Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Widmowy las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Widmowy Las
Widmowy las mieści się na wschodnim wybrzeżu wyspy Wight, blisko morza i nieopodal smoczego cmentarza. Korony liściastych drzew unoszą się wysoko ponad łysymi chudymi konarami oświetlanymi ciepłym słońcem wyłącznie w te pory - roku, dnia - kiedy słońce króluje nisko na widnokręgu. Brak zarośli, grzybów, krzewów owocowych, czyni te tereny wystarczająco nieatrakcyjne dla mugoli, zwykle nieobecna jest tutaj również zwierzyna - w wielu miejscach las jest podmokły i zniszczony, tak wiatrami, jak przypływami i uderzającymi w brzegi sztormami. Czarodzieje z okolicy traktują to miejsce jako uroczysko na lokalne święta, powtarzając dawne pieśni o łkających po wielkich powodziach duchach zmarłych. Mówią, że nocami błyskają pośród drzew błędne ognie.
Dłoń z kamieniem sięgnęła czaszki i Wright ponownie poczuł nieprzyjemne drżenie gorąca, być może wynikające z siły uderzenia a być może z niecodziennej faktury wyspiarki, różniącej się od wszystkich stworzeń, które kiedykolwiek dotykał. Nie cofał się jednak, wkładał w uderzenie całą siłę, czując się odrobinę lepiej z faktem, że poniekąd uderza w powietrze a nie w żywe, piękne stworzenie - przecież udane zaklęcie Percivala przemknęło przez nią, nie czyniąc smoczycy żadnego uszczerbku. Owszem, reagowała na ciosy, wydając z siebie przejmujące dźwięki, ale Wright postanowił udawać, że ma do czynienia z duchem a nie zachwycającym zwierzęciem, jakie bestialsko krzywdził. Nieco pomagała mu ta interpretacja, inaczej z pewnością nie trzasnąłby pięścią w jej czaszkę. Udanie, oderwał natychmiast rękę, czując, jak wyspiarka wygina się z bólu, zatrzymując się w połowie ataku na Notta. Poczuł gorącą ulgę, rozlewającą się w piersi, nic mu się nie stało - ulgę niezatrzymaną przez myślenie i wściekłość, nie miał czasu na przywołanie opowieści Garretta ani gorejącego gniewu z powodu plugastwa. Oni i smok, tylko to się teraz liczyło, zwłaszcza, gdy wyspiarka odwinęła się gwałtownie a jej umięśniony, mocny ogon świsnął w powietrzu. Nisko, sunąc prawie po śliskich kamieniach, na których ciągle stali. Ben spróbował odskoczyć, umknąć przed nieprzyjemnym biczem, ale ciężar ciała nie pozwalał mu na zwinną zabawę w skoczną sarenkę. Poczuł bolesne uderzenie, najpierw w nogi a potem - kamieni o plecy. Wyrżnął aż miło, zaliczając twarde lądowanie. Nie kontemplował długo sklepienia jaskini, podniósł się na kolana, spoglądając na wyspiarkę. Ogon minął go, teraz miał w zasięgu pięści jej tułów. Zamachnął się z całej siły, wymierzając cios w brzuch - niezbyt elegancki ruch, ale po widowiskowej wywrotce i utracie równowagi wiedział już, że nawet niematerialna istota jest w stanie ich skrzywdzić. Poważnie. Zerknął na Percivala, upewniając się, że ten nie dokonał żywota i nie został zepchnięty w stronę wodospadu, ale nie zdążył przyjąć do wiadomości jego położenia: działał, wymierzając potężny cios w brzuch smoczycy - czując jednocześnie nieprzyjemne drżenie wyrzutów sumienia. Przywykł do ratowania zwierząt a nie ich katowania.
| potężny cios w brzuch, kość na unik w offtopie: 3 [*]
| potężny cios w brzuch, kość na unik w offtopie: 3 [*]
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Wiedział, że był zbyt powolny, świadomość, że zareagował za późno zawitała w jego umyśle szybciej niż nogi były w stanie uskoczyć; pełen ostrych zębów pysk, gotowy do zaciśnięcia się na jego nieosłoniętym ramieniu, zbliżał się nieubłagalnie i nic nie mogło go powstrzymać. Albo prawie nic; w pierwszej chwili nie zrozumiał, co właściwie się stało, dlaczego głowa wyspiarki odskoczyła nagle, w połowie drogi do jego ręki? Rozejrzał się, zdezorientowany, dopiero po chwili dostrzegając pięść Bena i pojmując, że najprawdopodobniej uratował go przed bolesną utratą kończyny, ale zanim zdążył przetrawić mieszankę emocji – wdzięczność, zaskoczenie i coś innego, mniej uchwytnego – wszystkie myśli wyparł przenikliwy, wysoki syk irytacji. Smoczyca była zła, atakujący ją intruzi popchnęli ją wreszcie na krawędź skrajnego rozdrażnienia i w normalnych okolicznościach Percival zarządziłby odwrót – ale czy nie do tego właśnie zmierzali, do wzbudzenia w niej jak największej agresji? Nie poruszył się więc, nie po raz pierwszy tego dnia działając wbrew zdrowemu rozsądkowi i powracając spojrzeniem w stronę wyspiarki. Zdawało się, że od momentu, w którym uniknął (cudem) jej zębów, do jej gniewnego wrzasku, minęły długie minuty, choć w rzeczywistości nie mogło to być więcej niż pół sekundy.
Widział, jak bestia obraca się i zarzuca potężnym ogonem, ale tym razem był przygotowany na atak, zanim jeszcze nadszedł; uskoczył po raz kolejny, zdążając ochronić się przed uderzeniem w ostatniej chwili, dosłownie wydawało mu się, że łuski musnęły podeszwy jego stóp – ale koniec końców utrzymał się na nogach. Niestety, tylko on; słyszał, jak obok niego ciężko upadł Ben, nie mógł jednak rzucić się, żeby mu pomóc – jeszcze nie – zerknął więc tylko na niego kontrolnie, upewniając się, że żyje i że nie rozbił sobie czaszki o najbliższy kamień, po czym na nowo skupił całą swoją uwagę na smoczycy. Ostry kamień w jego dłoni ślizgał się już odrobinę, mokry od krzepnącej krwi, ale zacisnął na nim palce mocniej i, korzystając z sekundowej przewagi, jaką dał mu udany unik, zamachnął się, celując w bok smoczego pyska.
| silny cios w bok żuchwy, rzut na unik: 86 (tutaj)
Widział, jak bestia obraca się i zarzuca potężnym ogonem, ale tym razem był przygotowany na atak, zanim jeszcze nadszedł; uskoczył po raz kolejny, zdążając ochronić się przed uderzeniem w ostatniej chwili, dosłownie wydawało mu się, że łuski musnęły podeszwy jego stóp – ale koniec końców utrzymał się na nogach. Niestety, tylko on; słyszał, jak obok niego ciężko upadł Ben, nie mógł jednak rzucić się, żeby mu pomóc – jeszcze nie – zerknął więc tylko na niego kontrolnie, upewniając się, że żyje i że nie rozbił sobie czaszki o najbliższy kamień, po czym na nowo skupił całą swoją uwagę na smoczycy. Ostry kamień w jego dłoni ślizgał się już odrobinę, mokry od krzepnącej krwi, ale zacisnął na nim palce mocniej i, korzystając z sekundowej przewagi, jaką dał mu udany unik, zamachnął się, celując w bok smoczego pyska.
| silny cios w bok żuchwy, rzut na unik: 86 (tutaj)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Bicz smoczego ogona powalił Benjamina, poczuł ból promieniujący wzdłuż pleców - i był pewien, że przypłacił ten upadek silnym stłuczeniem. Percival bez trudu umknął przed ciosem, świst ogona wyspiarki uderzył o pobliskie głazy, roztrzaskując je w pewnej - bezpiecznej - odległości od was. Być może siła tego ciosu zdekoncentrowała ją na tyle, że pomimo nadzwyczajnej zwinności nie zdążyła zareagować na wasze kolejne ruchy. Wydała z siebie duszący się warkot, kiedy pięść Benjamina uderzyła w jej łuski na wysokości brzucha. Smoczyca ledwie się ruszała - barbarzyńsko zatłuczona przez was, ale wierzyliście, że to jedyne wyjście, jakie mieliście w tej sytuacji. Dobił ją cios Percivala, który poszerzył jej uśmiech ostrym kamieniem, po którym spłynęła gęsta krew pachnąca stęchlizną. Groźny, agresywny warkot powoli zamieniał się w skamlanie, kiedy smoczyca w poddańczym geście ukorzyła przed wami łeb; zwyciężyliście, pokonaliście ją, zabiliście w niej agresję, którą była opętana. Widmo zalśniło błękitną poświatą, przymknęło powieki, a chwilę później przewaliło się bez życia na bok - jej cielsko zsunęło się do podziemnego jeziora, wywołując kolejną silną falę, która uderzyła prosto na was. Przez nią nie do końca byliście w stanie dostrzec, co stało się ze smoczycą. Wyglądało to, jakby rozpłynęła się w wodzie. Waszą uwagę nagle przykuł szum wodospadu: znów płynął.
Mężczyzna, który nawoływał pomocy, zmarł w trakcie waszej walki. Nigdzie nie odnaleźliście już śladów smoczycy. Mogliście już tylko wrócić do obozu.
Ben, od uderzenia ogona i późniejszego upadku straciłeś 25 punktów życia.
Część dalsza (ostatnia) tutaj.
Mężczyzna, który nawoływał pomocy, zmarł w trakcie waszej walki. Nigdzie nie odnaleźliście już śladów smoczycy. Mogliście już tylko wrócić do obozu.
Ben, od uderzenia ogona i późniejszego upadku straciłeś 25 punktów życia.
Część dalsza (ostatnia) tutaj.
I show not your face but your heart's desire
— 1 8 W R Z E Ś N I A —
marine & morgoth
✥
marine & morgoth
✥
Powinna tam panować niezmącona cisza i stagnacja; anihilacja wszystkiego co żywe przytłaczała to miejsce już od wielu dekad i nikt nie miał się dziwić brakiem zwierzyny czy chociażby zabłąkanego ziarna jarzębiny. A jednak był tam. Dostojny i dumny. Z porożem rozciągniętym na niebotyczną szerokość wyglądał jak król w koronie; przechadzając się po włościach, wyczuwał każde z najdrobniejszych zmian. Jego ryk miał zbudzić i przywołać poddanych w razie nagłego wypadku, lecz nie ustępował pola. Wiedział, że był największym stworzeniem w okolicy i nic nie miało mu przeszkodzić w spokojnym bytowaniu. Żaden drapieżnik nie zapuszczał się tak daleko w nicość, wiedząc, że nie znajdzie swojej ofiary na opustoszałym, wyjałowionym terenie. Korzystał z tego. Pozwolił sobie na eksplorację tak subtelną i cichą, że jakby nierzeczywistą. Do tego momentu jego serce pracowało spokojnie, lecz nie na długo. Jeleń podniósł łeb, strzygąc uważnie uszami, by po chwili skierować sarnie oczy ku północy. Nie był już sam. Przez kilka sekund kalkulował niebezpieczeństwo zbliżające się z niebotyczną prędkością ku niemu, jednak w końcu podjął decyzję i naraz zerwał się do ucieczki. Nie zdążył zniknąć za linią horyzontu, gdy charakterystyczny dźwięk złudnej teleportacji rozszedł się po okolicy niczym uderzenie pioruna. Lecz nie było to zwykłe przeniesienie postaci czarodzieja. Powietrze w miejscu koło buku stężało, na moment jakby wstrzymało dech i rozerwało się z siłą, by zrobić miejsce prawdziwemu powodowi lęku króla zwierząt. Gęsta mgła uderzyła w grunt, przeszywając chwilę wcześniej okoliczne konary, z których posypał się grad listowia. Chmura opadła jednak wcześniej, gwałtowniej i z wyraźnym zderzeniem magii - niematerializowane z materializmem na pół uderzenia serca scaliły się w jedno. Jeszcze nie wszystko ucichło, a wraz z pojawieniem się mgły, z obłoku wyłoniła się zgarbiona sylwetka. Czarodziej wbił palce w ziemię, gdy siła uderzenia przeciągnęła go po wilgotnej ściółce; jego prawe kolano boleśnie zaryło przy zetknięciu z gruntem. Poły płaszcza zatrzepotały na podmuchu wiatru wywołanego skumulowaniem energii, ale prócz tego można by podejrzewać, że miało się do czynienia z posągiem. Przez jakiś czas postać wciąż tkwiła w tej samej pozycji, jakby czekając, aż wszystko dokoła ucichnie, osiądzie na miękkiej ziemi. Dopiero po kilku długich sekundach czarodziej wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze i pozwolił na oddechy, mające przywrócić jego ciało do normalnego funkcjonowania. Zmiana w czarną mgłę, chociaż przyswojona dawno temu, wciąż sprawiała, że czuł się wyczerpany. Szczególnie przemierzając takie odległości bez żadnego odpoczynku, a obciążony sinicą nie mógł odnaleźć w niej ukojenia. Mierzył własne granice i, mimo że nie było to łatwe, znalazł się we właściwym miejscu. Słyszał ją. Wyspa wołała jego krwi. Nie odebrała mu życia podczas polowania na wyspiarkę i czuła się oszukana. Ograbiona z nagrody, którą był ostatni dech jedynego dziedzica swego ojca. Nowego nestora. Filaru rodu. Czy mogła być większa ofiara? Był jej to winien, lecz nie zamierzał się oddawać. Nie przybył tu, by wyrównać rachunki. Morgoth zacisnął palce w pięść i oparł na niej cały ciężar, zmuszając swoje mięśnie do poruszenia się i powstania. - Szlag - warknął, czując rozchodzący się od nadgarstka promienisty ból, gdy tylko nacisk zelżał, a jego ciało zaczynało wracać do naturalnego stanu. Spojrzał na linie, które zarysowały się w gruncie i odsłoniły ziemię podczas jego materializacji. Musiał przyznać, że nie był to jego najlepszy wyczyn, ale jeszcze nigdy nie pokonywał takiego dystansu, będąc równie zmęczonym. Znajdując się tutaj jednak, wszelkie wcześniejsze znużenie zostało odegnane, jakby wyparte i zapomniane. Owszem - ciało wciąż drgało, lecz umysł był trzeźwy. A właśnie tego potrzebował, mimo wewnętrznego rozgorączkowania. Wiedział, że nie prezentował się odpowiednio. Z brudnym od ziemi w niektórych miejscach ubraniem, z rozwianymi włosami nie przypominał codziennego siebie. Daleko było mu do sylwetki, którą winien był charakteryzować się nestor. Półmrok jednak mu sprzyjał, a zachodzące słońce powoli nikło za taflą wód otaczających wyspę Wight, oddając miejsce na nieboskłonie księżycowi. Spojrzenie Yaxleya przeniosło się na moment w stronę czerwieni pochłaniającej okoliczne drzewa i zdawało się jakby cały las stawał w gorejących płomieniach wraz z końcem dnia. Jak bardzo przypominało mu to piekło z wizji, gdy wyspiarka próbowała go złamać i zmusić do tego, by pogrążył się we własnym strachu. Do teraz pamiętał topiące się w językach ognia twarze Cynerica, ojca oraz... Jej samej topiącej się w bulgoczącej, cuchnącej smole. A on nie był w stanie się poruszyć. Czy właśnie tak miało wyglądać jej życie przy nim? Powolne samobójstwo? Wiedział, że ją skrzywdził. Wiedział, że zawiódł. Sądził, że odsunięcie jej wszystko ułatwi. To dlaczego tutaj był? Znał odpowiedź na to pytanie. Spojrzenie zielonych oczu badało przez dobrą chwilę labirynt stworzony z natury. Już nie raz trafiał do podobnego i chociaż odnalazłby jej wiązkę szybciej, pozwalając, by wilcze serce biło w jego klatce piersiowej, nie zrobił tego. Przybył jako człowiek i jako człowiek zamierzał się tu odnaleźć. Pamiętając z przeszłości rozkład wyspy, postąpił pierwszy krok, a później następny, wiedząc, że wszystko, od czego zależała jego przyszłość, leżało przed nim. Nie za nim.
