Salon
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
To ładny, przytulny i widny pokój z kominkiem, kanapą oraz regałami pełnymi książek, więc pełni też rolę niewielkiej biblioteczki. Zazwyczaj jest tu ciepło, to idealne miejsce do wypoczynku a także spotkań. Siostry Leighton odnowiły jego wystrój i nadały mu nieco bardziej współczesnego wyglądu, wymieniając stare, przeżarte przez mole zasłony, dywan, kanapy i fotele na nowsze i w lepszym stanie. Salonik jest utrzymany w jasnozielonych barwach, a nad kominkiem wisi magiczny ruchomy pejzaż przywieziony z ich rodzinnego domu w Tinworth.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene lubiła czuć się przydatna, dlatego nigdy nie kręciła nosem, że oprócz pracy w Mungu musi warzyć eliksiry też w domu, tym samym spędzając tak wiele czasu nad kociołkiem. Uwielbiała alchemię, to była jej pasja, coś więcej niż tylko zawód pracy. Przyłączając się do Zakonu, miała świadomość nowych, dodatkowych obowiązków i znosiła je z dumą, pragnąc pomóc w ratowaniu świata przed całym ogromem nieszczęść. Przynajmniej w taki sposób, jak potrafiła. Jej dom był więc otwarty dla innych Zakonników, i także uczyła się, że powinna zaufać tym ludziom, wspierać ich – zarówno tych, których już znała, jak i tych jeszcze nieznajomych. W Zakonie była część jej rodziny, siostra i kuzynostwo, byli też przyjaciele znani z Hogwartu, współpracownicy z Munga i wielu innych.
Otworzyła drzwi, ze zdumieniem zauważając kobietę, której jeszcze nie znała, ale na pewno widziała ją na ostatnim spotkaniu, i zdawało się, że mgliście kojarzyła jej twarz z Hogwartu, mogła być parę klas wyżej od niej, ale nie była pewna, w końcu minęło sporo czasu od tamtego momentu.
Mimo swojej nieznajomości świata wyższych sfer jak każdy wiedziała, kim są Selwynowie, więc początkowo w jej spojrzeniu błysnęła niepewność, bo nie wiedziała, jak właściwie powinna się do kobiety zwracać, ale zdała sobie też sprawę, że skoro Lucinda znalazła się w Zakonie, raczej nie mogła być osobą konserwatywną i zapatrzoną w ideologię czystości krwi. Może była raczej jak Anthony, którego poznała w czerwcu i który okazał się być Macmillanem?
- Charlene Leighton – przedstawiła się, wpuszczając ją do domu i prowadząc w stronę niedużego salonu. Domek, choć przytulny i miły, zdecydowanie nie mógł się równać z przestronnymi, luksusowymi dworami, do jakich, jak myślała, przywykła Lucinda. – Nic się nie stało, Lucindo. Mogę zwracać się do ciebie po imieniu? – spytała, żeby się upewnić, czy nie popełniła jakiegoś afrontu i nie uraziła kobiety tak bezpośrednim odezwaniem się do niej, choć pierwsze wrażenie pozwalało jej myśleć, że Lucinda należy do tych normalnych szlachetnie urodzonych, tym bardziej, że sama pofatygowała się do jej domu. Ale naprawdę nie znała się na jakichś wydumanych obyczajach, była prostą dziewczyną z kornwalijskiej wioski. – Niedawno wróciłam z pracy, więc przyszłaś w dobrym momencie. Jeśli tylko potrzebujesz konkretnego eliksiru, postaram się pomóc, opowiedz mi tylko, czego potrzebujesz. I może napijesz się herbaty? – zapytała jeszcze. - Słyszałam, że jesteś łamaczką klątw? - przypomniała sobie jakiś urywek zasłyszanej gdzieś informacji, która zaciekawiła ją, jako że jej siostra też łamała klątwy.
Otworzyła drzwi, ze zdumieniem zauważając kobietę, której jeszcze nie znała, ale na pewno widziała ją na ostatnim spotkaniu, i zdawało się, że mgliście kojarzyła jej twarz z Hogwartu, mogła być parę klas wyżej od niej, ale nie była pewna, w końcu minęło sporo czasu od tamtego momentu.
Mimo swojej nieznajomości świata wyższych sfer jak każdy wiedziała, kim są Selwynowie, więc początkowo w jej spojrzeniu błysnęła niepewność, bo nie wiedziała, jak właściwie powinna się do kobiety zwracać, ale zdała sobie też sprawę, że skoro Lucinda znalazła się w Zakonie, raczej nie mogła być osobą konserwatywną i zapatrzoną w ideologię czystości krwi. Może była raczej jak Anthony, którego poznała w czerwcu i który okazał się być Macmillanem?
- Charlene Leighton – przedstawiła się, wpuszczając ją do domu i prowadząc w stronę niedużego salonu. Domek, choć przytulny i miły, zdecydowanie nie mógł się równać z przestronnymi, luksusowymi dworami, do jakich, jak myślała, przywykła Lucinda. – Nic się nie stało, Lucindo. Mogę zwracać się do ciebie po imieniu? – spytała, żeby się upewnić, czy nie popełniła jakiegoś afrontu i nie uraziła kobiety tak bezpośrednim odezwaniem się do niej, choć pierwsze wrażenie pozwalało jej myśleć, że Lucinda należy do tych normalnych szlachetnie urodzonych, tym bardziej, że sama pofatygowała się do jej domu. Ale naprawdę nie znała się na jakichś wydumanych obyczajach, była prostą dziewczyną z kornwalijskiej wioski. – Niedawno wróciłam z pracy, więc przyszłaś w dobrym momencie. Jeśli tylko potrzebujesz konkretnego eliksiru, postaram się pomóc, opowiedz mi tylko, czego potrzebujesz. I może napijesz się herbaty? – zapytała jeszcze. - Słyszałam, że jesteś łamaczką klątw? - przypomniała sobie jakiś urywek zasłyszanej gdzieś informacji, która zaciekawiła ją, jako że jej siostra też łamała klątwy.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Lucinda cieszyła się, że dobrze trafiła i dodatkowo kobieta mogła znaleźć dla niej chwilę czasu. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie, a brak czasu jednak ciężko było ukryć. Blondynka sama w ostatnich tygodniach nie miała zbyt wielu zajęć. Owszem pochłaniał ją Zakon, próba zrozumienia tego wszystkiego i wejścia w to całą sobą, ale na brak zleceń jednak mogła narzekać. Trochę ją przerażał ten fakt, bo to mogło oznaczać, że albo nie ma zbytniego powodzenia u osób, które nabywają przeklęte przedmioty, albo ludzie nie chcą ów klątw się pozbywać. Nie wierzyła w to, że nagle wszystkie wyparowały. Za długo już chodziła po tym świecie by wierzyć w takie rzeczy. Z jednej strony było to dla niej dobre. Mogła na spokojnie zająć się wszystkimi sprawami i nie musiała martwić się brakiem czasu. Z drugiej jednak jeden Merlin jej świadkiem, że jej tego brakowało. Nie była przyzwyczajona do nic nierobienia. Wręcz przeciwnie choć to kłóciło się z jej szlacheckim pochodzeniem. Cała się z nim kłóciła i to chyba bawiło najbardziej. Czasami zastanawiała się czy rodzina już postawiła na niej krzyżyk czy jeszcze ciągle czekają aż się opamięta. Podziwiała swoich rodziców i nestora. Była czarną owcą chociaż nikt nie powiedział tego nigdy głośno. Lucinda przeszła z kobietą dalej do salonu rozglądając się po wnętrzu. - Masz naprawdę ładny dom – zaczęła wracając spojrzeniem do alchemiczki. Miała łagodne rysy twarzy, delikatne i przyjazne. To wystarczyło by zrobić na Lucindzie dobre pierwsze wrażenie. - Tak, oczywiście, że tak – odpowiedziała od razu kiedy kobieta zapytała ją czy może mówić do niej po imieniu. W końcu na co dzień nie zastanawiała się nad tym jak ktoś powinien się do niej zwracać. Wiedziała kiedy może sobie pozwolić na swobodę, a kiedy musi zachować wszystkie szlacheckie etykietki. W Zakonie jednak nie miała zamiaru być lady. Chciała być po prostu sobą. - Już tłumaczę – dodała oddychając głębiej. - Nie znam się na tym i powiem szczerze, że nie wiem jaki eliksir miałby to być dokładnie, ale zależy mi na tym, żeby trochę podniósł mnie na siłach i fizycznych i psychicznych. Ostatnio dużo się w moim życiu działo, kilka razy byłam ranna i choć właściwie wszystko wróciło już do normy to po prostu czuje się bardzo słabo. Chciałabym się tego pozbyć. Mam nadzieje, że mówię rzeczowo i cokolwiek da się z tym zrobić. - skoro miała ryzykować życie i zdrowie, iść na wojnę i zmieniać świat to musiała być zdrowa i musiała mieć na to siłę. Nie zdarzało jej się myśleć o sobie. Zawsze myślała, że jest niezniszczalna i nic nie może złego ją spotkać. Tak jednak nie było. Choroba i te wszystkie sytuacje, w których brała udział jej to uzmysłowiły. - Tak, trochę łamaczem, trochę poszukiwaczem artefaktów… ostatnio już mniej. - dodała jeszcze delikatnie się uśmiechając do kobiety.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Charlene wiedziała co nieco o rzeczywistości łamaczy klątw z tego względu, że była nim jej siostra. Zawsze podziwiała Verę za odwagę, że mierzyła się z tak paskudnymi klątwami. Charlie udało się posiąść zaledwie podstawową znajomość starożytnych run oraz obrony przed czarną magią, więc zdecydowanie nie byłaby materiałem na dobrą łamaczkę, dlatego podobna ścieżka nawet nie przeszła jej przez myśl. Bardziej od zawsze ciągnęło ją do eliksirów. Podczas gdy Vera wsłuchiwała się w opowieści dziadka o klątwach i artefaktach, Charlie przypatrywała się mamie warzącej mikstury na domowy użytek. Nigdy nie czuła wielkiego powołania do przygód i niebezpieczeństw, lepiej czuła się w alchemicznej pracowni, lubiła też poszerzać wiedzę teoretyczną. Niemniej jednak podziwiała tych dzielnych ludzi, którzy mierzyli się z niebezpieczeństwami zsyłanymi przez czarną magię i tych, którzy ją uprawiali. Podziwiała aurorów i łamaczy klątw, dzięki którym mogła spać odrobinę spokojniej.
- Dziękuję, to miłe – rzekła w odpowiedzi na jej komplement. – To właściwie nie jest mój dom rodzinny, ale urządziłyśmy się tu z siostrą po skończeniu Hogwartu – wyjaśniła, choć nie opowiedziała, co skłoniło je do opuszczenia Kornwalii poza chęcią zmniejszenia odległości do pracy. Niewielu ludzi poza najbliższą rodziną i przyjaciółmi wiedziało o Helen. – Też jest łamaczką klątw, może miałaś okazję ją zauważyć na spotkaniu. A może kiedyś pracowałyście razem? – zastanowiła się. Wiedziała, że Vera jest ministerialną łamaczką, ale niektórzy działali niezależnie, byli i tacy, którzy łamali klątwy dla Gringotta.
Kiedy Lucinda opowiedziała o swoich eliksirowych potrzebach, zamyśliła się przez moment, zastanawiając się, co mogłaby jej doradzić. Uzdrowicielką nie była, jej wiedza o anatomii była podstawowa, ale pracując w Mungu, co nieco wiedziała, nawet jeśli nie miała kompetencji, żeby trafniej ocenić przyczyny jej stanu.
- Nie jestem uzdrowicielem i nie będę w stanie dopasować dla ciebie terapii eliksiralnej z prawdziwego zdarzenia, ale może na początek wywar wzmacniający powinien spełnić swoje zadanie, uzdrowiciele często przepisują go na stany osłabienia. Jest na tyle prosty, że nie wymaga specjalistycznej wiedzy żeby go przygotować i zażywać – zaczęła. – Ale gdybyś potrzebowała czegoś mocniejszego, możesz też przyjść do mnie w Mungu z konkretnymi wytycznymi od uzdrowiciela i receptą na specyfiki. To tam pracuję. Domyślam się, że pojawiałaś się u uzdrowicieli, skoro, jak wspominasz, byłaś ranna? – dopytała jeszcze, wiedząc, że jej siostra czasem potrzebowała pomocy uzdrowicieli. Praca łamacza klątw nie była bezpieczna i bardzo łatwo w niej o obrażenia.
Zazwyczaj Charlie po prostu warzyła eliksiry, a to od uzdrowicieli zależało, jak je przepisywać i dawkować poszczególnym przypadkom. Była to więc dość nietypowa prośba, bo ostatnio Zakonnicy prosili ją głównie o eliksiry bojowe, ale mogła pomóc Lucindzie, oferując jej prosty i nieszkodliwy specyfik, który powinien być dobrą doraźną pomocą.
- Więc zrobię nam herbatę, a później przejdziemy do pracowni, zgoda? Mam w piwnicy swoją małą pracownię.
Ruszyła w stronę kuchni, ale niestety na coś się zagapiła i nie zauważyła swojego kota, który, domagając się uwagi i głaskania, wszedł jej prosto pod nogi. Charlie nie zdążyła złapać równowagi i zawadziła stopą o zwierzę. Kot umknął z głośnym prychnięciem, ale Charlie runęła do przodu, prosto na Lucindę, odruchowo próbując przytrzymać się dłońmi, by uniknąć upadku.
Ale po chwili i tak leżała na ziemi.
- Ojejku, przepraszam! – wybąkała czerwona ze wstydu, że tak wpadła na swojego gościa, i to właściwie nowo poznaną osobę, jeszcze nieświadoma, jakie spowodowała szkody.
- Dziękuję, to miłe – rzekła w odpowiedzi na jej komplement. – To właściwie nie jest mój dom rodzinny, ale urządziłyśmy się tu z siostrą po skończeniu Hogwartu – wyjaśniła, choć nie opowiedziała, co skłoniło je do opuszczenia Kornwalii poza chęcią zmniejszenia odległości do pracy. Niewielu ludzi poza najbliższą rodziną i przyjaciółmi wiedziało o Helen. – Też jest łamaczką klątw, może miałaś okazję ją zauważyć na spotkaniu. A może kiedyś pracowałyście razem? – zastanowiła się. Wiedziała, że Vera jest ministerialną łamaczką, ale niektórzy działali niezależnie, byli i tacy, którzy łamali klątwy dla Gringotta.
Kiedy Lucinda opowiedziała o swoich eliksirowych potrzebach, zamyśliła się przez moment, zastanawiając się, co mogłaby jej doradzić. Uzdrowicielką nie była, jej wiedza o anatomii była podstawowa, ale pracując w Mungu, co nieco wiedziała, nawet jeśli nie miała kompetencji, żeby trafniej ocenić przyczyny jej stanu.
- Nie jestem uzdrowicielem i nie będę w stanie dopasować dla ciebie terapii eliksiralnej z prawdziwego zdarzenia, ale może na początek wywar wzmacniający powinien spełnić swoje zadanie, uzdrowiciele często przepisują go na stany osłabienia. Jest na tyle prosty, że nie wymaga specjalistycznej wiedzy żeby go przygotować i zażywać – zaczęła. – Ale gdybyś potrzebowała czegoś mocniejszego, możesz też przyjść do mnie w Mungu z konkretnymi wytycznymi od uzdrowiciela i receptą na specyfiki. To tam pracuję. Domyślam się, że pojawiałaś się u uzdrowicieli, skoro, jak wspominasz, byłaś ranna? – dopytała jeszcze, wiedząc, że jej siostra czasem potrzebowała pomocy uzdrowicieli. Praca łamacza klątw nie była bezpieczna i bardzo łatwo w niej o obrażenia.
Zazwyczaj Charlie po prostu warzyła eliksiry, a to od uzdrowicieli zależało, jak je przepisywać i dawkować poszczególnym przypadkom. Była to więc dość nietypowa prośba, bo ostatnio Zakonnicy prosili ją głównie o eliksiry bojowe, ale mogła pomóc Lucindzie, oferując jej prosty i nieszkodliwy specyfik, który powinien być dobrą doraźną pomocą.
- Więc zrobię nam herbatę, a później przejdziemy do pracowni, zgoda? Mam w piwnicy swoją małą pracownię.
Ruszyła w stronę kuchni, ale niestety na coś się zagapiła i nie zauważyła swojego kota, który, domagając się uwagi i głaskania, wszedł jej prosto pod nogi. Charlie nie zdążyła złapać równowagi i zawadziła stopą o zwierzę. Kot umknął z głośnym prychnięciem, ale Charlie runęła do przodu, prosto na Lucindę, odruchowo próbując przytrzymać się dłońmi, by uniknąć upadku.
Ale po chwili i tak leżała na ziemi.
- Ojejku, przepraszam! – wybąkała czerwona ze wstydu, że tak wpadła na swojego gościa, i to właściwie nowo poznaną osobę, jeszcze nieświadoma, jakie spowodowała szkody.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Możliwe, nie poznaje jeszcze wszystkich członków Zakonu. Ostatnio tak wiele się działo, że nadal staram się to strawić. - powiedziała wiedząc, że echo tego spotkania jeszcze długo w niej pozostanie. Nadal starała się to wszystko zrozumieć. Nie chodziło o słuszność działania tej organizacji, ale to, że tak wiele krzywdy dzieje się nawet w jej środku. To co spotkało Alexa… nadal nie mogła sobie z tym poradzić, przecież ciągle nie miała kontaktu z kuzynem. - Prawdopodobne jednak jest, że gdzieś podczas łamania klątw się spotkałyśmy. - dodała jeszcze uśmiechając się do kobiety. Lucinda nie żałowała, że tutaj dzisiaj przyszła. Wiedziała, że musi się sobą zająć. Nie była efektywna w tym co robiła dopóki nie była całkowicie zdrowa i świadoma. Zdrowa prawdopodobnie nie będzie, ale świadomość mogła odzyskać tak jak i siłę. Tej potrzebowała naprawdę mocno. - Rozumiem, właśnie nie myślałam o tym jako o czymś całkowicie leczniczym, ale może czymś ziołowym co by pomogło mi odzyskać siły i się zregenerować. - odparła, a kiedy kobieta zaproponowała jej konkretny wywar skinęła głową zadowolona. - Tak, możemy spróbować. - o uzdrowicielu nie wspomniała, ale była w jego opiece. Z tego co przynajmniej przyszło jej pamiętać. Nadal to wszystko było dla niej jak przez mgłę. Niezrozumiałe do końca. Skinęła głową jeszcze raz gdy blondynka zaproponowała jej herbatę. Tej to nie miała w zwyczaju odmawiać. Sprawa miała się podobnie jeżeli chodziło o czerwone wino. Czasami jej się wydawało, że ten świat nie byłby do zniesienia bez lampki czerwonego wina dla jego osłodzenia. Tak wiele przeżyła w ostatnich miesiącach. Nie wiedziała do końca dlaczego tak wiele złych rzeczy przyciąga do siebie i dlaczego nie potrafi odnaleźć się w świecie bez problemów. Nie pamiętała już sytuacji, która byłaby dla niej prosta. Każda niosła ze sobą coś nad czym musiała gdybać i się zastanawiać. Słyszała jednak kiedyś, że życie to nie jest unikanie problemów, a rozwijanie się dzięki nimi. Lucinda zauważyła łaszącego się przy właścicielce kota, ale nie zdążyła nawet zareagować kiedy ta straciła równowagę i prawie na nią upadła. - Nic się… - zaczęła, ale nagle poczuła jak coś leci jej na dłonie. Złapała zerwany łańcuszek i popatrzyła na niego z lekkim zaskoczeniem. Nie rozstawała się z nim prawie nigdy, towarzyszył jej niemalże w każdej wyprawie. Był jej talizmanem. Przeżył tyle co ona i znał wszystkie historie jej życia. Teraz leżał zerwany na jej dłoniach. Zrobiło jej się przykro choć nie miała zamiaru dać po sobie tego poznać. To nie była wina kobiety choć tak mogło się wydawać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Charlie uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Sama nie znam wszystkich. To było moje pierwsze spotkanie – przyznała. Dołączyła do Zakonu już wiosną, ale z powodu nawału pracy ominęło ją majowe spotkanie. Więc wcześniej angażowała się raczej skromnie, głównie warząc eliksiry kiedy ktoś do niej przychodził w potrzebie. Po wybuchu anomalii stopniowo zaczęła jednak angażować się coraz bardziej, choć wciąż głównie alchemicznie. Miała nawet szansę zostać częścią jednostki badawczej, ale niestety zmarnowała ją i nie sprawdziła się, co do tej pory budziło w niej żal i zawstydzenie.
Pozostawało faktem, że na spotkaniu działo się sporo i nie przebiegło dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Wciąż pamiętała tamtą burzliwą dyskusję, odejście profesora Vane’a i świadomość, że przyszłość może przynieść wiele trudnych wyborów. To nie były przelewki, naprawdę stali u progu nowej wojny i nie mogli tego zignorować.
- I wiesz, mam chyba podobne odczucia... Chociaż biorąc pod uwagę, ilu w Zakonie jest ludzi i jak bardzo są zróżnicowani, chyba nie powinnam się dziwić, że doszło do pewnej... różnicy zdań. To na pewno nie jest łatwe dla nikogo, żyjemy... w trudnych czasach – powiedziała, leciutko się krzywiąc i szczerze tęskniąc za sielanką poprzednich lat, która wtedy wydawała jej się taka oczywista, a teraz niczego już nie można było być pewnym. – Tak czy inaczej, tak jak wtedy obiecałam, zawsze chętnie służę wam wszystkim pomocą alchemiczną, dlatego postaram się coś uwarzyć – powiedziała, zastanawiając się, co jeszcze mogłaby jej zaproponować. – Łagodny wywar wzmacniający powinien ci pomóc. A oprócz niego mieszanki relaksujących ziół, mogę zapisać ci na pergaminie potrzebne składniki i ich proporcje, napar z nich możesz przyrządzać sobie sama.
Ruszyła w stronę wyjścia z pokoju, zamierzając udać się do kuchni i zrobić herbatę, by Lucinda mogła się nią raczyć podczas czekania na eliksir, ale niestety jej kot, choć zapewne po prostu pragnął głaskania, wszedł jej pod nogi tak nagle i niefortunnie, że straciła równowagę. Zareagowała zbyt późno; zwierzak był w końcu zwinny i niemal znienacka zmaterializował się pod jej nogami, próbując otrzeć się o łydki i zapewne nie wiedząc, że jego pani właśnie miała zamiar ruszyć z miejsca.
Zupełnie odruchowo próbowała przytrzymać się Lucindy, bo była najbliżej. To właśnie wtedy musiała niechcący zahaczyć dłonią o łańcuszek, stała bowiem dość blisko niej. Ale nie od razu zdała sobie sprawę, że jej niefortunne potknięcie wywołało aż takie szkody. Podniosła się z podłogi, otrzepując sukienkę i czując, jak palą ją policzki. Dopiero po chwili dostrzegła w dłoni kobiety łańcuszek, który wcześniej przelotnie zauważyła na jej szyi.
Zrobiło jej się jeszcze bardziej głupio, bo naprawdę tego nie chciała. Nie tylko dlatego, że pewnie nie byłoby jej stać na odkupienie błyskotki szlachcianki, która musiała być wartościowa i prawdopodobnie dość wiekowa. Bardziej chodziło o to, że przy ich pierwszym spotkaniu zniszczyła rzecz należącą do kobiety, która oprócz materialnej wartości mogła mieć znaczenie sentymentalne.
