Salon
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Salon
Za czasów dziadka tętnił życiem. Niezliczone ilości bibelotów, ksiąg, pamiątek i narzędzi zajmowały każdy skrawek szafek, komód, stolika, a nawet podłogi. Teraz nie było w nim prawie nic — sprzedała większość rzeczy. W jednym rogu znajdował się kufer z pamiątkami, w którym gromadziła wszystkie istotne dla Wrightów wspomnienia — albumy z ruchomymi zdjęciami, listy, drewniane figurki jeleni, niedźwiedzi i wilków, a także pierwszą puszkę po paście Fleetwooda, związane sznurkiem witki pierwszej swojej miotły jaką ofiarował jej dziadek, a pomiędzy tym wszystkim srebrny łańcuszek, który dostała od mamy przed wyjazdem do Hogwartu(wciąż myśli, że go zgubiła). Obok niej znajdowała się niska sofa, będąca jedynym właściwym meblem w tym pomieszczeniu. Pokrywały ją ciepłe i miłe w dotyku koce, które często leżały na ziemi wraz z tuzinem poduch, które ostatnimi czasy pełniły funkcje krzeseł, gdy miała gości. Nieopodal stały wysokie świece, z brzegu mieścił się kominek. Na pustej, obitej drewnianą boazerią ścianie wisiały fotografie najbliższych, które umieścił jeszcze dziadek, przeciwną zdobiły wysokie, pozbawione zasłon i firan okna na Baker Street.
Lokacja zawiera kominek podłączony do sieci Fiuu
[początek września]
Tak to jest, jak się nie czyta korespondencji na bieżąco. Przychodziło do niego dużo listów i to codziennie i choć zazwyczaj starał się je czytać... to ostatnio po prostu żywcem nie miał na to czasu - trenował jak szalony, anomalie skutecznie utrudniały mu życie, potem Gala Quidditcha i balowanie do białego rana, potem kac, potem kolejny trening... i kiedy w końcu znalazł chwilę, żeby przysiąść jak człowiek przy swoim własnym kuchennym stole z kubkiem czarnej jak noc kawy nad sporych rozmiarów kupką listów... jego uwagę przykuł ten z pieczęcią Szpitala Świętego Munga. Albo jakaś uzdrowicielka była jego fanką... albo nie uregulował płatności za to swoje zatrucie czarnomagiczne...? Czy tego nie pokrywało jego sportowe ubezpieczenie? Hm. Szczerze mówiąc, nie miał pojęcia. I nawet nie chciał mieć, więc odrzucił kopertę na później nawet jej nie otwierając... ale zaraz jednak się zreflektował. Coś mu tu nie grało. Nieważne ile razy trafił do szpitala, nigdy nie przysłano do niego listu. Ani jeden cholerny raz, więc czemu zrobili to teraz?
Zmarszczył brwi i szybkim ruchem otworzył kopertę, by wyciągnąć z niej pergamin.
"Szanowny panie Wright,
Z przykrością jesteśmy zmuszeni powiadomić pana, iż w dniu 29 sierpnia bieżącego roku na oddział Urazów Pozaklęciowych trafili kolejno: John oraz Jane Smith..." - przez moment, krótki ułamek sekundy zastanawiał się czy zna jakichś Smithów, ale wtem jego oczy powędrowały dalej po równo i schludnie skreślonych literach. "...zidentyfikowani później jako Benjamin Wright i Hannah Wright." Pobladł.
- Psidwacza... - zmełł w ustach przekleństwo.
"Pani Hannah została oddana pod opiekę młodszego uzdrowiciela Alexandra Selwyna, zarejestrowano u niej liczne obrażenia oraz utratę oka. Pański brat trafił w stanie ciężkim, liczne rany doprowadziły niemalże do wykrwawienia, został również pozbawiony twarzy." - te zaledwie dwa zdania musiał przeczytać aż cztery razy, żeby dotarł do niego ich sens.
- ...mać.
Nie czytał dalej. Poderwał się na równe nogi, omal nie wylewając kubka gorącego jeszcze napoju na pozostałe listy i wciąż z pergaminem w ręce wybiegł przed dom po drodze tylko wciągając na nogi buty i chwytając za kowbojski kapelusz. Nie miał pojęcia dlaczego, więc nie warto było pytać. Machnął różdżką. Miotła byłaby zbyt wolna, a on musiał się dostać do Londynu w tej chwili. W momencie pojawił się Błędny Rycerz.
Po awanturze jaką zrobił w szpitalu wątpił, żeby kiedykolwiek przyjęli go do Świętego Munga nawet, gdyby był umierający. Był wściekły i gotów roznieść ten budynek na pył, naprawdę. JAK TO NIE WPUSZCZĄ GO DO RODZEŃSTWA?! NIC GO TO NIE INTERESUJE! ON W TEJ CHWILI CHCE ICH ZOBACZYĆ! HANNĘ I BENJAMINA WRIGHT! LEŻĄ TU! MA LIST! I JEŚLI W TYM MOMENCIE...!
Biedne pielęgniarki i dwóch uzdrowicieli musiało interweniować, żeby rozjuszony Joseph nie wpadał do każdej sali po kolei, by odnaleźć rodzeństwo. A dopiero trzymany przez tamtych, trzecia uzdrowicielka zdołała go przekonać, że już ich nie ma w szpitalu - zostali wypisani. Wtedy oczywiście rozdarł się ponownie. No bo jak to, do wszystkich złamanych mioteł, WYPISANI?! Hania bez oka, Ben bez TWARZY! JAK MOŻNA ICH BYŁO TAK PO PROSTU WYPUŚCIĆ?!
No dobrze, musieli go siłą wyrzucić ze szpitala, a nie mając pojęcia gdzie jeszcze mogli się udać, ruszył prosto do mieszkania siostry. Tym razem jednak nie czekał na Błędnego Rycerza - biegł chyba szybciej od wiatru, a kiedy w końcu wparował na trzy niewysokie stopnie prowadzące do jej drzwi, prawie wszedł do środka z futryną. To znaczy łupnął w skrzydło drzwiowe z całym swoim pędem i ciężarem ciała, ale choć rozległ się huk, to jednak... drzwi pozostały zamknięte.
- HANNAH! BENJAMIN! - załomotał do drzwi. - NIECH WAS WSZYSTKIE GALOPUJĄCE... OTWÓRZCIE, BO JAK NASZĄ BABKĘ KOCHAM, WYWAŻĘ TE ŚLIZGOŃSKIE DRZWI! NATYCHMIAST MACIE MNIE WPUŚCIĆ!
Nie obchodziło go, że jest biały dzień i to w mugolskiej dzielnicy. Nie obchodziło go, że pewnie za rogiem czają się jacyś mugolscy policjanci. Musiał się dostać do środka. I MUSIAŁ ICH ZOBACZYĆ. Musiał sprawdzić czy ŻYJĄ. I dowiedzieć się, cholera jasna, dowiedzieć się, kto zapłaci za to, co im się stało. Bo to, że ktoś za to zapłaci, to akurat wiedział. Zamierzał się tym zająć osobiście.
"...zaatakowany czarną magią", "to musi być czarna magia", "obrażenia po czarnej magii" - treść listu, którą przeczytał w całości jadą do Londynu, na nowo i na nowo dudniła mu w głowie.
Jak dorwie tych drani, jak ich tylko dorwie, to obedrze ze skóry swoim własnym nożem myśliwskim, niech skona!
Tak to jest, jak się nie czyta korespondencji na bieżąco. Przychodziło do niego dużo listów i to codziennie i choć zazwyczaj starał się je czytać... to ostatnio po prostu żywcem nie miał na to czasu - trenował jak szalony, anomalie skutecznie utrudniały mu życie, potem Gala Quidditcha i balowanie do białego rana, potem kac, potem kolejny trening... i kiedy w końcu znalazł chwilę, żeby przysiąść jak człowiek przy swoim własnym kuchennym stole z kubkiem czarnej jak noc kawy nad sporych rozmiarów kupką listów... jego uwagę przykuł ten z pieczęcią Szpitala Świętego Munga. Albo jakaś uzdrowicielka była jego fanką... albo nie uregulował płatności za to swoje zatrucie czarnomagiczne...? Czy tego nie pokrywało jego sportowe ubezpieczenie? Hm. Szczerze mówiąc, nie miał pojęcia. I nawet nie chciał mieć, więc odrzucił kopertę na później nawet jej nie otwierając... ale zaraz jednak się zreflektował. Coś mu tu nie grało. Nieważne ile razy trafił do szpitala, nigdy nie przysłano do niego listu. Ani jeden cholerny raz, więc czemu zrobili to teraz?
Zmarszczył brwi i szybkim ruchem otworzył kopertę, by wyciągnąć z niej pergamin.
"Szanowny panie Wright,
Z przykrością jesteśmy zmuszeni powiadomić pana, iż w dniu 29 sierpnia bieżącego roku na oddział Urazów Pozaklęciowych trafili kolejno: John oraz Jane Smith..." - przez moment, krótki ułamek sekundy zastanawiał się czy zna jakichś Smithów, ale wtem jego oczy powędrowały dalej po równo i schludnie skreślonych literach. "...zidentyfikowani później jako Benjamin Wright i Hannah Wright." Pobladł.
- Psidwacza... - zmełł w ustach przekleństwo.
"Pani Hannah została oddana pod opiekę młodszego uzdrowiciela Alexandra Selwyna, zarejestrowano u niej liczne obrażenia oraz utratę oka. Pański brat trafił w stanie ciężkim, liczne rany doprowadziły niemalże do wykrwawienia, został również pozbawiony twarzy." - te zaledwie dwa zdania musiał przeczytać aż cztery razy, żeby dotarł do niego ich sens.
- ...mać.
Nie czytał dalej. Poderwał się na równe nogi, omal nie wylewając kubka gorącego jeszcze napoju na pozostałe listy i wciąż z pergaminem w ręce wybiegł przed dom po drodze tylko wciągając na nogi buty i chwytając za kowbojski kapelusz. Nie miał pojęcia dlaczego, więc nie warto było pytać. Machnął różdżką. Miotła byłaby zbyt wolna, a on musiał się dostać do Londynu w tej chwili. W momencie pojawił się Błędny Rycerz.
Po awanturze jaką zrobił w szpitalu wątpił, żeby kiedykolwiek przyjęli go do Świętego Munga nawet, gdyby był umierający. Był wściekły i gotów roznieść ten budynek na pył, naprawdę. JAK TO NIE WPUSZCZĄ GO DO RODZEŃSTWA?! NIC GO TO NIE INTERESUJE! ON W TEJ CHWILI CHCE ICH ZOBACZYĆ! HANNĘ I BENJAMINA WRIGHT! LEŻĄ TU! MA LIST! I JEŚLI W TYM MOMENCIE...!
Biedne pielęgniarki i dwóch uzdrowicieli musiało interweniować, żeby rozjuszony Joseph nie wpadał do każdej sali po kolei, by odnaleźć rodzeństwo. A dopiero trzymany przez tamtych, trzecia uzdrowicielka zdołała go przekonać, że już ich nie ma w szpitalu - zostali wypisani. Wtedy oczywiście rozdarł się ponownie. No bo jak to, do wszystkich złamanych mioteł, WYPISANI?! Hania bez oka, Ben bez TWARZY! JAK MOŻNA ICH BYŁO TAK PO PROSTU WYPUŚCIĆ?!
No dobrze, musieli go siłą wyrzucić ze szpitala, a nie mając pojęcia gdzie jeszcze mogli się udać, ruszył prosto do mieszkania siostry. Tym razem jednak nie czekał na Błędnego Rycerza - biegł chyba szybciej od wiatru, a kiedy w końcu wparował na trzy niewysokie stopnie prowadzące do jej drzwi, prawie wszedł do środka z futryną. To znaczy łupnął w skrzydło drzwiowe z całym swoim pędem i ciężarem ciała, ale choć rozległ się huk, to jednak... drzwi pozostały zamknięte.
- HANNAH! BENJAMIN! - załomotał do drzwi. - NIECH WAS WSZYSTKIE GALOPUJĄCE... OTWÓRZCIE, BO JAK NASZĄ BABKĘ KOCHAM, WYWAŻĘ TE ŚLIZGOŃSKIE DRZWI! NATYCHMIAST MACIE MNIE WPUŚCIĆ!
Nie obchodziło go, że jest biały dzień i to w mugolskiej dzielnicy. Nie obchodziło go, że pewnie za rogiem czają się jacyś mugolscy policjanci. Musiał się dostać do środka. I MUSIAŁ ICH ZOBACZYĆ. Musiał sprawdzić czy ŻYJĄ. I dowiedzieć się, cholera jasna, dowiedzieć się, kto zapłaci za to, co im się stało. Bo to, że ktoś za to zapłaci, to akurat wiedział. Zamierzał się tym zająć osobiście.
"...zaatakowany czarną magią", "to musi być czarna magia", "obrażenia po czarnej magii" - treść listu, którą przeczytał w całości jadą do Londynu, na nowo i na nowo dudniła mu w głowie.
Jak dorwie tych drani, jak ich tylko dorwie, to obedrze ze skóry swoim własnym nożem myśliwskim, niech skona!
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kanapa Hannah była wyjątkowo miękka - Benjamin doceniał każdą poduchę, którą podłożył sobie pod plecy, i każdy koc, który okrywał go niczym całun, omijając jednakże wrażliwe okolice twarzy, przypominającej mocno obitego kotleta mielonego. Tego właśnie potrzebował teraz najbardziej: nie, nie mięsa, a miękkości. Mocno pokiereszowany czarną magią a do tego przemiędlony szczypcami i zębami powiększonych przez anomalię pająków, stracił gdzieś swoją witalność, pozwalającą mu zasnąć nawet na siedząco - i to na wyjątkowo niewygodnym krześle, zrobionym przez nieco pijanego wuja Wrighta. Odkąd opuścili sowią pocztę, Wright w końcu posmakował goryczy bezsenności: w szpitalu nie spał, bo ból powoli zrastającej się tkanki nie pozwalał na zamknięcie powiek, gdy zaś znaleźli się już w domu Hannah, nie spał, bo potwornie martwił się o siostrę. Zaglądał do niej, dopytywał, jak się czuje, żartował, przynosił herbatę, upierdliwie przypominał o przecieraniu oczodołu eliksirami i generalnie zachowywał się jak najgorsza wersja nadopiekuńczej mamy-kwoki (a raczej nakarmionego eliksirem wzrostu koguta), co doprowadzało do typowych, rodzinnych scysji. Obydwoje nie mieli jednak zbyt wiele energii możliwej do zmarnowania na kłótnie, dlatego też ich nieporozumienia nie trwały długo i nie były tak efektowne jak te, które działy się za czasów pełnej sprawności.