[bylobrzydkobedzieladnie]
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 23.12.18 19:48, w całości zmieniany 1 raz
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie powinna była odwiedzać tego miejsca, nie w momencie, w którym jej dobry nastrój był tylko złudzeniem, a uśmiech na twarzy jedynie przytwierdzoną do niej maską. Widmowy las budził zbyt wiele wspomnień, które przez lata starała się pogrzebać w pamięci, a o których zapomnieli już dawno członkowie jej rodziny. Przecież wszystko było już w porządku, nic nie odbiegało od normy, widziadła rozmyły się na dobre i nic nie zapowiadało ich nawrotu. Dlaczego więc serce Marine trzepotało niespokojnie w piersi, gdy młoda czarownica zbliżała się powoli do linii drzew? W prawej dłoni trzymała różdżkę, lecz to lewą rękę uniosła nieznacznie do góry, znajdując się wreszcie przy jednym z cienkich, sosnowych konarów. Przejechała palcami po chropowatej fakturze kory, zatrzymując dłoń w miejscu, gdzie wyryto znajomy symbol; niebieskoszare oczy bez trudu natrafiły na runę i spoczęły na niej na dłużej. Wiedziała, że dookoła znajduje się jeszcze kilkanaście podobnych temu znaków. Wiedziała, bo sama była ich autorką, a zabawa w odnajdywanie drogi po symbolach była ulubionym zajęciem jej… oraz Lavinii.
Lestrange zamrugała, gdy przed oczami zamigotał jej złoty błysk, do złudzenia przypominający niesforny kosmyk blond włosów, lecz wszystko było jedynie iluzją wywołaną grą świateł zachodzącego słońca. Jej tu nie było, nie mogło być; nie istniała tak naprawdę i od lat wszyscy doskonale o tym wiedzieli. A jednak pamięć o wyimaginowanej przyjaciółce z dzieciństwa wciąż leżała głęboko w Marine, wychodząc na wierzch w czasach zwątpienia we własne siły – Plaga Koszmarów była chorobą, którą udało jej się sukcesywnie zwalczyć, lecz pozostałości po niej na zawsze miały już być słabościami młodej czarownicy. Nie bała się już odwrócić głowy, nie widywała w tłumie znajomej twarzy, lecz mimo wszystko możliwość napotkania jakiejkolwiek oznaki zwiastującej szaleństwo była jej tak niemiła i ciążyła w niewygodny sposób, że Lestrange nie zawsze potrafiła ją stłamsić. W Thorness Castle nie było już ani jednej pozostałości po drogiej przyjaciółce, lecz uroczysko na wschodnim wybrzeżu oparło się upływowi czasu i działalności bliskich Marine, starających się zamazać niechlubną przeszłość dziewczyny.
Wciąż wpatrzona w runiczny symbol uniosła różdżkę, a na końcu języka miała zaklęcie, które natychmiast usunęłoby wyryty wiele lat temu znak. Mijały jednak sekundy, minuty, a czarownica nie decydowała się na podjęcie żadnego kroku, trwając w miejscu i walcząc z myślami. Może to jedno miejsce powinna zostawić w spokoju? Niech już zawsze przypomina jej, że nie da się uciec od przeszłości, lecz można walczyć z jej następstwami.
Odwróciła na moment głowę, gdyż wydawało jej się, że słyszy kroki babci, lecz lady Lestrange nie było w pobliżu. Rozdzieliły się jeszcze na Smoczym Cmentarzu, gdzie wcześniej podziwiały zachodzące słońce. Śpiewaczka wiedziała, że powinny spotkać się na wzgórzu za lasem i razem wrócić do posiadłości, lecz miała jeszcze wystarczająco dużo czasu, by odbyć sentymentalną podróż. Ruszyła więc powolnym krokiem między drzewami, nie chowając różdżki. Hagal, Sowelo, Laukaz. Grad, słońce, jezioro. Ostatnia z wyrytych liter tak bardzo przypominała znamię, jakie Marine nosiła pod lewą piersią, że dziewczyna musiała zatrzymać się na moment i mrugnięciem strząsnąć wyobrażenie lustrzanego odbicia. Lavinia nie miała prawa wygrać, przeszłość nie miała prawa wyciągnąć po nią swoich szponów. To teraźniejszością powinna się przejmować i o przyszłość dbać, zamiast rozpamiętywać niepowodzenia i pogrążać się w marazmie.
Zawzięcie maszerowała przed siebie, nie zauważając nawet, że już dawno zeszła z głównej ścieżki i stąpała teraz po dziewiczych niemalże partiach lasu. Ściółka skrzypiała pod butami i był to jedyny dźwięk, jaki docierał do uszu młodej czarownicy. Prawie, bowiem szum morza znała i umiłowała tak bardzo, że słyszalny był dla niej nawet z dużych odległości.
Jej oczom ukazał się wreszcie powalony pień, którego zarośnięty mchem środek stanowił doskonałą kryjówkę na skarby dla małej dziewczynki. Marine przyklęknęła i sięgnęła ręką do sekretnego miejsca, po czym wyciągnęła z niego mały, dziecięcy pierścionek z perłą. Zabrudzony ziemią i zbyt mały, by zmieścił się teraz na którykolwiek z jej palców, stanowił palące wspomnienie czasów, w których życie wydawało się łatwiejsze i szczęśliwe, lecz nie było prawdziwe. Nie chciała tego dla siebie ani żadnego ze swoich bliskich. Znała swoją powinność, wiedziała, że weszła właśnie w nową rolę i musi odegrać ją wzorowo, lecz aby tak się stało, nie mogła ciągle oglądać się w przeszłość, musiała skupić się na teraźniejszości. Chciała naprawiać wszystko i wszystkich, lecz napotykając na przeszkody zorientowała się, że nie tędy droga. Nie zamierzała się poddawać, choć dzięki konkretnym wydarzeniom klarowała się przed nią wizja tego, czego pragnęła, a także tego, do czego w żadnym wypadku nie mogła dopuścić.
Powstała z ziemi, lecz zanim zdążyła się otrzepać i wygładzić materiał ciemnoniebieskiej sukni, zorientowała się, że nie jest sama. Zacieniona sylwetka zbliżała się w jej stronę, dlatego tylko podniesienie różdżki miało teraz jakikolwiek sens.
Lestrange zamrugała, gdy przed oczami zamigotał jej złoty błysk, do złudzenia przypominający niesforny kosmyk blond włosów, lecz wszystko było jedynie iluzją wywołaną grą świateł zachodzącego słońca. Jej tu nie było, nie mogło być; nie istniała tak naprawdę i od lat wszyscy doskonale o tym wiedzieli. A jednak pamięć o wyimaginowanej przyjaciółce z dzieciństwa wciąż leżała głęboko w Marine, wychodząc na wierzch w czasach zwątpienia we własne siły – Plaga Koszmarów była chorobą, którą udało jej się sukcesywnie zwalczyć, lecz pozostałości po niej na zawsze miały już być słabościami młodej czarownicy. Nie bała się już odwrócić głowy, nie widywała w tłumie znajomej twarzy, lecz mimo wszystko możliwość napotkania jakiejkolwiek oznaki zwiastującej szaleństwo była jej tak niemiła i ciążyła w niewygodny sposób, że Lestrange nie zawsze potrafiła ją stłamsić. W Thorness Castle nie było już ani jednej pozostałości po drogiej przyjaciółce, lecz uroczysko na wschodnim wybrzeżu oparło się upływowi czasu i działalności bliskich Marine, starających się zamazać niechlubną przeszłość dziewczyny.
Wciąż wpatrzona w runiczny symbol uniosła różdżkę, a na końcu języka miała zaklęcie, które natychmiast usunęłoby wyryty wiele lat temu znak. Mijały jednak sekundy, minuty, a czarownica nie decydowała się na podjęcie żadnego kroku, trwając w miejscu i walcząc z myślami. Może to jedno miejsce powinna zostawić w spokoju? Niech już zawsze przypomina jej, że nie da się uciec od przeszłości, lecz można walczyć z jej następstwami.
Odwróciła na moment głowę, gdyż wydawało jej się, że słyszy kroki babci, lecz lady Lestrange nie było w pobliżu. Rozdzieliły się jeszcze na Smoczym Cmentarzu, gdzie wcześniej podziwiały zachodzące słońce. Śpiewaczka wiedziała, że powinny spotkać się na wzgórzu za lasem i razem wrócić do posiadłości, lecz miała jeszcze wystarczająco dużo czasu, by odbyć sentymentalną podróż. Ruszyła więc powolnym krokiem między drzewami, nie chowając różdżki. Hagal, Sowelo, Laukaz. Grad, słońce, jezioro. Ostatnia z wyrytych liter tak bardzo przypominała znamię, jakie Marine nosiła pod lewą piersią, że dziewczyna musiała zatrzymać się na moment i mrugnięciem strząsnąć wyobrażenie lustrzanego odbicia. Lavinia nie miała prawa wygrać, przeszłość nie miała prawa wyciągnąć po nią swoich szponów. To teraźniejszością powinna się przejmować i o przyszłość dbać, zamiast rozpamiętywać niepowodzenia i pogrążać się w marazmie.
Zawzięcie maszerowała przed siebie, nie zauważając nawet, że już dawno zeszła z głównej ścieżki i stąpała teraz po dziewiczych niemalże partiach lasu. Ściółka skrzypiała pod butami i był to jedyny dźwięk, jaki docierał do uszu młodej czarownicy. Prawie, bowiem szum morza znała i umiłowała tak bardzo, że słyszalny był dla niej nawet z dużych odległości.
Jej oczom ukazał się wreszcie powalony pień, którego zarośnięty mchem środek stanowił doskonałą kryjówkę na skarby dla małej dziewczynki. Marine przyklęknęła i sięgnęła ręką do sekretnego miejsca, po czym wyciągnęła z niego mały, dziecięcy pierścionek z perłą. Zabrudzony ziemią i zbyt mały, by zmieścił się teraz na którykolwiek z jej palców, stanowił palące wspomnienie czasów, w których życie wydawało się łatwiejsze i szczęśliwe, lecz nie było prawdziwe. Nie chciała tego dla siebie ani żadnego ze swoich bliskich. Znała swoją powinność, wiedziała, że weszła właśnie w nową rolę i musi odegrać ją wzorowo, lecz aby tak się stało, nie mogła ciągle oglądać się w przeszłość, musiała skupić się na teraźniejszości. Chciała naprawiać wszystko i wszystkich, lecz napotykając na przeszkody zorientowała się, że nie tędy droga. Nie zamierzała się poddawać, choć dzięki konkretnym wydarzeniom klarowała się przed nią wizja tego, czego pragnęła, a także tego, do czego w żadnym wypadku nie mogła dopuścić.
Powstała z ziemi, lecz zanim zdążyła się otrzepać i wygładzić materiał ciemnoniebieskiej sukni, zorientowała się, że nie jest sama. Zacieniona sylwetka zbliżała się w jej stronę, dlatego tylko podniesienie różdżki miało teraz jakikolwiek sens.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przejście widmowego lasu nie było, pomimo daleko od siebie rosnących drzew, tym samym; nie przypominało spokojnego czerpania z natury. Przyzwyczajony do o wiele dzikszych ostępów, niebezpiecznych wręcz torfowisk, nie dostrzegał wartości w pozbawionym życia terenie, który prowadził tylko jedynie na cmentarne kopuły, samemu powoli stając się jednym z nich. Cisza otulająca to miejsce mogłaby przerażać, jednak on zrodził się w milczeniu i w nim żył. Brak dźwięków nie przerażał go ani nie powodował niepokoju, który można by czuć, przekraczając granicę drzew. W tym momencie nie bał się niczego, bo wiedział, że najokrutniejszą rzeczą znajdującą się w lesie, był on sam. Samotna sylwetka, która niedługo miała zlać się całkowicie z panoszącymi się wolno ciemnościami, niosła na swoich barkach wiele grzechów plugawiących nieśmiertelną duszę. Duszę, na której ucztowało już wiele sług Ankou, a jego wóz ciągnął rozpadające się truchło, uderzając raz po raz pod postaciami ataków chorób trawiących nestora. W towarzystwie kościotrupów żył i w jego kompanii miał też umrzeć. Lecz jeszcze nie teraz. Nie opanował tajników śmierci, lecz teraz nawet ogary piekieł nie byłyby w stanie zagrodzić mu drogi. Trójgłowe cerbery nie posiadały ujednoliconej furii, a pozbawione chłodnej kalkulacji stanowiły łatwy cel. I przyciągały uwagę. Dzikie, wygłodniałe atakowały wszystko na swej drodze, podobnie zresztą jak skundlone wilkołaki i swoją egzystencją godziły w umiejętności, które posiadał. Zaufany kompan towarzyszył mu non stop, odkąd tylko poczuł jak próbuje z niego wyjść, łamiąc okrutnie kości i praktycznie odbierając mu zmysły. Wszystko po to, by ujrzeć światło dzienne. Jedynym świadkiem tego sukcesu był jego babka, której rady pozwoliły mu osiągnąć ćwiczoną latami doskonałość. Nie powiedział jej o krwi, którą rozlał, by znaleźć się w miejscu, w którym aktualnie się znajdował; nie powiedział o morderstwach, których był świadkiem; nie powiedział o ciążącym cieniu na własnym umyśle; nie powiedział o więzieniu, które wyrwało część jego osobowości. Więzieniu, do którego miał wkrótce powrócić, a powrót był tak samo mgielny jak za pierwszym razem. Ta wizja jednak nie zatrzymała go przed przybyciem tutaj; wręcz przeciwnie - wypchnęła myśli, którym tak hołdował. Stracił rozsądek, logiczne myślenie na rzecz przyznania się do błędu. Przyznania się do słabości, przed którymi całe życie uciekał. Jednak wtedy nikogo nie krzywdził, bo był sam. Niezwiązany słowem, niezwiązany czynem odpowiadał jedynie za samego siebie i, nawet jeśli złudnie, nie musiał się z nikim liczyć. Tamte chwile z łamaczką klątw, urwane momenty z egipskimi ciemnościami należały tylko do niego i w żaden sposób nie miały kłaść się cieniem na odpowiedzialności za przyszłość. Okrutne rozstanie w rezerwacie smoków uderzyło w coś innego, coś delikatniejszego i zarazem mającego być twardszym. Solidniejszym. Chwalił sobie rozsądek, a pozwolił na zawalenie się nici wiążącej między nimi. Co by się stało, gdyby nie umknęli wraz z ojcem i Cynericiem ze Stonehenge? Tym razem liczył się z częścią jego samego, która wkrótce miała odnaleźć swoje miejsce u jego boku już na stałe. Zostawienie jej, opuszczenie, niezrozumienie oznaczało wyparcie się samego siebie. Kiedyś odrzuciłby to, nie chcąc dopuszczać do siebie myśli o tym, że opuszczały go siły. Że błądził, a mimo to właśnie wtedy, w tamtym momencie poczuł się człowiekiem z krwi i kości bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu.
Głos w głębi podpowiadał mu, że tego jednego dnia los miał mu wyjść naprzeciw i nie pozwolić, by przyrzeczeni sobie wyminęli się, nie mogąc do siebie dotrzeć. Wcześniej podlegający sile odpychającej, ulegli zmianie i ciągnęło ich w wyznaczonych ku sobie kierunkach. Dlatego każdy krok skracał dystans i nie było żadnego wahania. Szedł między drzewami, nie przejmując się pogłębiającym się mrokiem; nie zważał na brud osiadający na jego czarnych ubraniach; nie dał się zwodzić błędnym ognikom, które raz po raz pojawiały się, by odciągnąć uwagę wędrowca. Szedł dalej, a jego spojrzenie przywołało oddaloną sylwetkę, dla której się tu pojawił. Wiedział, że znalazłby ją wszędzie, bo należała do niego. Stawała się elementem, który stapiał się z jego własnym ciałem i umysłem. A gdy zakończy się ów proces, nic nie będzie w stanie wymazać jej z jego jestestwa. Bo jak rozdzielić coś, co było jednością? Nie zwolnił ani nie przejął się szczególnie różdżką, która tkwiła w jej zaciśniętej dłoni. To przypominało jeden z ich snów, gdy spojrzeli sobie w twarze pierwszy raz, gdy odarto ich z anonimowości własnych spojrzeń i oddechów. Wtedy też trwała w gotowości, by ugodzić nieznajomego i brawura tamtego momenty osiągała najwyższy ze szczytów. Ostatnio przebywali w swoim towarzystwie w odmiennej rzeczywistości. Gdy nie było nestorów; gdy nie było Rycerzy Walpurgii; gdy nie było przejrzystej prawdy. Gdy nie było nowych ich. Cel stawał się coraz wyraźniejszy, a wraz z nim odżyły w jego pamięci detale składające się na wizerunek tak dawno niewidzianej narzeczonej. Rysy o wiele delikatniejsze od kobiet Yaxleyów, lecz spojrzenie głębsze od innych śledziło uważnie jego każdy ruch. I tak jak on czaił się na swoją ofiarę, zamierzając zatopić kły w ciepłym jeszcze ciele, tak ona odpowiadała mu tym samym. Każdy krok zmniejszał dystans między nimi, chociaż zdawać by się mogło, że trwało to w nieskończoność. A gest nadgarstkiem nie nadchodził. Wiedział, że zasługiwał na ugodzenie czymś o wiele gorszym od zaklęcia po ostatnim razie, jednak nie zamierzał traktować jej w ten sam sposób. Nie przychodził do niej jako nestor. Nie przychodziło jako narzeczony. Nie przychodził jako szlachcic. Stawał przed nią jako mężczyzna przed kobietą. A ona miała zadecydować, co z tym zrobić. Zatrzymał się dwa kroki od niej, pozwalając, by cisza trwała między nimi jak zawsze - wypowiadając to, co było niewyrażalne. Lecz Morgoth nie zamierzał dać się przez nią stłamsić. Chociaż wewnętrzna burza była zazwyczaj tłumiona i nieadekwatna, tak teraz nie zamierzał jej kiełznać, wiedząc, że mógł to zrobić. Mógł to zrobić z nią. - Potrzebuję cię - powiedział, zdawać by się mogło po wiekach wstrzymywania tchu i dziwnego horatio pochłaniającego okolice. Nawet w nikłym świetle mogła dostrzec jego twarz tak jak on widział jej. Mogła usłyszeć jego głos dobiegający z głębi i przemawiający tylko do niej. Zupełnie jakby podczas spotkania ze smokiem porozumiewali się jedynie swoją obecnością. Ich przyszłość nie mogła opierać się na dystansie i teraz to rozumiał, bo jak mieli być silni z przepaścią pomiędzy? Moc, którą czerpali jego rodzice nie polegała jedynie na szacunku jak dotychczas sądził. Myślał, że dostrzegł już wszystko, lecz dopiero samemu pozwalając, by córka jednego z wielkich rodów założyła jego pierścień, przejrzał. Wiele wciąż było przed nim osłonięte, ale z każdym kolejnym dniem wzrok padał dalej. Poza horyzont ograniczeń. Poza niedopowiedzenia które jeszcze do niedawna pozostawały poza jej zasięgiem. A on nie mógł na nich poprzestawać, jeśli chciał czegoś ponad to. Potrzebował silnego sprzymierzeńca, którym mogła się stać w dalszych zmaganiach z rzeczywistością oraz posługą, której się podjął. Miała być też domem, do którego miał wracać. Jego siostra, jego kuzyn posiadać mieli własne życia, a on musiał zrobić to samo, pozwalając, by z chłopca przeistoczyć się w mężczyznę ten ostatni raz. Do tego wszystkiego potrzebował kogoś, kto miał mu w tym pomóc i towarzyszyć. Potrzebował jej. - Naucz mnie być z tobą. - Oddawał jej swoje słabości, przyznając się do karbu niepowodzeń, braku zrozumienia, do bycia wyrzutkiem i mordercą. Wilk w jego wnętrzu wyrywał się, by udowodnić, że, by nauczyć się samotności, potrzebna była również i bliskość. Wiedział, że sam nie dałby rady. Ale dostrzegał w niej coś, co mogło to zmienić, gdyby tylko wyraziła taką wolę.
Głos w głębi podpowiadał mu, że tego jednego dnia los miał mu wyjść naprzeciw i nie pozwolić, by przyrzeczeni sobie wyminęli się, nie mogąc do siebie dotrzeć. Wcześniej podlegający sile odpychającej, ulegli zmianie i ciągnęło ich w wyznaczonych ku sobie kierunkach. Dlatego każdy krok skracał dystans i nie było żadnego wahania. Szedł między drzewami, nie przejmując się pogłębiającym się mrokiem; nie zważał na brud osiadający na jego czarnych ubraniach; nie dał się zwodzić błędnym ognikom, które raz po raz pojawiały się, by odciągnąć uwagę wędrowca. Szedł dalej, a jego spojrzenie przywołało oddaloną sylwetkę, dla której się tu pojawił. Wiedział, że znalazłby ją wszędzie, bo należała do niego. Stawała się elementem, który stapiał się z jego własnym ciałem i umysłem. A gdy zakończy się ów proces, nic nie będzie w stanie wymazać jej z jego jestestwa. Bo jak rozdzielić coś, co było jednością? Nie zwolnił ani nie przejął się szczególnie różdżką, która tkwiła w jej zaciśniętej dłoni. To przypominało jeden z ich snów, gdy spojrzeli sobie w twarze pierwszy raz, gdy odarto ich z anonimowości własnych spojrzeń i oddechów. Wtedy też trwała w gotowości, by ugodzić nieznajomego i brawura tamtego momenty osiągała najwyższy ze szczytów. Ostatnio przebywali w swoim towarzystwie w odmiennej rzeczywistości. Gdy nie było nestorów; gdy nie było Rycerzy Walpurgii; gdy nie było przejrzystej prawdy. Gdy nie było nowych ich. Cel stawał się coraz wyraźniejszy, a wraz z nim odżyły w jego pamięci detale składające się na wizerunek tak dawno niewidzianej narzeczonej. Rysy o wiele delikatniejsze od kobiet Yaxleyów, lecz spojrzenie głębsze od innych śledziło uważnie jego każdy ruch. I tak jak on czaił się na swoją ofiarę, zamierzając zatopić kły w ciepłym jeszcze ciele, tak ona odpowiadała mu tym samym. Każdy krok zmniejszał dystans między nimi, chociaż zdawać by się mogło, że trwało to w nieskończoność. A gest nadgarstkiem nie nadchodził. Wiedział, że zasługiwał na ugodzenie czymś o wiele gorszym od zaklęcia po ostatnim razie, jednak nie zamierzał traktować jej w ten sam sposób. Nie przychodził do niej jako nestor. Nie przychodziło jako narzeczony. Nie przychodził jako szlachcic. Stawał przed nią jako mężczyzna przed kobietą. A ona miała zadecydować, co z tym zrobić. Zatrzymał się dwa kroki od niej, pozwalając, by cisza trwała między nimi jak zawsze - wypowiadając to, co było niewyrażalne. Lecz Morgoth nie zamierzał dać się przez nią stłamsić. Chociaż wewnętrzna burza była zazwyczaj tłumiona i nieadekwatna, tak teraz nie zamierzał jej kiełznać, wiedząc, że mógł to zrobić. Mógł to zrobić z nią. - Potrzebuję cię - powiedział, zdawać by się mogło po wiekach wstrzymywania tchu i dziwnego horatio pochłaniającego okolice. Nawet w nikłym świetle mogła dostrzec jego twarz tak jak on widział jej. Mogła usłyszeć jego głos dobiegający z głębi i przemawiający tylko do niej. Zupełnie jakby podczas spotkania ze smokiem porozumiewali się jedynie swoją obecnością. Ich przyszłość nie mogła opierać się na dystansie i teraz to rozumiał, bo jak mieli być silni z przepaścią pomiędzy? Moc, którą czerpali jego rodzice nie polegała jedynie na szacunku jak dotychczas sądził. Myślał, że dostrzegł już wszystko, lecz dopiero samemu pozwalając, by córka jednego z wielkich rodów założyła jego pierścień, przejrzał. Wiele wciąż było przed nim osłonięte, ale z każdym kolejnym dniem wzrok padał dalej. Poza horyzont ograniczeń. Poza niedopowiedzenia które jeszcze do niedawna pozostawały poza jej zasięgiem. A on nie mógł na nich poprzestawać, jeśli chciał czegoś ponad to. Potrzebował silnego sprzymierzeńca, którym mogła się stać w dalszych zmaganiach z rzeczywistością oraz posługą, której się podjął. Miała być też domem, do którego miał wracać. Jego siostra, jego kuzyn posiadać mieli własne życia, a on musiał zrobić to samo, pozwalając, by z chłopca przeistoczyć się w mężczyznę ten ostatni raz. Do tego wszystkiego potrzebował kogoś, kto miał mu w tym pomóc i towarzyszyć. Potrzebował jej. - Naucz mnie być z tobą. - Oddawał jej swoje słabości, przyznając się do karbu niepowodzeń, braku zrozumienia, do bycia wyrzutkiem i mordercą. Wilk w jego wnętrzu wyrywał się, by udowodnić, że, by nauczyć się samotności, potrzebna była również i bliskość. Wiedział, że sam nie dałby rady. Ale dostrzegał w niej coś, co mogło to zmienić, gdyby tylko wyraziła taką wolę.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Prawda czy złudzenie? Zbliżająca się sylwetka zrobiła się nagle dziwnie znajoma, lecz nie rozwiało to żadnych wątpliwości, które kłębiły się w myślach Marine, wręcz przeciwnie. Przebywanie w tym miejscu, niemalże przesiąkniętym wstydliwymi wspomnieniami, musiało na dobre namieszać jej w głowie, jeśli śmiała zgadywać, że mężczyzna kroczący ku niej to właśnie Morgoth. To przecież nie mógł być on, nie tutaj i nie teraz; zapewne oddawał się rozważaniom w dalekim Fenland lub zajmował się grzebaniem kolejnej tajemnicy, którą zamierzał zatrzymać tylko dla siebie. Jednak twarz stawała się coraz bardziej wyraźna, a kształtu męskiej figury panna Lestrange zdążyła się już nauczyć na pamięć. Stanął przed nią, nie zważając na wyciągniętą różdżkę i spojrzał tak, jak gdyby od tego spotkania zależeć miały dalsze losy wszechświata. I to właśnie spojrzenie przeszyło ją na wskroś, a towarzysząca mu cisza wzmagała tylko poczucie powagi sytuacji. Jeśli był to sen, jego realność była przerażająca.
Czarownica nie zorientowała się nawet, kiedy dookoła niej zrobiło się tak ciemno, a ogniste ogniki rozpoczęły swój taniec pomiędzy drzewami. Magia tego miejsca, choć niezaprzeczalna, nie miała w sobie wiele z bajeczek o urokliwych zakątkach, w których spotykały się zakochane pary. Tworząca się powoli mlecznobiała mgła i brak żywej duszy przywodziły na myśl krajobraz z gotyckiej powieści, niżeli baśni. Wyspa Wight słynęła nie tylko ze swojego piękna, a nie wszyscy śmiałkowie, którzy zdecydowali się stawić czoła jej naturze, wychodzili z tego cało. Lecz Marine nie bała się złowrogich okoliczności przyrody; tutaj się urodziła, wychowała i żyła w silnym przekonaniu, że jest bezpieczna. Wiedziała, że wyspa nie pozwoliłaby jej skrzywdzić, a jej malownicze zakamarki przewijały się często w jej myślach, jak i snach. To był dom, do którego zawitał właśnie z dawna oczekiwany gość.
Odezwał się wreszcie, a powietrze między nimi zadrżało, choć dziewczyna nie użyła żadnego zaklęcia. To on rzucił urok, to jego słowa nakreśliły nagle ton spotkania. Potrzebuję cię. Prośba wybrzmiała, a Marine nie odrywała spojrzenia od zielonych tęczówek narzeczonego – kontakt wzrokowy także był sztuką, którą udało im się opanować płynnie i niemalże naturalnie. Co przywiodło go tutaj, jak wielka siła kazała mu szukać ukojenia właśnie w jej obecności? Do tej pory podejrzewała, że czuł się zmęczony, urażony niedopowiedzeniami i katastrofą w rezerwacie. Na jego barki spadła odpowiedzialność tak wielka, że dowiedziawszy się o tym, czarownica natychmiast zapragnęła zapewnić go o swojej lojalności. Wesprzeć go, wspomóc. Trwać przy nim tak wiernie, jak należało. Tak wiele razy pragnęła sięgnąć po pióro i pergamin, przelać na papier swoje myśli i posłać Glorianę do Fenland, lecz za każdym razem coś ją od tego powstrzymywało. Poczucie winy, frustracja, złość na siebie i na niego. Miała wrażenie, że jego życie posuwa się do przodu, podczas gdy jej stało w miejscu. Oczekiwała na coś, co równie dobrze mogło nigdy nie nadejść, lecz oto stało się, ziściło w tym miejscu, nadając mu znamiona ziemi świętej. To tutaj życzenie miało się spełnić, a jego moc już na zawsze miała pozostać w dwójce ludzi, wskazując im dalszą, wspólną drogę.
Naucz mnie być z tobą.
Potrafił czytać z niej niczym z otwartej księgi, musiał więc wiedzieć, jak wiele znaczyły dla dziewczyny jego słowa. Jak jej twarz zmieniała się wraz z każdym z nich, jak usta rozchyliły się, gotowe do wypuszczenia natychmiastowej odpowiedzi, a później zamknęły, gdy ta wydała jej się nieodpowiednia. Nie, to nie był dobry czas na brawurę, nie chciała zrazić go do siebie w momencie próby. W chwili, gdy wydawało jej się, że pragną wreszcie tego samego i oboje umieją już to wyrazić. Wypuściła więc powietrze – a wydawało jej się, że wstrzymywała je niezwykle długo – i postąpiła pół kroku do przodu, by móc przyjrzeć się narzeczonemu z bliższej odległości.
Wystarczyło jedno uderzenie serca by wiedziała już, że jest prawdziwy. Że to nie złudzenie nawiedziło ją tego wieczora, że nie upadła i nie straciła przytomności, i nie doczekała się widziadeł będących efektem wybujałej wyobraźni. Jednocześnie nie zamierzała zarzucać go pytaniami; co, jak, dlaczego, skąd? Ciekawość w tej kwestii pozostawała stłumiona, a Lestrange nie analizowała sposobu, w jaki Morgoth dostał się na Wyspę Wight. Coś innego liczyło się teraz o wiele bardziej.
Z tej odległości musiała zadrzeć brodę, by widzieć go lepiej, a czujne oczy wciąż przyglądały mu się uważnie, lecz spojrzenie nie było powątpiewające. Chciała przyjąć go takiego, jakim był, akceptowała go bez zbędnych przeprosin i czuła się naprawdę wyjątkowo, w końcu to jej zdecydował się zawierzyć. Nie przybył jako nestor, nie żądał, a prosił. Ponownie oderwała stopy od ziemi, lecz nie po to, by stanąć przed nim – powoli wyminęła go, nie dbając o stosowny dystans, a materiał jej sukni zetknął się z tkaniną jego szaty. Testowała go; czy odwrócił głowę? Nie musiał, jeśli naprawdę zamierzał jej zawierzyć. Stanęła tuż za nim, spokojnie zmniejszając odległość, lecz musiała wspiąć się na palce, by wyszeptać mu do ucha to, co chciała powiedzieć już wcześniej.
- Po prostu mi zaufaj – tym razem nie mógł widzieć jej twarzy, musiał za to wyostrzyć wszystkie inne zmysły oraz oddać się własnej intuicji.
Uczucia potrafiły być mylące i często burzące spokój ducha, lecz w tym momencie Marine czuła się wyjątkowo opanowana i odprężona. Nie istniał jeden przepis na udany związek i oboje już dawno o tym wiedzieli.
- W zdrowiu i chorobie, w szczęściu i niedoli, w radości i smutku – sięgnęła do jego dłoni i przejechała po jej wierzchu opuszkami palców; delikatnie i nabożnie - Poprzez kręte leśne ścieżki, przez zalane słońcem plaże, zamglone zagajniki i zalegające śniegiem drogi. Przejdziemy przez to razem, razem będziemy wzrastać i uczyć się siebie wzajemnie. Przyrzekam ci.
Była w domu, w miejscu, które ją zrodziło i zapewniało bezpieczeństwo. Stan ten miał już niedługo ulec zmianie, lecz to nie w bagiennych okolicach miała szukać nowej bezpiecznej przystani. Jej nowym domem miał być on.
Czarownica nie zorientowała się nawet, kiedy dookoła niej zrobiło się tak ciemno, a ogniste ogniki rozpoczęły swój taniec pomiędzy drzewami. Magia tego miejsca, choć niezaprzeczalna, nie miała w sobie wiele z bajeczek o urokliwych zakątkach, w których spotykały się zakochane pary. Tworząca się powoli mlecznobiała mgła i brak żywej duszy przywodziły na myśl krajobraz z gotyckiej powieści, niżeli baśni. Wyspa Wight słynęła nie tylko ze swojego piękna, a nie wszyscy śmiałkowie, którzy zdecydowali się stawić czoła jej naturze, wychodzili z tego cało. Lecz Marine nie bała się złowrogich okoliczności przyrody; tutaj się urodziła, wychowała i żyła w silnym przekonaniu, że jest bezpieczna. Wiedziała, że wyspa nie pozwoliłaby jej skrzywdzić, a jej malownicze zakamarki przewijały się często w jej myślach, jak i snach. To był dom, do którego zawitał właśnie z dawna oczekiwany gość.
Odezwał się wreszcie, a powietrze między nimi zadrżało, choć dziewczyna nie użyła żadnego zaklęcia. To on rzucił urok, to jego słowa nakreśliły nagle ton spotkania. Potrzebuję cię. Prośba wybrzmiała, a Marine nie odrywała spojrzenia od zielonych tęczówek narzeczonego – kontakt wzrokowy także był sztuką, którą udało im się opanować płynnie i niemalże naturalnie. Co przywiodło go tutaj, jak wielka siła kazała mu szukać ukojenia właśnie w jej obecności? Do tej pory podejrzewała, że czuł się zmęczony, urażony niedopowiedzeniami i katastrofą w rezerwacie. Na jego barki spadła odpowiedzialność tak wielka, że dowiedziawszy się o tym, czarownica natychmiast zapragnęła zapewnić go o swojej lojalności. Wesprzeć go, wspomóc. Trwać przy nim tak wiernie, jak należało. Tak wiele razy pragnęła sięgnąć po pióro i pergamin, przelać na papier swoje myśli i posłać Glorianę do Fenland, lecz za każdym razem coś ją od tego powstrzymywało. Poczucie winy, frustracja, złość na siebie i na niego. Miała wrażenie, że jego życie posuwa się do przodu, podczas gdy jej stało w miejscu. Oczekiwała na coś, co równie dobrze mogło nigdy nie nadejść, lecz oto stało się, ziściło w tym miejscu, nadając mu znamiona ziemi świętej. To tutaj życzenie miało się spełnić, a jego moc już na zawsze miała pozostać w dwójce ludzi, wskazując im dalszą, wspólną drogę.
Naucz mnie być z tobą.
Potrafił czytać z niej niczym z otwartej księgi, musiał więc wiedzieć, jak wiele znaczyły dla dziewczyny jego słowa. Jak jej twarz zmieniała się wraz z każdym z nich, jak usta rozchyliły się, gotowe do wypuszczenia natychmiastowej odpowiedzi, a później zamknęły, gdy ta wydała jej się nieodpowiednia. Nie, to nie był dobry czas na brawurę, nie chciała zrazić go do siebie w momencie próby. W chwili, gdy wydawało jej się, że pragną wreszcie tego samego i oboje umieją już to wyrazić. Wypuściła więc powietrze – a wydawało jej się, że wstrzymywała je niezwykle długo – i postąpiła pół kroku do przodu, by móc przyjrzeć się narzeczonemu z bliższej odległości.
Wystarczyło jedno uderzenie serca by wiedziała już, że jest prawdziwy. Że to nie złudzenie nawiedziło ją tego wieczora, że nie upadła i nie straciła przytomności, i nie doczekała się widziadeł będących efektem wybujałej wyobraźni. Jednocześnie nie zamierzała zarzucać go pytaniami; co, jak, dlaczego, skąd? Ciekawość w tej kwestii pozostawała stłumiona, a Lestrange nie analizowała sposobu, w jaki Morgoth dostał się na Wyspę Wight. Coś innego liczyło się teraz o wiele bardziej.
Z tej odległości musiała zadrzeć brodę, by widzieć go lepiej, a czujne oczy wciąż przyglądały mu się uważnie, lecz spojrzenie nie było powątpiewające. Chciała przyjąć go takiego, jakim był, akceptowała go bez zbędnych przeprosin i czuła się naprawdę wyjątkowo, w końcu to jej zdecydował się zawierzyć. Nie przybył jako nestor, nie żądał, a prosił. Ponownie oderwała stopy od ziemi, lecz nie po to, by stanąć przed nim – powoli wyminęła go, nie dbając o stosowny dystans, a materiał jej sukni zetknął się z tkaniną jego szaty. Testowała go; czy odwrócił głowę? Nie musiał, jeśli naprawdę zamierzał jej zawierzyć. Stanęła tuż za nim, spokojnie zmniejszając odległość, lecz musiała wspiąć się na palce, by wyszeptać mu do ucha to, co chciała powiedzieć już wcześniej.
- Po prostu mi zaufaj – tym razem nie mógł widzieć jej twarzy, musiał za to wyostrzyć wszystkie inne zmysły oraz oddać się własnej intuicji.
Uczucia potrafiły być mylące i często burzące spokój ducha, lecz w tym momencie Marine czuła się wyjątkowo opanowana i odprężona. Nie istniał jeden przepis na udany związek i oboje już dawno o tym wiedzieli.
- W zdrowiu i chorobie, w szczęściu i niedoli, w radości i smutku – sięgnęła do jego dłoni i przejechała po jej wierzchu opuszkami palców; delikatnie i nabożnie - Poprzez kręte leśne ścieżki, przez zalane słońcem plaże, zamglone zagajniki i zalegające śniegiem drogi. Przejdziemy przez to razem, razem będziemy wzrastać i uczyć się siebie wzajemnie. Przyrzekam ci.
Była w domu, w miejscu, które ją zrodziło i zapewniało bezpieczeństwo. Stan ten miał już niedługo ulec zmianie, lecz to nie w bagiennych okolicach miała szukać nowej bezpiecznej przystani. Jej nowym domem miał być on.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dostrzegał to, że nie mogła dojść do konsensusu z własnymi zmysłami, gdy tylko przyrównała zbliżającego się czarodzieja do jego osoby. Nie mógł mieć pojęcia, co naprawdę wywołało u niej takie zmieszanie, powątpiewanie i zdumienie - jej myśli pozostawały jej własnymi tak długo jak zamierzała je w sobie zatrzymać. Nie zamierzał ingerować w to odwieczne prawo do prywatności i osobistych rozważań, jednak ten raz zamierzał dać jej do zrozumienia, że wszystko, co padało z jego strony, było szczere i prawdziwe. Dochodzące z najgłębszych, zakurzonych miejsc duszy, która pomimo zgnilizny, wciąż w nim tkwiła i potrafiła dostrzec własne człowieczeństwo. Nie było to jednak przyczyną zmiany, której podjął się sam - to spojrzenie drugiej osoby sprawiło, że pojął ten brak własnej kompetencji. Wszystko co działo się w międzyczasie - od perfidnego, nieszczęsnego wieczoru w Yaxley's Hall, przez gorejące rozstanie w rezerwacie, misję, starcie z Zakonem, szczyt nestorów, w którym brał udział i jego wywrotowy charakter - to wszystko pozwoliło mu zacząć postrzegać relację z dziewczyną naprzeciwko w innym kontekście. Wcześniej usilnie chciał uplasować ją jako kolejną lalkę, dzięki której mieli stać się silniejsi. Kruchą ozdobę, której należał się szacunek, oddanie i wierność, lecz wciąż była przedmiotem politycznych zgrupowań oraz ruchów na szachownicy. Tę grę rozpoczęli ich dziadkowie, potem kontynuowali ojcowie, wciągając w to koniec końców również i ich samych. Wszyscy mieli rację. Dziadek, ojciec - była doskonałą partią, lecz gdzieś w tym wszystkim zapomniał o jej osobowości i jestestwie. Nie kłamał, gdy mówił, że nie rozumie uczuć. Miało go to przygotować do chłodnego podejmowania decyzji, widząc za i przeciw; by na ich podstawie oceniać sytuację. Oceniać korzyści. Dlatego też odsuwał ją od siebie, tłumacząc, że to dla jej dobra. Wmawiając sobie, że chciał ją tym chronić, chronił tak naprawdę samego siebie. Przed niezrozumieniem własnego wnętrza, bliskości, która mogła ranić i równoznaczyła się ze słabościami - tak silnie tępionymi w rodzie lordów Cambridgeshire. Był niczym chowany z kagańcem zakazującym ukazywania jakichkolwiek emocji, a za każdy błąd ręka ciągnęła ostrą smycz i przypominała o powinnościach. W ciągu tych chwil głębokiej zadumy nie podważał absolutnie skuteczności tych metod czy nie negował własnych odczuć pod tym względem. Dzięki nim był tym, kim znajdował się właśnie w tym momencie, a posiadając niejedno znamię na lewym ramieniu dowodził posłuszeństwa, lojalności i oddania sprawie. Skaza, którą nosił na twarzy, była tylko jedną z wielu. Po niej miały przyjść jeszcze inne, lecz proces zabliźniania miał przebiegać już inaczej. Bestia liżąca własne rany, podchodziła do łuny bijącej od ogniska przypadkowego wędrowca, zawierzając, że podzieli się i z nią tym ciepłem. Czy miała się skaleczyć, czy jednak stać się preludium do połączenia dwóch wykluczających się powierzchownie światów? To ryzyko nie mogło być w żaden sposób oszacowane, bo ryzykowanie życia w zamian za odrobinę dobrego serca, było okrutnie oczywiste. Mógł to zrobić lub zdechnąć, a wiedział, że jeszcze nie przyszedł jego czas.
Postrzegając oczami wyobraźni świat według drugiego jestestwa, wiedział, że serce biło jej szybciej w klatce piersiowej niż zwykle, a krew pompowana była w żyłach rozchodzących się po całym ciele. Widziałby też świetlistą łunę drżących drobin składających się na jej charakterystyczną aurę. Składały się na nią nie tylko zapach i ciepło. Swoje miejsce znajdował tam również i najdrobniejszy oddech, ruch, dotyk, którym obdarzała konary mijanych drzew. Tak samo znaczyła sobą ziemię, po której stąpała, by stanąć na moment przed nim i badać uważnie spojrzeniem jego twarz. Nie musiała nic mówić. Nie musiała zapewniać. Nie musieli wracać do tego, co było. Zastanawiał się jedynie, dlaczego nie odeszła, wiedząc o nim to, co tak głęboko ukrywał. Musiała wiedzieć, że jako pierwszy stanął po stronie Riddle'a - człowieka, który otwarcie mordował innych. Dlaczego nie odeszła? Obrócił wolno dłoń, by móc poczuć delikatny materiał jej sukni, gdy przechodziła obok, pozwalając swojemu zapachowi owiać jego osobę. Była blisko, bliżej niż kiedykolwiek, chociaż dawno temu przekroczyli granice własnej materialności. Morgoth wiedział jednak, że nie o nią chodziło, a niezauważalny jedynie ruch głowy mógł świadczyć o tym, że odprowadził ją nieznacznie wzrokiem, gdy chowała się przed tym zmysłem. Istniało tak niewiele osób, którym całkowicie zawierzał i którym pozwoliłby na ten gest. Czajenie się za plecami oznaczało dla niego nadciągające zło, dlatego nie pozwalał sobie na to. Z nią, tutaj, nie odbierał bodźców w ten sam sposób co zawsze. Nie potrafił nazwać, dlaczego tak się działo, lecz najmniej go w tamtej chwili interesowało. Zamknął oczy, chcąc skupić się tylko na tym, co się działo. Na jej oddechu owiewającym swoim ciepłem fragmenty skóry; na dotyku wędrującym niemalże czule po zewnętrznej stronie dłoni; na słowach, które wzbudzały nieznane fale ciepła i zarazem błogiego spokoju. Wypuścił prawie bezszelestnie powietrze, czując palące nocne podmuchy. Musiała to dostrzec. Musiała zrozumieć, że to, co się działo, przyjmowało zupełnie inne znaczenie w świetle, w którym oboje postrzegali stan rzeczy. Nie bagatelizował jej; ona nie wątpiła w niego. A mimo to mistyka, której doświadczał nie mogła być już pojmowana jak wszystko inne. Gesty Marine powodowały budzenie buchających kuźniczych kotłów wykraczających poza zrozumienie dotychczas mu znane, a spotkania w opuszczonym przez życie lesie nie miał zapomnieć już nigdy. Słowa przysięgi miały zostać złożone na ślubnym kobiercu, lecz to nie miejsce miało znaczenie. Las stał się ich katedrą, natura powiązaniami, a cisza najwznioślejszą muzyką. Przyrzekam ci. Dziwne uczucie szarpnęło jego wnętrzem, by po chwili znów mieć narzeczoną przed sobą. Chciał patrzeć na nią, chciał powiedzieć to jej i tylko jej. Chciał, żeby i ona patrzyła na niego. W tym momencie gdy rozgrywało się coś boleśnie odmiennego, a w swej odmienności prawdziwego. - Przed obliczem księżyca - jedynego świadka upływającego czasu, wspominam przodków, zawierzając ślubom, które złożyli; ufając ofiarom, które poświęcili; przez ziemię, na której zginęli, składam ci śluby, którym zawierzam; poświęcam ci ofiarę, której ufam; błogosławię ziemię, która cię zrodziła. Przed obliczem upływającego czasu - przyrzekam, że jestem twój - wyrzekł ochrypłym od emocji głosem. Nie czuł pustki jak wcześniej. Wierzył w to wszystko, wierzył w siłę słowa. Wierzył w to, że gdziekolwiek rzuci go wojna, odnajdzie część siebie. Odnajdzie ją. Nieważne jak długo, nieważne jak daleko. Wilk przybędzie do swojej pani.
Postrzegając oczami wyobraźni świat według drugiego jestestwa, wiedział, że serce biło jej szybciej w klatce piersiowej niż zwykle, a krew pompowana była w żyłach rozchodzących się po całym ciele. Widziałby też świetlistą łunę drżących drobin składających się na jej charakterystyczną aurę. Składały się na nią nie tylko zapach i ciepło. Swoje miejsce znajdował tam również i najdrobniejszy oddech, ruch, dotyk, którym obdarzała konary mijanych drzew. Tak samo znaczyła sobą ziemię, po której stąpała, by stanąć na moment przed nim i badać uważnie spojrzeniem jego twarz. Nie musiała nic mówić. Nie musiała zapewniać. Nie musieli wracać do tego, co było. Zastanawiał się jedynie, dlaczego nie odeszła, wiedząc o nim to, co tak głęboko ukrywał. Musiała wiedzieć, że jako pierwszy stanął po stronie Riddle'a - człowieka, który otwarcie mordował innych. Dlaczego nie odeszła? Obrócił wolno dłoń, by móc poczuć delikatny materiał jej sukni, gdy przechodziła obok, pozwalając swojemu zapachowi owiać jego osobę. Była blisko, bliżej niż kiedykolwiek, chociaż dawno temu przekroczyli granice własnej materialności. Morgoth wiedział jednak, że nie o nią chodziło, a niezauważalny jedynie ruch głowy mógł świadczyć o tym, że odprowadził ją nieznacznie wzrokiem, gdy chowała się przed tym zmysłem. Istniało tak niewiele osób, którym całkowicie zawierzał i którym pozwoliłby na ten gest. Czajenie się za plecami oznaczało dla niego nadciągające zło, dlatego nie pozwalał sobie na to. Z nią, tutaj, nie odbierał bodźców w ten sam sposób co zawsze. Nie potrafił nazwać, dlaczego tak się działo, lecz najmniej go w tamtej chwili interesowało. Zamknął oczy, chcąc skupić się tylko na tym, co się działo. Na jej oddechu owiewającym swoim ciepłem fragmenty skóry; na dotyku wędrującym niemalże czule po zewnętrznej stronie dłoni; na słowach, które wzbudzały nieznane fale ciepła i zarazem błogiego spokoju. Wypuścił prawie bezszelestnie powietrze, czując palące nocne podmuchy. Musiała to dostrzec. Musiała zrozumieć, że to, co się działo, przyjmowało zupełnie inne znaczenie w świetle, w którym oboje postrzegali stan rzeczy. Nie bagatelizował jej; ona nie wątpiła w niego. A mimo to mistyka, której doświadczał nie mogła być już pojmowana jak wszystko inne. Gesty Marine powodowały budzenie buchających kuźniczych kotłów wykraczających poza zrozumienie dotychczas mu znane, a spotkania w opuszczonym przez życie lesie nie miał zapomnieć już nigdy. Słowa przysięgi miały zostać złożone na ślubnym kobiercu, lecz to nie miejsce miało znaczenie. Las stał się ich katedrą, natura powiązaniami, a cisza najwznioślejszą muzyką. Przyrzekam ci. Dziwne uczucie szarpnęło jego wnętrzem, by po chwili znów mieć narzeczoną przed sobą. Chciał patrzeć na nią, chciał powiedzieć to jej i tylko jej. Chciał, żeby i ona patrzyła na niego. W tym momencie gdy rozgrywało się coś boleśnie odmiennego, a w swej odmienności prawdziwego. - Przed obliczem księżyca - jedynego świadka upływającego czasu, wspominam przodków, zawierzając ślubom, które złożyli; ufając ofiarom, które poświęcili; przez ziemię, na której zginęli, składam ci śluby, którym zawierzam; poświęcam ci ofiarę, której ufam; błogosławię ziemię, która cię zrodziła. Przed obliczem upływającego czasu - przyrzekam, że jestem twój - wyrzekł ochrypłym od emocji głosem. Nie czuł pustki jak wcześniej. Wierzył w to wszystko, wierzył w siłę słowa. Wierzył w to, że gdziekolwiek rzuci go wojna, odnajdzie część siebie. Odnajdzie ją. Nieważne jak długo, nieważne jak daleko. Wilk przybędzie do swojej pani.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Narzeczeństwo, umowa pomiędzy dwoma rodami, sojusz – wszystko zostało z góry starannie zaplanowane, by służyć większemu celowi i przynieść jak najwięcej profitów. Tak działo się od wieków i miało dziać przez długie lata, a Marine i Morgoth nie byli wyjątkami, a jedynie trybikami większej machiny. Gdyby do głosu nie doszło ego, gdyby nie rozbudziła się ciekawość, mieliby wszelkie predyspozycje ku temu, by stać się jedną z wielu par, lecz udało im się osiągnąć coś lepszego. Przywiązanie mogło czynić człowieka słabym, ale przekraczali właśnie granicę, za którą obowiązywała zupełnie inna wersja tej tezy – tylko razem mieli szansę stać się nieugięci. To do niego teraz należała, duszą i ciałem, i odtąd każdy krok miała stawiać i każdą decyzję podejmować w oparciu o ich wspólne dobro. Wiedziała, że on zrobi to samo i napawało ją to satysfakcjonującym rodzajem radości; nie mogłaby chcieć niczego więcej. Nie marzyła o pięknych sukniach, błyskotkach zdobiących jej szyje czy palce, czy o mężczyźnie nieodstępującym jej na krok, rzucającym płatki róż do jej stóp – taką wersję życia wyśmiewała już wtedy, gdy zaczytywała się w kobiecych powieściach i oceniała je surowym, krytycznym okiem. Potrzebowała zrozumienia i właśnie to otrzymywała.
Znała prawdę na temat tego, co wydarzyło się w Stonehenge i choć poskąpiono jej okrutnie obrazowych szczegółów, wiedziała już po czyjej stronie stoi Morgoth. Nieugięty, niezłomny, stanął po stronie Voldemorta jako jeden z najwierniejszych i choć obawiała się o niego, nie czuła strachu przed nim. Rozumiała przyciąganie, jaką posiadała potężna czarnoksięska moc, znała też rangę obowiązku, dlatego nie czuła się zaskoczona jego wyborem, gdy dopuszczono ją do tajemnicy. Imponowała jej jego ambicja, przywiązanie do rodziny, nieustępliwość i siła, która emanowała z niego nawet w momentach, które sam zapewne uważał za chwile słabości.
Była już uśmiechnięta, gdy odwracał się w jej stronę; emocje przepływające wraz z krwią w jej żyłach były czyste, niezmącone niepokojem i dlatego kąciki jej ust uniosły się już w momencie, w którym wyczuła jego ruch. Nie bała się odrzucenia, nie brała go nawet po uwagę – tu i teraz wszystkimi zmysłami czuła, że słowa Morgotha są prawdziwe, a jego przyrzeczenie trwać będzie do ostatecznego dnia.
- A ja twoja – odparła niezachwianym tonem, wpatrując się w zielone oczy mężczyzny – Od teraz, aż po kres moich dni.
Pozbawieni oprawy zakrawającej o przepych oraz świadków mogących potwierdzić ich słowa, ślubowali sobie coś mocniejszego, niż Przysięga Wieczysta. To nie strach o własne życie, z którego utratą wiązało się złamanie danego słowa, motywował ich do wypowiedzenia obietnic. Wiara w siebie i drugą osobę pozwalała im bez zwątpienia spoglądać w przyszłość, jako iż oboje wiedzieli, że zrobią co w ich mocy, by dotrzymać przyrzeczenia. Nie potrzebowali gwaranta, który przypominałby o tym dniu, bo już nigdy nie mieli wyzbyć się go z pamięci; na ten moment Marine wydawało się, że nawet zaklęcie zapomnienia byłoby ku temu zbyt słabe. Chłonęła wszystko, co mówił jej narzeczony, poiła się jego słowami i żadna część jej jaźni nie krzyczała z tyłu głowy, że są to złudne obietnice. Wierzyła, że oboje dotrzymają słowa, a wiara ta ukazała jej jeszcze jedną prawdę – samotność przestawała być dla niej zagrożeniem.
Ujęła głowę mężczyzny w obie dłonie i delikatnym gestem uprosiła go, by odrobinę się schylił. Każda przysięga wymagała przypieczętowania, a złożenie pocałunku na miejscu, które zostało wcześniej zranione, wydawało jej się odpowiednią symboliką. Perłowa blizna przy lewym oku została więc przykryta ciepłymi ustami Marine, która w jeden gest wkładała wszystkie uczucia, jakie miała mu do oddania. Przywiązanie, nadzieję, zaufanie, spełnienie. Powoli odsunęła głowę, natychmiast odnajdując spojrzenie narzeczonego. Choć czy stojący przed nią mężczyzna nie stał się właśnie kimś więcej?
Nastrój panujący między nimi można było bez wahania określić jako mistyczny, a wszystkie słowa i zachowania składały się w jedną, stabilną całość. Razem mieli być niezachwiani i niezłomni, wspólnie dążyć do celów, pokonywać przeciwności losu. Marine wiedziała, że dzięki niemu da radę to uczynić i obiecała sobie, że nigdy nie będzie dla niego ciężarem. Posłuszeństwo wobec niego nie było dla niej niczym ujmującym, gdyż czuła, że spoglądać będą w jedną stronę, a szacunek między nimi nigdy nie zblednie, gdyż zapracowali na niego już na samym początku tej zagmatwanej relacji. Między nimi narodzić miało się jeszcze wiele nowych uczuć, a ten jeden moment ukazywał Marine, jak wielką moc potrafią mieć słowa – dzięki nim zaczęła postrzegać inaczej nie tylko Morgotha, ale i siebie. Czym była słabość w przeszłości w obliczu tego, że mogła teraz stać ramię w ramię z kimś niebywale silnym? Jedno spojrzenie lorda Yaxleya pokonywało wszystkie nawracające wspomnienia o Lavinii; Widmowy Las przestawał być miejscem zabaw z koszmaru, a stawał się lokacją o wiele bliższą sercu młodej czarownicy. Pierścionek znaleziony w powalonym pniu już dawno wypadł jej z dłoni i zniknął pod grubą warstwą ziemi, nieświadomie acz symbolicznie przydeptany męskim obcasem.
Dzięki nowo nabytej pewności siebie Lestrange poczuła siłę do dalszego działania, a choć nie chciała zrażać narzeczonego, wprost nie mogła nie sięgnąć po jego dłoń, którą zaraz przytuliła do własnego policzka. Widział już, jak pozytywne buzowały w niej emocje, lecz dotyk ciepłej skóry pozwoliłby mu je poczuć. Rumieniec nie schodził jej z twarzy, gdy wspomnienia odnalazły obraz z tarasu widokowego oblanego pierwszosierpniowym słońcem; Morgoth skradł jej wtedy niewinny pocałunek, a teraz… teraz czuła, że była gotowa, by to powtórzył. By złapał ją władczo w objęcia i przyciągnął do siebie – bo tak właśnie mógł wydobyć z niej muzykę.
Znała prawdę na temat tego, co wydarzyło się w Stonehenge i choć poskąpiono jej okrutnie obrazowych szczegółów, wiedziała już po czyjej stronie stoi Morgoth. Nieugięty, niezłomny, stanął po stronie Voldemorta jako jeden z najwierniejszych i choć obawiała się o niego, nie czuła strachu przed nim. Rozumiała przyciąganie, jaką posiadała potężna czarnoksięska moc, znała też rangę obowiązku, dlatego nie czuła się zaskoczona jego wyborem, gdy dopuszczono ją do tajemnicy. Imponowała jej jego ambicja, przywiązanie do rodziny, nieustępliwość i siła, która emanowała z niego nawet w momentach, które sam zapewne uważał za chwile słabości.
Była już uśmiechnięta, gdy odwracał się w jej stronę; emocje przepływające wraz z krwią w jej żyłach były czyste, niezmącone niepokojem i dlatego kąciki jej ust uniosły się już w momencie, w którym wyczuła jego ruch. Nie bała się odrzucenia, nie brała go nawet po uwagę – tu i teraz wszystkimi zmysłami czuła, że słowa Morgotha są prawdziwe, a jego przyrzeczenie trwać będzie do ostatecznego dnia.
- A ja twoja – odparła niezachwianym tonem, wpatrując się w zielone oczy mężczyzny – Od teraz, aż po kres moich dni.
Pozbawieni oprawy zakrawającej o przepych oraz świadków mogących potwierdzić ich słowa, ślubowali sobie coś mocniejszego, niż Przysięga Wieczysta. To nie strach o własne życie, z którego utratą wiązało się złamanie danego słowa, motywował ich do wypowiedzenia obietnic. Wiara w siebie i drugą osobę pozwalała im bez zwątpienia spoglądać w przyszłość, jako iż oboje wiedzieli, że zrobią co w ich mocy, by dotrzymać przyrzeczenia. Nie potrzebowali gwaranta, który przypominałby o tym dniu, bo już nigdy nie mieli wyzbyć się go z pamięci; na ten moment Marine wydawało się, że nawet zaklęcie zapomnienia byłoby ku temu zbyt słabe. Chłonęła wszystko, co mówił jej narzeczony, poiła się jego słowami i żadna część jej jaźni nie krzyczała z tyłu głowy, że są to złudne obietnice. Wierzyła, że oboje dotrzymają słowa, a wiara ta ukazała jej jeszcze jedną prawdę – samotność przestawała być dla niej zagrożeniem.
Ujęła głowę mężczyzny w obie dłonie i delikatnym gestem uprosiła go, by odrobinę się schylił. Każda przysięga wymagała przypieczętowania, a złożenie pocałunku na miejscu, które zostało wcześniej zranione, wydawało jej się odpowiednią symboliką. Perłowa blizna przy lewym oku została więc przykryta ciepłymi ustami Marine, która w jeden gest wkładała wszystkie uczucia, jakie miała mu do oddania. Przywiązanie, nadzieję, zaufanie, spełnienie. Powoli odsunęła głowę, natychmiast odnajdując spojrzenie narzeczonego. Choć czy stojący przed nią mężczyzna nie stał się właśnie kimś więcej?
Nastrój panujący między nimi można było bez wahania określić jako mistyczny, a wszystkie słowa i zachowania składały się w jedną, stabilną całość. Razem mieli być niezachwiani i niezłomni, wspólnie dążyć do celów, pokonywać przeciwności losu. Marine wiedziała, że dzięki niemu da radę to uczynić i obiecała sobie, że nigdy nie będzie dla niego ciężarem. Posłuszeństwo wobec niego nie było dla niej niczym ujmującym, gdyż czuła, że spoglądać będą w jedną stronę, a szacunek między nimi nigdy nie zblednie, gdyż zapracowali na niego już na samym początku tej zagmatwanej relacji. Między nimi narodzić miało się jeszcze wiele nowych uczuć, a ten jeden moment ukazywał Marine, jak wielką moc potrafią mieć słowa – dzięki nim zaczęła postrzegać inaczej nie tylko Morgotha, ale i siebie. Czym była słabość w przeszłości w obliczu tego, że mogła teraz stać ramię w ramię z kimś niebywale silnym? Jedno spojrzenie lorda Yaxleya pokonywało wszystkie nawracające wspomnienia o Lavinii; Widmowy Las przestawał być miejscem zabaw z koszmaru, a stawał się lokacją o wiele bliższą sercu młodej czarownicy. Pierścionek znaleziony w powalonym pniu już dawno wypadł jej z dłoni i zniknął pod grubą warstwą ziemi, nieświadomie acz symbolicznie przydeptany męskim obcasem.
Dzięki nowo nabytej pewności siebie Lestrange poczuła siłę do dalszego działania, a choć nie chciała zrażać narzeczonego, wprost nie mogła nie sięgnąć po jego dłoń, którą zaraz przytuliła do własnego policzka. Widział już, jak pozytywne buzowały w niej emocje, lecz dotyk ciepłej skóry pozwoliłby mu je poczuć. Rumieniec nie schodził jej z twarzy, gdy wspomnienia odnalazły obraz z tarasu widokowego oblanego pierwszosierpniowym słońcem; Morgoth skradł jej wtedy niewinny pocałunek, a teraz… teraz czuła, że była gotowa, by to powtórzył. By złapał ją władczo w objęcia i przyciągnął do siebie – bo tak właśnie mógł wydobyć z niej muzykę.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Początkowo drobne pionki zaczęły się synchronizować w sposób zdecydowanie niespodziewany, chociaż na pewno wróżono im światłą przyszłość - z uwagi na ich pochodzenie, na młody wiek i kontrastującą z nim dojrzałość, na pozycje, które zajmowali ich rodzice. Mieli być idealną partią dla siebie nawzajem, a mądrość, którą szybko przyswoili, miała pomóc im odnaleźć się w nowej sytuacji. Jednak oboje byli młodymi ludźmi, którym daleko było do innych aranżowanych par, widujących się regularnie w świecie materializmu, teorii i spisków. Nieokiełznana moc cisnęła ich umysły w fantastyczne zawirowania, pozwalając poczuć się jeszcze przez jakiś czas dziećmi w ciałach dorosłych. Poznali własne słabości oraz mocne strony, a gdyby poświęcili odrobinę czasu na metaforyczne uniesienia, zrozumieliby jak wiele symboli zostało tam ukrytych. Możliwych do odczytania tylko przez nich samych, pozwalając zatopić się w pozornie nieprawdziwej rzeczywistości sennych mar. Już wtedy potrafili poświęcić dla siebie więcej niż nakazywałby rozsądek, lecz Morgoth zrozumiał, że to nie on miał grać między nimi główną rolę. Polityka rozpoczęła ten związek, lecz nie ona miała go kontynuować, wiodąc dumny prym. To nie ona została zawieszona w osnutym mgłą lesie, chociaż pchnęła ich ku sobie. Obiecał jej coś, co nie potrzebowało powtórzenia. W jego umyśle ślub odbył się przed chwilą pod kopułą samotnych drzew, a uroczystość potrzebna była ku zadowoleniu gawiedzi złożonej z najbliższych. Chociaż wiedział, że teraz zyskał kogoś związanego z nim silniej niż każda inna osoba, która do tej pory plasowała się w wymiarze silnych relacji. Prawnie nie nosząca jeszcze jego nazwiska, lecz w umyśle została już przechrzczona wraz z całym swoim jestestwem i wiedziała, że nie zyskała samych tytułów. Dostała jego wierność i lojalność. Nowe, przyjemne doznanie nie oznaczało klatki - otwierało ją.
Wiedział, że się uśmiechała. Wiedział, że chłonęła jego słowa tak samo jak on jej własne. W dniu dopełnienia mogliby milczeć, zdając sobie sprawę, że wszystko powiedzieli sobie właśnie teraz. Tamtejsze obietnice byłyby jedynie odbiciem tego, co utrzymywać się w nich miało aż do końca dni. Złożył już jedną przysięgę wieczystą, która miała wiązać go do śmierci, lecz ta, którą ślubował w tym momencie, wykraczała poza granice życia. Była niezłomna niczym czas, na który się powołał, a księżyc świadkował temu przyrzeczeniu. Stał się opiekunem kolejnej pary, ufającej w niezłomność słowa i wykorzystującej je w sposób szczery, prawdziwy. Niemym strażnikiem witającym kolejną, wyjątkową noc. Yaxley czując usta dziewczyny na bliźnie, nie rozumiał. Pozwolił sobie jednak na tę niewiedzę, by odczytać później odpowiedź z jej oczu, skrzących się tak jak wtedy. Jak we śnie, który snem nie był. Stanowił ich rzeczywistość. Stanowił część ich historii. Tak jak niecodzienny ślub w ciszy, w miejscu tak oderwanym od standardów, lecz przy okazji stanowiącym kolejny z symboli, które wrosły w związek dwójki młodych czarodziejów. Jedność umysłów, która pozwoliła im wspólnie śnić, nieświadomie nakreśliła drogę, którą mieli podążać bez względu na wszystko. Dlatego zrozumiał, co chciała mu przekazać, a niezrozumienie odeszło wraz z ostatnim promieniem słońca. Kolejny gest, którym go obdarowała, znał. Ten jeden raz pozwoliła sobie na to, podczas uroczystego zakończenia kolacji zaręczynowej i od tamtej pory wymieniali się nikłymi posunięciami, które miały zaznaczyć ich relację, lecz, mimo tego że szczere, nie były równie czyste, co ten drobny element. Morgoth wyczytał z oczu młodej kobiety pragnienie, które przekazywała mu w nienaprzykrzającym się milczeniu oraz dotyku, lecz i ona musiała dostrzec to wyczekiwanie władające mężczyzną naprzeciw. Zawahał się przez moment, pozwalając, by jego dłoń tkwiła przy jej policzku. Nim jednak cokolwiek zrobił, przeniósł spojrzenie z jej ust na oczy, nachylając się równocześnie ku niej. Coś co kryło się w jego wnętrzu nie zostało jeszcze wypowiedziane, ale nie mogło czekać. - Nie boisz się mnie? - spytał cicho, badając jej twarz z uwagą, nie mogąc pozbyć się tej wątpliwości. Wiedziała, co się wydarzyło w Stonehenge. Musieli jej powiedzieć, o co go obwiniono i co potwierdził swoim wyjściem ku Riddle'owi. Nie była naiwna. Słowa, które padły między nimi o krótkim czasie, jaki mieli; o tym co tłumaczyło jego dystans; o tym dlaczego spotkanie w rezerwacie zakończyło się w taki sposób, odnalazło swą odpowiedź niczym układanka. Wystarczyło jej wiedzy, by zrozumieć. Kim był i czego dokonał. Czego jeszcze miał dokonać. Niedługo miała zobaczyć znak na jego przedramieniu. Naprawdę w żaden sposób jej to nie dotykało? Jej bliskość była jednak ogłuszająca, a wraz z jej ciepłym oddechem, Morgoth czuł fale mącące to chłodne postrzeganie rzeczywistości dokoła. Widziała, że jego oddech stał się cięższy, niespokojny i chcący więcej. Słowa uciekły spomiędzy jego warg, lecz nie odnalazły ciągu dalszego, zamiast nich usta Yaxleya dokończyły to, co rozpoczął głos, pozwalając się nachylić i zasmakować znanego sobie różu. Jednak nie był to ten sam rodzaj ukojenia jak ostatnim razem. Teraz nie pieczętował już jedynie obdarowania jej cząstką biżuterii. Wbił się mocniej i goręcej, przytrzymując jej twarz tak blisko swojej, zupełnie jakby wraz z wypuszczeniem, miała rozpaść się i zniknąć. A świat na chwilę się zatrzymał, by sprężyć się i wybuchnąć. Nic wcześniej nie miało już znaczenia, gdy czuł kobiecy zapach w nozdrzach, smakując czegoś wcześniej niedostępnego. Wiedział, że nie był to ten rodzaj pocałunku, którym dzielili się narzeczeni zmuszeni do własnych przekonań i nie obchodziło go to, co wypadało w stosunku do innych. Miał ją teraz tylko dla siebie, a tłumione wcześniej emocje miały zostać wyzwolone. Wypuścił jej drobne ciało z uścisku, by poprowadzić własnymi dłońmi niżej przez jej kibić do materiału na wysokości bioder, gdzie się zatrzymał. Unosząc ją lekko nad ziemię, zdał sobie sprawę, że wyczekiwanie na nią, miało stać się wyczekiwaniem okrutnym, lecz na końcu tej drogi - wyczekiwaniem satysfakcjonującym. Chciał, by i ona na niego czekała. Tak jak trzymał ją w ramionach, tak mieli wspierać się nawzajem. W ciszy pełnej dźwięków melodii.
Wiedział, że się uśmiechała. Wiedział, że chłonęła jego słowa tak samo jak on jej własne. W dniu dopełnienia mogliby milczeć, zdając sobie sprawę, że wszystko powiedzieli sobie właśnie teraz. Tamtejsze obietnice byłyby jedynie odbiciem tego, co utrzymywać się w nich miało aż do końca dni. Złożył już jedną przysięgę wieczystą, która miała wiązać go do śmierci, lecz ta, którą ślubował w tym momencie, wykraczała poza granice życia. Była niezłomna niczym czas, na który się powołał, a księżyc świadkował temu przyrzeczeniu. Stał się opiekunem kolejnej pary, ufającej w niezłomność słowa i wykorzystującej je w sposób szczery, prawdziwy. Niemym strażnikiem witającym kolejną, wyjątkową noc. Yaxley czując usta dziewczyny na bliźnie, nie rozumiał. Pozwolił sobie jednak na tę niewiedzę, by odczytać później odpowiedź z jej oczu, skrzących się tak jak wtedy. Jak we śnie, który snem nie był. Stanowił ich rzeczywistość. Stanowił część ich historii. Tak jak niecodzienny ślub w ciszy, w miejscu tak oderwanym od standardów, lecz przy okazji stanowiącym kolejny z symboli, które wrosły w związek dwójki młodych czarodziejów. Jedność umysłów, która pozwoliła im wspólnie śnić, nieświadomie nakreśliła drogę, którą mieli podążać bez względu na wszystko. Dlatego zrozumiał, co chciała mu przekazać, a niezrozumienie odeszło wraz z ostatnim promieniem słońca. Kolejny gest, którym go obdarowała, znał. Ten jeden raz pozwoliła sobie na to, podczas uroczystego zakończenia kolacji zaręczynowej i od tamtej pory wymieniali się nikłymi posunięciami, które miały zaznaczyć ich relację, lecz, mimo tego że szczere, nie były równie czyste, co ten drobny element. Morgoth wyczytał z oczu młodej kobiety pragnienie, które przekazywała mu w nienaprzykrzającym się milczeniu oraz dotyku, lecz i ona musiała dostrzec to wyczekiwanie władające mężczyzną naprzeciw. Zawahał się przez moment, pozwalając, by jego dłoń tkwiła przy jej policzku. Nim jednak cokolwiek zrobił, przeniósł spojrzenie z jej ust na oczy, nachylając się równocześnie ku niej. Coś co kryło się w jego wnętrzu nie zostało jeszcze wypowiedziane, ale nie mogło czekać. - Nie boisz się mnie? - spytał cicho, badając jej twarz z uwagą, nie mogąc pozbyć się tej wątpliwości. Wiedziała, co się wydarzyło w Stonehenge. Musieli jej powiedzieć, o co go obwiniono i co potwierdził swoim wyjściem ku Riddle'owi. Nie była naiwna. Słowa, które padły między nimi o krótkim czasie, jaki mieli; o tym co tłumaczyło jego dystans; o tym dlaczego spotkanie w rezerwacie zakończyło się w taki sposób, odnalazło swą odpowiedź niczym układanka. Wystarczyło jej wiedzy, by zrozumieć. Kim był i czego dokonał. Czego jeszcze miał dokonać. Niedługo miała zobaczyć znak na jego przedramieniu. Naprawdę w żaden sposób jej to nie dotykało? Jej bliskość była jednak ogłuszająca, a wraz z jej ciepłym oddechem, Morgoth czuł fale mącące to chłodne postrzeganie rzeczywistości dokoła. Widziała, że jego oddech stał się cięższy, niespokojny i chcący więcej. Słowa uciekły spomiędzy jego warg, lecz nie odnalazły ciągu dalszego, zamiast nich usta Yaxleya dokończyły to, co rozpoczął głos, pozwalając się nachylić i zasmakować znanego sobie różu. Jednak nie był to ten sam rodzaj ukojenia jak ostatnim razem. Teraz nie pieczętował już jedynie obdarowania jej cząstką biżuterii. Wbił się mocniej i goręcej, przytrzymując jej twarz tak blisko swojej, zupełnie jakby wraz z wypuszczeniem, miała rozpaść się i zniknąć. A świat na chwilę się zatrzymał, by sprężyć się i wybuchnąć. Nic wcześniej nie miało już znaczenia, gdy czuł kobiecy zapach w nozdrzach, smakując czegoś wcześniej niedostępnego. Wiedział, że nie był to ten rodzaj pocałunku, którym dzielili się narzeczeni zmuszeni do własnych przekonań i nie obchodziło go to, co wypadało w stosunku do innych. Miał ją teraz tylko dla siebie, a tłumione wcześniej emocje miały zostać wyzwolone. Wypuścił jej drobne ciało z uścisku, by poprowadzić własnymi dłońmi niżej przez jej kibić do materiału na wysokości bioder, gdzie się zatrzymał. Unosząc ją lekko nad ziemię, zdał sobie sprawę, że wyczekiwanie na nią, miało stać się wyczekiwaniem okrutnym, lecz na końcu tej drogi - wyczekiwaniem satysfakcjonującym. Chciał, by i ona na niego czekała. Tak jak trzymał ją w ramionach, tak mieli wspierać się nawzajem. W ciszy pełnej dźwięków melodii.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dzień dobiegł wreszcie końca, a ostatnie nieśmiałe promienie słońca błysnęły między drzewami i w Widmowym Lesie nastała noc. Światło księżyca bezceremonialnie przedarło się przez korony drzew, by świadkować zawieranemu pomiędzy smukłymi pniami ślubowaniu. Tarcza srebrnego globu nie była jeszcze pełna, lecz symbolika przemiany pory dnia czyniła sytuację jeszcze bardziej intymną. Marine i Morgoth nie potrzebowali innych świadków, nawet rodzina zeszła na dalszy plan, gdy zawierzyli sobie i postąpili razem ten pierwszy, wspólny krok. Jeszcze godzinę temu młoda czarownica nie była pewna, czy pomiędzy nią i narzeczonym wszystko układa się pomyślnie, a teraz nie czuła najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu podjętej przed momentem decyzji. Ta była niewymuszona i przyszła tak naturalnie, że Lestrange właściwie nie musiała się nad nią zastanawiać. Czuła spokój i satysfakcję; postanowiła oddać się w pełni chwili, która trwała, nie pozwoliła sobie więc na wybieganie myślami za bardzo w przyszłość - na to oboje z lordem Yaxleyem będą jeszcze mieli czas. Moment omawiania dalszych planów miał nadejść, podobnie jak ciężka praca nad pielęgnowaniem relacji oraz sojuszu, ale teraz nie powinni zajmować swoich myśli takimi tematami. Okoliczności ich spotkania były istnym prezentem od matki natury, który oboje doceniali – otaczani delikatnymi powiewami ciepłego wiatru oraz mlecznobiałą mgłą mieli cały las tylko dla siebie, choć Marine czuła się tak, jakby byli jedynymi ludźmi na całej Wyspie Wight.
Znajdowali się w najszczęśliwszej możliwej wersji zakończenia historii ze snów, a najpiękniejszy w tym wszystkim był fakt, że tym razem całość była po prostu prawdziwa. Połączenie, o którym nigdy nie mieli zapomnieć, przeistoczyło się w coś o wiele mocniejszego, stabilniejszego. Gdyby nie senne podróże, na pewno nie staliby się podobnie wrażliwi na własne oczekiwania, lecz magia była tylko jedną z wielu części składowych. Sukces zawdzięczali samym sobie, pokonując słabości – jedną po drugiej – i docierając wreszcie do momentu, w którym się znajdowali. Nowe rozdanie, nowy początek. Morgoth miał rację, klucz do klatki Marine nie zmieniał właściciela, ponieważ przyrzeczenia obleczone ciasno zaufaniem i szacunkiem powodowały, że z zamknięcia pozostawał tylko niewiele znaczący pył.
Nie boisz się mnie?
Czy nie pamiętał już, że nie bała się niczego? Że potrafiła oswoić smoka, walczyć z falami i skoczyć w ciemność, gdy uznała to za słuszne? Różniła się od dziewczyny ze snów, lecz w rzeczywistości potrafiła znieść równie wiele i poświęcić tyle samo. Była gotowa wieść życie u boku tego, kim stał się Yaxley. Pokręciła delikatnie głową, przywołując na usta niemalże szelmowski uśmiech. Nadszedł czas, by i ona zwierzyła mu się z tego, co wodziło ją na pokuszenie.
- Fascynujesz mnie - wyznała - Mallus atera.
Mógł unieść swoją różdżkę i powtórzyć za nią, ale nie musiał tego robić. Zaklęcie nie musiało paść, by poczuł jego skutki.
Odpowiedź na niewerbalne pragnienie nadeszła szybciej, niż dziewczyna się spodziewała. Zdążyła jedynie zaczerpnąć krótkiego oddechu, zanim usta przyrzeczonego nie dotknęły jej własnych, tym razem jednak o wiele inaczej, niż to zapamiętała z dnia zaręczyn. Uczucia zalewające jej ciało były pierwszymi tego rodzaju, a chociaż nie potrafiła ich jeszcze nazwać – wszakże było ich tak wiele! – wiedziała już, że nie są jej niemiłe, wręcz przeciwnie. Odpowiedziała instynktownie, jakby robiła to już co najmniej kilkanaście razy, przylegając ciasno do mężczyzny i drobne dłonie zaciskając na materiale jego szaty, na plecach. Nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek miała go wypuścić, by mieli przestać. Zachłannością odpowiedziała na zachłanność i nie przejmowała się tym, czy w jej gestach nie kryją się aby jakieś niedoskonałości – nawet jeśli wyczuł w niej nowicjuszkę, nie speszyło jej to.
Jakiekolwiek formy cielesności znała jedynie od strony teoretycznej, wymieniając wcześniej spokojne uwagi z kuzynkami lub zaczytując się w różnego rodzaju literaturze traktującej na ten temat. Nie wywoływał on wypieków na jej twarzy, spychała go na skraj świadomości, traktowała po macoszemu. Gdy więc ukryte pragnienia ujrzały światło dzienne, nie istniało nic, co mogłoby je powstrzymać. Wiedziała jakie są granice, a mimo to nagła bliskość kazała jej wyobraźni zawędrować do momentu, w którym ostatnie bariery upadną. Gdy Morgoth odsunął się nagle, musiała wyglądać na zawiedzioną, lecz zaraz potem w jej zamglonym spojrzeniu mógł odczytać zgodę na dalsze działania. Dotyk w talii czuła do tej pory tylko podczas tańca, lecz nawet najbardziej perfekcyjne podniesienie nie mogło równać się temu, do jakiego właśnie doszło. Była pod wrażeniem tego, jak umiejętnie mężczyzna gra na strunach jej emocji oraz pragnień; nie umiałaby teraz zatamować ich przepływu, czuła zbyt wiele na raz, by maskować efekty przyjemnych dreszczy, rozchodzących się po jej ciele.
Objęła go ciasno ramionami, chowając głowę tuż przy jego obojczykach. Pozwalała ciszy zdradzić, jak szybko biło teraz jej serce, ale nie mogła odczuwać wstydu z tego powodu, choć być może powinna wykazać się większą skromnością.
- Jesteś mój – wyszeptała, a zanim jej usta znalazły się przy jego uchu, nos przesunął się delikatnie po skórze na szyi. Skrzyżowane ręce zacisnęła mocniej, koniuszki palców wplatając we włosy mężczyzny – Mój – powtórzyła zaborczo, odchylając głowę i opierając swoje czoło o jego.
Znajdowali się w najszczęśliwszej możliwej wersji zakończenia historii ze snów, a najpiękniejszy w tym wszystkim był fakt, że tym razem całość była po prostu prawdziwa. Połączenie, o którym nigdy nie mieli zapomnieć, przeistoczyło się w coś o wiele mocniejszego, stabilniejszego. Gdyby nie senne podróże, na pewno nie staliby się podobnie wrażliwi na własne oczekiwania, lecz magia była tylko jedną z wielu części składowych. Sukces zawdzięczali samym sobie, pokonując słabości – jedną po drugiej – i docierając wreszcie do momentu, w którym się znajdowali. Nowe rozdanie, nowy początek. Morgoth miał rację, klucz do klatki Marine nie zmieniał właściciela, ponieważ przyrzeczenia obleczone ciasno zaufaniem i szacunkiem powodowały, że z zamknięcia pozostawał tylko niewiele znaczący pył.
Nie boisz się mnie?
Czy nie pamiętał już, że nie bała się niczego? Że potrafiła oswoić smoka, walczyć z falami i skoczyć w ciemność, gdy uznała to za słuszne? Różniła się od dziewczyny ze snów, lecz w rzeczywistości potrafiła znieść równie wiele i poświęcić tyle samo. Była gotowa wieść życie u boku tego, kim stał się Yaxley. Pokręciła delikatnie głową, przywołując na usta niemalże szelmowski uśmiech. Nadszedł czas, by i ona zwierzyła mu się z tego, co wodziło ją na pokuszenie.
- Fascynujesz mnie - wyznała - Mallus atera.
Mógł unieść swoją różdżkę i powtórzyć za nią, ale nie musiał tego robić. Zaklęcie nie musiało paść, by poczuł jego skutki.
Odpowiedź na niewerbalne pragnienie nadeszła szybciej, niż dziewczyna się spodziewała. Zdążyła jedynie zaczerpnąć krótkiego oddechu, zanim usta przyrzeczonego nie dotknęły jej własnych, tym razem jednak o wiele inaczej, niż to zapamiętała z dnia zaręczyn. Uczucia zalewające jej ciało były pierwszymi tego rodzaju, a chociaż nie potrafiła ich jeszcze nazwać – wszakże było ich tak wiele! – wiedziała już, że nie są jej niemiłe, wręcz przeciwnie. Odpowiedziała instynktownie, jakby robiła to już co najmniej kilkanaście razy, przylegając ciasno do mężczyzny i drobne dłonie zaciskając na materiale jego szaty, na plecach. Nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek miała go wypuścić, by mieli przestać. Zachłannością odpowiedziała na zachłanność i nie przejmowała się tym, czy w jej gestach nie kryją się aby jakieś niedoskonałości – nawet jeśli wyczuł w niej nowicjuszkę, nie speszyło jej to.
Jakiekolwiek formy cielesności znała jedynie od strony teoretycznej, wymieniając wcześniej spokojne uwagi z kuzynkami lub zaczytując się w różnego rodzaju literaturze traktującej na ten temat. Nie wywoływał on wypieków na jej twarzy, spychała go na skraj świadomości, traktowała po macoszemu. Gdy więc ukryte pragnienia ujrzały światło dzienne, nie istniało nic, co mogłoby je powstrzymać. Wiedziała jakie są granice, a mimo to nagła bliskość kazała jej wyobraźni zawędrować do momentu, w którym ostatnie bariery upadną. Gdy Morgoth odsunął się nagle, musiała wyglądać na zawiedzioną, lecz zaraz potem w jej zamglonym spojrzeniu mógł odczytać zgodę na dalsze działania. Dotyk w talii czuła do tej pory tylko podczas tańca, lecz nawet najbardziej perfekcyjne podniesienie nie mogło równać się temu, do jakiego właśnie doszło. Była pod wrażeniem tego, jak umiejętnie mężczyzna gra na strunach jej emocji oraz pragnień; nie umiałaby teraz zatamować ich przepływu, czuła zbyt wiele na raz, by maskować efekty przyjemnych dreszczy, rozchodzących się po jej ciele.
Objęła go ciasno ramionami, chowając głowę tuż przy jego obojczykach. Pozwalała ciszy zdradzić, jak szybko biło teraz jej serce, ale nie mogła odczuwać wstydu z tego powodu, choć być może powinna wykazać się większą skromnością.
- Jesteś mój – wyszeptała, a zanim jej usta znalazły się przy jego uchu, nos przesunął się delikatnie po skórze na szyi. Skrzyżowane ręce zacisnęła mocniej, koniuszki palców wplatając we włosy mężczyzny – Mój – powtórzyła zaborczo, odchylając głowę i opierając swoje czoło o jego.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ich rozstanie, chociaż bolesne i dotkliwe, poszło w niepamięć. Podobnie zresztą jak przeszłość i przyszłość - obie przestały istnieć na rzecz tego momentu, tego spotkania między drzewami zrodzonymi przez wyspę. Niczym filary wystrzeliwały prosto z głębi ziemi, podpierając sklepienie złożone z własnych koron i liści, które szumiały za każdym razem, gdy wiatr bawił się w ich gałęziach. Prowizoryczna pustka tętniła życiem na nieprzychylnym terenie, adaptując się lepiej niż cokolwiek innego. Czyniąc ze swojej słabości siłę i budując na niej swoje dalsze losy. Dom zbudowany dzięki siłom natury odciskał piętno na parze zagubionych narzeczonych, którym daleko było jednak od znalezienia się w niechcianych miejscach. Wcześniej oddaliby wszystko, by tylko nie musieć wracać wspomnieniami do rzeczy, których była świadkiem ów ziemia. Ona tkwiła do tej pory w swoim szaleństwie; on trwożył się na samą myśl o instynktach przerażenia, które go dopadły. Jak coś równie wstrząsającego, okrutnego, zasługującego na wyparcie mogło przestać mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie? Yaxley patrząc na dziewczynę przed sobą, nie czuł, że znajdował się sam na sam z wysoko urodzoną lady, a ich etykieta wyraźnie zabraniała jakichkolwiek samotnych spotkań do czasu zawarcia małżeństwa. Widział tę samą istotę, która nie chciała dać mu odetchnąć w sennych marach. Tę, która nie bała się podejmować ryzykownych decyzji, byle tylko upewnić się, że cokolwiek im się przytrafiło, nie naruszy więzi wywiązanej między nimi. Tę, której ciało zgrywało się tak dobrze z jego własnym. Pamiętał jej delikatny dotyk, gdy zaciekawiona badała czarne łuski, chcąc pochłonąć jak najwięcej doświadczeń i bodźców, chociaż wiedziała, że nie było to możliwe za pierwszym razem.
Fascynujesz mnie.
Słysząc wypowiedziane przez nią w chwilę później zaklęcie, nie odpowiedział od razu. Nie sięgnął po różdżkę, chociaż wiedział, że mógł. Że mógł odczytać kolejną tajemnicę, którą skrywała przed światem. Nie chciał jednak tego robić. Sama ujawniała mu własne sekrety, a świadomość faktu, że robiła to dobrowolnie, oznaczało, że nie potrzebował zewnętrznych działań prócz tego, co działo się między nimi. Zaskoczyła go tą śmiałością wyznania, lecz nie zamierzał teraz o tym rozsądzać. Zawierzała mu i to mu wystarczyło. - Prae oculis - odpowiedział nieco wyzywająco w stosunku do zaklęcia, które padło z jej ust. To nie czarna magia miała być tą dziedziną, którą chciał jej pokazać. To nie zakazane czary kryły w sobie drugie wcielenie. Dopiero teraz, gdy czuł ją ponownie tak blisko, z dala od świata nierealnych fantazji, zdawał sobie sprawę, że nie chciał innego zakończenia. Podświadomie lub na jakimś nieznanym sobie jeszcze poziomie świadomości wiedział, że jedyny sens i spełnienie tego połączenia przyjdzie właśnie wtedy, gdy oboje będą pragnęli tego samego. Lecz nie chodziło już jedynie o wspólne dobro. Nie chodziło nawet o sojusz, a tym bardziej o politykę. Nestorzy, ojciec, matka, oczekiwania - nic nie miało w tym jednym momencie znaczenia czy realnej władzy. Bo nie o nich w tym wszystkim chodziło. Morgoth chciał Marine. Jako tej, która miała mu towarzyszyć w życiu, przekraczając granice wszelkich innych relacji międzyludzkich. Jeśli ktoś powiedziałby mu, że to nie ona miała zostać przy nim, odczułby to jak wyrwanie potężnej części jego własnego jestestwa prosto z wnętrza. Potrzebował jej. I nie potrzebował zwodniczej syreny - nawet tej, która chciała wskazywać drogę swym złudnym, acz pięknym głosem. Potrzebował swojej wilczycy śpiewającej ku czci księżyca, w której lamencie nie było kłamstwa, a sama prawda. Zamierzał prowadzić ją w tym tak długo, aż sama nie zacznie biec, dorównując mu kroku. Już na zawsze.
Odetchnął głośno, mogąc nabrać w końcu tchu po wyczerpującym pocałunku, chociaż to odebranie mu powietrza wcale nie należało do nieprzyjemnych. Im mniej się tlenu w nim znajdowało, tym czuł ogłuszające szumienie dokoła siebie, a każdy jej dotyk elektryzował coraz bardziej. Jej palce zaciśnięte na jego ubraniu. Jej biodra tak blisko jego. Jej usta otwierające się dla niego. Nie czuł żadnych niedoskonałości. Nawet jeśli miał wyłapywać jakiekolwiek skutki pierwszej, śmielszej gwałtowności - nadawały temu jeszcze więcej uroku. Lekkie drżenie ciała, które w sposób metodyczny nawiedzało mięśnie Marine, dawało mu nieme znaki. Odbieranie tych niewidzialnych wibracji wzniecało w nim ukryty zmysł, który wcale nie zmniejszył się, gdy zanurzyła twarz w jego ramieniu. Jesteś mój, wyszeptała, nie broniąc się przed zbadaniem skóry na jego szyi. Przyjemne ciepło rozeszło się po ciele Yaxleya, który nie bał się już wstrzymywać oddech. Chciał, żeby badała palcami jego włosy, żeby owiewała go swoim oddechem, żeby nie przestawała. Mój, powtórzyła pewnie, opierając czoło o jego, a Morgoth słysząc to, odetchnął, pozwalając sobie przy tym na szczery śmiech. Nie pamiętał, kiedy robił to po raz ostatni. Jednak czy tamten moment miał się równać z aktualnym? Zapomniany być może nigdy niespełniony. Niemożliwy. - Twój - odpowiedział ochryple, nie przestając się uśmiechać, a jego usta ponownie wyszły naprzeciw Marine. Czy chcieli tego, czy nie - ceremonia już się odbyła, obietnice zostały złożone, a zagubionym nowożeńcom zostało czerpanie z towarzystwa siebie nawzajem. Dopiero gdy się od niej oderwał, odszukał spojrzeniem jej oczu, by patrzyła tylko na niego. Chciał, żeby się nie bała. Żeby ufała mu bez względu na wszystko. Bez względu na to, co pomyślą, gdy się obudzą - Morgoth nie chciał tego już nigdy. Dopiero czując to intensywne spojrzenie znanych sobie oczu, oparł ją delikatnie o drzewo za nią. Trzymane razem wcześniej nogi dziewczyny rozsunął powoli, wplatając się między je i odnajdując naturalnie miejsce. Chciał, żeby w tym geście było coś więcej. Nie tylko zapowiedź, do których przywykli od zaręczyn. To miało być coś więcej. Coś tylko dla niej. Kusząca obietnica, która miała okalać ją tak jej nogi jego. Milcząc, przejechał dłońmi po jej udach, łapiąc je mocniej i równie grzesznie, nie przestając obserwować kobiecych reakcji. Nie zabraniała. Nie odsuwała. Pozwolił sobie na eksplorację odsłoniętego ciała Marine, nie zbliżając jednak się do pocałunku - szyja, delikatne płatki uszu, broda, policzki, usta. Wodził po nich wargami, zachowując dystans wykraczający już dawno za to, co uważano za stosowne. Chciał napawać się samym dotykiem i zapachem, głosem. To była okrutna gra, którą rozpoczął i w której mieli brać udział jeszcze długie dni. Niespieszne i boleśnie rozciągliwe. Dopiero słysząc jej wyczekujący oddech, dostrzegając znów spojrzenie, czując zaciskające na materiale dłonie, wrócił ku ustom. Naparł na nią subtelnie, obdarowując kolejnym rodzajem pocałunku. Wiedział, że to było zakazane, a ta bliskość pchała ich ku bliskiej barierze przyjemności, którą Marine miała dopiero poznać. I chociaż jej pragnął, nie zamierzał tej słabości wykorzystywać. Wolał czerpać z wspólnego doświadczenia, nauki. Masochistycznej przyjemności. Tej naiwnej bliskości. Spijał z niej najmniejszy smak, przedłużając przyjemność w nieskończoność i negując całą rzeczywistość. Marine się myliła. Nie byli sami na wyspie. Byli sami na świecie. - Nie chcę, by ta noc się kończyła - wyszeptał jej wprost do ust, czując jak jego ciało wybuchało raz po raz gorącymi falami. Nie chciał następnego dnia. Nie chciał już niczego innego. Odetchnął, opierając czoło o jej własne, chłonąc jej bliskość. Zakazaną, a równocześnie tak łagodzącą.
Fascynujesz mnie.
Słysząc wypowiedziane przez nią w chwilę później zaklęcie, nie odpowiedział od razu. Nie sięgnął po różdżkę, chociaż wiedział, że mógł. Że mógł odczytać kolejną tajemnicę, którą skrywała przed światem. Nie chciał jednak tego robić. Sama ujawniała mu własne sekrety, a świadomość faktu, że robiła to dobrowolnie, oznaczało, że nie potrzebował zewnętrznych działań prócz tego, co działo się między nimi. Zaskoczyła go tą śmiałością wyznania, lecz nie zamierzał teraz o tym rozsądzać. Zawierzała mu i to mu wystarczyło. - Prae oculis - odpowiedział nieco wyzywająco w stosunku do zaklęcia, które padło z jej ust. To nie czarna magia miała być tą dziedziną, którą chciał jej pokazać. To nie zakazane czary kryły w sobie drugie wcielenie. Dopiero teraz, gdy czuł ją ponownie tak blisko, z dala od świata nierealnych fantazji, zdawał sobie sprawę, że nie chciał innego zakończenia. Podświadomie lub na jakimś nieznanym sobie jeszcze poziomie świadomości wiedział, że jedyny sens i spełnienie tego połączenia przyjdzie właśnie wtedy, gdy oboje będą pragnęli tego samego. Lecz nie chodziło już jedynie o wspólne dobro. Nie chodziło nawet o sojusz, a tym bardziej o politykę. Nestorzy, ojciec, matka, oczekiwania - nic nie miało w tym jednym momencie znaczenia czy realnej władzy. Bo nie o nich w tym wszystkim chodziło. Morgoth chciał Marine. Jako tej, która miała mu towarzyszyć w życiu, przekraczając granice wszelkich innych relacji międzyludzkich. Jeśli ktoś powiedziałby mu, że to nie ona miała zostać przy nim, odczułby to jak wyrwanie potężnej części jego własnego jestestwa prosto z wnętrza. Potrzebował jej. I nie potrzebował zwodniczej syreny - nawet tej, która chciała wskazywać drogę swym złudnym, acz pięknym głosem. Potrzebował swojej wilczycy śpiewającej ku czci księżyca, w której lamencie nie było kłamstwa, a sama prawda. Zamierzał prowadzić ją w tym tak długo, aż sama nie zacznie biec, dorównując mu kroku. Już na zawsze.
Odetchnął głośno, mogąc nabrać w końcu tchu po wyczerpującym pocałunku, chociaż to odebranie mu powietrza wcale nie należało do nieprzyjemnych. Im mniej się tlenu w nim znajdowało, tym czuł ogłuszające szumienie dokoła siebie, a każdy jej dotyk elektryzował coraz bardziej. Jej palce zaciśnięte na jego ubraniu. Jej biodra tak blisko jego. Jej usta otwierające się dla niego. Nie czuł żadnych niedoskonałości. Nawet jeśli miał wyłapywać jakiekolwiek skutki pierwszej, śmielszej gwałtowności - nadawały temu jeszcze więcej uroku. Lekkie drżenie ciała, które w sposób metodyczny nawiedzało mięśnie Marine, dawało mu nieme znaki. Odbieranie tych niewidzialnych wibracji wzniecało w nim ukryty zmysł, który wcale nie zmniejszył się, gdy zanurzyła twarz w jego ramieniu. Jesteś mój, wyszeptała, nie broniąc się przed zbadaniem skóry na jego szyi. Przyjemne ciepło rozeszło się po ciele Yaxleya, który nie bał się już wstrzymywać oddech. Chciał, żeby badała palcami jego włosy, żeby owiewała go swoim oddechem, żeby nie przestawała. Mój, powtórzyła pewnie, opierając czoło o jego, a Morgoth słysząc to, odetchnął, pozwalając sobie przy tym na szczery śmiech. Nie pamiętał, kiedy robił to po raz ostatni. Jednak czy tamten moment miał się równać z aktualnym? Zapomniany być może nigdy niespełniony. Niemożliwy. - Twój - odpowiedział ochryple, nie przestając się uśmiechać, a jego usta ponownie wyszły naprzeciw Marine. Czy chcieli tego, czy nie - ceremonia już się odbyła, obietnice zostały złożone, a zagubionym nowożeńcom zostało czerpanie z towarzystwa siebie nawzajem. Dopiero gdy się od niej oderwał, odszukał spojrzeniem jej oczu, by patrzyła tylko na niego. Chciał, żeby się nie bała. Żeby ufała mu bez względu na wszystko. Bez względu na to, co pomyślą, gdy się obudzą - Morgoth nie chciał tego już nigdy. Dopiero czując to intensywne spojrzenie znanych sobie oczu, oparł ją delikatnie o drzewo za nią. Trzymane razem wcześniej nogi dziewczyny rozsunął powoli, wplatając się między je i odnajdując naturalnie miejsce. Chciał, żeby w tym geście było coś więcej. Nie tylko zapowiedź, do których przywykli od zaręczyn. To miało być coś więcej. Coś tylko dla niej. Kusząca obietnica, która miała okalać ją tak jej nogi jego. Milcząc, przejechał dłońmi po jej udach, łapiąc je mocniej i równie grzesznie, nie przestając obserwować kobiecych reakcji. Nie zabraniała. Nie odsuwała. Pozwolił sobie na eksplorację odsłoniętego ciała Marine, nie zbliżając jednak się do pocałunku - szyja, delikatne płatki uszu, broda, policzki, usta. Wodził po nich wargami, zachowując dystans wykraczający już dawno za to, co uważano za stosowne. Chciał napawać się samym dotykiem i zapachem, głosem. To była okrutna gra, którą rozpoczął i w której mieli brać udział jeszcze długie dni. Niespieszne i boleśnie rozciągliwe. Dopiero słysząc jej wyczekujący oddech, dostrzegając znów spojrzenie, czując zaciskające na materiale dłonie, wrócił ku ustom. Naparł na nią subtelnie, obdarowując kolejnym rodzajem pocałunku. Wiedział, że to było zakazane, a ta bliskość pchała ich ku bliskiej barierze przyjemności, którą Marine miała dopiero poznać. I chociaż jej pragnął, nie zamierzał tej słabości wykorzystywać. Wolał czerpać z wspólnego doświadczenia, nauki. Masochistycznej przyjemności. Tej naiwnej bliskości. Spijał z niej najmniejszy smak, przedłużając przyjemność w nieskończoność i negując całą rzeczywistość. Marine się myliła. Nie byli sami na wyspie. Byli sami na świecie. - Nie chcę, by ta noc się kończyła - wyszeptał jej wprost do ust, czując jak jego ciało wybuchało raz po raz gorącymi falami. Nie chciał następnego dnia. Nie chciał już niczego innego. Odetchnął, opierając czoło o jej własne, chłonąc jej bliskość. Zakazaną, a równocześnie tak łagodzącą.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdyby tylko mogła, zaklęłaby ten moment, by na zawsze pozostał w jej pamięci. Wykraczała poza swoją strefę komfortu, a mimo wszystko podobało jej się to, pragnęła czerpać do granic ze spotkania w Widmowym Lesie i wszystkich jego reperkusji. Czuła buzujące emocje tak samo mocno, jak krew szalejącą w żyłach do tego stopnia, że aż szumiało jej w uszach – zwłaszcza wtedy, gdy jej plecy znalazły się tuż przy pniu, a nogi oplotły Morgotha w pasie. Oddech miała urywany, oczy lekko już zamglone, a usta pozostały lekko rozchylone po ostatnim z serii pocałunków. Wszystko, co robiła i czuła, było zupełnie nowe, a mimo to nie bała się temu wychodzić naprzeciw. Etykieta i konwenanse przegrały sromotnie w starciu z pożądaniem, jakie po raz pierwszy budziło się w jej ciele. Poczuła się tak, jakby zrzuciła niewidzialne dotąd kajdany i po raz pierwszy od dawna mogła świadomie decydować o własnych gestach i pragnieniach. Choć jeszcze przed kilkoma tygodniami ich bliskość przyrównać było można do wstrzemięźliwości, a przed przyrzeczeniem mieli w sobie jeszcze resztki niepewności, tak teraz Marine nie zamierzała okazywać wstydu. W jej zachłanności wciąż było coś niewinnego, a w spojrzeniu i niewypowiedzianych pragnieniach pozostawała usprawiedliwiona przed samą sobą. Czyż nie ślubowali sobie właśnie, dopełniając tym samym szczerości relacji między nimi? Czyż nie wymienili się słabościami, nie obiecali wparcia i dozgonnej lojalności? Czyż nie poczuli tej magii, która nie pozwoliła im tak po prostu stać pomiędzy drzewami, a zamiast tego pchnęła ich ku sobie? Sumienie zepchnęła na drugi plan, skupiając się na czerpaniu z tego, co ofiarował jej mężczyzna.
Poza fizycznością, darował jej jeszcze zalążek tajemnicy do odkrycia; jej początkiem było zaklęcie z dziedziny, której się nie spodziewała. To wystarczyło, by obudziła się w niej ciekawość, która miała zapłonąć w bardziej dogodnych okolicznościach. Teraz liczył się już tylko on.
Westchnęła, gdy powędrował ustami po jej szyi, a jej powieki zadrgały niebezpiecznie; najprzyjemniejsza z dotychczasowych pieszczot wywołała kolejny pożądany dreszcz, a w odpowiedzi nogi dziewczyny zacisnęły się mocniej w pasie lorda Yaxleya. Instynktownie odchyliła głowę, niemalże dopraszając się o kolejne pocałunki we wrażliwym miejscu. Sama powiodła palcami w jego włosy, przeczesując je gestem tak władczym, o jaki nigdy by się nie podejrzewała. Czuła nieznajomy gorąc w podbrzuszu, lecz nie było to nieprzyjemne doznanie – podświadomie wiedziała już, z czym może się wiązać. W zupełności ufała temu, który trzymał ją w ramionach; nie obawiała się, że dojdzie między nimi do przekroczenia ostatniej z granic, choćby oboje kierowani podnieceniem wyrazili takie życzenie. To była ich noc, lecz miała być tylko wstępem do czegoś potężniejszego.
Jego śmiech był dla niej niczym odkrywanie nowej, nieznanej melodii; tembr głosu zdradzał jego emocje nie gorzej, niż kolejne badawcze gesty, jakich się dopuszczał. Zazdrościła mu umiejętności trzymania w ryzach swojego instynktu – nie wiedziała przecież, że ulega mu w zupełnie inny sposób – ponieważ sama walczyła z pragnieniem wyszeptania mu do ucha prośby, która mogłaby zatrząść wszystkim, co do tej pory znała. Jeszcze nie dziś.
Nie chcę, by ta noc się kończyła.
- Nie skończy się – zapewniła po zaczerpnięciu głębszego oddechu; trwali czoło przy czole, sycąc się swoją obecnością w przerwie pomiędzy kolejnymi wybuchami pragnień – Przyjdę po ciebie we śnie.
Uniosła kąciki ust ku górze; życzyła mu, by krainie Morfeusza odnalazł ją i zrobił wszystko to, na co w Widmowym Lesie nie starczyło im gwałtowności. Sama także miała nadzieję go tam spotkać i chociaż w fantazjach kontynuować odkrywanie cielesności. Przesunęła odrobinę głowę, nie odrywając jej jeszcze od jego własnej. Skóra jej płonęła, a każda cząsteczka jaźni dopominała się o ciąg dalszy tego, co przerwali, by móc wymienić się słowami. Sięgnęła spragnionymi ustami po kolejną dawkę przyjemności, lecz nie trafiła jeszcze w jego wargi; zamiast tego złożyła kilka pocałunków na jego policzku i żuchwie, pragnąc odwdzięczyć mu się za to, co ufundował jej wcześniej. Był pierwszym mężczyzną, któremu pozwoliła na taką śmiałość i pierwszym, któremu pragnęła się tak oddać. To on był jej mentorem w kwestiach, które dopiero odkrywała. Ścisnęła mocniej nogami, zbliżając ich biodra do granicy tak grzesznej i nieodpowiedniej, że aż przyniosło jej to kolejną falę satysfakcji. Oto Morgoth obdarowywał ją kolejnym rodzajem przygody, a czyż nie o to jej właśnie chodziło? Jego imię wraz z cichym jękiem wyrwało się z jej ust.
Poza fizycznością, darował jej jeszcze zalążek tajemnicy do odkrycia; jej początkiem było zaklęcie z dziedziny, której się nie spodziewała. To wystarczyło, by obudziła się w niej ciekawość, która miała zapłonąć w bardziej dogodnych okolicznościach. Teraz liczył się już tylko on.
Westchnęła, gdy powędrował ustami po jej szyi, a jej powieki zadrgały niebezpiecznie; najprzyjemniejsza z dotychczasowych pieszczot wywołała kolejny pożądany dreszcz, a w odpowiedzi nogi dziewczyny zacisnęły się mocniej w pasie lorda Yaxleya. Instynktownie odchyliła głowę, niemalże dopraszając się o kolejne pocałunki we wrażliwym miejscu. Sama powiodła palcami w jego włosy, przeczesując je gestem tak władczym, o jaki nigdy by się nie podejrzewała. Czuła nieznajomy gorąc w podbrzuszu, lecz nie było to nieprzyjemne doznanie – podświadomie wiedziała już, z czym może się wiązać. W zupełności ufała temu, który trzymał ją w ramionach; nie obawiała się, że dojdzie między nimi do przekroczenia ostatniej z granic, choćby oboje kierowani podnieceniem wyrazili takie życzenie. To była ich noc, lecz miała być tylko wstępem do czegoś potężniejszego.
Jego śmiech był dla niej niczym odkrywanie nowej, nieznanej melodii; tembr głosu zdradzał jego emocje nie gorzej, niż kolejne badawcze gesty, jakich się dopuszczał. Zazdrościła mu umiejętności trzymania w ryzach swojego instynktu – nie wiedziała przecież, że ulega mu w zupełnie inny sposób – ponieważ sama walczyła z pragnieniem wyszeptania mu do ucha prośby, która mogłaby zatrząść wszystkim, co do tej pory znała. Jeszcze nie dziś.
Nie chcę, by ta noc się kończyła.
- Nie skończy się – zapewniła po zaczerpnięciu głębszego oddechu; trwali czoło przy czole, sycąc się swoją obecnością w przerwie pomiędzy kolejnymi wybuchami pragnień – Przyjdę po ciebie we śnie.
Uniosła kąciki ust ku górze; życzyła mu, by krainie Morfeusza odnalazł ją i zrobił wszystko to, na co w Widmowym Lesie nie starczyło im gwałtowności. Sama także miała nadzieję go tam spotkać i chociaż w fantazjach kontynuować odkrywanie cielesności. Przesunęła odrobinę głowę, nie odrywając jej jeszcze od jego własnej. Skóra jej płonęła, a każda cząsteczka jaźni dopominała się o ciąg dalszy tego, co przerwali, by móc wymienić się słowami. Sięgnęła spragnionymi ustami po kolejną dawkę przyjemności, lecz nie trafiła jeszcze w jego wargi; zamiast tego złożyła kilka pocałunków na jego policzku i żuchwie, pragnąc odwdzięczyć mu się za to, co ufundował jej wcześniej. Był pierwszym mężczyzną, któremu pozwoliła na taką śmiałość i pierwszym, któremu pragnęła się tak oddać. To on był jej mentorem w kwestiach, które dopiero odkrywała. Ścisnęła mocniej nogami, zbliżając ich biodra do granicy tak grzesznej i nieodpowiedniej, że aż przyniosło jej to kolejną falę satysfakcji. Oto Morgoth obdarowywał ją kolejnym rodzajem przygody, a czyż nie o to jej właśnie chodziło? Jego imię wraz z cichym jękiem wyrwało się z jej ust.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Widmowy las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight