, zabierając się w pierwszej kolejności za rozdzielenie powstałego eliksiru na równe porcje. Cień myśli tylko przemknął, gdy zdała sobie sprawę, że musi powiększyć swoją wiedzę astronomiczną. Może, gdyby wybrała inna porę, udałoby się jej uwarzyć więcej?
Całość zapakowała w stojącą szkatułkę, która później miała przekazać Percivalowi. Ale nie każdy ze specyfików, które chciała dziś przygotować, miały pójść od razu w ręce Łowcy. Przynajmniej nie od razu.
Nachyliła się przy oczyszczonym już, delikatnie ciepłym kociołkiem, do którego wrzuciła świeże jeszcze pędy wijołapki. Dopiero wtedy podpaliła ogienek, który dosyć łapczywie lizał dno kociołka sprawiając, że wrzucona roślina w charakterystyczny sposób zwinęła się, tworząc lekko dymiącą spiralę. Sięgnęła poi plasterek propolisu, którym przejechała po wnętrzu naczynia, dzięki czemu kilka smug spłynęło do coraz bardziej wysuszonej ingrediencji na dnie. Wijołapaka rozkruszyła się całkowicie, tworząc delikatne wypukłości w tworzącej się pod nią cieczy. Pospiesznie chwyciła fiolkę, z której ostrożnie dodała dokładnie 5 kropel krwi memrotka. Delikata faktura szklanej zawartość mieniła się szkarłatem, a te musiała ukryć przed słonecznymi promieniami. odstawiła na zadaszoną półkę, która osłaniała przed ewentualnym kontaktem ze światłem.
Na powierzchni tworzącej się mazi zatańczyły nieduże bańki, które po dokładnie piętnastu minutach rozrzedziły się, tworząc blado-bordową, rzadka maź. By nie narazić się na niebezpieczeństwo pomyłki, użyła różdżki, by przekręcić kociołek o całe sto osiemdziesiąt stopni. Dopiero wtedy mogła ruszyć z dalsza częścią. Na stoliku, na dębowej desce leżały ułożone obok siebie, chociaż łatwo rozpoznawalne, kora z drzewa Wiggen oraz bardziej miękka kora lipy. Podciągnęła rękawy koszuli, starając się nie zahaczyć o żadna z ingrediencji. I zdecydowanie daleko poza zasięgiem drgającego równo kociołka. Sięgnął po pierwszy z elementów, szybko przechodząc w pobliże naczynia. nacisnęła silniej i potarła mocno, powoli rozkruszając w dłoniach wiggenowa korę. To samo uczyniła z kora lipy, wsypując drobiny od razu do miseczki z pierwszą. Z pomocą moździerza roztarła wysuszone drobiny, tworzące teraz niemal pyłową warstwę grudek, które silnie roztaczały zapach drzew. Wsypała zawartość do kociołka od razu mieszając niedużą, glinianą chochelką, by rozetrzeć ewentualne zlepki. To nie było potrzebne i zdawała sobie sprawę, że nie mogła się teraz pomylić. Potrzebowała teraz całkiem rozrzedzić tworzący się własnie, eliksir wiggenowy.
Spojrzała na kilka, stojących na ziemi, w cieniu , smukłych butelka o długich szyjkach. Kilka wywarów, które czekały na użytek. Jedna z nich wydawała się dosyć gęsta, ale przy odrobinie wody, miała nadać całości odpowiedniej konsystencji. Wezwała gestem różdżki jedną, najciemniejszą, w której znajdowały się pokrojone i zmiażdżone części rogatych ślimaków. Dla osoby postronnej, a tym bardziej dla szlachcianki, widok musiałby być obrzydliwy. Ale Inara bez większej emocji otworzyła zakorkowane naczynie, odsuwając się jedynie od wyziewu. Wlała do miarki jedną dziesiątą litra i uzupełniła czystą wodą. Rozbełtała mieszadełkiem i wlała do pozostałych, niemal gotowych już elementów. Jak zawsze, najtrudniejsze było czekanie.
Całość zapakowała w stojącą szkatułkę, która później miała przekazać Percivalowi. Ale nie każdy ze specyfików, które chciała dziś przygotować, miały pójść od razu w ręce Łowcy. Przynajmniej nie od razu.
Nachyliła się przy oczyszczonym już, delikatnie ciepłym kociołkiem, do którego wrzuciła świeże jeszcze pędy wijołapki. Dopiero wtedy podpaliła ogienek, który dosyć łapczywie lizał dno kociołka sprawiając, że wrzucona roślina w charakterystyczny sposób zwinęła się, tworząc lekko dymiącą spiralę. Sięgnęła poi plasterek propolisu, którym przejechała po wnętrzu naczynia, dzięki czemu kilka smug spłynęło do coraz bardziej wysuszonej ingrediencji na dnie. Wijołapaka rozkruszyła się całkowicie, tworząc delikatne wypukłości w tworzącej się pod nią cieczy. Pospiesznie chwyciła fiolkę, z której ostrożnie dodała dokładnie 5 kropel krwi memrotka. Delikata faktura szklanej zawartość mieniła się szkarłatem, a te musiała ukryć przed słonecznymi promieniami. odstawiła na zadaszoną półkę, która osłaniała przed ewentualnym kontaktem ze światłem.
Na powierzchni tworzącej się mazi zatańczyły nieduże bańki, które po dokładnie piętnastu minutach rozrzedziły się, tworząc blado-bordową, rzadka maź. By nie narazić się na niebezpieczeństwo pomyłki, użyła różdżki, by przekręcić kociołek o całe sto osiemdziesiąt stopni. Dopiero wtedy mogła ruszyć z dalsza częścią. Na stoliku, na dębowej desce leżały ułożone obok siebie, chociaż łatwo rozpoznawalne, kora z drzewa Wiggen oraz bardziej miękka kora lipy. Podciągnęła rękawy koszuli, starając się nie zahaczyć o żadna z ingrediencji. I zdecydowanie daleko poza zasięgiem drgającego równo kociołka. Sięgnął po pierwszy z elementów, szybko przechodząc w pobliże naczynia. nacisnęła silniej i potarła mocno, powoli rozkruszając w dłoniach wiggenowa korę. To samo uczyniła z kora lipy, wsypując drobiny od razu do miseczki z pierwszą. Z pomocą moździerza roztarła wysuszone drobiny, tworzące teraz niemal pyłową warstwę grudek, które silnie roztaczały zapach drzew. Wsypała zawartość do kociołka od razu mieszając niedużą, glinianą chochelką, by rozetrzeć ewentualne zlepki. To nie było potrzebne i zdawała sobie sprawę, że nie mogła się teraz pomylić. Potrzebowała teraz całkiem rozrzedzić tworzący się własnie, eliksir wiggenowy.
Spojrzała na kilka, stojących na ziemi, w cieniu , smukłych butelka o długich szyjkach. Kilka wywarów, które czekały na użytek. Jedna z nich wydawała się dosyć gęsta, ale przy odrobinie wody, miała nadać całości odpowiedniej konsystencji. Wezwała gestem różdżki jedną, najciemniejszą, w której znajdowały się pokrojone i zmiażdżone części rogatych ślimaków. Dla osoby postronnej, a tym bardziej dla szlachcianki, widok musiałby być obrzydliwy. Ale Inara bez większej emocji otworzyła zakorkowane naczynie, odsuwając się jedynie od wyziewu. Wlała do miarki jedną dziesiątą litra i uzupełniła czystą wodą. Rozbełtała mieszadełkiem i wlała do pozostałych, niemal gotowych już elementów. Jak zawsze, najtrudniejsze było czekanie.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
The member 'Inara Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
...i zapewne to ją rozproszyło. Jak mogła się tak pomylić? Nie dostrzec skazy, która pognała do kociołka razem z upłynniona wersją rogatych ślimaków? Zmarszczyła brwi i cofnęła się, gdy magiczne naczynie dziwnie kaszlnęło, wypluwając część, niestety zbyt gęstej i zbyt żółtawej mazi. Nie dało się uratować eliksiru, nawet, gdyby chciała. Pozostało jej od nowa wyczyścić kociołek (i sufit i kilka otulających okolice półek).
Zerknęła na tańczące cienie, które wpadały przez uchylone okno. Powietrze było czyste, świeże, chociaż po akcji, którą zaserwowała w pracowni, powinno co najmniej niemiło pachnieć. Podparła dłonie na biodrach, czekając, aż magia dokończy działa porządkowego. Kociołek lśnił, a po poprzedniej mazi nie było nawet śladu. Nawet na rękawie jej własnej koszuli. Musiała uważać, bo uszczupliła swój zapas znacznie.
Powtórzyła niemal cały proces, który według receptury powinien był zadziałać idealnie. Zerknęła nawet zapobiegawczo do notatki, szukając błędu, którego nie chciała popełnić. Wijołapka skręcała się od początku, a kilka kropel krwi memrotka pozwoliła stworzyć nierównomierna papkę. Plasterek propolisu roztopił się, tworząc cienką, półprzezroczystą warstwę, na której osadziły się pozostałe dwa składniki. Rozkruszone kory w pyłowej postaci znalazły się w środku i alchemiczka, powoli docierała do punktu kulminacyjnego warzenia. Serce eliksiru już znajdowało się na miejscu, zgodnie z wytycznymi, których zapomnieć nie mogła. Tym jednak, co chciała zaryzykować, to zmiana ostatniego z dodanych składników. Nieprzyjemnie wyglądająca breja z kawałkami rogatych ślimaków, tym razem pozostała na swoim miejscu. Na półce. Tylko przelotnie spojrzała na smukłą butelkę, pozostawiając ją w spokoju. To, po co sięgnęła, znajdowało się w innym, nieco chłodniejszym miejscu. Szklana, głęboka misa i pływające w niej pijawki. Dawno nie musiała ich kroić, ale tym razem wydobyła trzy, zwijające się robaki i szybkimi cięciami podzieliła na drobniejsze, nieco krwawiące części. Zebrała je na dno szklanej pokrywy i pojedynczo wrzucała do bulgoczącego wywaru. Intensywny zapach miał wieścić udana konsekwencję decyzji. Ale efekt miała zobaczyć (albo poczuć) dopiero za kilka, odmierzanych chwil.
Powtórnie przygotowuję Eliksir wiggenowy (kora z drzewa wiggen, kora lipy, krew memrotka, wijołapka i pijawki)
Zerknęła na tańczące cienie, które wpadały przez uchylone okno. Powietrze było czyste, świeże, chociaż po akcji, którą zaserwowała w pracowni, powinno co najmniej niemiło pachnieć. Podparła dłonie na biodrach, czekając, aż magia dokończy działa porządkowego. Kociołek lśnił, a po poprzedniej mazi nie było nawet śladu. Nawet na rękawie jej własnej koszuli. Musiała uważać, bo uszczupliła swój zapas znacznie.
Powtórzyła niemal cały proces, który według receptury powinien był zadziałać idealnie. Zerknęła nawet zapobiegawczo do notatki, szukając błędu, którego nie chciała popełnić. Wijołapka skręcała się od początku, a kilka kropel krwi memrotka pozwoliła stworzyć nierównomierna papkę. Plasterek propolisu roztopił się, tworząc cienką, półprzezroczystą warstwę, na której osadziły się pozostałe dwa składniki. Rozkruszone kory w pyłowej postaci znalazły się w środku i alchemiczka, powoli docierała do punktu kulminacyjnego warzenia. Serce eliksiru już znajdowało się na miejscu, zgodnie z wytycznymi, których zapomnieć nie mogła. Tym jednak, co chciała zaryzykować, to zmiana ostatniego z dodanych składników. Nieprzyjemnie wyglądająca breja z kawałkami rogatych ślimaków, tym razem pozostała na swoim miejscu. Na półce. Tylko przelotnie spojrzała na smukłą butelkę, pozostawiając ją w spokoju. To, po co sięgnęła, znajdowało się w innym, nieco chłodniejszym miejscu. Szklana, głęboka misa i pływające w niej pijawki. Dawno nie musiała ich kroić, ale tym razem wydobyła trzy, zwijające się robaki i szybkimi cięciami podzieliła na drobniejsze, nieco krwawiące części. Zebrała je na dno szklanej pokrywy i pojedynczo wrzucała do bulgoczącego wywaru. Intensywny zapach miał wieścić udana konsekwencję decyzji. Ale efekt miała zobaczyć (albo poczuć) dopiero za kilka, odmierzanych chwil.
Powtórnie przygotowuję Eliksir wiggenowy (kora z drzewa wiggen, kora lipy, krew memrotka, wijołapka i pijawki)
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
The member 'Inara Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Zapach był prawdziwym zwiastunem sukcesu. Silnie leśny, intensywnie wdzierający się w nozdrza i idealnie płynny bez ani jednej grudki. Eliksir wiggenowu się udał i bez skrupułów mogła być z siebie zadowolona. Tym bardziej bo nieprzyjemnej porażce i niedopatrzeniu, którego się dopuściła. Zanim pozbierała wszystkie, niepotrzebne już elementy, przygotowała dwie, pękate fiolki z zielonego czystego szkła. Dokładnie tyle udało się zebrać z dna kociołka, który sam przesiąknął zapachem drzew. Inara do tej pory nie musiała korzystać z dobroczynnych działań eliksiru, który stworzyła, ale nie sądziła by smakował dobrze. Zapach, to jedna sprawa, a smak...cóż. Pozostawiała to już dla wrażeń użytkownika.
Dwie fiolki odstawiła do szkatuły, oddzielające od pozostałych. Magicznie podpisała kieszonki, w której się znajdowały. Może dla niej było oczywistością, czym były, ale potencjalny i przypadkowy obserwator mógł srogo pomylić się, wyciągając nie tę buteleczkę co powinien. Co prawda, nie podejrzewała Percivala, ani ojca o zaglądanie do jej pracowni w celu przeglądania zawartości, którą tu trzymała (nie była pewna, czy czasem nie obawiali się jej tu odwiedzać, tym bardziej, gdy słyszeli niezidentyfikowane trzaski, ciche, złowrogie mruczenie? i wybuchy). Inara była skrupulatna, jeśli chodziło o działalność alchemiczną. Nieco inaczej bywało z innymi dziedzinami, do których podchodziła z jakąś naturalną, burzową famą. Potrafiła być uparta i złośliwa, ale wszystkie te cechy oblekały tęsknota za tym co dobre. I to tych cech doszukiwała się wśród spotykanych ludzi. Możliwe, że alchemiczna precyzja rekompensowała żywiołowe roztrzepanie...albo naturę wiatru, która utrzymywała ją w ciągłym ruchu. Nawet w chwilach, gdy wydawało się, że zatrzymała się. Tak jak teraz, "zamknięta" w ścianach pracowni, w dworku... wystarczyło spojrzenie na jej twarz, na oczy, w których kryła się ciekawość, skupienie i ciepło. Próżno było szukać pustki. Tym bardziej, gdy z fascynacją zaglądała, do niemal pustego już kociołka, zgrabnie porcjując zawartość i ostatecznie czyszcząc kociołek, by żadna, przypadkowa plama, nie szpeciła gładkiej, miedzianej faktury.
| zt dla 15 maja
Dwie fiolki odstawiła do szkatuły, oddzielające od pozostałych. Magicznie podpisała kieszonki, w której się znajdowały. Może dla niej było oczywistością, czym były, ale potencjalny i przypadkowy obserwator mógł srogo pomylić się, wyciągając nie tę buteleczkę co powinien. Co prawda, nie podejrzewała Percivala, ani ojca o zaglądanie do jej pracowni w celu przeglądania zawartości, którą tu trzymała (nie była pewna, czy czasem nie obawiali się jej tu odwiedzać, tym bardziej, gdy słyszeli niezidentyfikowane trzaski, ciche, złowrogie mruczenie? i wybuchy). Inara była skrupulatna, jeśli chodziło o działalność alchemiczną. Nieco inaczej bywało z innymi dziedzinami, do których podchodziła z jakąś naturalną, burzową famą. Potrafiła być uparta i złośliwa, ale wszystkie te cechy oblekały tęsknota za tym co dobre. I to tych cech doszukiwała się wśród spotykanych ludzi. Możliwe, że alchemiczna precyzja rekompensowała żywiołowe roztrzepanie...albo naturę wiatru, która utrzymywała ją w ciągłym ruchu. Nawet w chwilach, gdy wydawało się, że zatrzymała się. Tak jak teraz, "zamknięta" w ścianach pracowni, w dworku... wystarczyło spojrzenie na jej twarz, na oczy, w których kryła się ciekawość, skupienie i ciepło. Próżno było szukać pustki. Tym bardziej, gdy z fascynacją zaglądała, do niemal pustego już kociołka, zgrabnie porcjując zawartość i ostatecznie czyszcząc kociołek, by żadna, przypadkowa plama, nie szpeciła gładkiej, miedzianej faktury.
| zt dla 15 maja
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Nott dnia 11.10.17 21:09, w całości zmieniany 1 raz
Ciche, przepełnione ulgą westchnienie z łatwością wydobyło się z ust alchemiczki, gdy ostrożnie zajrzała do stygnącego kociołka. Lekka, srebrzysta mgiełka, mlecznobiała barwa specyfiku, który zalegał na dnie i...paskudnie mdły zapach, który niemal natychmiastowo zmusił Inarę do wycofania się, poza obręb unoszących się oparów. Antidotum w końcu wyszło i widocznie, to noc, a nie wieczór (jak wcześniej przypuszczała) sprzyjał aurze tworzenia trudniejszych eliksirów. Może była to po prostu silniejsza, magiczna aura nocy (ciemności?). A może astronomiczna konfiguracja nieba, zerknęła przychylnie na działania czarnowłosej alchemiczki.
Dokładnie trzy porcje rozdzieliła do przygotowanych wcześniej fiolek, ostrożnie napełniając każda z nich. O dawkowaniu (jeszcze) nie musiała myśleć. Co prawda, mogła poradzić się ojca, ale czas gonił, a noc powoli zmieniała się w poranne zorze. Percy miał wyruszać wcześnie, więc Inara chciała, by zabrał ze sobą wszystko, co było konieczne dla wyprawy. Żałowała, że sama nie mogła podążyć i wesprzeć uczestników dooraną dawką eliksirów, ale nie naciskała. Była dumna, że to Percy miał brać udział w wyprawie, która mogła być przełomem w dziedzinie smokologii. Alchemik na wyprawie był skuteczny tylko na dłuższych organizacjach. Tu...mogła przygotować im właściwy zasięg eliksirowy, na miejscu będąc...niepotrzebna? Przekręciła głowę, odpychając niechciana konkluzję. To nie była pierwszy i nie ostania wyprawa. Jeszcze na takowa się wybierze. Jeśli nie z nimi...to sama? Wciąż pamiętała kwietniową wyprawę. Co prawda krótką, ale możliwość działania w terenie była niezastąpioną przyjemnością.
Złożyła wszystkie fiolki i ulokowała bezpiecznie obok wcześniej przygotowanych puzderek z gwiezdną maścią. Sześć buteleczek. Nie była pewna, czy wystarczyć miało na uczestników, ale nie była w stanie przygotować więcej - dzień przed wyjazdem. Tym bardziej, że nie wszystko potoczyło się zgodnie z jej planem. Niepowodzenia wciąż pozostawiały osmoloną ścianę sufitu, której nie miała siły już się pozbywać. Zebrała ze sobą niedużą szkatułkę, która przeniosła do gabinetu Łowcy. On będzie wiedział.
Pod wsunęła krótki liścicik.
Dla Łowcy
od Alchemiczki.
| zt dla 14 maja
(bo byłam lamką i nie dokończyłam wcześniej)
Dokładnie trzy porcje rozdzieliła do przygotowanych wcześniej fiolek, ostrożnie napełniając każda z nich. O dawkowaniu (jeszcze) nie musiała myśleć. Co prawda, mogła poradzić się ojca, ale czas gonił, a noc powoli zmieniała się w poranne zorze. Percy miał wyruszać wcześnie, więc Inara chciała, by zabrał ze sobą wszystko, co było konieczne dla wyprawy. Żałowała, że sama nie mogła podążyć i wesprzeć uczestników dooraną dawką eliksirów, ale nie naciskała. Była dumna, że to Percy miał brać udział w wyprawie, która mogła być przełomem w dziedzinie smokologii. Alchemik na wyprawie był skuteczny tylko na dłuższych organizacjach. Tu...mogła przygotować im właściwy zasięg eliksirowy, na miejscu będąc...niepotrzebna? Przekręciła głowę, odpychając niechciana konkluzję. To nie była pierwszy i nie ostania wyprawa. Jeszcze na takowa się wybierze. Jeśli nie z nimi...to sama? Wciąż pamiętała kwietniową wyprawę. Co prawda krótką, ale możliwość działania w terenie była niezastąpioną przyjemnością.
Złożyła wszystkie fiolki i ulokowała bezpiecznie obok wcześniej przygotowanych puzderek z gwiezdną maścią. Sześć buteleczek. Nie była pewna, czy wystarczyć miało na uczestników, ale nie była w stanie przygotować więcej - dzień przed wyjazdem. Tym bardziej, że nie wszystko potoczyło się zgodnie z jej planem. Niepowodzenia wciąż pozostawiały osmoloną ścianę sufitu, której nie miała siły już się pozbywać. Zebrała ze sobą niedużą szkatułkę, która przeniosła do gabinetu Łowcy. On będzie wiedział.
Pod wsunęła krótki liścicik.
Dla Łowcy
od Alchemiczki.
| zt dla 14 maja
(bo byłam lamką i nie dokończyłam wcześniej)
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
| 5 maja
Wolała ostatnimi czas spędzać czas w jednej z pracowni. I nie wynikało to nawet z faktu, że miała ostatnio o wiele więcej zamówień niż zwykle. Świat rzeczywiście zwariował i to magicznie, dlatego wielu czarodziei decydowało się na eliksir, by mniej posługiwać się chaotycznością mocy różdżek. Świat oszalał i ciężko było słuchać o kolejnych "odkryciach" anomalii. Ludzie znikali, a to, do czego sama nigdy nie próbowała nawet sięgać, coraz silniej zaścielało otaczającą ją rzeczywistość. Coś buntowało się w niej na sama myśl, że ciemna magia kiedyś przysłoni wszystko inne. Brakowało...światła. I wydawało się go coraz mniej, gniecione w szczękach mroku.
Przysiadła na podłodze, układając na brzegu sukienku kilka zebranych ingrediencji. Musiała skupić się na zadaniu, zlecone badania nad eliksirem silnej woli, wbrew pozorom nie były tak proste. Tym bardziej, gdy ledwie we dwie miały podołać zadaniu. Przyjaciółka dzień wcześniej pracowała nad kolejnym etapem i alchemiczka musiała uczynić podobnie. Nie była pewna co do efekty - bazowała ledwie na intuicyjnym przeczuciu, czy też postanowiła zaufać dawno nie używanej, eksperymentatorskiej aurze, która wokół niej drgała. W końcu smoki, były symbolem siły. Nie tylko tej fizycznej. Dumne, pełne wewnętrznego majestatu.
Wlała do kociołka czystej, przefiltrowanej przez liście mięty wodę i podgrzała. Nie czekała do wrzenia, nim otworzyła fiolkę ze smocza krwią, ogrzała szklane, odporne naczynie w dłoniach. Dopiero gdy szklista powierzchnia nabrała temperatury, wlała ostrożnie trzy krople. Przyglądała się, jak całość barwi się ciemnym szkarłatem, a nad powierzchnią unosi lekka, brunatna mgiełka. Inara zmarszczyła brwi. Nie było tego zbyt wiele? Zamieszała zawartość, ale już wiedziała, że tak silne składniki musiała przełamać lżejszą ingrediencją. Wywar z mięty był niewystarczający. Zdecydowała się na korę lipy, którą rozgniotła w moździerzu i rozkruszoną niemal na pył, wsypała w trzech łyżeczkach do parującego wywaru. Doprawiła szczyptą zmielonych skorupek ze smoczych jaj i wlała porcję soku z czarnych jagód. Wciąż bazowała na domysłach, ale pod ręką wciąż miała znalezioną w bibliotece księgę. Kilka informacji zgadzało się co do pomysłu, ale brakowało jej podstawy. Co prawda wywar, który powstał, a wciąż bulgotał w kociołku, nie przysłonił widoku spektakularnym wybuchem, ale otrzymane połączenie bardziej nadawało się...dla samych smoków. Wyciągnęła fragment żabiego języka, ułożyła go w niedużym naczyniu, a z kociołka zaczerpnęła odrobinę powstałej substancji. Wystarczyło kilka, kolejnych kropel, które upadły do naczynia, a żabi język skurczył się, stopił i sczerniał. Inara skrzywiła się, chociaż zaskoczyła ją intensywność. Mimo niebezpieczeństwa, wlała odrobinę "eliksiru" do jednej z pustych fiolek, reszty musiał sie pozbyć. Zapisała jeszcze na pergaminie wcześniejsze proporcje i zakreśliła wielkim znakiem zapytania, kolejno, użyte ingrediencje. Być może, smocza krew - chociaż szlachetna, miała posłużyć zupełnie innym celom. Skonstruowaną notkę i spisane efekty eksperymentu, wysłała Victorii.
+ statystyka eliksirów
Wolała ostatnimi czas spędzać czas w jednej z pracowni. I nie wynikało to nawet z faktu, że miała ostatnio o wiele więcej zamówień niż zwykle. Świat rzeczywiście zwariował i to magicznie, dlatego wielu czarodziei decydowało się na eliksir, by mniej posługiwać się chaotycznością mocy różdżek. Świat oszalał i ciężko było słuchać o kolejnych "odkryciach" anomalii. Ludzie znikali, a to, do czego sama nigdy nie próbowała nawet sięgać, coraz silniej zaścielało otaczającą ją rzeczywistość. Coś buntowało się w niej na sama myśl, że ciemna magia kiedyś przysłoni wszystko inne. Brakowało...światła. I wydawało się go coraz mniej, gniecione w szczękach mroku.
Przysiadła na podłodze, układając na brzegu sukienku kilka zebranych ingrediencji. Musiała skupić się na zadaniu, zlecone badania nad eliksirem silnej woli, wbrew pozorom nie były tak proste. Tym bardziej, gdy ledwie we dwie miały podołać zadaniu. Przyjaciółka dzień wcześniej pracowała nad kolejnym etapem i alchemiczka musiała uczynić podobnie. Nie była pewna co do efekty - bazowała ledwie na intuicyjnym przeczuciu, czy też postanowiła zaufać dawno nie używanej, eksperymentatorskiej aurze, która wokół niej drgała. W końcu smoki, były symbolem siły. Nie tylko tej fizycznej. Dumne, pełne wewnętrznego majestatu.
Wlała do kociołka czystej, przefiltrowanej przez liście mięty wodę i podgrzała. Nie czekała do wrzenia, nim otworzyła fiolkę ze smocza krwią, ogrzała szklane, odporne naczynie w dłoniach. Dopiero gdy szklista powierzchnia nabrała temperatury, wlała ostrożnie trzy krople. Przyglądała się, jak całość barwi się ciemnym szkarłatem, a nad powierzchnią unosi lekka, brunatna mgiełka. Inara zmarszczyła brwi. Nie było tego zbyt wiele? Zamieszała zawartość, ale już wiedziała, że tak silne składniki musiała przełamać lżejszą ingrediencją. Wywar z mięty był niewystarczający. Zdecydowała się na korę lipy, którą rozgniotła w moździerzu i rozkruszoną niemal na pył, wsypała w trzech łyżeczkach do parującego wywaru. Doprawiła szczyptą zmielonych skorupek ze smoczych jaj i wlała porcję soku z czarnych jagód. Wciąż bazowała na domysłach, ale pod ręką wciąż miała znalezioną w bibliotece księgę. Kilka informacji zgadzało się co do pomysłu, ale brakowało jej podstawy. Co prawda wywar, który powstał, a wciąż bulgotał w kociołku, nie przysłonił widoku spektakularnym wybuchem, ale otrzymane połączenie bardziej nadawało się...dla samych smoków. Wyciągnęła fragment żabiego języka, ułożyła go w niedużym naczyniu, a z kociołka zaczerpnęła odrobinę powstałej substancji. Wystarczyło kilka, kolejnych kropel, które upadły do naczynia, a żabi język skurczył się, stopił i sczerniał. Inara skrzywiła się, chociaż zaskoczyła ją intensywność. Mimo niebezpieczeństwa, wlała odrobinę "eliksiru" do jednej z pustych fiolek, reszty musiał sie pozbyć. Zapisała jeszcze na pergaminie wcześniejsze proporcje i zakreśliła wielkim znakiem zapytania, kolejno, użyte ingrediencje. Być może, smocza krew - chociaż szlachetna, miała posłużyć zupełnie innym celom. Skonstruowaną notkę i spisane efekty eksperymentu, wysłała Victorii.
+ statystyka eliksirów
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
The member 'Inara Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
| 6 maja
Miała już pewną podstawę wiedzy. Poprzedni dzień zajęły jej działania w perspektywie ingrediencji szlachetnych. Wynikało to z prostej przyczyny - silna wola z natury powinna opierać się na właściwych wartościach, ale mogła mylnie ulokować je w świecie alchemicznym. Większa żywotność, to nie tylko "szlachetność". I mimo, że nadal kusiły ją smocze elementy i ich szalenie regeneracyjne własności, połączone z ogromną intensywnością, postanowiła sięgnąć po biegunowy element. A przynajmniej jeden z tych, który proponowała Victoria. Róg garboroga. Oczywiście sproszkowany, dlatego sięgnęła w pierwszej kolejności do puzderka, w którym znajdował się starty na pył składnik. Odmierzyła trzy łyżeczki i połączyła je z wodą z dodatkiem mięty. Nie chciała rezygnować z ożywczych elementów zioła i niemal z uśmiechem przyjęła tworzącą się woń. Zawiesinę zamieszała pięciokrotnie i wlała do kociołka, by kilka minut potem podpalić nieduży ogienek. Kontynuowała mieszanie, pamiętając, by nie zmieniać kierunku w żadnym momencie. Detale zawsze miały znaczenie i dopóki nie uznała inaczej, nie zmieniała obranej wartości.
Wywar po pół godzinie rozgrzewania zwarł się, a na powierzchni powstała nieduża, ciemna plama. Inara przygryzła wargę. Może jednak powinna była zwiększyć dawkę sproszkowanego rogu? Odstawiła na minutę kociołek, zatrzymując się przy półce z bardziej żywotnymi elementami. Dżdżownice? Nie. Żabi skrzek? Nie. Żuki. O właśnie. te małe stworzenia potrafiły być szalenie odporne na niektóre okoliczności. Jak na stworzenia tak niewielkich rozmiarów, mogły rzeczywiście przetrwać bardzo wiele. Nawet w alchemicznych testach, wielokrotnie sprawdzano na nich niektóre wywary.
bez namysłu sięgnęła po garść chitynowych pancerzyków i trzy, próbujące umknąć z zakorkowanej butelki - karaluchy. Rozgniecione w moździerzu, w akompaniamencie charakterystycznego chrzęstu, stworzyły dosyć nierównomierną masę.
Kociołek ponownie postawiła na ogniu i do wciąż ciepłej zawiesiny, dodała zawartość moździerza. Gęsta masa bardzo szybko rozpuszczała się i łączyła z pozostałymi elementami. Co obrała za dobrą wróżbę. Ogień musiała zwiększyć, w końcu przyglądając się - nie bez lekkiego napięcia, na tworzące się bąble i lekką, białawą mgiełkę tuż nad powierzchnią eliksiru. Inara nie sądziła, by proporcje, jakie dodała były wystarczające, ale testowanie miała zostawić na późniejszą chwilę. Aktualnie, musiała skupić się na próbach połączenia. Gdy całość zawrzała, zmniejszyła płomień i dolała kilka łyżek czystej wody, rozcieńczając bulgoczącą substancję.
Na pergaminie, znowu rozpisała proporcje i dopiero patrząc na obliczenia, zaczęła dostrzegać pełen dysproporcje. Skonstruowała kolejną notatkę, w międzyczasie odstawiając stworzony wywar. Zebrała informacje i wysłała przyjaciółce sowę.
| zt
+ eliksiry
Miała już pewną podstawę wiedzy. Poprzedni dzień zajęły jej działania w perspektywie ingrediencji szlachetnych. Wynikało to z prostej przyczyny - silna wola z natury powinna opierać się na właściwych wartościach, ale mogła mylnie ulokować je w świecie alchemicznym. Większa żywotność, to nie tylko "szlachetność". I mimo, że nadal kusiły ją smocze elementy i ich szalenie regeneracyjne własności, połączone z ogromną intensywnością, postanowiła sięgnąć po biegunowy element. A przynajmniej jeden z tych, który proponowała Victoria. Róg garboroga. Oczywiście sproszkowany, dlatego sięgnęła w pierwszej kolejności do puzderka, w którym znajdował się starty na pył składnik. Odmierzyła trzy łyżeczki i połączyła je z wodą z dodatkiem mięty. Nie chciała rezygnować z ożywczych elementów zioła i niemal z uśmiechem przyjęła tworzącą się woń. Zawiesinę zamieszała pięciokrotnie i wlała do kociołka, by kilka minut potem podpalić nieduży ogienek. Kontynuowała mieszanie, pamiętając, by nie zmieniać kierunku w żadnym momencie. Detale zawsze miały znaczenie i dopóki nie uznała inaczej, nie zmieniała obranej wartości.
Wywar po pół godzinie rozgrzewania zwarł się, a na powierzchni powstała nieduża, ciemna plama. Inara przygryzła wargę. Może jednak powinna była zwiększyć dawkę sproszkowanego rogu? Odstawiła na minutę kociołek, zatrzymując się przy półce z bardziej żywotnymi elementami. Dżdżownice? Nie. Żabi skrzek? Nie. Żuki. O właśnie. te małe stworzenia potrafiły być szalenie odporne na niektóre okoliczności. Jak na stworzenia tak niewielkich rozmiarów, mogły rzeczywiście przetrwać bardzo wiele. Nawet w alchemicznych testach, wielokrotnie sprawdzano na nich niektóre wywary.
bez namysłu sięgnęła po garść chitynowych pancerzyków i trzy, próbujące umknąć z zakorkowanej butelki - karaluchy. Rozgniecione w moździerzu, w akompaniamencie charakterystycznego chrzęstu, stworzyły dosyć nierównomierną masę.
Kociołek ponownie postawiła na ogniu i do wciąż ciepłej zawiesiny, dodała zawartość moździerza. Gęsta masa bardzo szybko rozpuszczała się i łączyła z pozostałymi elementami. Co obrała za dobrą wróżbę. Ogień musiała zwiększyć, w końcu przyglądając się - nie bez lekkiego napięcia, na tworzące się bąble i lekką, białawą mgiełkę tuż nad powierzchnią eliksiru. Inara nie sądziła, by proporcje, jakie dodała były wystarczające, ale testowanie miała zostawić na późniejszą chwilę. Aktualnie, musiała skupić się na próbach połączenia. Gdy całość zawrzała, zmniejszyła płomień i dolała kilka łyżek czystej wody, rozcieńczając bulgoczącą substancję.
Na pergaminie, znowu rozpisała proporcje i dopiero patrząc na obliczenia, zaczęła dostrzegać pełen dysproporcje. Skonstruowała kolejną notatkę, w międzyczasie odstawiając stworzony wywar. Zebrała informacje i wysłała przyjaciółce sowę.
| zt
+ eliksiry
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
The member 'Inara Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
| 17 czerwca
Wstała bardzo wcześnie.
Przekręciła klucz pracowni, oddychając głęboko unoszącym się zapachem ziół i nieco mocniejszego wywaru, który ostatnio przygotowywała. Uchylone okna nadal wietrzyły pomieszczenie, stąd chłód wydawał się wyraźniejszy. Robiło się coraz zimniej i to co zwyczajowo, miało przygotowywać na letnie ciepło, przypominało powoli bielące się, zimowe usypianie na zimę. Gestem różdżki przymknęła okiennice, czując lekkie, nachodzące ja mdłości. Mimowolnie ułożyła dłoń na brzuchu, czując niewyraźne ...zakłopotanie. Nadal nie wiedziała, jak miała powiedzieć o tym Percivalowi. Aktualnie milczała, próbując samej poskładać wszystko w całość i przyzwyczaić się, że pod sercem, nosiła jeszcze drugie, maleńkie. I rzecz dziwna. Popadała jednocześnie w stan głębokiej radości, po skrajny niepokój, ogarniający ją momentami, podsuwając niewyobrażalnie głupie scenariusze.
Przygryzła wargę, zatrzymując się przy stoliku, przy którym trwał nieporuszony, oczyszczony kociołek. Przejechała bladymi palcami po równych brzegach, zatrzymując na moment przy starej, ledwie widocznej rysie. Kącik ust drgnął, gdy przypomniała sobie okoliczności powstania. Wyprawa. Jedna z tych, podczas której towarzyszyła Łowcy. Mało brakowało, a cały jej namiot poszedłby w strzępy. Ale kociołek skończył jedynie z drobną rysą, a Inara z porwana sukienką i dziurą w ścianie namiotu. Śmiał się z niej wtedy, przypominając, że ogniem zioną smoki, a nie młodociane alchemiczki. Usta wygięły się śmielej w uśmiechu i tak przez dłuższa chwile pozostały.
Kociołek przeniosła ostrożnie pod kamienny kominek i i wlała zawartość szerokiego, przeźroczystego słoja. Wywar z liści jemioły miał być bazą. Był mocny, a ciemnożółta barwa, wyraźnie odznaczała się na dnie naczynia. Inara uśmiechnęła się, powoli odprężając i rozluźniając napięte mięśnie. Nie umiała zgadnąć, co było takiego w alchemicznych działaniach, że całe ciało oddawało kumulowany cień. Kucnęła przy kominku, podwijając materiał prostej, ciemnozielonej spódnicy. Podwinęła rękawy białej koszuli, aż za łokcie i podpaliła nieduży ogienek pod naczyniem. Wywar mógł powoli się rozgrzewać, a Inara przesunęła się na kolanach do jednej z niższych półek. W niedużym pudełeczku o cienkich ściankach, znajdowały się skrzydełka bahanki, których trzy porcje wrzuciła do moździerza. Zanim rozkruszyła zasuszone fragmenty tych agresywnych istotek, dodała pięć kropel, gęstego śluzu gumochłonów. Z łatwością rozgniotła i ubiła masę na klejącą i niestety, niezbyt dobrze pachnącą papkę. Mimo to alchemiczka nie skrzywiła się, chociaż ucisk w żołądku przypominał, że zapachy nie przyjmowała już sama. Zaczekała, aż nad kociołkiem uniosła się para i zanim wywar zagotował się, wrzuciła ubijaną zawartość. Zamieszała bezpośrednio po tym piętnaście razy, pamiętając, by okręgi nie były gwałtowne. Inara nie chciała, by zawartość rozchlapała się ponad krawędzie naczynia.
Odłożyła mieszadło i opłukała moździerz czystą wodą, dokładnie wycierając pozostałości tworzonej wcześniej papki. Wstała z miejsca, opierając się dłonią o przysunięty bliżej stolik. Drganie mroczków przed oczami przypomniało, że miała wypić wcześniej przygotowany napar, zalecony...przez uzdrowiciela. Innego, niż jej ojciec. I z tym czuła się dziwnie, ale nie potrafiła skłonić się do udania się akurat do ojcowskiej porady w kwestii, której sama jeszcze nie rozumiała w pełni. Zerknęła zapobiegawczo na gorący wywar. Miała chwilę czasu, dlatego powędrowała do szafki i stołu pod oknem, by otworzyć pękaty kubek, który przykryła wcześniej niedużym talerzykiem. Uderzył ją przyjemny, chociaż gorzki zapach ziół. Napar był już chłodny, ale mocno naciągnięty esencją. Przelała przez siotko, dbając, by nie wyrzucać powstałych fusów. Było kilka receptur, które na pewno wzbogacą się o tak przygotowany komplet suszu. Upiła kilka powolnych łyków, czując na języku gorzki, bardziej intensywny smak niż woń. Wygięła usta, ale przełknęła zawartość. I ona miała to pijać codziennie? Pokręciła głową i odstawiła puste naczynie.
Wróciła do kociołka, najpierw zaglądając poza krawędzie i z ulga witając tworzącą się zawiesinę. Ostrożnie zgarnęła puchata mgiełkę z powierzchni i przerzuciła do czystego już moździerza. Teraz była ta trudniejsza część. Sięgnęła po fiolkę, ukrytą w zagłębieniu szafki, daleko od słonecznego światła. Krew salamandry bardzo łatwo traciła swoją wartość, wystawiana na jasne promienie. Trzy krople wpadły ciemną purpurą na białą pianę w naczyniu. Ostawiła na stolik, ale nie chowała. Jeden z węższych wazonów, opieczętowany zakrętka, zawierał bardzo intensywny składnik. Jaja popiełka w liczbie dwóch rozbiła do moździerza. Cienkie skorupki odłożyła do drewnianej szkatułki. Po osuszeniu i rozkruszeniu, mogła je wykorzystać. Intensywnie zamieszała i połączyła dwie ingrediencji ze sobą. Wlała jeszcze dwie krople salamandrowej krwi i dopiero schowała cienka buteleczkę. Ciepła od wywaru zawiesina szybko związała zawartość i dość płynna substancja, trafiła do kociołka. Podkręciła ogień, odliczając dokładnie dwadzieścia sekund, nim powróciła do ledwie pełgającego płomyka. Odczekała sześc minut i zamieszała, przyglądając się napierającej barwie. Brakowało jeszcze jednego elementu. Z kieszeni, z namaszczeniem, wyciągnęła niedużą fiolkę, w której znajdowało sie kilka kropel krwi. Jeszcze w maju, w dziwnej prośbie, dostała ją od Percivala. Element konieczny, by eliksir Wiecznego Płomienia zadziałał właściwie. To, ile razy ostatnimi czasy działo się złego, skutecznie motywowało ją, by skupić się na stworzeniu kilku, bardziej bojowych eliksirów. Dwie krople powinny były wystarczyć.
Odsunęła się w tym samym momencie, w którym usłyszała ciche pukanie do drzwi. Odwróciła się mrużąc oczy, ale nie dostrzegła pociągnięcia za klamkę. Percy. Kucnęła nad kociołkiem i zgasiła ogień, zostawiając nadal gorący eliksir. Oby udany - Już otwieram - odezwała się do drzwi nie będąc pewną, czy stojący po drugiej stronie ją słyszał. Zatrzymała się przed wejściem, zamierając z uniesiona dłonią, ale odetchnęła cicho i przekręciła klucz, wpuszczając Łowcę do swego alchemicznego królestwa. Inara nawet nie zauważyła, że było niemal południe, a ona do tej pory nie wychyliła sie z pracowni.
Wstała bardzo wcześnie.
Przekręciła klucz pracowni, oddychając głęboko unoszącym się zapachem ziół i nieco mocniejszego wywaru, który ostatnio przygotowywała. Uchylone okna nadal wietrzyły pomieszczenie, stąd chłód wydawał się wyraźniejszy. Robiło się coraz zimniej i to co zwyczajowo, miało przygotowywać na letnie ciepło, przypominało powoli bielące się, zimowe usypianie na zimę. Gestem różdżki przymknęła okiennice, czując lekkie, nachodzące ja mdłości. Mimowolnie ułożyła dłoń na brzuchu, czując niewyraźne ...zakłopotanie. Nadal nie wiedziała, jak miała powiedzieć o tym Percivalowi. Aktualnie milczała, próbując samej poskładać wszystko w całość i przyzwyczaić się, że pod sercem, nosiła jeszcze drugie, maleńkie. I rzecz dziwna. Popadała jednocześnie w stan głębokiej radości, po skrajny niepokój, ogarniający ją momentami, podsuwając niewyobrażalnie głupie scenariusze.
Przygryzła wargę, zatrzymując się przy stoliku, przy którym trwał nieporuszony, oczyszczony kociołek. Przejechała bladymi palcami po równych brzegach, zatrzymując na moment przy starej, ledwie widocznej rysie. Kącik ust drgnął, gdy przypomniała sobie okoliczności powstania. Wyprawa. Jedna z tych, podczas której towarzyszyła Łowcy. Mało brakowało, a cały jej namiot poszedłby w strzępy. Ale kociołek skończył jedynie z drobną rysą, a Inara z porwana sukienką i dziurą w ścianie namiotu. Śmiał się z niej wtedy, przypominając, że ogniem zioną smoki, a nie młodociane alchemiczki. Usta wygięły się śmielej w uśmiechu i tak przez dłuższa chwile pozostały.
Kociołek przeniosła ostrożnie pod kamienny kominek i i wlała zawartość szerokiego, przeźroczystego słoja. Wywar z liści jemioły miał być bazą. Był mocny, a ciemnożółta barwa, wyraźnie odznaczała się na dnie naczynia. Inara uśmiechnęła się, powoli odprężając i rozluźniając napięte mięśnie. Nie umiała zgadnąć, co było takiego w alchemicznych działaniach, że całe ciało oddawało kumulowany cień. Kucnęła przy kominku, podwijając materiał prostej, ciemnozielonej spódnicy. Podwinęła rękawy białej koszuli, aż za łokcie i podpaliła nieduży ogienek pod naczyniem. Wywar mógł powoli się rozgrzewać, a Inara przesunęła się na kolanach do jednej z niższych półek. W niedużym pudełeczku o cienkich ściankach, znajdowały się skrzydełka bahanki, których trzy porcje wrzuciła do moździerza. Zanim rozkruszyła zasuszone fragmenty tych agresywnych istotek, dodała pięć kropel, gęstego śluzu gumochłonów. Z łatwością rozgniotła i ubiła masę na klejącą i niestety, niezbyt dobrze pachnącą papkę. Mimo to alchemiczka nie skrzywiła się, chociaż ucisk w żołądku przypominał, że zapachy nie przyjmowała już sama. Zaczekała, aż nad kociołkiem uniosła się para i zanim wywar zagotował się, wrzuciła ubijaną zawartość. Zamieszała bezpośrednio po tym piętnaście razy, pamiętając, by okręgi nie były gwałtowne. Inara nie chciała, by zawartość rozchlapała się ponad krawędzie naczynia.
Odłożyła mieszadło i opłukała moździerz czystą wodą, dokładnie wycierając pozostałości tworzonej wcześniej papki. Wstała z miejsca, opierając się dłonią o przysunięty bliżej stolik. Drganie mroczków przed oczami przypomniało, że miała wypić wcześniej przygotowany napar, zalecony...przez uzdrowiciela. Innego, niż jej ojciec. I z tym czuła się dziwnie, ale nie potrafiła skłonić się do udania się akurat do ojcowskiej porady w kwestii, której sama jeszcze nie rozumiała w pełni. Zerknęła zapobiegawczo na gorący wywar. Miała chwilę czasu, dlatego powędrowała do szafki i stołu pod oknem, by otworzyć pękaty kubek, który przykryła wcześniej niedużym talerzykiem. Uderzył ją przyjemny, chociaż gorzki zapach ziół. Napar był już chłodny, ale mocno naciągnięty esencją. Przelała przez siotko, dbając, by nie wyrzucać powstałych fusów. Było kilka receptur, które na pewno wzbogacą się o tak przygotowany komplet suszu. Upiła kilka powolnych łyków, czując na języku gorzki, bardziej intensywny smak niż woń. Wygięła usta, ale przełknęła zawartość. I ona miała to pijać codziennie? Pokręciła głową i odstawiła puste naczynie.
Wróciła do kociołka, najpierw zaglądając poza krawędzie i z ulga witając tworzącą się zawiesinę. Ostrożnie zgarnęła puchata mgiełkę z powierzchni i przerzuciła do czystego już moździerza. Teraz była ta trudniejsza część. Sięgnęła po fiolkę, ukrytą w zagłębieniu szafki, daleko od słonecznego światła. Krew salamandry bardzo łatwo traciła swoją wartość, wystawiana na jasne promienie. Trzy krople wpadły ciemną purpurą na białą pianę w naczyniu. Ostawiła na stolik, ale nie chowała. Jeden z węższych wazonów, opieczętowany zakrętka, zawierał bardzo intensywny składnik. Jaja popiełka w liczbie dwóch rozbiła do moździerza. Cienkie skorupki odłożyła do drewnianej szkatułki. Po osuszeniu i rozkruszeniu, mogła je wykorzystać. Intensywnie zamieszała i połączyła dwie ingrediencji ze sobą. Wlała jeszcze dwie krople salamandrowej krwi i dopiero schowała cienka buteleczkę. Ciepła od wywaru zawiesina szybko związała zawartość i dość płynna substancja, trafiła do kociołka. Podkręciła ogień, odliczając dokładnie dwadzieścia sekund, nim powróciła do ledwie pełgającego płomyka. Odczekała sześc minut i zamieszała, przyglądając się napierającej barwie. Brakowało jeszcze jednego elementu. Z kieszeni, z namaszczeniem, wyciągnęła niedużą fiolkę, w której znajdowało sie kilka kropel krwi. Jeszcze w maju, w dziwnej prośbie, dostała ją od Percivala. Element konieczny, by eliksir Wiecznego Płomienia zadziałał właściwie. To, ile razy ostatnimi czasy działo się złego, skutecznie motywowało ją, by skupić się na stworzeniu kilku, bardziej bojowych eliksirów. Dwie krople powinny były wystarczyć.
Odsunęła się w tym samym momencie, w którym usłyszała ciche pukanie do drzwi. Odwróciła się mrużąc oczy, ale nie dostrzegła pociągnięcia za klamkę. Percy. Kucnęła nad kociołkiem i zgasiła ogień, zostawiając nadal gorący eliksir. Oby udany - Już otwieram - odezwała się do drzwi nie będąc pewną, czy stojący po drugiej stronie ją słyszał. Zatrzymała się przed wejściem, zamierając z uniesiona dłonią, ale odetchnęła cicho i przekręciła klucz, wpuszczając Łowcę do swego alchemicznego królestwa. Inara nawet nie zauważyła, że było niemal południe, a ona do tej pory nie wychyliła sie z pracowni.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
The member 'Inara Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Od samego rana nie potrafił sobie znaleźć miejsca, targany nieodpartym wrażeniem, że Inara – z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu – go unikała. Niema myśl, być może odrobinę zabarwiona paranoją, ale nie tak do końca nieuzasadniona, zakorzeniła się złośliwie w tyle jego czaszki, przypominając o sobie uporczywym swędzeniem za każdym razem, gdy próbował zająć się czymś względnie produktywnym i sprawiając, że wszystko dosłownie leciało mu z rąk. Dokumenty, które następnego dnia miał dostarczyć do biura, prawie wylądowały w płonącym kominku, a magiczny atrament z kałamarza zostawił paskudną plamę na obiciu jego ulubionego fotela; zapominając na moment o zdrowym rozsądku i szalejących anomaliach, spróbował wywabić czerń za pomocą magii, co skończyło się przypadkowym transmutowaniem skórzanego podłokietnika w futrzaną poduszkę; gdyby okoliczności były inne, zapewne byłby dumny z tego osiągnięcia, biorąc pod uwagę, że transmutacja nie była nigdy jego mocną stroną, ale tego dnia czarodziejski psikus wzbudził w nim jedynie irytację, przez co nawrzeszczał na Salazarowi-ducha-winnego skrzata, a wychodząc z gabinetu trzasnął drzwiami tak niefortunnie, że odbiły się od futryny i uderzyły go w czoło.
Problem, rzecz jasna, nie leżał w Inarze; gdyby poświęcił chwilę na przemyślenie tego, co działo się w jego własnej głowie, doszedłby do wniosku, że podłożem podłego nastroju była tak naprawdę cała sterta czynników, nawarstwiających się jeden na drugi od czasu feralnego, kwietniowego wypadu do mugolskiej karczmy. Już wtedy przestał normalnie sypiać, budząc się w środku nocy z przerażająco realistycznych koszmarów, albo w ogóle nie będąc w stanie zmrużyć oka; po majowych anomaliach ten stan jedynie się pogłębił, a ponieważ od pewnego czasu na głowie miał jeszcze zbliżającą się niechybnie misję w manufakturze kominków, poziom jego nerwowości sięgał zenitu. Wybuchowa mieszanina bezsenności, niepokoju i powracających wspomnień, zamieniła go w dosłowny kłębek nerwów, z czym być może jeszcze byłby w stanie sobie poradzić, gdyby uparcie nie zaprzeczał, że cokolwiek było nie w porządku; tymczasem z premedytacją okłamywał samego siebie, odmawiając kategorycznie przyjęcia do wiadomości, że potrzebował nie tylko szczerej rozmowy, ale i również pomocy drugiego człowieka.
Być może właśnie dlatego, po poranku małych katastrof, nogi zaprowadziły go pod drzwi pracowni Inary. Nietypowo, nie lubił jej przeszkadzać, gdy pracowała, zwłaszcza, że tak naprawdę nie potrafił wymyślić wiarygodnej wymówki ani sensownego powodu; nie miał do niej żadnej sprawy niecierpiącej zwłoki, nie gonił ich czas, nie mieli w planach żadnego wielkiego wyjścia; właściwie sam nie był pewien, czego oczekiwał od tej rozmowy. Być może niczego; być może – choć nie chciał przyznać tego samemu przed sobą – zwyczajnie szukał jej kojącej obecności, bo jako jedyna bezbłędnie potrafiła odpędzić kłębiące się nad jego głową, burzowe chmury. Przerażało go to i zachwycało jednocześnie, ta jej niepowtarzalna zdolność do łagodzenia nawet najbardziej rozdrażnionych nerwów, magiczny wręcz talent do wywrócenia jego trosk do góry nogami w ten sposób, że zaczynały przypominać trywialne, niegodne uwagi mrzonki.
Zapukał lekko, czekając cierpliwie, aż drzwi same się otworzą; nie chciał wparowywać do pracowni bez wyraźnego pozwolenia, bojąc się, że przez własną nieuwagę mógłby zniweczyć to, nad czym akurat pracowała. Chociaż nie znał się na alchemii ani odrobinę lepiej, niż na transmutacji, to zdawał sobie sprawę, że niektóre mikstury wymagały niewyobrażalnej precyzji i byle drgnięcie dłoni było w stanie zaprzepaścić wiele tygodni mozolnego warzenia. Niektórzy uznaliby to zapewne za przesadę, ale szanował zarówno ją, jak i jej pasję; mimo panujących w arystokratycznym świecie przekonań, nie była nigdy jego własnością – od zawsze traktował ją jak równą sobie partnerkę, i fakt, że w ogóle miał taką możliwość, uważał za honor, na jaki nie do końca zasługiwał.
Uśmiechnął się bezwiednie, słysząc dźwięk przekręcanego w zamku klucza, i gdy tylko drzwi uchyliły się do wewnątrz, odnalazł spojrzeniem twarz Inary; potrzebował jedynie chwili, by zaczerwienione od pary policzki i lekko potargane włosy, opowiedziały mu swoją historię; był niemal pewien, że nie wyściubiła nosa ze swojego alchemicznego królestwa nawet na minutę. – Kto wygrał walkę? – zapytał, wchodząc za nią do pomieszczenia i rozglądając się odruchowo, pilnując, by przypadkiem niczego nie popchnąć ani nie strącić. Zatrzymał ją w połowie długości pokoju, delikatnie dotykając szczupłego łokcia i czekając, aż odwróci się w jego stronę; dopiero wtedy sięgnął dłonią do zaróżowionego policzka, żeby odgarnąć za ucho kosmyk włosów, który wysunął się z upięcia. Pochylił się, składając na jej wargach przelotny pocałunek, zupełnie jakby nie widzieli się od wielu dni, a nie kilku godzin. – Przyszedłem – no właśnie, po co, Percivalu? – sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujesz? – zakończył niezdarnym pytaniem, rzucając jej nieco trudne do odczytania spojrzenie. Miał nadzieję, że była w stanie wyczytać więcej spomiędzy wierszy, niż on z własnych myśli.
Problem, rzecz jasna, nie leżał w Inarze; gdyby poświęcił chwilę na przemyślenie tego, co działo się w jego własnej głowie, doszedłby do wniosku, że podłożem podłego nastroju była tak naprawdę cała sterta czynników, nawarstwiających się jeden na drugi od czasu feralnego, kwietniowego wypadu do mugolskiej karczmy. Już wtedy przestał normalnie sypiać, budząc się w środku nocy z przerażająco realistycznych koszmarów, albo w ogóle nie będąc w stanie zmrużyć oka; po majowych anomaliach ten stan jedynie się pogłębił, a ponieważ od pewnego czasu na głowie miał jeszcze zbliżającą się niechybnie misję w manufakturze kominków, poziom jego nerwowości sięgał zenitu. Wybuchowa mieszanina bezsenności, niepokoju i powracających wspomnień, zamieniła go w dosłowny kłębek nerwów, z czym być może jeszcze byłby w stanie sobie poradzić, gdyby uparcie nie zaprzeczał, że cokolwiek było nie w porządku; tymczasem z premedytacją okłamywał samego siebie, odmawiając kategorycznie przyjęcia do wiadomości, że potrzebował nie tylko szczerej rozmowy, ale i również pomocy drugiego człowieka.
Być może właśnie dlatego, po poranku małych katastrof, nogi zaprowadziły go pod drzwi pracowni Inary. Nietypowo, nie lubił jej przeszkadzać, gdy pracowała, zwłaszcza, że tak naprawdę nie potrafił wymyślić wiarygodnej wymówki ani sensownego powodu; nie miał do niej żadnej sprawy niecierpiącej zwłoki, nie gonił ich czas, nie mieli w planach żadnego wielkiego wyjścia; właściwie sam nie był pewien, czego oczekiwał od tej rozmowy. Być może niczego; być może – choć nie chciał przyznać tego samemu przed sobą – zwyczajnie szukał jej kojącej obecności, bo jako jedyna bezbłędnie potrafiła odpędzić kłębiące się nad jego głową, burzowe chmury. Przerażało go to i zachwycało jednocześnie, ta jej niepowtarzalna zdolność do łagodzenia nawet najbardziej rozdrażnionych nerwów, magiczny wręcz talent do wywrócenia jego trosk do góry nogami w ten sposób, że zaczynały przypominać trywialne, niegodne uwagi mrzonki.
Zapukał lekko, czekając cierpliwie, aż drzwi same się otworzą; nie chciał wparowywać do pracowni bez wyraźnego pozwolenia, bojąc się, że przez własną nieuwagę mógłby zniweczyć to, nad czym akurat pracowała. Chociaż nie znał się na alchemii ani odrobinę lepiej, niż na transmutacji, to zdawał sobie sprawę, że niektóre mikstury wymagały niewyobrażalnej precyzji i byle drgnięcie dłoni było w stanie zaprzepaścić wiele tygodni mozolnego warzenia. Niektórzy uznaliby to zapewne za przesadę, ale szanował zarówno ją, jak i jej pasję; mimo panujących w arystokratycznym świecie przekonań, nie była nigdy jego własnością – od zawsze traktował ją jak równą sobie partnerkę, i fakt, że w ogóle miał taką możliwość, uważał za honor, na jaki nie do końca zasługiwał.
Uśmiechnął się bezwiednie, słysząc dźwięk przekręcanego w zamku klucza, i gdy tylko drzwi uchyliły się do wewnątrz, odnalazł spojrzeniem twarz Inary; potrzebował jedynie chwili, by zaczerwienione od pary policzki i lekko potargane włosy, opowiedziały mu swoją historię; był niemal pewien, że nie wyściubiła nosa ze swojego alchemicznego królestwa nawet na minutę. – Kto wygrał walkę? – zapytał, wchodząc za nią do pomieszczenia i rozglądając się odruchowo, pilnując, by przypadkiem niczego nie popchnąć ani nie strącić. Zatrzymał ją w połowie długości pokoju, delikatnie dotykając szczupłego łokcia i czekając, aż odwróci się w jego stronę; dopiero wtedy sięgnął dłonią do zaróżowionego policzka, żeby odgarnąć za ucho kosmyk włosów, który wysunął się z upięcia. Pochylił się, składając na jej wargach przelotny pocałunek, zupełnie jakby nie widzieli się od wielu dni, a nie kilku godzin. – Przyszedłem – no właśnie, po co, Percivalu? – sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujesz? – zakończył niezdarnym pytaniem, rzucając jej nieco trudne do odczytania spojrzenie. Miał nadzieję, że była w stanie wyczytać więcej spomiędzy wierszy, niż on z własnych myśli.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Para nad kociołkiem zawsze kojarzyła jej się z przestrzenią. Bieląca sie mgiełka wirowała, unosząc się w półprzezroczystym tańcu, czasem osiadając na palcach i rzęsach, gdy pochylała się nad naczyniem. Ta sama ulotna perspektywa rysowała jej przeszłość. Tę pozbawioną oporów, pełną za to otwartych ścieżek, falujących brzegów rozstawianego namiotu i drgającego na wietrze ogniska, nad którym stawiała kociołek. I niezmiennie, wracając do wspomnień pełnych oddechu, był on. Łowca.
Nie pamiętała, kiedy pierwszy raz dodała nowe imię. Pierwsza wyprawa? A może moment, w którym wyciągał ją z rzeki? Czy jeszcze wcześniej, na jednym z przyjęć, gdy tak łatwo odnalazł ją w tłumie? Biała róża. Alchemiczka.
Obrazy obracały się, jak lekka mgiełka o pranku. A wśród nich jedno pytanie i kwestia, tajemnica, którą chowała, niepewna, czy świat rzeczywiście przyjmie ją w pełni. Czy on przyjmie ją w całości. Czy przyjmie ich. Niepokój, jak mgła opadała i unosiła się, przysłaniając widok i prawdę. Ile razy próbowała poskładać słowa błąkające się na wargach, tyle razy kończyła nieodgadnionym uśmiechem. Ucieczką? Czy nie obiecała mu więcej tego nie robić? A jednak, lęk zakradał się i wgryzał w serce, które otulało się unikiem.
Odetchnęła głębiej przez nos, zamiatając w zamyśleniu rąbkiem spódnicy. Palce miarowo zaciskały się i rozluźniały i tylko czujne spojrzenie co kilka chwil wędrowało do bulgoczącego wywaru. Eliksir wydawał się niemal gotowy, ale o jego sukcesie miał zaważyć czas.
Dłonie poruszyły się płynnie, gdy wypuszczała z palców materiał białej, podwiniętej koszuli. Na odsłoniętej skórze przedramion osiadło kilka kropel unoszącej się z kociołka pary. A delikatne, mgielne łezki zatrzymały się nawet na włosach, które umknęły upięciu. Nie widziała się w lustrze, nie rejestrując rumieńców malujących blade policzki, tym widoczniejsze, gdy jeszcze o poranku targały ja mdłości. Do tego nie miała przyzwyczaić się nigdy. Tak, jak i niekontrolowanych, emocjonalnych fali, dopadających ją w najmniej spodziewanych momentach.
Słyszała go jeszcze zanim uchyliła wejście. Drzwi odsłoniły jedynie obraz, który bez problemu odtwarzała pod powiekami za każdym razem, gdy przychodziła ciemność. Jej osobiste światło. Nie była pewna tylko, czy zdawał sobie z tego sprawę.
Para źrenic zaplotła się na spojrzeniu mężczyzny, wychwytując niejasny cień, który błąkał się, nie odnajdując ujścia. Jak zamknięty w lustrze duch. Ile czasu odwracała wzrok, nie dostrzegając narastającego napięcia? Samej nieumyślnie? dokładając mu troski? - A na kogo stawiasz? - uniosła jedną brew, serwując w spojrzeniu cichą, może zbyt łobuzerską zaczepność, która na uderzenie serca przeganiała niespokojne myśli. Odwróciła się, wędrując sobie tylko wyznaczoną ścieżką w pomieszczeniu, ale tknięta przeczuciem, a moment potem dotykiem, odwróciła się, natrafiając powrotnie na taflę dwóch jadeitów. Ale to muśnięcie warg zatrzymało ją w miejscu. Zamrugała i rozchyliła usta, a których zaścieliła się tęsknota. Mimowolnie uniosła się na palcach, stawiając bose stopy na tych należących do Percivala. Nie dała sobie przestrzeni, zmniejszając ją specjalnie, gdy ramiona ułożyła na męskich barkach, przysuwając dłonie bliżej karku. Każdy gest wykonywała powoli, słuchając słów, które jakoś niepewnie dotarły jej uszu. A może tak je tylko tłumaczyła? - Właściwie, to tak - była na tyle blisko, że jej własny oddech mieszał się z zapachem jego skóry, tworząc odurzającą wręcz mieszankę - Ciebie - tym razem to ona musnęła ust Łowcy, chociaż nie zatrzymała ich na długo. Na wargach miały spocząć najpierw słowa, a te musiała jeszcze spróbować... odsłonić.
Odsunęła się równie powoli, ostrożnie zsuwając się się niżej, stawiając stopy na ciepłej od kominkowego ognia podłodze - Chciałabym ci o czymś opowiedzieć - rytm w piersi przyspieszył, a ta sama kłopotliwa nuta wkradła się w ton głosu, dodając nowe niuanse. Opuściła dłonie, tylko po to by jedną odnaleźć rękę Łowcy. Zaplotła palce na przegubie, rysując kciukiem nieregularne linie - ...za chwilę... chyba? - odwróciła się, gdy usłyszała ciche pluśnięcie przy kominku. W kociołku działo się coś więcej, niż przewidywała, ale zamknięta w uścisku dłoń za nic nie chciała wypuścić otrzymanego ciepła. Nie, gdy na języku zatrzymywały się słowa, których wypowiedzenie wprawiało ją w lekką panikę.
Nie pamiętała, kiedy pierwszy raz dodała nowe imię. Pierwsza wyprawa? A może moment, w którym wyciągał ją z rzeki? Czy jeszcze wcześniej, na jednym z przyjęć, gdy tak łatwo odnalazł ją w tłumie? Biała róża. Alchemiczka.
Obrazy obracały się, jak lekka mgiełka o pranku. A wśród nich jedno pytanie i kwestia, tajemnica, którą chowała, niepewna, czy świat rzeczywiście przyjmie ją w pełni. Czy on przyjmie ją w całości. Czy przyjmie ich. Niepokój, jak mgła opadała i unosiła się, przysłaniając widok i prawdę. Ile razy próbowała poskładać słowa błąkające się na wargach, tyle razy kończyła nieodgadnionym uśmiechem. Ucieczką? Czy nie obiecała mu więcej tego nie robić? A jednak, lęk zakradał się i wgryzał w serce, które otulało się unikiem.
Odetchnęła głębiej przez nos, zamiatając w zamyśleniu rąbkiem spódnicy. Palce miarowo zaciskały się i rozluźniały i tylko czujne spojrzenie co kilka chwil wędrowało do bulgoczącego wywaru. Eliksir wydawał się niemal gotowy, ale o jego sukcesie miał zaważyć czas.
Dłonie poruszyły się płynnie, gdy wypuszczała z palców materiał białej, podwiniętej koszuli. Na odsłoniętej skórze przedramion osiadło kilka kropel unoszącej się z kociołka pary. A delikatne, mgielne łezki zatrzymały się nawet na włosach, które umknęły upięciu. Nie widziała się w lustrze, nie rejestrując rumieńców malujących blade policzki, tym widoczniejsze, gdy jeszcze o poranku targały ja mdłości. Do tego nie miała przyzwyczaić się nigdy. Tak, jak i niekontrolowanych, emocjonalnych fali, dopadających ją w najmniej spodziewanych momentach.
Słyszała go jeszcze zanim uchyliła wejście. Drzwi odsłoniły jedynie obraz, który bez problemu odtwarzała pod powiekami za każdym razem, gdy przychodziła ciemność. Jej osobiste światło. Nie była pewna tylko, czy zdawał sobie z tego sprawę.
Para źrenic zaplotła się na spojrzeniu mężczyzny, wychwytując niejasny cień, który błąkał się, nie odnajdując ujścia. Jak zamknięty w lustrze duch. Ile czasu odwracała wzrok, nie dostrzegając narastającego napięcia? Samej nieumyślnie? dokładając mu troski? - A na kogo stawiasz? - uniosła jedną brew, serwując w spojrzeniu cichą, może zbyt łobuzerską zaczepność, która na uderzenie serca przeganiała niespokojne myśli. Odwróciła się, wędrując sobie tylko wyznaczoną ścieżką w pomieszczeniu, ale tknięta przeczuciem, a moment potem dotykiem, odwróciła się, natrafiając powrotnie na taflę dwóch jadeitów. Ale to muśnięcie warg zatrzymało ją w miejscu. Zamrugała i rozchyliła usta, a których zaścieliła się tęsknota. Mimowolnie uniosła się na palcach, stawiając bose stopy na tych należących do Percivala. Nie dała sobie przestrzeni, zmniejszając ją specjalnie, gdy ramiona ułożyła na męskich barkach, przysuwając dłonie bliżej karku. Każdy gest wykonywała powoli, słuchając słów, które jakoś niepewnie dotarły jej uszu. A może tak je tylko tłumaczyła? - Właściwie, to tak - była na tyle blisko, że jej własny oddech mieszał się z zapachem jego skóry, tworząc odurzającą wręcz mieszankę - Ciebie - tym razem to ona musnęła ust Łowcy, chociaż nie zatrzymała ich na długo. Na wargach miały spocząć najpierw słowa, a te musiała jeszcze spróbować... odsłonić.
Odsunęła się równie powoli, ostrożnie zsuwając się się niżej, stawiając stopy na ciepłej od kominkowego ognia podłodze - Chciałabym ci o czymś opowiedzieć - rytm w piersi przyspieszył, a ta sama kłopotliwa nuta wkradła się w ton głosu, dodając nowe niuanse. Opuściła dłonie, tylko po to by jedną odnaleźć rękę Łowcy. Zaplotła palce na przegubie, rysując kciukiem nieregularne linie - ...za chwilę... chyba? - odwróciła się, gdy usłyszała ciche pluśnięcie przy kominku. W kociołku działo się coś więcej, niż przewidywała, ale zamknięta w uścisku dłoń za nic nie chciała wypuścić otrzymanego ciepła. Nie, gdy na języku zatrzymywały się słowa, których wypowiedzenie wprawiało ją w lekką panikę.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Mała pracownia
Szybka odpowiedź