Często też kończyły się po prostu drzemką. Uzdrowiciele nakazywali im regenerację sił, do czego niechętnie się stosowali, przegrywając walkę z własnymi, wycieńczonymi organizmami. Tego popołudnia Benjamin słodko odpłynął w krainę pozbawioną bólu - i wyjątkowo nie śnił o wybuchających białkach ani o śmiejącym się złowrogo Rosierze zmieniającym się w trującego pajęczaka. Znajdował się w krainie miękkości i spokoju, ciszy i rumianku, swobodnego oddechu, uśmiechu i...I ktoś brutalnie wyrwał go z pozbawionej cierpienia rzeczywistości, brutalnie ściągając na ziemię potwornym łomotem, dochodzącym z przedpokoju. Wright otworzył oczy i zadziałał odruchowo, sturlując się z kanapy, by móc wykorzystać jej oparcie jako osłonę przeciwko kolejnym Cruciatusom; zacisnął dłoń na różdżce i, całkiem rozbudzony, zerknął na drzwi prowadzące do sypialni Hannah. Czy to Rosier i Nott? Czy będzie mógł zetrzeć ich ohydne twarze na proch? Gdyby nie fakt, że ciągle był odpowiedzialny za siostrę i mieszkanie po dziadku, pewnie od razu miotnąłby w stronę maleńkiego holu Bombardą Maximą - przezornie jednak pomknął, na tyle szybko, na ile był w stanie, do drzwi wejściowych, celując w klamkę różdżką.
I wysłuchując wrzasków dobiegających z klatki schodowej - wrzasków układających się w słowa odrobinę niepasujące do chcących dokończyć rzezi Rycerzy Walpurgii. Wright bez problemu rozpoznał słodki wokal swego brata i westchnął ciężko. Liczył na to, że Joseph nie dowie się o ich małym wypadku, ale widocznie bardzo kiepsko znał się na numerologii.
- Zamknij się, psidwaku, obudzisz Hannah, ty stary gumochłonie - wychrypiał jeszcze niezwykle słabo, uchylając drzwi, by upewnić się, że za progiem faktycznie stoi Joseph - i że nie został wykorzystany jako żywa przynęta przez Rycerzy Walpurgii. Rozejrzał się na prawo i lewo, a potem, dla pewności, zerknął na sufit klatki schodowej, po czym wciągnął Josepha do mieszkania, przykładając palec do ust. Wybudzony i zaniepokojony tą nagłą wizytą zapomniał, że jego twarz jest potwornie obolała, dlatego syknął z bólu, gdy palec dotknął naderwanej w prawym kąciku wargii.
Często też kończyły się po prostu drzemką. Uzdrowiciele nakazywali im regenerację sił, do czego niechętnie się stosowali, przegrywając walkę z własnymi, wycieńczonymi organizmami. Tego popołudnia Benjamin słodko odpłynął w krainę pozbawioną bólu - i wyjątkowo nie śnił o wybuchających białkach ani o śmiejącym się złowrogo Rosierze zmieniającym się w trującego pajęczaka. Znajdował się w krainie miękkości i spokoju, ciszy i rumianku, swobodnego oddechu, uśmiechu i...I ktoś brutalnie wyrwał go z pozbawionej cierpienia rzeczywistości, brutalnie ściągając na ziemię potwornym łomotem, dochodzącym z przedpokoju. Wright otworzył oczy i zadziałał odruchowo, sturlując się z kanapy, by móc wykorzystać jej oparcie jako osłonę przeciwko kolejnym Cruciatusom; zacisnął dłoń na różdżce i, całkiem rozbudzony, zerknął na drzwi prowadzące do sypialni Hannah. Czy to Rosier i Nott? Czy będzie mógł zetrzeć ich ohydne twarze na proch? Gdyby nie fakt, że ciągle był odpowiedzialny za siostrę i mieszkanie po dziadku, pewnie od razu miotnąłby w stronę maleńkiego holu Bombardą Maximą - przezornie jednak pomknął, na tyle szybko, na ile był w stanie, do drzwi wejściowych, celując w klamkę różdżką.
I wysłuchując wrzasków dobiegających z klatki schodowej - wrzasków układających się w słowa odrobinę niepasujące do chcących dokończyć rzezi Rycerzy Walpurgii. Wright bez problemu rozpoznał słodki wokal swego brata i westchnął ciężko. Liczył na to, że Joseph nie dowie się o ich małym wypadku, ale widocznie bardzo kiepsko znał się na numerologii.
- Zamknij się, psidwaku, obudzisz Hannah, ty stary gumochłonie - wychrypiał jeszcze niezwykle słabo, uchylając drzwi, by upewnić się, że za progiem faktycznie stoi Joseph - i że nie został wykorzystany jako żywa przynęta przez Rycerzy Walpurgii. Rozejrzał się na prawo i lewo, a potem, dla pewności, zerknął na sufit klatki schodowej, po czym wciągnął Josepha do mieszkania, przykładając palec do ust. Wybudzony i zaniepokojony tą nagłą wizytą zapomniał, że jego twarz jest potwornie obolała, dlatego syknął z bólu, gdy palec dotknął naderwanej w prawym kąciku wargii.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łomotanie do drzwi i wrzaski (dzięki którym Joseph po raz kolejny tego dnia mógł wyładować przynajmniej część tego napięcia z obawy o rodzeństwo) przyniosło zamierzony skutek i faktycznie zostały uchylone. Uchylone. Tylko uchylone. Żartowali sobie? Chciał ich zobaczyć, ocenić jak bardzo ten cholerny list z Munga wyolbrzymiał ich obrażenia, a Ben mu tylko uchyla drzwi?!
- Jak z tobą skończę, to będziesz tak samo wyszczekany jak gumochłon - odwarknął do brata, chociaż faktycznie - kilka tonów ciszej, prawie szeptem. Dotarło do niego, że Hannah śpi, a przecież w żadnym razie nie chciał budzić biednej siostry. Mógł się założyć, że jak obydwoje wpadli w tarapaty i ktoś był temu winny, to z pewnością nie ich mała siostrzyczka. Co oznaczało, że winowajcę miał... przed sobą, bo tak, Joseph został wciągnięty do środka przez szczelinę w drzwiach tak wąską, że nie zmieściłoby się w niej rondo jego kapelusza. W ostatniej chwili udało mu się złapać okrycie głowy w locie i zamknął za sobą drzwi. I spojrzał w końcu na Benjamina.
Zaniemówił - fakt. Przez dobrą chwilę stał tam jak wryty czując jak ogarnia go w całości kawałek po kawałeczku groza.
JA CIĘ KURWA ZABIJĘ - nie powiedział tego na głos, bezgłośnie poruszył ustami, ale Ben powinien bez problemu odczytać ten przekaz. Miał być cicho, tak? Więc nic nie powiedział, wskazał na siebie i na Benjamina po czym na salon. Mieli do pogadania. Koniecznie. Nie mniej jednak poczekał aż to straszy brat ruszy we wskazanym kierunku, sam zakradł się cicho pod pokój Hanny, delikatnie nacisnął na klamkę i wsunął do środka rozczochrany łeb. Musiał sprawdzić czy faktycznie tu była. Jeśli nawet nie cała, to chociaż bezpieczna. Jego mała siostrzyczka.
Może lepiej, że nie widział jej stąd specjalnie dobrze i nie mógł się jej dobrze przyglądnąć. Tyle, ile ujrzał już samo w sobie sprawiło, że miał ochotę zawyć, a potem coś rozwalić. Albo najlepiej kogoś. Kogoś, kto był za to odpowiedzialny.
Nie wchodził dalej, bo bez wątpienia by ją obudził, a tego nie chciał. Wycofał się więc po cichu i równie bezszelestnie zamknął za sobą drzwi.
- CO. SIĘ. DO WSZYSTKICH PRZEKLEŃSTW ŚWIATA. STAŁO?! - wyartykułował ostro, choć przez zaciśnięte zęby i wciąż należycie cicho, gdy tylko znalazł się w jednym pomieszczeniu z bratem, który wyglądał jak ofiara szatańskiej pożogi. - Dostałem list ze szpitala o waszym stanie. Byłem tam przed momentem. Zrobiłem awanturę. Wypuścili was, a ani ty, ani Hannah nie raczyliście mnie poinformować, że no nie wiem, że żyjecie, że jesteście tutaj... Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę jak się psidwacza mać martwiłem?! - tak, teraz to on zamienił się w ich matkę, ale nic nie mógł na to poradzić, kiedy widział brata i to co po nim zostało, słowa same zaczęły płynąć i chyba nic nie byłoby ich w stanie teraz powstrzymać.
- To teraz sobie wyobraź, że jestem pięć razy tyle WKURWIONY. Czarna magia?! Ben, niech to szlag, powiedz, że to nie ty was w to wplątałeś, bo mam ochotę kogoś w tej chwili rozszarpać na strzępy. Co się stało? To jakaś anomalia? Ale aż tak was zmasakrowała? Wyglądasz, jakbyś ledwo uszedł z życiem, a Hannah... - załamał mu się głos, więc musiał przerwać swój wywód. Odchrząknął i potrząsnął głową. W mgnieniu oka się uspokoił, a przynajmniej starał się myśleć trzeźwo przy okazji bacznie wpatrując się w brata.
- Nie, to nie mogły być tylko anomalie. To ktoś, prawda? Ben, masz jakieś problemy? Zatargi? Komuś podpadłeś? Mam znajomości, jakoś sobie z tym poradzimy. Wyślemy Hannę do rodziców, tylko powiedz... do diaska, powiedz co się stało - dopiero teraz skończył wbijając wzrok nieprzerwanie w brata. Brata, którego by chyba nie poznał, gdyby nie wiedział, że to on. Jak... Jakim skurwielem trzeba było być, żeby zrobić coś takiego?! Jeszcze Ben, w porządku, to chłop, wyliże się, tak? Ale żeby tak skrzywdzić dziewczynę? Ich małą siostrę? Przecież to nie tak, że chciała pomóc Benowi podczas jakiejś ostrej rozróby i wpadła pod czyjąś różdżkę. Ktoś musiał chcieć jej to zrobić. Koszmar, jak o tym myślał, to burzyła się w nim krew.
- Jak z tobą skończę, to będziesz tak samo wyszczekany jak gumochłon - odwarknął do brata, chociaż faktycznie - kilka tonów ciszej, prawie szeptem. Dotarło do niego, że Hannah śpi, a przecież w żadnym razie nie chciał budzić biednej siostry. Mógł się założyć, że jak obydwoje wpadli w tarapaty i ktoś był temu winny, to z pewnością nie ich mała siostrzyczka. Co oznaczało, że winowajcę miał... przed sobą, bo tak, Joseph został wciągnięty do środka przez szczelinę w drzwiach tak wąską, że nie zmieściłoby się w niej rondo jego kapelusza. W ostatniej chwili udało mu się złapać okrycie głowy w locie i zamknął za sobą drzwi. I spojrzał w końcu na Benjamina.
Zaniemówił - fakt. Przez dobrą chwilę stał tam jak wryty czując jak ogarnia go w całości kawałek po kawałeczku groza.
JA CIĘ KURWA ZABIJĘ - nie powiedział tego na głos, bezgłośnie poruszył ustami, ale Ben powinien bez problemu odczytać ten przekaz. Miał być cicho, tak? Więc nic nie powiedział, wskazał na siebie i na Benjamina po czym na salon. Mieli do pogadania. Koniecznie. Nie mniej jednak poczekał aż to straszy brat ruszy we wskazanym kierunku, sam zakradł się cicho pod pokój Hanny, delikatnie nacisnął na klamkę i wsunął do środka rozczochrany łeb. Musiał sprawdzić czy faktycznie tu była. Jeśli nawet nie cała, to chociaż bezpieczna. Jego mała siostrzyczka.
Może lepiej, że nie widział jej stąd specjalnie dobrze i nie mógł się jej dobrze przyglądnąć. Tyle, ile ujrzał już samo w sobie sprawiło, że miał ochotę zawyć, a potem coś rozwalić. Albo najlepiej kogoś. Kogoś, kto był za to odpowiedzialny.
Nie wchodził dalej, bo bez wątpienia by ją obudził, a tego nie chciał. Wycofał się więc po cichu i równie bezszelestnie zamknął za sobą drzwi.
- CO. SIĘ. DO WSZYSTKICH PRZEKLEŃSTW ŚWIATA. STAŁO?! - wyartykułował ostro, choć przez zaciśnięte zęby i wciąż należycie cicho, gdy tylko znalazł się w jednym pomieszczeniu z bratem, który wyglądał jak ofiara szatańskiej pożogi. - Dostałem list ze szpitala o waszym stanie. Byłem tam przed momentem. Zrobiłem awanturę. Wypuścili was, a ani ty, ani Hannah nie raczyliście mnie poinformować, że no nie wiem, że żyjecie, że jesteście tutaj... Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę jak się psidwacza mać martwiłem?! - tak, teraz to on zamienił się w ich matkę, ale nic nie mógł na to poradzić, kiedy widział brata i to co po nim zostało, słowa same zaczęły płynąć i chyba nic nie byłoby ich w stanie teraz powstrzymać.
- To teraz sobie wyobraź, że jestem pięć razy tyle WKURWIONY. Czarna magia?! Ben, niech to szlag, powiedz, że to nie ty was w to wplątałeś, bo mam ochotę kogoś w tej chwili rozszarpać na strzępy. Co się stało? To jakaś anomalia? Ale aż tak was zmasakrowała? Wyglądasz, jakbyś ledwo uszedł z życiem, a Hannah... - załamał mu się głos, więc musiał przerwać swój wywód. Odchrząknął i potrząsnął głową. W mgnieniu oka się uspokoił, a przynajmniej starał się myśleć trzeźwo przy okazji bacznie wpatrując się w brata.
- Nie, to nie mogły być tylko anomalie. To ktoś, prawda? Ben, masz jakieś problemy? Zatargi? Komuś podpadłeś? Mam znajomości, jakoś sobie z tym poradzimy. Wyślemy Hannę do rodziców, tylko powiedz... do diaska, powiedz co się stało - dopiero teraz skończył wbijając wzrok nieprzerwanie w brata. Brata, którego by chyba nie poznał, gdyby nie wiedział, że to on. Jak... Jakim skurwielem trzeba było być, żeby zrobić coś takiego?! Jeszcze Ben, w porządku, to chłop, wyliże się, tak? Ale żeby tak skrzywdzić dziewczynę? Ich małą siostrę? Przecież to nie tak, że chciała pomóc Benowi podczas jakiejś ostrej rozróby i wpadła pod czyjąś różdżkę. Ktoś musiał chcieć jej to zrobić. Koszmar, jak o tym myślał, to burzyła się w nim krew.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W normalnych okolicznościach doceniłby tę ripostę, oddając józefowi co józefowe (tylko on potrafił odwarknąć Benjaminowi tak, że aż paliły go pięty), lecz gardło dalej go bolało, senność otumaniała a mocno grobowy nastrój utrudniał wzięcie udziału w jednoosobowym jury zachwycającym się żartobliwymi docinkami. Dodatkowo w głosie Josepha drżała prawdziwa wściekłość, wcale nie ta lekka i wesoła, typowa dla słownych przepychanek rodzeństwa. Rozumiał to, z trudem łączył fakty w jedną całość, ale złowroga mina młodszego brata pozwalała mieć stuprocentową pewność co do stopnia jego wiedzy na pewne tematy. - Ciiiiiiii - wysyczał, raz jeszcze przykładając palec do ust, tym razem ostrożniej, by nie porazić świeżej blizny i nie zaczepić o magiczne szwy, ciągnące się od prawego kącika warg w górę, przez połowę twarzy aż do skroni. Miał nadzieję, że półmrok korytarza nieco łagodniej odsłoni przed Josephem nagłą brzydotę. Biorąc pod uwagę wyartykułowaną bezgłośnie groźbę, było to dość płonne, aczkolwiek młodszy z Wrightów nie przystąpił od razu do czynności morderczych, idąc żwawym krokiem w stronę sypialni Hannah.
Przez moment rozważał, czy go nie zatrzymać, ale wtedy z pewnością wdaliby się w bójkę, która obudziłaby siostrę - nie wspominając już o tym, że Jaimie był niezwykle osłabiony i haniebnie przegrałby z kretesem, do całego stosu smutnych doświadczeń dorzucając to najboleśniejsze: porażkę w braterskiej wojnie na kuksańce. Wykazując się rozsądkiem, westchnął tylko ciężko i poczłapał prosto do salonu, pewien, że gdy Joseph skończy już wytrzeszczać oczy na drzemiącą Hanię, przybiegnie w przypływie furii do pokoju dziennego. Nie pomylił się, Joseph zmaterializował się naprzeciwko niego - Ben do tego czasu zdążył ponownie zasiąść na kanapie i przykryć się fioletowym kocem w żółte kwiatki, niczym zaklęciem ochronnym, mającym obronić go przed pociskami pretensji, krzyków i pytań brata.
Łypnął na bruneta zza podciągniętego do brody materiału. - Nie miałeś o co się martwić, bo nie wiedziałeś, że byliśmy w szpitalu - wyjaśnił ze świętym spokojem, nonszalancko ignorując fakt, że chrypi jak dawno nieoliwione drzwi w warsztacie ojca, których przeraźliwe skrzypienie za czasów dziecięcych wywoływało w nich ciarki oraz prowokowało do snucia strasznych historii o rzężących potworach. Minęły lata a Ben stał się jednym z nich. - Nie powinni do ciebie pisać - mruknął ciszej, drapiąc się po głowie. Czy to Alex postanowił zabawić się w informatora? Powinien z nim porozmawiać, ale odłożył to na później. Stało się, Joseph tryskał furią w salonie Hannah, musiał skupić się na tym, by go uspokoić i zatamować falę dociekań. - No, to anomalia. Paskudna sprawa. Wiesz, czarnomagiczna erupcja - odpowiedział szybko, prawie z ulgą, że brat sam podpowiedział mu jakieś rozsądne wytłumaczenie. Pochwycił się go niczym koła ratunkowego, licząc na to, że dodryfuje z nim bezpiecznie do brzegu przez wzburzone morze mniejszych i większych kłamstw. - Szliśmy sobie no...szliśmy sobie na spacer, blisko sowiej poczty, a wiesz, co tam się dzieje i...oberwaliśmy - starał się brzmieć jak najbardziej przekonująco, ale kłamstwo szło mu więcej niż okropnie. Pokręcił gwałtownie głową, gdy brat zbyt rozsądnie kierował swe oskarżenia o poturbowanie rodzeństwa w stronę kogoś a nie czegoś; szwy go zapiekły i przestał trząść głową jak poddenerwowana ofiara padaczki. - No nie, to po prostu ta anomalia. Wybuchła. Uderzyło nas szkło, potem płomienie, jeden odłamek niefortunnie wbił się Hani w oko... - tu głos mu się załamał; z jednej strony chciał powiedzieć o wszystkim Josephowi, z drugiej: nie mógł. Nie tylko dlatego, że wiązała go tajemnica Zakonu, ale dlatego, że bał się przesadnej reakcji młodszego Wrighta, gotowego ruszyć na Rosiera bez żadnej broni, na ślepo, przejęty świętym gniewem. Nie mógł ryzykować zdrowia i życia brata, gdy nadwyrężył już ukochaną siostrę. Musiał ich chronić, za wszelkę cenę, nie zaprzeczając przy tym ideałom Zakonu, za które Hannah przysięgła walczyć. - Nie, nie odeślemy jej - wychrypiał spokojnie i powoli. - I tak by tu wróciła, ukrywając się przed nami. Mając ją na oku możemy trzymać rękę na pulsie, dbać o nią, być tuż obok, gdyby coś się jej działo - zdecydował tonem nieznoszącym sprzeciwu, spoglądając w oczy Josepha smutno i poważnie zarazem. Zamierzał powiedzieć mu o Zakonie Feniksa, ale ten moment był najgorszym z możliwych. Odchrząknął, wygodniej usadawiając się na twardej sofie. - Podasz mi wody? - poprosił, mając nadzieję, że krótka podróż brata do kuchni pozwoli mu na zebranie myśli i uwiarygodnienie opowiastki, którą przed momentem mu przedstawił.
| kłamie jak z nut
Przez moment rozważał, czy go nie zatrzymać, ale wtedy z pewnością wdaliby się w bójkę, która obudziłaby siostrę - nie wspominając już o tym, że Jaimie był niezwykle osłabiony i haniebnie przegrałby z kretesem, do całego stosu smutnych doświadczeń dorzucając to najboleśniejsze: porażkę w braterskiej wojnie na kuksańce. Wykazując się rozsądkiem, westchnął tylko ciężko i poczłapał prosto do salonu, pewien, że gdy Joseph skończy już wytrzeszczać oczy na drzemiącą Hanię, przybiegnie w przypływie furii do pokoju dziennego. Nie pomylił się, Joseph zmaterializował się naprzeciwko niego - Ben do tego czasu zdążył ponownie zasiąść na kanapie i przykryć się fioletowym kocem w żółte kwiatki, niczym zaklęciem ochronnym, mającym obronić go przed pociskami pretensji, krzyków i pytań brata.
Łypnął na bruneta zza podciągniętego do brody materiału. - Nie miałeś o co się martwić, bo nie wiedziałeś, że byliśmy w szpitalu - wyjaśnił ze świętym spokojem, nonszalancko ignorując fakt, że chrypi jak dawno nieoliwione drzwi w warsztacie ojca, których przeraźliwe skrzypienie za czasów dziecięcych wywoływało w nich ciarki oraz prowokowało do snucia strasznych historii o rzężących potworach. Minęły lata a Ben stał się jednym z nich. - Nie powinni do ciebie pisać - mruknął ciszej, drapiąc się po głowie. Czy to Alex postanowił zabawić się w informatora? Powinien z nim porozmawiać, ale odłożył to na później. Stało się, Joseph tryskał furią w salonie Hannah, musiał skupić się na tym, by go uspokoić i zatamować falę dociekań. - No, to anomalia. Paskudna sprawa. Wiesz, czarnomagiczna erupcja - odpowiedział szybko, prawie z ulgą, że brat sam podpowiedział mu jakieś rozsądne wytłumaczenie. Pochwycił się go niczym koła ratunkowego, licząc na to, że dodryfuje z nim bezpiecznie do brzegu przez wzburzone morze mniejszych i większych kłamstw. - Szliśmy sobie no...szliśmy sobie na spacer, blisko sowiej poczty, a wiesz, co tam się dzieje i...oberwaliśmy - starał się brzmieć jak najbardziej przekonująco, ale kłamstwo szło mu więcej niż okropnie. Pokręcił gwałtownie głową, gdy brat zbyt rozsądnie kierował swe oskarżenia o poturbowanie rodzeństwa w stronę kogoś a nie czegoś; szwy go zapiekły i przestał trząść głową jak poddenerwowana ofiara padaczki. - No nie, to po prostu ta anomalia. Wybuchła. Uderzyło nas szkło, potem płomienie, jeden odłamek niefortunnie wbił się Hani w oko... - tu głos mu się załamał; z jednej strony chciał powiedzieć o wszystkim Josephowi, z drugiej: nie mógł. Nie tylko dlatego, że wiązała go tajemnica Zakonu, ale dlatego, że bał się przesadnej reakcji młodszego Wrighta, gotowego ruszyć na Rosiera bez żadnej broni, na ślepo, przejęty świętym gniewem. Nie mógł ryzykować zdrowia i życia brata, gdy nadwyrężył już ukochaną siostrę. Musiał ich chronić, za wszelkę cenę, nie zaprzeczając przy tym ideałom Zakonu, za które Hannah przysięgła walczyć. - Nie, nie odeślemy jej - wychrypiał spokojnie i powoli. - I tak by tu wróciła, ukrywając się przed nami. Mając ją na oku możemy trzymać rękę na pulsie, dbać o nią, być tuż obok, gdyby coś się jej działo - zdecydował tonem nieznoszącym sprzeciwu, spoglądając w oczy Josepha smutno i poważnie zarazem. Zamierzał powiedzieć mu o Zakonie Feniksa, ale ten moment był najgorszym z możliwych. Odchrząknął, wygodniej usadawiając się na twardej sofie. - Podasz mi wody? - poprosił, mając nadzieję, że krótka podróż brata do kuchni pozwoli mu na zebranie myśli i uwiarygodnienie opowiastki, którą przed momentem mu przedstawił.
| kłamie jak z nut
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
To był ten moment, w którym Benjamin powinien powiedzieć coś, żeby uspokoić swojego młodszego brata. Powiedzieć, że wygląda gorzej niż to jest w rzeczywistości, że to nic wielkiego, głupia anomalia i że tak, bardzo przeprasza, że nie napisali do Josepha. Tymczasem z każdym kolejnym słowem starszego Wrighta, w młodszym wzrastała tylko wściekłość, co nieuchronnie prowadziło tylko do jednego - wybuchu złości.
Nie martwił się, bo nie wiedział, że byli w szpitalu, tak? Czy on dobrze słyszał?! Jeśli tak, to miał ochotę złapać teraz Bena za fraki i podnieść do góry jak szmacianą lalkę. I tak, zrobiłby to, ale jeszcze wciąż (choć kto wie na jak długo jeszcze) powstrzymywał go widok zmasakrowanego brata i zwyczajnie bałby się, że pogorszy jego i tak kiepski stan.
- Nie no, ekstra, Ben! - rzucił cynicznie bardzo starając się nie podnosić głosu, żeby nie zbudzić Hani, chociaż się w nim dosłownie gotowało. - Czuję się doskonale z tym, że nie wiedziałem, że byliście w szpitalu! Byłem na pieprzonym balu i bawiłem się doskonale nie mając bladego pojęcia, że moje rodzeństwo walczy w tym czasie o życie! - parsknął, chociaż wyjątkowo poważnie. - Posrało cię do reszty? - wbrew pozorom nie czekał na odpowiedź, a wpatrywał się w brata takim wzrokiem, jakby szykował się właśnie do ataku - Usłyszę jeszcze jeden tekst, że ktoś nie powinien mnie powiadamiać o stanie twoim czy Hanny, a te cholerne szwy na twoim ryju mnie nie powstrzymają. Mam nadzieję, że to jest dla ciebie jasne - dobra, może przesadził i użył zbyt ostrych słów, ale musiał, bo inaczej naprawdę doszłoby do rękoczynów. Jak w ogóle Benowi coś takiego przyszło do tego pustego łba?! A gdyby to on był na miejscu Josepha?! Gdyby to on się dowiedział o wszystkim po fakcie jako chyba ostatni ze wszystkich? I jeszcze usłyszał od brata tekst, że w ogóle nie powinien o czymś takim wiedzieć?
Joe ruszył z miejsca, ale na szczęście nie w stronę Benjamina, tylko zaczął przed nim krążyć po salonie, rzucając mu co i rusz uważne spojrzenia. Chodzenie pomagało, tam mu się przynajmniej wydawało. Mógł czymś zająć nogi, ręce zaś... po rzuceniu nieszczęsnego kapelusza na oparcie krzesła, zaczął sobie wykręcać radośnie strzelając stawami.
Ben gadał, gadał jak potłuczony, chrypiał, stawy trzaskały. Joe go obserwował uważnie, słuchał... Znów zaczęła w nim wzbierać złość, ale dzielnie się z nią krył. Na chwilę przystanął, znieruchomiał wbijając wzrok w brata, kiedy ten mówił, że nie będą odsyłać Hani do domu. Że będą przy niej, kiedy coś się będzie działo.
- Tak jak wtedy, kiedy ty byłeś przy niej? - syknął i znów zaczął spacerować w tę i z powrotem po salonie. Tak, wiedział, że to zaboli Bena bardziej niż jakikolwiek kuksaniec. Miało zaboleć. Za ten cały kit, który próbował mu właśnie wcisnąć.
- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, że znam cię całe swoje życie - zaczął - i zdążyłem się już całkiem nieźle wyuczyć rozpoznawania, kiedy kłamiesz - łypnął na Bena spode łba - a nawet bez tego wiedziałbym, że wciskasz mi kit - znów zatrzymał się na moment, by spojrzeć na brata śmiertelnie poważny. - Nieważne jak nagły, gwałtowny i niespodziewany byłby wybuch anomalii na waszej miłej przechadzce... osłoniłbyś Hannę - Joe w tej chwili nie snuł domysłów, nie gdybał. On był pewny, że tak właśnie by było. Nieważne jakim kosztem, daliby się pokroić za siostrę.
- Obaj to wiemy - dodał i znów ruszył by przemaszerować przed bratem w jedną i w drugą stronę. Milczał, musiał przez chwile pomyśleć, więc w sumie ta mała przechadzka do kuchni po wodę dla brata przyszła w samą porę.
Joe zaraz wrócił z pełną szklanką i podał ją Benowi.
- Czemu po prostu nie powiesz mi prawdy? - zapytał lodowato. - Żeby co? Żebym się nie martwił? Widzę wasz stan, szczerze wątpię w to, czy byłyby gorsze wersje wydarzeń niż te, które mam w tej chwili w swojej głowie - skwitował zupełnie szczerze i ponuro.
l znam brata za dobrze
Nie martwił się, bo nie wiedział, że byli w szpitalu, tak? Czy on dobrze słyszał?! Jeśli tak, to miał ochotę złapać teraz Bena za fraki i podnieść do góry jak szmacianą lalkę. I tak, zrobiłby to, ale jeszcze wciąż (choć kto wie na jak długo jeszcze) powstrzymywał go widok zmasakrowanego brata i zwyczajnie bałby się, że pogorszy jego i tak kiepski stan.
- Nie no, ekstra, Ben! - rzucił cynicznie bardzo starając się nie podnosić głosu, żeby nie zbudzić Hani, chociaż się w nim dosłownie gotowało. - Czuję się doskonale z tym, że nie wiedziałem, że byliście w szpitalu! Byłem na pieprzonym balu i bawiłem się doskonale nie mając bladego pojęcia, że moje rodzeństwo walczy w tym czasie o życie! - parsknął, chociaż wyjątkowo poważnie. - Posrało cię do reszty? - wbrew pozorom nie czekał na odpowiedź, a wpatrywał się w brata takim wzrokiem, jakby szykował się właśnie do ataku - Usłyszę jeszcze jeden tekst, że ktoś nie powinien mnie powiadamiać o stanie twoim czy Hanny, a te cholerne szwy na twoim ryju mnie nie powstrzymają. Mam nadzieję, że to jest dla ciebie jasne - dobra, może przesadził i użył zbyt ostrych słów, ale musiał, bo inaczej naprawdę doszłoby do rękoczynów. Jak w ogóle Benowi coś takiego przyszło do tego pustego łba?! A gdyby to on był na miejscu Josepha?! Gdyby to on się dowiedział o wszystkim po fakcie jako chyba ostatni ze wszystkich? I jeszcze usłyszał od brata tekst, że w ogóle nie powinien o czymś takim wiedzieć?
Joe ruszył z miejsca, ale na szczęście nie w stronę Benjamina, tylko zaczął przed nim krążyć po salonie, rzucając mu co i rusz uważne spojrzenia. Chodzenie pomagało, tam mu się przynajmniej wydawało. Mógł czymś zająć nogi, ręce zaś... po rzuceniu nieszczęsnego kapelusza na oparcie krzesła, zaczął sobie wykręcać radośnie strzelając stawami.
Ben gadał, gadał jak potłuczony, chrypiał, stawy trzaskały. Joe go obserwował uważnie, słuchał... Znów zaczęła w nim wzbierać złość, ale dzielnie się z nią krył. Na chwilę przystanął, znieruchomiał wbijając wzrok w brata, kiedy ten mówił, że nie będą odsyłać Hani do domu. Że będą przy niej, kiedy coś się będzie działo.
- Tak jak wtedy, kiedy ty byłeś przy niej? - syknął i znów zaczął spacerować w tę i z powrotem po salonie. Tak, wiedział, że to zaboli Bena bardziej niż jakikolwiek kuksaniec. Miało zaboleć. Za ten cały kit, który próbował mu właśnie wcisnąć.
- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, że znam cię całe swoje życie - zaczął - i zdążyłem się już całkiem nieźle wyuczyć rozpoznawania, kiedy kłamiesz - łypnął na Bena spode łba - a nawet bez tego wiedziałbym, że wciskasz mi kit - znów zatrzymał się na moment, by spojrzeć na brata śmiertelnie poważny. - Nieważne jak nagły, gwałtowny i niespodziewany byłby wybuch anomalii na waszej miłej przechadzce... osłoniłbyś Hannę - Joe w tej chwili nie snuł domysłów, nie gdybał. On był pewny, że tak właśnie by było. Nieważne jakim kosztem, daliby się pokroić za siostrę.
- Obaj to wiemy - dodał i znów ruszył by przemaszerować przed bratem w jedną i w drugą stronę. Milczał, musiał przez chwile pomyśleć, więc w sumie ta mała przechadzka do kuchni po wodę dla brata przyszła w samą porę.
Joe zaraz wrócił z pełną szklanką i podał ją Benowi.
- Czemu po prostu nie powiesz mi prawdy? - zapytał lodowato. - Żeby co? Żebym się nie martwił? Widzę wasz stan, szczerze wątpię w to, czy byłyby gorsze wersje wydarzeń niż te, które mam w tej chwili w swojej głowie - skwitował zupełnie szczerze i ponuro.
l znam brata za dobrze
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ben zmarszczył brwi - a przynajmniej próbował to zrobić na tyle, na ile pozwalała mu pozszywana w jeden kawałe, obolała twarz - przyglądając się rozjuszonemu bratu. Potrafił bez żadnego problemu się w niego wczuć, zrozumieć lęk i niepokój o rodzeństwo, ba, w odwrotnej sytuacji zareagowałby jeszcze bardziej nerwowo, zapewne zamykając Josepha na zawsze w wysokiej wieży, by nie naraził się już więcej na niebezpieczeństwo, ale...Sytuacja nie była odwrotna. A stojący przed nim poddenerwowany czarodziej nie posiadał pełnego obrazu sytuacji, nie zdawał sobie sprawy, jak blisko domu ich drzwi podeszła wojna. Wiódł przyjemne, lekkie życie gwiazdy Quidditcha i tego właśnie Jaimie chciał dla swojego młodszego brata. Spokoju, rozrywki, szaleństw; świętowania triumfów i leczenia alkoholem porażek. Czułych objęć kobiet i zafascynowanych spojrzeń fanów, proszących go o autograf. Pragnął, by Joseph dokończył to, co zaczął on sam; by korzystał z otrzymanej i wypracowanej w pocie czoła szansy. - Co to był za bal? - spytał całkiem poważnie, starając się nieco zminimalizować wkurzenie Josie'go i nieudolnie skierować jego myśli na przyjemniejsze rejony, redukujące stres. - Poznałeś kogoś ciekawego? A mówiąc ciekawego mam na myśli... - tu zrobił dziwny gest wielkimi dłońmi, mający przedstawić w powietrzu kobiece krągłości i wcięcie w talii. Zawiesił głos, naprawdę marząc o tym, by młodszy Wright zdekoncentrował się - a jego marzenia były po prostu mrzonką.
Znów westchnął cicho i oparł się plecami o kanapę, jeszcze głębiej zakopując się pod koc. Fioletowe nitki zmechaconego materiału pofrunęły w górę i wzbogaciły brązowe loki o podobne do brokatu wstążki prawie magicznego balejażu. - Ale zobacz, co ci przyszło z tej wiadomości? Tylko się zdenerwowałeś i niepotrzebnie martwiłeś - odfuknął, próbując uderzyć w inne nuty, nieco obrażone i również niepozbawione irytacji. Może to był dobry sposób na braterską kłótnię? - A tak to byś się dowiedział w swoim czasie, jak już bylibyśmy na chodzie i wszystko byłoby cacy. Ty byś się nie martwił a my byśmy się nie martwili, że martwisz się ty - kontynuował swój rzeczowy wykład, nie mogąc zrozumieć, dlaczego Joseph nie widzi oczywistego ciągu przyczynowo-skutkowego.
Zapewne perorowałby dalej w tym urażonym tonie, gdyby nie ostra, bolesna szpila, wbita przy kolejnym syku brata. Jaimie rozchylił usta w niemym niedowierzaniu. Trafił celnie, rozbijając w pył udawaną pewność siebie oraz przekonanie o własnej nieomylności. Ben oklapł, zupełnie nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi na takie dictum. Zwłaszcza, kiedy Joseph nie zatrzymał się w swym zaskakująco logicznym wywodzie, tylko brnął dalej, brutalnie wytykając błędy we wspaniale (nie)przemyślanej wymówce starszego brata. Miał rację, osłoniłby ją. Gdyby tylko mógł. Gdyby tylko Rosier nie pozbawił go przytomności i niemalże człowieczeństwa okrutnym cierpieniem. Gdyby tylko potworny Cruciatus nie uderzył go prosto w pierś, zamieniając go w kłębek niewyobrażalnego, niemożliwego do opisania bólu. Chciał to powiedzieć, wytłumaczyć się, udowodnić, że zrobiłby wszystko, ale nie był w stanie, lecz spomiędzy spierzchniętych warg brodacza wyrwał się wyłącznie dziwny dźwięk, coś pomiędzy prychnięciem a ptasim jęknięciem smutku. Odchrząknął, czując, że poranione struny głosowe, rozdrażnione wysokim tonem oraz rosnącą liczbą wypowiadanych słów, znów zaczynają broczyć krwią, spływającą w dół gardła. - Przestań się kręcić jak plumpka po spotkaniu z trytonami - mruknął, niechętnie przełykając nieprzyjemną ciecz. - To jakie te wydarzenia masz w głowie, co? Może mi je przedstaw i powiem, czy miałeś wyobrażeniową rację - zaproponował, chcąc jeszcze zdobyć nieco czasu. Skinęciem głowy podziękował brunetowi za szkankę wody i wychylił ją duszkiem, co nieco złagodziło dyskomfort płynący z rozoranego nie tak dawno gardła. - To była anomalia. Nie kłamię - odparł w końcu, patrząc krążącemu przed nim Josephowi prosto w oczy, tak podobne do oczu ich matki. Mówił prawdę - znajdowali się tuż przy anomalii, to wina anomalii, że Benjamin nie zdołał ochronić Hannah patronusem przed potwornym zaklęciem Rosiera; to przez anomalię znaleźli się wtedy w sowiej poczcie.
Znów westchnął cicho i oparł się plecami o kanapę, jeszcze głębiej zakopując się pod koc. Fioletowe nitki zmechaconego materiału pofrunęły w górę i wzbogaciły brązowe loki o podobne do brokatu wstążki prawie magicznego balejażu. - Ale zobacz, co ci przyszło z tej wiadomości? Tylko się zdenerwowałeś i niepotrzebnie martwiłeś - odfuknął, próbując uderzyć w inne nuty, nieco obrażone i również niepozbawione irytacji. Może to był dobry sposób na braterską kłótnię? - A tak to byś się dowiedział w swoim czasie, jak już bylibyśmy na chodzie i wszystko byłoby cacy. Ty byś się nie martwił a my byśmy się nie martwili, że martwisz się ty - kontynuował swój rzeczowy wykład, nie mogąc zrozumieć, dlaczego Joseph nie widzi oczywistego ciągu przyczynowo-skutkowego.
Zapewne perorowałby dalej w tym urażonym tonie, gdyby nie ostra, bolesna szpila, wbita przy kolejnym syku brata. Jaimie rozchylił usta w niemym niedowierzaniu. Trafił celnie, rozbijając w pył udawaną pewność siebie oraz przekonanie o własnej nieomylności. Ben oklapł, zupełnie nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi na takie dictum. Zwłaszcza, kiedy Joseph nie zatrzymał się w swym zaskakująco logicznym wywodzie, tylko brnął dalej, brutalnie wytykając błędy we wspaniale (nie)przemyślanej wymówce starszego brata. Miał rację, osłoniłby ją. Gdyby tylko mógł. Gdyby tylko Rosier nie pozbawił go przytomności i niemalże człowieczeństwa okrutnym cierpieniem. Gdyby tylko potworny Cruciatus nie uderzył go prosto w pierś, zamieniając go w kłębek niewyobrażalnego, niemożliwego do opisania bólu. Chciał to powiedzieć, wytłumaczyć się, udowodnić, że zrobiłby wszystko, ale nie był w stanie, lecz spomiędzy spierzchniętych warg brodacza wyrwał się wyłącznie dziwny dźwięk, coś pomiędzy prychnięciem a ptasim jęknięciem smutku. Odchrząknął, czując, że poranione struny głosowe, rozdrażnione wysokim tonem oraz rosnącą liczbą wypowiadanych słów, znów zaczynają broczyć krwią, spływającą w dół gardła. - Przestań się kręcić jak plumpka po spotkaniu z trytonami - mruknął, niechętnie przełykając nieprzyjemną ciecz. - To jakie te wydarzenia masz w głowie, co? Może mi je przedstaw i powiem, czy miałeś wyobrażeniową rację - zaproponował, chcąc jeszcze zdobyć nieco czasu. Skinęciem głowy podziękował brunetowi za szkankę wody i wychylił ją duszkiem, co nieco złagodziło dyskomfort płynący z rozoranego nie tak dawno gardła. - To była anomalia. Nie kłamię - odparł w końcu, patrząc krążącemu przed nim Josephowi prosto w oczy, tak podobne do oczu ich matki. Mówił prawdę - znajdowali się tuż przy anomalii, to wina anomalii, że Benjamin nie zdołał ochronić Hannah patronusem przed potwornym zaklęciem Rosiera; to przez anomalię znaleźli się wtedy w sowiej poczcie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Co to był za bal?
Joe jakąś godzinę, a może nawet nie tyle temu dowiedział się, że jego rodzeństwo trafiło na wpół martwe do szpitala Świętego Munga. I to już jakiś czas temu. Że jedno z nich nie ma oka i prawie się wykrwawiło, a drugie zostało pozbawione twarzy. Twarzy! Zaklęciem czarnomagicznym.
CO TO BYŁ ZA BAL?
Drzwi otworzył mu jego starszy brat, który wygląda, jakby dosłownie zderzył się z wybuchem pożogi, a potem stratowały go buchorożce i próbuje mu wciskać jakieś kity na temat tego co im się stało.
I pyta: CO. TO. BYŁ. ZA. BAL? Żartował sobie?!
Joe rzucił mu mordercze spojrzenie, ani myśląc dać się tak łatwo wmanewrować w zmianę tematu. Nie. Takie pogaduszki zostawią sobie na potem. O ile będzie jakieś potem, bo młodszy z braci naprawdę musiał się wysilać, żeby czegoś nie zrobić Benowi. I żadne modelowanie dłońmi nic tu nie zmieniało.
- Tak, mógłbym się też po tygodniu dowiedzieć, że nie żyjecie - wszedł bratu w słowo, pustym, beznamiętnym głosem.
- Albo lepiej: po dwóch tygodniach od waszych zgonów, mógłbym się dowiedzieć, że odbył się już pogrzeb i mnie na nim nie było, bo po co? Przecież byłoby mi bardzo smutno... Że cholerne rodzeństwo traktuje mnie jak obcego - wysyczał ostatnie zdanie, a zacisnąwszy dłoń mocno w pięść, uderzył z całej siły w oparcie fotela. Całe szczęście, że mebel był solidny - dziadkowy - nic mu się nie stało, a Joe chociaż trochę mógł wyładować swoją złość.
Tak, widział dokładnie, że doskonale trafił ze swoją ripostą w czuły punkt. I dobrze, należało mu się. Joseph wiedział, że kiedy tylko wpadli w tarapaty, jego brat zrobił wszystko, dosłownie wszystko, by chronić Hannę, a skoro i ona i on wyszli z tego w takim stanie, to to nie były tylko tarapaty, to nawet nie były kłopoty, to musiała być TOTALNA MASAKRA. I Ben najwyraźniej nie chciał, albo nie mógł mu o niej opowiedzieć. To wkurzało Josepha jeszcze bardziej. Dlatego tak krążył po tym salonie jak sęp nad zwłokami. Czy tam ta... plumpka. Póki co nie mógł też przestać tego robić, za to próbował wychwycić w tym Benjaminowym bełkocie coś, co byłoby prawdą. I nawet ją otrzymał.
Zrobił krok w stronę kuchni. Miał ochotę wygrzebać stamtąd jakiś zapas alkoholu... ale zatrzymał się w pół kroku, zawrócił i zamiast tego zajął wolny fotel. Ten zresztą, który wcześniej trochę poturbował. Podczas takich rozmów powinien być trzeźwy, nawet jeśli na trzeźwo to co usłyszy, będzie nie do zniesienia.
- Wiem, że to była anomalia - warknął cicho, opierając się plecami o oparcie fotela, zaraz jednak z powrotem przechylił się do przodu, żeby mieć Bena bliżej. - Wiem też, że nie była to tylko anomalia - dodał piorunując brata wzrokiem.
Joe miał mówić, tak? Miał wymyślać własnemu bratu wymówki na temat stanu jego i Hanki? Świetnie.
Odetchnął głęboko przyglądając się Benowi odrobinę spokojniejszy niż minutę temu.
- Nie sądzę, żebyś był na tyle durny, żebyś zaczął się babrać w jakiejś czarnej magii i chcąc jej użyć przy tej pieprzonej anoamlii, trafił w Hannę - mruknął pierwszą, odrzuconą opcję, która tak, przemknęła mu przez łeb. - Gdyby to był jakiś przeklęty przedmiot, to pewnie mielibyście podobne obrażenia - dorzucił, mocno przecierając twarz dłońmi, którymi zaraz potem przeczesał przydługie kłaki. - Chcesz znać moją wersję? Naprawdę? - upewnił się. - Wpakowałeś się w jakieś brudne interesy na Nokturnie, w końcu tam mieszkałeś jeszcze do niedawna. Komuś podpadłeś. Komuś, kto zna się na czarnej magii. Nie wiem, może byłeś mu winny kasę, może coś innego. Pewnie też przez to, że wpakowałeś się w kłopoty, przeniosłeś się z tej cudnej nokturnowej kawalerki - bacznie przyglądał się zmasakrowanemu Benowi podczas mówienia, jakby chciał dostrzec czy faktycznie jego wersja jest słuszna. - Wydawało ci się, że się od typa uwolniłeś, ale on albo jego szajka dopadli cię, kiedy byłeś z Hanną. Może zwabili cię do tej anomalii, może to było przypadkowe miejsce, ale cię dorwali - nieprzyjemne dreszcze przebiegły Josephowi po plecach - I torturowali. Ciebie, potem może Hannę - to powiedział szybko, jakby nawet nie chciał o tym myśleć, tego sobie wyobrażać - żeby zdobyć to, co im obiecałeś - nie odrywał wzroku od Bena - Jakimś cudem udało wam się zwiać... I trzymasz mnie od tego z daleka, żeby i mnie nie dopadli, tak? Ale to nie mnie powinieneś chronić, tylko ją! - syknął wskazując w stronę sypialni ich siostry. - Jak masz kłopoty, to ci pomogę. JA, nie Hannah! Nie wplątuj ją w to bagno, słyszysz? - powiedział z naciskiem. Dosłownie nie wierzył, że musi w ogóle coś takiego Benowi mówić. Przecież to była ich młodsza siostra!
Znów się podniósł i znów zaczął krążyć po salonie.
- Za parę dni miałem pojechać do Szkocji, mogę ją ze sobą zabrać, tam będzie bezpieczna - wyrzucał z siebie słowa. - Wrócę i we dwóch dorwiemy tych drani - dodał takim tonem, jakby to już było postanowione.
Joe jakąś godzinę, a może nawet nie tyle temu dowiedział się, że jego rodzeństwo trafiło na wpół martwe do szpitala Świętego Munga. I to już jakiś czas temu. Że jedno z nich nie ma oka i prawie się wykrwawiło, a drugie zostało pozbawione twarzy. Twarzy! Zaklęciem czarnomagicznym.
CO TO BYŁ ZA BAL?
Drzwi otworzył mu jego starszy brat, który wygląda, jakby dosłownie zderzył się z wybuchem pożogi, a potem stratowały go buchorożce i próbuje mu wciskać jakieś kity na temat tego co im się stało.
I pyta: CO. TO. BYŁ. ZA. BAL? Żartował sobie?!
Joe rzucił mu mordercze spojrzenie, ani myśląc dać się tak łatwo wmanewrować w zmianę tematu. Nie. Takie pogaduszki zostawią sobie na potem. O ile będzie jakieś potem, bo młodszy z braci naprawdę musiał się wysilać, żeby czegoś nie zrobić Benowi. I żadne modelowanie dłońmi nic tu nie zmieniało.
- Tak, mógłbym się też po tygodniu dowiedzieć, że nie żyjecie - wszedł bratu w słowo, pustym, beznamiętnym głosem.
- Albo lepiej: po dwóch tygodniach od waszych zgonów, mógłbym się dowiedzieć, że odbył się już pogrzeb i mnie na nim nie było, bo po co? Przecież byłoby mi bardzo smutno... Że cholerne rodzeństwo traktuje mnie jak obcego - wysyczał ostatnie zdanie, a zacisnąwszy dłoń mocno w pięść, uderzył z całej siły w oparcie fotela. Całe szczęście, że mebel był solidny - dziadkowy - nic mu się nie stało, a Joe chociaż trochę mógł wyładować swoją złość.
Tak, widział dokładnie, że doskonale trafił ze swoją ripostą w czuły punkt. I dobrze, należało mu się. Joseph wiedział, że kiedy tylko wpadli w tarapaty, jego brat zrobił wszystko, dosłownie wszystko, by chronić Hannę, a skoro i ona i on wyszli z tego w takim stanie, to to nie były tylko tarapaty, to nawet nie były kłopoty, to musiała być TOTALNA MASAKRA. I Ben najwyraźniej nie chciał, albo nie mógł mu o niej opowiedzieć. To wkurzało Josepha jeszcze bardziej. Dlatego tak krążył po tym salonie jak sęp nad zwłokami. Czy tam ta... plumpka. Póki co nie mógł też przestać tego robić, za to próbował wychwycić w tym Benjaminowym bełkocie coś, co byłoby prawdą. I nawet ją otrzymał.
Zrobił krok w stronę kuchni. Miał ochotę wygrzebać stamtąd jakiś zapas alkoholu... ale zatrzymał się w pół kroku, zawrócił i zamiast tego zajął wolny fotel. Ten zresztą, który wcześniej trochę poturbował. Podczas takich rozmów powinien być trzeźwy, nawet jeśli na trzeźwo to co usłyszy, będzie nie do zniesienia.
- Wiem, że to była anomalia - warknął cicho, opierając się plecami o oparcie fotela, zaraz jednak z powrotem przechylił się do przodu, żeby mieć Bena bliżej. - Wiem też, że nie była to tylko anomalia - dodał piorunując brata wzrokiem.
Joe miał mówić, tak? Miał wymyślać własnemu bratu wymówki na temat stanu jego i Hanki? Świetnie.
Odetchnął głęboko przyglądając się Benowi odrobinę spokojniejszy niż minutę temu.
- Nie sądzę, żebyś był na tyle durny, żebyś zaczął się babrać w jakiejś czarnej magii i chcąc jej użyć przy tej pieprzonej anoamlii, trafił w Hannę - mruknął pierwszą, odrzuconą opcję, która tak, przemknęła mu przez łeb. - Gdyby to był jakiś przeklęty przedmiot, to pewnie mielibyście podobne obrażenia - dorzucił, mocno przecierając twarz dłońmi, którymi zaraz potem przeczesał przydługie kłaki. - Chcesz znać moją wersję? Naprawdę? - upewnił się. - Wpakowałeś się w jakieś brudne interesy na Nokturnie, w końcu tam mieszkałeś jeszcze do niedawna. Komuś podpadłeś. Komuś, kto zna się na czarnej magii. Nie wiem, może byłeś mu winny kasę, może coś innego. Pewnie też przez to, że wpakowałeś się w kłopoty, przeniosłeś się z tej cudnej nokturnowej kawalerki - bacznie przyglądał się zmasakrowanemu Benowi podczas mówienia, jakby chciał dostrzec czy faktycznie jego wersja jest słuszna. - Wydawało ci się, że się od typa uwolniłeś, ale on albo jego szajka dopadli cię, kiedy byłeś z Hanną. Może zwabili cię do tej anomalii, może to było przypadkowe miejsce, ale cię dorwali - nieprzyjemne dreszcze przebiegły Josephowi po plecach - I torturowali. Ciebie, potem może Hannę - to powiedział szybko, jakby nawet nie chciał o tym myśleć, tego sobie wyobrażać - żeby zdobyć to, co im obiecałeś - nie odrywał wzroku od Bena - Jakimś cudem udało wam się zwiać... I trzymasz mnie od tego z daleka, żeby i mnie nie dopadli, tak? Ale to nie mnie powinieneś chronić, tylko ją! - syknął wskazując w stronę sypialni ich siostry. - Jak masz kłopoty, to ci pomogę. JA, nie Hannah! Nie wplątuj ją w to bagno, słyszysz? - powiedział z naciskiem. Dosłownie nie wierzył, że musi w ogóle coś takiego Benowi mówić. Przecież to była ich młodsza siostra!
Znów się podniósł i znów zaczął krążyć po salonie.
- Za parę dni miałem pojechać do Szkocji, mogę ją ze sobą zabrać, tam będzie bezpieczna - wyrzucał z siebie słowa. - Wrócę i we dwóch dorwiemy tych drani - dodał takim tonem, jakby to już było postanowione.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odwzajemnił mordercze spojrzenie łapserdaka spod ciemnej gwiazdy, licząc na to, że wywoła ono odpowiednią reakcję. Niestety, srodze się zawiódł, Joseph nie uchylił nawet rąbka tajemnicy dotyczącej balu, co nie ozaczało, że Benjamin zamierzał odpuścić. Jeśli już się czegoś chwycił, nie puszczał tego niezależnie od okoliczności, wytrwały niczym starożytny heros. W mniej chwalebnej sprawie, rzecz jasna. - No, powiedz mi. Brunetka? Blondynka? To był bal bożonarodzeniowy? - pytał nieustępliwie, dość bezsensownie rzucając jako przykład jedyną nazwę balu, jaką kojarzył; miłe wspomnienie z czasów szkolnych. Chciał wyciągnąć z Josepha coś miłego, ocieplającą serca wiadomość, pozwalającą nieco zejść z tonu w rejony przyjemniejsze, w mniejszym stopniu grożące zmniejszeniem populacji braci Wright o połowę. Skoro nakreślenie kobiecych kształtów nie pomogło, Jaimie nie miał już pomysłu na to, co jakoś skierowałoby myśli Jose'a na boczne tory. Zrezygnowany pochylił głowę do przodu a mechaty kocyk załaskotał go w powycinaną dziwacznie brodę. Część czarnych włosów wygolono, by łatwiej nałożyć szwy, ale nie zezwolił na całkowite ogołocenie go z tego symbolu drwalskiego pochodzenia, dlatego gdzieniegdzie na żuchwie ciągle sterczały nieposłuszne kępki szczeciny, nadając mu jeszcze bardziej niechlujnego wyglądu.
Machnął ręką, słysząc rewelacje Josepha na temat spóźnionych informacji pogrzebowych. - Daj spokój, wtedy dowiedziałbyś się wcześniej. Nekrologi pojawiają się po dwóch dniach, maksymalnie, w najgorszym przypadku - sprostował, dumny, że w końcu znalazł lukę w rozumowaniu brata i może wygrać w nierównej walce na logiczne argumenty. To w przypadku ich dyskusji zdarzało się niezmiernie rzadko. Widocznie geniusz starszego Wrighta dosłownie ściął go z nóg, bo brunet w końcu przestał wydreptywać w dywanie Hannah dziurę i zasiadł na fotelu. Pewnie żałując, że przed momentem tak niegrzecznie tłukł go pięściami - ubił sobie poduchy w oparciu i teraz drewno spod spodu gniotło go w tyłek. Oby miał za swoje; Ben łypnął na niego trochę niechętnie a trochę z rezygnacją. Obydwaj zaczynali odczuwać zmęczenie tą rozmową, zdawał sobie z tego sprawę, dlatego aby nie komplikować sytuacji po prostu się zamknął, pozwalając Josephowi zwierzyć się ze swych wizji parszywego życia Jaimiego.
Słuchał go z uwagą, krzywiąc się lekko już po pierwszych kilkunastu słowach. Miał o nim aż tak złe mniemanie? Sądził, że ściągnął na Hannah niebezpieczeństwo, bo brał udział w niecnych procederach? Tak, to miało sens - ale kiedyś, nie teraz. Ben panicznie chciał odciąć się od niedawnej przecież przeszłości, odkupić winy, naprawić błędy tak, by nie pozostał po nich nawet ślad, a po raz pierwszy od właściwie zawsze, haniebne przygody mogły mu się przydać. Jako usprawiedliwienie, przykrycie honorowej walki brudem, splunięcie na to, co robił, co obydwoje z Hanią robili dla dobra mugoli i czarodziei. Nie duma była tu jednak najważniejsza a bezpieczeństwo Zakonu Feniksa.
- No - mruknął w końcu, całkiem szczerze przejęty, zawstydzony i poruszony. Odetchnął głęboko, chrapliwie, spoglądając na wzburzoną, przystojną twarz brata. Już nikt ich ze sobą nie pomyli - ta myśl szybko przemknęła przez jego głowę. - Jesteś jasnowidzem, czy co? - spytał, chcąc zabrzmieć wesoło, ale wymarotał te słowa z żałosnością oklapłego gumochłona. - Mam z jednym takim...na pieńku - I znów mówił mu prawdę i tylko prawdę, dostosowaną do ogólnie akceptowanych realiów, w których nie istniał Zakon Feniksa i oddawanie życia za innych, słabszych i bezbronnych. - Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ale on...zmienił się. I teraz chce mnie dopaść. Mieliśmy swoje niesnaski, to nie istotne, istotne, że to...no, typ jest bardzo bogaty. Szlachcic. Z tych ohydnych szlachciców, nie tych dobrych - uściślił, krzywiąc się lekko - z bólu nadwyrężonego gardła i z powodu bolesnych wspomnień. Jak mógł kiedyś uważać Tristana za swojego przyjaciela? - No i było tak jak mówisz. Spotkał mnie i Hanię. Przyszedł ze znajomym, miotnęli w nas klątwami....właściwie gdyby nie anomalia, to by mogło być z nami krucho - przyznał się z zażenowaniem, drapiąc się po głowie. - Ja oberwałem mocniej, jakiś czarnomagiczny urok...Nie byłem w stanie ochronić Hannah tak, jakbym chciał - ostatnie słowa prawie wyszeptał, czując palący wstyd. Był najstarszym bratem, jego obowiązkiem była ochrona rodzeństwa. Nie zdołał tego zrobić przy Hani, ciągle jednak mógł przy Josephie. Nie chciał na razie wciągać go w to bagno. - To było przypadkiem, w nic ją nie wplątałem - dodał głośniej, na moment zbaczając z utartej ścieżki szczerości. - I nie potrzebuję pomocy, sprawa na dniach i tak będzie załatwona - dodał z mocą, dobitnie uderzając pięścią wolnej dłoni w skryte pod fioletowym kocykiem udo. - A Hannah zostaje w Londynie. Znasz ją. Jeśli wywieziesz ją do Szkocji, wróci tu pierwszym świstoklikiem albo i pieszo. Jest uparta. Lepiej mieć ją bliżej, mogąc szybciej zareagować - powtórzył uparcie, odruchowo - i nieco nerwowo - zerkając w stronę drzwi prowadzących do sypialni Hannah. Musiał poinformować ją później, dyskretnie, o tym, jaką nieco ociosaną wersję przedstawił Josephowi, by nie doszło do jakiejś koszmarnej pomyłki. - A drania nie trzeba dorywać. Poradzę sobie. Jak będzie sam, bez koleżki, to poradzę sobie z nim z jedną ręką zawiązaną z tyłu - dorzucił jeszcze buntowniczo, oczyma wyobraźni widząc jak łamie idealnie, szlachecko prosty nos temu francuskiemu pięknisiowi.
Machnął ręką, słysząc rewelacje Josepha na temat spóźnionych informacji pogrzebowych. - Daj spokój, wtedy dowiedziałbyś się wcześniej. Nekrologi pojawiają się po dwóch dniach, maksymalnie, w najgorszym przypadku - sprostował, dumny, że w końcu znalazł lukę w rozumowaniu brata i może wygrać w nierównej walce na logiczne argumenty. To w przypadku ich dyskusji zdarzało się niezmiernie rzadko. Widocznie geniusz starszego Wrighta dosłownie ściął go z nóg, bo brunet w końcu przestał wydreptywać w dywanie Hannah dziurę i zasiadł na fotelu. Pewnie żałując, że przed momentem tak niegrzecznie tłukł go pięściami - ubił sobie poduchy w oparciu i teraz drewno spod spodu gniotło go w tyłek. Oby miał za swoje; Ben łypnął na niego trochę niechętnie a trochę z rezygnacją. Obydwaj zaczynali odczuwać zmęczenie tą rozmową, zdawał sobie z tego sprawę, dlatego aby nie komplikować sytuacji po prostu się zamknął, pozwalając Josephowi zwierzyć się ze swych wizji parszywego życia Jaimiego.
Słuchał go z uwagą, krzywiąc się lekko już po pierwszych kilkunastu słowach. Miał o nim aż tak złe mniemanie? Sądził, że ściągnął na Hannah niebezpieczeństwo, bo brał udział w niecnych procederach? Tak, to miało sens - ale kiedyś, nie teraz. Ben panicznie chciał odciąć się od niedawnej przecież przeszłości, odkupić winy, naprawić błędy tak, by nie pozostał po nich nawet ślad, a po raz pierwszy od właściwie zawsze, haniebne przygody mogły mu się przydać. Jako usprawiedliwienie, przykrycie honorowej walki brudem, splunięcie na to, co robił, co obydwoje z Hanią robili dla dobra mugoli i czarodziei. Nie duma była tu jednak najważniejsza a bezpieczeństwo Zakonu Feniksa.
- No - mruknął w końcu, całkiem szczerze przejęty, zawstydzony i poruszony. Odetchnął głęboko, chrapliwie, spoglądając na wzburzoną, przystojną twarz brata. Już nikt ich ze sobą nie pomyli - ta myśl szybko przemknęła przez jego głowę. - Jesteś jasnowidzem, czy co? - spytał, chcąc zabrzmieć wesoło, ale wymarotał te słowa z żałosnością oklapłego gumochłona. - Mam z jednym takim...na pieńku - I znów mówił mu prawdę i tylko prawdę, dostosowaną do ogólnie akceptowanych realiów, w których nie istniał Zakon Feniksa i oddawanie życia za innych, słabszych i bezbronnych. - Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ale on...zmienił się. I teraz chce mnie dopaść. Mieliśmy swoje niesnaski, to nie istotne, istotne, że to...no, typ jest bardzo bogaty. Szlachcic. Z tych ohydnych szlachciców, nie tych dobrych - uściślił, krzywiąc się lekko - z bólu nadwyrężonego gardła i z powodu bolesnych wspomnień. Jak mógł kiedyś uważać Tristana za swojego przyjaciela? - No i było tak jak mówisz. Spotkał mnie i Hanię. Przyszedł ze znajomym, miotnęli w nas klątwami....właściwie gdyby nie anomalia, to by mogło być z nami krucho - przyznał się z zażenowaniem, drapiąc się po głowie. - Ja oberwałem mocniej, jakiś czarnomagiczny urok...Nie byłem w stanie ochronić Hannah tak, jakbym chciał - ostatnie słowa prawie wyszeptał, czując palący wstyd. Był najstarszym bratem, jego obowiązkiem była ochrona rodzeństwa. Nie zdołał tego zrobić przy Hani, ciągle jednak mógł przy Josephie. Nie chciał na razie wciągać go w to bagno. - To było przypadkiem, w nic ją nie wplątałem - dodał głośniej, na moment zbaczając z utartej ścieżki szczerości. - I nie potrzebuję pomocy, sprawa na dniach i tak będzie załatwona - dodał z mocą, dobitnie uderzając pięścią wolnej dłoni w skryte pod fioletowym kocykiem udo. - A Hannah zostaje w Londynie. Znasz ją. Jeśli wywieziesz ją do Szkocji, wróci tu pierwszym świstoklikiem albo i pieszo. Jest uparta. Lepiej mieć ją bliżej, mogąc szybciej zareagować - powtórzył uparcie, odruchowo - i nieco nerwowo - zerkając w stronę drzwi prowadzących do sypialni Hannah. Musiał poinformować ją później, dyskretnie, o tym, jaką nieco ociosaną wersję przedstawił Josephowi, by nie doszło do jakiejś koszmarnej pomyłki. - A drania nie trzeba dorywać. Poradzę sobie. Jak będzie sam, bez koleżki, to poradzę sobie z nim z jedną ręką zawiązaną z tyłu - dorzucił jeszcze buntowniczo, oczyma wyobraźni widząc jak łamie idealnie, szlachecko prosty nos temu francuskiemu pięknisiowi.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Joey tylko zawarczał groźnie na te nieudane próby sprowadzenia ich rozmowy na inne tory. Ben mógł się starać do woli, ale Joe miał oczy, nawet gdyby próbował w tej chwili myśleć o czymś innym, to widok brata sprowadzał go dość brutalnie na ziemię. O balu już dawno zapomniał, a nekrologi... jeśli Benjamin liczył na to, że kiedyś, oby w dalekiej przyszłości, jego młodszy brat właśnie w ten sposób dowie się o ich śmierci... cóż, Joe nikomu czegoś takiego nie życzył, sobie również.
Zostawił jednak i tą kwestię w spokoju. Póki co żyli - cała ich trójka - nie było więc sensu rozprawiać o tym kto, kiedy i w jaki sposób dowie się o śmierci rodzeństwa, tak?
Za to o tym co faktycznie się stało, a i owszem. Sęk w tym, że to Joe mówił i mówił dużo i z większym pomyślunkiem niż jego brat, tymczasem Ben...
- Niech cię ponurak, Benji! - jęknął, kiedy pan-znawca-smoków zaczął coś przebąkiwać o tym, że to prawda. - Miałeś zaprzeczyć! Cholera! - mruknął nerwowo przeczesując kłaki palcami. Że też tak łatwo przejrzeć mojego brata...! Zadarł z kimś niewłaściwym i rykoszetem oberwała Hania...
Zamilkł jednak z uwagą wsłuchując się ponownie w historię brata. Tak, teraz brzmiała wiarygodnie, choć Joe... znów się w nim gotowało, znów zaczął przemierzać kilometry po niewielkim salonie niczym nundu zamknięte w czarodziejskiej klatce. Układał sobie wszystko w głowie. Historię, cały plan działania. Zatrzymał się dopiero, kiedy jego mądry braciszek zaczął coś przebąkiwać o tym, że sobie poradzi sam. Joey omiótł go spojrzeniem od stóp po czubek pokiereszowanej głowy.
- Nie - mruknął tak samo posępnie jak i stanowczo. - Nawet ja wiem, że takie typki nawet wysrać nie idą się same, bo za bardzo boją się o swój tyłek - dodał krzywiąc się z niesmakiem. Szlachcice. Wydaje im się, że są potężni, bo mają kasy jak lodu, ale jak przychodzi co do czego, to zawsze chodzą z obstawą. Nawet gdyby było tak jak Ben mówił, że sobie z nim poradzi jedną ręką (w to akurat Joe nie wątpił), to typ nie będzie sam.
- Kto to jest? - zapytał rzeczowo stając naprzeciwko brata i zaplatając ręce na piersi. Jakby to on był starszym Wrightem, nie Ben.
- Chcę wiedzieć co za palant postanowił zadzierać z naszą rodziną. Mam do tego prawo, Ben. A Hannę i tak zabiorę do rodziców. Jak zobaczą w jakim jest stanie, to przynajmniej na jakiś czas uda im się ją zatrzymać. Razem załatwimy tą sprawę, potem niech sobie Hannah wraca do Londynu - powiedział poważnie, niczym taktyk, który właśnie zaczął rozstawiać pionki czarodziejów na szachownicy. Nie, nie miał zamiaru tak tego zostawiać. Zostawiać wszystkiego Benowi. Byli do cholery braćmi, tak? I to był właściwy moment, żeby udowodnić całemu światu, że jak zadziera się z jednym Wrightem, to za nim stają murem pozostali. Tak zawsze było, jest i będzie, a Benjamin z pewnością tego nie zmieni. Może próbować, ale to będzie równie bezskuteczne jak jego próby zmiany tematu.
Zostawił jednak i tą kwestię w spokoju. Póki co żyli - cała ich trójka - nie było więc sensu rozprawiać o tym kto, kiedy i w jaki sposób dowie się o śmierci rodzeństwa, tak?
Za to o tym co faktycznie się stało, a i owszem. Sęk w tym, że to Joe mówił i mówił dużo i z większym pomyślunkiem niż jego brat, tymczasem Ben...
- Niech cię ponurak, Benji! - jęknął, kiedy pan-znawca-smoków zaczął coś przebąkiwać o tym, że to prawda. - Miałeś zaprzeczyć! Cholera! - mruknął nerwowo przeczesując kłaki palcami. Że też tak łatwo przejrzeć mojego brata...! Zadarł z kimś niewłaściwym i rykoszetem oberwała Hania...
Zamilkł jednak z uwagą wsłuchując się ponownie w historię brata. Tak, teraz brzmiała wiarygodnie, choć Joe... znów się w nim gotowało, znów zaczął przemierzać kilometry po niewielkim salonie niczym nundu zamknięte w czarodziejskiej klatce. Układał sobie wszystko w głowie. Historię, cały plan działania. Zatrzymał się dopiero, kiedy jego mądry braciszek zaczął coś przebąkiwać o tym, że sobie poradzi sam. Joey omiótł go spojrzeniem od stóp po czubek pokiereszowanej głowy.
- Nie - mruknął tak samo posępnie jak i stanowczo. - Nawet ja wiem, że takie typki nawet wysrać nie idą się same, bo za bardzo boją się o swój tyłek - dodał krzywiąc się z niesmakiem. Szlachcice. Wydaje im się, że są potężni, bo mają kasy jak lodu, ale jak przychodzi co do czego, to zawsze chodzą z obstawą. Nawet gdyby było tak jak Ben mówił, że sobie z nim poradzi jedną ręką (w to akurat Joe nie wątpił), to typ nie będzie sam.
- Kto to jest? - zapytał rzeczowo stając naprzeciwko brata i zaplatając ręce na piersi. Jakby to on był starszym Wrightem, nie Ben.
- Chcę wiedzieć co za palant postanowił zadzierać z naszą rodziną. Mam do tego prawo, Ben. A Hannę i tak zabiorę do rodziców. Jak zobaczą w jakim jest stanie, to przynajmniej na jakiś czas uda im się ją zatrzymać. Razem załatwimy tą sprawę, potem niech sobie Hannah wraca do Londynu - powiedział poważnie, niczym taktyk, który właśnie zaczął rozstawiać pionki czarodziejów na szachownicy. Nie, nie miał zamiaru tak tego zostawiać. Zostawiać wszystkiego Benowi. Byli do cholery braćmi, tak? I to był właściwy moment, żeby udowodnić całemu światu, że jak zadziera się z jednym Wrightem, to za nim stają murem pozostali. Tak zawsze było, jest i będzie, a Benjamin z pewnością tego nie zmieni. Może próbować, ale to będzie równie bezskuteczne jak jego próby zmiany tematu.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ben bez większego zrozumienia wpatrywał się w zdruzgotanego Josepha, mimowolnie zastanawiając się, jak brat zareagowałby na całą, nieocenzurowaną łagodnie prawdę. Na to, że Jaimie wciągnąl Hannah do organizacji walczącej o prawa mugoli, o słabszych, o niewinnych, o zapomnianych; do Zakonu Feniksa, którego członkowie ginęli szybciej niż pieniądze w podejrzanym parabanku niedaleko Gringotta. Stawiał siostrę może nie na pierwszej, ale na drugiej linii gwałtownego frontu, świadom, że po drugiej stronie znajdują się osoby władające doskonale czarną magią, mogącą doszczętnie zniszczyć człowieka, tak psychicznie jak i fizycznie. Narażał Hannah na wielkie, potworne, koszmarne niebezpieczeństwo, które dorwało ją w swe brudne łapska zaledwie kilka tygodni po wtajemniczeniu jej w tajemnice Zakonu - i, co zaskakujące, nie miał w tej sprawie wielkich wyrzutów sumienia. Martwił się, niepokoił, złościł na siebie, że nie zdołał jej ochronić, ale pod tym wszystkim czuł dumę. Z tego, jak sobie poradziła, jak walczyła do końca, nie odpuszczając, jak dzielnie stawiała czoła dwóm czarnoksiężnikom. Utrata oka - na jakiś czas - nie była zbyt wygórowaną ceną za taką odwagę.
Zamyślił się głębiej, prawie nie zauważając, że Joseph znów postanowił wychodzić swoje zdenerwowanie, tuptając przed nim jak magiczny pingwin na wybiegu w ZOO. Zatrzymujący się gwałtownie przed odwiedzającym i spoglądając na niego srogo. Ben uniósł wzrok z rezygnacją. Mógł znów zaprzeczać lub wymyślić jakąś niestworzoną - albo właściwie stworzoną na poczekaniu - historyjkę oraz wymyślone personalia, lecz znając swoje zdolności w zakresie słowotwórstwa i tak nie wpadłby na coś bardziej skomplikowanego niż Ristan Tosier. - No, to szlachcic. I nie będziemy się na niego rzucać z pięściami, bo skończymy w Tower i tyle z tego będzie - odparł surowo, nie chcąc utracić dominującej pozycji starszego brata. Nieważne, że nie miał połowy twarzy, to dalej on decydował, co zadzieje się dalej. - To Rosier. Szumowina. Lubi jakieś pedalskie kwiatki i muzykę - wygiął wargi w grymasie doskonale odegranej pogardy. - Nie zrobisz nic bez mojej zgody i konsultacji. Zaczaimy się na niego w odpowiednim czasie i miejscu, w porządku? I to ja je wyznaczę, znam go lepiej od ciebie - zagrzmiał z całą mocą, na jaką było stać jego poszatkowane niczym cebulka do jajecznicy struny głosowe. - I dobrze, pogadasz z Hanią, jeśli się zgodzi, możesz zabrać ją do rodziców - uniósł dłonie w geście kapitulacji, pewien, że siostra nie przystanie na takie warunki i wykłóci się o swoje z Josephem, dzięki czemu on sam nie będzie musiał przechodzić tej dyskusji po raz drugi.
Pociągnął nosem. - No i podszkol się do tego czasu w obronie przed czarną magią, co? Możemy razem potrenować jak trochę wydobrzeje - zaproponował już nieco łaskawiej, podnosząc się z kanapy, dalej otulony fioletowym kocem niczym materiałowa mumia lub król biedoty z bardzo zmechaconym płaszczem, sunącym za nim po podłodze. - A teraz zróbmy jakiś obiad dla Hannah. Proponuje bigos. Postawi ją na nogi - zdecydował, wymijając Josepha z wysoko uniesionym, zaczerwienionym i pękatym od szwów czołem. Jeśli istniało coś, co łagodziło obyczaje Wrightów niezależnie od siły metaforycznej burzy uderzającej w okna ich domku, to z pewnością syta, tłusta i bardzo mięsna kuchnia. Oby poradziła sobie i w tym przypadku, zagrzebując doły braku zaufania, pojawiające się pomiędzy nimi przez jakiegoś niekompetentnego uzdrowiciela, rozpowiadającego wieści o ich stanie na prawo i lewo. Ben dalej nie mógł pozbyć się wrażenia, że to Selwyn stał za przekazaniem Josephowi złej nowiny, ale postanowił nie drążyć tematu. Przynajmniej na razie.
Zamyślił się głębiej, prawie nie zauważając, że Joseph znów postanowił wychodzić swoje zdenerwowanie, tuptając przed nim jak magiczny pingwin na wybiegu w ZOO. Zatrzymujący się gwałtownie przed odwiedzającym i spoglądając na niego srogo. Ben uniósł wzrok z rezygnacją. Mógł znów zaprzeczać lub wymyślić jakąś niestworzoną - albo właściwie stworzoną na poczekaniu - historyjkę oraz wymyślone personalia, lecz znając swoje zdolności w zakresie słowotwórstwa i tak nie wpadłby na coś bardziej skomplikowanego niż Ristan Tosier. - No, to szlachcic. I nie będziemy się na niego rzucać z pięściami, bo skończymy w Tower i tyle z tego będzie - odparł surowo, nie chcąc utracić dominującej pozycji starszego brata. Nieważne, że nie miał połowy twarzy, to dalej on decydował, co zadzieje się dalej. - To Rosier. Szumowina. Lubi jakieś pedalskie kwiatki i muzykę - wygiął wargi w grymasie doskonale odegranej pogardy. - Nie zrobisz nic bez mojej zgody i konsultacji. Zaczaimy się na niego w odpowiednim czasie i miejscu, w porządku? I to ja je wyznaczę, znam go lepiej od ciebie - zagrzmiał z całą mocą, na jaką było stać jego poszatkowane niczym cebulka do jajecznicy struny głosowe. - I dobrze, pogadasz z Hanią, jeśli się zgodzi, możesz zabrać ją do rodziców - uniósł dłonie w geście kapitulacji, pewien, że siostra nie przystanie na takie warunki i wykłóci się o swoje z Josephem, dzięki czemu on sam nie będzie musiał przechodzić tej dyskusji po raz drugi.
Pociągnął nosem. - No i podszkol się do tego czasu w obronie przed czarną magią, co? Możemy razem potrenować jak trochę wydobrzeje - zaproponował już nieco łaskawiej, podnosząc się z kanapy, dalej otulony fioletowym kocem niczym materiałowa mumia lub król biedoty z bardzo zmechaconym płaszczem, sunącym za nim po podłodze. - A teraz zróbmy jakiś obiad dla Hannah. Proponuje bigos. Postawi ją na nogi - zdecydował, wymijając Josepha z wysoko uniesionym, zaczerwienionym i pękatym od szwów czołem. Jeśli istniało coś, co łagodziło obyczaje Wrightów niezależnie od siły metaforycznej burzy uderzającej w okna ich domku, to z pewnością syta, tłusta i bardzo mięsna kuchnia. Oby poradziła sobie i w tym przypadku, zagrzebując doły braku zaufania, pojawiające się pomiędzy nimi przez jakiegoś niekompetentnego uzdrowiciela, rozpowiadającego wieści o ich stanie na prawo i lewo. Ben dalej nie mógł pozbyć się wrażenia, że to Selwyn stał za przekazaniem Josephowi złej nowiny, ale postanowił nie drążyć tematu. Przynajmniej na razie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sądził, że Benajmin znów zacznie się wykręcać, wciskać mu jakieś kity, albo po prostu otwarcie mu się sprzeciwi. Zaskoczyło go więc, kiedy jego starszy brat zaczął w końcu mówić konkretnie i z sensem. W końcu, bo Josepha zaczęło już irytować to spychanie go na drugi czy trzeci plan. Byli braćmi, tak? Powinni stawać ramię w ramię naprzeciwko wszystkim kłopotom i wrogom, a nie tuszować prawdę, żeby drugi się nie martwił. Matce mogli nie mówić o takich rzeczach, żeby się nie martwiła, ale sobie nawzajem?
Zresztą... Joe już przerabiał to odsuwanie się od najbliższych, żeby niby ich chronić. Kiedy wyjechał z kraju, wybuchły te wszystkie anomalie, a w ich centrum znalazł się Ben i Hannah. Ochrona na odległość nie zdaje egzaminu - tego nauczył się na własnych błędach.
Rosier - to nazwisko zanotował sobie dobrze w pamięci. Znał je, oczywiście, choć bardziej ze słyszenia niż czegokolwiek innego. Chyba nie miał z żadnym członkiem tej rodziny do czynienia. Jeszcze.
Przytaknął na słowa brata. Zgadzał się z nim, jak jeszcze nigdy.
- Trening z obrony mi nie zaszkodzi... - przyznał też, choć zaraz wykwitł na jego twarzy szatański uśmiech - chociaż nie sądzę, żebyś był lepszy ode mnie - dodał, bo przecież by sobie nie mógł darować przechwałek na tym polu.
Benji? Lepszy od niego w czarowaniu? Chyba w innym wcieleniu... będzie zabawa! Ale to dobrze, już dawno nic razem nie trenowali, a choć Joe by tego nie przyznał otwarcie (tym bardziej, że w zasadzie podczas każdych takich "zawodów" przegrywał), to brakowało mu tego. Rywalizacji z bratem. A może i samego brata. Tak trochę, nie? Bo bez przesady.
- Więc musisz szybko wydobrzeć, żebym mógł ci spuścić łomot - dodał już całkiem wesoło, rozplatając ręce i ruszając w stronę kuchni.
- I, Benji... - odezwał się jeszcze na chwilę przystając, żeby po bratersku położyć Benowi rękę na ramieniu. Normalnie, to by go solidnie klepnął po plecach, ale cholera wiedziała ile miał tam szwów, więc lepiej było nie ryzykować.
- Hannah to nie twoja wina, wiem o tym. I że zrobiłeś wszystko... no wiesz - mruknął. To miała być pokrzepiająca, szczera mowa, ale wyszło jak zawsze. Po prostu chciał dać Benowi do zrozumienia, że za nic go nie wini i że tak naprawdę gdyby nie Ben, to Hanka byłaby w dużo gorszym stanie, niż jest obecnie.
No, ale koniec tego smęcenia, tak? Bigos.
Joe odchrząknął i przyspieszył kroku, żeby znaleźć się w kuchni.
- Tylko uczciwie ostrzegam, że nie wiem czy cokolwiek, co wyjdzie spod mojej chochli i z mojego garnka, będzie zjadliwe i nietrujące - zaznaczył. W kuchni był totalnym beztalenciem, a jego gotowanie, ograniczało się do gotowania wody na herbatę. No, ale dla Hanny, to się przecież będzie starał, jak dla nikogo innego.
- Ty w ogóle znasz przepis na bigos? Od czego zaczynamy? - zatarł ręce gotowy do pracy.
[zt x2]
Zresztą... Joe już przerabiał to odsuwanie się od najbliższych, żeby niby ich chronić. Kiedy wyjechał z kraju, wybuchły te wszystkie anomalie, a w ich centrum znalazł się Ben i Hannah. Ochrona na odległość nie zdaje egzaminu - tego nauczył się na własnych błędach.
Rosier - to nazwisko zanotował sobie dobrze w pamięci. Znał je, oczywiście, choć bardziej ze słyszenia niż czegokolwiek innego. Chyba nie miał z żadnym członkiem tej rodziny do czynienia. Jeszcze.
Przytaknął na słowa brata. Zgadzał się z nim, jak jeszcze nigdy.
- Trening z obrony mi nie zaszkodzi... - przyznał też, choć zaraz wykwitł na jego twarzy szatański uśmiech - chociaż nie sądzę, żebyś był lepszy ode mnie - dodał, bo przecież by sobie nie mógł darować przechwałek na tym polu.
Benji? Lepszy od niego w czarowaniu? Chyba w innym wcieleniu... będzie zabawa! Ale to dobrze, już dawno nic razem nie trenowali, a choć Joe by tego nie przyznał otwarcie (tym bardziej, że w zasadzie podczas każdych takich "zawodów" przegrywał), to brakowało mu tego. Rywalizacji z bratem. A może i samego brata. Tak trochę, nie? Bo bez przesady.
- Więc musisz szybko wydobrzeć, żebym mógł ci spuścić łomot - dodał już całkiem wesoło, rozplatając ręce i ruszając w stronę kuchni.
- I, Benji... - odezwał się jeszcze na chwilę przystając, żeby po bratersku położyć Benowi rękę na ramieniu. Normalnie, to by go solidnie klepnął po plecach, ale cholera wiedziała ile miał tam szwów, więc lepiej było nie ryzykować.
- Hannah to nie twoja wina, wiem o tym. I że zrobiłeś wszystko... no wiesz - mruknął. To miała być pokrzepiająca, szczera mowa, ale wyszło jak zawsze. Po prostu chciał dać Benowi do zrozumienia, że za nic go nie wini i że tak naprawdę gdyby nie Ben, to Hanka byłaby w dużo gorszym stanie, niż jest obecnie.
No, ale koniec tego smęcenia, tak? Bigos.
Joe odchrząknął i przyspieszył kroku, żeby znaleźć się w kuchni.
- Tylko uczciwie ostrzegam, że nie wiem czy cokolwiek, co wyjdzie spod mojej chochli i z mojego garnka, będzie zjadliwe i nietrujące - zaznaczył. W kuchni był totalnym beztalenciem, a jego gotowanie, ograniczało się do gotowania wody na herbatę. No, ale dla Hanny, to się przecież będzie starał, jak dla nikogo innego.
- Ty w ogóle znasz przepis na bigos? Od czego zaczynamy? - zatarł ręce gotowy do pracy.
[zt x2]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 16.02?
Dzień pracy dobiegł końca. Charlie zdjęła alchemiczny fartuszek, ale to nie uwolniło jej od intensywnej woni ziół i medykamentów, która unosiła się za nią gdy szła korytarzem Munga zamierzając wyjść z budynku, i nie miała jej opuścić jeszcze długo, nawet po kilku godzinach od zakończenia dzisiejszej pracy. Sama była do tego przyzwyczajona, w końcu była alchemikiem od dawna, a pasjonowała się tą dziedziną na długo przed tym, zanim rozpoczęła kurs w Mungu.
Odkąd zaginęła Vera nie spieszyło jej się do domu, chyba że miała w planach warzenie mikstur dla Zakonu lub dla znajomych, to wtedy tak. Dziś jednak niczego takiego nie planowała. Po wyjściu z budynku szpitala i znalezieniu się na ulicy rozejrzała się dookoła, zastanawiając się, dokąd pójść. Do ogrodu magibotanicznego? Do Wieży Astrologów? A może do Biblioteki Londyńskiej? To były miejsca, które odwiedzała najczęściej, zaspokajając swój nieustanny głód wiedzy i pragnienie samodoskonalenia się. Mogła też odwiedzić kogoś znajomego. Może Roselyn? A może... Hannah? Tak dawno u niej nie była! Uznała zresztą, że to świetny pomysł, a godzina była już na tyle późna że Hannah pewnie zdążyła skończyć swoją pracę w sklepie miotlarskim i wrócić do mieszkania. Zbliżał się zmierzch, który w zimie nadchodził szybciej niż latem, już po południu zachodziło słońce i zaczęło się ściemniać. Jeśli jednak jej nie będzie, zawsze mogła wrócić do domu.
Dlatego też weszła do zaułka, z którego zwykle się teleportowała po pracy, odkąd już znowu mogła to robić, i pojawiła się niedaleko mieszkania kuzynki. Było to podnoszące na duchu, że nie tylko ona egzystowała poniekąd na „obczyźnie”, jak wciąż często myślała o Londynie. Hannah i Roselyn także tkwiły w mieście, więc mogła je odwiedzać i mogły razem tęsknić za swoimi rodzinnymi stronami. Odkąd zniknęła Vera tęsknota Charlie za Kornwalią stawała się jeszcze bardziej dojmująca i czuła się w Londynie jeszcze bardziej niepasującym elementem niż wcześniej, ale przez wzgląd na pracę, Zakon i dostęp do miejsc związanych z nauką wciąż w nim pozostawała. Dodatkowo czuła się w obowiązku czekać na Verę w ich wspólnym domku i dbać o niego, pielęgnować go tak, jak pielęgnowała w swoim sercu nadzieję na odnalezienie się siostry.
Wspięła się po schodach i zapukała do drzwi mieszkania Hannah, mając nadzieję, że ją zastała. Chciała z nią porozmawiać, bo w ostatnich miesiącach nie spędzały ze sobą tyle czasu co kiedyś, za co winę ponosiła częściowo intensywna praca i nauka Charlie, a częściowo Zakon, do którego należały obie. Pannie Leighton zależało jednak na pielęgnowaniu relacji z rodziną, zwłaszcza tutaj, w tym obcym, wielkim mieście. I zwłaszcza teraz, w tych niespokojnych, groźnych czasach.
Dzień pracy dobiegł końca. Charlie zdjęła alchemiczny fartuszek, ale to nie uwolniło jej od intensywnej woni ziół i medykamentów, która unosiła się za nią gdy szła korytarzem Munga zamierzając wyjść z budynku, i nie miała jej opuścić jeszcze długo, nawet po kilku godzinach od zakończenia dzisiejszej pracy. Sama była do tego przyzwyczajona, w końcu była alchemikiem od dawna, a pasjonowała się tą dziedziną na długo przed tym, zanim rozpoczęła kurs w Mungu.
Odkąd zaginęła Vera nie spieszyło jej się do domu, chyba że miała w planach warzenie mikstur dla Zakonu lub dla znajomych, to wtedy tak. Dziś jednak niczego takiego nie planowała. Po wyjściu z budynku szpitala i znalezieniu się na ulicy rozejrzała się dookoła, zastanawiając się, dokąd pójść. Do ogrodu magibotanicznego? Do Wieży Astrologów? A może do Biblioteki Londyńskiej? To były miejsca, które odwiedzała najczęściej, zaspokajając swój nieustanny głód wiedzy i pragnienie samodoskonalenia się. Mogła też odwiedzić kogoś znajomego. Może Roselyn? A może... Hannah? Tak dawno u niej nie była! Uznała zresztą, że to świetny pomysł, a godzina była już na tyle późna że Hannah pewnie zdążyła skończyć swoją pracę w sklepie miotlarskim i wrócić do mieszkania. Zbliżał się zmierzch, który w zimie nadchodził szybciej niż latem, już po południu zachodziło słońce i zaczęło się ściemniać. Jeśli jednak jej nie będzie, zawsze mogła wrócić do domu.
Dlatego też weszła do zaułka, z którego zwykle się teleportowała po pracy, odkąd już znowu mogła to robić, i pojawiła się niedaleko mieszkania kuzynki. Było to podnoszące na duchu, że nie tylko ona egzystowała poniekąd na „obczyźnie”, jak wciąż często myślała o Londynie. Hannah i Roselyn także tkwiły w mieście, więc mogła je odwiedzać i mogły razem tęsknić za swoimi rodzinnymi stronami. Odkąd zniknęła Vera tęsknota Charlie za Kornwalią stawała się jeszcze bardziej dojmująca i czuła się w Londynie jeszcze bardziej niepasującym elementem niż wcześniej, ale przez wzgląd na pracę, Zakon i dostęp do miejsc związanych z nauką wciąż w nim pozostawała. Dodatkowo czuła się w obowiązku czekać na Verę w ich wspólnym domku i dbać o niego, pielęgnować go tak, jak pielęgnowała w swoim sercu nadzieję na odnalezienie się siostry.
Wspięła się po schodach i zapukała do drzwi mieszkania Hannah, mając nadzieję, że ją zastała. Chciała z nią porozmawiać, bo w ostatnich miesiącach nie spędzały ze sobą tyle czasu co kiedyś, za co winę ponosiła częściowo intensywna praca i nauka Charlie, a częściowo Zakon, do którego należały obie. Pannie Leighton zależało jednak na pielęgnowaniu relacji z rodziną, zwłaszcza tutaj, w tym obcym, wielkim mieście. I zwłaszcza teraz, w tych niespokojnych, groźnych czasach.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
To nie był zbyt pracowity dzień. Po świętach ruch znacząco zmalał w sklepie, większość zamówień zrealizowała jeszcze w starym roku, najważniejsze zadania miała już za sobą. To był dobry czas na to, by odświeżyć wnętrze sklepu, zrobić w nim mały remont, może zmienić ekspozycję, ale wciąż zmagała się ze swoją sytuacją finansową. Chciała wpierw spłacić długi, które zaciągnęła, zacząć w końcu prosperować tak, jak należało. Po głowie chodziły jej wielkie inwestycje. Marzyła jej się produkcja mioteł sportowych, chciała zaistnieć w świecie magicznych gier i sportów. Wiedziała, że jej pomysły mają wielką szansę na powodzenie, ale nim podejmie się ich realizacji należało załatwić wszystkie odwlekane w czasie sprawy. Dlatego zamknąwszy sklep wcześniej, wróciła w zimne, pochmurne popołudnie do domu, taszcząc ze sobą księgę z rachunkami. Zagłębiła się w analizy przychodów i rozchodów, próbując opracować jakąś sensowną strategię na przyszłość. Jej nieodłącznym towarzyszem okazał się być kieliszek białego, półsłodkiego wina. Nie chciała przyznać nawet przed samą sobą, że odkąd Jamie się wyprowadziła na swoje, w tych pustych czterech ścianach czuła się jeszcze samotniej. Brakowało jej towarzystwa, brakowało gwaru, zamieszania, ludzi wpadających i wypadających na chwilę. Ludzie w jej wieku prowadzili inne życie — posiadali własny dom, którym należało się zająć, rodziny, którymi trzeba było się opiekować. Co niektórzy skupiali się na karierze, która pozwalała się piąć do góry. A ona miała tylko sklep dziadka, któremu oddała całe swoje serce, swój własny, ciepły kąt, w którym mogłaby zamieszkać. Mieszkanie jak na nią samo było i tak za wielkie, salon wciąż nie został odpowiednio urządzony. Wciąż był pusty, brakowało w nim podstawowych mebli. Nie było powodu, dla którego miałaby się na to skusić. Dlatego też z księgami siedziała na ziemi, przeglądając rachunki, sącząc wino z kieliszka, skubiąc świeżo upieczone przez siebie bułki, muśnięte ledwie masłem i powidłami, które udało jej się zrobić jeszcze nim lato dobiegło końca.Gdzieś w kącie zalegały zakurzone księgi o drzewach świata, w które chciała się w wolnym czasie zagłębić.
Pukanie do drzwi rozniosło się po korytarzu i pustym salonie echem. Uniosła wzrok znad księgi, zastanawiając się, kto o tej przez mógłby ją odwiedzić. Wiedziała, że gdyby byli to jej bracia, to podobnie jak Jackie czy Just weszliby bez pytania. Jak do siebie. Tak też ich tu zresztą wiedziała, jak członków rodziny, którzy nie musieli ani pukać ani wycierać butów na wycieraczce pod drzwiami. Podniosła się powoli z ziemi, uważając, by długa spódnica zakrywająca wełniane, grube skarpetki nie zaplątała się pomiędzy świeczkami, które postawiła wokół siebie, by móc kontynuować czytanie o zmroku i ruszyła do drzwi. Otworzyła je bez zawahania, a widok stojącej po drugiej stronie dziewczyny od razu rozpromienił jej twarz.
— Charlie!— powitała ją z uśmiechem, od razu otwierając drzwi szerzej. — Nie stój tak, na klatce jest zimno, wchodź.— Nie czekała aż wejdzie sama, pociągnęła ja za sobą i zamknęła drzwi, puszczając jej dłoń, gdy obie były już w środku. — Dobrze, że jesteś, zaczynam wariować od tych wszystkich cyfr, a nie wypiłam nawet pół butelki wina— mruknęła posępniej, kierując je dwie korytarzem do salonu. Wciąż pustego i mało gościnnego. Na ziemi leżał jednak koc, wokół ustawione były świece. Zamknęła księgi sklepowe i odłożyła je na bok. — Napijesz się ze mną? W samotnym piciu jest coś żałosnego, nie odmawiaj mi — poprosiła, sięgając po różdżkę, by przywołać od razu drugi kielich.
Pukanie do drzwi rozniosło się po korytarzu i pustym salonie echem. Uniosła wzrok znad księgi, zastanawiając się, kto o tej przez mógłby ją odwiedzić. Wiedziała, że gdyby byli to jej bracia, to podobnie jak Jackie czy Just weszliby bez pytania. Jak do siebie. Tak też ich tu zresztą wiedziała, jak członków rodziny, którzy nie musieli ani pukać ani wycierać butów na wycieraczce pod drzwiami. Podniosła się powoli z ziemi, uważając, by długa spódnica zakrywająca wełniane, grube skarpetki nie zaplątała się pomiędzy świeczkami, które postawiła wokół siebie, by móc kontynuować czytanie o zmroku i ruszyła do drzwi. Otworzyła je bez zawahania, a widok stojącej po drugiej stronie dziewczyny od razu rozpromienił jej twarz.
— Charlie!— powitała ją z uśmiechem, od razu otwierając drzwi szerzej. — Nie stój tak, na klatce jest zimno, wchodź.— Nie czekała aż wejdzie sama, pociągnęła ja za sobą i zamknęła drzwi, puszczając jej dłoń, gdy obie były już w środku. — Dobrze, że jesteś, zaczynam wariować od tych wszystkich cyfr, a nie wypiłam nawet pół butelki wina— mruknęła posępniej, kierując je dwie korytarzem do salonu. Wciąż pustego i mało gościnnego. Na ziemi leżał jednak koc, wokół ustawione były świece. Zamknęła księgi sklepowe i odłożyła je na bok. — Napijesz się ze mną? W samotnym piciu jest coś żałosnego, nie odmawiaj mi — poprosiła, sięgając po różdżkę, by przywołać od razu drugi kielich.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź