Weranda
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Weranda
Sporych rozmiarów, kamienny dom, który przypadł Sigrun w spadku po zamożniejszym małżonku oraz jego rodzinie, na przedzie ma zadaszoną, drewnianą werandę, na którą prowadzi kilka schodków. Nie stoi tu nic oprócz starego, okrągłego stolika, kilku krzeseł, wysłużonego, wygodnego fotela oraz bujanego krzesła. Obok drzwi wejściowych zazwyczaj drzemią psy.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 14 listopada
Trzynasta godzina wybiła, gdy wciąż dumał nad tym, czy przypadkiem nie powinien udać się na Pokątną po alkohol, drobny prezent czy nowy cylinder, który mógłby założyć na tę okazję. Odkąd tylko otworzył oczy, odkąd obudziły go wpadające przez okno promienie słońca, wiedział, że w końcu nadszedł ten wyjątkowy dzień. Dzień, w którym zostanie przedstawiony braciom Sigun. Wciąż nie mógł wyjść z podziwu, jak skutecznie przyciągała go i odpychała, igrała z jego uczuciami i, co najistotniejsze, wzbudzała silne, palące emocje. Co powinien wręczyć, by zatrzeć w jej pamięci wspomnienie tamtego niezbyt miłego listu? Butelkę dobrego alkoholu? Diable ziele? Kwiaty? Skrzywił się na tę myśl, wyraźnie sceptyczny. To była wyjątkowa okazja, prawda, lecz Sigrun nie zaliczała się do wielbicielek chwastów - a przynajmniej tak mu się wydawało. Uparcie ignorował wrażenie, że o czymś zapomniał, że coś mu umykało, wszak był pewien swych planów na najbliższy wieczór, jedyną niewiadomą było to, co mógłby zrobić, by zaprezentować się jak najlepiej przed jej krewnymi. Cały dzień minął mu na tych rozważaniach; nieważnym był syn, ciężarna żona czy księgi rachunkowe, którymi powinien się zająć.
Nastał już wieczór, gdy przedzierał się przez otaczające dom Rookwood chaszcze, co jakiś czas przeklinając cicho pod nosem i poprawiając zsuwający się z głowy cylinder. W dłoni dzierżył butelkę ulubionego rumu, Krakena, a w kieszeni trzymanego na specjalne okazje płaszcza miał zakupiony jeszcze na festiwalu lata susz. Miał pewność, że odnajdzie wiedźmę w jej samotni, zbierającą siły po ostatniej nocy czy relaksującą się w otoczeniu krewniaków i swych oddanych, doskonale wytresowanych psów. Po kilku minutach spaceru w końcu dojrzał rysujący się wśród drzew dom i żwawo pokonał ostatnią prostą, wciąż ignorując narastający z każdą chwilą niepokój. Pewnie stawiał kroki na skrzypiącej cicho werandzie, kierując się prosto do drzwi Skały. Przystanął, po raz ostatni poprawił zdobiący głowę cylinder, upewnił się, że jego stroju nie zdobiły żadne gałązki czy liście i zapukał kilka razy, wciąż święcie przekonany, że jest oczekiwany.
Dopiero wtedy przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym - że wcale tak nie było.
Trzynasta godzina wybiła, gdy wciąż dumał nad tym, czy przypadkiem nie powinien udać się na Pokątną po alkohol, drobny prezent czy nowy cylinder, który mógłby założyć na tę okazję. Odkąd tylko otworzył oczy, odkąd obudziły go wpadające przez okno promienie słońca, wiedział, że w końcu nadszedł ten wyjątkowy dzień. Dzień, w którym zostanie przedstawiony braciom Sigun. Wciąż nie mógł wyjść z podziwu, jak skutecznie przyciągała go i odpychała, igrała z jego uczuciami i, co najistotniejsze, wzbudzała silne, palące emocje. Co powinien wręczyć, by zatrzeć w jej pamięci wspomnienie tamtego niezbyt miłego listu? Butelkę dobrego alkoholu? Diable ziele? Kwiaty? Skrzywił się na tę myśl, wyraźnie sceptyczny. To była wyjątkowa okazja, prawda, lecz Sigrun nie zaliczała się do wielbicielek chwastów - a przynajmniej tak mu się wydawało. Uparcie ignorował wrażenie, że o czymś zapomniał, że coś mu umykało, wszak był pewien swych planów na najbliższy wieczór, jedyną niewiadomą było to, co mógłby zrobić, by zaprezentować się jak najlepiej przed jej krewnymi. Cały dzień minął mu na tych rozważaniach; nieważnym był syn, ciężarna żona czy księgi rachunkowe, którymi powinien się zająć.
Nastał już wieczór, gdy przedzierał się przez otaczające dom Rookwood chaszcze, co jakiś czas przeklinając cicho pod nosem i poprawiając zsuwający się z głowy cylinder. W dłoni dzierżył butelkę ulubionego rumu, Krakena, a w kieszeni trzymanego na specjalne okazje płaszcza miał zakupiony jeszcze na festiwalu lata susz. Miał pewność, że odnajdzie wiedźmę w jej samotni, zbierającą siły po ostatniej nocy czy relaksującą się w otoczeniu krewniaków i swych oddanych, doskonale wytresowanych psów. Po kilku minutach spaceru w końcu dojrzał rysujący się wśród drzew dom i żwawo pokonał ostatnią prostą, wciąż ignorując narastający z każdą chwilą niepokój. Pewnie stawiał kroki na skrzypiącej cicho werandzie, kierując się prosto do drzwi Skały. Przystanął, po raz ostatni poprawił zdobiący głowę cylinder, upewnił się, że jego stroju nie zdobiły żadne gałązki czy liście i zapukał kilka razy, wciąż święcie przekonany, że jest oczekiwany.
Dopiero wtedy przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym - że wcale tak nie było.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niespokojna, niemal barowa melodia płynęła ze starego gramofonu, stojącego na starym kredensie w kuchni. Niezbyt głośno, miała jedynie wygłuszyć choć po części wyjątkowo monotonny rytm wybijany przez krople deszczu nieustannie od przeszło dwóch tygodni; co kilka minut, nieregularnie, chaotycznie, niebo iskrzyło się od błyskawic, a donośny huk wprawiał Skałę w drżenie. Rookwood nie była tym poruszona, zdążyła już przywyknąć do tej dziwnej pogodowej anomalii, trwała w swoim miejscu, skupiona wykonywanej czynności. Pewnymi, krótkimi ruchami wyrywała pióro po piórze z upolowanego bażanta. Saba, potężny owczarek niemiecki, leżał pod stołem, leniwym spojrzeniem śledząc jej ruchy; czuły, psi węch wyczuwał krew, nie odstępował jej więc na krok. Wiedźma nuciła pod nosem cicho, niewyraźnie, między wargami miała papierosa. Nie strzęsła popiołu na czas, spadł na powłóczystą, cienką spódnicę wypalając w niej dziurę. - Niech to szlag... - warknęła, dopiero wtedy poruszając się niespokojnie; niemal wypuściła martwego ptaka z rąk. Ślad po oparzeniu na udzie zapiekł, nie na tyle jednak, by wytrącić ją z równowagi. To był spokojny, niemal przyjemny wieczór, spędzany w towarzystwie skrzaciego wina, muzyki i dobrego jedzenia. W piecu znalazł się już pierwszy, wcześniej oprawiony bażant, pieczony z grzybami i ziemniakami; jego zapach wpasowywał się doskonale w bukiet innych, ziołowych, którymi nasycone było powietrze w kuchni.
Pukanie do drzwi rozbrzmiało donośnie, głośno, w uszach Sigrun nawet głośniej, niż w rzeczywistości. Zaalarmowało ją, wprawiło w niepokój, natychmiast zwróciło uwagę. Poluzowała uścisk na ptasich nóżkach, wysunęły się spomiędzy smukłych palców, bażant wpadł miękko do wiadra, prosto we własne pierze i pióra. Nie spodziewała się gości.
Co więcej - nie powinna mieć żadnych gości.
Skałę chroniły silne zaklęcia, przede wszystkim jednak chroniła ją tajemnica, Rookwood nie zwykła bowiem zdradzać, gdzie mieszka, ten dom miał być jej azylem i bezpieczną przystanią; położenie domu zdradziła zaledwie kilku zaufanym czarodziejom i czarownicom, a ich mogła policzyć na palcach. Zerwała się z krzesła, cicho, cichutko, złapała za różdżkę, dotychczas leżącą na stole. Niedopalonego papierosa wcisnęła do popielnicy. Saba, powstrzymany gestem lewej dłoni, nie podniósł się z miejsca, zawarczał jednak cicho, strzygąc czujnie uszami.
Ostrożnie podeszła do okiennicy, starając się dyskretnie odsłonić firanę, by wyjrzeć na ganek; uścisk palców na różdżce zelżał, mięśnie rozluźniły się, a na ustach zaigrał uśmiech. U jej drzwi czekał nie auror, nie członek Zakonu Feniksa, nie mający prawa wiedzieć, gdzie mieszka, a Goyle, którego rozpoznała po cylindrze, lecz błyski piorunów na ułamki sekund pozwoliły dostrzec jego twarz i zarost. Wytarła dłonie w ścierkę i nieśpiesznym krokiem opuściła kuchnię, by otworzyć mu drzwi.
- Zgubiłeś się, żeglarzu, czy zatęskniłeś? - spytała zaczepnie na dzień dobry, wspierając się nonszalancko o framugę ramieniem, z rękoma splecionymi na piersiach. Nie spodziewała się jego wizyty, nie dzisiaj; miała na sobie spódnicę z wypaloną na udzie dziurą, nieco wymiętą białą koszulę, u której nie dopięła wszystkich guzików, do tego niektóre zapięła krzywo. Rano włosy splotła w warkocz, ale po upływie kilku godzin niektóre jasne kosmyki wymknęły się upięciu. Caelana w błąd mogły wprowadzić zapachy kolacji, wyczuwane już od progu.
Zmierzyła mężczyznę badawczym spojrzeniem od stóp do głów.
- A coś ty się tak wystroił? - spytała podejrzliwie. Wydawał się bardziej elegancki niż zazwyczaj. Do tego w rękach trzymał butelkę rumu, choć nie należał on do ulubionych trunków Rookwood.
Cofnęła się, pozwalając mu wejść do środka.
Pukanie do drzwi rozbrzmiało donośnie, głośno, w uszach Sigrun nawet głośniej, niż w rzeczywistości. Zaalarmowało ją, wprawiło w niepokój, natychmiast zwróciło uwagę. Poluzowała uścisk na ptasich nóżkach, wysunęły się spomiędzy smukłych palców, bażant wpadł miękko do wiadra, prosto we własne pierze i pióra. Nie spodziewała się gości.
Co więcej - nie powinna mieć żadnych gości.
Skałę chroniły silne zaklęcia, przede wszystkim jednak chroniła ją tajemnica, Rookwood nie zwykła bowiem zdradzać, gdzie mieszka, ten dom miał być jej azylem i bezpieczną przystanią; położenie domu zdradziła zaledwie kilku zaufanym czarodziejom i czarownicom, a ich mogła policzyć na palcach. Zerwała się z krzesła, cicho, cichutko, złapała za różdżkę, dotychczas leżącą na stole. Niedopalonego papierosa wcisnęła do popielnicy. Saba, powstrzymany gestem lewej dłoni, nie podniósł się z miejsca, zawarczał jednak cicho, strzygąc czujnie uszami.
Ostrożnie podeszła do okiennicy, starając się dyskretnie odsłonić firanę, by wyjrzeć na ganek; uścisk palców na różdżce zelżał, mięśnie rozluźniły się, a na ustach zaigrał uśmiech. U jej drzwi czekał nie auror, nie członek Zakonu Feniksa, nie mający prawa wiedzieć, gdzie mieszka, a Goyle, którego rozpoznała po cylindrze, lecz błyski piorunów na ułamki sekund pozwoliły dostrzec jego twarz i zarost. Wytarła dłonie w ścierkę i nieśpiesznym krokiem opuściła kuchnię, by otworzyć mu drzwi.
- Zgubiłeś się, żeglarzu, czy zatęskniłeś? - spytała zaczepnie na dzień dobry, wspierając się nonszalancko o framugę ramieniem, z rękoma splecionymi na piersiach. Nie spodziewała się jego wizyty, nie dzisiaj; miała na sobie spódnicę z wypaloną na udzie dziurą, nieco wymiętą białą koszulę, u której nie dopięła wszystkich guzików, do tego niektóre zapięła krzywo. Rano włosy splotła w warkocz, ale po upływie kilku godzin niektóre jasne kosmyki wymknęły się upięciu. Caelana w błąd mogły wprowadzić zapachy kolacji, wyczuwane już od progu.
Zmierzyła mężczyznę badawczym spojrzeniem od stóp do głów.
- A coś ty się tak wystroił? - spytała podejrzliwie. Wydawał się bardziej elegancki niż zazwyczaj. Do tego w rękach trzymał butelkę rumu, choć nie należał on do ulubionych trunków Rookwood.
Cofnęła się, pozwalając mu wejść do środka.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dopiero wtedy, gdy wybudził się z tego dziwnego transu, gdy zdał sobie sprawę z faktu, że wcale nie jest oczekiwany i robi z siebie osła, zwrócił uwagę na lejący bez przerwy deszcz. Teraz, gdy stał na werandzie domostwa, anomalia pogodowa nie była mu aż tak straszna - jednakże z przemoczonych płaszcza i cylindra lały się strugi wody. Goyle pozbył się nakrycia głowy, wpierw przejeżdżając po twarzy dłonią, zarówno po to, by pozbyć się nadmiaru deszczu, jak i w wyrazie niezadowolenia ze swych poczynań. Co się z nim działo? Co on tu w ogóle robił? Postradał resztki rozsądku, ot co; przedzieranie się przez las mimo trwającej od Nocy Duchów burzy, by złożyć Rookwood niezapowiedzianą wizytę... To było zwykle szaleństwo. Zmełł w ustach przekleństwo, próbując zapomnieć o radosnym podnieceniu, które towarzyszyło mu od samego poranka, o swych idiotycznych przygotowaniach do tej wyprawy. Wyjściowa szata, nowy cylinder - czyżby padł ofiarą uroku? Skrzywił się szpetnie, zerkając to na trzymaną w dłoni flaszkę, to na drzwi, w które dopiero co zapukał, rachując, czy ma jeszcze szansę uciec, nim stanie w nich pani Skały. Zachmurzone, ciemne niebo zostało rozświetlone kolejnym błyskiem, który pojawił się w akompaniamencie bliskiego grzmotu. Zerknął przez ramię, w kierunku tonącego, pogrążonego w mroku lasu i już odwracał się w jego stronę, próbując zmusić nieposłuszne nogi do żwawego opuszczenia bezpiecznej werandy, lecz był zbyt wolny. Drzwi prowadzące do wnętrza domostwa zostały otwarte na ścież; Sigrun oparła się o framugę, posyłając mu charakterystyczne dla siebie zaczepne spojrzenie. Nie wyglądała na złą, choć był przecież nieproszonym gościem, z drugiej jednak strony krzyżowała ręce - czyżby jej w czymś przeszkodził? Niechętnie podchwycił jej wzrok, wciąż w szoku, zaskoczony własną bezmyślnością i wyciągnął ku niej butelkę alkoholu; nie miał pojęcia, czy w ogóle lubiła rum.
- To dla ciebie - mruknął, spoglądając ponad jej ramieniem ku wnętrzu Skały, szukając tam sylwetek braci Rookwood; słyszał dobiegającą z dalszych pomieszczeń muzykę, do jego nozdrzy dotarł zapach kolacji. Czyżby jego pamięć spłatała mu jeszcze jednego figla...? - Zgubić się chyba nie zgubiłem - odparł, nawiązując w ten sposób do zaczepnego powitania; sam nie wiedział, dlaczego się tutaj znalazł i co przygnało go w progi Sigrun, nie mógł więc odpowiedzieć na zadane przez nią pytanie szczerze. Wtedy też przypomniał sobie, że nie widzieli się od spotkania Rycerzy, nie mieli jeszcze okazji porozmawiać o zaszczycie, który ją spotkał; jego wzrok mimowolnie przeniósł się z bladego lica kobiety na jej smukłe, splecione na piersi ramię. Był skołowany, nie wiedział już, co myśleć, nie chciał jednak rozgrzebywać niedawnych ran. Odetchnął głębiej, gdy zwróciła uwagę na przywdziany przez niego strój; stłumił narastającą irytację, która pojawiła się wraz z wywołanym przez to pytanie wstydem. - Myślałem, że ci się spodoba - odparł krótko, niby to urażony, tak naprawdę próbujący zachować spokój, kamienną twarz. Gdy odsunęła się od framugi, tym samym pozwalając mu wejść do środka, bez słowa przekroczył próg domu, ciesząc się, że w końcu będzie mógł zrzucić z siebie przemoknięte okrycie wierzchnie i ogrzać się przy kominku. Wciąż wypatrywał sylwetek krewniaków gospodyni, choć ganił się za to w myślach; było to przecież idiotyczne, jak całe to szaleństwo, które towarzyszyło mu od poranka. - Czekałaś na kogoś? - zapytał w końcu, odkładając na bok kapelusz, ściągając klejący się do pleców płaszcz. Nie dbał o to, czy nie zachowuje się jak głupiec; wizja spotkania, którą karmił się cały dzień, nie mogła być prawdą. Jego uwadze nie umknęło również wygodne ubranie wiedźmy. Nie sądził, by miała zamiar przyjmować gości w zapiętej krzywo koszuli, we włosach zebranych w niedbały warkocz, wolał to jednak usłyszeć z jej ust.
- To dla ciebie - mruknął, spoglądając ponad jej ramieniem ku wnętrzu Skały, szukając tam sylwetek braci Rookwood; słyszał dobiegającą z dalszych pomieszczeń muzykę, do jego nozdrzy dotarł zapach kolacji. Czyżby jego pamięć spłatała mu jeszcze jednego figla...? - Zgubić się chyba nie zgubiłem - odparł, nawiązując w ten sposób do zaczepnego powitania; sam nie wiedział, dlaczego się tutaj znalazł i co przygnało go w progi Sigrun, nie mógł więc odpowiedzieć na zadane przez nią pytanie szczerze. Wtedy też przypomniał sobie, że nie widzieli się od spotkania Rycerzy, nie mieli jeszcze okazji porozmawiać o zaszczycie, który ją spotkał; jego wzrok mimowolnie przeniósł się z bladego lica kobiety na jej smukłe, splecione na piersi ramię. Był skołowany, nie wiedział już, co myśleć, nie chciał jednak rozgrzebywać niedawnych ran. Odetchnął głębiej, gdy zwróciła uwagę na przywdziany przez niego strój; stłumił narastającą irytację, która pojawiła się wraz z wywołanym przez to pytanie wstydem. - Myślałem, że ci się spodoba - odparł krótko, niby to urażony, tak naprawdę próbujący zachować spokój, kamienną twarz. Gdy odsunęła się od framugi, tym samym pozwalając mu wejść do środka, bez słowa przekroczył próg domu, ciesząc się, że w końcu będzie mógł zrzucić z siebie przemoknięte okrycie wierzchnie i ogrzać się przy kominku. Wciąż wypatrywał sylwetek krewniaków gospodyni, choć ganił się za to w myślach; było to przecież idiotyczne, jak całe to szaleństwo, które towarzyszyło mu od poranka. - Czekałaś na kogoś? - zapytał w końcu, odkładając na bok kapelusz, ściągając klejący się do pleców płaszcz. Nie dbał o to, czy nie zachowuje się jak głupiec; wizja spotkania, którą karmił się cały dzień, nie mogła być prawdą. Jego uwadze nie umknęło również wygodne ubranie wiedźmy. Nie sądził, by miała zamiar przyjmować gości w zapiętej krzywo koszuli, we włosach zebranych w niedbały warkocz, wolał to jednak usłyszeć z jej ust.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Dla mnie – powtórzyła za żeglarzem sceptycznie, spoglądając to na niego, to na trzymaną flaszkę. Każdy inny najpewniej podziękowałby za uprzejmy podarek, ale nie ona. Wykrzywiła wargi i wypaliła. - Przecież wiesz, że nie przepadam za rumem – westchnęła nad nim, ale wyciągnęła dłoń, by odebrać od niego podarek. Podobno darowanemu koniowi nie zaglądało się w zęby. Podejrzliwie uniosła spojrzenie na burczącego żeglarza. Myślał, że jej się spodoba? Coś miała wrażenie, że kręcił. - Alkohol ma wykręcać gębę, nie smakować, niech będzie - zawyrokowała ostatecznie, obdarzając Caelana łaskawym uśmiechem; w teatralnym geście przycisnęła flaszkę do piersi, jak gdyby przyniósł jej co najmniej pierścionek z brylantem. Zamknęła za nim drzwi zaklęciem, zamek szczęknął cicho, gdy zadziałał mechanizm blokujący. Skała obłożona była czarami ochronnymi, lecz przezorny zawsze ubezpieczony. Dłonią wskazała mu wieszak, na którym mógł zostawić wierzchnie okrycie.
- Tylko buciory wytrzyj - zastrzegła, celując w niego palcem. Na zewnątrz tak lało, a on musiał przebrnąć przez leśną ścieżkę i ogród, już zostawił po sobie brudne ślady na posadzce. Nikt nie mógł być dalszy od doskonałej pani domu, niż Sigrun Rookwood, ale kto przepadał za ubłoconymi podłogami? Nie lubiła żyć w chlewie.
W chwili, gdy on pozbywał się przemoczonego, wilgotnego odzienia, ona przeszła do kuchni, odstawiając butelkę rumu na najbliższy kredens. Wyjrzała z niej, słysząc pytanie, zatrzymała się w progu, znów opierając nonszalancko o framugę i przyglądając się mu podejrzliwie.
Dlaczego pytał, czy na kogoś czeka?
Czy miał ją za tak gościnną czarownicę? Chyba dała mu już dawno jasno do zrozumienia, że nie przepadała za gości, że ich tu nie zapraszała, że jej dom pozostawał jej oazą spokoju i azylem. Im mniej o nim wiedziało, tym lepiej. On dowiedział się przypadkiem, w chwili, gdy straciła przez alkohol i diable ziele czujność i rozsądek. Trudno, stało się, teraz i tak nie mógł jej zagrozić w żaden sposób. Łączyła ich wspólna sprawa, a ona za sprawą Mrocznego Znaku zyskała władzę nad licznymi Rycerzami Walpurgii.
- Czekam wciąż - skłamała gładko, ciekawa, co jej na to odpowie.
Zachowanie Caelana zdawało Sigrun podejrzane. Nie dość, że przyniósł jej rum - a wielokrotnie podkreślała, że preferuje inne trunki, gdy spotykali się w Parszywym Pasażerze - to jeszcze wystroił się na to spotkanie jak chyba nigdy. Podobnie eleganckiego spotkała go chyba kilka lat temu, przypadkiem, gdy wracał ze spotkania z kimś ważniejszym niż ona. Do tego potwierdzał, że się nie zgubił - więc co tu robił? Przygnała go tu żądza, pragnienie ciała, upojnie spędzonego wieczoru? Przeczucie Sigrun podpowiadało, że nie, a gdy zwęszyła już spisek, pragnęła go odkryć.
- Tylko buciory wytrzyj - zastrzegła, celując w niego palcem. Na zewnątrz tak lało, a on musiał przebrnąć przez leśną ścieżkę i ogród, już zostawił po sobie brudne ślady na posadzce. Nikt nie mógł być dalszy od doskonałej pani domu, niż Sigrun Rookwood, ale kto przepadał za ubłoconymi podłogami? Nie lubiła żyć w chlewie.
W chwili, gdy on pozbywał się przemoczonego, wilgotnego odzienia, ona przeszła do kuchni, odstawiając butelkę rumu na najbliższy kredens. Wyjrzała z niej, słysząc pytanie, zatrzymała się w progu, znów opierając nonszalancko o framugę i przyglądając się mu podejrzliwie.
Dlaczego pytał, czy na kogoś czeka?
Czy miał ją za tak gościnną czarownicę? Chyba dała mu już dawno jasno do zrozumienia, że nie przepadała za gości, że ich tu nie zapraszała, że jej dom pozostawał jej oazą spokoju i azylem. Im mniej o nim wiedziało, tym lepiej. On dowiedział się przypadkiem, w chwili, gdy straciła przez alkohol i diable ziele czujność i rozsądek. Trudno, stało się, teraz i tak nie mógł jej zagrozić w żaden sposób. Łączyła ich wspólna sprawa, a ona za sprawą Mrocznego Znaku zyskała władzę nad licznymi Rycerzami Walpurgii.
- Czekam wciąż - skłamała gładko, ciekawa, co jej na to odpowie.
Zachowanie Caelana zdawało Sigrun podejrzane. Nie dość, że przyniósł jej rum - a wielokrotnie podkreślała, że preferuje inne trunki, gdy spotykali się w Parszywym Pasażerze - to jeszcze wystroił się na to spotkanie jak chyba nigdy. Podobnie eleganckiego spotkała go chyba kilka lat temu, przypadkiem, gdy wracał ze spotkania z kimś ważniejszym niż ona. Do tego potwierdzał, że się nie zgubił - więc co tu robił? Przygnała go tu żądza, pragnienie ciała, upojnie spędzonego wieczoru? Przeczucie Sigrun podpowiadało, że nie, a gdy zwęszyła już spisek, pragnęła go odkryć.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zmarszczył brwi, gdy wytknęła mu, że przyniósł rum; powinien wiedzieć, że za nim nie przepada? O ile kiedykolwiek o tym wspominała - a pewnie tak było, skoro nie omieszkała tego zrobić i teraz - to nie zwrócił na to większej uwagi, zbyt zajęty wyobrażaniem sobie, w jaki zakończy się ich zakrapiana schadzka. Mimo to nie chciał się jej narażać, nie teraz, dlatego już otwierał usta, by coś powiedzieć, lecz kobieta okazała się szybsza; kiwnął krótko głową, kątem oka zerkając ku przyciskanej do piersi flaszce i bez ociągania przekroczył próg domu. Wiedział, że napędzająca go wizja spotkania z braćmi Rookwood była zwykłą ułudą, tak podpowiadał zdrowy rozsądek, mimo to nie mógł powstrzymać się przed zerkaniem nad jej ramieniem ku wnętrzu domostwa. Posłusznie wytarł podeszwy wysokich, obklejonych błockiem butów, a następnie zawiesił cylinder i przemoczony płaszcz na wskazanym przed gospodynię wieszaku. Mimowolny dreszcz wstrząsnął jego barczystą sylwetką, pogrążony w tym przedziwnym transie nawet nie zdawał sobie sprawy z faktu, jak zimno musiało być na zewnątrz. Toczył dookoła nieco nieobecnym wzrokiem; wciąż nie mógł dojść do siebie. Czuł się jak zwykły głupiec - miał tak wiele na głowie, nie tylko w związku ze swym interesem, ale i wolą ich Czarnego Pana. Dlaczego zmarnował ten dzień na roztrząsaniu, jaki cylinder powinien założyć albo co powinien sprezentować stale wodzącej go za nos wiedźmie? Dlaczego w ogóle postanowił złożyć jej niezapowiedzianą wizytę? Nie umiał odpowiedzieć na te pytania, a to tylko wzbudzało irytację.
Zamarł w bezruchu, gdy wydało mu się, że usłyszał kroki kogoś jeszcze; spojrzał w głąb korytarza, z uwagą nasłuchując. Czyżby nie byli tu sami? Nie, musiał się przesłyszeć - lub pomylić odgłos psich łap z krokami czarodzieja. Potrząsnął głową, próbując wziąć się w garść. Powinien skupić się na tu i teraz, jeśli nie chciał, by Sigrun zaczęła podchodzić do jego nagłego pojawienia się z jeszcze większym sceptycyzmem.
Nie zastanawiał się nad tym, czy zadane przez niego pytanie nie było naiwne. Wiedział przecież, że nie każdy miał wstęp do domu na Skale, że chroniły go silne zaklęcia ochronne i żaden przypadkowy przechodzień nie mógłby tu tak po prostu wtargnąć. Mimo to nie mógł mieć pewności, czy Rookwood nie oczekiwała wizyty - chociażby braci, lub kogoś, kogo łączyła z nimi służba jedynej słusznej sprawie. Dlatego gdy odpowiedziała, momentalnie odszukał wzrokiem jej podejrzliwe spojrzenie. A więc czekała na kogoś, jego intuicja go nie zwiodła - przynajmniej nie tym razem. W takim razie... Co sprawiło, że nie wyrzuciła go za drzwi?
- Wciąż czekasz - powtórzył po niej powoli, leniwie wypowiadając kolejne zgłoski; szukał na jej licu czegoś, co mogłoby okazać się pęknięciem na masce opanowania. Wiedźma była dobrą kłamczuchą, cały czas nie miał pewności, czy nie zniweczył jej planów na wieczór. - Na kogo? - zapytał po chwili, powoli skracając dzielącą ich odległość, podążając jej śladem w stronę kuchni. Deszcz wciąż bębnił o parapet, mieszał się z dobiegającą z dalszych pomieszczeń muzyką. Odetchnął głębiej, a od kuszącego zapach ciepłej strawy aż zrobił się głodny. Nie, nie miał zamiaru wychodzić, a już zwłaszcza, gdy na to nie nalegała. Chciał zapytać, czy miała na myśli innego mężczyznę, jednak ugryzł się w język, zanim to zrobił; zakładał, że nie był jedynym szczęśliwcem, którego dopuszczała do swego łoża, był realistą, mimo to - domyślał się, że taka dociekliwość mogłaby wzbudzić w niej złość. - I co ugotowałaś dla tego... wciąż oczekiwanego gościa? - dopytał, zerkając ponad jej ramieniem ku wnętrzu kuchni, z której dolatywała woń kolacji. Spróbował skupić się na tym, na jej zaczepnym uśmiechu, z nadzieją, że w ten sposób pozbędzie się sprzed oczu nachalnej wizji Rookwood splecionej w miłosnym uścisku z jakimś dryblasem; to tylko podsycało czające się w piersi rozdrażnienie.
Zamarł w bezruchu, gdy wydało mu się, że usłyszał kroki kogoś jeszcze; spojrzał w głąb korytarza, z uwagą nasłuchując. Czyżby nie byli tu sami? Nie, musiał się przesłyszeć - lub pomylić odgłos psich łap z krokami czarodzieja. Potrząsnął głową, próbując wziąć się w garść. Powinien skupić się na tu i teraz, jeśli nie chciał, by Sigrun zaczęła podchodzić do jego nagłego pojawienia się z jeszcze większym sceptycyzmem.
Nie zastanawiał się nad tym, czy zadane przez niego pytanie nie było naiwne. Wiedział przecież, że nie każdy miał wstęp do domu na Skale, że chroniły go silne zaklęcia ochronne i żaden przypadkowy przechodzień nie mógłby tu tak po prostu wtargnąć. Mimo to nie mógł mieć pewności, czy Rookwood nie oczekiwała wizyty - chociażby braci, lub kogoś, kogo łączyła z nimi służba jedynej słusznej sprawie. Dlatego gdy odpowiedziała, momentalnie odszukał wzrokiem jej podejrzliwe spojrzenie. A więc czekała na kogoś, jego intuicja go nie zwiodła - przynajmniej nie tym razem. W takim razie... Co sprawiło, że nie wyrzuciła go za drzwi?
- Wciąż czekasz - powtórzył po niej powoli, leniwie wypowiadając kolejne zgłoski; szukał na jej licu czegoś, co mogłoby okazać się pęknięciem na masce opanowania. Wiedźma była dobrą kłamczuchą, cały czas nie miał pewności, czy nie zniweczył jej planów na wieczór. - Na kogo? - zapytał po chwili, powoli skracając dzielącą ich odległość, podążając jej śladem w stronę kuchni. Deszcz wciąż bębnił o parapet, mieszał się z dobiegającą z dalszych pomieszczeń muzyką. Odetchnął głębiej, a od kuszącego zapach ciepłej strawy aż zrobił się głodny. Nie, nie miał zamiaru wychodzić, a już zwłaszcza, gdy na to nie nalegała. Chciał zapytać, czy miała na myśli innego mężczyznę, jednak ugryzł się w język, zanim to zrobił; zakładał, że nie był jedynym szczęśliwcem, którego dopuszczała do swego łoża, był realistą, mimo to - domyślał się, że taka dociekliwość mogłaby wzbudzić w niej złość. - I co ugotowałaś dla tego... wciąż oczekiwanego gościa? - dopytał, zerkając ponad jej ramieniem ku wnętrzu kuchni, z której dolatywała woń kolacji. Spróbował skupić się na tym, na jej zaczepnym uśmiechu, z nadzieją, że w ten sposób pozbędzie się sprzed oczu nachalnej wizji Rookwood splecionej w miłosnym uścisku z jakimś dryblasem; to tylko podsycało czające się w piersi rozdrażnienie.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Ty mi powiedz na kogo, bo mnie to się wydaje, że coś kręcisz, Goyle, tylko nie wiem jeszcze co - powiedziała Rookwood, mrużąc przy tym brązowe oczy, kiedy mierzyła go wciąż podejrzliwym spojrzeniem; nie wydawała się jednak zezłoszczona, czy podirytowana. Jego wizyta była nieoczekiwana, zaskakująca, lecz mogła kazać się przyjemną niespodzianka - chyba, że znów wyciągnie różdżkę i zacznie jej wygrażać. Sigrun liczyła jednak, że zamknęli już ten rozdział. Nieustanne rozpamiętywanie kilku nieporozumień nikomu nie służyło; wyszarpane losowi, nieliczne chwile własnego towarzystwa mogli wykorzystać w znacznie przyjemniejszy sposób - a ich znała wiele.
- Bażanta w cyjankowym sosie z pieczonymi ziemniakami faszerowanymi eliksirem dziesięciu agonii, reflektujesz? - odparowała niby zupełnie poważnym tonem, spoglądając prosto w oczy żeglarza, starając się przy tym nie roześmiać, lecz kąciki ust i tak zadrżały niebezpiecznie. Nie sądziła, by spodziewał się tu spotkać innego jej kochanka, to wykluczone, nie wystroiłby się przecież i nie przyniósł mu butelki rumu. Zabronić niczego jej nie mógł, nie należeli przecież do siebie, Goyle nie zdejmował nawet złotej obrączki, kiedy lądowali razem w alkowie (i tak nie zwracała na nią najmniej uwagi), ale nie posądzała go o tak duże otwarcie na romanse. Za dobrze znała mężczyzn, by nie wiedzieć już jak bywają zaborczy. - Myślałeś, że urządzam przyjęcie dla grona śmierciżerców, czy co - parsknęła Sigrun w końcu, bo nie wytrzymała; to było najrozsądniejsze, co przychodziło jej do głowy - a za rozsądnego czarodzieja przecież go miała. - Chciałeś coś przekazać? Sprawdziłeś statki wypływające do Peru? - dopytała z ciekawością, nawiązując do ostatniego spotkania w Białej Wywernie, kiedy to Goyle zobowiązał się sprawdzić ten trop. Wciąż przypuszczała, że jest fałszywy. Jeśli Percival opuścił Wielką Brytanię (co byłoby w jego przypadku najrozsądniejsze) mógł próbować podsunąć im fałszywy trop, ale nawet to należało sprawdzić.
Wciąż jednak zastanawiała się, dlaczego Goyle nie przekazał informacji tej (albo innej) listownie, zwłaszcza komuś wyższemu rangą.
Przeczucie mówiło jej, że to wciąż nie to, ale dalej nie była nawet bliska sedna całej tej komicznej sytuacji; próbowała ciągnąć go za język, ale wyciąganie prawdy z Caelana niejednokrotnie graniczyło z cudem. Był tak małomówny, burkliwy i milczący, niechętnie przyznający się do błędów i niewiedzy, że uznawała poskromienie kelpii za po stokroć łatwiejsze zadanie.
- Wejdźże jak już jesteś - zaśmiała się, bo wciąż stali w holu; wycofała się do kuchni, gestem zapraszając, by ruszył za nią. - Właściwie to muszę ci coś powiedzieć - wyrzekła poważnym tonem, odwracając się od żeglarza, by zajrzeć do pieca. Gdy go uchyliła, powietrze w kuchni jeszcze mocniej przesycił zapach mięsa i ziół, nęcący apetyt. Bażant jednak jeszcze nie doszedł, musiała zaczekać; wyprostowała się, ale nie zwróciła w stronę Caelana, stojącego za jej plecami. - Spodziewam się maleństwa - wypaliła nagle.
- Bażanta w cyjankowym sosie z pieczonymi ziemniakami faszerowanymi eliksirem dziesięciu agonii, reflektujesz? - odparowała niby zupełnie poważnym tonem, spoglądając prosto w oczy żeglarza, starając się przy tym nie roześmiać, lecz kąciki ust i tak zadrżały niebezpiecznie. Nie sądziła, by spodziewał się tu spotkać innego jej kochanka, to wykluczone, nie wystroiłby się przecież i nie przyniósł mu butelki rumu. Zabronić niczego jej nie mógł, nie należeli przecież do siebie, Goyle nie zdejmował nawet złotej obrączki, kiedy lądowali razem w alkowie (i tak nie zwracała na nią najmniej uwagi), ale nie posądzała go o tak duże otwarcie na romanse. Za dobrze znała mężczyzn, by nie wiedzieć już jak bywają zaborczy. - Myślałeś, że urządzam przyjęcie dla grona śmierciżerców, czy co - parsknęła Sigrun w końcu, bo nie wytrzymała; to było najrozsądniejsze, co przychodziło jej do głowy - a za rozsądnego czarodzieja przecież go miała. - Chciałeś coś przekazać? Sprawdziłeś statki wypływające do Peru? - dopytała z ciekawością, nawiązując do ostatniego spotkania w Białej Wywernie, kiedy to Goyle zobowiązał się sprawdzić ten trop. Wciąż przypuszczała, że jest fałszywy. Jeśli Percival opuścił Wielką Brytanię (co byłoby w jego przypadku najrozsądniejsze) mógł próbować podsunąć im fałszywy trop, ale nawet to należało sprawdzić.
Wciąż jednak zastanawiała się, dlaczego Goyle nie przekazał informacji tej (albo innej) listownie, zwłaszcza komuś wyższemu rangą.
Przeczucie mówiło jej, że to wciąż nie to, ale dalej nie była nawet bliska sedna całej tej komicznej sytuacji; próbowała ciągnąć go za język, ale wyciąganie prawdy z Caelana niejednokrotnie graniczyło z cudem. Był tak małomówny, burkliwy i milczący, niechętnie przyznający się do błędów i niewiedzy, że uznawała poskromienie kelpii za po stokroć łatwiejsze zadanie.
- Wejdźże jak już jesteś - zaśmiała się, bo wciąż stali w holu; wycofała się do kuchni, gestem zapraszając, by ruszył za nią. - Właściwie to muszę ci coś powiedzieć - wyrzekła poważnym tonem, odwracając się od żeglarza, by zajrzeć do pieca. Gdy go uchyliła, powietrze w kuchni jeszcze mocniej przesycił zapach mięsa i ziół, nęcący apetyt. Bażant jednak jeszcze nie doszedł, musiała zaczekać; wyprostowała się, ale nie zwróciła w stronę Caelana, stojącego za jej plecami. - Spodziewam się maleństwa - wypaliła nagle.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Kręcę? - powtórzył po niej z kamienną twarzą, w jego głosie wybrzmiało powątpiewanie; nie dziwił się, że coś jej nie pasowało, że zwróciła uwagę na niecodzienne zachowanie czy elegantszy ubiór. Nie chciał jednak, by zaczęła drążyć temat. Za nic w świecie nie przyznałby się do tego przedziwnego transu, który nakazał mu wyperfumować się, wciągnąć na kark wyjściową szatę i przybyć tutaj z zamiarem poznania jej braci. Nie rozumiał, skąd się to wzięło i zapewne zrozumieć tego nie miał, dlatego też usilnie próbował o tym nie myśleć, a zamiast tego skupić się na tu i teraz, na sprawianiu lepszego wrażenia i oddalaniu wszelkich możliwych zarzutów. - Zadałem tylko pytanie - dodał nieśpiesznie, bez większych emocji, niby to nie rozumiejąc, do czego wiedźma się odnosi; rozejrzał się dookoła, wodząc po korytarzu pozornie nieuważnym wzrokiem, w rzeczywistości szukając śladów bytności innego czarodzieja. Podchwycił spojrzenie gospodyni w chwili, gdy puściła wodzę fantazji i jęła opisywać mu przygotowywaną kolację. Zmarszczył brwi, przyglądając się jej ze sceptycyzmem wymalowanym na twarzy. - W takim razie podziękuję - burknął po swojemu, cierpko, coraz dotkliwiej zdając sobie sprawę z faktu, że odczuwa głód. Kiedy spożył ostatni posiłek? Nie pamiętał; możliwe, że nie znalazł na to czasu, zbyt zajęty przygotowywaniami do tego jakże ważnego wieczoru. Kiszki grały mu marsza, jednak zareagował obruszeniem, zamiast podjąć próbę zapracowania na poczęstunek potulnością i ugodowością. Nie nawykł do takich odpowiedzi. - Poprzestanę na przyglądaniu się tobie i tajemniczemu gościowi, dla którego przygotowałaś to wykwintne danie - uzupełnił, wciąż uparcie trzymając się tematu. Nie był już tak pewien, czy zaiste czekała na kogoś, mimo to obstawał przy tej wersji, próbując uzyskać jednoznaczną odpowiedź - a także odciągnąć jej myśli od swego niecodziennego zachowania i powodu, dla którego zjawił się u niej bez zapowiedzi. Wizja Sigrun obściskującej się z jakimś fircykiem wciąż nie chciała zniknąć z umysłu żeglarza. - Nie, nie podejrzewałem cię o organizację wieczorku zapoznawczego, jednak niewątpliwie przydałby się on z uwagi na naszych nowych... sojuszników - podjął po chwili milczenia, ignorując sposób, w jaki kobieta wypowiedziała swe myśli. Na ostatnim spotkaniu - spotkaniu, które Rookwood miała zaszczyt prowadzić - pojawiło kilka nieznajomych twarzy, trudno jednak było powiedzieć, by mogli w pełni poznać nowych czy też pojąć ich talenta. Był pewien tylko i wyłącznie tego, że Caley miała oddać się ich sprawie z pełnym zaangażowaniem - łudził się, że to utrzyma ją przy życiu. Jednak co z resztą? Byli mało wylewni, migali się od odpowiedzi na pytania i to pytania zadawane przez śmierciożerczynię. Czy mogli im ufać? - Sprawdziłem. Ostatni statek wypłynął pod koniec października, jeszcze nie wrócił do Anglii. Porozmawiam z kapitanem jak tylko zawinie do portu. Nie sądzę jednak, by był to dobry trop. - Spojrzał ku twarzy kobiety ze znużeniem; powinni go dorwać, by zadośćuczynić woli Czarnego Pana, a także dać przykład. Kto wie, komu jeszcze chodziły po głowie myśli o wycofaniu się z szeregów Rycerzy. - Chciałem porozmawiać o twoim znaku - podjął po chwili; mówił prawdę, to była pierwsza okazja, by pociągnąć wiedźmę za język. Jej oddanie sprawie było godne podziwu, nic dziwnego, że zostało docenione wyniesieniem ponad innych. Mimo to miał sprzeczne uczucia - dała mu powód, by uwierzył w toczące jej umysł szaleństwo. Czy nie zaważy ono kiedyś o przegraniu bitwy? Z drugiej strony, nie śmiałby kwestionować decyzję podjętą przez Czarnego Pana.
Kiwnął krótko głową i posłusznie ruszył za czarownicą do kuchni przepełnionej nie tylko nęcącym zapachem, ale i ciepłem. Powoli odganiał wspomnienie dziwnego transu, rozmowa toczyła się i bez wyjawienia powodu, dla którego się tu zjawił, zaś wizja rychłej kolacji - i rozmowy na temat znaku zdobiącego jej smukłe ramię - dawały nadzieję na spędzenie tego wieczoru w miłej atmosferze. Pierwsze słowa nie zwiastowały katastrofy, musiała mu coś powiedzieć, w porządku. Powiódł dookoła wzrokiem, zwracając uwagę nie tylko na kamienny piec, ale i kominek z miejscem na kociołek; zastanawiał się, czy znajdzie gdzieś miejsce, żeby usiąść. Wtedy jednak gospodyni kontynuowała, a Caelan zamarł w bezruchu, wbijając w jej plecy intensywne, badawcze spojrzenie.
- Maleństwa? - powtórzył po niej, odruchowo sięgając po odstawioną nieopodal butelkę rumu, z którą tu przybył, a która jawiła mu się jako jedyny ratunek. Maleństwa, co ona mówiła, na pewno nie miała przecież na myśli... Znał ją już trochę, nie dopuściłaby przecież do tego, by zająć w ciążę - by zajść w ciążę z nim, żonatym przecież mężczyzną. Catriona miała urodzić lada dzień, nie spodziewał - i nie miał spodziewać się - innych potomków. Wprawnie dobrał się do butelki, a następnie bezceremonialnie przytknął ją do ust, by wziąć spory łyk alkoholu. Przełknął go z ulgą, choć serce waliło mu jak dzwon. Wziął jej słowa na poważnie, choć przecież wiecznie wodziła go za nos; był skołowany, zirytowany, zły. - O czym ty mówisz? - dodał opryskliwie, gdy gospodyni nie pośpieszyła mu z natychmiastową odpowiedzią.
Kiwnął krótko głową i posłusznie ruszył za czarownicą do kuchni przepełnionej nie tylko nęcącym zapachem, ale i ciepłem. Powoli odganiał wspomnienie dziwnego transu, rozmowa toczyła się i bez wyjawienia powodu, dla którego się tu zjawił, zaś wizja rychłej kolacji - i rozmowy na temat znaku zdobiącego jej smukłe ramię - dawały nadzieję na spędzenie tego wieczoru w miłej atmosferze. Pierwsze słowa nie zwiastowały katastrofy, musiała mu coś powiedzieć, w porządku. Powiódł dookoła wzrokiem, zwracając uwagę nie tylko na kamienny piec, ale i kominek z miejscem na kociołek; zastanawiał się, czy znajdzie gdzieś miejsce, żeby usiąść. Wtedy jednak gospodyni kontynuowała, a Caelan zamarł w bezruchu, wbijając w jej plecy intensywne, badawcze spojrzenie.
- Maleństwa? - powtórzył po niej, odruchowo sięgając po odstawioną nieopodal butelkę rumu, z którą tu przybył, a która jawiła mu się jako jedyny ratunek. Maleństwa, co ona mówiła, na pewno nie miała przecież na myśli... Znał ją już trochę, nie dopuściłaby przecież do tego, by zająć w ciążę - by zajść w ciążę z nim, żonatym przecież mężczyzną. Catriona miała urodzić lada dzień, nie spodziewał - i nie miał spodziewać się - innych potomków. Wprawnie dobrał się do butelki, a następnie bezceremonialnie przytknął ją do ust, by wziąć spory łyk alkoholu. Przełknął go z ulgą, choć serce waliło mu jak dzwon. Wziął jej słowa na poważnie, choć przecież wiecznie wodziła go za nos; był skołowany, zirytowany, zły. - O czym ty mówisz? - dodał opryskliwie, gdy gospodyni nie pośpieszyła mu z natychmiastową odpowiedzią.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Westchnęła ciężko, mierząc go wciąż podejrzliwym spojrzeniem. - Tak, kręcisz - powtórzyła po raz wtóry, z mocą. - Przestań po mnie powtarzać. Czytałam w książkach, że piraci lubią towarzystwo papug, ale nie sądziłam, że pewnego dnia możesz zmienić się w jedna z nich - skomentowała kąśliwie. On wyraźnie nie chciał wyjawić jej prawdy, a ona nie zamierzała odpuścić, nieustannie drążąc temat. Zwietrzyła spisek, niczym ogar krew podczas polowania, podążała za tropem, łapiąc go za słówka i próbując zapędzić w kozi róg. Goyle nie był jednak łatwym przeciwnikiem w dyskusji. Zwłaszcza, kiedy ciężar jej prowadzenia zazwyczaj leżał po stronie wieźmy, bo na z ich dwojga zawsze mówiła znacznie więcej.
Zaśmiała się perliście, kiedy wziął jej słowa na poważnie. Naprawdę sądził, ze gdyby zamierzała kogoś otruć, tym bardziej jego samego, wyjawiłaby mu to jeszcze przed kolacją? Tak nisko cenił jej intelekt, miał ja za głupią? - Będziesz zatem patrzył jak jem... y? - spytała z szelmowskim uśmiechem na ustach. Nikogo się nie spodziewała, mięso, które piekło się w piecu, miało jej wystarczyć na najbliższe dni, ale poprawiła się prędko, wciąż pozostawiając żeglarza w sferze domysłów. - Lubisz patrzeć na innych, Caelanie? - zapytała podchwytliwie, celowo wchodząc na grząski grunt dwuznaczności. Nie chciał wyjawić jej prawdy, więc niech cierpi męcząc się podczas tych słownych gierek. Miała w sobie zwyczajną, kobiecą wścibskość. Wystrojony, wypachniony Goyle w progu jej domostwa był ewenementem, obok którego trudno było przejść obojętnie. Niezwykle ciekawiły Sigrun powody - ale miała wrażenie, że nie zdoła ich z niego wyciągnąć. Przynajmniej nie dziś. Być może kiedyś doleje mu do rumu Veritaserum i wyśpiewa wszystko, czego tylko sobie zażyczy. Odnotowała w pamięci, że musi poprosić Valerija Dolohova o fiolkę serum prawdy - tak na wszelki wypadek.
- Dla nowych sojuszników, powiadasz... - udała, że się zastanawia. - Niektórzy byli wyjątkowo małomówni, nie sądzisz? Za to twoja siostra zrobiła bardzo wrażenie. Nie spodziewałam się, że akurat ty przyprowadzisz ją na spotkanie... Czyżbyś nabierał wiary w kobiety, Caelanie? Gdzie powinnam to zapisać? - Ostatnie słowa wypowiadała z udawaną powagą, ironicznie; trzeba było jednak przyznać, że zrobił na niej dobre wrażenie, porzucając na bok uprzedzenia i stereotypy, że dał wiarę w Caley i pozwolił, by skorzystała z szansy na osiągnięcie siły i potęgi, jaką mógł zaoferować jedynie Czarny Pan. - Wyjątkowo będę poważna - cieszę się, że jest z nami. To niezwykła kobieta - powiedziała Sigrun, naprawdę porzucając sarkastyczny ton i uśmiechając się lekko. Może panna Goyle nie była wprawiona w boju, nie władała jeszcze potężnymi, czarnomagicznymi mocami, ale miała w sobie przebiegłość, spryt i ambicję, miała bystry umysł i władała sztuką legiimencji. To było już naprawdę wiele. Znacznie więcej, niż mogli zaoferować im niektórzy sojusznicy, którzy mieli kuśkę między nogami. Najwyraźniej bezużyteczną.
- Jeśli dobry, to nigdy nie byłam w Peru. Chyba jest tam gorąco, co? - stwierdziła lekkim tonem. Nie mogli mieć pewności ani, że był to trop prawdziwy, ani fałszywy. Przeczucie mówiło, że Percival mógł spróbować ich zmylić, ona sama uczyniłaby coś podobnego. - O moim znaku, tak? - powtórzyła za nim powoli, umyślnie przeciągając samogłoski; niby przypadkiem podwinęła rękaw koszuli, odsłaniając lewe przedramię, na którym wił się wąż wokół przerażającej czaszki. - A cóż chciałbyś o nim powiedzieć? - spytała niemal prowokacyjnie. Wejrzała mu prosto w oczy. No dalej, mówiło jej spojrzenie. Czy będzie na tyle bezczelny, by podważyć decyzję Czarnego Pana, by wyrazić opinię, że nie jest tego znaku godna? Że nie zasługuje - tylko i wyłącznie dlatego, że urodziła się kobietą?
Mógł usiąść na krześle przy okrągłym stole, który stał na środku kuchni. Spodziewała się, że to uczyni, gdy wyjawi mu radosną nowinę - zamiast tego sięgnął po rum, który rzekomo przyniósł w podarku dla niej. Typowe.
- No maleństwa - powiedziała Sigrun, odwracając się w jego kierunku. Uczyniła w jego stronę kilka kroków, powoli, wciąż zachowując powagę. - Nie sądzisz, że jest tu jakoś tak... Strasznie cicho? Przydałby się tutaj taki... tupot maleńkich... - mówiła z przejęciem - ...łapek. - Ostatnie słowo zabrzmiało dwuznacznie. Pozostała obojętna na opryskliwy ton, na wyraźne oburzenie w jego oczach. Gwizdnęła przeciągle, niby to na Sabę, który drzemał pod stołem. On uniósł jedynie łeb, leniwie, upewniając się, że nie chodzi o niego. Drapanie psich łap o drewnianą podłogę rozwiało wątpliwości. W progu kuchni pojawił się pies, a konkretnie suka rasy doberman. Szła powoli, chwiejnie, brzuch miała pękaty, ogromny - na pierwszy rzut oka mogła wydać się otyła, ale kiedy człek się przyjrzał, dostrzegał mleczne sutki.
- Och, oto i ona! Przyszła mama - zawołała radośnie, zmieniając kierunek i podchodząc do suki, która wyraźnie ucieszyła się z uwagi swojej nowej pani. Położyła uszy po sobie, domagając się pieszczot. Otrzymała je - dłonie Sigrun powiodły z czułością po smukłym pysku i szyi. - No, muszę się poprawić. Chodzi o kilka maleństw. Cudownie, prawda? - dopiero wtedy zwróciła spojrzenie na Caelana, wyraźnie rozbawiona własnym dowcipem.
Zaśmiała się perliście, kiedy wziął jej słowa na poważnie. Naprawdę sądził, ze gdyby zamierzała kogoś otruć, tym bardziej jego samego, wyjawiłaby mu to jeszcze przed kolacją? Tak nisko cenił jej intelekt, miał ja za głupią? - Będziesz zatem patrzył jak jem... y? - spytała z szelmowskim uśmiechem na ustach. Nikogo się nie spodziewała, mięso, które piekło się w piecu, miało jej wystarczyć na najbliższe dni, ale poprawiła się prędko, wciąż pozostawiając żeglarza w sferze domysłów. - Lubisz patrzeć na innych, Caelanie? - zapytała podchwytliwie, celowo wchodząc na grząski grunt dwuznaczności. Nie chciał wyjawić jej prawdy, więc niech cierpi męcząc się podczas tych słownych gierek. Miała w sobie zwyczajną, kobiecą wścibskość. Wystrojony, wypachniony Goyle w progu jej domostwa był ewenementem, obok którego trudno było przejść obojętnie. Niezwykle ciekawiły Sigrun powody - ale miała wrażenie, że nie zdoła ich z niego wyciągnąć. Przynajmniej nie dziś. Być może kiedyś doleje mu do rumu Veritaserum i wyśpiewa wszystko, czego tylko sobie zażyczy. Odnotowała w pamięci, że musi poprosić Valerija Dolohova o fiolkę serum prawdy - tak na wszelki wypadek.
- Dla nowych sojuszników, powiadasz... - udała, że się zastanawia. - Niektórzy byli wyjątkowo małomówni, nie sądzisz? Za to twoja siostra zrobiła bardzo wrażenie. Nie spodziewałam się, że akurat ty przyprowadzisz ją na spotkanie... Czyżbyś nabierał wiary w kobiety, Caelanie? Gdzie powinnam to zapisać? - Ostatnie słowa wypowiadała z udawaną powagą, ironicznie; trzeba było jednak przyznać, że zrobił na niej dobre wrażenie, porzucając na bok uprzedzenia i stereotypy, że dał wiarę w Caley i pozwolił, by skorzystała z szansy na osiągnięcie siły i potęgi, jaką mógł zaoferować jedynie Czarny Pan. - Wyjątkowo będę poważna - cieszę się, że jest z nami. To niezwykła kobieta - powiedziała Sigrun, naprawdę porzucając sarkastyczny ton i uśmiechając się lekko. Może panna Goyle nie była wprawiona w boju, nie władała jeszcze potężnymi, czarnomagicznymi mocami, ale miała w sobie przebiegłość, spryt i ambicję, miała bystry umysł i władała sztuką legiimencji. To było już naprawdę wiele. Znacznie więcej, niż mogli zaoferować im niektórzy sojusznicy, którzy mieli kuśkę między nogami. Najwyraźniej bezużyteczną.
- Jeśli dobry, to nigdy nie byłam w Peru. Chyba jest tam gorąco, co? - stwierdziła lekkim tonem. Nie mogli mieć pewności ani, że był to trop prawdziwy, ani fałszywy. Przeczucie mówiło, że Percival mógł spróbować ich zmylić, ona sama uczyniłaby coś podobnego. - O moim znaku, tak? - powtórzyła za nim powoli, umyślnie przeciągając samogłoski; niby przypadkiem podwinęła rękaw koszuli, odsłaniając lewe przedramię, na którym wił się wąż wokół przerażającej czaszki. - A cóż chciałbyś o nim powiedzieć? - spytała niemal prowokacyjnie. Wejrzała mu prosto w oczy. No dalej, mówiło jej spojrzenie. Czy będzie na tyle bezczelny, by podważyć decyzję Czarnego Pana, by wyrazić opinię, że nie jest tego znaku godna? Że nie zasługuje - tylko i wyłącznie dlatego, że urodziła się kobietą?
Mógł usiąść na krześle przy okrągłym stole, który stał na środku kuchni. Spodziewała się, że to uczyni, gdy wyjawi mu radosną nowinę - zamiast tego sięgnął po rum, który rzekomo przyniósł w podarku dla niej. Typowe.
- No maleństwa - powiedziała Sigrun, odwracając się w jego kierunku. Uczyniła w jego stronę kilka kroków, powoli, wciąż zachowując powagę. - Nie sądzisz, że jest tu jakoś tak... Strasznie cicho? Przydałby się tutaj taki... tupot maleńkich... - mówiła z przejęciem - ...łapek. - Ostatnie słowo zabrzmiało dwuznacznie. Pozostała obojętna na opryskliwy ton, na wyraźne oburzenie w jego oczach. Gwizdnęła przeciągle, niby to na Sabę, który drzemał pod stołem. On uniósł jedynie łeb, leniwie, upewniając się, że nie chodzi o niego. Drapanie psich łap o drewnianą podłogę rozwiało wątpliwości. W progu kuchni pojawił się pies, a konkretnie suka rasy doberman. Szła powoli, chwiejnie, brzuch miała pękaty, ogromny - na pierwszy rzut oka mogła wydać się otyła, ale kiedy człek się przyjrzał, dostrzegał mleczne sutki.
- Och, oto i ona! Przyszła mama - zawołała radośnie, zmieniając kierunek i podchodząc do suki, która wyraźnie ucieszyła się z uwagi swojej nowej pani. Położyła uszy po sobie, domagając się pieszczot. Otrzymała je - dłonie Sigrun powiodły z czułością po smukłym pysku i szyi. - No, muszę się poprawić. Chodzi o kilka maleństw. Cudownie, prawda? - dopiero wtedy zwróciła spojrzenie na Caelana, wyraźnie rozbawiona własnym dowcipem.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie tyle sądził, że wyjawiła mu swój niecny plan otrucia go – lub innego gościa, którego istnieniu wciąż nie zaprzeczyła – co reagował obruszeniem na wodzenie za nos, przekuwanie każdej kolejnej wypowiedzi w żart. Czuł się głupcem ze względu na swoje niecodzienne zachowanie, elegantszy niż zwykle strój, przez co trudniej niż zwykle było mu pozostawać obojętnym na żarty Sigrun. Uwagę na temat papug puścił mimo uszu, zwykłe brednie; mimowolnie skupił się na dalszej części wypowiedzi, tej podszytej dwuznacznością. Znał ją już wystarczająco dobrze, by mieć pewność, że jej myśli dalece wykraczały poza granice przyzwoitości. Wciąż jednak był zbyt spięty i podirytowany samym sobą, by móc w pełni cieszyć się zaprezentowaną w ten sposób frywolnością towarzyszki. Spojrzał ku niej z naganą, choć w innej sytuacji ten sam komentarz mógłby wprawić go w zgoła inny nastrój. – Niezwykle. Rozumiem, że nie masz nic przeciwko byciu obserwowaną, czuję się więc zaproszony na widownię dwuosobowego dramatu, który zakończy się śmiercią tajemniczego gościa – odpowiedział powoli, cierpko, uparcie trzymając się wersji, że Rookwood czeka na kogoś. – Mam nadzieję, że nie wywołam u ciebie tremy – dodał z niby to uprzejmym uśmiechem wyginającym usta. Szybko odpuścił sobie pozorne grzeczności, na powrót stając się żeglarzem o kamiennej twarzy i bezemocjonalnym, nieco wyniosłym spojrzeniu. Tylko spokój i opanowanie mogły go uratować, jeśli nie chciał dać złapać się w sidła i zdradzić się z powodem, dla którego pojawił się na jej progu tego burzowego wieczoru. Zamarł w bezruchu, gdy podchwyciła temat nowych sojuszników. Caley, wiedział, że w końcu do niej dotrą – w końcu podobno się znały, a informacja o ich relacji wciąż wzbudzała w nim mieszane uczucia. Czy Rookwood była odpowiednim towarzystwem dla jego młodszej siostry? Czy nie miała kiedyś zagrozić jej swym szaleństwem…? Nie miał i nie mógł mieć na to wpływu, a już zwłaszcza teraz, gdy sam – dobrowolnie – wprowadził krewniaczkę w szeregi Rycerzy.
- A spodziewałaś się, że przyprowadzi ją ktoś inny? – Może sama chciałaś tego dokonać? Spoglądał ku niej z uwagą, szukając w mimice jej twarzy wskazówki odnośnie tego, czy wiedziała o czymś, w co on nie został wtajemniczony. Siostra mogła szukać informacji w innych miejscach, u innych osób o sprecyzowanych poglądach, choćby i u Sigrun właśnie. Wolał jednak myśleć, że był pierwszym, do którego się zwróciła. - Nigdy nie brakowało mi wiary w Caley - dodał poważnie, w sposób, który powinien rozwiać wszelkie wątpliwości. Rookwood mogła kpić, mogła próbować się z nim droczyć, wciąż jednak daleko było mu do zwolennika równouprawnienia. Goyle'ówna stanowiła wyjątek od reguły, podobnie, choć mimowolnie, zaczynał myśleć o łowczyni wilkołaków; tym, co wzbudzało jego niepokój, było toczące umysł wiedźmy szaleństwo, nie zaś niekompetencja czy brak oddania, których nie można jej było zarzucić. – Nie chciałem jej narażać, lecz potrafi być bardzo przekonująca – odezwał się po raz kolejny, gdy towarzyszka spoważniała; między jego brwiami pojawiła się zmarszczka, wciąż odczuwał wyrzuty sumienia, nie był pewien, czy nie popełnił błędu.
Pokiwał krótko głową w odpowiedzi na wspomnienie domniemanej wyprawy do Peru; nigdy tam nie był, lecz z pewnością było tam ciepło, a na pewno już cieplej niż obecnie w Anglii. Nie sądził jednak, by mieli się o tym przekonać na własnej skórze. Percival musiał podsuwać im mylne tropy, próbując odwlec chwilę sądu. – Teraz to ty po mnie powtarzasz – burknął. Nie miał złych zamiarów, nie śmiałby podważać woli Czarnego Pana, nie chciałby również prowokować jej bez powodu. – Chciałbym raczej posłuchać, w jaki sposób znalazł się na twojej skórze. Jak to było. – W jego głosie pobrzmiewała nieudolnie skrywana ciekawość, z nikim jeszcze nie rozmawiał na ten temat, nie miał okazji, by dowiedzieć się, jak przebiega ceremonia włączenia w szeregi Śmierciożerców.
Emocje te szybko zostały zastąpione przez narastającą złość i brak zrozumienia. Chwila powagi nie mogła trwać zbyt długo, kobieta znów wodziła go za nos, przyprawiając prawie o zawał. Bał się, że to nie żart, a jeden z jej szalonych pomysłów, element większej, niezwykle absurdalnej układanki, lecz z drugiej strony – Sigrun nie chciałaby zostać matką, z pewnością piła odpowiednie eliksiry, liczyła dni, czy co tam się robi... Obróciła się do niego twarzą, ruszyła ku niemu powolnym, wyważonym krokiem, on zaś stale spoglądał ku niej z podejrzliwością i irytacją. Serce waliło mu jak dzwon, nie wyobrażał sobie tego, to musiał być zły sen. Łapek...? Skrzywił się, czy ona właśnie porównała dziecko do psa, to tylko potwierdzało jego przypuszczenia, nie powinna zostawać matką. Zagwizdała krótko, on zaś ponownie uniósł butelkę do ust, biorąc z niej kolejny szczodry łyk; był zbyt trzeźwy na to, co się działo. Nie musieli długo czekać, by do kuchni doczłapał wezwany w ten sposób pies. Kolejne słowa Sigrun odbijały się echem po czaszce żeglarza, gdy powoli trawił ich znaczenie, a następnie odnosił je do zaistniałej sytuacji. Był na nią wściekły, lecz jeszcze bardziej na siebie – znów dał się jej nabrać.
– Psiajucha – odezwał się w końcu, nie szczędząc ani kobiecie, ani jej suce nieprzychylnych spojrzeń. Miał ochotę opuścić Skałę choćby i w tej chwili. – To nie było śmieszne – dodał jeszcze niechętnie, choć wiedział, że dla Rookwood sprawa wyglądała zupełnie inaczej.
- A spodziewałaś się, że przyprowadzi ją ktoś inny? – Może sama chciałaś tego dokonać? Spoglądał ku niej z uwagą, szukając w mimice jej twarzy wskazówki odnośnie tego, czy wiedziała o czymś, w co on nie został wtajemniczony. Siostra mogła szukać informacji w innych miejscach, u innych osób o sprecyzowanych poglądach, choćby i u Sigrun właśnie. Wolał jednak myśleć, że był pierwszym, do którego się zwróciła. - Nigdy nie brakowało mi wiary w Caley - dodał poważnie, w sposób, który powinien rozwiać wszelkie wątpliwości. Rookwood mogła kpić, mogła próbować się z nim droczyć, wciąż jednak daleko było mu do zwolennika równouprawnienia. Goyle'ówna stanowiła wyjątek od reguły, podobnie, choć mimowolnie, zaczynał myśleć o łowczyni wilkołaków; tym, co wzbudzało jego niepokój, było toczące umysł wiedźmy szaleństwo, nie zaś niekompetencja czy brak oddania, których nie można jej było zarzucić. – Nie chciałem jej narażać, lecz potrafi być bardzo przekonująca – odezwał się po raz kolejny, gdy towarzyszka spoważniała; między jego brwiami pojawiła się zmarszczka, wciąż odczuwał wyrzuty sumienia, nie był pewien, czy nie popełnił błędu.
Pokiwał krótko głową w odpowiedzi na wspomnienie domniemanej wyprawy do Peru; nigdy tam nie był, lecz z pewnością było tam ciepło, a na pewno już cieplej niż obecnie w Anglii. Nie sądził jednak, by mieli się o tym przekonać na własnej skórze. Percival musiał podsuwać im mylne tropy, próbując odwlec chwilę sądu. – Teraz to ty po mnie powtarzasz – burknął. Nie miał złych zamiarów, nie śmiałby podważać woli Czarnego Pana, nie chciałby również prowokować jej bez powodu. – Chciałbym raczej posłuchać, w jaki sposób znalazł się na twojej skórze. Jak to było. – W jego głosie pobrzmiewała nieudolnie skrywana ciekawość, z nikim jeszcze nie rozmawiał na ten temat, nie miał okazji, by dowiedzieć się, jak przebiega ceremonia włączenia w szeregi Śmierciożerców.
Emocje te szybko zostały zastąpione przez narastającą złość i brak zrozumienia. Chwila powagi nie mogła trwać zbyt długo, kobieta znów wodziła go za nos, przyprawiając prawie o zawał. Bał się, że to nie żart, a jeden z jej szalonych pomysłów, element większej, niezwykle absurdalnej układanki, lecz z drugiej strony – Sigrun nie chciałaby zostać matką, z pewnością piła odpowiednie eliksiry, liczyła dni, czy co tam się robi... Obróciła się do niego twarzą, ruszyła ku niemu powolnym, wyważonym krokiem, on zaś stale spoglądał ku niej z podejrzliwością i irytacją. Serce waliło mu jak dzwon, nie wyobrażał sobie tego, to musiał być zły sen. Łapek...? Skrzywił się, czy ona właśnie porównała dziecko do psa, to tylko potwierdzało jego przypuszczenia, nie powinna zostawać matką. Zagwizdała krótko, on zaś ponownie uniósł butelkę do ust, biorąc z niej kolejny szczodry łyk; był zbyt trzeźwy na to, co się działo. Nie musieli długo czekać, by do kuchni doczłapał wezwany w ten sposób pies. Kolejne słowa Sigrun odbijały się echem po czaszce żeglarza, gdy powoli trawił ich znaczenie, a następnie odnosił je do zaistniałej sytuacji. Był na nią wściekły, lecz jeszcze bardziej na siebie – znów dał się jej nabrać.
– Psiajucha – odezwał się w końcu, nie szczędząc ani kobiecie, ani jej suce nieprzychylnych spojrzeń. Miał ochotę opuścić Skałę choćby i w tej chwili. – To nie było śmieszne – dodał jeszcze niechętnie, choć wiedział, że dla Rookwood sprawa wyglądała zupełnie inaczej.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miała pojęcia o prawdziwych powodach irytacji, którą Goyle w tamtym momencie czuł, bo jedynie on wiedział, że nie postąpił za mądrze, dając wiarę przekonaniu, że mogłaby przedstawiać go swoim braciom - dlaczego miałaby to robić u siebie w domu? Uczyniłaby to tylko w sytuacji, w której wymagałaby tego od niej wspólna sprawa, jakiej służyli. Nie dlatego, że czegoś mu brakowało, Goyle był przecież utalentowanym, silnym czarodziejem, przystojnym i pociągającym mężczyzną, a ona nie znała wstydu, ale chyba dość jasno dali sobie już oboje do zrozumienia, że to co się pomiędzy nimi działo - tam jedynie miało pozostać. On miał żonę, dzieci, a ona upierała się, że do szczęścia mężczyzny nie potrzebuje i doskonale radzi sobie sama. Jego irytację, opryskliwość wzięła po prostu za naturalną część jego natury gbura, którą niezaprzeczalnie się odznaczał. Pozostawał spokojny, niełatwo tracił zimną krew, ale uśmiechu, czy pogody ducha też próżno było szukać w jego oczach. Milczący,ponury, taki już był, jak jesienne, zimne morze - niebezpieczne w czasie sztormu. Obojętna na przyganę w oczach kochanka kontynuowała.
- Oczywiście, w pewnych przypadkach, to nawet mnie pociąga. Ja też potrafię docenić kobiece piękno, wspominałam ci o tym kiedyś? Chyba nawet jednego razu, kilka lat temu, chodziło mi po głowie, by zaprosić na piętro Parszywego taką jedną Mary, pamiętasz jej rude włosy? Pewnie nie. Wolałabym, byś poparzył na to - nie będzie to dramat, nie zakończy się śmiercią, chyba, że to cię właśnie pociąga - wypaliła bezwstydnie, spoglądając odważnie w oczy żeglarza, próbując rozpostrzeć przed jego wyobraźnią bardziej rozkoszny widok - jej i pięknej towarzyszki w miłosnym uścisku. To z pewnością ciekawsze i być może odwiedzie go od ponurych wizji, bo musiała się mu zbyt badawczo przyglądać, by dostrzec zazdrość.
Myśli o takim gościu jeszcze bardziej przywiódł jej na myśl piękną siostrę Caelana, którą zdążyła już trzymać w ramionach i ujrzała nagie ciało, kiedy pozbyły się ubrań, by zanurkować u angielskiego wybrzeża dwa księżyce wcześniej; do niczego więcej nie doszło, może szkoda, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że gdyby choć wspomniała o takim scenariuszu przy jej starszym bracie, wtedy z pewnością podniósłby na nią różdżkę. To chyba było nie na jego nerwy. Przygryzła jedynie wargę, tajemniczo uśmiechając się do własnych myśli.
- Nie. W ogóle jej się tam nie spodziewałam. Zdziwiłam się tym bardziej, że taki szowinista jak ty ją wprowadził, to tyle - odparła, decydując się mówić szczerze, wzruszyła przy tym ramionami; nie sądziła, aby odebrał to jako obelgę, bo przecież tak było. Umniejszał wszystkim kobietom tylko bez brak kuśki między nogami. Mroczny Znak na przedramieniu Sigrun musiał palić jego dumę i wprawiać w skonfundowanie - tak jak większość mężczyzn obecnych na spotkaniu. - I dobrze. Caley wydaje się utalentowaną czarownicą, która wie co robi i mówi. Jej talenty będą dla nas cenne - odpowiedziała, wciąż w podobnym tonie, nie widząc powodu, dla którego miałaby kpić z jego siostry. Poznała ją, obdarzyła zaufaniem, poczuła, że łączy je jakaś nic porozumienia. Nie znała jeszcze dobrze wszystkich jej umiejętności, nikt nie powinien zbyt prędko odkrywać swoich kart, lecz miała w nią więcej wiary niż inni - być może przez usilną potrzebę ujrzenia kolejnych kobiet przy stole obrad Rycerzy Walpurgii, które dowiodą, że ona i Deirdre nie były wyjątkami, że czarownice miały w sobie silę.
Odsłoniwszy Mroczny Znak splotła ręce na piersi i spojrzała na niego podejrzliwie, jakby szukała podstępu i zawoalowanej aluzji, że na niego nie zasłużyła. Skoro pytał jednak bez kpiny, bez szyderstwa, bez podważania wolny Czarnego Pana - niech będzie. Zastanowiła się nad odpowiedzią.
- Wybrał mnie, uznał, że na niego zasłużyłam - dowiodłam tego, spełniając kolejne rozkazy - odpowiedziała po chwili, ostrożnie dobierając słowa. - To wszystko, co powinieneś wiedzieć - stwierdziła, a w jej glosie brzmiała absolutna powaga i takaż też malowała się na twarzy czarownicy; zdradzić tajemnic próby Rycerza i samej ceremonii mianowania Śmierciożerców mu po prostu nie mogła, obowiązywała ją tajemnica - pewnego dnia być może sam się o tym dowie, jeśli dowiedzie swojej wierności. Czuła, że nie powinna była o tym mówić. Caelan musiał to uszanować.
Niewinny dowcip, sugestia brzemiennego stanu był doskonałą okazją, aby zakończyć ten temat. Goyle zareagował dokładnie tak jak się tego spodziewała. Niedowierzaniem, szokiem, oburzeniem. Miał dopiero co powitać na świecie drugie dziecko z prawego łoża - a może już przyszło na świat? Nie interesowała się tym - a teraz kolejne miałaby nosić pod sercem kochanka?
Do tego ona? Wariatka? Nie dziwiła się, że pociągnął mocno z butelki. Miał przy tym tak zabawną minę, że aż szkoda, że tak prędko wyprowadziła go z błędu, wołając sukę.
- Jak to nie? Ja się śmieję - powiedziała, odsłaniając w uśmiechu wszystkie zęby; podrapała psa za uszami z czułością, pogładziła po głowie. Tych maleństw naprawdę nie mogła się doczekać. Szczenięta bywały rozkoszne. - Daj spokój, nie miej takiej miny, bo pomyślę, że straciłeś poczucie humoru - żachnęła się, przewracając oczyma; wstała z kucek i gestem oddaliła sukę, mogła wrócić na swoje legowisko, mogła położyć się w salonie. Obojętnie.
Znów zbliżyła się do żeglarza, unosząc dłonie i bezceremonialnie kładąc na jego piersi, by wygładzić nieistniejące zmarszczki na eleganckiej szacie.
- Może zaczniemy bez mojego gościa? - spytała z niemal chytrym uśmieszkiem, spoglądając mu w oczy.
- Oczywiście, w pewnych przypadkach, to nawet mnie pociąga. Ja też potrafię docenić kobiece piękno, wspominałam ci o tym kiedyś? Chyba nawet jednego razu, kilka lat temu, chodziło mi po głowie, by zaprosić na piętro Parszywego taką jedną Mary, pamiętasz jej rude włosy? Pewnie nie. Wolałabym, byś poparzył na to - nie będzie to dramat, nie zakończy się śmiercią, chyba, że to cię właśnie pociąga - wypaliła bezwstydnie, spoglądając odważnie w oczy żeglarza, próbując rozpostrzeć przed jego wyobraźnią bardziej rozkoszny widok - jej i pięknej towarzyszki w miłosnym uścisku. To z pewnością ciekawsze i być może odwiedzie go od ponurych wizji, bo musiała się mu zbyt badawczo przyglądać, by dostrzec zazdrość.
Myśli o takim gościu jeszcze bardziej przywiódł jej na myśl piękną siostrę Caelana, którą zdążyła już trzymać w ramionach i ujrzała nagie ciało, kiedy pozbyły się ubrań, by zanurkować u angielskiego wybrzeża dwa księżyce wcześniej; do niczego więcej nie doszło, może szkoda, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że gdyby choć wspomniała o takim scenariuszu przy jej starszym bracie, wtedy z pewnością podniósłby na nią różdżkę. To chyba było nie na jego nerwy. Przygryzła jedynie wargę, tajemniczo uśmiechając się do własnych myśli.
- Nie. W ogóle jej się tam nie spodziewałam. Zdziwiłam się tym bardziej, że taki szowinista jak ty ją wprowadził, to tyle - odparła, decydując się mówić szczerze, wzruszyła przy tym ramionami; nie sądziła, aby odebrał to jako obelgę, bo przecież tak było. Umniejszał wszystkim kobietom tylko bez brak kuśki między nogami. Mroczny Znak na przedramieniu Sigrun musiał palić jego dumę i wprawiać w skonfundowanie - tak jak większość mężczyzn obecnych na spotkaniu. - I dobrze. Caley wydaje się utalentowaną czarownicą, która wie co robi i mówi. Jej talenty będą dla nas cenne - odpowiedziała, wciąż w podobnym tonie, nie widząc powodu, dla którego miałaby kpić z jego siostry. Poznała ją, obdarzyła zaufaniem, poczuła, że łączy je jakaś nic porozumienia. Nie znała jeszcze dobrze wszystkich jej umiejętności, nikt nie powinien zbyt prędko odkrywać swoich kart, lecz miała w nią więcej wiary niż inni - być może przez usilną potrzebę ujrzenia kolejnych kobiet przy stole obrad Rycerzy Walpurgii, które dowiodą, że ona i Deirdre nie były wyjątkami, że czarownice miały w sobie silę.
Odsłoniwszy Mroczny Znak splotła ręce na piersi i spojrzała na niego podejrzliwie, jakby szukała podstępu i zawoalowanej aluzji, że na niego nie zasłużyła. Skoro pytał jednak bez kpiny, bez szyderstwa, bez podważania wolny Czarnego Pana - niech będzie. Zastanowiła się nad odpowiedzią.
- Wybrał mnie, uznał, że na niego zasłużyłam - dowiodłam tego, spełniając kolejne rozkazy - odpowiedziała po chwili, ostrożnie dobierając słowa. - To wszystko, co powinieneś wiedzieć - stwierdziła, a w jej glosie brzmiała absolutna powaga i takaż też malowała się na twarzy czarownicy; zdradzić tajemnic próby Rycerza i samej ceremonii mianowania Śmierciożerców mu po prostu nie mogła, obowiązywała ją tajemnica - pewnego dnia być może sam się o tym dowie, jeśli dowiedzie swojej wierności. Czuła, że nie powinna była o tym mówić. Caelan musiał to uszanować.
Niewinny dowcip, sugestia brzemiennego stanu był doskonałą okazją, aby zakończyć ten temat. Goyle zareagował dokładnie tak jak się tego spodziewała. Niedowierzaniem, szokiem, oburzeniem. Miał dopiero co powitać na świecie drugie dziecko z prawego łoża - a może już przyszło na świat? Nie interesowała się tym - a teraz kolejne miałaby nosić pod sercem kochanka?
Do tego ona? Wariatka? Nie dziwiła się, że pociągnął mocno z butelki. Miał przy tym tak zabawną minę, że aż szkoda, że tak prędko wyprowadziła go z błędu, wołając sukę.
- Jak to nie? Ja się śmieję - powiedziała, odsłaniając w uśmiechu wszystkie zęby; podrapała psa za uszami z czułością, pogładziła po głowie. Tych maleństw naprawdę nie mogła się doczekać. Szczenięta bywały rozkoszne. - Daj spokój, nie miej takiej miny, bo pomyślę, że straciłeś poczucie humoru - żachnęła się, przewracając oczyma; wstała z kucek i gestem oddaliła sukę, mogła wrócić na swoje legowisko, mogła położyć się w salonie. Obojętnie.
Znów zbliżyła się do żeglarza, unosząc dłonie i bezceremonialnie kładąc na jego piersi, by wygładzić nieistniejące zmarszczki na eleganckiej szacie.
- Może zaczniemy bez mojego gościa? - spytała z niemal chytrym uśmieszkiem, spoglądając mu w oczy.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Nie, nie wspominałaś o tym - odparł powoli, nie mogąc oderwać wzroku od twarzy stojącej przed nim kobiety. Powinien już wiedzieć, że jej bezwstydność nie zna granic, mimo to wyznanie to zaskoczyło go, czego jednak nie dał po sobie poznać. Sprowadzenie na pięterko płomiennowłosej Mary - czy jakiejkolwiek innej kobiety, która mieściła się w granicach bycia atrakcyjną - dodałoby ich schadzce jeszcze większej pikanterii, choć nie mógł przecież narzekać na niedostateczną rozpustę, gdy zostawał sam na sam z Rookwood. Lecz skoro sama o tym wspominała... - Więc dlaczego jej nie zaprosiłaś? Co cię powstrzymało? - dodał cicho, wyraźnie przeciągając kolejne głoski. Nachylał się przy tym nad rozmówczynią, bez oporu podchwytując jej odważne spojrzenie. Starał się nie okazywać żadnych emocji, choć znała go już na tyle, by móc zauważyć, że jej starania przyniosły oczekiwany rezultat. Po ustach żeglarza błąkał się niewielki zaczepny uśmiech. Wciąż trudno było mu się całkowicie odprężyć, nie mógł zapomnieć o swej głupocie, dziwnym przeczuciu, któremu dał się do niej zaprowadzić, jednak gospodyni roztoczyła przed nim wizję, która odciągnęła jego myśli od postaci tajemniczego gościa. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem wspomniany gość nie mógł być Mary, lecz szybko odrzucił te podyktowane narastającym głodem mrzonki; Sigrun nie spodziewała się go, nie mogła więc ukartować tak ekscytującego spotkania... O ile oczywiście chciałaby, żeby wziął w nim udział. Podejrzewał, że uśmiech wyginający jej wargi spowodowany był tym, co powiedziała, nie zaś nieprzyzwoitymi myślami dotyczącymi jego siostry.
Pokiwał krótko głową, gdy zmienili temat. Nie zamierzał zaprzeczać, był szowinistą, lecz przy tym i hipokrytą - stosował więc odmienne zasady względem Caley. Również wytrwałość i wierność Rookwood sprawiała, że wiedźma zyskiwała w jego oczach. Nie stawiał jej na równi z czarownicami zakochanymi w żurnalach, pozbawionymi innych atutów ponad urodę. Jednak ani talent siostry, ani oddanie Sigrun nie zmieniały jego zdania o kobietach jako ogóle.
Oczekiwał historii dotyczącej namaszczenia mrocznym znakiem w napięciu, które próbował maskować. Nie zwracał już uwagi na rajskie zapachy przygotowywanego jadła czy to bliższe, to dalsze grzmoty szalejącej nad nimi burzy. Mimo to nie dane mu było zaciągnąć języka w sprawie spotkania z Czarnym Panem, którego musiała przecież dostąpić. Skrzywił się, zawiódł się, nie zamierzał jednak naciskać. Wiedział, że nic w ten sposób nie ugra. - W porządku - odpowiedział chłodno. Po chwili zreflektował się i skinął krótko głową; nie chciał obnosić się ze swymi uczuciami, ani też wyprowadzać Rookwood z równowagi. Choć nie wiedział, co nim kierowało, kiedy wyruszył w podróż do Skały, to był pewien jednego - nie przybył tutaj, by kłócić się z dopiero co wyniesioną na piedestał śmierciożerczynią.
Mimo to był bliski wybuchu, gdy tak bezlitośnie z niego zażartowała. Tego wieczoru jeszcze łatwiej było go nabrać, a co za tym idzie - wytrącić z równowagi. Miał wystarczająco wiele powodów, by czuć się jak głupiec, nie potrzebował do tego kolejnych, zaś gdyby blondynka faktycznie nosiła pod sercem jego dziecko... Nie wiedział, do czego mógłby się w tej sytuacji posunąć. Chrząknął coś niezrozumiale, gdy wygięła usta w szerokim i jakże zadowolonym z siebie uśmiechu; omijał wzrokiem zarówno ją, jak i pękatą sukę, która niewątpliwie była w zaawansowanej ciąży. - Że straciłem poczucie humoru? Nigdy - burknął z wyraźnym sceptycyzmem, powrócił jednak wzrokiem ku zbliżającej się, nieznośnie rozbawionej kobiecie. W dłoni wciąż trzymał butelkę rumu, z której pociągnął kolejny szczodry łyk; oddychał powoli, głęboko, liczył na to, że dzięki temu szybciej zapanuje nad kłębiącym się w piersi gniewem.
Nie stawiał oporu, gdy położyła dłonie na jego szerokiej klatce piersiowej. W spojrzeniu Caelana czaiły się iskierki irytacji, nie zapomniał jednak o wizji, którą zaszczepiła w jego umyśle, a o której przypomniał mu jej nienachalny dotyk. - Może - odparł oszczędnie, by następnie opleść wiedźmę ramionami, a w końcu bezceremonialnie wpić się w jej usta. Nie dbał o to, czy właśnie o tym myślała, czy może jedynie o rozpoczęciu kolacji; rozbudziła w nim głód, który nie został zaspokojony. Pocałunek był żarłoczny i chciwy, wszak żeglarz przelewał w niego swe sprzeczne, lecz równie intensywne emocje.
Pokiwał krótko głową, gdy zmienili temat. Nie zamierzał zaprzeczać, był szowinistą, lecz przy tym i hipokrytą - stosował więc odmienne zasady względem Caley. Również wytrwałość i wierność Rookwood sprawiała, że wiedźma zyskiwała w jego oczach. Nie stawiał jej na równi z czarownicami zakochanymi w żurnalach, pozbawionymi innych atutów ponad urodę. Jednak ani talent siostry, ani oddanie Sigrun nie zmieniały jego zdania o kobietach jako ogóle.
Oczekiwał historii dotyczącej namaszczenia mrocznym znakiem w napięciu, które próbował maskować. Nie zwracał już uwagi na rajskie zapachy przygotowywanego jadła czy to bliższe, to dalsze grzmoty szalejącej nad nimi burzy. Mimo to nie dane mu było zaciągnąć języka w sprawie spotkania z Czarnym Panem, którego musiała przecież dostąpić. Skrzywił się, zawiódł się, nie zamierzał jednak naciskać. Wiedział, że nic w ten sposób nie ugra. - W porządku - odpowiedział chłodno. Po chwili zreflektował się i skinął krótko głową; nie chciał obnosić się ze swymi uczuciami, ani też wyprowadzać Rookwood z równowagi. Choć nie wiedział, co nim kierowało, kiedy wyruszył w podróż do Skały, to był pewien jednego - nie przybył tutaj, by kłócić się z dopiero co wyniesioną na piedestał śmierciożerczynią.
Mimo to był bliski wybuchu, gdy tak bezlitośnie z niego zażartowała. Tego wieczoru jeszcze łatwiej było go nabrać, a co za tym idzie - wytrącić z równowagi. Miał wystarczająco wiele powodów, by czuć się jak głupiec, nie potrzebował do tego kolejnych, zaś gdyby blondynka faktycznie nosiła pod sercem jego dziecko... Nie wiedział, do czego mógłby się w tej sytuacji posunąć. Chrząknął coś niezrozumiale, gdy wygięła usta w szerokim i jakże zadowolonym z siebie uśmiechu; omijał wzrokiem zarówno ją, jak i pękatą sukę, która niewątpliwie była w zaawansowanej ciąży. - Że straciłem poczucie humoru? Nigdy - burknął z wyraźnym sceptycyzmem, powrócił jednak wzrokiem ku zbliżającej się, nieznośnie rozbawionej kobiecie. W dłoni wciąż trzymał butelkę rumu, z której pociągnął kolejny szczodry łyk; oddychał powoli, głęboko, liczył na to, że dzięki temu szybciej zapanuje nad kłębiącym się w piersi gniewem.
Nie stawiał oporu, gdy położyła dłonie na jego szerokiej klatce piersiowej. W spojrzeniu Caelana czaiły się iskierki irytacji, nie zapomniał jednak o wizji, którą zaszczepiła w jego umyśle, a o której przypomniał mu jej nienachalny dotyk. - Może - odparł oszczędnie, by następnie opleść wiedźmę ramionami, a w końcu bezceremonialnie wpić się w jej usta. Nie dbał o to, czy właśnie o tym myślała, czy może jedynie o rozpoczęciu kolacji; rozbudziła w nim głód, który nie został zaspokojony. Pocałunek był żarłoczny i chciwy, wszak żeglarz przelewał w niego swe sprzeczne, lecz równie intensywne emocje.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zareagował dokładnie tak jak się tego spodziewała: nagłe ożywienie, wygłodniałe spojrzenie, zaintrygowanie. Przechyliła w bok głowę, przyglądając mu się z lekkim rozbawieniem, które tańczyło w uniesionym kąciku ust. Sama zaczęła się zastanawiać dlaczego nigdy tego nie zrobiła, nim udzieliła mu odpowiedzi; nie czuła przecież zazdrości, nie wtedy, zawsze miała świadomość, że to inne kobiety się nim z nią dzielą - a raczej to ona wyrywa sobie bezczelnie jego obecność na kilka krótkich chwil.
- Och, sądziłam, że taki szowinista jak ty będzie na to zbyt konserwatywny, ale skoro tak... Muszę to przemyśleć jeszcze raz. Po dokach chodzi pewnie nie jedna zgrabna Mary, co? - odpowiedziała po chwili, niewinnym i usprawiedliwiającym tonem; skłamała, wcale nie myślała wtedy o tym, że zaproszenie do alkowy drugiej kobiety mogłoby być dla niego zbyt oburzające - raczej o tym, że nie chce się dzielić, ale nie chciała mówić o tym głośno.
Z twarzy żeglarza zazwyczaj trudno było cokolwiek wyczytać, poza niezadowoleniem i niechęcią, rzecz jasna; dostrzegała jednak niecierpliwość i zawód w jego oczach, uwadze Sigrun nie uszła chłodna nuta w tonie głosu, kiedy rozczarowała go swoją odpowiedzią - nie miała mu tego za złe, nie prowokował jej tym w żaden sposób, wprost przeciwnie: dobrze ją rozumiała, sama zareagowałaby podobnie. Jeszcze kilka kilka tygodni wcześniej usychała z ciekawości jak to wszystko wygląda, na czym polega; pragnęła wiedzieć i tego doświadczyć. Skłamałaby teraz mówiąc, że pewna część jej pragnęła się pochwalić przed Caelanem i zdradzić mu te sekrety, by jeszcze mocniej podkreślić swoją pozycję - bo czyż nie miała powodów do samozadowolenia? Mogła i zamierzała chełpić się swoją pozycją, była z niej dumna - jeszcze silniejsze było jednak poczucie obowiązku i pragnienie gorliwej, dobrej służby Czarnemu Panu, a ona zobowiązywała Rookwood do dochowywania tajemnic. Zawiązała więc język w supeł, wzruszając przy tym ramionami; nie miała najmniejszego zamiaru przepraszać, bo nie było co. - Służ Czarnemu Panu najlepiej jak potrafisz, a być może sam się kiedyś o tym przekonasz na własnej skórze - wyrzekła cicho, poważnie, nie mając śmiałości, by czynić żarty z tak ważnego tematu. Goyle był silnym, utalentowanym czarodziejem, brutalnym czarnoksiężnikiem, a o braku skrupułów w nim zdążyła przekonać się już nie raz i nie dwa. Nie jej było jednak to oceniać, decyzja należała do Czarnego Pana.
Odwróciła uwagę Caelana bezlitosnym dowcipem, co być może nie było z jej strony najmądrzejszym posunięciem; nie zwykła jednak w podobnych sytuacjach szczegółowo analizować każdego swojego posunięta, mówiła szybciej, niż myślała, a cała zagrywka - ja samą rozbawiła niezmiernie. Gdyby tylko Goyle ujrzał w lustrze własną, przerażona minę; zapamięta ją na długo i przywoływać będzie z pamięci, by uśmiech zatańczył znów w kącikach ust. Przez kilka nieznośnie długich chwil spodziewała się z jego strony wybuchu - może uniesionej znów różdżki i wyzwania na pojedynek? - gniewu i złości; sądziła, że zdążyła je stłumić, gdy podeszła blisko i położyła dłonie na szerokiej piersi - powoli przesunęła je w dół, a wtedy poczuła oplatające ją ramiona, zaciskające ją w niedźwiedzim uścisku. Poczuła jego gniew w chciwym, zachłannym pocałunku, tak jak powinien być wyrażony; poddała się mu jak rzadko kiedy, odwzajemniając go nie mniej płomiennie. Palce sięgnęły guzików eleganckiej, wyprasowanej koszuli, rozpinając zręcznie guziki. Zapomniała o bażancie w piecu, o psach, które nie wiadomo kiedy czmychnęły z kuchni, tajemniczych powodach jego obecności w Skale i o tym, że wcale go do niej nie zapraszała; był niespodzianką dzisiejszego wieczoru i musiała przyznać, że wcale przyjemną. Może jedynie udawał, kłamał przecież nie mniej gładko, by jedynie ściągnąć z niej ubranie? Nie musiał aż tak się starać, nie grała niedostępnej, ale jeśli tak - to zabawa była niemal podniecająca.
- Chodź - wyszeptała w jego usta kilka chwil później, ciągnąc go za sobą za koszulę, którą zdążyła już rozpiąć; usiadła na kuchennym stole, zrzucając przy okazji jakieś naczynie, ale na dźwięk tłuczonego szkła nie zwróciła najmniejszej uwagi; on podciągnął jej spódnicę, a ona oplotła męskie biodra nogami, przyciągając go jeszcze bliżej.
| zt x2
- Och, sądziłam, że taki szowinista jak ty będzie na to zbyt konserwatywny, ale skoro tak... Muszę to przemyśleć jeszcze raz. Po dokach chodzi pewnie nie jedna zgrabna Mary, co? - odpowiedziała po chwili, niewinnym i usprawiedliwiającym tonem; skłamała, wcale nie myślała wtedy o tym, że zaproszenie do alkowy drugiej kobiety mogłoby być dla niego zbyt oburzające - raczej o tym, że nie chce się dzielić, ale nie chciała mówić o tym głośno.
Z twarzy żeglarza zazwyczaj trudno było cokolwiek wyczytać, poza niezadowoleniem i niechęcią, rzecz jasna; dostrzegała jednak niecierpliwość i zawód w jego oczach, uwadze Sigrun nie uszła chłodna nuta w tonie głosu, kiedy rozczarowała go swoją odpowiedzią - nie miała mu tego za złe, nie prowokował jej tym w żaden sposób, wprost przeciwnie: dobrze ją rozumiała, sama zareagowałaby podobnie. Jeszcze kilka kilka tygodni wcześniej usychała z ciekawości jak to wszystko wygląda, na czym polega; pragnęła wiedzieć i tego doświadczyć. Skłamałaby teraz mówiąc, że pewna część jej pragnęła się pochwalić przed Caelanem i zdradzić mu te sekrety, by jeszcze mocniej podkreślić swoją pozycję - bo czyż nie miała powodów do samozadowolenia? Mogła i zamierzała chełpić się swoją pozycją, była z niej dumna - jeszcze silniejsze było jednak poczucie obowiązku i pragnienie gorliwej, dobrej służby Czarnemu Panu, a ona zobowiązywała Rookwood do dochowywania tajemnic. Zawiązała więc język w supeł, wzruszając przy tym ramionami; nie miała najmniejszego zamiaru przepraszać, bo nie było co. - Służ Czarnemu Panu najlepiej jak potrafisz, a być może sam się kiedyś o tym przekonasz na własnej skórze - wyrzekła cicho, poważnie, nie mając śmiałości, by czynić żarty z tak ważnego tematu. Goyle był silnym, utalentowanym czarodziejem, brutalnym czarnoksiężnikiem, a o braku skrupułów w nim zdążyła przekonać się już nie raz i nie dwa. Nie jej było jednak to oceniać, decyzja należała do Czarnego Pana.
Odwróciła uwagę Caelana bezlitosnym dowcipem, co być może nie było z jej strony najmądrzejszym posunięciem; nie zwykła jednak w podobnych sytuacjach szczegółowo analizować każdego swojego posunięta, mówiła szybciej, niż myślała, a cała zagrywka - ja samą rozbawiła niezmiernie. Gdyby tylko Goyle ujrzał w lustrze własną, przerażona minę; zapamięta ją na długo i przywoływać będzie z pamięci, by uśmiech zatańczył znów w kącikach ust. Przez kilka nieznośnie długich chwil spodziewała się z jego strony wybuchu - może uniesionej znów różdżki i wyzwania na pojedynek? - gniewu i złości; sądziła, że zdążyła je stłumić, gdy podeszła blisko i położyła dłonie na szerokiej piersi - powoli przesunęła je w dół, a wtedy poczuła oplatające ją ramiona, zaciskające ją w niedźwiedzim uścisku. Poczuła jego gniew w chciwym, zachłannym pocałunku, tak jak powinien być wyrażony; poddała się mu jak rzadko kiedy, odwzajemniając go nie mniej płomiennie. Palce sięgnęły guzików eleganckiej, wyprasowanej koszuli, rozpinając zręcznie guziki. Zapomniała o bażancie w piecu, o psach, które nie wiadomo kiedy czmychnęły z kuchni, tajemniczych powodach jego obecności w Skale i o tym, że wcale go do niej nie zapraszała; był niespodzianką dzisiejszego wieczoru i musiała przyznać, że wcale przyjemną. Może jedynie udawał, kłamał przecież nie mniej gładko, by jedynie ściągnąć z niej ubranie? Nie musiał aż tak się starać, nie grała niedostępnej, ale jeśli tak - to zabawa była niemal podniecająca.
- Chodź - wyszeptała w jego usta kilka chwil później, ciągnąc go za sobą za koszulę, którą zdążyła już rozpiąć; usiadła na kuchennym stole, zrzucając przy okazji jakieś naczynie, ale na dźwięk tłuczonego szkła nie zwróciła najmniejszej uwagi; on podciągnął jej spódnicę, a ona oplotła męskie biodra nogami, przyciągając go jeszcze bliżej.
| zt x2
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To była długa, wyczerpująca noc. Nie zmrużyła oka choćby na chwilę, nie mogła, była na służbie. Poszukiwania legowiska wilkołaków w północnej Szkocji zakończyło się sukcesem, równało się jednak długim godzinom błąkania się w śnieżnej zamieci, deszczu i na mroźnym wietrze. Miała na sobie długi, gruby płaszcz, podszyty sobolim futrem, na dłoniach skórzane rękawiczki, buty ocieplane, a mimo to zmarzła cholernie. Nie pamiętała drugiej tak srogiej zimy. Na Wyspach zawsze były one łagodne, zimniej robiło się jedynie, gdy wychodziła wysoko w góry, u stóp których mieszkała. Wiedziała co stało za tą pogodą - anomalie. Niezmiennie wciąż anomalie, których moc powinni byli przejąć, lecz nie sprostali zadaniu. Wracając do ponurego Yorku zastanawiała się jak długo jeszcze Dolohovi zajmie rozpracowywanie sposobu, w jaki Zakon Feniksa zamierzał dostać się do Azkabanu. Cały listopad rozpracowywała dla niego transprot magicznymi dorożkami, zasięgała języka, gdzie tylko mogła, odnalazła nawet punkt kontroli magicznego transportu; w połowie grudnia podjęła z Rosjaninem próbę odnalezienia nici białej magii, gdzieś przy Moście Oszustów. Niewiele więcej mogła dla niego zrobić, wiedziała jednak, że sobie poradzi, był jednym z ich najtęższych umysłów - to była jedynie kwestia czasu. Ale jak długo jeszcze?
Zmaterializowała się nieopodal Skały. Brnęła przez śnieg, sięgający jej aż kolan, zmarznięta i zmęczona. Zaczynało świtać, tak się Sigrun wydawało, a krótkie zerknięcie na kieszonkowy, złoty zegarek, upewniło ją w tym przekonaniu. Zbliżał się ranek, musiała się położyć - i wyspać. O zmierzchu miała wyruszyć do Londynu, by spotkać się z Amadeusem i Esther. Plany spalenia przybytku Floreana Fortescue musieli odłożyć w czasie, ale co się odwlecze, to nie uciecze.
Przystanęła kawałek od werandy, kiedy niebo rozbłysnęło biało-błękitnawym blaskiem. Wzniosła oczy ku niebu, nabierając pewności, że dzieje się coś jeszcze bardziej niepokojącego niż zwykle. Wyciągnęła różdżkę, gotowa, by się bronić przed siłą żywiołu - ale z jakiejś przyczyny nie musiała. Nie uderzył w nią żaden piorun, grzmot nie wytrącił z dłoni różdżki, nie zranił, nie oślepił. Pozostała w swoim miejscu, jedynie drobny grad uderzał w jej plecy, o dach werandy i balustradę. Było w tym jednak coś cholernie dziwnego. Lodowe odłamki miały błękitny blask, emanowały ciepłem. Zaintrygowana przykucnęła, biorąc w lewą dłoń jeden z tych kryształów. Wsunęła go do kieszeni i weszła do domu, by lepiej mu się przyjrzeć.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tym razem spodziewała się wizyty Caelana, uprzedził ją, że się pojawi; na skrawku pergaminu nie skreślił żadnej godziny, uogólnił porę do popołudnia, a choć w pierwszej chwili kusiło ją, by z czystej przekory odpisać, że nie ma całego dnia, to łapała się na tym, że wygląda przez okno mimowolnie, wypatrując jego barczystej sylwetki wyłaniającej się spośród drzew. Pozornie nie miała zbyt wiele do roboty; większość prowadzonych śledztw została zakończona, z sukcesami, nie przyniosła lordowi Avery powodów, by żałował swej decyzji o mianowaniu jej dowódcą grupy łowców, ostatnie dni były dla niej wolniejsze, lecz pozostawała daleka od rozluźnienia, czy zadowolenia. Myśli Sigrun już od niespełna roku zdecydowanie bardziej zaprzątały sprawy Rycerzy Walpurgii, niż zawodowe. To nie Biuro Kontroli Wilkołaków, nie złote galeony lorda Ludlow pozwoliły czarownicy sięgnąć po prawdziwą moc, dotknąć potęgi, posmakować władzy. Dzięki nim zarabiała, miała pełną skrytkę, wypełniała swoją misję oczyszczania świata z obrzydliwych wynaturzeń, wilkołaków, choć sama nie potrafiła stwierdzić dlaczego pojawiła się w jej umyśle - czy z nienawiści do mieszańców, pragnienia Anglii wyłącznie dla czystokrwistych czarodziejów, czy może zwyczajnej potrzeby wyładowania złości i sadyzmu, który jak choroba toczył jej duszę od długich lat. Czarnemu Panu jednak zawdzięczała to, kim była dzisiaj - i to służba dla niego stała się dla niej jedną z rzeczy najważniejszych.
W ostatnich tygodniach odnieśli gorzkie zwycięstwo. Zdobyli Londyn, dzięki zdecydowanym krokom Malfoya przegonili zeń brud, szlamy i zdrajców krwi, ale to była tylko wygrana bitwa, a nie wojna. Stracili zbyt wielu sojuszników. Stracili Śmierciożerców i Rycerzy Walpurgii. Ona sama odniosła sromotną porażkę i wciąż lękała się, czy Czarny Pan zdecyduje się na wymierzenie jej kary. Robert Joy znów przeżył spotkanie z Rycerzami Walpurgii, choć On zdecydowanie sobie tego nie życzył. Na myśl o tym czuła złość na samą siebie i zażenowanie. Starała się odegnać od siebie te myśli, choć było jej trudno - spodziewała się, że Goyle nie zapowiedział swojej wizyty wyłącznie w celach towarzyskich, choć na pewno nie opuści Skały bez choćby przelotnego dotyku. Wkrótce mieli wyruszyć do wioski olbrzymów, musieli się do tego przygotować.
Chciał porozmawiać o tym, czy może świętować gorzkie zwycięstwo, mimo wszystko nacieszyć się tym, że Londyn należał już do Rycerzy Walpurgii? Dużo chętniej przyjęłaby opcję drugą - potrzebowała rozluźnienia. Nie potrafiła sobie znaleźć w środku domu miejsca, dlatego wyszła na werandę: wyłącznie w długiej, ciemnej tunice, która sięgała połowy ud, bez grama makijażu, który zwykle zdobił ciężkie powieki i pełne usta, z jasnymi włosami splecionymi w prosty, luźny warkocz przerzucony przez ramię. Rozsiadła się w wielkim, miękkim fotelu pod oknem, z podkulonymi nogami i papierosem w dłoni. Kwietniowe popołudnie było wciąż dość chłodne, choć zza rzadkich chmur wyglądało często słońce - ale to działało na wiedźmę orzeźwiająco. Zaklęciem przywołała Walczącego Maga, w którym niedawno opublikowano zdjęcia poszukiwanych członków Zakonu Feniksa. Ach, jakże miło byłoby połączyć przyjemne z pożytecznym. Wymordować skurwysynów i jeszcze na tym zarobić.
Podniosła wzrok dopiero, gdy wypuszczone z psiarni psy, by mogły swobodnie biegać po ogrodzie, zaczęły szczekać obwieszczając przybycie oczekiwanego gościa.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Weranda
Szybka odpowiedź