Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Appley Tower
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Appley Tower
Wieża znajdująca się daleko na samotnych obrzeżach miasteczka Ryde stanowi doskonały punkt orientacyjny na pobliską okolicę. Nieco pokraczna przypomina raczej wysoki komin lub pracownię szalonego alchemika niż latarnię, a jednak służy przede wszystkim zaczarowanym okrętom kursującym na pobliskich wodach. Nad nią unosi się błękitny płomień widoczny tylko dla czarodziejów. Do środka prowadzą drewniane, skrzypiące drzwi, a na pierwszym piętrze znajduje się tylko kominek. Dla mugoli wydaje się całkowicie bezużyteczny, choć czasem palą w nim ogień; czarodzieje wiedzą, że wystarczy wsypać do środka nieco proszku Fiuu, żeby przenieść się na sam jej szczyt, otwarty balkon pod gołym niebem, nad którym gorze zimny szafirowy ogień oświetlający balkon niebieską poświatą.
20 X 1957
Pan karze, sługa musi.
Już nawet przestała to tak odbierać; w towarzystwie ex lady Lestrange wszystko przestawało być tak dobitnie parszywe, a uśmiech roszący naznaczone zwyczajową czerwienią wargi nie był tylko ucieleśnieniem wypracowanej do perfekcji elegancji; Evandra wyzwalała coś jeszcze, coś, co Tatianie trudno było sklasyfikować, coś co lawirowało między pobłażliwością a zwyczajną troską. Absurdalną w prostocie, bo ostatnie o co by samą siebie podejrzewała, to jakikolwiek przejaw opiekuńczości wobec przedstawicielki brytyjskiej arystokracji.
A jednak.
Słowa płynące od lady Rosier nie wiązały się już tylko z musem; nie wiązały nawet z lisim wznosem kącików ust, ni koniecznością podlizania tym, którzy mogli zapewnić jej więcej niż dodatkową paczkę tytoniu i wieczór wypełniony rozrywkami. I choć jesień na dobre rozgościła się na angielskim niebie, na ziemiach i w powietrzu, niosąc w eterze niepokój i nerwowość, a tym samym obdzierając z cierpliwości, na słodko-gorzkie spacery u boku arystokratki, nieważne jak nieodpowiednie i beztroskie w obliczu dzisiejszych czasów by się nie wydawały, wciąż miała...chęć.
Nuta niepokoju drgała w ciele gdy pojawiła się jakiś kawałek od umówionego miejsca spotkania; może Evandrą kierowało coś ponad zwyczajną, narastającą tęsknota, choć Dolohov nie zdążyła jeszcze wyjechać z kraju? Może poza prostolinijnym przywiązaniem, które owszem, dostrzegała, było coś więcej w chęci spotkania się, akurat tutaj, akurat teraz?
Nie była to rozmowa na wymianę zdań spisanych na kartkach pergaminu, a Evandra Rosier nie była osobą, którą miała zamiar lekceważyć, nieważne jak bajecznie pudrowy obrazek nie tworzyły jej jasne pukle i łagodna buzia, zachęcając do traktowania jej z góry. Jako śliczną szlachciankę, ozdobę arystokratycznej części społeczeństwa, kwiatuszek w butonierce nestora rodu.
Poza wpływami i pieniędzmi miała coś jeszcze, co interesowało Tatianę; lojalność. Wyczuwalną gdzieś pod skórą, choć Dolohov równie dobrze mogła przeceniać własne możliwości, to coraz częściej przyłapywała samą siebie na swoistej pewności, że zagubienie Evandry, które prędzej czy później zamierzała przekuć w pewność siebie – ot tak, z powodu własnej przekory, wybujale egocentrycznej natury, czy może kobiecej solidarności – odpłaci się tym, czego wciąż brakowało w spętanym wojną kraju.
Lojalność, bez względu na dzielącą je przepaść.
Ciemnoszary płaszcz opływał wzdłuż smukłej sylwetki, ciemne pasma spięte w elegancki kok z tyłu głowy, na której teraz spoczywał obszerny, czarny kapelusz. Odziane koronką dłonie raz po raz wędrowały w górę; w palcach zwyczajowo żarzył się papieros, gdy wsparta o balustradę otwartego balkonu na samym szczycie wieżyczki rozglądała się po okolicy; ładnej, urokliwej, niemalże nieświadomej tego, co działo się na świecie.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miała w swym otoczeniu wielu przyjaciół. Słali sobie liczne listy, widywali się na podwieczorkach i sabatach, komplementowali, żartowali, snuli wspólne plany na przyszłość. To w ich otoczeniu się wychowywała i dorastała, przesiąkając fałszem do cna.
W towarzystwie Tatiany było inaczej. Nie z nią omawiać kreacje lady Travers ze spotkania dyskusyjnego w Bibliotece Londyńskiej; nie z nią planować akcje charytatywne z karmieniem biednych i zbiórką ubrań. Ktoś życzliwy zapytałby co tak naprawdę łączy te dwie damy, lecz odpowiedź była bardzo prosta. Panna Dolohov miała w sobie na tyle cierpliwości, by tłumaczyć półwili kolejne rządzące światem zależności. W całej swej szczerości nie szczędziła gorzkich słów, brutalnie obdzierając jej rzeczywistość ze zbędnych dekoracji. Słowa Tatiany trafiały do szlachcianki, która wbrew pozorom pudrowego obrazka o jasnych puklach i ładnej twarzy zdążyła zaznajomić się z prawdziwym światem, do jakiego rzekomo nie była przygotowana. Dotychczas tylko zerkała w jego kierunku, oglądała niczym sklepowe wystawy czy muzealne eksponaty. Trzymała się na dystans, pozwalając sobie czasem wsunąć palec pod lodowatą taflę, zmoczyć brzeg sukienki, z niewinnym uśmiechem wdzięczyć się do tych, którzy mogli ją złapać na gorącym uczynku. Wymówki, tak jak i smutne, zagubione spojrzenie oraz płacz na zawołanie opanowała niemal do perfekcji. Korzystała z przyczepionej jej etykiety ślicznej ozdoby arystokratycznej części społeczeństwa, a nawet przez długi czas utożsamiała się z nią, chcąc sprostać oczekiwaniom, być prawdziwie rozkwitającym pąkiem. Tyle że nie można oszukiwać wszystkich wokół, nie będąc szczerym z samym sobą.
Przechadzała się wzdłuż balkonowej barierki z dłońmi wsuniętymi w kieszenie granatowego płaszcza. Rozpięte poły odsłaniały delikatny komplet w odcieniach szarości, jasna koszula wsunięta do długiej, sięgającej za kostki spódnicy spiętej w talii atłasowym paskiem. Na ramionach niedbale spoczywała szara chusta, jaką wzięła dziś ze sobą zamiast kapelusza. Utrzymane do tej pory w ryzach jasne włosy zaczęły z wolna wymykać się spod ciasnego upięcia niskiego koka i poddając się sile wiatru. Pogoda była dziś wyjątkowo łaskawa, jakby nie chcąc przepędzić gości Appley i by móc raczyć ich widokiem spokojnych wód jak najdłużej. Evandra nie dawała się jednak zwieść, tutejsze warunki atmosferyczne były kapryśne, jak ona sama i mogły zmienić się w ciągu krótkiej chwili.
Już miała zacząć swój monolog, teoretyczne, nic nie wnoszące wywody, którym uwielbiała się oddawać, snując domysły bez konieczności odnoszenia się do nich osobiście. W ten prosty sposób można było poruszyć każdy temat, nawet ten, który mógłby zostać uznany za nieodpowiedni dla damy jej szczebla. W towarzystwie Tatiany nie musiała obawiać się o złamane zasady etykiety, przed kilkoma laty zadbały o zatarcie tych granic.
Oparła się bokiem o barierkę, by mieć pełen ogląd na profil Dolohov. Bez skrępowania przyglądała się skrywanej za zasłoną dymu twarzy, szukając słów jakie odpowiednio wyraziłyby jej myśli. - Zdradź mi sekret, Tatiano - zaczęła pytającym tonem. - Podczas każdego naszego spotkania bije od ciebie spokój, jakby nie było ci daleko do równowagi. Skąd to się bierze, jaki masz na to sposób?
W towarzystwie Tatiany było inaczej. Nie z nią omawiać kreacje lady Travers ze spotkania dyskusyjnego w Bibliotece Londyńskiej; nie z nią planować akcje charytatywne z karmieniem biednych i zbiórką ubrań. Ktoś życzliwy zapytałby co tak naprawdę łączy te dwie damy, lecz odpowiedź była bardzo prosta. Panna Dolohov miała w sobie na tyle cierpliwości, by tłumaczyć półwili kolejne rządzące światem zależności. W całej swej szczerości nie szczędziła gorzkich słów, brutalnie obdzierając jej rzeczywistość ze zbędnych dekoracji. Słowa Tatiany trafiały do szlachcianki, która wbrew pozorom pudrowego obrazka o jasnych puklach i ładnej twarzy zdążyła zaznajomić się z prawdziwym światem, do jakiego rzekomo nie była przygotowana. Dotychczas tylko zerkała w jego kierunku, oglądała niczym sklepowe wystawy czy muzealne eksponaty. Trzymała się na dystans, pozwalając sobie czasem wsunąć palec pod lodowatą taflę, zmoczyć brzeg sukienki, z niewinnym uśmiechem wdzięczyć się do tych, którzy mogli ją złapać na gorącym uczynku. Wymówki, tak jak i smutne, zagubione spojrzenie oraz płacz na zawołanie opanowała niemal do perfekcji. Korzystała z przyczepionej jej etykiety ślicznej ozdoby arystokratycznej części społeczeństwa, a nawet przez długi czas utożsamiała się z nią, chcąc sprostać oczekiwaniom, być prawdziwie rozkwitającym pąkiem. Tyle że nie można oszukiwać wszystkich wokół, nie będąc szczerym z samym sobą.
Przechadzała się wzdłuż balkonowej barierki z dłońmi wsuniętymi w kieszenie granatowego płaszcza. Rozpięte poły odsłaniały delikatny komplet w odcieniach szarości, jasna koszula wsunięta do długiej, sięgającej za kostki spódnicy spiętej w talii atłasowym paskiem. Na ramionach niedbale spoczywała szara chusta, jaką wzięła dziś ze sobą zamiast kapelusza. Utrzymane do tej pory w ryzach jasne włosy zaczęły z wolna wymykać się spod ciasnego upięcia niskiego koka i poddając się sile wiatru. Pogoda była dziś wyjątkowo łaskawa, jakby nie chcąc przepędzić gości Appley i by móc raczyć ich widokiem spokojnych wód jak najdłużej. Evandra nie dawała się jednak zwieść, tutejsze warunki atmosferyczne były kapryśne, jak ona sama i mogły zmienić się w ciągu krótkiej chwili.
Już miała zacząć swój monolog, teoretyczne, nic nie wnoszące wywody, którym uwielbiała się oddawać, snując domysły bez konieczności odnoszenia się do nich osobiście. W ten prosty sposób można było poruszyć każdy temat, nawet ten, który mógłby zostać uznany za nieodpowiedni dla damy jej szczebla. W towarzystwie Tatiany nie musiała obawiać się o złamane zasady etykiety, przed kilkoma laty zadbały o zatarcie tych granic.
Oparła się bokiem o barierkę, by mieć pełen ogląd na profil Dolohov. Bez skrępowania przyglądała się skrywanej za zasłoną dymu twarzy, szukając słów jakie odpowiednio wyraziłyby jej myśli. - Zdradź mi sekret, Tatiano - zaczęła pytającym tonem. - Podczas każdego naszego spotkania bije od ciebie spokój, jakby nie było ci daleko do równowagi. Skąd to się bierze, jaki masz na to sposób?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Znała ich wszystkich zbyt dobrze – a może tylko jej się wydawało, ale to nie miało znaczenia – by snuć swoje własne wnioski, oceniać, po cichu, zawsze ograniczając się do okruchów nieodgadnionego uśmiechu. Znała bibeloty i piękne suknie, eleganckie fryzury i wyuczone uśmiechy; znała nawet ich bolączki i wielkie pretensje wobec okrutnego świata, które najbardziej uwypuklał sam brat Evandry. Znała ich słowa, gesty; puste, pozbawione polotu, nierzadko również sensu, dyktowane jakąś absurdalną urazą wobec wszystkiego i wszystkich.
Dziwaczne, że na (teraz już) lady Rosier zależało jej w jakimś innym, niematerialnym sensie; może czuła się za nią odpowiedzialną, dziwacznie i wręcz abstrakcyjnie, jak gdyby ta była debiutantką – paradoksalnie nie na stopie arystokratycznych bali i przedsięwzięć, a tej gorszej; brudnej, gorzkiej, zabarwionej wojennymi kolorami i ciemnymi intrygami.
Jak było najłatwiej?
Udawać, że ich nie ma? Skrywać się pod złotem i purpurą? A może to mąż ją chronił, na tyle, na ile powinna być chroniona?
Chciała krok po kroku obedrzeć ją z niewinności; delikatnie, niepostrzeżenie, jednym, wypracowanym ruchem – być może tak jak obiera się cienką skórkę owocu. Nie po to, by ją zranić. By rozkwitła. By była czymś więcej. Kimś więcej.
Gęsta chmura wypełzła znowu, pokryła krótki odcinek rzeczywistości i zatańczyła przy policzku – teraz naznaczonym drobnym dołeczkiem, kiedy kąciki ust uniosły się ku górze.
– Spokój? – dla siebie samej była najgorszą osobą, tym bardziej w ostatnim czasie, którą można było określić mianem spokoju. Nawet wyważona, gorzka ignorancja schodziła na drugi plan, gdy działo się tak wiele.
Skąd się to bierze? Skąd bierze się fałszywy spokój, skąd ułudne opanowanie – miała na to odpowiedź, w alkoholu i prochach, w przypadkowych spotkaniach i brzydkich inkantacjach. Dla Evandry odpowiedzią był jedynie uśmiech.
– Niektórzy mawiają, że nie należy się przejmować tym, na co nie mamy wpływu – zaczęła, obejmując ustami ciepłą bibułkę papierosa po raz kolejny – Ale my, jako kobiety, nie mamy wpływu prawie na nic, czyż nie? – rzuciła, dusząc krótki śmiech w zarodku – Och, no tak, poza słodkimi szeptami do ucha mężczyzn i przesunięcia dłonią po skórze – wypowiedziane być może do niej, być może do samej siebie. Przekrzywiła głowę w jej kierunku, wspierając dłonie na metalowej barierce.
– Co burzy twój spokój, Wandziu? – zapytała wprost, unosząc brew ku górze – Wojna? Uciekające w popłochu szlamstwo? – brzydkie słowo nieco zniekształcone poprzez kolejne pociągnięcie papierosa – Mąż? Syn?
Dziwaczne, że na (teraz już) lady Rosier zależało jej w jakimś innym, niematerialnym sensie; może czuła się za nią odpowiedzialną, dziwacznie i wręcz abstrakcyjnie, jak gdyby ta była debiutantką – paradoksalnie nie na stopie arystokratycznych bali i przedsięwzięć, a tej gorszej; brudnej, gorzkiej, zabarwionej wojennymi kolorami i ciemnymi intrygami.
Jak było najłatwiej?
Udawać, że ich nie ma? Skrywać się pod złotem i purpurą? A może to mąż ją chronił, na tyle, na ile powinna być chroniona?
Chciała krok po kroku obedrzeć ją z niewinności; delikatnie, niepostrzeżenie, jednym, wypracowanym ruchem – być może tak jak obiera się cienką skórkę owocu. Nie po to, by ją zranić. By rozkwitła. By była czymś więcej. Kimś więcej.
Gęsta chmura wypełzła znowu, pokryła krótki odcinek rzeczywistości i zatańczyła przy policzku – teraz naznaczonym drobnym dołeczkiem, kiedy kąciki ust uniosły się ku górze.
– Spokój? – dla siebie samej była najgorszą osobą, tym bardziej w ostatnim czasie, którą można było określić mianem spokoju. Nawet wyważona, gorzka ignorancja schodziła na drugi plan, gdy działo się tak wiele.
Skąd się to bierze? Skąd bierze się fałszywy spokój, skąd ułudne opanowanie – miała na to odpowiedź, w alkoholu i prochach, w przypadkowych spotkaniach i brzydkich inkantacjach. Dla Evandry odpowiedzią był jedynie uśmiech.
– Niektórzy mawiają, że nie należy się przejmować tym, na co nie mamy wpływu – zaczęła, obejmując ustami ciepłą bibułkę papierosa po raz kolejny – Ale my, jako kobiety, nie mamy wpływu prawie na nic, czyż nie? – rzuciła, dusząc krótki śmiech w zarodku – Och, no tak, poza słodkimi szeptami do ucha mężczyzn i przesunięcia dłonią po skórze – wypowiedziane być może do niej, być może do samej siebie. Przekrzywiła głowę w jej kierunku, wspierając dłonie na metalowej barierce.
– Co burzy twój spokój, Wandziu? – zapytała wprost, unosząc brew ku górze – Wojna? Uciekające w popłochu szlamstwo? – brzydkie słowo nieco zniekształcone poprzez kolejne pociągnięcie papierosa – Mąż? Syn?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie jest tak, że rozwiązanie, które pasuje jednemu, okaże się remedium dla wszystkich. Evandra może i liczyła po cichu na złoty środek, lecz godziła się z myślą, że może nie być to takie proste. Daleko jej było do Nokturnowego świata, ale miała świadomość rządzących nim zasad. Nie różniły się wszak wiele od salonowych standardów, gdzie każdy pragnął ugrać coś dla siebie, zawiązywane przyjaźnie były nietrwałe i rozbijały się na skałach pierwszego sztormu, gdy należało wybrać między dobrem czyimś a własnym. Stojąca między obiema rzeczywistościami Tatiana zdawała się lawirować z łatwością, dopasowując do okoliczności, czy to dlatego zwróciła się właśnie do niej?
- Może wszystko na raz? Natłok myśli, uczucie przeciążenia i nieumiejętność odreagowania tego w inny, niż destrukcyjny sposób? - odpowiedziała od razu, gdy tylko padło ostatnie słowo Tatiany, zupełnie jakby potrzebowała wyraźnego przyzwolenia na zdradzenie swoich prawdziwych uczuć. W ostatnich tygodniach zaufanie przychodziło jej z trudem, zwłaszcza w obliczu kolejno wychodzących na jaw kłamstw. Wciąż nie potrafiła długo żywić urazy, lecz próba ponownego zaangażowania się czy dzielenia przemyśleniami kończyła się fiaskiem. To obawa przed tragedią trzymała ją w miejscu, zupełnie jakby na jej sercu ktoś zawiesił ciężkie łańcuchy, nie pozwalając, by podejmowane decyzje przychodziły z beztroską łatwością.
- Nie zrozum mnie źle, nie chcę sprawować kontroli nad wszystkim, ani też poddawać się ślepo fatum, nad które nie mam wpływu - westchnęła, na krótko wznosząc oczy do nieba. - Dobrze wiesz, że w moim przypadku skrajności czasem biorą górę. - Ale tylko czasami, na pewno. - Chcę opanować siebie, przestać się bać. Byłoby łatwiej, gdybym samej siebie nie sabotowała. - Zacisnęła wargi, kiedy wybrzmiał gorzki ton, jakby w obawie, że zbyt wiele już zdradziła; zaraz pokręciła głową na własne niezdecydowanie. Sama poprosiła o to spotkanie i jak mogła odrzucić zaplanowany wcześniej przebieg rozmowy, tak nie chciała zmarnować okazji ani czasu panny Dolohov.
- Tatiano, powiedz mi szczerze, czy ja zbyt wiele chcę? - spytała ściszonym głosem ni to wprost, ni enigmatycznie. - Czuję, że coś zaczyna mi się wymykać, że popełniam błędy, jakie trudno będzie mi naprawić. - Oczywistym było, że nie zdradzi jej wszystkich swoich sekretów, to nie były warunki na zwierzenia. Nie bez powodu poprosiła ją o spotkanie na wyspie Wight, z dala od lakierowanych posadzek czy zdobionych bogatymi ornamentami ścian. To tutaj, w otoczeniu przeszywającego, orzeźwiającego zimna wiatru, który huczał w uszach gnany swym pędem, lubiła przebywać, by zagłuszyć i odegnać nagromadzone myśli.
- Nie proszę cię o rozwiązanie ich za mnie, niech nie zaprzątają twoich myśli. - Wciąż nie miała pewności czy Tatiana rozumie w pełni znaczenie jej słów. Mało składne, zupełnie niekonkretne, kluczące wokół problemu, lecz bez wyraźnego nakreślenia jego istoty. Wysunęła dłoń z kieszeni, kładąc ją na barierce, wyczuła pod palcami znajomy, metaliczny chłód. - Potrzebuję tylko przystanku przed dalszą drogą.
- Może wszystko na raz? Natłok myśli, uczucie przeciążenia i nieumiejętność odreagowania tego w inny, niż destrukcyjny sposób? - odpowiedziała od razu, gdy tylko padło ostatnie słowo Tatiany, zupełnie jakby potrzebowała wyraźnego przyzwolenia na zdradzenie swoich prawdziwych uczuć. W ostatnich tygodniach zaufanie przychodziło jej z trudem, zwłaszcza w obliczu kolejno wychodzących na jaw kłamstw. Wciąż nie potrafiła długo żywić urazy, lecz próba ponownego zaangażowania się czy dzielenia przemyśleniami kończyła się fiaskiem. To obawa przed tragedią trzymała ją w miejscu, zupełnie jakby na jej sercu ktoś zawiesił ciężkie łańcuchy, nie pozwalając, by podejmowane decyzje przychodziły z beztroską łatwością.
- Nie zrozum mnie źle, nie chcę sprawować kontroli nad wszystkim, ani też poddawać się ślepo fatum, nad które nie mam wpływu - westchnęła, na krótko wznosząc oczy do nieba. - Dobrze wiesz, że w moim przypadku skrajności czasem biorą górę. - Ale tylko czasami, na pewno. - Chcę opanować siebie, przestać się bać. Byłoby łatwiej, gdybym samej siebie nie sabotowała. - Zacisnęła wargi, kiedy wybrzmiał gorzki ton, jakby w obawie, że zbyt wiele już zdradziła; zaraz pokręciła głową na własne niezdecydowanie. Sama poprosiła o to spotkanie i jak mogła odrzucić zaplanowany wcześniej przebieg rozmowy, tak nie chciała zmarnować okazji ani czasu panny Dolohov.
- Tatiano, powiedz mi szczerze, czy ja zbyt wiele chcę? - spytała ściszonym głosem ni to wprost, ni enigmatycznie. - Czuję, że coś zaczyna mi się wymykać, że popełniam błędy, jakie trudno będzie mi naprawić. - Oczywistym było, że nie zdradzi jej wszystkich swoich sekretów, to nie były warunki na zwierzenia. Nie bez powodu poprosiła ją o spotkanie na wyspie Wight, z dala od lakierowanych posadzek czy zdobionych bogatymi ornamentami ścian. To tutaj, w otoczeniu przeszywającego, orzeźwiającego zimna wiatru, który huczał w uszach gnany swym pędem, lubiła przebywać, by zagłuszyć i odegnać nagromadzone myśli.
- Nie proszę cię o rozwiązanie ich za mnie, niech nie zaprzątają twoich myśli. - Wciąż nie miała pewności czy Tatiana rozumie w pełni znaczenie jej słów. Mało składne, zupełnie niekonkretne, kluczące wokół problemu, lecz bez wyraźnego nakreślenia jego istoty. Wysunęła dłoń z kieszeni, kładąc ją na barierce, wyczuła pod palcami znajomy, metaliczny chłód. - Potrzebuję tylko przystanku przed dalszą drogą.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Co powiedzieć, jak spojrzeć, gdzie nacisnąć – żeby zabolało bądź wręcz przeciwnie – finalnie wszystkim chodziło o to samo; korzyść.
Dla siebie, dla niego, dla niej, dla nich – ładne słowa oplatające brzydkie czyny. Wzniosłe idee ubierające niemoralne decyzje, grzeszne kroki i nieetyczne działania. I te nokturnowe, i te ze złotych pałaców opływających w bogactwo, tiule, koronki i cytrynowe ciastka. Każdy dbał o to, co należało do niego.
Mogła jej prawić – i o wolności, i o niezależności, i o tym, jak wiele mogła osiągnąć nawet pokornym skinięciem głową – ale czy naprawdę była tą, którą widziała w niej Evandra? Wolną od przywar, spokojną, tą, która rzeczywiście potrafi grać w grę starą jak sam świat?
Ciszę zrosił cichy odgłos wypuszczanego spomiędzy warg dymu; prędko porwany przez wiatr nie potowarzyszył długo słowom lady Rosier – i te wydawały się lekkie, drobne, jak gdyby kolejny podmuch miał zabrać i je. Ale mimo to utrzymywały się gdzieś na powierzchni, otaczającej je rzeczywistości, i świadomości Tatiany, która mimo dość neutralnego wyrazu twarzy, spokojnego, łagodnego, obracała zgłoski we własnej głowie uważnie.
– Evandro, to takie typowe – wsunęła się w kolejne słowa wypowiadane przez jej usta gładko, powoli, nie przerywając jednak żadnemu ze zdań, które zdecydowała się wysnuć. Lady Rosier obdarzyła ją zaufaniem; niegdyś uważanym przez Dolohov za przejaw słodkiej naiwności, teraz więź, którą dzieliła z Evandrą była czymś więcej, niż tylko słowną gierką i zabijaniem czasu wśród ślicznych bibelotów i słodkich przekąsek. Była ważna; istotność zwiększała się niemalże z dnia na dzień, z godziny na godzinę, a była panna Lestrange przestała być słodką przepiórką już dawno temu.
Należało ją tylko dobrze ukierunkować.
– Takie typowe, by upatrywać się źródła w sobie. Źródła braku opanowania, rzekomo nieodpowiedniej potrzeby kontroli – dokończyła, zawieszając spojrzenie w krajobrazie, choć interesował ją naprawdę niewiele – Masz ku temu prawo. Do emocji, skrajnych i tych, które jak mówisz, sabotują – wbrew temu, co wmawiano jej przez lata; jak być grzeczną, jak być przykładną, jak być opanowaną, elegancką, spokojną – Nigdy nie zaznasz spokoju, jeśli nie pogodzisz się ze swoją naturą. Nieważne jak burzliwa by nie była – i jak wiele dzikiej krwi płynęłoby pod nieskazitelną, jasną skórą. Wszyscy byli tylko ładnie opakowanymi zestawami tego, co czaiło się pod skórą.
Potęgi nie zdobywało się opakowując się jeszcze szczelniej.
– Słabość przekuwa się w siłę, choć uczono cię inaczej – ciche skrzenie uleciało ze spalanej powoli bibułki – Uczono jak być cichą. Jak tłumić to, co masz w sobie – wypuściła dym po raz kolejny, przenosząc spojrzenie na nią, powoli, uważnie, marszcząc brwi na zaledwie moment – Nie zrozum mnie źle. Na nic zda ci się tupanie nogą i krzyczenie, o swoich prawach, potrzebach czy ambicjach. Co to za błędy? Czego się boisz? Wiesz, że jestem bezpośrednia. Rozmawiaj ze mną bezpośrednio – o tym, co boli i o tym, co drażni. Co uwiera jak kamyk w bucie, co zaciska palce na szyi, co przemyka śliskim dreszczem po plecach, co odbiera sen, spokój, mowę.
Tylko głupcy się nie bali; tylko głupcy sądzili, że ktoś taki jak lady Rosier się nie boi. Ale posiadanie wokół siebie głupców było opłacalne. Bardzo opłacalne.
– Nie możesz walczyć samą ze sobą. To jedyny, pewny sprzymierzeniec. Jedyna osoba, której faktycznie możesz ufać.
Dla siebie, dla niego, dla niej, dla nich – ładne słowa oplatające brzydkie czyny. Wzniosłe idee ubierające niemoralne decyzje, grzeszne kroki i nieetyczne działania. I te nokturnowe, i te ze złotych pałaców opływających w bogactwo, tiule, koronki i cytrynowe ciastka. Każdy dbał o to, co należało do niego.
Mogła jej prawić – i o wolności, i o niezależności, i o tym, jak wiele mogła osiągnąć nawet pokornym skinięciem głową – ale czy naprawdę była tą, którą widziała w niej Evandra? Wolną od przywar, spokojną, tą, która rzeczywiście potrafi grać w grę starą jak sam świat?
Ciszę zrosił cichy odgłos wypuszczanego spomiędzy warg dymu; prędko porwany przez wiatr nie potowarzyszył długo słowom lady Rosier – i te wydawały się lekkie, drobne, jak gdyby kolejny podmuch miał zabrać i je. Ale mimo to utrzymywały się gdzieś na powierzchni, otaczającej je rzeczywistości, i świadomości Tatiany, która mimo dość neutralnego wyrazu twarzy, spokojnego, łagodnego, obracała zgłoski we własnej głowie uważnie.
– Evandro, to takie typowe – wsunęła się w kolejne słowa wypowiadane przez jej usta gładko, powoli, nie przerywając jednak żadnemu ze zdań, które zdecydowała się wysnuć. Lady Rosier obdarzyła ją zaufaniem; niegdyś uważanym przez Dolohov za przejaw słodkiej naiwności, teraz więź, którą dzieliła z Evandrą była czymś więcej, niż tylko słowną gierką i zabijaniem czasu wśród ślicznych bibelotów i słodkich przekąsek. Była ważna; istotność zwiększała się niemalże z dnia na dzień, z godziny na godzinę, a była panna Lestrange przestała być słodką przepiórką już dawno temu.
Należało ją tylko dobrze ukierunkować.
– Takie typowe, by upatrywać się źródła w sobie. Źródła braku opanowania, rzekomo nieodpowiedniej potrzeby kontroli – dokończyła, zawieszając spojrzenie w krajobrazie, choć interesował ją naprawdę niewiele – Masz ku temu prawo. Do emocji, skrajnych i tych, które jak mówisz, sabotują – wbrew temu, co wmawiano jej przez lata; jak być grzeczną, jak być przykładną, jak być opanowaną, elegancką, spokojną – Nigdy nie zaznasz spokoju, jeśli nie pogodzisz się ze swoją naturą. Nieważne jak burzliwa by nie była – i jak wiele dzikiej krwi płynęłoby pod nieskazitelną, jasną skórą. Wszyscy byli tylko ładnie opakowanymi zestawami tego, co czaiło się pod skórą.
Potęgi nie zdobywało się opakowując się jeszcze szczelniej.
– Słabość przekuwa się w siłę, choć uczono cię inaczej – ciche skrzenie uleciało ze spalanej powoli bibułki – Uczono jak być cichą. Jak tłumić to, co masz w sobie – wypuściła dym po raz kolejny, przenosząc spojrzenie na nią, powoli, uważnie, marszcząc brwi na zaledwie moment – Nie zrozum mnie źle. Na nic zda ci się tupanie nogą i krzyczenie, o swoich prawach, potrzebach czy ambicjach. Co to za błędy? Czego się boisz? Wiesz, że jestem bezpośrednia. Rozmawiaj ze mną bezpośrednio – o tym, co boli i o tym, co drażni. Co uwiera jak kamyk w bucie, co zaciska palce na szyi, co przemyka śliskim dreszczem po plecach, co odbiera sen, spokój, mowę.
Tylko głupcy się nie bali; tylko głupcy sądzili, że ktoś taki jak lady Rosier się nie boi. Ale posiadanie wokół siebie głupców było opłacalne. Bardzo opłacalne.
– Nie możesz walczyć samą ze sobą. To jedyny, pewny sprzymierzeniec. Jedyna osoba, której faktycznie możesz ufać.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie, nie, nie! Zupełnie nie tak!
Czy popełniła błąd, prosząc Tatianę o spotkanie? Czy przeceniła jej możliwości zrozumienia, czy nie zrzuca na nią zbyt wiele swoją prośbą? W oczach Evandry Dolohov była zbyt pewna siebie, przekonana o własnej nieomylności i posiadaniu monopolu na słuszność oraz prawdę zdawała się nie chcieć sięgnąć po to, co miała jej do powiedzenia. Wobec tego, po co w ogóle się starać?
Chciała bezpośredniości, a z tą półwila od zawsze miała problem. Jak bardzo wplątywać ją w zawiłości szlacheckich rodzin? Jak wiele powiedzieć, nie zdradzając szczegółów, które wszak wcale nie były tak istotne?
- Masz rację, za bardzo kluczę - westchnęła w końcu, ale wcale nie dała za wygraną. Za bardzo potrzebowała odpowiedzi i najmniejszych choćby wskazówek, by zrezygnować wyjaśnienia kobiecie swojego problemu. Jak ubrać w słowa gromadzące się w jej wnętrzu emocje? Starym, niewyplenionym w dzieciństwie zwyczajem przygryzła lekko dolną wargę w zastanowieniu, ewidentnie zbierając się w sobie.
- Czasem odnoszę wrażenie, że nie jestem sobą. Że ja, to miejsce, to ciało, ci wszyscy ludzie… - mówiła coraz szybciej, odsłaniając przed Dolohov skrywaną na co dzień cząstkę siebie. Spojrzenie błękitnych oczu zaszło gęstymi chmurami ogarniającej ją złości. - Walczę z samą sobą, Tatiano. Nie z innymi, nie z rodziną, wojną, szufladkowaniem. Nie rozumiesz, ale potrzebuję nakładanych na mnie ograniczeń. Potrzebuję ram, do których mogę się dopasować, naprawdę świetnie czuję się w dążeniu do perfekcji, ale czasem posunę się za daleko...
Chwyciła za dłoń Tatiany i przytknęła ją do swojej piersi, gdzie serce biło gwałtownie, nie zważając na ograniczenia zawładniętego serpentyną ciała. - Jest tutaj, przyciska mnie do ścian i zapiera dech! Zawsze wtedy, gdy pojawia się choć cień złości, natychmiast ogarnia mnie gniew, jakie gotów jest trawić płomieniem wszystko, co stanie mu na drodze.
Choroba nauczyła ją pokory i trzymania się w ryzach, bo w połączeniu z wybuchowym temperamentem była dla samej siebie najniebezpieczniejszym z zagrożeń. Zaraz wspomnieniami wróciła choćby do ich spotkania z Thorness Manor, gdzie przed dwoma laty wiedziona impulsem doprowadziła się na kres wytrzymałości. Tatiana widziała wtedy, że powód wcale nie był na tyle poważny, by sięgać do skrajnych rozwiązań, a mimo to chrzęst tłuczonego szkła i swąd spalenizny towarzyszył Evandrze na każdym etapie życia. Ze swej destrukcyjnej natury bardzo późno zaczęła zdawać sobie sprawę, wcześniej uważając ją za zwykłą słabość. To stan Tristana zwrócił jej uwagę na potencjalne konsekwencje niszczycielskich zrywów. Widziała w jego oczach strach, gdy mówił o pradawnej istocie, jaka opętała go po zetknięciu z potężnym artefaktem, dopiero wtedy zrozumiawszy jak wielki wpływ wywierają na swoje otoczenie niepohamowaną złością. Nie mogła z nim o tym rozmawiać, zarzucić własnymi problemami i wątpliwościami. Nie teraz, kiedy sam potrzebował pomocy. Musiała być silna, zwłaszcza dla niego.
- W moim życiu nie ma na to miejsca. Nie chcę, by było... - dodała już cichszym tonem, puszczając ściskaną dłoń, jakby w popłochu uciekała przed nadchodzącym strażnikiem, kiedy dobrze znane mrowienie pod palcami zwiastowało gromadzące się w opuszkach ciepło. Pospiesznie zacisnęła ją znów na metalowej barierce, chłodem gasząc rozpraszające uczucie.
- Jak mam sobie zaufać, kiedy stale pcha mnie do skrajności? Gdy tylko myślę, że już mi się udało osiągnąć spokój, opanować, on znów wraca, by udowodnić jak bardzo się mylę.
Czy popełniła błąd, prosząc Tatianę o spotkanie? Czy przeceniła jej możliwości zrozumienia, czy nie zrzuca na nią zbyt wiele swoją prośbą? W oczach Evandry Dolohov była zbyt pewna siebie, przekonana o własnej nieomylności i posiadaniu monopolu na słuszność oraz prawdę zdawała się nie chcieć sięgnąć po to, co miała jej do powiedzenia. Wobec tego, po co w ogóle się starać?
Chciała bezpośredniości, a z tą półwila od zawsze miała problem. Jak bardzo wplątywać ją w zawiłości szlacheckich rodzin? Jak wiele powiedzieć, nie zdradzając szczegółów, które wszak wcale nie były tak istotne?
- Masz rację, za bardzo kluczę - westchnęła w końcu, ale wcale nie dała za wygraną. Za bardzo potrzebowała odpowiedzi i najmniejszych choćby wskazówek, by zrezygnować wyjaśnienia kobiecie swojego problemu. Jak ubrać w słowa gromadzące się w jej wnętrzu emocje? Starym, niewyplenionym w dzieciństwie zwyczajem przygryzła lekko dolną wargę w zastanowieniu, ewidentnie zbierając się w sobie.
- Czasem odnoszę wrażenie, że nie jestem sobą. Że ja, to miejsce, to ciało, ci wszyscy ludzie… - mówiła coraz szybciej, odsłaniając przed Dolohov skrywaną na co dzień cząstkę siebie. Spojrzenie błękitnych oczu zaszło gęstymi chmurami ogarniającej ją złości. - Walczę z samą sobą, Tatiano. Nie z innymi, nie z rodziną, wojną, szufladkowaniem. Nie rozumiesz, ale potrzebuję nakładanych na mnie ograniczeń. Potrzebuję ram, do których mogę się dopasować, naprawdę świetnie czuję się w dążeniu do perfekcji, ale czasem posunę się za daleko...
Chwyciła za dłoń Tatiany i przytknęła ją do swojej piersi, gdzie serce biło gwałtownie, nie zważając na ograniczenia zawładniętego serpentyną ciała. - Jest tutaj, przyciska mnie do ścian i zapiera dech! Zawsze wtedy, gdy pojawia się choć cień złości, natychmiast ogarnia mnie gniew, jakie gotów jest trawić płomieniem wszystko, co stanie mu na drodze.
Choroba nauczyła ją pokory i trzymania się w ryzach, bo w połączeniu z wybuchowym temperamentem była dla samej siebie najniebezpieczniejszym z zagrożeń. Zaraz wspomnieniami wróciła choćby do ich spotkania z Thorness Manor, gdzie przed dwoma laty wiedziona impulsem doprowadziła się na kres wytrzymałości. Tatiana widziała wtedy, że powód wcale nie był na tyle poważny, by sięgać do skrajnych rozwiązań, a mimo to chrzęst tłuczonego szkła i swąd spalenizny towarzyszył Evandrze na każdym etapie życia. Ze swej destrukcyjnej natury bardzo późno zaczęła zdawać sobie sprawę, wcześniej uważając ją za zwykłą słabość. To stan Tristana zwrócił jej uwagę na potencjalne konsekwencje niszczycielskich zrywów. Widziała w jego oczach strach, gdy mówił o pradawnej istocie, jaka opętała go po zetknięciu z potężnym artefaktem, dopiero wtedy zrozumiawszy jak wielki wpływ wywierają na swoje otoczenie niepohamowaną złością. Nie mogła z nim o tym rozmawiać, zarzucić własnymi problemami i wątpliwościami. Nie teraz, kiedy sam potrzebował pomocy. Musiała być silna, zwłaszcza dla niego.
- W moim życiu nie ma na to miejsca. Nie chcę, by było... - dodała już cichszym tonem, puszczając ściskaną dłoń, jakby w popłochu uciekała przed nadchodzącym strażnikiem, kiedy dobrze znane mrowienie pod palcami zwiastowało gromadzące się w opuszkach ciepło. Pospiesznie zacisnęła ją znów na metalowej barierce, chłodem gasząc rozpraszające uczucie.
- Jak mam sobie zaufać, kiedy stale pcha mnie do skrajności? Gdy tylko myślę, że już mi się udało osiągnąć spokój, opanować, on znów wraca, by udowodnić jak bardzo się mylę.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Maska; jedna za drugą, jedna ładniejsza od drugiej, fikuśna, elegancka, egzotyczna. W zależności od miejsca, adresata, okazji – było tyle sposobności, by przebrać się za kogoś innego, wpuścić na usta uśmiech kogoś innego, ubrać czyjeś ubranie, czyjąś twarz; równocześnie zachować specyficzną tożsamość, ambiwalentne usposobienie, to, co Brytyjczyków równie sprawnie nęciło, co odpychało.
Pewność siebie była niezbędna, by w kolejnych strojach nie stracić samego siebie – instynkt przetrwania wymuszał pewne zachowania, duma była jednak zbyt charakterystyczna, zbyt ważna, zbyt rosyjska, by zepchnąć ją na bok.
Ciemne brwi zmarszczone w ciszy, przerywanej podmuchami wiatru i lichym odgłosem spalanej bibułki; wraz z konsternacją, nutą troski – tą niemal siostrzaną – odnajdywała spojrzeniem to, należące do pani Rosier, kiedy kolejne słowa, naznaczone wyraźnym zmartwieniem, tym, które na co dzień musiała ukrywać? Spychać na dalszy plan? Udawać, że nie istniało, bo zawsze było coś ważniejszego od niej?
Pozwoliła jej ująć chłodną dłoń, a ta opuszkami palców musnęła miękki materiał eleganckiego odzienia; przez brwi Dolohov znów przemknął frasunek, tym razem niemal współczujący, choć to nie tego potrzebowała Evandra.
Nie współczucia, nie poklepania po głowie i zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Takich nasłuchała się zapewne wystarczająco w życiu.
Spokoju i pewności; o siebie samą.
– Świadomość własnego ciała to jedno, własnej głowy to drugie – wypowiedziała, stanowczo, niemal hardo, choć wciąż utrzymywała łagodny wyraz twarzy. Nie zależało jej już na uznaniu młodej lady; nie zależało jej nawet na możliwościach, kontaktach i półświatkach, jakie mogła przed nią otworzyć – po takim czasie przyuczenia się życia w obcym miejscu, paradoksalnie przestała widzieć w byłej pannie Lestrange jedynie materialne korzyści. Być może faktycznie się przejmowała? Czuła paradoksalną chęć wytłumaczenia jej tego, jak naprawdę wyglądał świat?
– Powtórzę, Evandro; dlaczego to wszystko, swój niepokój, destrukcyjność, która nawiedza cię w najmniej odpowiednich momentach, traktujesz jako coś złego? – nie mogła uzyskać równowagi, wciąż i wciąż wytykając błędy samej sobie, zwalczając pokusy i gasząc zapędy – To kwestia uwięzi. Spętania tego, okiełznania, sprawienia, że twoja natura będzie słuchać ciebie, nie ty jej – słowa poprzedziły wyrzucenie niedopałku za krawędź balustrady; kiedy jej towarzyszka oplotła dłonią metalowe ogrodzenie, nader prędko ponownie odnalazła jej rękę, tym razem splatając jej palce z własnymi w pokrzepiającym geście.
– Naucz się tego słuchać. Znajdź algorytm, słaby punkt tego, co tak bardzo cię niepokoi. Uczyń z tego swoją siłę; gniew jest ludzki, jest ważny i jest potężny – ściskała jej dłoń jeszcze przez chwilę, kiedy spojrzenie krzyżowało te należące do arystokratki; uważnie, pewnie, jak gdyby chciała zakorzenić w błękitnych tęczówkach powtarzaną mantrę.
Zaraz potem przyciągnęła ją do siebie, by w zdecydowanym, choć wciąż subtelnym, troskliwym geście objąć jej ciało ramionami.
– Nie lekceważ go. Nie uciszaj, bo pożoga, którą wzniecisz, strawi wszystko – szept ocierający się o granice słyszalności wybrzmiał cicho przy uchu blondynki, przeniesiona na plecy dłoń gładziła delikatnie osłonięte materiałem łopatki – Nauczysz się tego. Jak zamknąć go w tym, co nazywasz perfekcją. Jak sprawić, by stał się użyteczny. Jesteś silniejsza niż myślisz. Mądra na tyle, by wiedzieć, że wrogów nie można lekceważyć, nawet jeśli wydobywają się z własnego wnętrza.
Odsunęła ją od siebie niespiesznie, a kącik ust delikatnie drgnął ku górze, kiedy odnalazła jej spojrzenie.
Mogła mówić jej o tym, jak wiele kobieta potrafiła, wcale nie musieć tupać nogą. Jak wiele stało przed nią otworem tylko ze względu na własne urodzenie. Jak wiele mogła zyskać, pieczętując swoją wartość z niezłomnością przekonań o sobie samej. Jak wiele gwarantowała oklumencja i czarna magia.
Ale nigdy nie wiedziałaby, jak to jest znaleźć się w jej skórze, nawet jeśli całą postawą krzyczała tak, jakby przeżyła niejedno życie, a wskazówkami mogłaby ozdobić obszerny podręcznik.
– Mogę ci pomóc. Przestać poddawać się temu, co próbuje przejąć nad tobą kontrolę.
Pewność siebie była niezbędna, by w kolejnych strojach nie stracić samego siebie – instynkt przetrwania wymuszał pewne zachowania, duma była jednak zbyt charakterystyczna, zbyt ważna, zbyt rosyjska, by zepchnąć ją na bok.
Ciemne brwi zmarszczone w ciszy, przerywanej podmuchami wiatru i lichym odgłosem spalanej bibułki; wraz z konsternacją, nutą troski – tą niemal siostrzaną – odnajdywała spojrzeniem to, należące do pani Rosier, kiedy kolejne słowa, naznaczone wyraźnym zmartwieniem, tym, które na co dzień musiała ukrywać? Spychać na dalszy plan? Udawać, że nie istniało, bo zawsze było coś ważniejszego od niej?
Pozwoliła jej ująć chłodną dłoń, a ta opuszkami palców musnęła miękki materiał eleganckiego odzienia; przez brwi Dolohov znów przemknął frasunek, tym razem niemal współczujący, choć to nie tego potrzebowała Evandra.
Nie współczucia, nie poklepania po głowie i zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Takich nasłuchała się zapewne wystarczająco w życiu.
Spokoju i pewności; o siebie samą.
– Świadomość własnego ciała to jedno, własnej głowy to drugie – wypowiedziała, stanowczo, niemal hardo, choć wciąż utrzymywała łagodny wyraz twarzy. Nie zależało jej już na uznaniu młodej lady; nie zależało jej nawet na możliwościach, kontaktach i półświatkach, jakie mogła przed nią otworzyć – po takim czasie przyuczenia się życia w obcym miejscu, paradoksalnie przestała widzieć w byłej pannie Lestrange jedynie materialne korzyści. Być może faktycznie się przejmowała? Czuła paradoksalną chęć wytłumaczenia jej tego, jak naprawdę wyglądał świat?
– Powtórzę, Evandro; dlaczego to wszystko, swój niepokój, destrukcyjność, która nawiedza cię w najmniej odpowiednich momentach, traktujesz jako coś złego? – nie mogła uzyskać równowagi, wciąż i wciąż wytykając błędy samej sobie, zwalczając pokusy i gasząc zapędy – To kwestia uwięzi. Spętania tego, okiełznania, sprawienia, że twoja natura będzie słuchać ciebie, nie ty jej – słowa poprzedziły wyrzucenie niedopałku za krawędź balustrady; kiedy jej towarzyszka oplotła dłonią metalowe ogrodzenie, nader prędko ponownie odnalazła jej rękę, tym razem splatając jej palce z własnymi w pokrzepiającym geście.
– Naucz się tego słuchać. Znajdź algorytm, słaby punkt tego, co tak bardzo cię niepokoi. Uczyń z tego swoją siłę; gniew jest ludzki, jest ważny i jest potężny – ściskała jej dłoń jeszcze przez chwilę, kiedy spojrzenie krzyżowało te należące do arystokratki; uważnie, pewnie, jak gdyby chciała zakorzenić w błękitnych tęczówkach powtarzaną mantrę.
Zaraz potem przyciągnęła ją do siebie, by w zdecydowanym, choć wciąż subtelnym, troskliwym geście objąć jej ciało ramionami.
– Nie lekceważ go. Nie uciszaj, bo pożoga, którą wzniecisz, strawi wszystko – szept ocierający się o granice słyszalności wybrzmiał cicho przy uchu blondynki, przeniesiona na plecy dłoń gładziła delikatnie osłonięte materiałem łopatki – Nauczysz się tego. Jak zamknąć go w tym, co nazywasz perfekcją. Jak sprawić, by stał się użyteczny. Jesteś silniejsza niż myślisz. Mądra na tyle, by wiedzieć, że wrogów nie można lekceważyć, nawet jeśli wydobywają się z własnego wnętrza.
Odsunęła ją od siebie niespiesznie, a kącik ust delikatnie drgnął ku górze, kiedy odnalazła jej spojrzenie.
Mogła mówić jej o tym, jak wiele kobieta potrafiła, wcale nie musieć tupać nogą. Jak wiele stało przed nią otworem tylko ze względu na własne urodzenie. Jak wiele mogła zyskać, pieczętując swoją wartość z niezłomnością przekonań o sobie samej. Jak wiele gwarantowała oklumencja i czarna magia.
Ale nigdy nie wiedziałaby, jak to jest znaleźć się w jej skórze, nawet jeśli całą postawą krzyczała tak, jakby przeżyła niejedno życie, a wskazówkami mogłaby ozdobić obszerny podręcznik.
– Mogę ci pomóc. Przestać poddawać się temu, co próbuje przejąć nad tobą kontrolę.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nieświadoma zmian w postrzeganiu przez Dolohov jej własnej osoby, Evandra nie starała się, by wypaść w jej oczach w wybrany przez siebie osób. Ostatnią z masek zdecydowała się porzucić tamtego sierpniowego dnia, kiedy drżącą dłonią kreśliła te kilka słów zaadresowanych do nowej znajomej. Pogodziła się już z myślą, że przed nią nie będzie miała tajemnic. Skąd to dziwne zaufanie, skąd ta sympatia i przeświadczenie, że będą z nią bezpieczne? Podjęta decyzja nie była wtedy przemyślana, gdyby chciała kierować się argumentami, zwróciłaby się do jednej z przyjaciółek, jakie były z nią od najmłodszych lat. Mimo to nieznana siła popychała półwilę w kierunku Rosjanki, subtelne podszepty podpowiadały, że to właśnie ona zostanie tą, która pomoże jej zrozumieć. Czy tak miało być na pewno?
”Nie lekceważ go i nie uciszaj”, polecenia Tatiany brzmiały tak prosto i mało skomplikowanie. Wystarczyło przecież odpuścić, pozwolić tej jakże dobrze znanej sile wziąć całe swoje ciało i umysł we władanie. Tyle że dobre rady miały to do siebie, że łatwo było nimi szastać we wszystkie strony, lecz wprowadzenie ich do życia wiązało się z małymi problemami. Evandra wolno nabrała powietrza w płuca, gdy przeciągające się spojrzenie panny Dolohov zdawało się wiercić dziurę w jej duszy.
Zaskoczona objęciem zastygła, nastawiając uszu, by szept płynący z ust czarownicy trafiłdo niej bez zbędnych przeszkód. Spięła się od tej nagłej bliskości, lecz tylko na moment; nie wzdrygnęła się, a poddała delikatnemu dotykowi chłodnych palców, będąc w tej jednej chwili pewną, że nie jest świadoma ani swego ciała, ani też głowy.
”Pożoga, którą wzniecisz, strawi wszystko”, tego właśnie chciała uniknąć. Ranienie innych było ostatnim, czego pragnęła. Skrzętnie skrywała wszelkie urazy, byleby żadna z nich nie wydostała się na powierzchnię, byleby złość nie wzięła góry, byleby ona się nie dowiedziała. Wszelkie przykrości były z jej strony wynikiem wypadku, utraty kontroli - a przynajmniej tak to sobie tłumaczyła. Nikt przypadkiem nie trafia do domu Salazara Slytherina, a błękitna krew nie jest gwarantem miejsca w gronie zaszczytnych nazwisk, tyle że wniosek nie chciał się Evandrze nasuwać sam.
Propozycja Tatiany i jej chęć pomocy natychmiast zbudziły ciekawość lady Rosier. Jakie miała na to sposoby, jaki plan? Tajnikami magii umysłu interesowała się od pewnego już czasu, choć dotychczas na stopie rozważań teoretycznych, nie aktywnie wprowadzając te techniki w życie. Zaczytywała się w ciekawostkach magipsychiatrycznych, lecz nigdy nie sądziła, że którakolwiek z opisywanych metod okazałaby się w jej przypadku skuteczna. Czarna magia wciąż pozostawała dla niej tajemnicą, mimo iż dla mieszkańców Château Rose była znaną praktyką. Czy sama kiedykolwiek odważy się, by po nią sięgnąć? Czy będzie gotowa na poświęcenie części swojej duszy, czy ciekawość i głód wiedzy okażą się być silniejsze? I co najważniejsze - czy czarna magia niosła odpowiedzi na którekolwiek z zadawanych przez nią pytań?
Pozbawiona objęć utkwiła w Tatianie tęskne, przejęte spojrzenie, jakie nie kryło nadziei na ziszczenie się wypowiadanych przez nią słów. Szczęśliwie Dolohov domyśliła się, że nie był to moment, w którym pokrzepiające hasła będą wystarczające, by załagodzić ból i zamieść nawarstwiające się problemy pod misternie zdobiony złotą nicią dywan.
- Czasem odnoszę wrażenie, że mogłam wziąć na siebie zbyt wiele, ale nie chcę się wycofywać. Nie teraz, gdy zaszliśmy tak daleko. - Musiała rozumieć, na pewno była związana ze sprawami Rycerzy na długo przed tym, zanim Evandra w ogóle zaczęła o nich myśleć. - Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem niezastąpiona… nikt nie jest. - Na krótki moment głos utknął jej w gardle, gdy przed oczami wyobraźni stanęły sylwetki dobrze znanych osób. Tych, którzy zarzekali się, że przy niej będą, że wesprą i pomogą - dziś oni potrzebowali pomocy. Francis już od tygodnia zajmował jedną ze szpitalnych sal na oddziale magipsychiatrycznym, co tylko dodatkowo motywowało ją do tego, by się nie poddawać.
- Powiedz mi. Pokaż, bo jak widzisz… mam z tym mały problem - westchnęła już ciszej, jakby uniesiony głos miał wszystko zniszczyć, zmącić podniosłość chwili i jednocześnie sprzeciwić się wskazówkom Tatiany.
”Nie lekceważ go i nie uciszaj”, polecenia Tatiany brzmiały tak prosto i mało skomplikowanie. Wystarczyło przecież odpuścić, pozwolić tej jakże dobrze znanej sile wziąć całe swoje ciało i umysł we władanie. Tyle że dobre rady miały to do siebie, że łatwo było nimi szastać we wszystkie strony, lecz wprowadzenie ich do życia wiązało się z małymi problemami. Evandra wolno nabrała powietrza w płuca, gdy przeciągające się spojrzenie panny Dolohov zdawało się wiercić dziurę w jej duszy.
Zaskoczona objęciem zastygła, nastawiając uszu, by szept płynący z ust czarownicy trafiłdo niej bez zbędnych przeszkód. Spięła się od tej nagłej bliskości, lecz tylko na moment; nie wzdrygnęła się, a poddała delikatnemu dotykowi chłodnych palców, będąc w tej jednej chwili pewną, że nie jest świadoma ani swego ciała, ani też głowy.
”Pożoga, którą wzniecisz, strawi wszystko”, tego właśnie chciała uniknąć. Ranienie innych było ostatnim, czego pragnęła. Skrzętnie skrywała wszelkie urazy, byleby żadna z nich nie wydostała się na powierzchnię, byleby złość nie wzięła góry, byleby ona się nie dowiedziała. Wszelkie przykrości były z jej strony wynikiem wypadku, utraty kontroli - a przynajmniej tak to sobie tłumaczyła. Nikt przypadkiem nie trafia do domu Salazara Slytherina, a błękitna krew nie jest gwarantem miejsca w gronie zaszczytnych nazwisk, tyle że wniosek nie chciał się Evandrze nasuwać sam.
Propozycja Tatiany i jej chęć pomocy natychmiast zbudziły ciekawość lady Rosier. Jakie miała na to sposoby, jaki plan? Tajnikami magii umysłu interesowała się od pewnego już czasu, choć dotychczas na stopie rozważań teoretycznych, nie aktywnie wprowadzając te techniki w życie. Zaczytywała się w ciekawostkach magipsychiatrycznych, lecz nigdy nie sądziła, że którakolwiek z opisywanych metod okazałaby się w jej przypadku skuteczna. Czarna magia wciąż pozostawała dla niej tajemnicą, mimo iż dla mieszkańców Château Rose była znaną praktyką. Czy sama kiedykolwiek odważy się, by po nią sięgnąć? Czy będzie gotowa na poświęcenie części swojej duszy, czy ciekawość i głód wiedzy okażą się być silniejsze? I co najważniejsze - czy czarna magia niosła odpowiedzi na którekolwiek z zadawanych przez nią pytań?
Pozbawiona objęć utkwiła w Tatianie tęskne, przejęte spojrzenie, jakie nie kryło nadziei na ziszczenie się wypowiadanych przez nią słów. Szczęśliwie Dolohov domyśliła się, że nie był to moment, w którym pokrzepiające hasła będą wystarczające, by załagodzić ból i zamieść nawarstwiające się problemy pod misternie zdobiony złotą nicią dywan.
- Czasem odnoszę wrażenie, że mogłam wziąć na siebie zbyt wiele, ale nie chcę się wycofywać. Nie teraz, gdy zaszliśmy tak daleko. - Musiała rozumieć, na pewno była związana ze sprawami Rycerzy na długo przed tym, zanim Evandra w ogóle zaczęła o nich myśleć. - Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem niezastąpiona… nikt nie jest. - Na krótki moment głos utknął jej w gardle, gdy przed oczami wyobraźni stanęły sylwetki dobrze znanych osób. Tych, którzy zarzekali się, że przy niej będą, że wesprą i pomogą - dziś oni potrzebowali pomocy. Francis już od tygodnia zajmował jedną ze szpitalnych sal na oddziale magipsychiatrycznym, co tylko dodatkowo motywowało ją do tego, by się nie poddawać.
- Powiedz mi. Pokaż, bo jak widzisz… mam z tym mały problem - westchnęła już ciszej, jakby uniesiony głos miał wszystko zniszczyć, zmącić podniosłość chwili i jednocześnie sprzeciwić się wskazówkom Tatiany.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zestaw przypadków, całe morze paradoksów i dziwnych zbiegów okoliczności; w całym spektrum jej relacji z byłą panną Lestrange dobrze pamiętała też własne starania, tysięczne uśmiechy i miłe słowa kierowane w stronę starszej reprezentacji rodu; fakt, że Evandra jednak z taką łatwością, podsycaną wręcz naiwnym zaufaniem, zaprosiła ją, a później ugościła w obrębie własnych bliskich, mógł wydawać się zaskakujący.
Okazje trzeba było jednak wykorzystywać, i Dolohov nie byłaby sobą, gdyby tego nie uczyniła; ale teraz wcale nie chodziło już o okazję. Materializm i obłuda w słodkich uniesieniach powiek, miękkich zgłoskach, które nigdy nie były wystarczająco angielskie, na tyle jednak zrozumiałe, by zjednać sobie rozmówcę – wszystko to zeszło gdzieś na dalszy plan.
Być może stały się sobie bliższe, być może faktycznie miała w sobie okruch uśpionej troski; być może wojenna pożoga i fakt, że działały w tej samej sprawie, mógł spajać bardziej niźli więzy krwi, taktowne maniery i strojne kreacje.
Być może rozumiała – dopiero teraz, lub już wtedy, kiedy tajfun złości pogrążył urokliwą sypialnię w chaosie – że blondynka nie jest kolejną pudrową lalką o porcelanowej buzi, zalotnym spojrzeniu i zerowej świadomości o świecie.
Być może nawet nazwałaby to jakiś dziwacznym przeznaczeniem, o ile wierzyłaby w coś takiego.
Wspólny sztandar, wspólne wartości – tak bliskie i tak dalekie były od siebie; wszystko było nieważne wobec tego, czym stawała się Anglia. Jak daleko ludzie byli w stanie się posunąć, po jak wiele sięgnąć; wiedziały, że muszą się poświęcić; siebie, innych. Dla większego dobra.
Jak wiele każda z nich potrafiła ofiarować?
– Nie teraz – powtórzyła za nią cicho, z dziwaczną miękkością kontrastującą z wagą wypowiadanych słów – Mimo tego, jak wiele dobra spotkało twoją ojczyznę w ostatnich miesiącach – mimo wyludnionych ulic, mimo spokoju, mimo szlamu wypędzonego ze stolicy, wciąż nie mogli czuć się bezpieczni – świat tutaj nigdy nie był tak niespokojny – być może podsumowywała nie tylko jej strach, co swój własny; ten spychany gdzieś na bok, zadeptywany czubkiem buta, ignorowany kolejną czarnomagiczną inkantacją, która miała zapewnić potęgę, dobrobyt i spokój.
– Martwisz się o bliskich – wypowiedziała, odwracając spojrzenie w kierunku kołysanych wiatrem koron rozpościerających się w dole drzew – Co z twoim bratem? – pytanie zawisło między nimi lekko; przedłużenie zasłyszanych słów i krążących wokół plotek. Jak wiele z tego wszystkiego odbijało się na lady Rosier? Ile było jeszcze dziwów; koszmarów, mar, strachów i demonów, nawet, a może szczególnie tych we własnej głowie, przed którymi nie mógł uchronić jej nawet Tristan?
– Pomogę ci. Z twoją głową. Z myślami. Z tym, co chce wrzeć w twoich żyłach – choć nie oferowała jej bezpośredniej nauki oklumencji, próby zrozumienia własnego umysłu – umiejętność zablokowania go przed własną destrukcją – mogła dodać jej choć odrobiny pewności siebie. Po wszystko inne była zdolna sięgnąć sama.
– To nie będą lekcje, choć nie ukrywam, że zaklęcia mogłyby ci w tym pomóc – nie była przecież ni nauczycielką, ni terapeutką; jako przyjaciółka mogła zaproponować jej alkohol, ale alkohol nie działał w tej sferze.
– Jesteś potrzebna, Evandro. Niezbędna, niezastąpiona – zaprzeczyła jej wcześniejszym słowom niepewności – Jeśli nie wierzysz, że dla siebie, pomyśl o świecie, który należy zbudować – ten, który nie będzie ich ograniczał; w którym nie będzie czuła strachu, nawet przed samą sobą.
– Dla twojego syna.
Okazje trzeba było jednak wykorzystywać, i Dolohov nie byłaby sobą, gdyby tego nie uczyniła; ale teraz wcale nie chodziło już o okazję. Materializm i obłuda w słodkich uniesieniach powiek, miękkich zgłoskach, które nigdy nie były wystarczająco angielskie, na tyle jednak zrozumiałe, by zjednać sobie rozmówcę – wszystko to zeszło gdzieś na dalszy plan.
Być może stały się sobie bliższe, być może faktycznie miała w sobie okruch uśpionej troski; być może wojenna pożoga i fakt, że działały w tej samej sprawie, mógł spajać bardziej niźli więzy krwi, taktowne maniery i strojne kreacje.
Być może rozumiała – dopiero teraz, lub już wtedy, kiedy tajfun złości pogrążył urokliwą sypialnię w chaosie – że blondynka nie jest kolejną pudrową lalką o porcelanowej buzi, zalotnym spojrzeniu i zerowej świadomości o świecie.
Być może nawet nazwałaby to jakiś dziwacznym przeznaczeniem, o ile wierzyłaby w coś takiego.
Wspólny sztandar, wspólne wartości – tak bliskie i tak dalekie były od siebie; wszystko było nieważne wobec tego, czym stawała się Anglia. Jak daleko ludzie byli w stanie się posunąć, po jak wiele sięgnąć; wiedziały, że muszą się poświęcić; siebie, innych. Dla większego dobra.
Jak wiele każda z nich potrafiła ofiarować?
– Nie teraz – powtórzyła za nią cicho, z dziwaczną miękkością kontrastującą z wagą wypowiadanych słów – Mimo tego, jak wiele dobra spotkało twoją ojczyznę w ostatnich miesiącach – mimo wyludnionych ulic, mimo spokoju, mimo szlamu wypędzonego ze stolicy, wciąż nie mogli czuć się bezpieczni – świat tutaj nigdy nie był tak niespokojny – być może podsumowywała nie tylko jej strach, co swój własny; ten spychany gdzieś na bok, zadeptywany czubkiem buta, ignorowany kolejną czarnomagiczną inkantacją, która miała zapewnić potęgę, dobrobyt i spokój.
– Martwisz się o bliskich – wypowiedziała, odwracając spojrzenie w kierunku kołysanych wiatrem koron rozpościerających się w dole drzew – Co z twoim bratem? – pytanie zawisło między nimi lekko; przedłużenie zasłyszanych słów i krążących wokół plotek. Jak wiele z tego wszystkiego odbijało się na lady Rosier? Ile było jeszcze dziwów; koszmarów, mar, strachów i demonów, nawet, a może szczególnie tych we własnej głowie, przed którymi nie mógł uchronić jej nawet Tristan?
– Pomogę ci. Z twoją głową. Z myślami. Z tym, co chce wrzeć w twoich żyłach – choć nie oferowała jej bezpośredniej nauki oklumencji, próby zrozumienia własnego umysłu – umiejętność zablokowania go przed własną destrukcją – mogła dodać jej choć odrobiny pewności siebie. Po wszystko inne była zdolna sięgnąć sama.
– To nie będą lekcje, choć nie ukrywam, że zaklęcia mogłyby ci w tym pomóc – nie była przecież ni nauczycielką, ni terapeutką; jako przyjaciółka mogła zaproponować jej alkohol, ale alkohol nie działał w tej sferze.
– Jesteś potrzebna, Evandro. Niezbędna, niezastąpiona – zaprzeczyła jej wcześniejszym słowom niepewności – Jeśli nie wierzysz, że dla siebie, pomyśl o świecie, który należy zbudować – ten, który nie będzie ich ograniczał; w którym nie będzie czuła strachu, nawet przed samą sobą.
– Dla twojego syna.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rozwiązań chciała teraz, już, od razu! Dobrze jednak wiedziała, że wciąż przemawia przez nią siła, której cierpliwość nie była mocną stroną. Nie wytłumaczywszy wcześniej na czym polega problem, postawiła Tatianę przed dość niewygodną sytuacją. Nie mogła wymagać, że dostanie rozwiązania bez odpowiedniego zastanowienia. Skinęła więc tylko głową na uspokajające słowa, nie chcąc dodatkowo naciskać.
- Francis jest obecnie… niedysponowany - powiedziała powoli, zastanawiając się jak bliską relację ta dwójka zdążyła między sobą nawiązać. Jak wiele mogła jej zdradzić, bez pakowania brata w kłopoty i niewygodne tłumaczenia? - Przebywa obecnie w Szpitalu św. Munga, ale na pewno odpowie na list - podsunęła, wierząc szczerze, że uzdrowiciele z oddziału urazów magipsychicznych nie blokują swoim pacjentom dostępu do korespondencji. - To dla niego ciężki czas, liczę jednak na to, że pobyt tam dobrze mu zrobi i prędko do nas wróci. - Bała się o Francisa, wydarzenia w podziemiach Gringotta doprowadziły go do strasznego stanu, jakiego Evandra nie życzyła nikomu. Podczas ich ostatniej rozmowy zdawał się być nieobecny, jakby kłócił się z własnymi myślami, zatajając prawdę, jakby była gorsza od kłamstwa. Czyżby naprawdę uważał, że w taki sposób uchroni ją przed ponurą rzeczywistością? Zatajanie prawdy było jedną z najczęściej stosowanych technik, półwila sama świetnie radziła sobie z kłamstwem, podsuwając fałsz najbliższym w dobrej wierze. Gdyby do niej należał wybór którą z wersji dostanie, bez dłuższego namysłu i w pełni szczerze dałaby odpowiedź.
- Czy będzie z tego praca domowa i egzamin? - zażartowała na wzmiankę o lekcjach, choć była gotowa podjąć się wszelkich kroków, jakie Tatiana uznałaby za słuszne. Jak daleko przyjdzie jej się posunąć, by osiągnąć wyczekiwaną harmonię? Ile trzeba będzie poświęcić i ile czasu minie, aż z czystym sumieniem będzie mogła stwierdzić, że plan się powiódł?
Wciągając w to Evana, trafiła w czuły punkt. Evandra starała się pozować na dobrą matkę, choć prawdę mówiąc daleko jej było do ideału. Wciąż gdzieś uparcie twierdziła, że się do tego nie nadaje i przyświeca jej wyłącznie poczucie obowiązku, a jednak znajome ukłucie w sercu przywołało ją do porządku. Westchnęła cicho i uniosła jeden z kącików ust.
- Kto jak kto, ale ty chyba oszczędzasz mi kłamstw, hm? - spytała retorycznie w odpowiedzi na jej ostatnie słowa, wierząc że jako jedna z nielicznych wciąż nie obawia się powiedzieć prawdy i nie plami faktów pędzlem z tęczową farbą. - Dziękuję, że mnie nie zlekceważyłaś. To dla mnie wiele znaczy. Chcę też byś pamiętała, że jeśli będziesz mnie potrzebować, nie wahaj się prosić o pomoc. - Szczere wyznanie ponownie przypieczętowało zawiązany przed dwoma laty pakt. Choć wiele się zmieniło i obie kroczyły własnymi ścieżkami,
Do tej pory panna Dolohov nie potrzebowała jej pomocy, a bynajmniej nie zwracała się po nią wprost. Evandra nie sądziła, by Rosjanka zyskiwała wiele na ich znajomości, mimo to wciąż odpowiadała na wezwania. Czuła, że jest jej bliska tak, jak przyjaciółka i nie zawahałaby się, gdyby ta znalazła się w potrzebie.
| zt x2
- Francis jest obecnie… niedysponowany - powiedziała powoli, zastanawiając się jak bliską relację ta dwójka zdążyła między sobą nawiązać. Jak wiele mogła jej zdradzić, bez pakowania brata w kłopoty i niewygodne tłumaczenia? - Przebywa obecnie w Szpitalu św. Munga, ale na pewno odpowie na list - podsunęła, wierząc szczerze, że uzdrowiciele z oddziału urazów magipsychicznych nie blokują swoim pacjentom dostępu do korespondencji. - To dla niego ciężki czas, liczę jednak na to, że pobyt tam dobrze mu zrobi i prędko do nas wróci. - Bała się o Francisa, wydarzenia w podziemiach Gringotta doprowadziły go do strasznego stanu, jakiego Evandra nie życzyła nikomu. Podczas ich ostatniej rozmowy zdawał się być nieobecny, jakby kłócił się z własnymi myślami, zatajając prawdę, jakby była gorsza od kłamstwa. Czyżby naprawdę uważał, że w taki sposób uchroni ją przed ponurą rzeczywistością? Zatajanie prawdy było jedną z najczęściej stosowanych technik, półwila sama świetnie radziła sobie z kłamstwem, podsuwając fałsz najbliższym w dobrej wierze. Gdyby do niej należał wybór którą z wersji dostanie, bez dłuższego namysłu i w pełni szczerze dałaby odpowiedź.
- Czy będzie z tego praca domowa i egzamin? - zażartowała na wzmiankę o lekcjach, choć była gotowa podjąć się wszelkich kroków, jakie Tatiana uznałaby za słuszne. Jak daleko przyjdzie jej się posunąć, by osiągnąć wyczekiwaną harmonię? Ile trzeba będzie poświęcić i ile czasu minie, aż z czystym sumieniem będzie mogła stwierdzić, że plan się powiódł?
Wciągając w to Evana, trafiła w czuły punkt. Evandra starała się pozować na dobrą matkę, choć prawdę mówiąc daleko jej było do ideału. Wciąż gdzieś uparcie twierdziła, że się do tego nie nadaje i przyświeca jej wyłącznie poczucie obowiązku, a jednak znajome ukłucie w sercu przywołało ją do porządku. Westchnęła cicho i uniosła jeden z kącików ust.
- Kto jak kto, ale ty chyba oszczędzasz mi kłamstw, hm? - spytała retorycznie w odpowiedzi na jej ostatnie słowa, wierząc że jako jedna z nielicznych wciąż nie obawia się powiedzieć prawdy i nie plami faktów pędzlem z tęczową farbą. - Dziękuję, że mnie nie zlekceważyłaś. To dla mnie wiele znaczy. Chcę też byś pamiętała, że jeśli będziesz mnie potrzebować, nie wahaj się prosić o pomoc. - Szczere wyznanie ponownie przypieczętowało zawiązany przed dwoma laty pakt. Choć wiele się zmieniło i obie kroczyły własnymi ścieżkami,
Do tej pory panna Dolohov nie potrzebowała jej pomocy, a bynajmniej nie zwracała się po nią wprost. Evandra nie sądziła, by Rosjanka zyskiwała wiele na ich znajomości, mimo to wciąż odpowiadała na wezwania. Czuła, że jest jej bliska tak, jak przyjaciółka i nie zawahałaby się, gdyby ta znalazła się w potrzebie.
| zt x2
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Błękitny płomień na szczycie wieży wygasł, jakby w ten prosty sposób podkreślając, że coś się skończyło. Pewna era, pewien etap, który u swego kresu wypełniała brutalność wojny, krew i kolejne poświęcenia społeczeństwa czystokrwistych czarodziejów. Ile jeszcze czekało nas zadań do wykonania, ile trudów, by zapewnić własnym dzieciom bezpieczny byt na angielskiej ziemi? Czy był to koniec, ostatnie ostrzeżenie jakichś nieznanych nam sił, które obudzili terroryści? Czy może świt nowego świata?
Coś się kończy, coś się zaczyna, jak mawiał mój pradziad. I zdecydowanie wolałem upatrywać w zgliszczach i ruinach sposobu na nowy początek niż ponurej zapowiedzi końca tego, co znane.
Na wyspie Wight pojawiłem się kwadrans przed czasem, uprzednio zapoznając się z dostarczonymi raportami. Sprawa analizy sytuacji pochłaniała mnie bez reszty, poświęcałem jej zdecydowanie coraz większą ilość czasu i równocześnie coraz trudniej było mi pogodzić wszystkie dotychczasowe role, ale była to naturalna konsekwencja zmiany priorytetów. Starym, sprawdzonym przez laty sposobem, zwróciłem się o pomoc do rodu, do mniej lub bardziej znaczących gałęzi, do tych, którzy przez większość czasu zajmowali się sobą i wypełniali wolę nestora. Ocenę trolli pod sprzedaż i kontrakt powierzyłem młodszemu Osmundowi ― od dłuższego czasu przyuczano go do roli łowcy i znawcy tematu, miał zatem pole do popisu. Nie pozostawiłem go jednak bez nadzoru; nad sporządzonymi dokumentami czuwał Galter, mój drogi kuzyn. Sprawy finansowe, wstępne wyliczenia, oddałem w ręce własnego syna, rzucając go w ten sposób na głęboką wodę. O dawna uważałem, że powinien się sprawdzić, spokornieć, a parę tygodni wytężonej, trudnej pracy będzie jak znalazł. Poprawność obliczeń miał zweryfikować Rodalt, kolejny Avery zaznajomiony z liczbami w stopniu mistrzowskim, choć nieco wycofany z natury i nie nadający się do prowadzenia negocjacji.
Stałem na skarpie nieopodal wieży i obserwowałem rozciągający się przede mną bezkres morza. Woda lśniła złotem w południowym słońcu, a delikatny szum zsyłał ukojenie, odciągał myśli od tego, co miałem za plecami. A była to ― w dużym skrócie ― ruina.
Trzask teleportacji zwabił moją uwagę, obejrzałem się przez ramię, a widok przyjaciela poprawił mi humor. Ostentacyjnie sięgnąłem do schowanego w kamizelce zegarka na łańcuszku, gładki ruchem uchyliłem wieczko, spojrzałem na cienkie wskazówki.
― Minuta przed czasem ― stwierdziłem lekkim tonem podszytym okruchem przyjacielskiej złośliwości. Zamykany zegarek kliknął cicho, materiał kieszonki zaszeleścił, gdy wsunąłem urządzenie na miejsce.. ― Lord Armel niestety spóźni się chwilę lub dwie ― poinformowałem Corneliusa sucho, wracając spojrzeniem do bezkresu morza. Nie lubiłem spóźnień, nawet uzasadnionych i okraszonych przeprosinami. ― czy Ministerstwo dysponuje jakimiś nieoficjalnymi raportami? Jakieś nowe wydarzenia, skutki tych przeszłych? Jestem zapoznany z sytuacją na bieżąco, oczywistości możesz pominąć ― dodałem. Skoro Armel dał nam tę chwilę, postanowiłem ją wykorzystać najlepiej jak mogłem. Lestrange miał mi także zarysować sytuację z perspektywy włodarzy tych ziem, odmienne spojrzenie mogło mieć tutaj kluczowe znaczenie. W końcu znali ten teren najlepiej i sami doskonale wiedzieli, jak pomóc w uzdrowieniu niegdyś pięknej wyspy.
Harlan Avery
Zawód : analityk finansowy, doradca nestora
Wiek : 44
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I know there will come a day
When red runs the river
OPCM : 7 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 21 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Słyszałem, że na szczyt wieży można dostać się za pomocą Fiuu, ale miałem nadzieję, że nie będziemy musieli sprawdzać stabilności kominka po Nocy Tysiąca Gwiazd. Dość, że spłonął dom mojego znajomego z Ministerstwa, a poczciwiec oszalał (zawsze miał dość słabą psychikę, ale zawsze uważałem to o czarodziejach wychowanych w mniej surowej dyscyplinie niż ta panująca w moim domu i wśród konserwatywnych wasali Averych), nie chciałem widzieć (jako duch, rzecz jasna) nagłówków gazet o polityku i lordzie ginących w magicznej anomalii. Nie uśmiechało mi się też wspinać na sam szczyt po mugolsku, ale lorda Lestrange kojarzyłem jedynie z nazwiska (...to nie sztuka, a zatem z nazwiska i imienia, ha) i nie potrafiłem sobie przypomnieć, czy był wiekowy albo otyły. Szkoda.
Teleportowałem się w wyznaczone wytyczne, na skarpę niedaleko wieży, wiedząc, że Harlan zapewne był dziesięć minut przed czasem. Uśmiechnąłem się krzywo.
-Nie wierzyłeś, że zdążę oddelegować mojego stażystę do oceniania jakiegoś stażysty od tłumaczeń? - właściwie, może temu bystrzakowi powinienem dać awans, ale miał dopiero dwadzieścia lat i jakoś mi się nie śpieszyło. Z drugiej strony, brakowało nam zdolnych i lojalnych ludzi. Zwłaszcza po tym, jak kilkoro z nich przestało przychodzić do pracy. Wierzyłem, że może pomagają swoim rodzinom albo sprzątają zrujnowane domy i po powrocie wręczę im naganę dyscyplinarną oraz listę pilnych spraw do zrobienia. W głębi duszy podejrzewałem jednak, że już nigdy nie dadzą znaku życia. -Ach, ciekawe czy lord Armel musiał przełożyć spotkanie czy dwa. - sparafrazowałem z przekąsem. Doba była za krótka, bym pofatygował się na spotkanie nazajutrz dla kogokolwiek innego niż Harlan lub Śmierciożercy, lord Lestrange korzystał z mojej lojalności i uczynności względem Avery'ego. Odrywanie Edmunda od obowiązków też mi się nie podobało, bo śledził dzielnie rodzinę jednego z astronomów, próbował usłyszeć plotki z Weymouth, a na dodatek we wrześniu będzie musiał znaleźć czas na wizytę w cyrku.
-Wedle plotek z Wiltshire - może lord Hampshire też będzie coś widział, obydwa hrabstwa graniczyły z Półwyspem -sytuacja w Dorset wymyka się władzom spod kontroli. Na nic ludowi igrzyska, gdy brakuje chleba. - uśmiechnąłem się złośliwie, ale moje oczy pozostały niespokojne. Niepokoje w Dorset były związane z tsunami, a hrabstwo Prewettów i pewnie tak zniosło powódź łagodniej od nieszczęsnej wyspy Wight. Jak prędko Lestrange'owie są w stanie zapewnić pomoc z lądu? -Londyn wygląda jeszcze gorzej od Shrewsbury. - dodałem cicho, bardzo cicho. Gdy działałem na wojnie na rzecz Shropshire, to oczyszczona stolica wydawała się niedościgłym ideałem i podsunęła mi pomysł na przywrócenie czarodziejskiego dnia targowego w Shrewsbury. Po trzęsieniu ziemi... było źle. Westchnąłem ciężko, wiedząc, że pomimo całego mojego doświadczenia, złagodzenie nastrojów w Anglii będzie wyzwaniem dla propagandy. Słowa mogłem tkać zawsze, ale Harlan nigdy nie wierzył w nalewanie z pustego. Co przedstawi Śmierciożercom, raport o wyspie zalanej wodą? Niepokoiłem się.
Teleportowałem się w wyznaczone wytyczne, na skarpę niedaleko wieży, wiedząc, że Harlan zapewne był dziesięć minut przed czasem. Uśmiechnąłem się krzywo.
-Nie wierzyłeś, że zdążę oddelegować mojego stażystę do oceniania jakiegoś stażysty od tłumaczeń? - właściwie, może temu bystrzakowi powinienem dać awans, ale miał dopiero dwadzieścia lat i jakoś mi się nie śpieszyło. Z drugiej strony, brakowało nam zdolnych i lojalnych ludzi. Zwłaszcza po tym, jak kilkoro z nich przestało przychodzić do pracy. Wierzyłem, że może pomagają swoim rodzinom albo sprzątają zrujnowane domy i po powrocie wręczę im naganę dyscyplinarną oraz listę pilnych spraw do zrobienia. W głębi duszy podejrzewałem jednak, że już nigdy nie dadzą znaku życia. -Ach, ciekawe czy lord Armel musiał przełożyć spotkanie czy dwa. - sparafrazowałem z przekąsem. Doba była za krótka, bym pofatygował się na spotkanie nazajutrz dla kogokolwiek innego niż Harlan lub Śmierciożercy, lord Lestrange korzystał z mojej lojalności i uczynności względem Avery'ego. Odrywanie Edmunda od obowiązków też mi się nie podobało, bo śledził dzielnie rodzinę jednego z astronomów, próbował usłyszeć plotki z Weymouth, a na dodatek we wrześniu będzie musiał znaleźć czas na wizytę w cyrku.
-Wedle plotek z Wiltshire - może lord Hampshire też będzie coś widział, obydwa hrabstwa graniczyły z Półwyspem -sytuacja w Dorset wymyka się władzom spod kontroli. Na nic ludowi igrzyska, gdy brakuje chleba. - uśmiechnąłem się złośliwie, ale moje oczy pozostały niespokojne. Niepokoje w Dorset były związane z tsunami, a hrabstwo Prewettów i pewnie tak zniosło powódź łagodniej od nieszczęsnej wyspy Wight. Jak prędko Lestrange'owie są w stanie zapewnić pomoc z lądu? -Londyn wygląda jeszcze gorzej od Shrewsbury. - dodałem cicho, bardzo cicho. Gdy działałem na wojnie na rzecz Shropshire, to oczyszczona stolica wydawała się niedościgłym ideałem i podsunęła mi pomysł na przywrócenie czarodziejskiego dnia targowego w Shrewsbury. Po trzęsieniu ziemi... było źle. Westchnąłem ciężko, wiedząc, że pomimo całego mojego doświadczenia, złagodzenie nastrojów w Anglii będzie wyzwaniem dla propagandy. Słowa mogłem tkać zawsze, ale Harlan nigdy nie wierzył w nalewanie z pustego. Co przedstawi Śmierciożercom, raport o wyspie zalanej wodą? Niepokoiłem się.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na jawną zaczepkę odpowiedziałem uniesieniem kącika ust w nikłym uśmiechu; czasem kusiło mnie, by postawić przed Corneliusem termin, którego nie ma prawa dotrzymać i obserwować co takiego zrobi. Który sznurek pociągnie, o która przysługę się upomni. W dzisiejszych czasach zawód sprawiony seniorowi nie był karany tak dotkliwie i widowiskowo, jak w zeszłych wiekach, ale nadal niedotrzymanie terminu stanowiłoby pewną plamę na honorze wasala. Byłem człowiekiem otwartym, lubiłem eksperymenty, ale jednocześnie respektowałem pewną niepisaną umowę, którą ― jeśli nie myliła mnie pamięć ― zawarliśmy jeszcze jako młodzi chłopcy.
Nigdy nie wymagałem od niego niemożliwego.
― Oby tylko nie wystawiał naszej cierpliwości na próbę ― mruknąłem, oglądając się na wieżę, a po chwili spoglądając w głąb lądu. Zgliszcza. Zalane, pełne błota, zdechłych ryb, porozrzucanych ciał i fragmentów porwanych przez falę domów. Wyspa Wight ― w obecnym stanie ― wyglądała tak, jakby już nigdy nie miała odzyskać dawnej świetności, a katastrofa okazała się na tyle potężna, by odebrać ducha tej ziemi. Raporty o nieustannie rosnącej liczbie zgonów nie napawały mnie optymizmem, każdy czystokrwisty czarodziej zamieszkujący tereny będące pod kontrolą rodów sprzyjającym Rycerzom był na wagę złota, a każda kobieta zdolna powić dziecko była warta nawet dwa razy tyle. Noc Tysiąca Gwiazd uszczupliła naszą społeczność tak, jak niegdyś czynili to brudni mugolscy donosiciele i stosy. Skrzywiłem się mimowolnie na tę myśl.
Wysłuchałem plotki z uwagą, skinąłem głową, przyjmując ją do wiadomości. Im więcej kłopotów na szlamolubnych ziemiach, tym lepiej. Niech się tam pozagryzają, przynajmniej tyle będzie z nich pożytku.
― Nadal można doszukać się osób, które pomagają Zakonowi; czy to poprzez kontrpropagandę, czy przez przesyłkę towarów. Noc Tysiąca Gwiazd nie oszczędziła nikogo, a zniszczenia odkrywają potajemne szlaki dotąd skryte zasłoną lasu lub pod ziemią. Żniwa się skończyły ― mruknąłem ― a to, czego nie zdołano zebrać, zdziesiątkowały meteoryty. Szlamolubi będą przeżywać teraz ciężki okres. Może część z nich nawet dowie się, jak smakuje ludzkie mięso ― dodałem beznamiętnie, odwołując się do najgorszego możliwego rozwiązania, gdy po ziemi toczy się klęska głodu. Wizja w której terroryści i mugole zjadają się wzajemnie była pocieszająca, od razu poprawiła mi humor.
― Sytuacja w której się znaleźliśmy jest unikalna i wymagająca. Będzie sprawdzianem dla czarodziejskiej społeczności; brutalną ocenę wystawi nam nieubłagana proza życia. To, na co pracowaliśmy tyle czasu, dziś jest tylko pogorzeliskiem. Jedynie Berkshire Black’ów wyłamuje się z tej narracji, ale cóż ― dodałem kąśliwie ― wygląda na to, że gwiazdy nie uderzają w niektórych bumelantów.
Spojrzałem na Corneliusa, a z jego oczu wyczytałem niepokój; nie podobał mi się.
― Skoordynowane działania i pogłębiona analiza są kluczem do sukcesu ― skonstatowałem beznamiętnie ― znając potrzeby hrabstw będzie można skupić się na najpilniejszych bolączkach ludności. Propaganda zadba o to, by ich umysły były otwarte na słowa lordów i Śmierciożerców, a cała reszta… ― westchnąłem ― całą resztą zajmiemy się tak, jak każdym innym kryzysem.
Ten był co prawda nieprawdopodobnych rozmiarów i chyba pierwszy w historii, ale nie miałem zamiaru kłaść po sobie uszu i przejmować się na zapas. Wierzyłem, że sytuacja jest do wyprostowania. Odbudujemy ten kraj, zamierzałem zadbać o to osobiście, choćby miało się to ciągnąć aż do końca mego żywota.
― Lord Armel. ― Zauważyłem czarodzieja kątem oka i natychmiast uśmiechnąłem się uprzejmie, nie chcąc dobić go ponurym nastawieniem.
Czarodziej ― smukły i wysoki, z włosami przyprószonymi siwizną, ubrany elegancko i schludnie ― przywitał się ze mną oszczędnie, a zaraz potem powitał także towarzyszącego mi Corneliusa.
― Wiesz zapewne, co mnie tu przygnało ― zagaiłem, powracając spojrzeniem do zrujnowanego terenu. Armel westchnął ciężko.
― Domyślam się, ale nie wiem… nie wiem, czy znajdziesz tu skrawek terenu, który nie ucierpiał i który nie wymaga napraw.
― Jak wygląda sytuacja na lądzie? Słyszałem, że o wiele lepiej?
Armel potaknął.
― Tak. Jedyną naszą bolączką na lądzie są skutki przejścia tej przeklętej fali. I… ― zawahał się, skrzywił z wyraźną niechęcią ― polityka promugolska ― dodał cicho.
Uniosłem brwi, w krótkim wyrazie zaskoczenia. W sumie, Hampshire graniczyło z ziemiami szlamolubów, nic dziwnego, że siali swoją brudną propagandę dalej.
― Czy wszystkie magiczne stocznie uległy zniszczeniu? ― dopytałem.
― Znakomita większość, ale nestor już kontaktował się z konstruktorami i twierdzą, że nie wszystko stracone, a niektóre budynki będzie się dało przywrócić do choćby częściowej pracy. Statki będą budowane wolniej, ale… cóż, będą.
― Spichlerze? Woda? Macie problem z ciałami?
― Dostęp do wody jest, alchemicy czuwają nad jej jakością i biorą poprawkę na ten gwiezdny pył. Transportujemy ją w beczkach tutaj, na wyspę, za pomocą hipokampusów. Niezwykle mozolny proces.
― Nie macie abraksanów?
Armel pokręcił głową.
― Już nie.
Nigdy nie wymagałem od niego niemożliwego.
― Oby tylko nie wystawiał naszej cierpliwości na próbę ― mruknąłem, oglądając się na wieżę, a po chwili spoglądając w głąb lądu. Zgliszcza. Zalane, pełne błota, zdechłych ryb, porozrzucanych ciał i fragmentów porwanych przez falę domów. Wyspa Wight ― w obecnym stanie ― wyglądała tak, jakby już nigdy nie miała odzyskać dawnej świetności, a katastrofa okazała się na tyle potężna, by odebrać ducha tej ziemi. Raporty o nieustannie rosnącej liczbie zgonów nie napawały mnie optymizmem, każdy czystokrwisty czarodziej zamieszkujący tereny będące pod kontrolą rodów sprzyjającym Rycerzom był na wagę złota, a każda kobieta zdolna powić dziecko była warta nawet dwa razy tyle. Noc Tysiąca Gwiazd uszczupliła naszą społeczność tak, jak niegdyś czynili to brudni mugolscy donosiciele i stosy. Skrzywiłem się mimowolnie na tę myśl.
Wysłuchałem plotki z uwagą, skinąłem głową, przyjmując ją do wiadomości. Im więcej kłopotów na szlamolubnych ziemiach, tym lepiej. Niech się tam pozagryzają, przynajmniej tyle będzie z nich pożytku.
― Nadal można doszukać się osób, które pomagają Zakonowi; czy to poprzez kontrpropagandę, czy przez przesyłkę towarów. Noc Tysiąca Gwiazd nie oszczędziła nikogo, a zniszczenia odkrywają potajemne szlaki dotąd skryte zasłoną lasu lub pod ziemią. Żniwa się skończyły ― mruknąłem ― a to, czego nie zdołano zebrać, zdziesiątkowały meteoryty. Szlamolubi będą przeżywać teraz ciężki okres. Może część z nich nawet dowie się, jak smakuje ludzkie mięso ― dodałem beznamiętnie, odwołując się do najgorszego możliwego rozwiązania, gdy po ziemi toczy się klęska głodu. Wizja w której terroryści i mugole zjadają się wzajemnie była pocieszająca, od razu poprawiła mi humor.
― Sytuacja w której się znaleźliśmy jest unikalna i wymagająca. Będzie sprawdzianem dla czarodziejskiej społeczności; brutalną ocenę wystawi nam nieubłagana proza życia. To, na co pracowaliśmy tyle czasu, dziś jest tylko pogorzeliskiem. Jedynie Berkshire Black’ów wyłamuje się z tej narracji, ale cóż ― dodałem kąśliwie ― wygląda na to, że gwiazdy nie uderzają w niektórych bumelantów.
Spojrzałem na Corneliusa, a z jego oczu wyczytałem niepokój; nie podobał mi się.
― Skoordynowane działania i pogłębiona analiza są kluczem do sukcesu ― skonstatowałem beznamiętnie ― znając potrzeby hrabstw będzie można skupić się na najpilniejszych bolączkach ludności. Propaganda zadba o to, by ich umysły były otwarte na słowa lordów i Śmierciożerców, a cała reszta… ― westchnąłem ― całą resztą zajmiemy się tak, jak każdym innym kryzysem.
Ten był co prawda nieprawdopodobnych rozmiarów i chyba pierwszy w historii, ale nie miałem zamiaru kłaść po sobie uszu i przejmować się na zapas. Wierzyłem, że sytuacja jest do wyprostowania. Odbudujemy ten kraj, zamierzałem zadbać o to osobiście, choćby miało się to ciągnąć aż do końca mego żywota.
― Lord Armel. ― Zauważyłem czarodzieja kątem oka i natychmiast uśmiechnąłem się uprzejmie, nie chcąc dobić go ponurym nastawieniem.
Czarodziej ― smukły i wysoki, z włosami przyprószonymi siwizną, ubrany elegancko i schludnie ― przywitał się ze mną oszczędnie, a zaraz potem powitał także towarzyszącego mi Corneliusa.
― Wiesz zapewne, co mnie tu przygnało ― zagaiłem, powracając spojrzeniem do zrujnowanego terenu. Armel westchnął ciężko.
― Domyślam się, ale nie wiem… nie wiem, czy znajdziesz tu skrawek terenu, który nie ucierpiał i który nie wymaga napraw.
― Jak wygląda sytuacja na lądzie? Słyszałem, że o wiele lepiej?
Armel potaknął.
― Tak. Jedyną naszą bolączką na lądzie są skutki przejścia tej przeklętej fali. I… ― zawahał się, skrzywił z wyraźną niechęcią ― polityka promugolska ― dodał cicho.
Uniosłem brwi, w krótkim wyrazie zaskoczenia. W sumie, Hampshire graniczyło z ziemiami szlamolubów, nic dziwnego, że siali swoją brudną propagandę dalej.
― Czy wszystkie magiczne stocznie uległy zniszczeniu? ― dopytałem.
― Znakomita większość, ale nestor już kontaktował się z konstruktorami i twierdzą, że nie wszystko stracone, a niektóre budynki będzie się dało przywrócić do choćby częściowej pracy. Statki będą budowane wolniej, ale… cóż, będą.
― Spichlerze? Woda? Macie problem z ciałami?
― Dostęp do wody jest, alchemicy czuwają nad jej jakością i biorą poprawkę na ten gwiezdny pył. Transportujemy ją w beczkach tutaj, na wyspę, za pomocą hipokampusów. Niezwykle mozolny proces.
― Nie macie abraksanów?
Armel pokręcił głową.
― Już nie.
close your eyes, pay the price for your paradise
Harlan Avery
Zawód : analityk finansowy, doradca nestora
Wiek : 44
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I know there will come a day
When red runs the river
OPCM : 7 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 21 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnąłem się nieco cieplej, wspominając zaufanie wypracowane przed laty. Bałem się tego chłopca o pociągłej twarzy, wyglądającego jak posępni rycerze z baśni czytanych przez panią matkę. Bałem się tego, o co prosił mnie dziadek i tego, jak kosztem Sallowa mógłby się zabawić znudzony chłopiec. Panowie Avery żyli w zgodzie, a nawet swego rodzaju przyjaźni, ze swoimi wasalami, ale byłem młodszym synem i nikt z rodziny nie upominałby się o siniaka lub złamaną dumę małego chłopca. Tyle, że Harlan nigdy nie wymagał ode mnie niemożliwego i nie dał mi powodów do nadmiernego strachu. A myśląc o szeregu ludzi, którzy mnie zawiedli—Layla, Deirdre, Marcelius, Solas—uznałem, że zaufanie jest bezcenne.
-Myślisz, że jeszcze nie wiedzą jak smakuje ludzkie mięso? - roześmiałem się i zmrużyłem lekko oczy, zastanawiając się, jak bardzo tak naprawdę zszokowałoby to mojego pragmatycznego przyjaciela i jak daleko sięgały wyobrażenia Harlana o życiu nie tyle rebeliantów (część figur z listów gończych, choćby nestora Prewetta, znał wszak z Sabatów) co mugoli. Czy byli dla niego tylko cyframi, czy o zgonach mugoli podczas Nocy Tysiąca Gwiazd nawet nie myślał? Już drugi raz przeżyliśmy mały koniec świata, Bezksiężycowa Noc była nim dla niemagicznych, trzynasty sierpnia dla wszystkich. Nie powiedziałem w propagandzie nic o kanibalizmie, wtedy wydało mi się to drastyczne—może teraz się przyda; ale nie powiedziałem też, że mugole przetrwali już własny koniec świata. Objawienie się magii musiało być dla nich równie szokujące, jak dla nas gwiazdy spadające z nieba. Co, jeśli szybciej niż my oswoją się z widmem katastrofy, otrząsną, przystosują do kolejnych trudności? Zdławiłem te wątpliwości, samo widzenie w niemagicznych ludzi, zwłaszcza zdolnych do adaptacji i sabotażu, wydawało mi się przy Harlanie powodem do nieokreślonego wstydu—mimo, że pragmatyzm nakazywał mi zrozumienie wroga i że z młodszymi lordami swobodniej dzieliłem się akurat tymi przemyśleniami.
Szyderstwa nieco poprawiły mi humor, wygląda na to, że Harlanowi też.
-Nott sugerował, żebym podciągnął ocalałe miejsca pod protekcję Lugh, ale nie wiem jak uzasadnić łaskę Berkshire. - zażartowałem, a potem momentalnie spoważniałem. Lord Lestrange, pomimo spóźnienia, był ważnym rozmówcą; a wiara Harlana w zażegnanie kryzysu w teorii poprawiła mi humor. W praktyce nadal czułem niepokój, uczućna przykład do mugolek się nie wybiera. Początkowo słuchałem wymiany zdań dwóch lordów, decydując się wtrącić, gdy zaniepokoiły mnie wieści z Hampshire. Nie dość, że ludzie niejako stracili symbol Lestrangów—Wyspę Wight, obecnie zrujnowaną—to do hrabstwa przeciekały promugolskie wpływy? Nie pamiętałem, by Zakon Feniksa działał tam szczególnie aktywnie, ale nie pamiętałem też, by lordowie Hampshire dołożyli szczególnych starań, by wyplenić promugolskie wpływy szerzące się tam jeszcze przed wojną. Zwłaszcza po tym, jak jeden z ich dziedziców został upokarzająco wymazany z kart historii.
-Jeśli nie ma środków na lepsze zabezpieczenie granic - domyślałem się, że przed Nocą Tysiąca Gwiazd były zabezpieczone, ale że meteoryty mogły to wszystko zdestabilizować, ułatwiając ruch uchodźców, również promugolskich. -to urządźcie pokazową egzekucję. Jest tańsza - ha, to potrafiłem oszacować nawet bez analizy Harlana! -niż zabezpieczenie większego terenu, a odpowiednio oprawiona odstraszy zdrajców nawet skuteczniej. - uśmiechnąłem się blado, lubiłem egzekucje. O ile nie wiązały się z ogniem.
-Nadal utrzymały się niektóre niezależne hodowle abraskanów, część z nich współpracuje z wydziałem transportu w Ministerstwie. W obliczu tak wielkiej katastrofy, mogłoby pomóc, choć to nie ja pociągam tam za sznurki... i potrzeby są wielkie, w całym kraju. - westchnąłem wymownie, zerkając na Arnela. Może i Wyspa Wight znajdowała się w strasznym stanie, ale w polityce zawsze było coś do zaoferowania. Zamilkłem, czekając na jego propozycję—obietnica od Hampshire dla Malfoya (na pewno doceniłby pomoc mieszkańców Hampshire na jego własnych ziemiach) lub Ministerstwa pomogłaby w walce o abraskany.
-Myślisz, że jeszcze nie wiedzą jak smakuje ludzkie mięso? - roześmiałem się i zmrużyłem lekko oczy, zastanawiając się, jak bardzo tak naprawdę zszokowałoby to mojego pragmatycznego przyjaciela i jak daleko sięgały wyobrażenia Harlana o życiu nie tyle rebeliantów (część figur z listów gończych, choćby nestora Prewetta, znał wszak z Sabatów) co mugoli. Czy byli dla niego tylko cyframi, czy o zgonach mugoli podczas Nocy Tysiąca Gwiazd nawet nie myślał? Już drugi raz przeżyliśmy mały koniec świata, Bezksiężycowa Noc była nim dla niemagicznych, trzynasty sierpnia dla wszystkich. Nie powiedziałem w propagandzie nic o kanibalizmie, wtedy wydało mi się to drastyczne—może teraz się przyda; ale nie powiedziałem też, że mugole przetrwali już własny koniec świata. Objawienie się magii musiało być dla nich równie szokujące, jak dla nas gwiazdy spadające z nieba. Co, jeśli szybciej niż my oswoją się z widmem katastrofy, otrząsną, przystosują do kolejnych trudności? Zdławiłem te wątpliwości, samo widzenie w niemagicznych ludzi, zwłaszcza zdolnych do adaptacji i sabotażu, wydawało mi się przy Harlanie powodem do nieokreślonego wstydu—mimo, że pragmatyzm nakazywał mi zrozumienie wroga i że z młodszymi lordami swobodniej dzieliłem się akurat tymi przemyśleniami.
Szyderstwa nieco poprawiły mi humor, wygląda na to, że Harlanowi też.
-Nott sugerował, żebym podciągnął ocalałe miejsca pod protekcję Lugh, ale nie wiem jak uzasadnić łaskę Berkshire. - zażartowałem, a potem momentalnie spoważniałem. Lord Lestrange, pomimo spóźnienia, był ważnym rozmówcą; a wiara Harlana w zażegnanie kryzysu w teorii poprawiła mi humor. W praktyce nadal czułem niepokój, uczuć
-Jeśli nie ma środków na lepsze zabezpieczenie granic - domyślałem się, że przed Nocą Tysiąca Gwiazd były zabezpieczone, ale że meteoryty mogły to wszystko zdestabilizować, ułatwiając ruch uchodźców, również promugolskich. -to urządźcie pokazową egzekucję. Jest tańsza - ha, to potrafiłem oszacować nawet bez analizy Harlana! -niż zabezpieczenie większego terenu, a odpowiednio oprawiona odstraszy zdrajców nawet skuteczniej. - uśmiechnąłem się blado, lubiłem egzekucje. O ile nie wiązały się z ogniem.
-Nadal utrzymały się niektóre niezależne hodowle abraskanów, część z nich współpracuje z wydziałem transportu w Ministerstwie. W obliczu tak wielkiej katastrofy, mogłoby pomóc, choć to nie ja pociągam tam za sznurki... i potrzeby są wielkie, w całym kraju. - westchnąłem wymownie, zerkając na Arnela. Może i Wyspa Wight znajdowała się w strasznym stanie, ale w polityce zawsze było coś do zaoferowania. Zamilkłem, czekając na jego propozycję—obietnica od Hampshire dla Malfoya (na pewno doceniłby pomoc mieszkańców Hampshire na jego własnych ziemiach) lub Ministerstwa pomogłaby w walce o abraskany.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kącik ust drgnął mi do uśmiechu; nieładnego, takiego na który nie pozwoliłbym sobie w towarzystwie damy. Powoli, jakby od niechcenia, uniosłem dłonie, by poprawić mankiet koszuli wyłaniający się nieznacznie spod rękawa marynarki.
– Myślę, że zablokowane szlaki handlowe skutecznie pchają ich w objęcia kanibalizmu. Podejrzewam, że część może sięgnęła już do świeżych mogił, ale na szerszą skalę zjawiska spodziewałbym się dopiero teraz. Podobno głodny człowiek zdolny jest do wszystkiego – dodałem obojętnym tonem. Nigdy nie przyszło mi cierpieć podobnych niedogodności, ale w lochach Ludlow można było znaleźć wiele wdzięcznych obiektów do różnych eksperymentów. Momentami działania w otoczeniu wilgotnych, zimnych murów wydawały mi się głęboko niemoralne, ale myśl ta szybko ginęła pod ekscytacją użytkowania czarnomagicznych zaklęć. Na ludziach ćwiczyło się o wiele lepiej niż na trollach.
– Sądzę, że sam Lugh nawet tego nie wie – parsknąłem chłodno; Berkshire było mi solą w oku, Blackowie od dłuższego czasu nie kiwnęli nawet palcem w tej wojnie, a mimo to część ich ziem obeszła się bez większych zniszczeń, bez znanych mi problemów i katastrof. Nie rozumiałem tego zjawiska. – Nieznane są wyroki starożytnych bóstw – orzekłem w końcu, chcąc mimo wszystko podsunąć przyjacielowi coś przydatnego – pomimo znikomej działalności rodu w ostatnich czasach, powinniśmy trzymać jednolity front. Dogryzanie i zwątpienie zostawiłbym w rękach dziennikarzy i pismaków. Jestem więcej niż pewien, że zrobią z Berkshire odpowiedni użytek. – Spojrzałem na Corneliusa znacząco; oboje zapewne zdawaliśmy sobie sprawę z potęgi prasy i tego jak doskonale potrafią kogoś upodlić. Biuro Informacji Ministerstwa podciągając pod łaskę Lugh także ziemie Blacków miałoby czyste ręce.
Gdy pojawił się Arnel, szybko przeszliśmy do konkretów. Lestrange z uwagą wysłuchał propozycji Corneliusa, po minie lorda wywnioskowałem, że to rozwiązanie nie przyszło mu do głowy. Skierował ku mnie spojrzenie, a ja uniosłem jedynie brwi i przymknąłem oczy, pozorując najbardziej niewinnego Avery’ego w historii.
– Znasz moje zdanie w tej kwestii, Arnelu. Na podobnej akcji zyskujesz podwójnie: oszczędzasz galeony i dajesz znak szlamolubom.
– Nie wpadłem na to do tej pory – mruknął Lestrange i potarł brodę w zamyśleniu. – Jeśli poślemy paru szmalcowników na granicę, to na pewno wrócą ze stosownie udanym łupem.
– Służę pomocą – dodałem niezobowiązująco – Shropshire od dawna nie miało problemu szlamolubstwa, ale być może zdołam dołożyć swoje trzy knuty do tego znakomitego przedsięwzięcia.
Lochy Ludlow wciąż posiadały w celach lokatorów; podziemia ponurej warowni nie ucierpiały w wyniku kataklizmu.
Arnel szybko wyłapał co Cornelius miał na myśli. Starszy lord uśmiechnął się kątem warg; lisio, chytrze. Znał tę grę nie od wczoraj i doskonale wiedział, że nic nie przychodzi w niej za darmo.
– Decyzja oczywiście pozostaje w gestii nestora, ale w głębinach wciąż mieszkają zaprzyjaźnione z rodem trytony. Wodorosty z ich kolonii mają pewne unikatowe właściwości, które – jak odkryli nasi alchemicy – wykazują łagodzące działanie wobec tego cholernego pyłu. Słyszałem, że w Londynie ludność miewa z tym problem. – Uśmiechnął się niemalże czarująco, nawiązując do szeroko omawianych kąpieli w proszku z gwiazd.
Przez chwilę spoglądałem w kierunku zniszczonej wieży, rozważałem różne kwestie.
– Jak poradziliście sobie z załataniem tamy? – spytałem, kierując spojrzenie znów na Arnela.
– Tymczasowo trzymają ją czary, ale magiczni konstruktorzy nie dają temu przedsięwzięciu wiele szans.
– Ile czasu zanim puszczą ponownie?
– Dzień, może dwa.
– Tyle wystarczy – oznajmiłem mrukliwie, Arnel uniósł brwi w geście niezrozumienia – przyślę tu parę trolli z Ironbridge. Jednostki głupsze niż te przeznaczone do ochrony czarodziejów, ale odpowiednio wytrzymałe i mocne, by wejść w rzekę i odbudować podstawę tamy.
– Myślę, że zablokowane szlaki handlowe skutecznie pchają ich w objęcia kanibalizmu. Podejrzewam, że część może sięgnęła już do świeżych mogił, ale na szerszą skalę zjawiska spodziewałbym się dopiero teraz. Podobno głodny człowiek zdolny jest do wszystkiego – dodałem obojętnym tonem. Nigdy nie przyszło mi cierpieć podobnych niedogodności, ale w lochach Ludlow można było znaleźć wiele wdzięcznych obiektów do różnych eksperymentów. Momentami działania w otoczeniu wilgotnych, zimnych murów wydawały mi się głęboko niemoralne, ale myśl ta szybko ginęła pod ekscytacją użytkowania czarnomagicznych zaklęć. Na ludziach ćwiczyło się o wiele lepiej niż na trollach.
– Sądzę, że sam Lugh nawet tego nie wie – parsknąłem chłodno; Berkshire było mi solą w oku, Blackowie od dłuższego czasu nie kiwnęli nawet palcem w tej wojnie, a mimo to część ich ziem obeszła się bez większych zniszczeń, bez znanych mi problemów i katastrof. Nie rozumiałem tego zjawiska. – Nieznane są wyroki starożytnych bóstw – orzekłem w końcu, chcąc mimo wszystko podsunąć przyjacielowi coś przydatnego – pomimo znikomej działalności rodu w ostatnich czasach, powinniśmy trzymać jednolity front. Dogryzanie i zwątpienie zostawiłbym w rękach dziennikarzy i pismaków. Jestem więcej niż pewien, że zrobią z Berkshire odpowiedni użytek. – Spojrzałem na Corneliusa znacząco; oboje zapewne zdawaliśmy sobie sprawę z potęgi prasy i tego jak doskonale potrafią kogoś upodlić. Biuro Informacji Ministerstwa podciągając pod łaskę Lugh także ziemie Blacków miałoby czyste ręce.
Gdy pojawił się Arnel, szybko przeszliśmy do konkretów. Lestrange z uwagą wysłuchał propozycji Corneliusa, po minie lorda wywnioskowałem, że to rozwiązanie nie przyszło mu do głowy. Skierował ku mnie spojrzenie, a ja uniosłem jedynie brwi i przymknąłem oczy, pozorując najbardziej niewinnego Avery’ego w historii.
– Znasz moje zdanie w tej kwestii, Arnelu. Na podobnej akcji zyskujesz podwójnie: oszczędzasz galeony i dajesz znak szlamolubom.
– Nie wpadłem na to do tej pory – mruknął Lestrange i potarł brodę w zamyśleniu. – Jeśli poślemy paru szmalcowników na granicę, to na pewno wrócą ze stosownie udanym łupem.
– Służę pomocą – dodałem niezobowiązująco – Shropshire od dawna nie miało problemu szlamolubstwa, ale być może zdołam dołożyć swoje trzy knuty do tego znakomitego przedsięwzięcia.
Lochy Ludlow wciąż posiadały w celach lokatorów; podziemia ponurej warowni nie ucierpiały w wyniku kataklizmu.
Arnel szybko wyłapał co Cornelius miał na myśli. Starszy lord uśmiechnął się kątem warg; lisio, chytrze. Znał tę grę nie od wczoraj i doskonale wiedział, że nic nie przychodzi w niej za darmo.
– Decyzja oczywiście pozostaje w gestii nestora, ale w głębinach wciąż mieszkają zaprzyjaźnione z rodem trytony. Wodorosty z ich kolonii mają pewne unikatowe właściwości, które – jak odkryli nasi alchemicy – wykazują łagodzące działanie wobec tego cholernego pyłu. Słyszałem, że w Londynie ludność miewa z tym problem. – Uśmiechnął się niemalże czarująco, nawiązując do szeroko omawianych kąpieli w proszku z gwiazd.
Przez chwilę spoglądałem w kierunku zniszczonej wieży, rozważałem różne kwestie.
– Jak poradziliście sobie z załataniem tamy? – spytałem, kierując spojrzenie znów na Arnela.
– Tymczasowo trzymają ją czary, ale magiczni konstruktorzy nie dają temu przedsięwzięciu wiele szans.
– Ile czasu zanim puszczą ponownie?
– Dzień, może dwa.
– Tyle wystarczy – oznajmiłem mrukliwie, Arnel uniósł brwi w geście niezrozumienia – przyślę tu parę trolli z Ironbridge. Jednostki głupsze niż te przeznaczone do ochrony czarodziejów, ale odpowiednio wytrzymałe i mocne, by wejść w rzekę i odbudować podstawę tamy.
close your eyes, pay the price for your paradise
Harlan Avery
Zawód : analityk finansowy, doradca nestora
Wiek : 44
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I know there will come a day
When red runs the river
OPCM : 7 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 21 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Appley Tower
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight