Salon
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Salon
Swoistego rodzaju centrum życia rodziny Tonks, choć ostatnimi czasy lekko przymierające, gdy większość latorośli opuściła rodzinny dom. W samym salonie magia naturalnie przeplata się z mugolskim światem. Szafki, półki, stolik, wszystko zostało wykonane przez Augusta i od lat służy mieszkańcom domu. Wygodne fotele ustawione na przeciw siebie, a kanapa pomiędzy nimi nie odstaje od komfortu reszty siedzeń. Przez białe okienne ramy ubrane w lekko pożółkłe firanki w czasie dnia wpada światło. Zimowe wieczory spędzane są przy trzaskającym w kominku ogniu.
List od Justine zaniepokoił mnie wystarczająco mocno, by od momentu przeczytania go chodzić po ścianach. Co prawda dopiero wróciłam do Londynu i nie wiedziałam jeszcze do końca co się dzieje - a nie działo się dobrze, to czułam akurat w kościach - a mój cykl dnia był wyjątkowo rozregulowany przez ostatni wyjazd naukowy. Tego typu spędy rządziły się swoimi prawami, porę snu i jedzenia wyznaczał badany obiekt, a tu były nim stworzenia kapryśne, pokazujące się bliżej nieokreśloną godziną w nocy, czasami nawet nad ranem, kiedy człowiek ostatkiem sił próbował nie zamknąć oczu. Najgorsze chyba i tak były sytuacje, gdy ofiara obserwacji znajdowała się tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki a nagle pod nogami jak na złość znalazła się trzaskająca gałązka czy liście uderzające człowieka prosto w twarz w efekcie czego zwierz uciekał, a ty stałeś jak słup nie wiedząc przez kilka pierwszych sekund co się wydarzyło. Życie naukowca nie było usłane płatkami róż, ba!, co najwyżej smoczym łajnem, czasami niestety w sensie dosłownym.
Godziny dłużyły się, a ja odnosiłam wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu. W oczekiwaniu na siostrę zdążyłam posprzątać pół domu i wypić co najmniej dwa kubki kawy, nie wspominając o kilku wiśniowych papierosach wypalonych w przerwie między jedną czynnością a drugą. Ugotowałam nawet zupę, najprostszą, najsmaczniejszą ze świeżych pomidorów - te jednak niezbyt zadowolone takim obrotem spraw ubrudziły i mnie i wszystko wokół na koniec gotowania, gdy dostały za dużo temperatury. Całe szczęście, że nie poparzyły mnie na tyle dotkliwie, by przyśpieszyć wizytę siostry! Wreszcie zmęczona całym dniem i podróżą poległam na kanapie i chyba nawet zasnęłam na kilka chwil, niebezpiecznie wtulając się w skraj kanapy. Zapomniałam o powierzonej mi misji, czyli pilnowaniu tatka; ten jednak nie miał ochoty opuszczać domu: jego ciągłe hałasowanie w pokoju przebijało się nieznośnie do mojego snu, zaburzając odpoczynek.
Nie potrafiłam poradzić sobie z winą, która zalewała mnie falami z każdym krokiem, każdym oddechem, który nabierałam w płuca krztusząc się życiem. Dlaczego ona, a nie ja? Dlaczego nie pomyślałam rozsądniej. Dlaczego w ogóle poszłyśmy na to przesłuchanie? Czułam się zdradzona. Zdradzona przez urząd w który zawierzałam. Zdradzona przez własny umysł. Zdradzona przez samą sobie. Przecież powinnam być rozważniejsza, mądrzejsza lepsza. Wtedy... wtedy wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Musiało wyglądać inaczej. Na pewno wyglądałoby inaczej.
Ale nie byłam. Byłam niedoskonała, nieperfekcyjna. I wcześniej uważałam to za stałą z którą nauczyłam się żyć. Teraz każda ujma na moim charakterze kuła boleśnie w klatkę. Sprawiała, że organizm spazmatycznie łapał powietrze, czując winę, że płuca funkcjonują jak należy.
Nic nie było tak jak powinno.
A przede mną było jeszcze najtrudniejsze. Musiałam spotkać się z nimi. Musiałam przekazać im najgorszą z możliwych wieści. Odebrać jasność, stały punkt życia. Jak miałam spojrzeć im w oczy? Jak ubrać w słowa wszystko to, co się stało, gdy jedyne czego domagało się moje ciało to padnięcie na kolana, oczy chciały nieprzerwanie wylewać morze łez, a krtań krzyczeć - nic konkretnie wyrzucając słowa, jedynie krzyczeć, bez słów, wyrażając boleść poniewierającą moje ciało.
A jednak milczałam, uparcie stojąc na dwóch nogach z suchymi oczami. Jedynie dłonie zaciskały się w pięści pozwalając zachować względne opanowanie. Zgasłam, wiedziałam że tak i obawiałam się, że nie odnajdę na nowo płomienia, który pozwoli zajaśnieć mi blaskiem.
Pozostawałam w ciągłym ruchu, jakby bojąc się, że chwila bezczynności zepchnie mnie w dół z którego się nie wygrzebię. Powiedziałam Samuelowi wszystko, uznając że jeśli nie zrobię tego teraz, obiecane kiedyś, nigdy nie nadejdzie. Udałam się po nową różdżkę czując się obco i nieswojo między ludźmi. A potem wędrowałam ulicami póki nie ściemniało nie potrafiąc zebrać się w sobie i skierować kroków we właściwą stronę.
Nie szłam w konkretnym celu, szłam przed siebie uważnie lustrując każdą z mijanych osób. Doszukując się w ich gestach i spojrzeniach podstępu. Nie ufałam nikomu - już nie. Nie wierzyłam już też w ludzi, nie wierzyłam już w świat. I pomimo niezliczonej ilości wody, która obmyła moje ciało nadal czułam się niezmiernie brudna.
Wiedziałam, że muszę w końcu zjawić się w domu w którym dorastałam. Tylko jak miałam wejść do niego, skoro każde miejsce, każda z rzeczy kojarzyła mi się z nią? Objęłam się ramionami czując chłód przenikający przez długi, jasny płaszcz. Skrzywiłam się gdy dłonie dotknęły blizn po halabardzie. Ale to uczucie wybudziło mnie z dziwnego letargu uświadamiając, że uliczne latarnie już od jakiegoś czasu oświetlają mi drogę. Manor Road zamajaczyła przed moim wzrokiem, moje nogi podświadomie zaprowadziły mnie prosto pod dom.
Zmierzyłam go uważnym spojrzeniem stare cegły, ciemnozielony dach noszący znaki starości. To nie był nowy budynek, nosił ślady starości a ogród miał już za sobą swoje lata świetności, choć dało się dostrzec próby utrzymania go przy życiu. Próby mojej matki, czy więc i on umrze, tylko powoli? Czy śmierć ją bolała? - przedarło się przez moje myśli. Wspomnienia uderzył we mnie z mocą, cofnęłam się o krok kręcąc głową, by rozgonić łzy które podstępem przedarły się pod powieki.
Musiałam być silna, twarda, niezłomna. Musiałam sobie z tym poradzić. Musiałam iść dalej, mimo bólu, który rozorywał mi klatkę piersiową boleśniej niż halabarda.
Zrobiłam niepewnie krok w przód, a potem następny równie niepewnie. Nie wiedziałam jak udało mi się dotrzeć do schodów, które zaskrzypiały nieprzyjemnie gdy wspinałam się na nie. Nacisnęłam na klamkę a drzwi ustąpiły pod naporem, oczom ukazały się znajome obrazy. Ruszyłam do salonu, powoli, mozolnie, jakby każdy z kroków sprawiał mi ból i wysiłek. Miałam wrażenie, że ta tułaczka trwa wieki. Docierał do mnie dźwięk pracy z warsztatu ojca, musiał pracować nad kolejnym meblem. Zapach pomidorów roznosił się po domu, a mijając kuchnie dostrzegłam pobojowisko. Kącik niemrawo uniósł się na sekundę ku górze, a serce ogarnęła ulga, gdy dostrzegłam ją z zamkniętymi powiekami na kanapie. Ruszyłam w jej kierunku spokojnie, choć serce rwało się by móc ją złapać w ramiona. Kucnęłam obok unosząc dłoń, zakładając kosmyk za ucho, opiekuńczo przejeżdżając dłonią po policzku.
- Lea. - szepnęłam cicho, nie chciałam jej budzić, ale bałam się, że niezauważona pozwolę by ogarniający mnie strach zawładnął mną do końca. Niebieskie spojrzenie, tak podobne do moich trafiło na moją twarz, gdy powiek uniosły się do góry. Moja twarz odbiła się w jej tęczówkach i mogłam zobaczyć, jak okropnie wyglądam. Podkrążone oczy, włosy pozbawione tak znamiennych dla mnie odcieni i smutek, smutek wymieszany ze złością i winą, tak oczywisty i wyraźny. - Zawołaj tatę. - poprosiłam cicho, podnosząc się do pionu. Zajmując miejsce w fotelu oddalonym możliwie najbardziej od innych mebli w pokoju. Moje własne miejsce pokutne.
Ale nie byłam. Byłam niedoskonała, nieperfekcyjna. I wcześniej uważałam to za stałą z którą nauczyłam się żyć. Teraz każda ujma na moim charakterze kuła boleśnie w klatkę. Sprawiała, że organizm spazmatycznie łapał powietrze, czując winę, że płuca funkcjonują jak należy.
Nic nie było tak jak powinno.
A przede mną było jeszcze najtrudniejsze. Musiałam spotkać się z nimi. Musiałam przekazać im najgorszą z możliwych wieści. Odebrać jasność, stały punkt życia. Jak miałam spojrzeć im w oczy? Jak ubrać w słowa wszystko to, co się stało, gdy jedyne czego domagało się moje ciało to padnięcie na kolana, oczy chciały nieprzerwanie wylewać morze łez, a krtań krzyczeć - nic konkretnie wyrzucając słowa, jedynie krzyczeć, bez słów, wyrażając boleść poniewierającą moje ciało.
A jednak milczałam, uparcie stojąc na dwóch nogach z suchymi oczami. Jedynie dłonie zaciskały się w pięści pozwalając zachować względne opanowanie. Zgasłam, wiedziałam że tak i obawiałam się, że nie odnajdę na nowo płomienia, który pozwoli zajaśnieć mi blaskiem.
Pozostawałam w ciągłym ruchu, jakby bojąc się, że chwila bezczynności zepchnie mnie w dół z którego się nie wygrzebię. Powiedziałam Samuelowi wszystko, uznając że jeśli nie zrobię tego teraz, obiecane kiedyś, nigdy nie nadejdzie. Udałam się po nową różdżkę czując się obco i nieswojo między ludźmi. A potem wędrowałam ulicami póki nie ściemniało nie potrafiąc zebrać się w sobie i skierować kroków we właściwą stronę.
Nie szłam w konkretnym celu, szłam przed siebie uważnie lustrując każdą z mijanych osób. Doszukując się w ich gestach i spojrzeniach podstępu. Nie ufałam nikomu - już nie. Nie wierzyłam już też w ludzi, nie wierzyłam już w świat. I pomimo niezliczonej ilości wody, która obmyła moje ciało nadal czułam się niezmiernie brudna.
Wiedziałam, że muszę w końcu zjawić się w domu w którym dorastałam. Tylko jak miałam wejść do niego, skoro każde miejsce, każda z rzeczy kojarzyła mi się z nią? Objęłam się ramionami czując chłód przenikający przez długi, jasny płaszcz. Skrzywiłam się gdy dłonie dotknęły blizn po halabardzie. Ale to uczucie wybudziło mnie z dziwnego letargu uświadamiając, że uliczne latarnie już od jakiegoś czasu oświetlają mi drogę. Manor Road zamajaczyła przed moim wzrokiem, moje nogi podświadomie zaprowadziły mnie prosto pod dom.
Zmierzyłam go uważnym spojrzeniem stare cegły, ciemnozielony dach noszący znaki starości. To nie był nowy budynek, nosił ślady starości a ogród miał już za sobą swoje lata świetności, choć dało się dostrzec próby utrzymania go przy życiu. Próby mojej matki, czy więc i on umrze, tylko powoli? Czy śmierć ją bolała? - przedarło się przez moje myśli. Wspomnienia uderzył we mnie z mocą, cofnęłam się o krok kręcąc głową, by rozgonić łzy które podstępem przedarły się pod powieki.
Musiałam być silna, twarda, niezłomna. Musiałam sobie z tym poradzić. Musiałam iść dalej, mimo bólu, który rozorywał mi klatkę piersiową boleśniej niż halabarda.
Zrobiłam niepewnie krok w przód, a potem następny równie niepewnie. Nie wiedziałam jak udało mi się dotrzeć do schodów, które zaskrzypiały nieprzyjemnie gdy wspinałam się na nie. Nacisnęłam na klamkę a drzwi ustąpiły pod naporem, oczom ukazały się znajome obrazy. Ruszyłam do salonu, powoli, mozolnie, jakby każdy z kroków sprawiał mi ból i wysiłek. Miałam wrażenie, że ta tułaczka trwa wieki. Docierał do mnie dźwięk pracy z warsztatu ojca, musiał pracować nad kolejnym meblem. Zapach pomidorów roznosił się po domu, a mijając kuchnie dostrzegłam pobojowisko. Kącik niemrawo uniósł się na sekundę ku górze, a serce ogarnęła ulga, gdy dostrzegłam ją z zamkniętymi powiekami na kanapie. Ruszyłam w jej kierunku spokojnie, choć serce rwało się by móc ją złapać w ramiona. Kucnęłam obok unosząc dłoń, zakładając kosmyk za ucho, opiekuńczo przejeżdżając dłonią po policzku.
- Lea. - szepnęłam cicho, nie chciałam jej budzić, ale bałam się, że niezauważona pozwolę by ogarniający mnie strach zawładnął mną do końca. Niebieskie spojrzenie, tak podobne do moich trafiło na moją twarz, gdy powiek uniosły się do góry. Moja twarz odbiła się w jej tęczówkach i mogłam zobaczyć, jak okropnie wyglądam. Podkrążone oczy, włosy pozbawione tak znamiennych dla mnie odcieni i smutek, smutek wymieszany ze złością i winą, tak oczywisty i wyraźny. - Zawołaj tatę. - poprosiłam cicho, podnosząc się do pionu. Zajmując miejsce w fotelu oddalonym możliwie najbardziej od innych mebli w pokoju. Moje własne miejsce pokutne.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kiedy pojawiłaś się w domu już nie spałam. Już albo w ogóle, bo niemiłe przeczucie, irracjonalna obawa władająca moim umysłem od kilku minut połączona z hałasem dobiegającym z warsztatu ojca na to nie pozwalała. Leżałam z zamkniętymi oczami analizując treść listu, próbując przypomnieć sobie nasze ostatnie spotkanie i to, co właściwie się wydarzyło od tamtej pory. Czułam, że wyjazd poza Londyn nie był dobrym pomysłem, chociaż nie wynikał on z mojej nieprzymuszonej woli, ot, nakaz odgórny niepoparty szczególnymi argumentami. Nie wiedziałam jeszcze jak wiele się zmieniło przez te kilka dni, właściwie nie zdawałam sobie sprawy z tego, by rzeczywiście każdy dzień traktować jakby był tym ostatnim. Gdybym wiedziała, że tamtego dnia widziałam ją ostatni raz, zostałabym dłużej, choć na chwilę porzuciła zakurzone tomy. Przytuliłabym i powiedziała, że dziękuję za wszystko co jej zawdzięczam. Ale nie jestem jasnowidzem, niestety.
Wiedziałam, że klęczysz obok, dlatego otworzyłam leniwie oczy. Twój stan mnie zaniepokoił, jednak nie dałam tego po sobie poznać - przecież doskonale mnie znasz i wiesz, że rzadko kiedy okazuję jakiekolwiek emocje. Tak, jakbym o nich zapomniała, nie wiedziała czym są; wiedziałam, że czasami cię to mogło denerwować, ale nie potrafiłam inaczej. Uśmiechnęłam się za to lekko, prawie niezauważalnie, podnosząc się do pozycji siedzącej.
- Najpierw coś zjedz. Ugotowałam zupę. - Reaguję spokojnie, natychmiastowo, gdy prosisz o zawołanie taty. Być może specjalnie odwlekam moment złych wieści i nie chcę by nastąpił on od razu? - Pomidorowa jest dobra na wszystko. - Dodaję z pewnością w głosie, zapominając o tym, że powinnam posprzątać po ataku pomidorów na siebie i kuchnię. Mimowolnie spoglądam na dłoń, która w wyniku nagłego wybuchu zupy, ozdobiła się w niewielki bąbel po oparzeniu, a potem wzdycham cicho. Tak, naprawdę wierzyłam, że pomidorowa może chwilowo poprawić ci nastrój.
- Just, co się dzieje? - Wolę wiedzieć wcześniej, żeby wiedzieć co powiedzieć ojcu, w której drużynie powinnam grać i po to, żeby dowiedzieć się co się z tobą dzieje. Wyglądasz jak wrak człowieka, gorzej niż tamtego razu.
Wiedziałam, że klęczysz obok, dlatego otworzyłam leniwie oczy. Twój stan mnie zaniepokoił, jednak nie dałam tego po sobie poznać - przecież doskonale mnie znasz i wiesz, że rzadko kiedy okazuję jakiekolwiek emocje. Tak, jakbym o nich zapomniała, nie wiedziała czym są; wiedziałam, że czasami cię to mogło denerwować, ale nie potrafiłam inaczej. Uśmiechnęłam się za to lekko, prawie niezauważalnie, podnosząc się do pozycji siedzącej.
- Najpierw coś zjedz. Ugotowałam zupę. - Reaguję spokojnie, natychmiastowo, gdy prosisz o zawołanie taty. Być może specjalnie odwlekam moment złych wieści i nie chcę by nastąpił on od razu? - Pomidorowa jest dobra na wszystko. - Dodaję z pewnością w głosie, zapominając o tym, że powinnam posprzątać po ataku pomidorów na siebie i kuchnię. Mimowolnie spoglądam na dłoń, która w wyniku nagłego wybuchu zupy, ozdobiła się w niewielki bąbel po oparzeniu, a potem wzdycham cicho. Tak, naprawdę wierzyłam, że pomidorowa może chwilowo poprawić ci nastrój.
- Just, co się dzieje? - Wolę wiedzieć wcześniej, żeby wiedzieć co powiedzieć ojcu, w której drużynie powinnam grać i po to, żeby dowiedzieć się co się z tobą dzieje. Wyglądasz jak wrak człowieka, gorzej niż tamtego razu.
Fotel był cholernie niewygodny, zdawał się wbijać w plecy i uda, wrednie nie chcąc pozwolić zapaść się sobą. Podwinęłam nogi, przyciągając je do siebie ułożyłam na nich brodę. Ręce zaplotłam na około nich, a wzrok zawiesił się na dłoniach. Równie szarych co reszta ciała. Równie zniszczonych, co moje wnętrze. Podłużne czerwony rysy zdobiły je w każdym możliwym miejscu. Paznokcie były nierówne, pod niektórymi nadal znajdował się brud, który wbił się w skórę tak mocno, że zdawało mi się, iż zamierza tam zostać na zawsze.
Ale przecież i tak byłam brudna.
I milczę, milczę, nie mówiąc nic. Pokój wypełnia cisza i tylko ciche tykanie zegara przebija się przez nią niczym intruz, który burzy mir domowego spokoju. Ale doskonale wiem, że jest on jedynie ułudą, bowiem nic tutaj nie powinno wyglądać, choć właśnie tak się zdaje. Nawet twój głos, gdy już się w końcu odzywasz. A może tylko dla mnie trwa to tak cholernie długo. Zwlekam z uniesieniem powiek nie wiedząc, czy będę w stanie spotkać tęczówki tak podobne do moich. Tak podobne do jej. Więc nadal uparcie lustruję dłonie, jakby mając nadzieję, że znajdę tam odpowiedź. Albo chociaż wskazówkę od czego powinnam zacząć. W jakie zdanie ubrać słowa, by nie zabolały tak mocno. Jednak wiedziałam, wiedziałam że nie istnieje żaden wzór, który zagwarantował mi ciche pragnienie nie przyniesienia wam smutku i żalu, który noszę ze sobą od kilku dni. Dłonie jednak milczą, milcząco też krzyczą rysy na nich jakby zdradzając sekret tylko tym, którzy go znają. A może bardziej przypominając im o nim. Czuję jak pod kołnierzem czarnej - tak mocno kontrastowej dla tej, którą noszę zazwyczaj - koszuli uwierają mnie ślady po ugryzieniach sasabonsama. Czuję też jak te od czarnomagicznego gada ocierają się o materiał podnosząc mi gardło do krtani. Ruszam się lekko, jakby chcąc poprawić swoje ułożenie, ale jest tylko gorzej.
W końcu podnoszę spojrzenie. Puste, ciemne, choć tęczówki nadal - jak zawsze - pozostają błękitnie jasne. Jak niebo w czasie słonecznego dnia. Jak niebo w te dni, kiedy pogoda dopisuje i zdaje się że słońce promieniami zsyła do nas szczęście. Gdzie było teraz?
I nagle boleśnie uświadamiam sobie, że brakuje mi jego. Dlaczego tak bardzo starałam się dźwigać każdy ciężar sama, s świadomość, że ktoś mógłby mi pomóc zdawała się wręcz nie do zniesienia. A przecież wiedziałam, widziałam w jego spojrzeniu, że wystarczyło słowo by był tu dzisiaj ze mną. Dlaczego tak cholernie próbowałam być silną, gdy wcale nią nie byłam. Gdy rozpadałam się na kawałeczki za każdym razem, próbując potem posklejać je w jedną, nienaprawialną całość. Doprowadzałam sama siebie do autodestrukcji, całkiem świadomie, ale nie całkiem oczywiście, odtrącając wyciągane w moją stronę dłonie. Czasem łapałam za palec, czasem pozwalam na podejście odrobinę bliżej, ale z każdym krokiem, każdą minutą którą przebywałam w stronę przyszłości uświadamiałam sobie, że wybudowałam wokół siebie mur. Potężne ogrodzenie, przez które czasem, na którą chwilę udawało się komuś przejść. Przez które - miałam nadzieję - kiedyś on przejdzie całkiem. Mówiłam sobie, że jestem cała jego od dawna. Że złożyłam swoje serce i zapisałam na nim swoje imię, a jednak nie słuchałam gdy mówił, działam gdy odradzał i nie prosiłam gdy tego potrzebowałam. Przymknęłam powieki czując zbierające się pod powiekami łzy, próbując wyobrazić sobie ciepło jego dłoni, która znalazłaby się na moim ramieniu, przez które przeniknęło by mnie ciepło i spokój. Tak, spokój, zawsze był niego pełen.
- Zawołaj tatę. - powtórzyłam zachrypniętym głosem nie mówiąc nic więcej, nie otwierając też oczu. Nie mogłam zacząć bez niego, bowiem wiedziałam, że nie będę w stanie powtórzyć tego drugi raz.
No dalej, Leanne, zrób o co proszę. Pozwól bym wbiła wam cierń prosto w serce.
Ale przecież i tak byłam brudna.
I milczę, milczę, nie mówiąc nic. Pokój wypełnia cisza i tylko ciche tykanie zegara przebija się przez nią niczym intruz, który burzy mir domowego spokoju. Ale doskonale wiem, że jest on jedynie ułudą, bowiem nic tutaj nie powinno wyglądać, choć właśnie tak się zdaje. Nawet twój głos, gdy już się w końcu odzywasz. A może tylko dla mnie trwa to tak cholernie długo. Zwlekam z uniesieniem powiek nie wiedząc, czy będę w stanie spotkać tęczówki tak podobne do moich. Tak podobne do jej. Więc nadal uparcie lustruję dłonie, jakby mając nadzieję, że znajdę tam odpowiedź. Albo chociaż wskazówkę od czego powinnam zacząć. W jakie zdanie ubrać słowa, by nie zabolały tak mocno. Jednak wiedziałam, wiedziałam że nie istnieje żaden wzór, który zagwarantował mi ciche pragnienie nie przyniesienia wam smutku i żalu, który noszę ze sobą od kilku dni. Dłonie jednak milczą, milcząco też krzyczą rysy na nich jakby zdradzając sekret tylko tym, którzy go znają. A może bardziej przypominając im o nim. Czuję jak pod kołnierzem czarnej - tak mocno kontrastowej dla tej, którą noszę zazwyczaj - koszuli uwierają mnie ślady po ugryzieniach sasabonsama. Czuję też jak te od czarnomagicznego gada ocierają się o materiał podnosząc mi gardło do krtani. Ruszam się lekko, jakby chcąc poprawić swoje ułożenie, ale jest tylko gorzej.
W końcu podnoszę spojrzenie. Puste, ciemne, choć tęczówki nadal - jak zawsze - pozostają błękitnie jasne. Jak niebo w czasie słonecznego dnia. Jak niebo w te dni, kiedy pogoda dopisuje i zdaje się że słońce promieniami zsyła do nas szczęście. Gdzie było teraz?
I nagle boleśnie uświadamiam sobie, że brakuje mi jego. Dlaczego tak bardzo starałam się dźwigać każdy ciężar sama, s świadomość, że ktoś mógłby mi pomóc zdawała się wręcz nie do zniesienia. A przecież wiedziałam, widziałam w jego spojrzeniu, że wystarczyło słowo by był tu dzisiaj ze mną. Dlaczego tak cholernie próbowałam być silną, gdy wcale nią nie byłam. Gdy rozpadałam się na kawałeczki za każdym razem, próbując potem posklejać je w jedną, nienaprawialną całość. Doprowadzałam sama siebie do autodestrukcji, całkiem świadomie, ale nie całkiem oczywiście, odtrącając wyciągane w moją stronę dłonie. Czasem łapałam za palec, czasem pozwalam na podejście odrobinę bliżej, ale z każdym krokiem, każdą minutą którą przebywałam w stronę przyszłości uświadamiałam sobie, że wybudowałam wokół siebie mur. Potężne ogrodzenie, przez które czasem, na którą chwilę udawało się komuś przejść. Przez które - miałam nadzieję - kiedyś on przejdzie całkiem. Mówiłam sobie, że jestem cała jego od dawna. Że złożyłam swoje serce i zapisałam na nim swoje imię, a jednak nie słuchałam gdy mówił, działam gdy odradzał i nie prosiłam gdy tego potrzebowałam. Przymknęłam powieki czując zbierające się pod powiekami łzy, próbując wyobrazić sobie ciepło jego dłoni, która znalazłaby się na moim ramieniu, przez które przeniknęło by mnie ciepło i spokój. Tak, spokój, zawsze był niego pełen.
- Zawołaj tatę. - powtórzyłam zachrypniętym głosem nie mówiąc nic więcej, nie otwierając też oczu. Nie mogłam zacząć bez niego, bowiem wiedziałam, że nie będę w stanie powtórzyć tego drugi raz.
No dalej, Leanne, zrób o co proszę. Pozwól bym wbiła wam cierń prosto w serce.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Od dawna nie sypiał dobrze. Prawie nic nie znaczące cienie, koszmary, które zrywały go mokrego od potu. I za każdym razem spoglądał na puste miejsce obok, na łóżku. Przeraźliwie wręcz milczące. Zimne. Tak jak chłód, który zrywał znajomy spokój, szarpał głęboko zakorzeniona pewnością, że zawsze, ale to zawsze będzie dobrze. Ale nie było, chociaż odpowiedź chował głęboko, nie dając jej głosu wypowiedzi. Bo walczył. Szukał, odnajdując ciepło w tych kilku płomykach, które na zawsze miały mieć imię nadziei. Jego dzieci. gromadka, która podzieliła jego serce. Wszystkie dorosłe, a jednak patrzył na każde z tą samą miłością, która obdarzał przy pierwszym tchnieniu.
Jego największy skarb.
W pracowni siedział niemal od świtu. Poznaczone bruzdami i siecią zmarszczek palce powoli sztywniały, od zaciskania na prostym dłucie, którym zdzierał kolejne warstwy desek na wiór. Skupiał się na czynności w milczeniu, zmieniając co jakiś czas narzędzie. Ciszę łamały jedynie odgłosy uderzeń o drewno, strugania i szlifowania. Czasem odwracał się, by spojrzeń na przymknięte drzwi do kuchni, jakby nasłuchując kroków, które wcale nie nadchodziły. Przynajmniej do czasu.
Błękit spojrzenia utkwił może zbyt długo w przestrzeni za sobą, a niefortunne uderzenie zatrzymało się na siniejącym zbyt szybko palcu i krwawej smudze pod paznokciem. Bolało, ale dźwięk jęku, ani tym bardziej najmniejszego przekleństwa, nie dało się usłyszeć z jego małej, meblarskiej pracowni. Na pomarszczonej już liniami zmarszczek twarzy zajaśniał grymas, ale umknął, gdy za drzwiami usłyszał głos. Powoli wstał, zaciskając zranioną rękę, z drugiej, ostrożnie wypuścił szeroki młotek. Może nie przypominał nigdy osiłka, ale żylaste ramiona kryły więcej siły, niż można było przypuszczać. Siły zamkniętej i powoli stapianej wiekiem. Przynajmniej, tej fizycznej. W odbici niedużego okienka dostrzegł zmęczone oblicze, włosy silnie przyprószone siwizną i zbyt długą, niestrzyżoną od dawna brodę, w której bieliło się więcej starości, niż chciałby przyznać.
Zatrzymał się przy drzwiach w pół kroku, jakby niewidzialna siła, ta sama, o której czasem mówiła mu zona, ta sama, która władały jego dzieci. Powstrzymała go.
Zawołaj tatę
Dwa wyrazy, który niosły w sobie coś przeraźliwie bolesnego. Coś, co nosiła na drobnych ramionach jego mała Justine. Sama. Dwa głosy w salonie i dwa kroki, które wystarczyły, by przekroczyć graniczna linię, dzielącą ją od rozgrywającej się sceny. A mimo to - słuchał, coraz niżej opuszczając głowę, jakby ktoś zarzucił mu na plecy ciężki kamień. Podniósł spojrzenie wyżej, gdy ciepło tonu próbowało przegnać narastająca gdzieś w pobliżu ciemność. Strach wierzgnął w piersi, ale August nie poruszył się. Kolejne słowa wyrwały go z niemego odrętwienia, paląca potrzebą przygarnięcia dwóch tlących się słabo iskierek. Wyciągnął lewa dłoń, popychając drzwi, które nie miała prawa skrzypnąć - Jestem, kochanie - przekroczył próg, dziwnie sztywno, zaciskając zranioną dłoń - Posłuchaj siostry i zjedz - pokonał dzielącą go od córek odległość i zatrzymał się przy starszej, zaglądając w tak bardzo odległe dziś spojrzenie. Była tu. Cała. Bezpieczna. A mimo to, złamana? Nie zważając na ewentualne protesty, stary, niekończącym się zwyczajem, objął jasnowłosą kobietę, całując czubek głowy spękanymi ustami, zapewne drapiąc posiwiała brodą - Lea, skarbie, nałożysz?....i poproszę o bandaż - dodał ciszej, jakbym nie dostrzegał czającej się w powietrzu ciemności. I strachu.
Jego największy skarb.
W pracowni siedział niemal od świtu. Poznaczone bruzdami i siecią zmarszczek palce powoli sztywniały, od zaciskania na prostym dłucie, którym zdzierał kolejne warstwy desek na wiór. Skupiał się na czynności w milczeniu, zmieniając co jakiś czas narzędzie. Ciszę łamały jedynie odgłosy uderzeń o drewno, strugania i szlifowania. Czasem odwracał się, by spojrzeń na przymknięte drzwi do kuchni, jakby nasłuchując kroków, które wcale nie nadchodziły. Przynajmniej do czasu.
Błękit spojrzenia utkwił może zbyt długo w przestrzeni za sobą, a niefortunne uderzenie zatrzymało się na siniejącym zbyt szybko palcu i krwawej smudze pod paznokciem. Bolało, ale dźwięk jęku, ani tym bardziej najmniejszego przekleństwa, nie dało się usłyszeć z jego małej, meblarskiej pracowni. Na pomarszczonej już liniami zmarszczek twarzy zajaśniał grymas, ale umknął, gdy za drzwiami usłyszał głos. Powoli wstał, zaciskając zranioną rękę, z drugiej, ostrożnie wypuścił szeroki młotek. Może nie przypominał nigdy osiłka, ale żylaste ramiona kryły więcej siły, niż można było przypuszczać. Siły zamkniętej i powoli stapianej wiekiem. Przynajmniej, tej fizycznej. W odbici niedużego okienka dostrzegł zmęczone oblicze, włosy silnie przyprószone siwizną i zbyt długą, niestrzyżoną od dawna brodę, w której bieliło się więcej starości, niż chciałby przyznać.
Zatrzymał się przy drzwiach w pół kroku, jakby niewidzialna siła, ta sama, o której czasem mówiła mu zona, ta sama, która władały jego dzieci. Powstrzymała go.
Zawołaj tatę
Dwa wyrazy, który niosły w sobie coś przeraźliwie bolesnego. Coś, co nosiła na drobnych ramionach jego mała Justine. Sama. Dwa głosy w salonie i dwa kroki, które wystarczyły, by przekroczyć graniczna linię, dzielącą ją od rozgrywającej się sceny. A mimo to - słuchał, coraz niżej opuszczając głowę, jakby ktoś zarzucił mu na plecy ciężki kamień. Podniósł spojrzenie wyżej, gdy ciepło tonu próbowało przegnać narastająca gdzieś w pobliżu ciemność. Strach wierzgnął w piersi, ale August nie poruszył się. Kolejne słowa wyrwały go z niemego odrętwienia, paląca potrzebą przygarnięcia dwóch tlących się słabo iskierek. Wyciągnął lewa dłoń, popychając drzwi, które nie miała prawa skrzypnąć - Jestem, kochanie - przekroczył próg, dziwnie sztywno, zaciskając zranioną dłoń - Posłuchaj siostry i zjedz - pokonał dzielącą go od córek odległość i zatrzymał się przy starszej, zaglądając w tak bardzo odległe dziś spojrzenie. Była tu. Cała. Bezpieczna. A mimo to, złamana? Nie zważając na ewentualne protesty, stary, niekończącym się zwyczajem, objął jasnowłosą kobietę, całując czubek głowy spękanymi ustami, zapewne drapiąc posiwiała brodą - Lea, skarbie, nałożysz?....i poproszę o bandaż - dodał ciszej, jakbym nie dostrzegał czającej się w powietrzu ciemności. I strachu.
I show not your face but your heart's desire
Śmierdzisz strachem i bezradnością. Wiem, bo znam to uczucie dość dobrze i nigdy nie chciałabym poczuć go ponownie - ale ty, moja kochana Justine? Zawsze byłaś moim wzorem; nieustraszonym rycerzem na białym rumaku, któremu niestraszne były potwory spod łóżka i z szafy, fantasmagorie małej dziewczynki, przed którymi zawsze dzielnie mnie broniłaś, na zmianę z nią. Z początku nie rozumiem twojego uporu. Z czasem jednak, właściwie z każdą kolejną sekundą, mam wrażenie, że stało się coś niedobrego. Cholernie niedobrego, patrząc na twój stan i usilne sprowadzenie taty do pokoju. W mojej głowie pojawiła się niepokojąca myśl, przeczucie, związane z mamą, odrzucam mimo wszystko od siebie.
Wpatruję się w ciebie jak ciele w malowane wrota, marszcząc czoło i nos w niezadowoleniu, gdy jak na zawołanie do pokoju wszedł ostatni, pożądany domownik. W milczeniu zerkam na zranioną dłoń, by potem westchnąć ciężko w głębi duszy.
- Dobrze, tato. - Mam na myśli oczywiście podanie bandaża, bo to, że nie spędzimy tego wieczoru wspólnie przy stole i pomidorowej stało się dla mnie zbyt oczywiste. Znikam na chwilę, żeby wreszcie podejść do ciebie z bandażem - bez słowa oglądam ranę, która wyglądała w moim odczuciu na powierzchowną, a potem zakładam na nią opatrunek. Nie mam takich zdolności jak Justine, z pewnością wiele mi brakuje do perfekcji, choć jej lekcje chyba nie poszły na marne. Na koniec próbuję wyłapać spojrzenie tak dziwnie nieobecnych, niebieskich oczu czując jak atmosfera w pomieszczeniu gęstnieje, dusi i wżera się stopniowo w moje ciało. Postanawiam - wciąż nieświadomie - ukrócić cierpienia każdego z nas.
- Gdzie jest mama? - Nie masz odwrotu, musisz wreszcie nam to powiedzieć, ulżyć sobie, zrzucając z barków tak wielki ciężar jaki dźwigasz od pewnego czasu. Od tego przecież była rodzina; na dobre i na złe, podobno. Siadam z powrotem na kanapie, owijając się zmiętoszonym kocem w oczekiwaniu na twoją opowieść. Z pewnością nie byłam cierpliwa w takich kwestiach i ty to doskonale powinnaś wiedzieć.
Wpatruję się w ciebie jak ciele w malowane wrota, marszcząc czoło i nos w niezadowoleniu, gdy jak na zawołanie do pokoju wszedł ostatni, pożądany domownik. W milczeniu zerkam na zranioną dłoń, by potem westchnąć ciężko w głębi duszy.
- Dobrze, tato. - Mam na myśli oczywiście podanie bandaża, bo to, że nie spędzimy tego wieczoru wspólnie przy stole i pomidorowej stało się dla mnie zbyt oczywiste. Znikam na chwilę, żeby wreszcie podejść do ciebie z bandażem - bez słowa oglądam ranę, która wyglądała w moim odczuciu na powierzchowną, a potem zakładam na nią opatrunek. Nie mam takich zdolności jak Justine, z pewnością wiele mi brakuje do perfekcji, choć jej lekcje chyba nie poszły na marne. Na koniec próbuję wyłapać spojrzenie tak dziwnie nieobecnych, niebieskich oczu czując jak atmosfera w pomieszczeniu gęstnieje, dusi i wżera się stopniowo w moje ciało. Postanawiam - wciąż nieświadomie - ukrócić cierpienia każdego z nas.
- Gdzie jest mama? - Nie masz odwrotu, musisz wreszcie nam to powiedzieć, ulżyć sobie, zrzucając z barków tak wielki ciężar jaki dźwigasz od pewnego czasu. Od tego przecież była rodzina; na dobre i na złe, podobno. Siadam z powrotem na kanapie, owijając się zmiętoszonym kocem w oczekiwaniu na twoją opowieść. Z pewnością nie byłam cierpliwa w takich kwestiach i ty to doskonale powinnaś wiedzieć.
Wiedziałam, że jesteś w domu – przecież nie byłbyś w stanie być gdziekolwiek indziej. Wiedziałam też, bo czuł charakterystyczny zapach drewna i słyszałam odgłosy dochodzące zza drzwi prowadzących do twojej niewielkiej pracowni w której tworzyłeś własne, prywatne dzieła. Byłeś artystą, rzemieślnikiem, człowiekiem, który jako twórca nie zostawał całkowicie nigdy doceniony, wyniesiony na piedestały, ale nigdy ci też to nie przeszkadzało, prawda? Cichy bohater, tym od zawsze byłeś, jak miałam spojrzeć ci w oczy? Jeszcze nie wiedziałam.
Nie wiedziałam, ale byłam pewna, że nie jestem w stanie przechodzić przez to dwa razy. Nie byłam w stanie przejść przez to nawet raz boleśnie odczuwając brak dłoni zaciśniętej na ramieniu. Dlatego nie mówiłam nic, poza jedną prośbą, zadaniem, które kierowałam w stronę mojej siostry. Miałam nadzieję, że uzyskam wybaczenie, za zachowanie, które tak mocno odstawało od mojej normy. Które wcale nie przypominało mnie. Ale przecież... stałam się inna. Złota Wieża zabiła mnie – dawną mnie. Nie mogłam pozostawać taka sama, nie po tym, co spotkało mnie tam, nie po tym jak wyrwano mi serce i rzucono na posadzkę jako pokarm, dla największych z potworów – ludzi.
I gdy stajesz w progu, a moje oczy docierają do twojej twarzy mam ochotę uciec. Zabrać się z najbardziej oddalonego od innych mebla w pomieszczeniu i zniknąć. Jak tchórz, którym i tak się czułam. Coś jednak mnie paraliżuje, sprawia, że mogę jedynie siedzieć i na ciebie patrzeć. Na spokojne spojrzenie, na krok, który niebezpiecznie zbliża cię w moim kierunku. I im bliżej jesteś, tym mocniej wzbiera we mnie chęć zapadnięcia się w fotelu, a nawet całkowitego wyparowania z niego, bowiem wiem, co stanie się za chwilę.
Twoje ramiona obejmują mnie, oddech tańczy przy czubku głowy gdy składasz na niej pocałunek, pełen troski i miłości – uczuć, na które nie zasłużyłam. Przymykam powieki, czując cisnące się łzy, pragnące wydostać się na powierzchnie, oddech przyśpiesza niebezpiecznie, sprawiając, że zaczyna ciężko mi się oddychać. Siedzę z zamkniętymi oczami, wiedząc, że czas nie ma litości i leci dalej, słysząc słowa padające w salonie. Ale nie mogę, nie potrafię spojrzeć wam w oczy. Ostatnie pytanie wydobywające się z ust Leanne, całkowicie zatrzymuje moje serce. Uchylam powieki od razu spojrzeniem trafiając na jej tęczówki, nie uciekam spojrzeniem ale nadal nie wiem. Wszystko się rozsypało, każde jedno zdanie, które przygotowywałam zmierzając tutaj dzisiaj umknęło pozostawiając mnie z pustką, pustką w ustach i obrazami w głowie zabierającymi mnie niezmiennie do tego dnia.
- Ja... - zająknęłam się próbując znaleźć początek, ale myśli atakowały mnie równocześnie nie pozwalając się skupić. - Przesłuchania. - powiedziałam, postanawiając zacząć od początku. Wzięłam głęboki wdech. - Zabrali nam różdżki, mieli oddać... ale zamiast tego... - przymknęłam powieki. Dłonie ułożyły się na oparciach fotela i zacisnęły na nich, mocno – za mocno. - Byłyśmy razem w wozie, miałam sen... - przymknęłam powieki – nieważne. Obudziłam się w zamku. Potem zrozumiałam, że to H-Hogwart. - ponownie się zająknęłam, nie panowałam nad drżącym głosem. - Próbowałam znaleźć wyjście. Próbowałam... - głos ugrzązł w gardle, powieki znów przymknęły się, gdy próbowałam powstrzymać łzy napierające na cielesną tamę. - Za głupia, byłam za głupia by rozwiązać tą pieprzoną zagadkę. - wyznałam łamliwym głosem oplatając na nowo dłonie wokół kolana. Schowałam twarz, próbując opanować drżenie warg, mokrość pod oczami. Trwało to chwilę, choć dla mnie zdawało się wiecznością. W końcu uniosłam twarz, spoglądając prosto na ciebie. - Gdybym tylko była mądrzejsza. - wyszeptałam cicho boleśnie, nadal nie potrafiąc wybaczyć sobie. Wątpiłam, że kiedykolwiek ten czas nadejdzie. - Gdybym...- gdybym znalazła ją wcześniej, gdybym nie wróciła się po Lilę, gdybym była lepsza niż jestem, właśnie wtedy istniała niewielka możliwość, że nadal mogłaby żyć. - Przepraszam, przepraszam, prze... - głos ugrzązł, gdy tama puściłam wstrząsając spazmatycznym szlochem całą moją sylwetkę. Miałam być spokojna, miałam być silna. Miałam... właśnie, nic z tego zdawało się nie być nawet choć blisko rzeczywistości.
Nie wiedziałam, ale byłam pewna, że nie jestem w stanie przechodzić przez to dwa razy. Nie byłam w stanie przejść przez to nawet raz boleśnie odczuwając brak dłoni zaciśniętej na ramieniu. Dlatego nie mówiłam nic, poza jedną prośbą, zadaniem, które kierowałam w stronę mojej siostry. Miałam nadzieję, że uzyskam wybaczenie, za zachowanie, które tak mocno odstawało od mojej normy. Które wcale nie przypominało mnie. Ale przecież... stałam się inna. Złota Wieża zabiła mnie – dawną mnie. Nie mogłam pozostawać taka sama, nie po tym, co spotkało mnie tam, nie po tym jak wyrwano mi serce i rzucono na posadzkę jako pokarm, dla największych z potworów – ludzi.
I gdy stajesz w progu, a moje oczy docierają do twojej twarzy mam ochotę uciec. Zabrać się z najbardziej oddalonego od innych mebla w pomieszczeniu i zniknąć. Jak tchórz, którym i tak się czułam. Coś jednak mnie paraliżuje, sprawia, że mogę jedynie siedzieć i na ciebie patrzeć. Na spokojne spojrzenie, na krok, który niebezpiecznie zbliża cię w moim kierunku. I im bliżej jesteś, tym mocniej wzbiera we mnie chęć zapadnięcia się w fotelu, a nawet całkowitego wyparowania z niego, bowiem wiem, co stanie się za chwilę.
Twoje ramiona obejmują mnie, oddech tańczy przy czubku głowy gdy składasz na niej pocałunek, pełen troski i miłości – uczuć, na które nie zasłużyłam. Przymykam powieki, czując cisnące się łzy, pragnące wydostać się na powierzchnie, oddech przyśpiesza niebezpiecznie, sprawiając, że zaczyna ciężko mi się oddychać. Siedzę z zamkniętymi oczami, wiedząc, że czas nie ma litości i leci dalej, słysząc słowa padające w salonie. Ale nie mogę, nie potrafię spojrzeć wam w oczy. Ostatnie pytanie wydobywające się z ust Leanne, całkowicie zatrzymuje moje serce. Uchylam powieki od razu spojrzeniem trafiając na jej tęczówki, nie uciekam spojrzeniem ale nadal nie wiem. Wszystko się rozsypało, każde jedno zdanie, które przygotowywałam zmierzając tutaj dzisiaj umknęło pozostawiając mnie z pustką, pustką w ustach i obrazami w głowie zabierającymi mnie niezmiennie do tego dnia.
- Ja... - zająknęłam się próbując znaleźć początek, ale myśli atakowały mnie równocześnie nie pozwalając się skupić. - Przesłuchania. - powiedziałam, postanawiając zacząć od początku. Wzięłam głęboki wdech. - Zabrali nam różdżki, mieli oddać... ale zamiast tego... - przymknęłam powieki. Dłonie ułożyły się na oparciach fotela i zacisnęły na nich, mocno – za mocno. - Byłyśmy razem w wozie, miałam sen... - przymknęłam powieki – nieważne. Obudziłam się w zamku. Potem zrozumiałam, że to H-Hogwart. - ponownie się zająknęłam, nie panowałam nad drżącym głosem. - Próbowałam znaleźć wyjście. Próbowałam... - głos ugrzązł w gardle, powieki znów przymknęły się, gdy próbowałam powstrzymać łzy napierające na cielesną tamę. - Za głupia, byłam za głupia by rozwiązać tą pieprzoną zagadkę. - wyznałam łamliwym głosem oplatając na nowo dłonie wokół kolana. Schowałam twarz, próbując opanować drżenie warg, mokrość pod oczami. Trwało to chwilę, choć dla mnie zdawało się wiecznością. W końcu uniosłam twarz, spoglądając prosto na ciebie. - Gdybym tylko była mądrzejsza. - wyszeptałam cicho boleśnie, nadal nie potrafiąc wybaczyć sobie. Wątpiłam, że kiedykolwiek ten czas nadejdzie. - Gdybym...- gdybym znalazła ją wcześniej, gdybym nie wróciła się po Lilę, gdybym była lepsza niż jestem, właśnie wtedy istniała niewielka możliwość, że nadal mogłaby żyć. - Przepraszam, przepraszam, prze... - głos ugrzązł, gdy tama puściłam wstrząsając spazmatycznym szlochem całą moją sylwetkę. Miałam być spokojna, miałam być silna. Miałam... właśnie, nic z tego zdawało się nie być nawet choć blisko rzeczywistości.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kroki zdają się być jedynym, czego nasłuchiwał. Lekkie, sprężyste, które miękko opadały na podłogę, trochę jak śnieg. Teraz też taki jest, ale dziwnie ciężki, jakby podłoga chciała ugiąć sie pod niewidzialnym ciężarem. Wystarczyło przekroczenie drzwi, pokonanie dzielącej go od córek odległości i niemal wyczuwał burzę. Nie tak, jak robili to czarodzieje, nie tak, jak jego zdolne córki. Nie tak, jak jego żona. Czuł zwyczajnie, prostą intuicją ojca. I to co czuł nie przypominało niczego, co znał do tej pory. Gorzkie, bolesne, ciężkie i mdłe, jak dłoń umazana w smole, której nie był w stanie oczyścić. I podnieść.
Oddychał cicho, przez nos, próbując skupić się na drobnych dłoniach, które opatrywały jego pomarszczoną rękę. Jasne palce sprawnie owijały bandaż, a on patrzył, upatrując w tym nieczytelnej jeszcze alegorii. Ciepłe wiązki wypełzły na serce, ale napierający gdzieś wokół chłód nie został przepędzony - Wystarczy - starał się mówić ciepło, zaciskając zesztywniałe palce na smukłej dłoni córki. Wtedy pada pytanie i August wiedział, że właśnie miało przyjść rozliczenie.
Chłód już nie zakradał się cicho, nie krył w zakamarkach, daleko od światła. Zaatakował ostro, jak mroźne ostrze, powoli rozrywając spokojnie do tej pory bijące serce.
Szukał znajomych błękitów, które pełne zawsze były energii, szukał ciepła, chociaż zawsze przepełnionego dziką iskrą. Szukał tajemnicy, ale każdy z elementów rozsypywał się, rozlewał, jak woda, którą próbował chwytać w dłonie. Urwane wyrazy drżą w powietrzu i opadają, jakby niezdolne dotarcia do celu. Słowa nadal płyną, ale przypominają bardziej pękająca tamę, która zbyt długo trzymała zapory. Jedna po drugiej upadały, kruszyły się i rozsypywały, odsłaniając cienie płynącego potoku.
Zanim się zastanowił, kroki same poprowadziły go do jego małej Just. Kobiecy szloch rozdziera powietrze i rozrywa serce, które przyjmowało ból otwarcie, bez zawahania. Tak jak ramiona, które zamknęły drobną sylwetkę w żelaznym, chociaż pewnym uścisku. Coś niewytłumaczalnego zaciskało się na gardle, w ustach panowała pustynna suchość nie pozwalająca na wyduszenie jakichkolwiek słów. Ramiona mówiły więcej, podtrzymując córkę, której tym niewypowiedzianym, chciał powiedzieć, że nie da jej upaść, ani rozpaść, jak rozbita tafla lustra.
Potem przyszedł gniew, napierający na umysł, przeciekający przez powoli zaciskające się szczęki. Na świat, na los, na Ministerstwo, na piekielnych czarodziejów, na krew i na wszystko, co przyczyniło się do tragedii, rozdarcia, które chwiało w posadach jego żywot - Ciiiiii - wargi w końcu rozluźniają się, by wypowiedzieć krótką, monosylabę - Nie przepraszaj kochanie, nie za coś, na co wypływu nie miałaś. Mądrości nie przeliczysz na rozwiązane zagadki - nie pytał o żonę, chociaż plączące się wyrazy, wpychały przed oczy przerażający obraz bólu i śmierci - to nie jest koniec, jesteś tu z nami, zobacz co masz - mówił wciąż, nie wypuszczając córki z objęć. Dygotanie, które raziło go w piersi, nie wymknęło się na zewnątrz. Nie kiedy jego dziecko upadało. Nie kiedy miał usłyszeć, że miłość jego życia, już więcej nie miała pojawić się w progu ich domu. Nie, kiedy próbował poskładać ich w całość.
Oddychał cicho, przez nos, próbując skupić się na drobnych dłoniach, które opatrywały jego pomarszczoną rękę. Jasne palce sprawnie owijały bandaż, a on patrzył, upatrując w tym nieczytelnej jeszcze alegorii. Ciepłe wiązki wypełzły na serce, ale napierający gdzieś wokół chłód nie został przepędzony - Wystarczy - starał się mówić ciepło, zaciskając zesztywniałe palce na smukłej dłoni córki. Wtedy pada pytanie i August wiedział, że właśnie miało przyjść rozliczenie.
Chłód już nie zakradał się cicho, nie krył w zakamarkach, daleko od światła. Zaatakował ostro, jak mroźne ostrze, powoli rozrywając spokojnie do tej pory bijące serce.
Szukał znajomych błękitów, które pełne zawsze były energii, szukał ciepła, chociaż zawsze przepełnionego dziką iskrą. Szukał tajemnicy, ale każdy z elementów rozsypywał się, rozlewał, jak woda, którą próbował chwytać w dłonie. Urwane wyrazy drżą w powietrzu i opadają, jakby niezdolne dotarcia do celu. Słowa nadal płyną, ale przypominają bardziej pękająca tamę, która zbyt długo trzymała zapory. Jedna po drugiej upadały, kruszyły się i rozsypywały, odsłaniając cienie płynącego potoku.
Zanim się zastanowił, kroki same poprowadziły go do jego małej Just. Kobiecy szloch rozdziera powietrze i rozrywa serce, które przyjmowało ból otwarcie, bez zawahania. Tak jak ramiona, które zamknęły drobną sylwetkę w żelaznym, chociaż pewnym uścisku. Coś niewytłumaczalnego zaciskało się na gardle, w ustach panowała pustynna suchość nie pozwalająca na wyduszenie jakichkolwiek słów. Ramiona mówiły więcej, podtrzymując córkę, której tym niewypowiedzianym, chciał powiedzieć, że nie da jej upaść, ani rozpaść, jak rozbita tafla lustra.
Potem przyszedł gniew, napierający na umysł, przeciekający przez powoli zaciskające się szczęki. Na świat, na los, na Ministerstwo, na piekielnych czarodziejów, na krew i na wszystko, co przyczyniło się do tragedii, rozdarcia, które chwiało w posadach jego żywot - Ciiiiii - wargi w końcu rozluźniają się, by wypowiedzieć krótką, monosylabę - Nie przepraszaj kochanie, nie za coś, na co wypływu nie miałaś. Mądrości nie przeliczysz na rozwiązane zagadki - nie pytał o żonę, chociaż plączące się wyrazy, wpychały przed oczy przerażający obraz bólu i śmierci - to nie jest koniec, jesteś tu z nami, zobacz co masz - mówił wciąż, nie wypuszczając córki z objęć. Dygotanie, które raziło go w piersi, nie wymknęło się na zewnątrz. Nie kiedy jego dziecko upadało. Nie kiedy miał usłyszeć, że miłość jego życia, już więcej nie miała pojawić się w progu ich domu. Nie, kiedy próbował poskładać ich w całość.
I show not your face but your heart's desire
Słucham uważnie twoich słów, obserwuję jak z każdą chwilą coraz bardziej się załamujesz i w pewnym momencie mam wrażenie, że moje serce pęka, gdy domyślam się, co próbujesz przekazać. Spoglądam kontrolnie na tatę, potem z powrotem na ciebie i wreszcie opuszczam wzrok na swoje dłonie; jeden z paznokci zdążyłam z nerwów już obskubać doszczętnie - nawet nie wiedziałam kiedy tak bardzo się zdenerwowałam. Milczałam, wciskając się w poduszkę plecami i nie wiedziałam jak zareagować. Przytulić waszą dwójkę? Pocieszyć, że wszystko będzie dobrze? Mogłabym. Mogłabym, gdyby to przyniosło coś więcej, poza kilkoma sekundami odsunięcia wizji przyszłości od siebie. W tym momencie nawet najsłodsze kłamstwo nie było w stanie nam pomóc. Zamiast tego obwiniam się w myślach, że nie spędzałam z wami tak dużo czasu, jak powinnam, zawsze mając ważniejsze - w moim ówczesnym mniemaniu - obowiązki, pracę, wyjazdy. A teraz dowiadywałam się, że już nigdy więcej jej nie zobaczę, nie porozmawiam i nie wyżalę, kiedy będę tego potrzebować; że nie będzie jej na moim potencjalnym ślubie, czy wiecu, gdy wreszcie zostanę poważanym naukowcem. A moja dedykacja, że to właśnie jej tak wiele zawdzięczam? Ucisk w klatce piersiowej i otępienie, jakbym właśnie dostała obuchem w głowę, powoduje, że zdzieram skórę z biednego paznokcia, krwawiąc teraz jak zarzynana świnka, a jednocześnie unoszę na was ponownie wzrok, bo sprowadza mnie to z powrotem na ziemię. Nie mogłam pojąć czemu ojciec jest taki opanowany. Miał więcej nie ujrzeć miłości swojego życia, jakim cudem jeszcze się nie załamał? Jednak z tego wszystkiego zaskoczyła mnie bardziej moja własna reakcja.
- Żartujesz sobie? Masz gorączkę czy co? - Wyrzucam z siebie z wyraźnym powątpiewaniem wymalowanym na bladej twarzy. A płacz? Nie rozumiem czemu jeszcze nie płaczę - czuję nieprzyjemny uścisk w okolicy oczodołów, ale nic ponad to. Moje oczy nie zwilgotniały nawet trochę. Czy wychodziłam przez to na bezduszną osobę? W tej sekundzie jedynym na co mam ochotę, to bezcelowy bieg przed siebie i wykrzyczenie się gdzieś hen daleko, na odludziu.
Zamiast ucieczki byleby najdalej stąd, wstałam z miejsca i bez słowa wyszłam na ganek przed dom, pozostawiając za sobą otwarte drzwi - tak na wszelki wypadek. Musiałam zapalić, poukładać sobie w głowie to, co nie zostało jeszcze oficjalnie powiedziane, ale w tak dobitny sposób zasugerowane. Dlaczego nie wróciłam wcześniej? Przecież miałam to cholerne przeczucie, że coś jest nie tak... w nerwach kopnęłam balustradę schodów, zaraz po tych na nich siadając z papierosem trzymanym między drżącymi wargami.
- Żartujesz sobie? Masz gorączkę czy co? - Wyrzucam z siebie z wyraźnym powątpiewaniem wymalowanym na bladej twarzy. A płacz? Nie rozumiem czemu jeszcze nie płaczę - czuję nieprzyjemny uścisk w okolicy oczodołów, ale nic ponad to. Moje oczy nie zwilgotniały nawet trochę. Czy wychodziłam przez to na bezduszną osobę? W tej sekundzie jedynym na co mam ochotę, to bezcelowy bieg przed siebie i wykrzyczenie się gdzieś hen daleko, na odludziu.
Zamiast ucieczki byleby najdalej stąd, wstałam z miejsca i bez słowa wyszłam na ganek przed dom, pozostawiając za sobą otwarte drzwi - tak na wszelki wypadek. Musiałam zapalić, poukładać sobie w głowie to, co nie zostało jeszcze oficjalnie powiedziane, ale w tak dobitny sposób zasugerowane. Dlaczego nie wróciłam wcześniej? Przecież miałam to cholerne przeczucie, że coś jest nie tak... w nerwach kopnęłam balustradę schodów, zaraz po tych na nich siadając z papierosem trzymanym między drżącymi wargami.
Nie wiedziałam jak. Jak przekazać wam, że osoba – jedna z najważniejszych, jeśli nie najważniejsza – już nie powróci. Jak powiedzieć, że w tą niedzielę kuchnia nie wypełni się już zapachem jabłek roznoszących się po kuchni.
Nie wiedziałam.
Właściwie nawet nie chciałam mówić, ale nie mogłam też tego zachowywać w tajemnicy. To byłoby bardziej nieludzkie. Pozwalać im by czekali dalej na powrót kogoś, kto już więcej nie wróci. Kto nie powita uśmiechem, gdy staniesz w drzwiach. Kto nie zapyta jak minął tydzień i nie pozwoli ci na potok słów, które głównie będą oscylować wokół wielkości głupoty przełożonego. Kto zawsze wiedział jak poprawić humor, a przy wyjściu wepchnął w dłoń zapakowany w papier najlepszy na świecie jabłecznik.
Więc mówiłam, a raczej próbowałam mówić, bo słowa dziwnie zdawały się nie kleić do siebie. Nie chciały składać się w zdania. Próbowałam, ale jedynie dźwięki kompletnie nieposkładane wydobywały się z ust. A potem zamknęły się wokół mnie ramiona. Ciepłe, bezpieczne, podobne w uczuciu to tych, którymi obejmował mnie on. Takie w którym wiedziałam, że nie może mi się nic stać.
Ale nie należały mi się one. Nie zasłużyłam na nie. Dlatego uciekłam. Uciekłam po słowach na które również nie zasługiwałam, po pełnych wyrzutu słowach Leanne – na to jedne akurat zasłużyłam całkowicie. I stanęłam przed fotelem niebieskim spojrzeniem odprowadzając siostrę, by zaraz zawiesić je na ojcu. Oddychałam ciężko, łapiąc powietrze w poranione płuca. Rany nadal się nie zagoiły, niektóre, te na płaszczyźnie psychicznej miały się nigdy nie zagoić.
Spojrzenie przeniosło się na ojca.
- Nie rozumiesz. - powiedziałam, czując jak głos mi drży, jak nie panuję nad własnym głosem, nad emocjami, które jasno się w nim obijały. - Zabili ją. - wymówiłam cicho, głucho, kręcąc zaraz głową jakby w zaprzeczaniu własnym słowom. - Ja ją zabiłam. - twierdziłam dalej, bowiem dokładnie tak widziałam właśnie całą sprawę. To ja byłam winna. Powinnam być mądrzejsza i zapobiec temu wszystkiemu. Błądziłam, bełkotałam wiedziałam, czy może raczej podświadomie czułam, że tak, ale nie umiałam przestać.
Nagle oczy rozszerzyły się w mieszance zdumienia i strachu, jakbym dopiero sobie coś uświadomiła. Zamrugałam kilka razy, a potem przygryzłam wargę obmyślając plan. Nie mógł tutaj zostać. Nie, jeśli Ministerstwo polowało na mugolaki, nie jeśli był mugolem i wiedział o czarodziejskim świecie i wtedy mnie olśniło. Pomogą, wiedziałam, że tak.
- Nie możesz tutaj zostać. - wyszeptałam całkowicie przerażona, ale i równie pewna. Musiał się zgodzić, musiał mi pozwolić o siebie zadbać. Musiałam go ochronić, chociaż jego, jeśli nie udało mi się ochronić jej.
Nie wiedziałam.
Właściwie nawet nie chciałam mówić, ale nie mogłam też tego zachowywać w tajemnicy. To byłoby bardziej nieludzkie. Pozwalać im by czekali dalej na powrót kogoś, kto już więcej nie wróci. Kto nie powita uśmiechem, gdy staniesz w drzwiach. Kto nie zapyta jak minął tydzień i nie pozwoli ci na potok słów, które głównie będą oscylować wokół wielkości głupoty przełożonego. Kto zawsze wiedział jak poprawić humor, a przy wyjściu wepchnął w dłoń zapakowany w papier najlepszy na świecie jabłecznik.
Więc mówiłam, a raczej próbowałam mówić, bo słowa dziwnie zdawały się nie kleić do siebie. Nie chciały składać się w zdania. Próbowałam, ale jedynie dźwięki kompletnie nieposkładane wydobywały się z ust. A potem zamknęły się wokół mnie ramiona. Ciepłe, bezpieczne, podobne w uczuciu to tych, którymi obejmował mnie on. Takie w którym wiedziałam, że nie może mi się nic stać.
Ale nie należały mi się one. Nie zasłużyłam na nie. Dlatego uciekłam. Uciekłam po słowach na które również nie zasługiwałam, po pełnych wyrzutu słowach Leanne – na to jedne akurat zasłużyłam całkowicie. I stanęłam przed fotelem niebieskim spojrzeniem odprowadzając siostrę, by zaraz zawiesić je na ojcu. Oddychałam ciężko, łapiąc powietrze w poranione płuca. Rany nadal się nie zagoiły, niektóre, te na płaszczyźnie psychicznej miały się nigdy nie zagoić.
Spojrzenie przeniosło się na ojca.
- Nie rozumiesz. - powiedziałam, czując jak głos mi drży, jak nie panuję nad własnym głosem, nad emocjami, które jasno się w nim obijały. - Zabili ją. - wymówiłam cicho, głucho, kręcąc zaraz głową jakby w zaprzeczaniu własnym słowom. - Ja ją zabiłam. - twierdziłam dalej, bowiem dokładnie tak widziałam właśnie całą sprawę. To ja byłam winna. Powinnam być mądrzejsza i zapobiec temu wszystkiemu. Błądziłam, bełkotałam wiedziałam, czy może raczej podświadomie czułam, że tak, ale nie umiałam przestać.
Nagle oczy rozszerzyły się w mieszance zdumienia i strachu, jakbym dopiero sobie coś uświadomiła. Zamrugałam kilka razy, a potem przygryzłam wargę obmyślając plan. Nie mógł tutaj zostać. Nie, jeśli Ministerstwo polowało na mugolaki, nie jeśli był mugolem i wiedział o czarodziejskim świecie i wtedy mnie olśniło. Pomogą, wiedziałam, że tak.
- Nie możesz tutaj zostać. - wyszeptałam całkowicie przerażona, ale i równie pewna. Musiał się zgodzić, musiał mi pozwolić o siebie zadbać. Musiałam go ochronić, chociaż jego, jeśli nie udało mi się ochronić jej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie słyszałam już dalszej części rozmowy między Justine a ojcem, kiedy z uporem maniaka obserwowałam martwy punkt na horyzoncie siedząc przed domem. Nie mogłam pojąć tego, czego się dowiedziałam - świadomość, że matka nie żyje póki co jeszcze do mnie nie docierała. Wciąż miałam nadzieję, że ta zaraz pojawi się z powrotem w domu, podejdzie i mnie przytuli, a potem wszystko znowu będzie dobrze. Albo, że się obudzę z tego koszmaru. Ostentacyjnie uszczypnęłam się nawet w rękę, ale poza nieprzyjemnym bólem przedramienia nic się nie wydarzyło. Dalej tkwiłam tu i teraz, z papierosem w dłoni, obwiniając się o to, że nie wróciłam z tamtej wyprawy na czas, że w ogóle na nią pojechałam. A przede wszystkim za to, że dawno nie poświęciłam matce tak cennego czasu na rozmowę, wspólne gotowanie, cokolwiek. Tkwiąc w swoim świecie zapomniałam o rodzinie i tym, jak ważna jest dla mnie w życiu.
Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego jeszcze nie płaczę i czułam, że coś jest ze mną nie tak. Przecież każda normalna osoba już dawno zasmarkałaby się na śmierć, a ja? Siedziałam jak kołek przed domem, wściekając się na całokształt i raniąc przy okazji własną siostrę. Otwarcie zarzuciłam jej, że to też jej wina i że przyczyniła się do tej sytuacji - co raczej nie było prawdą, nie myślałam jednak w tym momencie racjonalnie. Wreszcie postanowiłam, że muszę się stąd jak najdalej oddalić. Wyrzuciłam niedopałek, by następnie skierować się do swojego pokoju. W przelocie chwyciłam różdżkę i płaszcz i nikomu nic nie mówiąc ruszyłam przed siebie. Nie wiedziałam gdzie idę. Nie miałam żadnego planu, ani nawet osoby, do której mogłabym się zwrócić bez konieczności opowiadania jej o tym, co się wydarzyło. Dałam ponieść się swoim nogom i przeczuciom, tracąc rachubę czasu. Nawet nie spostrzegłam kiedy zaczęło świtać, a ja spędziłam pół nocy w jednym z parków.
Po powrocie do domu zastała mnie ciemność i cisza - w sumie nie wiedziałam, czego się spodziewałam. Że będą na mnie czekać? Podświadomie chyba na to liczyłam, ale z drugiej strony nie byłam egoistką. W obliczu takiej sytuacji wiedziałam, że każdy musi uporać się z nią samemu, na swój sposób. Moim była ucieczka, papieros i długi spacer po obciążonym anomaliami mieście. Miałam cichą nadziej zastać po powrocie Justine; bynajmniej przepraszać nie miałam zamiaru, chciałam jedynie zaproponować, by wywieźć tatę jak najdalej stąd. Nie podejrzewałam, że wpadła na to zaraz po moim wyjściu sama.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego jeszcze nie płaczę i czułam, że coś jest ze mną nie tak. Przecież każda normalna osoba już dawno zasmarkałaby się na śmierć, a ja? Siedziałam jak kołek przed domem, wściekając się na całokształt i raniąc przy okazji własną siostrę. Otwarcie zarzuciłam jej, że to też jej wina i że przyczyniła się do tej sytuacji - co raczej nie było prawdą, nie myślałam jednak w tym momencie racjonalnie. Wreszcie postanowiłam, że muszę się stąd jak najdalej oddalić. Wyrzuciłam niedopałek, by następnie skierować się do swojego pokoju. W przelocie chwyciłam różdżkę i płaszcz i nikomu nic nie mówiąc ruszyłam przed siebie. Nie wiedziałam gdzie idę. Nie miałam żadnego planu, ani nawet osoby, do której mogłabym się zwrócić bez konieczności opowiadania jej o tym, co się wydarzyło. Dałam ponieść się swoim nogom i przeczuciom, tracąc rachubę czasu. Nawet nie spostrzegłam kiedy zaczęło świtać, a ja spędziłam pół nocy w jednym z parków.
Po powrocie do domu zastała mnie ciemność i cisza - w sumie nie wiedziałam, czego się spodziewałam. Że będą na mnie czekać? Podświadomie chyba na to liczyłam, ale z drugiej strony nie byłam egoistką. W obliczu takiej sytuacji wiedziałam, że każdy musi uporać się z nią samemu, na swój sposób. Moim była ucieczka, papieros i długi spacer po obciążonym anomaliami mieście. Miałam cichą nadziej zastać po powrocie Justine; bynajmniej przepraszać nie miałam zamiaru, chciałam jedynie zaproponować, by wywieźć tatę jak najdalej stąd. Nie podejrzewałam, że wpadła na to zaraz po moim wyjściu sama.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Leanne Tonks dnia 20.01.18 0:01, w całości zmieniany 1 raz
Zabili ją.
Słowa łomotały w głowie, niczym wielkie dzwony. Wcześniej, umysł wypierał wydźwięk, nawet gdy serce rozumiało, gdy szarpiące się panicznie w piersi, próbowało pognać gdzieś...gdzie była ona. Ale nie mógł. Nawet, gdy dłonie zadrżały, a bolesna obręcz coraz ciaśniej okręcała się wokół krtani.
Zabiłam ją.
Nie, w to nie wierzył i nigdy nie miał uwierzyć. W końcu - stała tu. Krew z jego krwi, Fragment jego serca. I duży. Życia. Nie. Nie mogła tego zrobić, cokolwiek mówiła, cokolwiek pamiętała i widziała. Nie ona. Znał ją. Prawdopodobnie lepiej niż mogłaby mu przyznać. Zbierała winy na swoje barki niezależnie od własnego wkładu. Dwa jego fragmenty żywota, własnie rozsypywały mu się w palcach. jedno - umykało własnie z pomieszczenia. Nie zdążył chwycić drżących ramion Leanne. Wzrok miała pusty, boleśnie odległy. Zamknięty nawet dla niego. I Justine. Ciągnąca za sobą karę, której nie powinna przyjmować. Umysł stał sie bitewnym polem. Tych kilka stałych, które utrzymywały go w posadach, runęły, a on rozpaczliwie próbował pozbierać wszystko i zatrzymać.
Nie rozumiesz.
- To ty nie rozumiesz - choć zakrawało to o absurd, ból, który tarmosił jego ciałem, nie popłynął wyżej, nie odnalazł wyrazu w głosie. Jego skarb, jego miłość - zniknęła. I gotów był zatopić się w cierpieniu. Nie, nie był gotów. Rozszalały umysł próbował porwać go i zatopić. Ale nie był sam. Ten sam ból pożerał jego dzieci. I to dla nich musiał trwać. Być siłą, której tak rozpaczliwie potrzebowali - Leanne? - powiedział głośniej, najpierw odwracając spojrzeniem za umykającą sylwetką, by zaraz wrócić do drugiej córki - Przestań - zagarnął drobną sylwetkę ponownie - Czy zawsze musisz próbować winić za siebie wszystko?... Podziel się brzemieniem - słuchał wyrywanych słów trwając w miejscu. Chciał przytulić je obie, powiedzieć, że je ochroni, że poradzą sobie, ale zamiast tego usta poruszały się niemo. Oparł brodę o czubek kobiecej głowy - Ty też - odpowiedział tylko - Czemu mam uciekać, kiedy wy chcecie zostać? - Bo nie słyszał nie możemy tu zostać. Gdziekolwiek miał się znaleźć, musiał nauczyć się nosić tylko połowę swojej duszy. I serca. To co zostało, rozdzielić miał dla nich. I za nich.
Świat stał się okrutny. Wszystko chowając w ciszy. Jak on.
Słowa łomotały w głowie, niczym wielkie dzwony. Wcześniej, umysł wypierał wydźwięk, nawet gdy serce rozumiało, gdy szarpiące się panicznie w piersi, próbowało pognać gdzieś...gdzie była ona. Ale nie mógł. Nawet, gdy dłonie zadrżały, a bolesna obręcz coraz ciaśniej okręcała się wokół krtani.
Zabiłam ją.
Nie, w to nie wierzył i nigdy nie miał uwierzyć. W końcu - stała tu. Krew z jego krwi, Fragment jego serca. I duży. Życia. Nie. Nie mogła tego zrobić, cokolwiek mówiła, cokolwiek pamiętała i widziała. Nie ona. Znał ją. Prawdopodobnie lepiej niż mogłaby mu przyznać. Zbierała winy na swoje barki niezależnie od własnego wkładu. Dwa jego fragmenty żywota, własnie rozsypywały mu się w palcach. jedno - umykało własnie z pomieszczenia. Nie zdążył chwycić drżących ramion Leanne. Wzrok miała pusty, boleśnie odległy. Zamknięty nawet dla niego. I Justine. Ciągnąca za sobą karę, której nie powinna przyjmować. Umysł stał sie bitewnym polem. Tych kilka stałych, które utrzymywały go w posadach, runęły, a on rozpaczliwie próbował pozbierać wszystko i zatrzymać.
Nie rozumiesz.
- To ty nie rozumiesz - choć zakrawało to o absurd, ból, który tarmosił jego ciałem, nie popłynął wyżej, nie odnalazł wyrazu w głosie. Jego skarb, jego miłość - zniknęła. I gotów był zatopić się w cierpieniu. Nie, nie był gotów. Rozszalały umysł próbował porwać go i zatopić. Ale nie był sam. Ten sam ból pożerał jego dzieci. I to dla nich musiał trwać. Być siłą, której tak rozpaczliwie potrzebowali - Leanne? - powiedział głośniej, najpierw odwracając spojrzeniem za umykającą sylwetką, by zaraz wrócić do drugiej córki - Przestań - zagarnął drobną sylwetkę ponownie - Czy zawsze musisz próbować winić za siebie wszystko?... Podziel się brzemieniem - słuchał wyrywanych słów trwając w miejscu. Chciał przytulić je obie, powiedzieć, że je ochroni, że poradzą sobie, ale zamiast tego usta poruszały się niemo. Oparł brodę o czubek kobiecej głowy - Ty też - odpowiedział tylko - Czemu mam uciekać, kiedy wy chcecie zostać? - Bo nie słyszał nie możemy tu zostać. Gdziekolwiek miał się znaleźć, musiał nauczyć się nosić tylko połowę swojej duszy. I serca. To co zostało, rozdzielić miał dla nich. I za nich.
Świat stał się okrutny. Wszystko chowając w ciszy. Jak on.
I show not your face but your heart's desire
Nie mogłam iść za Leanne i zostawić ojca, ale nie chciałam też zostawiać Leanne, stałam więc łapiąc ciężko, spazmatycznie powietrze, próbując przebrnąć przez słowa które padły z moich ust, które echem, zimnym, bolesnym, odbijały się w mojej głowie przynosząc kolejną falę migreny. Czułam się taka zmęczona, tak zaszczuta, tak mało użyteczna. Niepotrzebna, niedostatecznie dobra w momencie w którym potrzebna byłam najbardziej.
Brud, który nie powinien istnieć.
Zamrugałam kilka razy na słowa ojca próbując zrozumieć, czego nie rozumiałam. Do tej pory zdawało mi się, że rozumiem wszysko, a przynajmniej to jedno. Że to moja wina, że mogłam bardziej się postrać. Nie mogłam, powinnam. A dałam się pokoań głupim punktom na drzwi, przez nie zginęła moja matka. Miałam być ratowniczką, chciałam nią być, ale jak mogłam być nią dalej, gdy nie potrafiłam uratować nawet jednej osoby?
A jednak mój stworzyciel twierdził, że to właśnie ja nie rozumiem.
Niewidzące spojrzenie wpatrywało się w ramy wyjścia za którym zniknęła Leanne. Jej słowa nadal dźwięczały mi w głowie. Czy kiedykolwiek mi wybaczy? Mogłam mieć tylko nadzieję, że tak. I to było frustrujące, moment w którym uświadamiałam sobie, że jestem kompletnie nieprzygotowana, do tego wszystkiego, uzbrojona jedynie w nadzieję i wiarę, że moje umiejętności wystarczą. A przecież jasno okazywało się, że nie. Dlaczego nadal szłam dalej?
Znajome ramiona znów mnie zgarnęły wraz ze słowem zakazu. Jak mogłam nie winić siebie? Kogo jeszcze powinnam winić z kim dzielić brzemię. W wieży towarzyszyła mi Lila, ale nie mogłam obarczyć jej winą, była ofiarą, jeszcze większą, najbardziej niewinną, bałam się, że od teraz strach będzie towarzyszył jej już nieustannie. Innych typów nie miałam.
A jednak łzy leciały mocząc męską koszulę, plecami wstrząsały spazmatyczne wdechy. Kiedy tamy puścił nie było już odwrotu, zdawało mi się, że nigdy nie przestanę, że od dziś już tylko tak będę chodzić. Ja wraz z chmurą gradową na mojej twarzy, wiecznie obecną. I z bólem który już na zawsze miał stopić się wraz z tęczówkami.
- Tato... - odezwałam się cicho, zaprotestowałam lekko, odsuwając się i ocierając oczy. Nie mogłam mu powiedzieć o Zakonie, nie mogłam też wyjechać dokładnie z tego samego powody, wiedziałam że stanę do walki, że jestem żołnierzem i byłam gotowa oddać życie za sprawę w którą wierzyłam. - Nad Londynem zbierają się ciemne chmury, ciężkie chmury. To co z nich spadnie będzie możliwe najgorsze. - wyrzucam słowa, nie patrząc na niego - patrzę gdzieś za okno, na ciemne niebo, szare chmury które zebrały się na niebie. U cioci Roni jest miejsce, pisałam już do niej. Tam jest bezpieczniej. Bezpieczniej, nie bezpiecznie. Nigdzie nie było już bezpiecznie. Wątpiłam, bym i ja miała czuć się bezpiecznie gdziekolwiek indziej niźli w ramionach dwóch najważniejszych dla mnie mężczyzn. Jednego musiałam ubłagać, by zgodził się wyjechać. Nie, nie ubłagać, przekonać. - Muszę zostać, tato. Nie mogę pozwolić na to, by kogoś innego spotkało to co nas. By dzieci traciły matki, mężowie żony, matki dzieci, tylko dlatego że ktoś stwierdził iż mają złą krew, są za mało godne. Nie będę walczyć sama. - spojrzałam na niego zastanawiając się skąd jeszcze bierze siłę by stać. Co sprawia, że potrafi kompletnie nie rozpaść się na kawałki, podczas gdy ja zastanawiam się, czy jest jeszcze co zbierać. - Ale będę walczyć. - wiem, że będziesz się martwił. Ale wiesz, że muszę, taka jestem. Zawsze stawałam w obronie słabszych, nawet jeśli sama byłam słaba. Nie umiałam stać z boku i tym razem też nie zamierzałam. Niebieskie spojrzenie zdaje się nieprzejednane, ale i niepewne, jakby dwa żywioły ścierały się na powierzchni źrenic.- Spróbujemy naprawić sytuację w centrum, ale potrzebuję pomocy. - wzrok łagodnieje, bada dokładnie twarz, każdą jedną zmarszczkę na twarzy. - Twojej pomocy tato, musisz ostrzec ciocię Ronię, musisz ich uświadomić że jest źle, że może być gorzej, jeśli sprawy wyjdą dalej. Powinni być gotowi. - milknę, potrzebuję twojej zgody więc czekam na to co co wypuszczą z ust twoje usta. W końcu się zgadzasz i choć jednocześnie czuję ulgę, czuję też jak moje serce łamie się mocniej.
|zt
Brud, który nie powinien istnieć.
Zamrugałam kilka razy na słowa ojca próbując zrozumieć, czego nie rozumiałam. Do tej pory zdawało mi się, że rozumiem wszysko, a przynajmniej to jedno. Że to moja wina, że mogłam bardziej się postrać. Nie mogłam, powinnam. A dałam się pokoań głupim punktom na drzwi, przez nie zginęła moja matka. Miałam być ratowniczką, chciałam nią być, ale jak mogłam być nią dalej, gdy nie potrafiłam uratować nawet jednej osoby?
A jednak mój stworzyciel twierdził, że to właśnie ja nie rozumiem.
Niewidzące spojrzenie wpatrywało się w ramy wyjścia za którym zniknęła Leanne. Jej słowa nadal dźwięczały mi w głowie. Czy kiedykolwiek mi wybaczy? Mogłam mieć tylko nadzieję, że tak. I to było frustrujące, moment w którym uświadamiałam sobie, że jestem kompletnie nieprzygotowana, do tego wszystkiego, uzbrojona jedynie w nadzieję i wiarę, że moje umiejętności wystarczą. A przecież jasno okazywało się, że nie. Dlaczego nadal szłam dalej?
Znajome ramiona znów mnie zgarnęły wraz ze słowem zakazu. Jak mogłam nie winić siebie? Kogo jeszcze powinnam winić z kim dzielić brzemię. W wieży towarzyszyła mi Lila, ale nie mogłam obarczyć jej winą, była ofiarą, jeszcze większą, najbardziej niewinną, bałam się, że od teraz strach będzie towarzyszył jej już nieustannie. Innych typów nie miałam.
A jednak łzy leciały mocząc męską koszulę, plecami wstrząsały spazmatyczne wdechy. Kiedy tamy puścił nie było już odwrotu, zdawało mi się, że nigdy nie przestanę, że od dziś już tylko tak będę chodzić. Ja wraz z chmurą gradową na mojej twarzy, wiecznie obecną. I z bólem który już na zawsze miał stopić się wraz z tęczówkami.
- Tato... - odezwałam się cicho, zaprotestowałam lekko, odsuwając się i ocierając oczy. Nie mogłam mu powiedzieć o Zakonie, nie mogłam też wyjechać dokładnie z tego samego powody, wiedziałam że stanę do walki, że jestem żołnierzem i byłam gotowa oddać życie za sprawę w którą wierzyłam. - Nad Londynem zbierają się ciemne chmury, ciężkie chmury. To co z nich spadnie będzie możliwe najgorsze. - wyrzucam słowa, nie patrząc na niego - patrzę gdzieś za okno, na ciemne niebo, szare chmury które zebrały się na niebie. U cioci Roni jest miejsce, pisałam już do niej. Tam jest bezpieczniej. Bezpieczniej, nie bezpiecznie. Nigdzie nie było już bezpiecznie. Wątpiłam, bym i ja miała czuć się bezpiecznie gdziekolwiek indziej niźli w ramionach dwóch najważniejszych dla mnie mężczyzn. Jednego musiałam ubłagać, by zgodził się wyjechać. Nie, nie ubłagać, przekonać. - Muszę zostać, tato. Nie mogę pozwolić na to, by kogoś innego spotkało to co nas. By dzieci traciły matki, mężowie żony, matki dzieci, tylko dlatego że ktoś stwierdził iż mają złą krew, są za mało godne. Nie będę walczyć sama. - spojrzałam na niego zastanawiając się skąd jeszcze bierze siłę by stać. Co sprawia, że potrafi kompletnie nie rozpaść się na kawałki, podczas gdy ja zastanawiam się, czy jest jeszcze co zbierać. - Ale będę walczyć. - wiem, że będziesz się martwił. Ale wiesz, że muszę, taka jestem. Zawsze stawałam w obronie słabszych, nawet jeśli sama byłam słaba. Nie umiałam stać z boku i tym razem też nie zamierzałam. Niebieskie spojrzenie zdaje się nieprzejednane, ale i niepewne, jakby dwa żywioły ścierały się na powierzchni źrenic.- Spróbujemy naprawić sytuację w centrum, ale potrzebuję pomocy. - wzrok łagodnieje, bada dokładnie twarz, każdą jedną zmarszczkę na twarzy. - Twojej pomocy tato, musisz ostrzec ciocię Ronię, musisz ich uświadomić że jest źle, że może być gorzej, jeśli sprawy wyjdą dalej. Powinni być gotowi. - milknę, potrzebuję twojej zgody więc czekam na to co co wypuszczą z ust twoje usta. W końcu się zgadzasz i choć jednocześnie czuję ulgę, czuję też jak moje serce łamie się mocniej.
|zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
To trwało za długo. Ten rozłam, którego nie była w stanie jednoznacznie stwierdzić. Nie widziała jej od dnia w którym była posłańcem złych wieści i jednocześnie ich sprawcą. Tak samo jak nie byłam w tym domu od tego czasu. Wchodziła z sercem równie ciężkim jak duszą nie wiedząc ani jak zacząć, ani czego się spodziewać. Czy powinna spodziewać się czegokolwiek, czy też całkiem odwrotnie, nie spodziewać się w ogóle niczego. Gubiła się ostatnio we wszystkim i sama nie była już do końca pewna czego się spodziewać. Ale jedno wiedziała na pewno - musiały porozmawiać. Ten dziwy, niedopowiedziany, milczący pakt nie był jej na rękę. Nie powinny pozwalać sobie na rozłam, zwłaszcza teraz w momencie gdy najmocniej potrzebna była druga osoba.
Do mieszkania wchodziła powoli. Znała je, a jednocześnie zdawało się się całkowicie obce. Opustoszałe, jakby zimniejsze, jakby odleglejsze. Kolejne kroki przynosiły ze sobą wspomnienia. Dłoń zatrzymała się na chwilę na starej ramie drzwi na której kiedyś odmierzano tempo w jakim poszczególne latorośle Tonksów wzrastały. Kolejne chwile powoli uświadamiały ją, że w domu nikogo nie było. Rozejrzała się dookoła na zapalając światła. Weszła do pracowni ojca, która również zdawała się dziwnie opustoszała. Wióry drewna leżały obok dłuta i szlifierki, które zostały w miejscu w którym zostawił je ojciec. Nieskończony zagłówek stał niedaleko. Westchnęła cicho i po nim przesuwając dłonią czując jak złość na nowo się w niej odzywa. Wszystko było nie takie, tak bardzo nieodpowiednie, kompletnie niezasłużone, a jednak tak mocno realne.
W końcu opuściła to miejsce kierując się do kuchni - ta mieściła w sobie jeszcze więcej wspomnień. Znała ją prawie na pamięć, dlatego i tu nie zapaliła światła, miała wspomóc się magią, jednak ta nadal nie była stała - dlatego napełniła czajnik wodą i zapaliła ogień na kuchence. Nie miała pojęcia kiedy minęło kilka minut po których czajnik zaczął cicho pogwizdywać. Oderwała się od blatu o który opierała plecy by wyciągnąć kubek, który zasypała herbatą i zalała wrzątkiem. Z tak przygotowanym napojem ruszyła do salonu w którym szybko znalazła się w salonie zatapiając się w za dużym fotelu w który niegdyś czytała mama. Podciągnęła nogi oplatając nimi dłonie, na kolanach wsparła brodę. Niebieskie tęczówki obserwowały parę, które nieśmiało wychylała się z kubka, by w końcu rozpływać się w błękitnym księżycowym świetle. Czekała.
W końcu drzwi ponownie skrzypnęły, nie ruszyła się jednak nawet o krok, gdy znajoma sylwetka zamajaczyła w zasięgu jej wzroku skupiła się na niej.
- Nie powinnaś chodzić sama po nocy. - powiedziała tylko nie dodając nic więcej. Kompletnie nie potrafiła zrozumieć czemu właśnie tymi słowami postanowiła powitać siostrę.
Herbata już dawno zdążyła ostygnąć.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salon
Szybka odpowiedź