- Och... Tak mi przykro. Przepraszam – wymamrotała, wciąż wyraźnie zakłopotana, na tyle, że zapomniała o herbacie i eliksirach. Niby to tylko naszyjnik, były na świecie dużo gorsze rzeczy, ale było jej po prostu głupio i niezręcznie. – Da się go jakoś naprawić? Nie wiem, jak mogę zrekompensować tę stratę. Pewnie był dla ciebie ważny? – zapytała, mając nadzieję, że dało się jeszcze naprawić naszyjnik, istniały zaklęcia, można też było zanieść go do odpowiedniego sklepu z biżuterią, w której powinni sobie z tym poradzić. Ostatecznie nie rozpuściła naszyjnika przez nieuwagę w eliksirze ani nie połknął go kot, a tylko się przerwał.
- Sama nie znam wszystkich. To było moje pierwsze spotkanie – przyznała. Dołączyła do Zakonu już wiosną, ale z powodu nawału pracy ominęło ją majowe spotkanie. Więc wcześniej angażowała się raczej skromnie, głównie warząc eliksiry kiedy ktoś do niej przychodził w potrzebie. Po wybuchu anomalii stopniowo zaczęła jednak angażować się coraz bardziej, choć wciąż głównie alchemicznie. Miała nawet szansę zostać częścią jednostki badawczej, ale niestety zmarnowała ją i nie sprawdziła się, co do tej pory budziło w niej żal i zawstydzenie.
Pozostawało faktem, że na spotkaniu działo się sporo i nie przebiegło dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Wciąż pamiętała tamtą burzliwą dyskusję, odejście profesora Vane’a i świadomość, że przyszłość może przynieść wiele trudnych wyborów. To nie były przelewki, naprawdę stali u progu nowej wojny i nie mogli tego zignorować.
- I wiesz, mam chyba podobne odczucia... Chociaż biorąc pod uwagę, ilu w Zakonie jest ludzi i jak bardzo są zróżnicowani, chyba nie powinnam się dziwić, że doszło do pewnej... różnicy zdań. To na pewno nie jest łatwe dla nikogo, żyjemy... w trudnych czasach – powiedziała, leciutko się krzywiąc i szczerze tęskniąc za sielanką poprzednich lat, która wtedy wydawała jej się taka oczywista, a teraz niczego już nie można było być pewnym. – Tak czy inaczej, tak jak wtedy obiecałam, zawsze chętnie służę wam wszystkim pomocą alchemiczną, dlatego postaram się coś uwarzyć – powiedziała, zastanawiając się, co jeszcze mogłaby jej zaproponować. – Łagodny wywar wzmacniający powinien ci pomóc. A oprócz niego mieszanki relaksujących ziół, mogę zapisać ci na pergaminie potrzebne składniki i ich proporcje, napar z nich możesz przyrządzać sobie sama.
Ruszyła w stronę wyjścia z pokoju, zamierzając udać się do kuchni i zrobić herbatę, by Lucinda mogła się nią raczyć podczas czekania na eliksir, ale niestety jej kot, choć zapewne po prostu pragnął głaskania, wszedł jej pod nogi tak nagle i niefortunnie, że straciła równowagę. Zareagowała zbyt późno; zwierzak był w końcu zwinny i niemal znienacka zmaterializował się pod jej nogami, próbując otrzeć się o łydki i zapewne nie wiedząc, że jego pani właśnie miała zamiar ruszyć z miejsca.
Zupełnie odruchowo próbowała przytrzymać się Lucindy, bo była najbliżej. To właśnie wtedy musiała niechcący zahaczyć dłonią o łańcuszek, stała bowiem dość blisko niej. Ale nie od razu zdała sobie sprawę, że jej niefortunne potknięcie wywołało aż takie szkody. Podniosła się z podłogi, otrzepując sukienkę i czując, jak palą ją policzki. Dopiero po chwili dostrzegła w dłoni kobiety łańcuszek, który wcześniej przelotnie zauważyła na jej szyi.
Zrobiło jej się jeszcze bardziej głupio, bo naprawdę tego nie chciała. Nie tylko dlatego, że pewnie nie byłoby jej stać na odkupienie błyskotki szlachcianki, która musiała być wartościowa i prawdopodobnie dość wiekowa. Bardziej chodziło o to, że przy ich pierwszym spotkaniu zniszczyła rzecz należącą do kobiety, która oprócz materialnej wartości mogła mieć znaczenie sentymentalne.
- Och... Tak mi przykro. Przepraszam – wymamrotała, wciąż wyraźnie zakłopotana, na tyle, że zapomniała o herbacie i eliksirach. Niby to tylko naszyjnik, były na świecie dużo gorsze rzeczy, ale było jej po prostu głupio i niezręcznie. – Da się go jakoś naprawić? Nie wiem, jak mogę zrekompensować tę stratę. Pewnie był dla ciebie ważny? – zapytała, mając nadzieję, że dało się jeszcze naprawić naszyjnik, istniały zaklęcia, można też było zanieść go do odpowiedniego sklepu z biżuterią, w której powinni sobie z tym poradzić. Ostatecznie nie rozpuściła naszyjnika przez nieuwagę w eliksirze ani nie połknął go kot, a tylko się przerwał.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Naprawdę? - zapytała zaskoczona kiedy kobieta wspomniała, że to było jej pierwsze spotkanie. Lucindzie chyba delikatnie ulżyło, że nie była w tym sama. Zawsze trudno jest być nowym. Nowy w szkole, nowy w pracy, czy nawet bycie nowym w takiej organizacji jak Zakon. Nie było to komfortowe, ale wiedziała, że przez takie rzeczy po prostu trzeba przejść i spróbować się odnaleźć. Szlachcianka na szczęście miała to dobro, że bardzo szybko przyzwyczajała się do nowej sytuacji. Potrafiła odnaleźć się niemalże w każdej i jeżeli trzeba to wtrącić swoje trzy grosze. Tutaj też nie miała zamiaru siedzieć z założonymi rękami nawet jeśli jeszcze wszystkich nie do końca znała i nie wiedziała z czym mogła się liczyć. Była nadal sobą, a to co się stało z Alexem… tylko ją w tym utwierdziło. Trzeba do końca walczyć o to kim się jest. - Ja to doskonale rozumiem. Uważam też, że czasy się nam zmieniły i w pewien sposób każdy musi się dostosować na nowo do tego co się dzieje. Niektóre rzeczy będą trudniejsze i nie wiem jak było wcześniej, ale podzielam głosy, że zwykłym słowem i pociechą świata się nie zbawi. Możesz mi wierzyć, że próbowałam. - Selwyn była właśnie taką osobą. Chciała dla wszystkich dobrze i to nawet kosztem samej siebie. Jeżeli jej coś nie wychodziło to nie zwracała na to większej uwagi. Liczył się tylko efekt główny. Kobieta domyśliła się, że teraz świat dzielił się na dobrych i złych i branie w dłonie broni mogło równać się z przejściem na tę drugą stronę, ale w końcu każdy wiedział na co go stać i Lucinda wierzyła, że to nie przymus, a jednak wolny wybór. Gdy kobieta zaproponowała jej wywar, który będzie mogła sama sobie przyrządzać poczuła się naprawdę rozluźniona. Nie lubiła odwiedzać ani szpitali ani alchemików nawet jeśli byli najbardziej uprzejmymi ludźmi na ziemi. Po prostu tego nienawidziła. Ogarniał ją wtedy strach. Czuła skrępowanie. Jeżeli było coś co mogła zrobić w domu to to jej wystarczało. Uśmiechnęła się do kobiety z wdzięcznością. - Naprawdę nie wiesz jak bardzo ratujesz mi tym życiem. - powiedziała do kobiety i naprawdę tak właśnie w tym momencie uważała. Wypadek nie był jej winą i choć Lucindzie zrobiło się przykro to nic nie dało się już na to poradzić. Co się stało to się nie odstanie. Czasu cofnąć nie można było i Lucinda nie miała zamiaru przywiązywać do tego aż tak wielkiej wagi. - Spokojnie – zaczęła. - Owszem to pamiątka z jednej z moich podróż. Jest dość… stary. Nie przejmuj się, naprawdę. Przecież nie zrobiłaś tego celowo. - dodała jeszcze chowając łańcuszek do kieszeni lekkiego płaszcza. - Na pewno znajdę kogoś kto mi to naprawi. W końcu to tylko łańcuszek. Uratujesz mnie wywarem wzmacniającym i będziemy kwita. - dodała jeszcze chcąc uspokoić kobietę, która naprawdę przejęła się całą sytuacją. Lucinda się nie dziwiła. Sama prawdopodobnie też nie mogłaby przejść obojętnie obok tego, że komuś wyrządziła krzywdę nawet jeśli była to tylko krzywda materialna. Jednak nic się z tym już zrobić nie dało i Lucinda nie chciała, żeby przez resztę dnia blondyna pluła sobie w brodę tylko dlatego, że zaplątał się jej pod nogami kot.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Najwyraźniej Charlie nie była jedyną stosunkowo nową osobą w Zakonie. Trochę pocieszała ją ta myśl, że byli inni w podobnym położeniu, dla których tamto spotkanie też było pierwszym, choć wciąż była nieco zdumiona niektórymi wydarzeniami, które się tam rozegrały, a także wieściami, które poznała. Ją też głęboko poruszył przypadek Alexa i Josephine, chociaż słabo ich znała. Ale nad czymś takim nie dało się przejść obojętnie. To uświadamiało im, że sytuacja naprawdę była poważna i niebezpieczna, i skończył się czas na zachowawczą bierność i chowanie głowy w piasek.
- Też wolałabym załatwiać wszystko dobrocią, ale... Naiwne byłoby sądzić, że to naprawdę coś zmieni i sprawi, że ci ludzie przestaną czynić zło – powiedziała ze smutkiem. Bo taka była przykra prawda. Mogli być dobrzy i przyjaźnie nastawieni do świata, ale niestety z taką postawą prosili się tylko o zostanie kolejnymi ofiarami. Charlie była osobą na wskroś łagodną, dobrą i przyzwoitą, ale czasy naprawdę się zmieniły i wszyscy musieli się przystosować, żeby przetrwać i zawalczyć o lepsze jutro. Ona też pewnie będzie musiała przewartościować niektóre swoje poglądy. Każdego to czekało prędzej czy później, więc lepiej było się przygotować. – Już chyba na to za późno. Wszystko się teraz zmienia i aż się boję, co jeszcze może się wydarzyć. Kto by pomyślał, że jeszcze rok temu było tak spokojnie i o tej porze roku myślałam głównie o nadchodzącym Festiwalu Lata?
Oczywiście, że się tego bała. Nie tyle o siebie, co o tych, którzy mogli ucierpieć. Czy nie dość już było ofiar? Przez grupkę szaleńców przestało istnieć Ministerstwo Magii, a wraz z nim ci spośród pracowników, którzy mieli pecha tam wtedy być i nie zdążyli uciec na czas. Myśl o tym, że mógł tam być też jej ojciec, wciąż spędzała jej sen z powiek.
Nawet po tak krótkiej rozmowie mogła odnieść wrażenie, że Lucinda Selwyn jest nietypową szlachcianką. Nie zamykała się w wygodnym pałacu, udając że nie widzi co się dzieje, a próbowała coś zrobić, chciała być częścią Zakonu Feniksa i najwyraźniej także rozumiała, że czekały ich niespokojne czasy. Za samo to Charlie zaczęła czuć do niej szacunek. Ale wierzyła, że nie pozwolą swoim sercom zbłądzić w złą stronę, a każdy po prostu zrobi to, co konieczne, nie zniżając się do rzeczy naprawdę plugawych. Nie znała wielu z tych ludzi, ale musiała w nich wierzyć. Chciała wspomóc ich walkę swoimi eliksirami.
A teraz chciała pomóc Lucindzie. Nie znały się zbyt dobrze, ale mimo to zaczynała ją lubić. Jaka szkoda, że po chwili zrobiła tak fatalne pierwsze wrażenie, wywracając się i niszcząc należącą do kobiety pamiątkę. Oczywiście niespecjalnie, ale i tak czuła straszne wyrzuty sumienia, że do tego dopuściła. Nie lubiła być przyczyną niczyich szkód, nawet jeśli tylko materialnych. Sama wiedziała, jak ważne mogą być niektóre pamiątki, zwłaszcza jeśli chodzi o znaczenie sentymentalne. Dlatego czuła się w obowiązku przeprosić kobietę za swoją niezdarność i zastanowić się, co zrobić, żeby choć trochę zrekompensować stratę. Dobrze, że najwyraźniej nie miała do czynienia z roszczeniową, rozkapryszoną damą, której pewnie przez kilka miesięcy nie wypłaciłaby się za zniszczenie błyskotki.
- Naprawdę mam nadzieję, że da się coś z tym zrobić. Nie chciałabym mieć na sumieniu twojej cennej pamiątki. Powinnam była uważniej patrząc pod nogi – powiedziała wciąż lekko drżącym z przejęcia głosem, spoglądając na swojego kota, który najwyraźniej wyczuł, że źle zrobił, bo szybko czmychnął. Ale Charlie nie potrafiła się na niego gniewać, wiedziała, że nie zrobił tego celowo, a po prostu w złym momencie postanowił okazać jej swoje wylewne uczucia, łasząc się do jej nóg.
- I tak... Zaraz zrobię ci ten eliksir i zanotuję nazwy ziółek. Wiem, że to nie zwróci ci naszyjnika, ale mam nadzieję, że choć trochę pomoże ci w twoich problemach – przypomniała sobie o tym, co miała zrobić, zanim wydarzył się ten mały wypadek z kotem, potknięciem i przerwanym łańcuszkiem. Poprawiła nieco nerwowo włosy i potarła zarumienione z przejęcia policzki, po czym wskazała na drzwi. – Chodź do pracowni – dodała, zamierzając poprowadzić ją do piwniczki, gdzie miała swój alchemiczny kącik. Zeszły tam i Charlie, po wskazaniu Lucindzie miejsca w fotelu, gdzie mogła sobie usiąść i zaczekać, od razu zabrała się do pracy, przygotowując kociołek i odpowiednie składniki, które po chwili zaczęła oporządzać i wrzucać do kociołka, przestrzegając zawartej w przepisie kolejności i starając się nie myśleć o wcześniejszym małym wypadku oraz o tym, jak to mogło wpłynąć na jej postrzeganie przez Lucindę. Był to prosty w przygotowaniu wywar, więc zrobienie go nie trwało długo. Później Charlie mogła przelać go do fiolek.
- Potrzeba dwóch dni, żeby nadawał się do spożycia – zastrzegła tylko, kiedy podawała jej starannie zamknięte flakoniki. – Kiedy stanie się błękitny i zacznie wydzielać słodki zapach to znak, że jest już gotowy.
Wynotowała też kobiecie ziółka, jakie może sobie parzyć, a nawet przygotowała dla niej taką podstawową mieszankę opartą na bazie suszonych ziół, które sama hodowała w szklarence za domem. Choć wciąż czuła się głęboko zawstydzona sytuacją z naszyjnikiem, miała nadzieję, że Lucinda nie będzie wspominać jej aż tak źle, i że eliksiry i ziółka jej się przydadzą.
- Też wolałabym załatwiać wszystko dobrocią, ale... Naiwne byłoby sądzić, że to naprawdę coś zmieni i sprawi, że ci ludzie przestaną czynić zło – powiedziała ze smutkiem. Bo taka była przykra prawda. Mogli być dobrzy i przyjaźnie nastawieni do świata, ale niestety z taką postawą prosili się tylko o zostanie kolejnymi ofiarami. Charlie była osobą na wskroś łagodną, dobrą i przyzwoitą, ale czasy naprawdę się zmieniły i wszyscy musieli się przystosować, żeby przetrwać i zawalczyć o lepsze jutro. Ona też pewnie będzie musiała przewartościować niektóre swoje poglądy. Każdego to czekało prędzej czy później, więc lepiej było się przygotować. – Już chyba na to za późno. Wszystko się teraz zmienia i aż się boję, co jeszcze może się wydarzyć. Kto by pomyślał, że jeszcze rok temu było tak spokojnie i o tej porze roku myślałam głównie o nadchodzącym Festiwalu Lata?
Oczywiście, że się tego bała. Nie tyle o siebie, co o tych, którzy mogli ucierpieć. Czy nie dość już było ofiar? Przez grupkę szaleńców przestało istnieć Ministerstwo Magii, a wraz z nim ci spośród pracowników, którzy mieli pecha tam wtedy być i nie zdążyli uciec na czas. Myśl o tym, że mógł tam być też jej ojciec, wciąż spędzała jej sen z powiek.
Nawet po tak krótkiej rozmowie mogła odnieść wrażenie, że Lucinda Selwyn jest nietypową szlachcianką. Nie zamykała się w wygodnym pałacu, udając że nie widzi co się dzieje, a próbowała coś zrobić, chciała być częścią Zakonu Feniksa i najwyraźniej także rozumiała, że czekały ich niespokojne czasy. Za samo to Charlie zaczęła czuć do niej szacunek. Ale wierzyła, że nie pozwolą swoim sercom zbłądzić w złą stronę, a każdy po prostu zrobi to, co konieczne, nie zniżając się do rzeczy naprawdę plugawych. Nie znała wielu z tych ludzi, ale musiała w nich wierzyć. Chciała wspomóc ich walkę swoimi eliksirami.
A teraz chciała pomóc Lucindzie. Nie znały się zbyt dobrze, ale mimo to zaczynała ją lubić. Jaka szkoda, że po chwili zrobiła tak fatalne pierwsze wrażenie, wywracając się i niszcząc należącą do kobiety pamiątkę. Oczywiście niespecjalnie, ale i tak czuła straszne wyrzuty sumienia, że do tego dopuściła. Nie lubiła być przyczyną niczyich szkód, nawet jeśli tylko materialnych. Sama wiedziała, jak ważne mogą być niektóre pamiątki, zwłaszcza jeśli chodzi o znaczenie sentymentalne. Dlatego czuła się w obowiązku przeprosić kobietę za swoją niezdarność i zastanowić się, co zrobić, żeby choć trochę zrekompensować stratę. Dobrze, że najwyraźniej nie miała do czynienia z roszczeniową, rozkapryszoną damą, której pewnie przez kilka miesięcy nie wypłaciłaby się za zniszczenie błyskotki.
- Naprawdę mam nadzieję, że da się coś z tym zrobić. Nie chciałabym mieć na sumieniu twojej cennej pamiątki. Powinnam była uważniej patrząc pod nogi – powiedziała wciąż lekko drżącym z przejęcia głosem, spoglądając na swojego kota, który najwyraźniej wyczuł, że źle zrobił, bo szybko czmychnął. Ale Charlie nie potrafiła się na niego gniewać, wiedziała, że nie zrobił tego celowo, a po prostu w złym momencie postanowił okazać jej swoje wylewne uczucia, łasząc się do jej nóg.
- I tak... Zaraz zrobię ci ten eliksir i zanotuję nazwy ziółek. Wiem, że to nie zwróci ci naszyjnika, ale mam nadzieję, że choć trochę pomoże ci w twoich problemach – przypomniała sobie o tym, co miała zrobić, zanim wydarzył się ten mały wypadek z kotem, potknięciem i przerwanym łańcuszkiem. Poprawiła nieco nerwowo włosy i potarła zarumienione z przejęcia policzki, po czym wskazała na drzwi. – Chodź do pracowni – dodała, zamierzając poprowadzić ją do piwniczki, gdzie miała swój alchemiczny kącik. Zeszły tam i Charlie, po wskazaniu Lucindzie miejsca w fotelu, gdzie mogła sobie usiąść i zaczekać, od razu zabrała się do pracy, przygotowując kociołek i odpowiednie składniki, które po chwili zaczęła oporządzać i wrzucać do kociołka, przestrzegając zawartej w przepisie kolejności i starając się nie myśleć o wcześniejszym małym wypadku oraz o tym, jak to mogło wpłynąć na jej postrzeganie przez Lucindę. Był to prosty w przygotowaniu wywar, więc zrobienie go nie trwało długo. Później Charlie mogła przelać go do fiolek.
- Potrzeba dwóch dni, żeby nadawał się do spożycia – zastrzegła tylko, kiedy podawała jej starannie zamknięte flakoniki. – Kiedy stanie się błękitny i zacznie wydzielać słodki zapach to znak, że jest już gotowy.
Wynotowała też kobiecie ziółka, jakie może sobie parzyć, a nawet przygotowała dla niej taką podstawową mieszankę opartą na bazie suszonych ziół, które sama hodowała w szklarence za domem. Choć wciąż czuła się głęboko zawstydzona sytuacją z naszyjnikiem, miała nadzieję, że Lucinda nie będzie wspominać jej aż tak źle, i że eliksiry i ziółka jej się przydadzą.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Lucinda nie miała zamiaru zmieniać tego jak postrzegała świat i tego co o nim myślała. Wbrew wszystkiemu postanowiła, że pozostanie sobą i będzie robić rzeczy, które sama będzie uznawać za słuszne. To jednak nie oznaczało, że była ograniczona ani zamknięta. Potrafiła spojrzeć na czyjeś zdanie i dostrzec rację innych. Wiedziała, że walka z niektórymi ludźmi to jak walka z wiatrakami i nie można było stać w miejscu. Należało zrobić wszystko by jak najszybciej rozwiązać sprawę. To myślenie było na tyle elastyczne, że Lucinda myślała, iż uda jej się dopasować to wszystkiego z czym przyjdzie jej się zmierzyć. - Świat się zmienia – zaczęła wzdychając. - Niestety w ostatnim czasie nazbyt szybko. Zbyt wiele złych rzeczy się wydarzyło by przechodzić obok tego wszystkiego obojętnie, albo zamykać oczy kiedy robi się naprawdę nieprzyjemnie. - dodała. Wiedziała, że było wiele takich osób, które właśnie tak wolały się zachowywać. Jak na przykład jej sąsiedzi. Czasami wydawało jej się, że w jej mieszkaniu na Pokątnej tylko ona została. Czasami wydawało jej się, że cała kamienica była pusta. Jej sąsiedzi po prostu uciekli w poszukiwaniu lepszego i bezpieczniejszego życia. Lucinda nie mogła ich za to winić. Jakby ona miała rodzinę, dzieci, dom, o który należało dbać prawdopodobnie też to ich postawiłaby na piedestale, a dopiero później Zakon i walkę ze złem. Nie zmieniało to jednak faktu, że w jej oczach była to też pewna ucieczka. Każdy miał w sobie coś czym mógł podzielić się, nie trzeba było stawać w pierwszej linii na froncie by pomóc. Niektórzy tego nie widzieli i nie rozumieli. Wypadek z kotem był tylko wypadkiem. Blondynka nie miała zamiaru się o to gniewać. W końcu sama także była niezdarą i przecież jak każdemu, jej też mogło się coś podobnego przydarzyć. W pierwszym odruchu oczywiście nie wiedziała jak się zachować, ale kiedy wszystko do niej doszło i się uspokoiła to nie miała już żalu do alchemiczki. Sama tutaj przyszła po przysługę. To nie byłoby ani mądre, ani kulturalne z jej strony. - Na pewno uda się coś z tym zrobić. Jeśli Cię to uspokoi to mogę wysłać Ci sowę kiedy uda mi się ją naprawić, żebyś nie musiała się przejmować. - odpowiedziała uśmiechając się delikatnie. Kiedy kobieta zaprosiła ją do pracowni, Lucinda ruszyła pewnym krokiem jeszcze po drodze głaszcząc kota, który postanowił wrócić do łask i ułożyć się na dywanie. Zeszła do piwniczki i usiadła na fotelu czekając aż kobieta przejdzie przez całą procedurę. Dla Lucindy to zawsze była czarna magia, której nie potrafiła pojąć. Nawet podczas swojej nauki w Hogwarcie pozostawała mocno w tyłach jeżeli chodziło o eliksiry. Wstała gdy kobieta podawała jej fiolki. - Naprawdę bardzo dziękuje, że znalazłaś chwile czasu. Mam nadzieje, że pomogą. - odparła do kobiety uśmiechając się przy tym szeroko. - I naprawdę nie chce żebyś przejmowała się łańcuszkiem. Mamy o wiele więcej problemów na głowie niż przerwane sentymenty. - dodała jeszcze chowając fioli do kieszeni płaszcza.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Charlie na pewno podziwiałaby takie podejście, tym bardziej niezwykłe w świecie, w którym dorastała Lucinda. Sama jako czarownica półkrwi miała więcej swobody i rodzina nie próbowała na nią wpłynąć. Jej rodzice wyznawali podobny system wartości, i choć niewątpliwie martwiliby się o swoje córki nie próbowaliby im tego na siłę wyperswadować. Była pewna, że sami poparliby Zakon, ale podczas wprowadzania jej do organizacji musiała obiecać, że nikomu o tym nie powie. Więc nie powiedziała nawet najbliższym i przez pewien czas była zmuszona okłamywać nawet własną siostrę, choć nie było to bardzo trudne z tego względu, że nie znikała na żadne niebezpieczne misje, a tylko warzyła trochę więcej eliksirów niż zwykle.
Świat się zmieniał, i to na gorsze. A Charlie pragnęła wierzyć, że jeszcze będzie możliwy powrót do tego co było, do spokoju w którym spędziła większość życia.
- Masz rację. Nie potrafiłabym tego zrobić, nawet, jeśli tak byłoby łatwiej i wygodniej – rzekła. Ale też wiedziała, że wielu ludzi tak postępowało. Wielu nie miało odwagi ryzykować, inni mieli do stracenia więcej. Charlie nie miała własnej rodziny, która mogłaby ucierpieć przez jej decyzje, więc łatwiej było jej zadeklarować się jako jedna z alchemików Zakonu, bo chciała poczuć, że robi cokolwiek, by pomóc przyjaciołom w ich walce o lepsze jutro dla wszystkich. Ktoś musiał to zrobić, choć była daleka od skreślania ludzi, którzy przedkładali bezpieczeństwo własnej rodziny, za którą byli odpowiedzialni, ponad ryzyko. Gdyby miała dzieci, pewnie też byłaby dużo bardziej ostrożna i powściągliwa.
Z niepewnym uśmiechem skinęła głową, nieco uspokojona reakcją kobiety. Może sama nie wywarła na Lucindzie najlepszego wrażenia (tak przynajmniej myślała), ale z pewnością Lucinda wywarła bardzo dobre wrażenie na niej i Charlie poczuła do niej jeszcze większą sympatię. Podniesiona na duchu tak spokojnym rozwiązaniem sprawy drobnego wypadku z kotem, potknięciem i naszyjnikiem zaprowadziła ją do pracowni, gdzie szybko uwarzyła prosty eliksir wzmacniający, jeden z tych, których warzenie w Mungu było dla niej codziennością.
W Hogwarcie należała do tych dziwnych przypadków, którym lepiej szły eliksiry i transmutacja niż uroki. Do alchemii ciągnęło ją zanim jeszcze poszła do szkoły, a już w Hogwarcie odkryła zamiłowanie do transmutacji, by dużo później zacząć marzyć o zostaniu animagiem. Została nim, choć pewnie gdyby nie ten ogrom czasu poświęcony na opanowanie animagii pewnie byłaby lepszym alchemikiem.
- Też mam taką nadzieję. W razie jakichś problemów pisz, twoja sowa na pewno do mnie trafi – powiedziała, podając kobiecie flakoniki.
Później pożegnały się i Charlie odprowadziła ją do wyjścia, mając nadzieję, że wszystko potoczy się pomyślnie, i sprawa z łańcuszkiem i znacznie poważniejsze sprawy. Bo rzeczywiście w obecnym czasie przerwane sentymenty nie były największym zmartwieniem, choć dziś napędziły Charlie trochę stresu, bo nie lubiła być przyczyną niczyich problemów, nawet tylko takich.
Później, kiedy Lucinda odeszła, znów zamknęła drzwi i wróciła do przerwanego odpoczynku, a kiedy kot niemal od razu wskoczył na jej kolana, pogłaskała go, mimo tego drobnego incydentu zadowolona z nowej znajomości, którą dziś zawarła.
| zt. x 2
Świat się zmieniał, i to na gorsze. A Charlie pragnęła wierzyć, że jeszcze będzie możliwy powrót do tego co było, do spokoju w którym spędziła większość życia.
- Masz rację. Nie potrafiłabym tego zrobić, nawet, jeśli tak byłoby łatwiej i wygodniej – rzekła. Ale też wiedziała, że wielu ludzi tak postępowało. Wielu nie miało odwagi ryzykować, inni mieli do stracenia więcej. Charlie nie miała własnej rodziny, która mogłaby ucierpieć przez jej decyzje, więc łatwiej było jej zadeklarować się jako jedna z alchemików Zakonu, bo chciała poczuć, że robi cokolwiek, by pomóc przyjaciołom w ich walce o lepsze jutro dla wszystkich. Ktoś musiał to zrobić, choć była daleka od skreślania ludzi, którzy przedkładali bezpieczeństwo własnej rodziny, za którą byli odpowiedzialni, ponad ryzyko. Gdyby miała dzieci, pewnie też byłaby dużo bardziej ostrożna i powściągliwa.
Z niepewnym uśmiechem skinęła głową, nieco uspokojona reakcją kobiety. Może sama nie wywarła na Lucindzie najlepszego wrażenia (tak przynajmniej myślała), ale z pewnością Lucinda wywarła bardzo dobre wrażenie na niej i Charlie poczuła do niej jeszcze większą sympatię. Podniesiona na duchu tak spokojnym rozwiązaniem sprawy drobnego wypadku z kotem, potknięciem i naszyjnikiem zaprowadziła ją do pracowni, gdzie szybko uwarzyła prosty eliksir wzmacniający, jeden z tych, których warzenie w Mungu było dla niej codziennością.
W Hogwarcie należała do tych dziwnych przypadków, którym lepiej szły eliksiry i transmutacja niż uroki. Do alchemii ciągnęło ją zanim jeszcze poszła do szkoły, a już w Hogwarcie odkryła zamiłowanie do transmutacji, by dużo później zacząć marzyć o zostaniu animagiem. Została nim, choć pewnie gdyby nie ten ogrom czasu poświęcony na opanowanie animagii pewnie byłaby lepszym alchemikiem.
- Też mam taką nadzieję. W razie jakichś problemów pisz, twoja sowa na pewno do mnie trafi – powiedziała, podając kobiecie flakoniki.
Później pożegnały się i Charlie odprowadziła ją do wyjścia, mając nadzieję, że wszystko potoczy się pomyślnie, i sprawa z łańcuszkiem i znacznie poważniejsze sprawy. Bo rzeczywiście w obecnym czasie przerwane sentymenty nie były największym zmartwieniem, choć dziś napędziły Charlie trochę stresu, bo nie lubiła być przyczyną niczyich problemów, nawet tylko takich.
Później, kiedy Lucinda odeszła, znów zamknęła drzwi i wróciła do przerwanego odpoczynku, a kiedy kot niemal od razu wskoczył na jej kolana, pogłaskała go, mimo tego drobnego incydentu zadowolona z nowej znajomości, którą dziś zawarła.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 46/216 kara: -50 (-160 zatrucie)
Wiedziała, że wyrzut adrenaliny, która wciąż trzymała ją na równych nogach i pozwalała w miarę trzeźwo myśleć, za chwilę się skończy, a razem z nim skończą się też jakiekolwiek pokłady energii. Trucizna w płucach piekła, kolejne ataki kaszlu, choć wdychała czyste, londyńskie powietrze, obdzierały jej ciało z normalnych, ludzkich odruchów, które mogłyby jej pomóc w wydostaniu się wciąż i przezwyciężeniu zbliżającego się do niej jak lawina uczucia, że po raz kolejny zawiodła – nie tylko siebie, ale przede wszystkim profesor Bagshot, która rozdzieliła między nimi zadania i z jakichś względów przypisała Jackie akurat do Nurmengardu. Jakaś część jej rozsądku mówiła, że to była sytuacja bez wyjścia, czarnoksiężnik, bo po nikim innym nie spodziewała się podobnych zaklęć, zamknął ich w pułapce, z której nie mogli znaleźć drogi odwrotu. Cholera by to wzięła.
– Powinniśmy zginąć tam oboje – odpowiedziała mu szczerze, wściekle, jakby zaraz miała sama rozerwać się na strzępy i zniknąć w oparach czerwonego dymu z ostrzegawczej flary, którą jako ostateczność wypuściło jej serce. Zobaczyła jego oczy i nagle zrozumiała, że oboje czuli się tak samo.
Jak ludzie, którzy podjęli kroki nienależące do nich.
Ale musieli je podjąć, żeby się ratować.
– Wiem, Selwyn – odparła, dając mu znak, że naprawdę rozumie. Rozumie, że jego poczucie obowiązku było jedynym supłem łączącym go z Zakonem Feniksa, że wspomnienia, których nie miał, dodatkowo ten supeł wzmacniały przedziwną, niewidzialną nicią. Nie chciała odpowiadać sobie na pytanie, jak się teraz czuł – jako Gwardzista, czarodziej, który za zadanie miał przekraczać granice wytyczone przez innych. Granice, które wytyczyła mu sama, gdy wcisnęła mu w dłoń świstoklik. I właśnie w tej chwili poczuła, jak słabnie, bo zdała sobie sprawę, że nie jest odpowiedzialna tylko za swoją porażkę, ale przede wszystkim za jego. Nogi się pod nią ugięły, a kaszel znów się wzmógł. Alchemik. Pierwsza myśl, Jackie. Twoja pierwsza myśl. – Lavender Hill – nieczęsto odwiedzała Charlene, ale pamiętała jej adres. Teraz okazało się to być ich receptą na dłuższe życie. – Lavender Hill czterdzieści osiem.
Droga była męcząca i przetkana kilkunastoma przystankami, w czasie których wypluwała na ziemię to, co przyniósł z płuc kaszel, ze strachem skrytym gdzieś w głębi duszy rozpoznając w ślinie dziwnie zielonkawo-czarne kłęby gęstego płynu. Patrzyła na Selwyna, szukając w jego oczach odpowiedzi na niewypowiedziane pytania, które nawet w jej głowie nie chciały przybrać określonego kształtu. Wypierała je z podświadomości.
Gdy dzwoniła uparcie do drzwi, sprzed oczu przeganiając mroczki i wmawiając sobie, że musi stać prosto, miała ogromną nadzieję, że Charlene jest u siebie. Jeśli nie, będą mieli problem.
Wiedziała, że wyrzut adrenaliny, która wciąż trzymała ją na równych nogach i pozwalała w miarę trzeźwo myśleć, za chwilę się skończy, a razem z nim skończą się też jakiekolwiek pokłady energii. Trucizna w płucach piekła, kolejne ataki kaszlu, choć wdychała czyste, londyńskie powietrze, obdzierały jej ciało z normalnych, ludzkich odruchów, które mogłyby jej pomóc w wydostaniu się wciąż i przezwyciężeniu zbliżającego się do niej jak lawina uczucia, że po raz kolejny zawiodła – nie tylko siebie, ale przede wszystkim profesor Bagshot, która rozdzieliła między nimi zadania i z jakichś względów przypisała Jackie akurat do Nurmengardu. Jakaś część jej rozsądku mówiła, że to była sytuacja bez wyjścia, czarnoksiężnik, bo po nikim innym nie spodziewała się podobnych zaklęć, zamknął ich w pułapce, z której nie mogli znaleźć drogi odwrotu. Cholera by to wzięła.
– Powinniśmy zginąć tam oboje – odpowiedziała mu szczerze, wściekle, jakby zaraz miała sama rozerwać się na strzępy i zniknąć w oparach czerwonego dymu z ostrzegawczej flary, którą jako ostateczność wypuściło jej serce. Zobaczyła jego oczy i nagle zrozumiała, że oboje czuli się tak samo.
Jak ludzie, którzy podjęli kroki nienależące do nich.
Ale musieli je podjąć, żeby się ratować.
– Wiem, Selwyn – odparła, dając mu znak, że naprawdę rozumie. Rozumie, że jego poczucie obowiązku było jedynym supłem łączącym go z Zakonem Feniksa, że wspomnienia, których nie miał, dodatkowo ten supeł wzmacniały przedziwną, niewidzialną nicią. Nie chciała odpowiadać sobie na pytanie, jak się teraz czuł – jako Gwardzista, czarodziej, który za zadanie miał przekraczać granice wytyczone przez innych. Granice, które wytyczyła mu sama, gdy wcisnęła mu w dłoń świstoklik. I właśnie w tej chwili poczuła, jak słabnie, bo zdała sobie sprawę, że nie jest odpowiedzialna tylko za swoją porażkę, ale przede wszystkim za jego. Nogi się pod nią ugięły, a kaszel znów się wzmógł. Alchemik. Pierwsza myśl, Jackie. Twoja pierwsza myśl. – Lavender Hill – nieczęsto odwiedzała Charlene, ale pamiętała jej adres. Teraz okazało się to być ich receptą na dłuższe życie. – Lavender Hill czterdzieści osiem.
Droga była męcząca i przetkana kilkunastoma przystankami, w czasie których wypluwała na ziemię to, co przyniósł z płuc kaszel, ze strachem skrytym gdzieś w głębi duszy rozpoznając w ślinie dziwnie zielonkawo-czarne kłęby gęstego płynu. Patrzyła na Selwyna, szukając w jego oczach odpowiedzi na niewypowiedziane pytania, które nawet w jej głowie nie chciały przybrać określonego kształtu. Wypierała je z podświadomości.
Gdy dzwoniła uparcie do drzwi, sprzed oczu przeganiając mroczki i wmawiając sobie, że musi stać prosto, miała ogromną nadzieję, że Charlene jest u siebie. Jeśli nie, będą mieli problem.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie spodziewała się tej nagłej wizyty, ale na szczęście była akurat w domu. Mimo późnej pory z jakiegoś powodu nie mogła zasnąć, więc porządkowała swoją pracownię alchemiczną i sprawdzała stan swoich zapasów ingrediencji. Niewątpliwie musiała niektóre składniki uzupełnić po ostatnim warzeniu eliksirów dla Zakonu. Teraz fiolki z udanymi wywarami stały już na półce, czekając na spotkanie; chyba że ktoś będzie potrzebował wywarów wcześniej, na przykład na anomalie. Charlie naprawdę podziwiała tych, którzy potrafili mierzyć się z anomaliami i chodzić na poważne, niebezpieczne misje.
Miała już zbierać się do snu, licząc, że tym razem zaśnie szybciej, ale właśnie wtedy, kiedy stawiała pierwszy krok na schodkach wiodących z piwniczki alchemicznej na parter domku, usłyszała dzwonek do drzwi. Nie wiedziała, kto to mógł być o tak późnej porze (w końcu Vera miała własne klucze i nie musiała dzwonić), ale pospiesznie podążyła w stronę drzwi wejściowych i wyjrzała przez wizjer. Siostra zawsze pouczała ją o konieczności zachowania ostrożności w tych niebezpiecznych czasach, a sąsiedzi raczej nie mieli w zwyczaju dobijać się tu po nocach, a jeśli odwiedzali je znajomi także robili to o bardziej rozsądnych porach.
Coś musiało się stać, przeszło jej przez myśl. A po chwili rozpoznała sylwetkę za drzwiami, tych ciemnych włosów i nastroszonych brwi nie sposób było pomylić z nikim innym. To musiała być Jackie.
Otworzyła drzwi, a jej oczom ukazała się wyraźniej Jackie i towarzyszący jej mężczyzna, którego pamiętała ze spotkania Zakonu. To był Alexander Selwyn, ten sam, któremu wymazano pamięć. Trudno było zapomnieć jego twarz po usłyszeniu jego mrożącej krew w żyłach historii.
- Co się stało? – zapytała, wiedząc że nie pojawiliby się tu o tej porze bez powodu. Oboje wyglądali dość słabo, jakby ledwie trzymali się na nogach. – Jesteście ranni? Proszę, wejdźcie do środka – przepuściła ich, a później starannie zamknęła drzwi. Była pewna, że zakonnicy odnieśli obrażenia podczas próby ujarzmienia anomalii lub na misji. Pytanie tylko, dlaczego pojawili się u niej, a nie u żadnego z uzdrowicieli? Zakonowi ich nie brakowało, sam Alexander był uzdrowicielem. Był też Mung, choć rozumiała, że jeśli to sprawa związana z Zakonem woleli zachować dyskrecję i uniknąć niewygodnych pytań – zwłaszcza że w Mungu mogli pracować też zwolennicy ich przeciwników. Charlie nie umiała rzucać zaklęć leczniczych, znała się tylko na alchemii. Może potrzebowali eliksirów lub po prostu tutaj mieli najbliżej.
- Co się wydarzyło? Jak mogłabym wam pomóc? Nie potrafię leczyć, mogę wam służyć tylko eliksirami – powiedziała, prowadząc ich do salonu, gdzie mogli usiąść na kanapie lub fotelach. W blasku świec widziała wyraźniej, jak źle wyglądali. Ale zanim jakkolwiek im pomoże, musiała wiedzieć, jak to zrobić i co w ogóle im się przytrafiło.
Miała już zbierać się do snu, licząc, że tym razem zaśnie szybciej, ale właśnie wtedy, kiedy stawiała pierwszy krok na schodkach wiodących z piwniczki alchemicznej na parter domku, usłyszała dzwonek do drzwi. Nie wiedziała, kto to mógł być o tak późnej porze (w końcu Vera miała własne klucze i nie musiała dzwonić), ale pospiesznie podążyła w stronę drzwi wejściowych i wyjrzała przez wizjer. Siostra zawsze pouczała ją o konieczności zachowania ostrożności w tych niebezpiecznych czasach, a sąsiedzi raczej nie mieli w zwyczaju dobijać się tu po nocach, a jeśli odwiedzali je znajomi także robili to o bardziej rozsądnych porach.
Coś musiało się stać, przeszło jej przez myśl. A po chwili rozpoznała sylwetkę za drzwiami, tych ciemnych włosów i nastroszonych brwi nie sposób było pomylić z nikim innym. To musiała być Jackie.
Otworzyła drzwi, a jej oczom ukazała się wyraźniej Jackie i towarzyszący jej mężczyzna, którego pamiętała ze spotkania Zakonu. To był Alexander Selwyn, ten sam, któremu wymazano pamięć. Trudno było zapomnieć jego twarz po usłyszeniu jego mrożącej krew w żyłach historii.
- Co się stało? – zapytała, wiedząc że nie pojawiliby się tu o tej porze bez powodu. Oboje wyglądali dość słabo, jakby ledwie trzymali się na nogach. – Jesteście ranni? Proszę, wejdźcie do środka – przepuściła ich, a później starannie zamknęła drzwi. Była pewna, że zakonnicy odnieśli obrażenia podczas próby ujarzmienia anomalii lub na misji. Pytanie tylko, dlaczego pojawili się u niej, a nie u żadnego z uzdrowicieli? Zakonowi ich nie brakowało, sam Alexander był uzdrowicielem. Był też Mung, choć rozumiała, że jeśli to sprawa związana z Zakonem woleli zachować dyskrecję i uniknąć niewygodnych pytań – zwłaszcza że w Mungu mogli pracować też zwolennicy ich przeciwników. Charlie nie umiała rzucać zaklęć leczniczych, znała się tylko na alchemii. Może potrzebowali eliksirów lub po prostu tutaj mieli najbliżej.
- Co się wydarzyło? Jak mogłabym wam pomóc? Nie potrafię leczyć, mogę wam służyć tylko eliksirami – powiedziała, prowadząc ich do salonu, gdzie mogli usiąść na kanapie lub fotelach. W blasku świec widziała wyraźniej, jak źle wyglądali. Ale zanim jakkolwiek im pomoże, musiała wiedzieć, jak to zrobić i co w ogóle im się przytrafiło.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 95/220 [ -45 (psychiczne), -100 (zatrucie) ]
Zatrzymywaliśmy się praktycznie co chwilę - jedno podtrzymywało drugie, mówiąc lub milcząc, w myślach mając tylko jeden cel: dotrzeć na próg właściwego domostwa. Mijaliśmy ludzi, którzy dziwnie się nam przypatrywali. Nie nosiliśmy na sobie śladów jakichkolwiek obrażeń, jednak przekrwione oczy, blade twarze i ciągłe potykanie się o własne nogi okraszone salwami kaszlu i świszczącymi oddechami czyniły z nas podejrzany widok. Na szczęście im dłużej szliśmy i im bardziej zmęczeni byliśmy tym później się stawało, a tym samym coraz mniej osób pałętało się po ulicach Londynu. Im mniej sensacji wzbudzaliśmy, tym lepiej. Na głowach mieliśmy już tak czy siak zbyt wiele zmartwień; nie mogłem opędzić się od myśli, że zawiodłem. Świadomość tej porażki była czymś więcej niż tylko wyrzutami sumienia. Przysięga, którą składałem, moje całe poprzednie życie wydawało się w tym momencie stawać okoniem i ciągnąć mnie za niewidzialne liny, przykuwając do dawnych przyrzeczeń. To, że nie powinienem był zawieść, a tym bardziej uciec z pola walki było dla mnie bardziej oczywiste niż fakt, że żeby żyć trzeba oddychać. Byłem w końcu Gwardzistą, nie ważne czy pamiętałem swoje życie, czy też nie. Moje powinności były silniejsze niż pamięć, intuicja która nie zawodziła od dwóch miesięcy teraz przechodziła apogeum swojej tyranii nade mną. Kompas moralny którego obraz powoli się przede mną rysował był dość sprzeczny: jak jedna osoba mogła w imię idei nie wahać się przed bolesnym przeczesywaniem cudzego umysły, najbardziej intymnej części człowieka, a jednocześnie pochylać się i roztkliwiać nad rannym psidwakiem? Jak zdefiniować w tym momencie wrażliwość? Byłem bezduszną istotą mającą jasno określony cel do którego dąży po trupach, czy też człowiekiem empatycznym, ciepłym i troskliwym? Jak rozgraniczyć dwie różne osobowości, skoro nie wie się, jaką osobowość tak w ogóle się posiada?
Nie patrząc gdzie idę tkwiłem w moralnym dylemacie, którego jedyną zaletą było to, że przynajmniej droga mijała mi szybciej. Z odrętwienia wyrwał mnie dopiero dźwięk dzwonka i przyjazna twarz, która pojawiła się w drzwiach. Chwiejnie przekroczyliśmy wraz z Rineheart próg, by w salonie opaść ciężko na sofę. Odchyliłem głowę do tyłu i wziąłem głęboki oddech, przerwany zaraz ostrym kaszlem.
- Misja poszła nie do końca po naszej myśli - powiedziałem z mocną chrypą. Gardło paliło mnie żywym ogniem. - Potrzebujemy czyścioszka i eliksiru oczyszczającego z toksyn... panno Leighton? - zawahałem się, nie będąc do końca pewnym, czy wyłapane gdzieś w czasie spotkania nazwisko dopasowałem do odpowiedniej twarzy. - Zatrucie eliksirem Garota. Mogliśmy być wystawieni na jego działanie jakieś kilka... lub kilkanaście minut - powiedziałem, znów zanosząc się kaszlem. Przechyliłem głowę w bok, patrząc na Rineheart. Spróbowałem uśmiechnąć się, choć wyszło mi to raczej dość niemrawo. - Może miałabyś ochotę na powtórkę z rozrywki, o ile nie obrzydło ci moje towarzystwo? Szybki eliksir i wracamy do Bułgarii? - zapytałem ochryple, zdobywając się nawet na zalotne poruszenie brwiami, bo chociaż miałem ochotę umrzeć to jednak przed śmiercią jeszcze raz bym z nią poszedł na jakąś misję.
Zatrzymywaliśmy się praktycznie co chwilę - jedno podtrzymywało drugie, mówiąc lub milcząc, w myślach mając tylko jeden cel: dotrzeć na próg właściwego domostwa. Mijaliśmy ludzi, którzy dziwnie się nam przypatrywali. Nie nosiliśmy na sobie śladów jakichkolwiek obrażeń, jednak przekrwione oczy, blade twarze i ciągłe potykanie się o własne nogi okraszone salwami kaszlu i świszczącymi oddechami czyniły z nas podejrzany widok. Na szczęście im dłużej szliśmy i im bardziej zmęczeni byliśmy tym później się stawało, a tym samym coraz mniej osób pałętało się po ulicach Londynu. Im mniej sensacji wzbudzaliśmy, tym lepiej. Na głowach mieliśmy już tak czy siak zbyt wiele zmartwień; nie mogłem opędzić się od myśli, że zawiodłem. Świadomość tej porażki była czymś więcej niż tylko wyrzutami sumienia. Przysięga, którą składałem, moje całe poprzednie życie wydawało się w tym momencie stawać okoniem i ciągnąć mnie za niewidzialne liny, przykuwając do dawnych przyrzeczeń. To, że nie powinienem był zawieść, a tym bardziej uciec z pola walki było dla mnie bardziej oczywiste niż fakt, że żeby żyć trzeba oddychać. Byłem w końcu Gwardzistą, nie ważne czy pamiętałem swoje życie, czy też nie. Moje powinności były silniejsze niż pamięć, intuicja która nie zawodziła od dwóch miesięcy teraz przechodziła apogeum swojej tyranii nade mną. Kompas moralny którego obraz powoli się przede mną rysował był dość sprzeczny: jak jedna osoba mogła w imię idei nie wahać się przed bolesnym przeczesywaniem cudzego umysły, najbardziej intymnej części człowieka, a jednocześnie pochylać się i roztkliwiać nad rannym psidwakiem? Jak zdefiniować w tym momencie wrażliwość? Byłem bezduszną istotą mającą jasno określony cel do którego dąży po trupach, czy też człowiekiem empatycznym, ciepłym i troskliwym? Jak rozgraniczyć dwie różne osobowości, skoro nie wie się, jaką osobowość tak w ogóle się posiada?
Nie patrząc gdzie idę tkwiłem w moralnym dylemacie, którego jedyną zaletą było to, że przynajmniej droga mijała mi szybciej. Z odrętwienia wyrwał mnie dopiero dźwięk dzwonka i przyjazna twarz, która pojawiła się w drzwiach. Chwiejnie przekroczyliśmy wraz z Rineheart próg, by w salonie opaść ciężko na sofę. Odchyliłem głowę do tyłu i wziąłem głęboki oddech, przerwany zaraz ostrym kaszlem.
- Misja poszła nie do końca po naszej myśli - powiedziałem z mocną chrypą. Gardło paliło mnie żywym ogniem. - Potrzebujemy czyścioszka i eliksiru oczyszczającego z toksyn... panno Leighton? - zawahałem się, nie będąc do końca pewnym, czy wyłapane gdzieś w czasie spotkania nazwisko dopasowałem do odpowiedniej twarzy. - Zatrucie eliksirem Garota. Mogliśmy być wystawieni na jego działanie jakieś kilka... lub kilkanaście minut - powiedziałem, znów zanosząc się kaszlem. Przechyliłem głowę w bok, patrząc na Rineheart. Spróbowałem uśmiechnąć się, choć wyszło mi to raczej dość niemrawo. - Może miałabyś ochotę na powtórkę z rozrywki, o ile nie obrzydło ci moje towarzystwo? Szybki eliksir i wracamy do Bułgarii? - zapytałem ochryple, zdobywając się nawet na zalotne poruszenie brwiami, bo chociaż miałem ochotę umrzeć to jednak przed śmiercią jeszcze raz bym z nią poszedł na jakąś misję.
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 27.08.18 22:32, w całości zmieniany 1 raz
Anomalie, targające Wielką Brytanią, nie ustępowały - a wręcz nasilały swe działanie, sprawiając, że wyjątkowo kapryśna magia objawiała się w niespodziewanym miejscu i w równie niespodziewanym czasie. Trójka Zakonników miała niezwykłe szczęście - lub pecha - gdyż dokładnie w tym samym momencie, w którym poturbowani po wyczerpującej misji Alexander i Jackie wtaczali się do mieszkania pomocnej Charlene, z niebytu wyskoczył promień mocnego zaklęcia. Tuż po przekroczeniu progu przez obolałych czarodziei, tuż po tym, gdy powitała ich panienka Leighton, wszyscy poczuli dziwne drgania powietrza. Coś instynktownie zapowiadało nieprzyjemną niespodziankę, ale zanim ktokolwiek zdążył zareagować, przestrzeń tuż za plecami Charlene rozmyła się - a z tej dziwnej, na wpół przeźroczystej mgiełki, wyleciał promień niezwykle silnego zaklęcia. Nie mieliście szansy się przed nim obronić, potężny podmuch wiatru popchnął was i przewrócił na podłogę.
Na ziemi leżała Jackie, przygnieciona ciałem Alexandra, na którego plecach spoczywała - najwygodniej - Charlene. Chaos nagłych wydarzeń oraz instynkty samozachowawcze sprawiły, że Alexander wsparł się dłońmi o klatkę piersiową panny Rineheart, natomiast panna Leighton, odruchowo, chcąc zamortyzować upadek, ułożyła swe ręce na pośladkach lorda Selwyna. Cała trójka spoczywała na ziemi, mocno potłuczona niezbyt przyjemną niespodzianką. Widzieliście blask zaklęcia i zapowiadającą go dziwną łunę; wiedzieliście też, że żadne z was nie sięgnęło jeszcze po różdżkę.
| Wszyscy troje otrzymujecie dodatkowe 15 obrażeń (tłuczone). Uaktualnijcie swoje żywotności.
Mistrz Gry nie kontynuuje z wami wątku, jest to jednorazowa interwencja związana z szalejącymi anomaliami. Aeris wypadło stąd.
Na ziemi leżała Jackie, przygnieciona ciałem Alexandra, na którego plecach spoczywała - najwygodniej - Charlene. Chaos nagłych wydarzeń oraz instynkty samozachowawcze sprawiły, że Alexander wsparł się dłońmi o klatkę piersiową panny Rineheart, natomiast panna Leighton, odruchowo, chcąc zamortyzować upadek, ułożyła swe ręce na pośladkach lorda Selwyna. Cała trójka spoczywała na ziemi, mocno potłuczona niezbyt przyjemną niespodzianką. Widzieliście blask zaklęcia i zapowiadającą go dziwną łunę; wiedzieliście też, że żadne z was nie sięgnęło jeszcze po różdżkę.
| Wszyscy troje otrzymujecie dodatkowe 15 obrażeń (tłuczone). Uaktualnijcie swoje żywotności.
Mistrz Gry nie kontynuuje z wami wątku, jest to jednorazowa interwencja związana z szalejącymi anomaliami. Aeris wypadło stąd.
| 31/211 kara: -60 (-160 zatrucie, -15 tłuczone)
Przeprawa nie była prosta i, paradoksalnie, wydawała się wyjątkowym, niebezpiecznym do pokonania szczytem w porównaniu do Nurmengardu, w którym walczyli jeszcze kilka chwil temu. Tam wciąż w żyłach płynęła napędzająca potyczkę adrenalina, trzymała w ryzach całe ciało, pozwalała na dodatkowy wysiłek, który okazał się zbawieniem w trudnych dla nich chwilach. Kiedy wylądowali, najwyraźniej poczuła jakąś ulgę, wywołaną obecnością znajomego gruntu, zapachu, widoku – tych elementów, które mówiły jej wyraźnie, że nie musi być już tak czujna. To był zwodniczy element, którego nie chciała wykorzystywać, ale nie miała w tej kwestii głosu. Jej ciało zareagowało mimowolnie, nie potrzebowało dodatkowych instrukcji.
To nie była wypraw do New Forest ani Surrey Hills. Nigdzie obok nie było ojca.
Selwyn okazał się być doskonałym wsparciem w ciężkich chwilach, kiedy oboje przeprawiali się przez opróżnione z ludzi uliczki, żeby dotrzeć do Lavender Hill. Gdy dotarli na miejsce, otworzyli im Charlene i Jackie po raz kolejny odetchnęła z ulgą, za co powinna ugryźć się w język. Byli w Anglii, ale stanowili w ten chwili smaczny kąsek dla każdego czarnoksiężnika, jeśli takowy zdecydowałby się zwiedzić ścieżki w tym kawałku Londynu. Zbyt słabi, by się obronić, zbyt słabi, by wyprowadzić atak z choćby i miernym efektem. Musiała zacisnąć zęby. Przez to nie mogła wytłumaczyć sytuacji Leighton, ale Alex wszystkim się zajął. Był znacznie sprawniejszy i wygląda na to, że trucizny dostało się do jego płuc znacznie mniej.
Jak tylko weszli na bezpieczne terytorium (Vera zawsze dbała o przepisy, o zapewnienie najbliższym tego trudnego do zdobycia w tych czasach komfortu pewności co do swojego bezpieczeństwa), pozwoliła opaść na sofę równie ciężko, co Selwyn. Zawroty głowy zaczynały być coraz bardziej wyczuwalne, chociaż czyste powietrze ogarniało ich ze wszystkich stron i mogli nim swobodnie oddychać. Coś wciąż gnieździło się w płucach, osadzało nieprzyjemną sadzą w gardle, nosie. Spojrzała na niego z boku. Jego sylwetka dziwnie majaczyła jej przed oczami. Zacisnęła szybko powieki i znów je uniosła. Jakie to było teraz trudne.
– Brzmi jak zaproszenie do tańca i chociaż tańczyć nie potrafię – znów zaniosła się kaszlem. – To rękawicę podniosę. Cała Wielka Brytania czeka na swoich rycerzy, Selwyn – tych dobrych, niosących światło, do diaska. – Charlie, byłabyś nam w stanie pomóc?
Musiała zamknąć oczy, żeby te nie wyszły jej z orbit, kiedy kaszlała. I wtedy poczuła pchnięcie tak mocne, że na chwilę straciła orientację w terenie. Dostrzegła tylko łunę zaklęcia, która rozświetliła jej wszystkie czerwone wstążki pod powiekami. Potem był tylko odrętwiający ból na ciele. I to nieprzyjemne uczucie, kiedy bandaż ocierał się o jej piersi, kiedy go zakładała. Puścił. Cholera.
Uchyliła powieki. Czuła się, jakby ktoś uderzył ją obuchem w potylicę. Zobaczyła jego twarz. Poczuła niemożebny ciężar na sobie.
– Selwyn… na gacie… – wycharczała ledwo, bo prócz trucizny kręcącej się wesoło po żyłach, nie mogła jeszcze oddychać przez faceta na niej leżącego. I to szlachcica. Nie tak wyobrażała sobie miłość. Gdzieś z boku majtały jej (chyba) kobiece stopy. – Merlina… - zazgrzytała zębami. – Weź… te łapska… z moich… piersi… pajacu! – ostatnie słowo niemal wysyczała.
Jak jadowity wąż, któremu ktoś rozkazał tańczyć przed widownią walczyka.
Przeprawa nie była prosta i, paradoksalnie, wydawała się wyjątkowym, niebezpiecznym do pokonania szczytem w porównaniu do Nurmengardu, w którym walczyli jeszcze kilka chwil temu. Tam wciąż w żyłach płynęła napędzająca potyczkę adrenalina, trzymała w ryzach całe ciało, pozwalała na dodatkowy wysiłek, który okazał się zbawieniem w trudnych dla nich chwilach. Kiedy wylądowali, najwyraźniej poczuła jakąś ulgę, wywołaną obecnością znajomego gruntu, zapachu, widoku – tych elementów, które mówiły jej wyraźnie, że nie musi być już tak czujna. To był zwodniczy element, którego nie chciała wykorzystywać, ale nie miała w tej kwestii głosu. Jej ciało zareagowało mimowolnie, nie potrzebowało dodatkowych instrukcji.
To nie była wypraw do New Forest ani Surrey Hills. Nigdzie obok nie było ojca.
Selwyn okazał się być doskonałym wsparciem w ciężkich chwilach, kiedy oboje przeprawiali się przez opróżnione z ludzi uliczki, żeby dotrzeć do Lavender Hill. Gdy dotarli na miejsce, otworzyli im Charlene i Jackie po raz kolejny odetchnęła z ulgą, za co powinna ugryźć się w język. Byli w Anglii, ale stanowili w ten chwili smaczny kąsek dla każdego czarnoksiężnika, jeśli takowy zdecydowałby się zwiedzić ścieżki w tym kawałku Londynu. Zbyt słabi, by się obronić, zbyt słabi, by wyprowadzić atak z choćby i miernym efektem. Musiała zacisnąć zęby. Przez to nie mogła wytłumaczyć sytuacji Leighton, ale Alex wszystkim się zajął. Był znacznie sprawniejszy i wygląda na to, że trucizny dostało się do jego płuc znacznie mniej.
Jak tylko weszli na bezpieczne terytorium (Vera zawsze dbała o przepisy, o zapewnienie najbliższym tego trudnego do zdobycia w tych czasach komfortu pewności co do swojego bezpieczeństwa), pozwoliła opaść na sofę równie ciężko, co Selwyn. Zawroty głowy zaczynały być coraz bardziej wyczuwalne, chociaż czyste powietrze ogarniało ich ze wszystkich stron i mogli nim swobodnie oddychać. Coś wciąż gnieździło się w płucach, osadzało nieprzyjemną sadzą w gardle, nosie. Spojrzała na niego z boku. Jego sylwetka dziwnie majaczyła jej przed oczami. Zacisnęła szybko powieki i znów je uniosła. Jakie to było teraz trudne.
– Brzmi jak zaproszenie do tańca i chociaż tańczyć nie potrafię – znów zaniosła się kaszlem. – To rękawicę podniosę. Cała Wielka Brytania czeka na swoich rycerzy, Selwyn – tych dobrych, niosących światło, do diaska. – Charlie, byłabyś nam w stanie pomóc?
Musiała zamknąć oczy, żeby te nie wyszły jej z orbit, kiedy kaszlała. I wtedy poczuła pchnięcie tak mocne, że na chwilę straciła orientację w terenie. Dostrzegła tylko łunę zaklęcia, która rozświetliła jej wszystkie czerwone wstążki pod powiekami. Potem był tylko odrętwiający ból na ciele. I to nieprzyjemne uczucie, kiedy bandaż ocierał się o jej piersi, kiedy go zakładała. Puścił. Cholera.
Uchyliła powieki. Czuła się, jakby ktoś uderzył ją obuchem w potylicę. Zobaczyła jego twarz. Poczuła niemożebny ciężar na sobie.
– Selwyn… na gacie… – wycharczała ledwo, bo prócz trucizny kręcącej się wesoło po żyłach, nie mogła jeszcze oddychać przez faceta na niej leżącego. I to szlachcica. Nie tak wyobrażała sobie miłość. Gdzieś z boku majtały jej (chyba) kobiece stopy. – Merlina… - zazgrzytała zębami. – Weź… te łapska… z moich… piersi… pajacu! – ostatnie słowo niemal wysyczała.
Jak jadowity wąż, któremu ktoś rozkazał tańczyć przed widownią walczyka.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 185/200, brak minusa
Vera zadbała o to, by dom na Lavender Hill stał się bezpieczniejszy i nałożyła zaklęcia ochronne. Dzięki temu Charlie zasypiała spokojniej, zwłaszcza że jej własne umiejętności obronne były tak skromne i nawet podczas niewinnych spotkań klubu pojedynków otrzymała solidne bęcki. Kiedy jej siostra dbała o bezpieczeństwo, Charlie oddawała się swojej pasji do alchemii, wytrwale szlifując swoje umiejętności i gromadząc zapasy na potrzeby Zakonników.
Nie spodziewała się pojawienia tutaj Jackie i Alexandra. Ale kiedy tylko zobaczyła ich na progu, wyraźnie zmaltretowanych i ledwie trzymających się na nogach, od razu ich wpuściła, mając nadzieję, że da radę im pomóc. To Alexander był uzdrowicielem – ale czy w obecnym stanie dałby radę się uleczyć? Nie wyglądało to dobrze nawet na oko Charlie, której wiedza z zakresu anatomii była podstawowa. Ale wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Powietrze nagle zadrgało, a Charlene zwrócona przodem do Zakonników nie zauważyła zagrożenia. Po chwili silny podmuch uderzył ją w plecy i cisnął na Alexandra, który wpadł na Jackie, i wszyscy odczuli bolesne lądowanie na podłodze. Nie rozumiała niczego. Żadne z nich nie użyło magii, która mogłaby sprowokować anomalię.
- Nie wiem, co się stało – wydyszała, nagle zdając sobie sprawę, w jak niefortunnym miejscu wylądowała dłońmi. Próbując zamortyzować upadek odruchowo wyciągnęła ręce do przodu, a te znalazły się na pośladkach Selwyna. Kiedy tylko sobie to uświadomiła, natychmiast się poderwała, płonąc intensywnym rumieńcem. – Przepraszam! – wydyszała, wyraźnie spłoszona. – Nic wam nie jest? To pewnie jakaś... anomalia.
Pomogła im wstać i znaleźli się w salonie. Teraz dodatkowo poobijani, ale nic poważnego się nie stało. W każdym razie jej, bo Zakonnicy mogli to odczuć mocniej. Wysłuchała relacji Alexandra opowiadającego o misji i zatruciu eliksirem Garota. Chociaż Charlie w Mungu nie uczyła się warzenia trucizn, wiedziała mniej więcej, jak ten wywar działał i jak szkodliwy potrafił być.
- Mogę wam od razu przynieść czyścioszka, bo mam parę porcji pozostałych po spotkaniu Zakonu, ale eliksir oczyszczający z toksyn musiałabym uwarzyć na poczekaniu. Dacie radę wytrzymać, zanim go zrobię? – zapytała; niestety nie miała ani jednej fiolki tej mikstury.
Szybko poszła do swojej alchemicznej piwniczki i przyniosła dwie fiolki czyścioszka, które miała ze spotkania. Podała je Alexandrowi, wiedząc, że jako uzdrowiciel będzie potrafił odmierzyć odpowiednie dawki. Pozostawiła Zakonników w salonie, mając nadzieję, że już nic dziwnego się nie wydarzy, a sama zeszła z powrotem do swojej pracowni w piwnicy, zamierzając szybko przygotować eliksir oczyszczający z toksyn.
Zabrała się od razu do pracy, wypełniając kociołek wodą i rozpalając pod nim ogień. Kiedy woda osiągała odpowiednią temperaturę, ona w tym czasie znalazła składniki. Udało jej się odnaleźć bezoar, do niego dobrała składniki dodatkowe, tak, by łącznie było ich dwa zwierzęce i trzy roślinne. Pijawki, mięta, imbir, liście lipy. Posiekała korzeń imbiru dodając go do kociołka. Wrzuciła tam też bezoar, by zdążył się rozpuścić, i zamieszała. Suszone liście lipy pokruszyła w dłoniach, miętę zerwała świeżą z doniczki stojącej przy niewielkim okienku pod sufitem, i także wrzuciła do kociołka kilka listków. Ze słoiczka wyjęła trzy dorodne, wijące się pijawki, które także wylądowały w wywarze. Znowu zamieszała dokładnie, mieszając ciecz przez kilka minut. Był to dość szybki i niezbyt skomplikowany wywar, miała nadzieję, że wszystko pójdzie jak należy i zaraz będzie mogła go podać swoim towarzyszom z Zakonu, by oczyścił ich ciała z resztek toksyn pozostawionych przez opary eliksiru Garota.
| zużywam bezoar na eliksir oczyszczający z toksyn
Vera zadbała o to, by dom na Lavender Hill stał się bezpieczniejszy i nałożyła zaklęcia ochronne. Dzięki temu Charlie zasypiała spokojniej, zwłaszcza że jej własne umiejętności obronne były tak skromne i nawet podczas niewinnych spotkań klubu pojedynków otrzymała solidne bęcki. Kiedy jej siostra dbała o bezpieczeństwo, Charlie oddawała się swojej pasji do alchemii, wytrwale szlifując swoje umiejętności i gromadząc zapasy na potrzeby Zakonników.
Nie spodziewała się pojawienia tutaj Jackie i Alexandra. Ale kiedy tylko zobaczyła ich na progu, wyraźnie zmaltretowanych i ledwie trzymających się na nogach, od razu ich wpuściła, mając nadzieję, że da radę im pomóc. To Alexander był uzdrowicielem – ale czy w obecnym stanie dałby radę się uleczyć? Nie wyglądało to dobrze nawet na oko Charlie, której wiedza z zakresu anatomii była podstawowa. Ale wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Powietrze nagle zadrgało, a Charlene zwrócona przodem do Zakonników nie zauważyła zagrożenia. Po chwili silny podmuch uderzył ją w plecy i cisnął na Alexandra, który wpadł na Jackie, i wszyscy odczuli bolesne lądowanie na podłodze. Nie rozumiała niczego. Żadne z nich nie użyło magii, która mogłaby sprowokować anomalię.
- Nie wiem, co się stało – wydyszała, nagle zdając sobie sprawę, w jak niefortunnym miejscu wylądowała dłońmi. Próbując zamortyzować upadek odruchowo wyciągnęła ręce do przodu, a te znalazły się na pośladkach Selwyna. Kiedy tylko sobie to uświadomiła, natychmiast się poderwała, płonąc intensywnym rumieńcem. – Przepraszam! – wydyszała, wyraźnie spłoszona. – Nic wam nie jest? To pewnie jakaś... anomalia.
Pomogła im wstać i znaleźli się w salonie. Teraz dodatkowo poobijani, ale nic poważnego się nie stało. W każdym razie jej, bo Zakonnicy mogli to odczuć mocniej. Wysłuchała relacji Alexandra opowiadającego o misji i zatruciu eliksirem Garota. Chociaż Charlie w Mungu nie uczyła się warzenia trucizn, wiedziała mniej więcej, jak ten wywar działał i jak szkodliwy potrafił być.
- Mogę wam od razu przynieść czyścioszka, bo mam parę porcji pozostałych po spotkaniu Zakonu, ale eliksir oczyszczający z toksyn musiałabym uwarzyć na poczekaniu. Dacie radę wytrzymać, zanim go zrobię? – zapytała; niestety nie miała ani jednej fiolki tej mikstury.
Szybko poszła do swojej alchemicznej piwniczki i przyniosła dwie fiolki czyścioszka, które miała ze spotkania. Podała je Alexandrowi, wiedząc, że jako uzdrowiciel będzie potrafił odmierzyć odpowiednie dawki. Pozostawiła Zakonników w salonie, mając nadzieję, że już nic dziwnego się nie wydarzy, a sama zeszła z powrotem do swojej pracowni w piwnicy, zamierzając szybko przygotować eliksir oczyszczający z toksyn.
Zabrała się od razu do pracy, wypełniając kociołek wodą i rozpalając pod nim ogień. Kiedy woda osiągała odpowiednią temperaturę, ona w tym czasie znalazła składniki. Udało jej się odnaleźć bezoar, do niego dobrała składniki dodatkowe, tak, by łącznie było ich dwa zwierzęce i trzy roślinne. Pijawki, mięta, imbir, liście lipy. Posiekała korzeń imbiru dodając go do kociołka. Wrzuciła tam też bezoar, by zdążył się rozpuścić, i zamieszała. Suszone liście lipy pokruszyła w dłoniach, miętę zerwała świeżą z doniczki stojącej przy niewielkim okienku pod sufitem, i także wrzuciła do kociołka kilka listków. Ze słoiczka wyjęła trzy dorodne, wijące się pijawki, które także wylądowały w wywarze. Znowu zamieszała dokładnie, mieszając ciecz przez kilka minut. Był to dość szybki i niezbyt skomplikowany wywar, miała nadzieję, że wszystko pójdzie jak należy i zaraz będzie mogła go podać swoim towarzyszom z Zakonu, by oczyścił ich ciała z resztek toksyn pozostawionych przez opary eliksiru Garota.
| zużywam bezoar na eliksir oczyszczający z toksyn
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salon
Szybka odpowiedź