Salon
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Za czasów dziadka tętnił życiem. Niezliczone ilości bibelotów, ksiąg, pamiątek i narzędzi zajmowały każdy skrawek szafek, komód, stolika, a nawet podłogi. Teraz nie było w nim prawie nic — sprzedała większość rzeczy. W jednym rogu znajdował się kufer z pamiątkami, w którym gromadziła wszystkie istotne dla Wrightów wspomnienia — albumy z ruchomymi zdjęciami, listy, drewniane figurki jeleni, niedźwiedzi i wilków, a także pierwszą puszkę po paście Fleetwooda, związane sznurkiem witki pierwszej swojej miotły jaką ofiarował jej dziadek, a pomiędzy tym wszystkim srebrny łańcuszek, który dostała od mamy przed wyjazdem do Hogwartu(wciąż myśli, że go zgubiła). Obok niej znajdowała się niska sofa, będąca jedynym właściwym meblem w tym pomieszczeniu. Pokrywały ją ciepłe i miłe w dotyku koce, które często leżały na ziemi wraz z tuzinem poduch, które ostatnimi czasy pełniły funkcje krzeseł, gdy miała gości. Nieopodal stały wysokie świece, z brzegu mieścił się kominek. Na pustej, obitej drewnianą boazerią ścianie wisiały fotografie najbliższych, które umieścił jeszcze dziadek, przeciwną zdobiły wysokie, pozbawione zasłon i firan okna na Baker Street.
Lokacja zawiera kominek podłączony do sieci Fiuu
Dzisiejszy dzień był dla Charlie o tyle wyjątkowy, że zaczęła pracę w nieco innym charakterze niż dotychczas. Wraz z awansem spadła na nią większa odpowiedzialność, ale też mogła liczyć na większą stabilizację, skoro odtąd miała pracować tylko na jednym oddziale i nie podlegać już dłużej rotacji i pracy praktycznie każdego dnia na innym piętrze. To, choć wprowadzało pewną różnorodność, bywało czasami męczące, bo każdego ranka musiała szukać jakichś rzeczy poprzekładanych przez innych alchemików w inne miejsca niż te, w których je zostawiała i często musiała zostawiać rozpoczęte przez siebie zadania w rękach innych lub przejmować zadania rozbabrane przez innych. Od rana zapoznawała się z nowymi obowiązkami i starała się sprostać im możliwie jak najlepiej, by pokazać, że mimo jej młodego wieku słusznie jej zaufano i że będzie w stanie podołać temu, czego od niej oczekiwano.
Nic dziwnego że po zakończeniu pracy była zmęczona i w głębi duszy potrzebowała odrobiny towarzystwa i relaksu, by odpocząć i nabrać sił przed kolejnym dniem; pewnie minie ich kilka zanim w pełni wdroży się w nowy rytm. Postanowiła złożyć wizytę Hannah, mając nadzieję, że w niczym jej nie przeszkodzi.
Od czasu tamtego fatalnego wypadku w sowiej poczcie bardzo martwiła się o swoją kuzynkę. Choć wiedziała, że Hannah jest znacznie dzielniejsza i silniejsza od niej, trudno było się nie martwić. Charlie zresztą była osóbką która martwiła się o wszystkich Zakonników i o wszystkich krewnych i przyjaciół. Odkąd zaginęła Vera jeszcze mocniej uświadomiła sobie, w jak niebezpiecznych czasach żyli.
Gdy po pukaniu usłyszała za drzwiami kroki, ucieszyła się, że Hannah jest w domu. Jej uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich jej kuzynka, cała i zdrowa, patrząca na nią parą lśniących oczu tak jak dawniej, przed tamtym strasznym dniem, kiedy jakiś paskudny czarnoksiężnik okaleczył ją tylko dlatego, że po prostu tam była. Charlie uwarzyła dla niej eliksir odtworzenia, a uzdrowiciel zrobił swoje.
Pozwoliła wciągnąć się do środka i znalazła się w mieszkaniu Hannah, niegdyś należącym do ich dziadka.
- Wygląda na to, że wybrałam dobry moment, by wpaść? – spytała, podążając za krewniaczką do salonu, który nadal nie był do końca urządzony. Na podłodze leżało kilka zapalonych świec, jakieś księgi (zapewne rachunkowe) i skromna kolacja. – Mam nadzieję, że nie przerwałam ci w niczym ważnym. Czyżby to były jakieś sprawy sklepu? Podziwiam, że masz głowę do tych cyferek – rzekła; dla niej ekonomia była zupełnie abstrakcyjną dziedziną, nie znała się na zarządzaniu, ale nie musiała, bo nie miała własnego interesu, a pracowała dla instytucji państwowej, więc takie sprawki spoczywały na głowie kogoś innego. – Widzę, że nadal nie skończyłaś urządzać salonu? – Ale po tych wszystkich zdarzeniach Hannah zapewne nie miała do tego głowy. Charlie też nie miała ostatnio głowy by należycie zadbać o swój domek do niedawna dzielony z siostrą, odkąd ta zaginęła. – I jasne, mogę się z tobą napić. Mi też to pewnie dobrze zrobi na poprawę humoru, a zawsze raźniej pić w towarzystwie niż samej.
Charlie rzadko piła, ale nic się nie stanie jak wypije trochę wina, tym bardziej że dziś już nie planowała warzyć mikstur. Usiadła na kocu, przygładzając na kolanach materiał skromnej, granatowej spódnicy i odrzucając na plecy gruby warkocz w kolorze pszenicy. Nadal intensywnie pachniała ziołami i medykamentami.
- Ostatnio też spędzam dużo czasu sama, jeśli nie liczyć towarzystwa czterech kotów i sowy. Po zaginięciu Very mój zwierzyniec się trochę powiększył, ale dzięki temu mam większą motywację by nie siedzieć w pracy od świtu do nocy. Poza tym nie miałam serca patrzeć jak marzną na zewnątrz. – Bo samotność w pustym domu była uczuciem gorzkim i nieprzyjemnym, zwłaszcza gdy była spowodowana czymś tak tragicznym, jak zaginięcie bliskiej osoby. Dlatego tym bardziej musiała doceniać tą rodzinę, którą miała i śpieszyć się kochać bliskich i przyjaciół. – Mam nadzieję, że u ciebie lepiej? Jak się ostatnio czujesz? Wszystko dobrze? A u Bena i Josepha? – Ich też dawno nie widziała. Ale teraz każde z nich było bardziej zajęte niż dawniej. Charlie pracowała ponad normę, a kiedy nie pracowała to się uczyła i doskonaliła swoje umiejętności. Joseph grał w quidditcha, a Ben zbawiał świat jako gwardzista. Ich ścieżki przecinały się dość rzadko.
Nic dziwnego że po zakończeniu pracy była zmęczona i w głębi duszy potrzebowała odrobiny towarzystwa i relaksu, by odpocząć i nabrać sił przed kolejnym dniem; pewnie minie ich kilka zanim w pełni wdroży się w nowy rytm. Postanowiła złożyć wizytę Hannah, mając nadzieję, że w niczym jej nie przeszkodzi.
Od czasu tamtego fatalnego wypadku w sowiej poczcie bardzo martwiła się o swoją kuzynkę. Choć wiedziała, że Hannah jest znacznie dzielniejsza i silniejsza od niej, trudno było się nie martwić. Charlie zresztą była osóbką która martwiła się o wszystkich Zakonników i o wszystkich krewnych i przyjaciół. Odkąd zaginęła Vera jeszcze mocniej uświadomiła sobie, w jak niebezpiecznych czasach żyli.
Gdy po pukaniu usłyszała za drzwiami kroki, ucieszyła się, że Hannah jest w domu. Jej uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich jej kuzynka, cała i zdrowa, patrząca na nią parą lśniących oczu tak jak dawniej, przed tamtym strasznym dniem, kiedy jakiś paskudny czarnoksiężnik okaleczył ją tylko dlatego, że po prostu tam była. Charlie uwarzyła dla niej eliksir odtworzenia, a uzdrowiciel zrobił swoje.
Pozwoliła wciągnąć się do środka i znalazła się w mieszkaniu Hannah, niegdyś należącym do ich dziadka.
- Wygląda na to, że wybrałam dobry moment, by wpaść? – spytała, podążając za krewniaczką do salonu, który nadal nie był do końca urządzony. Na podłodze leżało kilka zapalonych świec, jakieś księgi (zapewne rachunkowe) i skromna kolacja. – Mam nadzieję, że nie przerwałam ci w niczym ważnym. Czyżby to były jakieś sprawy sklepu? Podziwiam, że masz głowę do tych cyferek – rzekła; dla niej ekonomia była zupełnie abstrakcyjną dziedziną, nie znała się na zarządzaniu, ale nie musiała, bo nie miała własnego interesu, a pracowała dla instytucji państwowej, więc takie sprawki spoczywały na głowie kogoś innego. – Widzę, że nadal nie skończyłaś urządzać salonu? – Ale po tych wszystkich zdarzeniach Hannah zapewne nie miała do tego głowy. Charlie też nie miała ostatnio głowy by należycie zadbać o swój domek do niedawna dzielony z siostrą, odkąd ta zaginęła. – I jasne, mogę się z tobą napić. Mi też to pewnie dobrze zrobi na poprawę humoru, a zawsze raźniej pić w towarzystwie niż samej.
Charlie rzadko piła, ale nic się nie stanie jak wypije trochę wina, tym bardziej że dziś już nie planowała warzyć mikstur. Usiadła na kocu, przygładzając na kolanach materiał skromnej, granatowej spódnicy i odrzucając na plecy gruby warkocz w kolorze pszenicy. Nadal intensywnie pachniała ziołami i medykamentami.
- Ostatnio też spędzam dużo czasu sama, jeśli nie liczyć towarzystwa czterech kotów i sowy. Po zaginięciu Very mój zwierzyniec się trochę powiększył, ale dzięki temu mam większą motywację by nie siedzieć w pracy od świtu do nocy. Poza tym nie miałam serca patrzeć jak marzną na zewnątrz. – Bo samotność w pustym domu była uczuciem gorzkim i nieprzyjemnym, zwłaszcza gdy była spowodowana czymś tak tragicznym, jak zaginięcie bliskiej osoby. Dlatego tym bardziej musiała doceniać tą rodzinę, którą miała i śpieszyć się kochać bliskich i przyjaciół. – Mam nadzieję, że u ciebie lepiej? Jak się ostatnio czujesz? Wszystko dobrze? A u Bena i Josepha? – Ich też dawno nie widziała. Ale teraz każde z nich było bardziej zajęte niż dawniej. Charlie pracowała ponad normę, a kiedy nie pracowała to się uczyła i doskonaliła swoje umiejętności. Joseph grał w quidditcha, a Ben zbawiał świat jako gwardzista. Ich ścieżki przecinały się dość rzadko.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Uśmiechnęła się — miała rację, to był rzeczywiście dobry moment na odwiedziny, chociaż nieszczególnie spodziewała się gości. Podejrzewała, że ten wieczór niczym nie będzie różnił się od poprzednich, a ona zaśnie nad rachunkami, nawet nie spostrzegłszy, że na jasnej skórze twarzy odbiją się cyferki odpowiadające za najróżniejsze rachunki i obliczenia. Powinna uporządkować w końcu swoje sprawy. Nim rozpocznie poważny rozwój sklepu powinna wpierw spłacić dług. To jednak generowało spory problem — nie było wcale tak kolorowo, jak sądziła. Nie stać było ją na spłatę należności wraz z odsetkami i rozbudowę sklepu, inwestowanie w lepsze materiały, a w końcu badania nad nowym projektem, z którym chciała wypromować dziadkowy sklep. Na coś musiała się zdecydować, z czegoś zrezygnować. Najzwyklejsze ekonomiczne analizy miały jej pomóc podjąć właściwą decyzję, ale wyniki wcale jej nie pomagały. Tym bardziej, że wszystko sugerowało raczej odłożenie w czasie spłaty długu. Rosnące odsetki mogły być wyższe niż sądziła, przewidywała — a oddanie całej sumy mocno nadszarpnie jej budżet, nie starczy już na nic innego. Znów będzie w kropce, przez co najmniej rok. Ale dobra inwestycja miała szansę się szybko zwrócić, a dług czekał już tyle, że kilka kolejnych miesięcy nie powinno nikomu robić różnicy.
Pojawienie się Charlie pozwoli jej oderwać myśli od spraw, które zaprzątały jej ostatnio głowę — a prócz kwestiami sklepu były też wątpliwości związane z bratem i jego działaniami, ich relacją, tym, co miało się wydarzyć. Rozmowa z Benjaminem odkładała jej się w żołądku i kręgosłupie, objawiając się napięciem mięśni i częstymi bólami. Wiedziała, że to stres, a nie praca się przyczyniają do tego — zawsze pracowała wiele, zawsze potrafiła znaleźć sposób na to, by rozprostować kości i szybko wrócić do formy. A teraz nie mogła się pozbyć nieprzyjemnej ciężkości w dolnych partiach ciała. Jakby żołądek wypełniały jej kamienie, które z każdym dniem opadały coraz niżej.
Mogła ją poczęstować tym, co miała, czyli butelką wina, pachnącymi maślanymi bułkami i powidłami, ale czegóż chcieć więcej na babskim wieczorze.
— W niczym, czego nie można odłożyć na później — przyznała wprost, kucając przy swoim starym miejscu, by pozamykać księgi, zrolować zwoje i odłożyć je gdzieś na bok. — Tak, to... — zamyśliła się na moment, spoglądając na to wszystko i westchnęła, przecierając czoło dłonią, nieco ze zmęczenia, nieco z bezradności. — Muszę sobie to wszystko poukładać, mam plany, ale też pewne ograniczenia. Muszę coś z tym zrobić. — Poradzić sobie jakoś, sama, tak jak nauczyli ją bracia. Chciała być samodzielna, chciała radzić sobie możliwie bez pomocy ludzi, którzy otaczali ją na co dzień, bliskich, którzy często oceniali najkrytyczniej. — Ty masz za to wielki talent do eliksirów. Ja mogłabym niezły ugotować bulion, ale myślę, że jedyne co mógłby wyleczyć to kaca— mruknęła, unosząc brew na samą myśl o kociołku i warzeniu eliksirów, za którymi nigdy szczególnie nie przepadała mimo swojej sympatii do pieczenia i gotowania. — I do transmutacji. Właściwie to spadasz mi z nieba, Charlie. Głupio mi o to prosić, ale nie pomogłabyś mi... no wiesz, odświeżyć trochę wiedzy ze szkoły? — spytała, spoglądając na krewniaczkę z nadzieją. Klęknęła na kocu i oparła się dłońmi o podłogę, zawisnąwszy nad butelką, z której nie zdążyła jeszcze rozlać do drugiego kieliszka. — Chciałabym przypomnieć sobie podstawy, nigdy nie miałam na to czasu, a to mogłoby mi się przydać w pracy. Tak sądzę.
Sięgnęła w końcu po różdżkę i przywołała nią kielich z kuchni, który złapała jak dawniej kafla, bez trudu, choć już bez takiej gracji jak niegdyś. Wypełniła go czerwonym winem i podała dziewczynie.
—Nie, salon jakoś... nie domaga się urządzenia, a ja szczególnie nie naciskam— mruknęła niepewnie, rozglądając się dookoła. — Coś wiadomo... w sprawie Very? — spytała, chmurniejąc nagle. Jej zaginięcie było potworną sprawą, martwiła się o nią i liczyła, że szybko się odnajdzie, ale uciekający czas nie działał na ich korzyść. Im dłużej to wszystko trwało, tym mniejsze były szanse na odnalezienie siostry Charlie całej i zdrowej... Przełknęła ślinę i spuściła wzrok na podłogę, milcząc przez dłuższą chwilę. — Tak, wszystko w porządku — mruknęła, kłamiąc, ale w kłamstwie była beznadziejna. O ile Joseph trzymał się całkiem nieźle, tak nie do końca mogła to samo powiedzieć o Benjaminie. Wciąż trawiły ją wyrzuty sumienia z powodu tego, co powiedziała mu przed świętami.
Pojawienie się Charlie pozwoli jej oderwać myśli od spraw, które zaprzątały jej ostatnio głowę — a prócz kwestiami sklepu były też wątpliwości związane z bratem i jego działaniami, ich relacją, tym, co miało się wydarzyć. Rozmowa z Benjaminem odkładała jej się w żołądku i kręgosłupie, objawiając się napięciem mięśni i częstymi bólami. Wiedziała, że to stres, a nie praca się przyczyniają do tego — zawsze pracowała wiele, zawsze potrafiła znaleźć sposób na to, by rozprostować kości i szybko wrócić do formy. A teraz nie mogła się pozbyć nieprzyjemnej ciężkości w dolnych partiach ciała. Jakby żołądek wypełniały jej kamienie, które z każdym dniem opadały coraz niżej.
Mogła ją poczęstować tym, co miała, czyli butelką wina, pachnącymi maślanymi bułkami i powidłami, ale czegóż chcieć więcej na babskim wieczorze.
— W niczym, czego nie można odłożyć na później — przyznała wprost, kucając przy swoim starym miejscu, by pozamykać księgi, zrolować zwoje i odłożyć je gdzieś na bok. — Tak, to... — zamyśliła się na moment, spoglądając na to wszystko i westchnęła, przecierając czoło dłonią, nieco ze zmęczenia, nieco z bezradności. — Muszę sobie to wszystko poukładać, mam plany, ale też pewne ograniczenia. Muszę coś z tym zrobić. — Poradzić sobie jakoś, sama, tak jak nauczyli ją bracia. Chciała być samodzielna, chciała radzić sobie możliwie bez pomocy ludzi, którzy otaczali ją na co dzień, bliskich, którzy często oceniali najkrytyczniej. — Ty masz za to wielki talent do eliksirów. Ja mogłabym niezły ugotować bulion, ale myślę, że jedyne co mógłby wyleczyć to kaca— mruknęła, unosząc brew na samą myśl o kociołku i warzeniu eliksirów, za którymi nigdy szczególnie nie przepadała mimo swojej sympatii do pieczenia i gotowania. — I do transmutacji. Właściwie to spadasz mi z nieba, Charlie. Głupio mi o to prosić, ale nie pomogłabyś mi... no wiesz, odświeżyć trochę wiedzy ze szkoły? — spytała, spoglądając na krewniaczkę z nadzieją. Klęknęła na kocu i oparła się dłońmi o podłogę, zawisnąwszy nad butelką, z której nie zdążyła jeszcze rozlać do drugiego kieliszka. — Chciałabym przypomnieć sobie podstawy, nigdy nie miałam na to czasu, a to mogłoby mi się przydać w pracy. Tak sądzę.
Sięgnęła w końcu po różdżkę i przywołała nią kielich z kuchni, który złapała jak dawniej kafla, bez trudu, choć już bez takiej gracji jak niegdyś. Wypełniła go czerwonym winem i podała dziewczynie.
—Nie, salon jakoś... nie domaga się urządzenia, a ja szczególnie nie naciskam— mruknęła niepewnie, rozglądając się dookoła. — Coś wiadomo... w sprawie Very? — spytała, chmurniejąc nagle. Jej zaginięcie było potworną sprawą, martwiła się o nią i liczyła, że szybko się odnajdzie, ale uciekający czas nie działał na ich korzyść. Im dłużej to wszystko trwało, tym mniejsze były szanse na odnalezienie siostry Charlie całej i zdrowej... Przełknęła ślinę i spuściła wzrok na podłogę, milcząc przez dłuższą chwilę. — Tak, wszystko w porządku — mruknęła, kłamiąc, ale w kłamstwie była beznadziejna. O ile Joseph trzymał się całkiem nieźle, tak nie do końca mogła to samo powiedzieć o Benjaminie. Wciąż trawiły ją wyrzuty sumienia z powodu tego, co powiedziała mu przed świętami.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zdawała sobie sprawę, że Hannah, przejmując sklep, wzięła na siebie dużo obowiązków i odpowiedzialności. To w końcu nie było byle co, prowadzić własny interes i jeszcze samej tworzyć miotły. Ale jej kuzynka była niezwykle dzielna i zaradna, choć czasy pewnie nie sprzyjały interesom, choć z drugiej strony, kiedy szalały anomalie i nie można było się teleportować, więcej czarodziejów sięgało po miotły. Przynajmniej przed burzą, bo w trakcie burzy Charlie za nic nie dałaby się namówić na to, by wzbić się w powietrze i chyba tylko szaleńcy się tego podejmowali.
W każdym razie Charlie miała nadzieję, że Hannah szybko wyprostuje sprawiające problem sprawy i będzie mogła poświęcić się w pełni tworzeniu mioteł, a nie martwieniu się o długi.
Przysiadła na podłodze po turecku, poprawiając spódnicę. Jako dorosła dość rzadko tak siadała. Sporą część dnia stała, warząc eliksiry, więc przyjemnie było usiąść, i nawet podłoga była bardzo komfortowa po spędzaniu tak dużej ilości czasu na nogach.
- Na pewno sobie poradzisz. I co to za plany? – spytała z ciekawością. – W ogóle, co zabawne, jestem coraz lepszą alchemiczką, a nadal mam problem z ugotowaniem sobie obiadu tak, żeby coś nie było przypalone lub niedogotowane – wyznała, śmiejąc się cicho. W dzieciństwie zawsze gotowała jej matka, w szkole hogwarckie skrzaty, a gdy po Hogwarcie zamieszkała z Verą, to ona czasem coś upichciła. Charlie miała złote ręce do eliksirów i ogromne jak na swój wiek umiejętności, ale jak się okazywało, nie przekładało się to na talent kulinarny. A jej matka była dobrą alchemiczką (choć Charlie w dorosłości zdążyła ją już wyprzedzić umiejętnościami, ostatecznie jej matka nigdy nie pracowała zawodowo, a dorywczo w domowym zaciszu) i jednocześnie wspaniałą kucharką, uwielbiającą opiekować się swoją rodziną, lecz po śmierci Helen popadła w depresję. Jej stan z czasem polepszył się, by po zaginięciu Very znów pogorszyć. Jako była Wrightówna była kobietą silną, ale utrata dzieci potrafiła rozbić nawet najsilniejszych.
- I jak już jesteśmy przy alchemii, to muszę ci się czymś pochwalić. Dostałam awans w pracy – wyznała nie bez dumy. Była bardzo dumna z tego, że ją zauważono i doceniono jej talent. – A co do transmutacji to chętnie ci pomogę! Powiedz tylko, jaki jej aspekt interesuje cię najbardziej? Mi samej też przyda się trening, bo kiedy szalały anomalie trochę ją zaniedbałam, a teraz, skoro już mogę, chciałabym poświęcić jej trochę więcej uwagi. – Priorytetem nadal były eliksiry, astronomia i zielarstwo, ale transmutacja też odgrywała pewną rolę w jej życiu, a zwłaszcza animagia. Była niezła w transmutacji, ale te trudniejsze zaklęcia nadal nie wychodziły za każdym razem, więc musiała je potrenować. – Jeśli chcesz, mogę pokazać ci jakieś proste zaklęcia dzisiaj, a jeśli chcesz coś trudniejszego, to możemy umówić się w innym dniu, najlepiej gdzieś w plenerze. – W końcu nie chciała demolować Hannah mieszkania, poza tym były w mugolskim Londynie, więc nierozsądne byłoby robienie tu jakichś bardziej spektakularnych czarów, które mogłyby zaniepokoić sąsiadów.
Przyjęła podany jej kielich wypełniony winem i upiła łyk, smakując bordową ciecz. Dawno nie piła wina, zazwyczaj sięgając po herbatę, sok dyniowy lub wodę. Kiedy Hannah wspomniała o Verze, szczupłe palce Charlie na moment nieco mocniej zacisnęły się na nóżce kieliszka, a spojrzenie stało się smutne, nostalgiczne.
- Nadal nic – powiedziała cicho. – Dziś mijają równe cztery miesiące – dodała. Między innymi dlatego tu przyszła, bo nie chciała wracać do pustego domu tak szybko, nie chciała być dziś sama, z jeszcze silniejszą świadomością tego, ile minęło czasu, a wieści wciąż nie było. Nawet najgorszych. – Tak bardzo za nią tęsknię. Każdego dnia, kiedy wychodzę do pracy i kiedy z niej wracam, wiedząc że poza kotami i sową nie zastanę nikogo więcej. Przestałam już nawet podrywać się z miejsca na każdy dźwięk i wołać jej imię, ale... mówią, że nadzieja umiera jako ostatnia, prawda?
Zakręciła lekko winem w kieliszku i znowu się napiła. Picie z kuzynką w jej mieszkaniu, w półmroku przy świecach, miało swój urok i pozwalało odrobinę się odprężyć, a także zrzucić z siebie część przykrych myśli.
- Może wciąż żyje, może tylko... straciła pamięć i jest gdzieś, nie wiedząc, że na nią czekamy? – zastanowiła się. Wiedziała że jej siostra nie skazałaby jej i rodziców na usychanie z niepokoju w niewiedzy, że poruszyłaby niebo i ziemię, żeby wrócić. Gdyby tylko mogła. Najwyraźniej nie była w stanie powrócić, co znaczyło, że w najlepszym wypadku straciła pamięć, a w najgorszym była gdzieś uwięziona lub martwa. Im więcej czasu mijało, tym mniejsza była szansa, że Vera się szybko odnajdzie cała i zdrowa. Ale służbom nie udało się natrafić na żaden ślad, zresztą mieli na pewno tak dużo zajęć, że sprawa Very nie stanowiła priorytetu, a już na pewno nie po czterech miesiącach. Niestety nie pozostało jej nic innego, niż czekanie. Miesiąc temu zapaliła nawet dla siostry lampion w miejscu zwanym piwnicą zaginionych, a płomień w lampionie z imieniem siostry płonął, symbolizując jej wciąż niegasnącą nadzieję.
Ale gdy spytała o braci Hannah, mogła wyczuć, że kuzynka nie mówi całej prawdy. Może to kwestia tego, że Hannah nie była mistrzynią kłamstwa, a może zbyt długo się znały, i choć w ostatnich miesiącach widywały się rzadziej, nadal była wyczulona na pewne sygnały. Poza tym mogła się spodziewać, że życie Bena nie należało do nudnych i spokojnych odkąd przeszedł próbę.
- Na pewno? Wiesz, dawno się z nimi nie widziałam, ale... trochę się martwię – wyznała. Ostatni raz widziała Bena na spotkaniu Zakonu, a wcześniej na smoczej wyprawie w grudniu. Minęło dużo czasu i wiele mogło się wydarzyć. U Josepha też, bo choć nie był w Zakonie, także mógł być zagrożony. Poza tym, o kogo Charlie się teraz nie martwiła?
W każdym razie Charlie miała nadzieję, że Hannah szybko wyprostuje sprawiające problem sprawy i będzie mogła poświęcić się w pełni tworzeniu mioteł, a nie martwieniu się o długi.
Przysiadła na podłodze po turecku, poprawiając spódnicę. Jako dorosła dość rzadko tak siadała. Sporą część dnia stała, warząc eliksiry, więc przyjemnie było usiąść, i nawet podłoga była bardzo komfortowa po spędzaniu tak dużej ilości czasu na nogach.
- Na pewno sobie poradzisz. I co to za plany? – spytała z ciekawością. – W ogóle, co zabawne, jestem coraz lepszą alchemiczką, a nadal mam problem z ugotowaniem sobie obiadu tak, żeby coś nie było przypalone lub niedogotowane – wyznała, śmiejąc się cicho. W dzieciństwie zawsze gotowała jej matka, w szkole hogwarckie skrzaty, a gdy po Hogwarcie zamieszkała z Verą, to ona czasem coś upichciła. Charlie miała złote ręce do eliksirów i ogromne jak na swój wiek umiejętności, ale jak się okazywało, nie przekładało się to na talent kulinarny. A jej matka była dobrą alchemiczką (choć Charlie w dorosłości zdążyła ją już wyprzedzić umiejętnościami, ostatecznie jej matka nigdy nie pracowała zawodowo, a dorywczo w domowym zaciszu) i jednocześnie wspaniałą kucharką, uwielbiającą opiekować się swoją rodziną, lecz po śmierci Helen popadła w depresję. Jej stan z czasem polepszył się, by po zaginięciu Very znów pogorszyć. Jako była Wrightówna była kobietą silną, ale utrata dzieci potrafiła rozbić nawet najsilniejszych.
- I jak już jesteśmy przy alchemii, to muszę ci się czymś pochwalić. Dostałam awans w pracy – wyznała nie bez dumy. Była bardzo dumna z tego, że ją zauważono i doceniono jej talent. – A co do transmutacji to chętnie ci pomogę! Powiedz tylko, jaki jej aspekt interesuje cię najbardziej? Mi samej też przyda się trening, bo kiedy szalały anomalie trochę ją zaniedbałam, a teraz, skoro już mogę, chciałabym poświęcić jej trochę więcej uwagi. – Priorytetem nadal były eliksiry, astronomia i zielarstwo, ale transmutacja też odgrywała pewną rolę w jej życiu, a zwłaszcza animagia. Była niezła w transmutacji, ale te trudniejsze zaklęcia nadal nie wychodziły za każdym razem, więc musiała je potrenować. – Jeśli chcesz, mogę pokazać ci jakieś proste zaklęcia dzisiaj, a jeśli chcesz coś trudniejszego, to możemy umówić się w innym dniu, najlepiej gdzieś w plenerze. – W końcu nie chciała demolować Hannah mieszkania, poza tym były w mugolskim Londynie, więc nierozsądne byłoby robienie tu jakichś bardziej spektakularnych czarów, które mogłyby zaniepokoić sąsiadów.
Przyjęła podany jej kielich wypełniony winem i upiła łyk, smakując bordową ciecz. Dawno nie piła wina, zazwyczaj sięgając po herbatę, sok dyniowy lub wodę. Kiedy Hannah wspomniała o Verze, szczupłe palce Charlie na moment nieco mocniej zacisnęły się na nóżce kieliszka, a spojrzenie stało się smutne, nostalgiczne.
- Nadal nic – powiedziała cicho. – Dziś mijają równe cztery miesiące – dodała. Między innymi dlatego tu przyszła, bo nie chciała wracać do pustego domu tak szybko, nie chciała być dziś sama, z jeszcze silniejszą świadomością tego, ile minęło czasu, a wieści wciąż nie było. Nawet najgorszych. – Tak bardzo za nią tęsknię. Każdego dnia, kiedy wychodzę do pracy i kiedy z niej wracam, wiedząc że poza kotami i sową nie zastanę nikogo więcej. Przestałam już nawet podrywać się z miejsca na każdy dźwięk i wołać jej imię, ale... mówią, że nadzieja umiera jako ostatnia, prawda?
Zakręciła lekko winem w kieliszku i znowu się napiła. Picie z kuzynką w jej mieszkaniu, w półmroku przy świecach, miało swój urok i pozwalało odrobinę się odprężyć, a także zrzucić z siebie część przykrych myśli.
- Może wciąż żyje, może tylko... straciła pamięć i jest gdzieś, nie wiedząc, że na nią czekamy? – zastanowiła się. Wiedziała że jej siostra nie skazałaby jej i rodziców na usychanie z niepokoju w niewiedzy, że poruszyłaby niebo i ziemię, żeby wrócić. Gdyby tylko mogła. Najwyraźniej nie była w stanie powrócić, co znaczyło, że w najlepszym wypadku straciła pamięć, a w najgorszym była gdzieś uwięziona lub martwa. Im więcej czasu mijało, tym mniejsza była szansa, że Vera się szybko odnajdzie cała i zdrowa. Ale służbom nie udało się natrafić na żaden ślad, zresztą mieli na pewno tak dużo zajęć, że sprawa Very nie stanowiła priorytetu, a już na pewno nie po czterech miesiącach. Niestety nie pozostało jej nic innego, niż czekanie. Miesiąc temu zapaliła nawet dla siostry lampion w miejscu zwanym piwnicą zaginionych, a płomień w lampionie z imieniem siostry płonął, symbolizując jej wciąż niegasnącą nadzieję.
Ale gdy spytała o braci Hannah, mogła wyczuć, że kuzynka nie mówi całej prawdy. Może to kwestia tego, że Hannah nie była mistrzynią kłamstwa, a może zbyt długo się znały, i choć w ostatnich miesiącach widywały się rzadziej, nadal była wyczulona na pewne sygnały. Poza tym mogła się spodziewać, że życie Bena nie należało do nudnych i spokojnych odkąd przeszedł próbę.
- Na pewno? Wiesz, dawno się z nimi nie widziałam, ale... trochę się martwię – wyznała. Ostatni raz widziała Bena na spotkaniu Zakonu, a wcześniej na smoczej wyprawie w grudniu. Minęło dużo czasu i wiele mogło się wydarzyć. U Josepha też, bo choć nie był w Zakonie, także mógł być zagrożony. Poza tym, o kogo Charlie się teraz nie martwiła?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Spojrzała na dziewczynę z lekkim uśmiechem, przyglądając się jej młodej twarzyczce, wciąż naznaczonej pewnego rodzaju nieśmiałością i dziecinnością. Była dla niej jak młodsza siostra, o którą należało zadbać, chociaż czasem wykazywała się zaradnością znacznie większą od samej Wright. Spytana o plany spuściła wzrok i uniosła brwi, zastanawiając się nie tyle, czy powinna jej powiedzieć, lecz czym konkretnie się z nią podzielić. Obawiała się, że jej plan potrzebuje jeszcze wielu poprawek; nie chciała również zapeszać, szczególnie, że wiele spraw ostatnio mogło zawisnąć dosłownie na włosku. Czas spłaty długu się zbliżał, a ona musiała podjąć decyzję na co przeznaczyć pieniądze. Nie było jej łatwo podjąć takie ryzyko, chociaż wiedziała, że mogło jej się opłacić. Z drugiej zaś strony mogło to zaważyć właściwie o wszystkim, a jedyna osoba, która mogła jej w tym przypadku pomoc nie chciała mieć z nią nic wspólnego.
— Zamierzam trochę zainwestować. W sklep, drewno. Myślałam o projekcie nowej miotły, ale to już raczej daleka przyszłość — przyznała nieco enigmatycznie, nie zdradzając żadnych konkretów. O jej dawnych problemach nie wiedział nikt, a obecne dylematy były ściśle związane z przeszłością, której nie mogła po prostu wymazać. Musiało to kuzynce wystarczyć. Szybko jednak postanowiła zmienić temat, odciągając jej uwagę od poruszonej kwestii. [/b]— Jeśli chcesz, pokażę ci coś szybkiego i prostego![/b]— zaproponowała, upijając niewielki łyk wina. — Nie jestem, co prawda, mistrzem gotowania, ale pamiętam kilka niezłych przepisów mamy. Nie są tajemnicą, nie wymagają też zbyt wiele wprawy. Wystarczy trzymać się prostych zasad.
Ze śmiechem zawtórowała jej, podsuwając upieczony chleb i powidła, chociaż jej myśli wyjątkowo nagle i gwałtownie pomknęły do kuchni, gdzie mogła pokazać Charlie kilka prostych sztuczek. Była już w wieku, w którym poza warzeniem eliksirów gotowanie mogło jej się przydać. Lada moment wokół niej zacznie kręcić się jakiś kawaler, którego jej umiejętności z pewnością zainteresują. Wiedziała, że nie ma do czynienia z dziewczyną, która chciałaby spędzać czas w kuchni, a już na pewno nie na gotowaniu i robieniu z domu oazy spokoju, ale wszystko wciąż było przed nią. Charlene była ambitna, chciała osiągnąć sukces i miała dość klarowne aspiracje i nie spodziewała się, by miała rychłe plany zamążpójścia.
— Gratuluję! To teraz, co? Zostałaś jakąś szychą w Mungu od popędzania tych, którzy nic nie robią?— spytała z rozbawieniem, sięgając po kieliszek. — To sukces, który trzeba oblać. Miałaś rację, stawiłaś się w samą porę!— dodała z szerokim uśmiechem, wznosząc grube i mało eleganckie szkło wysoko, aby mogły uczcić sukces czarownicy. A przy alkoholu uczyło się jakoś przyjemniej, chociaż nie mogła zakładać, że jakoś zdobytej wiedzy będzie wysoka i wartościowa. Zamyśliła się więc na moment, oblizując usta z alkoholu.
— Właściwie to chyba powinnyśmy zacząć od podstaw, ledwie co pamiętam ze szkoły. Myślałam też o wykorzystywaniu transmutacji podczas walki. Próbowałam coś zrobić podczas ostatniego pojedynku z... Sigrun Rookwood— nie była pewna, czy dobrze zapamiętała jej nazwisko. — Ale to wszystko opiera się na farcie, a ja potrzebuję wiedzy i dużo ćwiczeń. Pomyślałam, że mogłabyś mi pomóc, znasz się na tym.— Zerknęła na nią z proszącym uśmiechem, licząc, że kuzynka się zgodzi i będą mogły zacząć naukę od zaraz, przynajmniej w kwestiach tego, co mogło się odbyć tu, w jej mieszkaniu. Spodziewała się, że wielu zaklęć transmutacyjnych będzie musiała nauczyć się z innych źródeł, Charlene nie była raczej biegła w pojedynkach, ale musiała od czegoś zacząć, a ona mogła w tym jej bardzo pomóc. Tym bardziej, że myśli kuzynki krążyły ciągle wokół zaginionej siostry. Brak wieści i ją dołował, nie wyglądało to zbyt dobrze, ale nie chciała odebrać jej nadziei na to, że Vera wróci. Chciała, by tak było i wierzyła, że nic jej nie jest, ale czasy były potwornie niebezpieczne. Spuściła głowę i pokiwała nią ze zrozumieniem, milcząc przez dłuższą chwilę.
— Możliwe. Musisz być dobrej myśli, Charlene. Twoja wiara jest bardzo ważna — przyznała, zerkając na nią niepewnie i sięgnęła dłonią do jej dłoni, by zacisnąć na niej palce w pokrzepiającym i pełnym wsparcia geście.
— Myślę, że tak. Wiesz jaki jest Ben, ostatnio ma dużo na głowie. Anomalie się skończyły, ale jestem pewna, że skupia się teraz na oazie, szykuje to miejsce dla nowych ludzi. A joe, jak to Joe, gra, umawia się z dziewczynami i zapomina o całym świecie — dodała z lekkim uśmiechem, przewracając przy tym oczami.
— Zamierzam trochę zainwestować. W sklep, drewno. Myślałam o projekcie nowej miotły, ale to już raczej daleka przyszłość — przyznała nieco enigmatycznie, nie zdradzając żadnych konkretów. O jej dawnych problemach nie wiedział nikt, a obecne dylematy były ściśle związane z przeszłością, której nie mogła po prostu wymazać. Musiało to kuzynce wystarczyć. Szybko jednak postanowiła zmienić temat, odciągając jej uwagę od poruszonej kwestii. [/b]— Jeśli chcesz, pokażę ci coś szybkiego i prostego![/b]— zaproponowała, upijając niewielki łyk wina. — Nie jestem, co prawda, mistrzem gotowania, ale pamiętam kilka niezłych przepisów mamy. Nie są tajemnicą, nie wymagają też zbyt wiele wprawy. Wystarczy trzymać się prostych zasad.
Ze śmiechem zawtórowała jej, podsuwając upieczony chleb i powidła, chociaż jej myśli wyjątkowo nagle i gwałtownie pomknęły do kuchni, gdzie mogła pokazać Charlie kilka prostych sztuczek. Była już w wieku, w którym poza warzeniem eliksirów gotowanie mogło jej się przydać. Lada moment wokół niej zacznie kręcić się jakiś kawaler, którego jej umiejętności z pewnością zainteresują. Wiedziała, że nie ma do czynienia z dziewczyną, która chciałaby spędzać czas w kuchni, a już na pewno nie na gotowaniu i robieniu z domu oazy spokoju, ale wszystko wciąż było przed nią. Charlene była ambitna, chciała osiągnąć sukces i miała dość klarowne aspiracje i nie spodziewała się, by miała rychłe plany zamążpójścia.
— Gratuluję! To teraz, co? Zostałaś jakąś szychą w Mungu od popędzania tych, którzy nic nie robią?— spytała z rozbawieniem, sięgając po kieliszek. — To sukces, który trzeba oblać. Miałaś rację, stawiłaś się w samą porę!— dodała z szerokim uśmiechem, wznosząc grube i mało eleganckie szkło wysoko, aby mogły uczcić sukces czarownicy. A przy alkoholu uczyło się jakoś przyjemniej, chociaż nie mogła zakładać, że jakoś zdobytej wiedzy będzie wysoka i wartościowa. Zamyśliła się więc na moment, oblizując usta z alkoholu.
— Właściwie to chyba powinnyśmy zacząć od podstaw, ledwie co pamiętam ze szkoły. Myślałam też o wykorzystywaniu transmutacji podczas walki. Próbowałam coś zrobić podczas ostatniego pojedynku z... Sigrun Rookwood— nie była pewna, czy dobrze zapamiętała jej nazwisko. — Ale to wszystko opiera się na farcie, a ja potrzebuję wiedzy i dużo ćwiczeń. Pomyślałam, że mogłabyś mi pomóc, znasz się na tym.— Zerknęła na nią z proszącym uśmiechem, licząc, że kuzynka się zgodzi i będą mogły zacząć naukę od zaraz, przynajmniej w kwestiach tego, co mogło się odbyć tu, w jej mieszkaniu. Spodziewała się, że wielu zaklęć transmutacyjnych będzie musiała nauczyć się z innych źródeł, Charlene nie była raczej biegła w pojedynkach, ale musiała od czegoś zacząć, a ona mogła w tym jej bardzo pomóc. Tym bardziej, że myśli kuzynki krążyły ciągle wokół zaginionej siostry. Brak wieści i ją dołował, nie wyglądało to zbyt dobrze, ale nie chciała odebrać jej nadziei na to, że Vera wróci. Chciała, by tak było i wierzyła, że nic jej nie jest, ale czasy były potwornie niebezpieczne. Spuściła głowę i pokiwała nią ze zrozumieniem, milcząc przez dłuższą chwilę.
— Możliwe. Musisz być dobrej myśli, Charlene. Twoja wiara jest bardzo ważna — przyznała, zerkając na nią niepewnie i sięgnęła dłonią do jej dłoni, by zacisnąć na niej palce w pokrzepiającym i pełnym wsparcia geście.
— Myślę, że tak. Wiesz jaki jest Ben, ostatnio ma dużo na głowie. Anomalie się skończyły, ale jestem pewna, że skupia się teraz na oazie, szykuje to miejsce dla nowych ludzi. A joe, jak to Joe, gra, umawia się z dziewczynami i zapomina o całym świecie — dodała z lekkim uśmiechem, przewracając przy tym oczami.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Charlie mimo swojej niewątpliwej inteligencji i rozległej jak na wiek wiedzy wciąż była osobą o dużych pokładach życiowej naiwności, prostolinijności i wiary w ludzi. Była po prostu dobra, może nawet za dobra jak na te czasy. Jakoś musiała sobie w życiu radzić, skoro rodzice byli w Kornwalii, a siostra zaginęła. Oddawała się bez reszty pracy i nauce, choć starała się dbać też o kontakty rodzinne i towarzyskie. Na miarę swoich możliwości angażowała się w Zakon Feniksa. Nie umiała walczyć, ale nadal mogła zaoferować wiedzę i umiejętności, być przydatną w inny sposób.
- Wierzę, że ci się uda – powiedziała. Stworzenie nowej miotły na pewno leżało w możliwościach Hannah, a i mogłoby podreperować jej finanse. – Nie znam się na miotłach, ale wiem, że jesteś zdolna. Może niedługo gracze quidditcha będą latać na twoich miotłach podczas meczy?
Uśmiechnęła się i poczęstowała się kromką chleba z powidłami. Po pracy zgłodniała.
- Właściwie to chyba by mi się przydało poznać choć kilka prostych przepisów. Dobrze byłoby nie otruć się własnym obiadem – zaśmiała się cicho. Pewnie, że jakieś tam podstawy typu robienie kanapek miała, ale trudniejsze dania przerastały jej skromne możliwości i zazwyczaj w jej wykonaniu posiadały defekty typu niedopieczone lub przypalone mięso, lub przesolone kartofle, makaron tudzież inny składnik używany jako dodatek.
Rzeczywiście była w wieku, kiedy umieć gotować po prostu wypadało. Tym bardziej że przecież nie miała jakichś wyzwolonych zapędów, chciałaby mieć kiedyś męża i dzieci. Wierzyła, że mogłaby pogodzić przyszły związek ze spełnianiem się jako alchemik i nie musiałaby się wyrzekać swojej życiowej pasji, większym problemem była w jej oczach wojna i zagrożenie, i to, że bałaby się sprowadzać dzieci na świat w takich czasach. Ale to i tak na razie jej nie groziło, bo żadnego kawalera na horyzoncie nie było, a przynajmniej nie dostrzegała by ktokolwiek się nią interesował. Był ktoś, kto budził pewne zainteresowanie w niej, to prawda, ale wiedziała że ta fascynacja nie miała żadnej przyszłości. Nie wobec kogoś z wyższych sfer, kto w dodatku oddał serce innej i miał ją wkrótce poślubić. Jej póki co pozostawała samotność, praca i koty. Kto wie, może właśnie to było jej pisane? Bycie samotną, oddaną tylko alchemii i nauce, i otoczoną coraz liczniejszą zgrają kotów? Mówiono, że koty są częstymi towarzyszami starych panien, a jej nie dzieliło już wiele od otrzymania takiej etykietki, skoro w lipcu miała skończyć dwadzieścia cztery lata. O ile dożyje, a z tym mogło być w tych czasach różnie i Charlie niedawno zdała sobie sprawę, że nie potrafiła już wybiegać myślami tak daleko, jak lipiec, nie potrafiła też snuć odległych marzeń i planować przyszłej naukowej kariery z taką lekkością jak kiedyś. Zaginięcie Very pokazało, jak realne jest zagrożenie, jak kruche bywa życie i że może zniknąć każdy. A skoro zniknęła osoba potrafiąca się bronić tak świetnie jak Vera, to czy ona ze swoimi marnymi umiejętnościami miała większe szanse przetrwać? Od dnia zniknięcia Very po prostu się bała. O siebie, o rodziców, brata i innych bliskich, a także o Zakonników.
Co ma być, to będzie. Musiała chwytać każdy dzień, uczyć się, robić eliksiry i pomagać innym tak długo, jak mogła.
- Szychą to nie, ale będę opiekować się pracą pracowni alchemicznej na oddziale urazów pozaklęciowych. Nadal warzę eliksiry, ale moja praca jest bardziej odpowiedzialna, bo czuwam nad funkcjonowaniem pracowni na tym piętrze, nad tym, by nigdy nie brakowało odpowiednich ingrediencji i żeby zlecenia od uzdrowicieli były realizowane na czas – wyjaśniła pokrótce swoje nowe obowiązki, dumna, że powierzono jej taką odpowiedzialność w tak młodym wieku, choć od skończenia przez nią kursu nie minęły jeszcze trzy lata.
Uśmiechnęła się i także uniosła naczynko z winem, zamierzając wypić za ten sukces. Niestety myśli uciekały do Very częściej niż by chciała. Tęskniła, tak okropnie tęskniła za samą obecnością siostry, za samą wiedzą o tym, że gdzieś jest i ma się dobrze.
- Czepiam się tej nadziei bardzo kurczowo i wciąż czekam na jakikolwiek znak życia od niej. Wspominałam też o sprawie panu Rineheartowi, obiecał, że spróbuje się dowiedzieć, czy gdzieś coś nie drgnęło. – Auror póki co milczał, widocznie nie znalazł żadnych informacji, ale może jeszcze kiedyś się dowie i jej powie? Na to liczyła, i marzyła o tym, żeby były to dobre wieści, choć racjonalny głosik w głowie podpowiadał, że wcale tak nie musi być. Że Vera mogła nie przeżyć spotkania z anomalią. Nie znosiła jednak takich myśli, więc znów próbowała zdusić je kolejnym kęsem kromki z powidłami oraz łykiem wina.
A potem wróciła do tematu transmutacji.
- Zazwyczaj korzystałam z transmutacji do innych celów niż walka, jak wiesz nigdy nie pociągały mnie pojedynki, a w klubie pokazałam się może raz i z kretesem przegrałam... Ale pewne inkantacje znam. Mogę ci opowiedzieć o niektórych, choć te trudne, jak Diminuendo, zdecydowanie powinnaś pozostawić sobie na później, gdy już przyswoisz podstawy – powiedziała; transmutacja obfitowała w ciekawe zaklęcia, z których część na pewno mogła się przydać w walce, ale problem z nią polegał na tym, że była to dziedzina trudna i nawet Charlie, choć potrafiła już rzucać te zaawansowane czary, miewała z nimi problemy. – Och, od czego by tu zacząć... Przemiana przeciwnika w zwierzę może być przydatna. Kiedyś uratowałam w ten sposób Anthony’ego Macmillana, zmieniając zagrażającą mu osobę w królika – opowiedziała, a jej policzki pokryły się rumieńcem na wspomnienie Macmillana, ale także sytuacji w którą wtedy wpadli, ratując parę czarownic przed agresywnymi mugolami. Jeden z nich wymierzył w Anthony’ego coś w rodzaju metalowej różdżki, a alchemiczka, choć nie wiedziała jak niebezpieczny był ten przedmiot, zmieniła go w królika. – Ale królik to też odrobinę wyższy poziom trudności, łatwiejsza jest gęś, choć przeciwnik przemieniony w gęś może cię boleśnie dziobnąć. Zaklęcie Deserpes pewnie znasz? A Kameleona? Pozwala się zakamuflować, tym skuteczniej, im lepiej znasz transmutację. Cito? Przyspiesza ruchy ciała i umożliwia szybsze przemieszczanie się. Reparifarge może być bardzo użyteczne, cofa skutki transmutacji, także nieudanej. – Wymieniła pokrótce kilka pierwszych zaklęć, które przyszły jej do głowy. – Mogłabym ci je zademonstrować, tylko daj mi coś, co mogę transmutować w coś innego, by potem to cofnąć. Hm, może od tego powinnaś na początek zacząć? Przemieniać niewielkie przedmioty w inne w ramach treningu, by przyzwyczaić się do stosowania transmutacji? Inkantacja brzmi Acus. Weź cokolwiek, choćby jakąś luźną witkę do miotły i spróbuj ją zmienić... w ołówek?
Tego zaklęcia uczono jeszcze w początkach nauki. Dobrze pamiętała, jak ówczesny nauczyciel kazał dzieciom na początek zmieniać wykałaczki w igły. Charlie była jedną z nielicznych, którym ta sztuka udała się dość szybko i pod koniec tamtej lekcji miała na ławce mały stosik błyszczących igieł do szycia. Teraz, żeby nie myśleć o Verze i czterech miesiącach jej nieobecności, zaczęła trajkotać o transmutacji i zaklęciach, gotowa Hannah coś pokazać, ale nie chciała ruszać jej własności bez pozwolenia.
- Och, Oaza, też planuję znowu tam się pojawić. Nie tak dawno z Roselyn porządkowałyśmy wszystkie rzeczy i ogarniałyśmy punkt medyczny, uwarzyłam też trochę eliksirów na potrzeby pojawiających się tam czarodziejów – wspomniała, gdy Hannah przywołała temat tego miejsca. Charlie, skoro nie walczyła w pierwszej linii, starała się zaangażować w funkcjonowanie Oazy i gdy akurat miała wolne od Munga pojawiała się tam, dostarczając jakieś rzeczy, robiąc eliksiry lub po prostu rozmawiając ze znajdującymi się tam ludźmi.
- W takim razie muszę do nich napisać i odwiedzić ich osobiście. Teraz już działa teleportacja, to chętnie wybiorę się do Kornwalii, mogę do niego zboczyć przy okazji odwiedzin u rodziców. Myślisz, że Ben się nie pogniewa, jak pewnego dnia zastałby mnie na progu? Jeszcze nigdy nie byłam w jego nowym domu.
Ostatnio jej kontakt z Benem i Josephem nie był zbyt częsty ani zażyły, rozumiała że mieli swoje sprawy, jeden Zakon, a drugi rozgrywki quidditcha, ale tęskniła za nimi i chciałaby ich spotkać. Byli rodziną, a Charlie bardzo ceniła rodzinne więzi. Były ważne zarówno dla Leightonów, jak i Wrightów.
- Wierzę, że ci się uda – powiedziała. Stworzenie nowej miotły na pewno leżało w możliwościach Hannah, a i mogłoby podreperować jej finanse. – Nie znam się na miotłach, ale wiem, że jesteś zdolna. Może niedługo gracze quidditcha będą latać na twoich miotłach podczas meczy?
Uśmiechnęła się i poczęstowała się kromką chleba z powidłami. Po pracy zgłodniała.
- Właściwie to chyba by mi się przydało poznać choć kilka prostych przepisów. Dobrze byłoby nie otruć się własnym obiadem – zaśmiała się cicho. Pewnie, że jakieś tam podstawy typu robienie kanapek miała, ale trudniejsze dania przerastały jej skromne możliwości i zazwyczaj w jej wykonaniu posiadały defekty typu niedopieczone lub przypalone mięso, lub przesolone kartofle, makaron tudzież inny składnik używany jako dodatek.
Rzeczywiście była w wieku, kiedy umieć gotować po prostu wypadało. Tym bardziej że przecież nie miała jakichś wyzwolonych zapędów, chciałaby mieć kiedyś męża i dzieci. Wierzyła, że mogłaby pogodzić przyszły związek ze spełnianiem się jako alchemik i nie musiałaby się wyrzekać swojej życiowej pasji, większym problemem była w jej oczach wojna i zagrożenie, i to, że bałaby się sprowadzać dzieci na świat w takich czasach. Ale to i tak na razie jej nie groziło, bo żadnego kawalera na horyzoncie nie było, a przynajmniej nie dostrzegała by ktokolwiek się nią interesował. Był ktoś, kto budził pewne zainteresowanie w niej, to prawda, ale wiedziała że ta fascynacja nie miała żadnej przyszłości. Nie wobec kogoś z wyższych sfer, kto w dodatku oddał serce innej i miał ją wkrótce poślubić. Jej póki co pozostawała samotność, praca i koty. Kto wie, może właśnie to było jej pisane? Bycie samotną, oddaną tylko alchemii i nauce, i otoczoną coraz liczniejszą zgrają kotów? Mówiono, że koty są częstymi towarzyszami starych panien, a jej nie dzieliło już wiele od otrzymania takiej etykietki, skoro w lipcu miała skończyć dwadzieścia cztery lata. O ile dożyje, a z tym mogło być w tych czasach różnie i Charlie niedawno zdała sobie sprawę, że nie potrafiła już wybiegać myślami tak daleko, jak lipiec, nie potrafiła też snuć odległych marzeń i planować przyszłej naukowej kariery z taką lekkością jak kiedyś. Zaginięcie Very pokazało, jak realne jest zagrożenie, jak kruche bywa życie i że może zniknąć każdy. A skoro zniknęła osoba potrafiąca się bronić tak świetnie jak Vera, to czy ona ze swoimi marnymi umiejętnościami miała większe szanse przetrwać? Od dnia zniknięcia Very po prostu się bała. O siebie, o rodziców, brata i innych bliskich, a także o Zakonników.
Co ma być, to będzie. Musiała chwytać każdy dzień, uczyć się, robić eliksiry i pomagać innym tak długo, jak mogła.
- Szychą to nie, ale będę opiekować się pracą pracowni alchemicznej na oddziale urazów pozaklęciowych. Nadal warzę eliksiry, ale moja praca jest bardziej odpowiedzialna, bo czuwam nad funkcjonowaniem pracowni na tym piętrze, nad tym, by nigdy nie brakowało odpowiednich ingrediencji i żeby zlecenia od uzdrowicieli były realizowane na czas – wyjaśniła pokrótce swoje nowe obowiązki, dumna, że powierzono jej taką odpowiedzialność w tak młodym wieku, choć od skończenia przez nią kursu nie minęły jeszcze trzy lata.
Uśmiechnęła się i także uniosła naczynko z winem, zamierzając wypić za ten sukces. Niestety myśli uciekały do Very częściej niż by chciała. Tęskniła, tak okropnie tęskniła za samą obecnością siostry, za samą wiedzą o tym, że gdzieś jest i ma się dobrze.
- Czepiam się tej nadziei bardzo kurczowo i wciąż czekam na jakikolwiek znak życia od niej. Wspominałam też o sprawie panu Rineheartowi, obiecał, że spróbuje się dowiedzieć, czy gdzieś coś nie drgnęło. – Auror póki co milczał, widocznie nie znalazł żadnych informacji, ale może jeszcze kiedyś się dowie i jej powie? Na to liczyła, i marzyła o tym, żeby były to dobre wieści, choć racjonalny głosik w głowie podpowiadał, że wcale tak nie musi być. Że Vera mogła nie przeżyć spotkania z anomalią. Nie znosiła jednak takich myśli, więc znów próbowała zdusić je kolejnym kęsem kromki z powidłami oraz łykiem wina.
A potem wróciła do tematu transmutacji.
- Zazwyczaj korzystałam z transmutacji do innych celów niż walka, jak wiesz nigdy nie pociągały mnie pojedynki, a w klubie pokazałam się może raz i z kretesem przegrałam... Ale pewne inkantacje znam. Mogę ci opowiedzieć o niektórych, choć te trudne, jak Diminuendo, zdecydowanie powinnaś pozostawić sobie na później, gdy już przyswoisz podstawy – powiedziała; transmutacja obfitowała w ciekawe zaklęcia, z których część na pewno mogła się przydać w walce, ale problem z nią polegał na tym, że była to dziedzina trudna i nawet Charlie, choć potrafiła już rzucać te zaawansowane czary, miewała z nimi problemy. – Och, od czego by tu zacząć... Przemiana przeciwnika w zwierzę może być przydatna. Kiedyś uratowałam w ten sposób Anthony’ego Macmillana, zmieniając zagrażającą mu osobę w królika – opowiedziała, a jej policzki pokryły się rumieńcem na wspomnienie Macmillana, ale także sytuacji w którą wtedy wpadli, ratując parę czarownic przed agresywnymi mugolami. Jeden z nich wymierzył w Anthony’ego coś w rodzaju metalowej różdżki, a alchemiczka, choć nie wiedziała jak niebezpieczny był ten przedmiot, zmieniła go w królika. – Ale królik to też odrobinę wyższy poziom trudności, łatwiejsza jest gęś, choć przeciwnik przemieniony w gęś może cię boleśnie dziobnąć. Zaklęcie Deserpes pewnie znasz? A Kameleona? Pozwala się zakamuflować, tym skuteczniej, im lepiej znasz transmutację. Cito? Przyspiesza ruchy ciała i umożliwia szybsze przemieszczanie się. Reparifarge może być bardzo użyteczne, cofa skutki transmutacji, także nieudanej. – Wymieniła pokrótce kilka pierwszych zaklęć, które przyszły jej do głowy. – Mogłabym ci je zademonstrować, tylko daj mi coś, co mogę transmutować w coś innego, by potem to cofnąć. Hm, może od tego powinnaś na początek zacząć? Przemieniać niewielkie przedmioty w inne w ramach treningu, by przyzwyczaić się do stosowania transmutacji? Inkantacja brzmi Acus. Weź cokolwiek, choćby jakąś luźną witkę do miotły i spróbuj ją zmienić... w ołówek?
Tego zaklęcia uczono jeszcze w początkach nauki. Dobrze pamiętała, jak ówczesny nauczyciel kazał dzieciom na początek zmieniać wykałaczki w igły. Charlie była jedną z nielicznych, którym ta sztuka udała się dość szybko i pod koniec tamtej lekcji miała na ławce mały stosik błyszczących igieł do szycia. Teraz, żeby nie myśleć o Verze i czterech miesiącach jej nieobecności, zaczęła trajkotać o transmutacji i zaklęciach, gotowa Hannah coś pokazać, ale nie chciała ruszać jej własności bez pozwolenia.
- Och, Oaza, też planuję znowu tam się pojawić. Nie tak dawno z Roselyn porządkowałyśmy wszystkie rzeczy i ogarniałyśmy punkt medyczny, uwarzyłam też trochę eliksirów na potrzeby pojawiających się tam czarodziejów – wspomniała, gdy Hannah przywołała temat tego miejsca. Charlie, skoro nie walczyła w pierwszej linii, starała się zaangażować w funkcjonowanie Oazy i gdy akurat miała wolne od Munga pojawiała się tam, dostarczając jakieś rzeczy, robiąc eliksiry lub po prostu rozmawiając ze znajdującymi się tam ludźmi.
- W takim razie muszę do nich napisać i odwiedzić ich osobiście. Teraz już działa teleportacja, to chętnie wybiorę się do Kornwalii, mogę do niego zboczyć przy okazji odwiedzin u rodziców. Myślisz, że Ben się nie pogniewa, jak pewnego dnia zastałby mnie na progu? Jeszcze nigdy nie byłam w jego nowym domu.
Ostatnio jej kontakt z Benem i Josephem nie był zbyt częsty ani zażyły, rozumiała że mieli swoje sprawy, jeden Zakon, a drugi rozgrywki quidditcha, ale tęskniła za nimi i chciałaby ich spotkać. Byli rodziną, a Charlie bardzo ceniła rodzinne więzi. Były ważne zarówno dla Leightonów, jak i Wrightów.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Słysząc jej pomysł spuściła wzrok i uśmiechnęła się. Zawstydzenie błąkało się na jej zaróżowionych policzkach. Nie spowodowane pomysłem. Poczuła się przyłapana na zbyt głośnym marzeniu. Chciała, bardzo chciała, by jej słowa kiedyś się ziściły, by przyszłość mogła malować się w tak jasnych barwach. Nie raz, kiedy zamykała we własnym łóżku oczy wyobrażała to sobie — siebie w sklepie pełnym ludzi, graczy quidditcha nie tylko na miotłach zakupionych w u niej na Pokątnej, ale może zachwalających jej własny, autorski projekt. Przygryzła lekko wargę od wewnątrz. Nie chciała zapeszać, nie chciała też zbyt daleko wybiegać w przyszłość. Rozczarowanie było bolesne, trudno było się po nim otrząsnąć. Musiała do tego dążyć. Prócz ciężkiej pracy potrzebowała do tego jedynie odrobiny szczęścia, uśmiechu losu, który sprawiłby, że wszystkie zagmatwane sprawy miałyby szansę się naprostować, kwestie finansowe w końcu uregulować. Własny biznes nie był niczym łatwym, tym bardziej, że prowadziła go sama, odkąd dziadek wrócił do domu, a później zmarł. Załatwianie surowców byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nosiła spodnie i brodę, ale nie poddawała się. Dochodziła do wszystkiego samodzielnie, ciężko pracowała na to, by w tym trudnym męskim świecie brano pod uwagę jej zdanie i traktowano ją poważnie, jak kontrahenta, a nie głupią dziewuchę, która pod wpływem kaprysu wyrwała się z domu; która zamiast poszukiwać męża trudniła się pracą i to niezbyt pasującą do jej płci.
— Niedługo to chyba zbyt wcześnie, ale może kiedyś — sprostowała, raczej siebie i swoje wybiegające w przyszłość hamując tymi słowami niż jej. Czerwone wino odbarwiło się na jej wargach, które pociemniały pod jego wpływem, podobnie jak język. Oblizała je, zaczesując za uszy wypadające kosmyki i spojrzała na kuzynkę, przysłuchując się jej osiągnięciom. Wiedziała, że jest zdolna. Była jedną z tych osób, które miały naturalny talent do robienia czegoś; talent do eliksirów, tak jak Benjamin miał talent do latania na miotle. Jakby się na niej urodził. I ona, zupełnie jak wyszła z kotła, a nie kobiecego łona. Podniosła się z ziemi, odwracając przez ramię:
— Słucham cię, nie przerywaj — rzuciła, kierując się do kuchni, w której zniknęła na moment. Powróciła do salonu z papierową torebką, w której znajdowały się wszystkie posiadane przez nią alchemiczne ingrediencje. Sama nie była w stanie zrobić z nich użytku. Uparcie unikała zbliżania się do kociołka, obawiając się, że większym prawdopodobieństwem okaże się spowodowanie wybuchu, niż uwarzenie czegoś choćby z marnym sukcesem. — Trzymałam to, ale na nic mi się to nie przyda, a tobie na pewno — powiedziała i przekazała jej składniki, pozwalając je wpierw ocenić alchemiczce. — Brzmi jak coś ważnego — jej praca, nowe obowiązki. Uśmiechnęła się szeroko, ciesząc się z jej sukcesu. — Wszystko wskazuje na to, że pracownia jest w doskonałych rękach!— Jej awans był jak światełko w ciemności, migotliwa iskierka w mroku ostatnich wydarzeń, związanych z bólem, cierpieniem i wieczną nadzieją. Widziała w jej oczach tęsknotę, widziała też, że kurczowo chwytała się wszystkiego, byle tylko nie pogrążać się w najsmutniejszych prognozach dotyczących Very. Sama chciałaby wierzyć w jej rychły powrót, przyjąć własne słowa pocieszenia za pewnik, ale to wszystko, co działo się dookoła nieustannie wskazywało na coraz gorsze możliwości i coraz mniejsze szansy odnalezienia jej żywej... jeśli w ogóle. — Pan Rineheart na pewno zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby ją odnaleźć i na pewno nie będzie zatajał żadnej informacji przed tobą— nawet tej najgorszej, tej niechcianej. Przełknęła ślinę i westchnęła cicho. Sama nie wyobrażała sobie być w jej skórze. Zmagać się każdego dnia z nieobecnością jednego z braci, któregokolwiek z nich, zaginięciem, śmiercią. Nie dopuszczała do siebie takiej myśli, choć podświadomość szeptała jej coraz częściej, że jeden z nich oddał już swoje życie czemuś, związał los z walką i poświęceniem. Nie chciała do tego dopuścić, nie chciała być tego świadkiem i przez to przechodzić. I nie umiała się pogodzić z taką wizją.
— Nie spodziewam się przełomowych wyczynów. Wiem, że mam spore braki, wiele jeszcze przede mną. Muszę przypomnieć sobie najpierw podstawy, by przejść do czegoś więcej, więc może zacznijmy od bardzo... podstawowych rzeczy — dodała z uśmiechem, czując zawstydzenie; lekceważyła tą dziedzinę magii, a teraz musiała wrócić do czasów szkolnych, by przypomnieć sobie to wszystko i móc zacząć trenować. — Staram się w klubie korzystać z tego i ćwiczyć. Ostatnio nawet mi nieźle poszło! — powiedziała z lekkim przejęciem, uśmiechając się szeroko do kuzynki. — Wygrałam pojedynek ze swoją przeciwniczką.
Usiadła wygodniej, odłożyła wino na bok i sięgnęła po pergamin, który zawieruszył się gdzieś pomiędzy książkami leżącymi tuż obok. Ze znalezieniem pióra był większy problem, ale przywołała je do siebie jednym zaklęciem. Zamierzała zanotować wszystkie spostrzeżenia Charlie, uwagi — które były najcenniejsze, bo wynikały z doświadczenia. Nie chciała zmieniać jej w królika i ćwiczyć na niej w ten sposób, ale wiedziała, że będzie musiała znaleźć ofiarę swojej nauki. Kogoś, kto dobrowolnie zgodzi się na to, by mogła testować na nim różne formy przemian i transmutacji. — To zaklęcie mi się udało, właśnie podczas pojedynku — przyznała dumnie, choć była świadoma, że więcej było w tym szczęścia niż umiejętności. Zamierzała jednak to zmienić, przestać liczyć na uśmiech losu, a zacząć polegać na własnej wiedzy. Rozejrzała się dookoła, szukając odpowiedniego przedmiotu. — Musi to być coś... konkretnego? — Sięgnęła po jedną z książek i podała ją dziewczynie, sama podniosła się z ziemi, by tym razem ruszyć w kierunku drzwi, przy których stała miotła i zgodnie z sugestią Charlie, urwać gałązkę, a po chwili, na miejscu, spróbować ją zamienić. — Możesz też wziąć cokolwiek, co się nada — była pewna, że Chalie poradzi sobie z cofaniem ewentualnych skutków. — A ja może spróbuję... Acus!
Skierowała różdżkę, na złamaną gałązkę miotły, licząc na to, że zmieni się po chwili w ołówek.
— Kto? Ben? Jestem pewna, że nie. Z pewnością się ucieszy, że cię widzi. Tym bardziej, jeśli od dawna nie mieliście okazji spotkać się poza zakonem. Znasz go, zresztą... — Spojrzała na nią z uśmiechem.
| przekazuję Charlie: odłamki spadającej gwiazdy x2, skrzeloziele, róg garboroga, włosie akromantuli, kolec smoka, żądło mantykory
— Niedługo to chyba zbyt wcześnie, ale może kiedyś — sprostowała, raczej siebie i swoje wybiegające w przyszłość hamując tymi słowami niż jej. Czerwone wino odbarwiło się na jej wargach, które pociemniały pod jego wpływem, podobnie jak język. Oblizała je, zaczesując za uszy wypadające kosmyki i spojrzała na kuzynkę, przysłuchując się jej osiągnięciom. Wiedziała, że jest zdolna. Była jedną z tych osób, które miały naturalny talent do robienia czegoś; talent do eliksirów, tak jak Benjamin miał talent do latania na miotle. Jakby się na niej urodził. I ona, zupełnie jak wyszła z kotła, a nie kobiecego łona. Podniosła się z ziemi, odwracając przez ramię:
— Słucham cię, nie przerywaj — rzuciła, kierując się do kuchni, w której zniknęła na moment. Powróciła do salonu z papierową torebką, w której znajdowały się wszystkie posiadane przez nią alchemiczne ingrediencje. Sama nie była w stanie zrobić z nich użytku. Uparcie unikała zbliżania się do kociołka, obawiając się, że większym prawdopodobieństwem okaże się spowodowanie wybuchu, niż uwarzenie czegoś choćby z marnym sukcesem. — Trzymałam to, ale na nic mi się to nie przyda, a tobie na pewno — powiedziała i przekazała jej składniki, pozwalając je wpierw ocenić alchemiczce. — Brzmi jak coś ważnego — jej praca, nowe obowiązki. Uśmiechnęła się szeroko, ciesząc się z jej sukcesu. — Wszystko wskazuje na to, że pracownia jest w doskonałych rękach!— Jej awans był jak światełko w ciemności, migotliwa iskierka w mroku ostatnich wydarzeń, związanych z bólem, cierpieniem i wieczną nadzieją. Widziała w jej oczach tęsknotę, widziała też, że kurczowo chwytała się wszystkiego, byle tylko nie pogrążać się w najsmutniejszych prognozach dotyczących Very. Sama chciałaby wierzyć w jej rychły powrót, przyjąć własne słowa pocieszenia za pewnik, ale to wszystko, co działo się dookoła nieustannie wskazywało na coraz gorsze możliwości i coraz mniejsze szansy odnalezienia jej żywej... jeśli w ogóle. — Pan Rineheart na pewno zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby ją odnaleźć i na pewno nie będzie zatajał żadnej informacji przed tobą— nawet tej najgorszej, tej niechcianej. Przełknęła ślinę i westchnęła cicho. Sama nie wyobrażała sobie być w jej skórze. Zmagać się każdego dnia z nieobecnością jednego z braci, któregokolwiek z nich, zaginięciem, śmiercią. Nie dopuszczała do siebie takiej myśli, choć podświadomość szeptała jej coraz częściej, że jeden z nich oddał już swoje życie czemuś, związał los z walką i poświęceniem. Nie chciała do tego dopuścić, nie chciała być tego świadkiem i przez to przechodzić. I nie umiała się pogodzić z taką wizją.
— Nie spodziewam się przełomowych wyczynów. Wiem, że mam spore braki, wiele jeszcze przede mną. Muszę przypomnieć sobie najpierw podstawy, by przejść do czegoś więcej, więc może zacznijmy od bardzo... podstawowych rzeczy — dodała z uśmiechem, czując zawstydzenie; lekceważyła tą dziedzinę magii, a teraz musiała wrócić do czasów szkolnych, by przypomnieć sobie to wszystko i móc zacząć trenować. — Staram się w klubie korzystać z tego i ćwiczyć. Ostatnio nawet mi nieźle poszło! — powiedziała z lekkim przejęciem, uśmiechając się szeroko do kuzynki. — Wygrałam pojedynek ze swoją przeciwniczką.
Usiadła wygodniej, odłożyła wino na bok i sięgnęła po pergamin, który zawieruszył się gdzieś pomiędzy książkami leżącymi tuż obok. Ze znalezieniem pióra był większy problem, ale przywołała je do siebie jednym zaklęciem. Zamierzała zanotować wszystkie spostrzeżenia Charlie, uwagi — które były najcenniejsze, bo wynikały z doświadczenia. Nie chciała zmieniać jej w królika i ćwiczyć na niej w ten sposób, ale wiedziała, że będzie musiała znaleźć ofiarę swojej nauki. Kogoś, kto dobrowolnie zgodzi się na to, by mogła testować na nim różne formy przemian i transmutacji. — To zaklęcie mi się udało, właśnie podczas pojedynku — przyznała dumnie, choć była świadoma, że więcej było w tym szczęścia niż umiejętności. Zamierzała jednak to zmienić, przestać liczyć na uśmiech losu, a zacząć polegać na własnej wiedzy. Rozejrzała się dookoła, szukając odpowiedniego przedmiotu. — Musi to być coś... konkretnego? — Sięgnęła po jedną z książek i podała ją dziewczynie, sama podniosła się z ziemi, by tym razem ruszyć w kierunku drzwi, przy których stała miotła i zgodnie z sugestią Charlie, urwać gałązkę, a po chwili, na miejscu, spróbować ją zamienić. — Możesz też wziąć cokolwiek, co się nada — była pewna, że Chalie poradzi sobie z cofaniem ewentualnych skutków. — A ja może spróbuję... Acus!
Skierowała różdżkę, na złamaną gałązkę miotły, licząc na to, że zmieni się po chwili w ołówek.
— Kto? Ben? Jestem pewna, że nie. Z pewnością się ucieszy, że cię widzi. Tym bardziej, jeśli od dawna nie mieliście okazji spotkać się poza zakonem. Znasz go, zresztą... — Spojrzała na nią z uśmiechem.
| przekazuję Charlie: odłamki spadającej gwiazdy x2, skrzeloziele, róg garboroga, włosie akromantuli, kolec smoka, żądło mantykory
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Zawsze podziwiała tę odwagę Hannah. Nie tylko tą do walki ze złem, ale nawet tą o swoje marzenia. Musiała mierzyć się z uprzedzeniami i powszechnym przekonaniem, że kobiety się do pewnych rzeczy nie nadają. Charlie w nią wierzyła, ale obie były świadome, że czasy nie sprzyjały snuciu dalekosiężnych planów. Tak wiele rzeczy mogło po drodze nie wypalić, tak wiele mogło się popsuć. Vera była najlepszym przykładem, który mocno oddziaływał na wyobraźnię Charlie. Od dnia zaginięcia siostry nie potrafiła wzbić się w powietrze na skrzydłach marzeń, bo groza czasów, w których przyszło im żyć, podcinała je i sprowadzała ją brutalnie na ziemię. Jak miała odważnie planować wymarzoną karierę badawczą czy podróże, skoro dziś była, a jutro mogło jej nie być? Jak Very, której nie ocaliły nawet znakomite umiejętności obronne? Czy Hannah czuła te same obawy? Czy też rozmyślała o tym, co przyniesie przyszłość i dlatego nie potrafiła marzyć już tak śmiało jak kiedyś?
- Nie pozostaje nam nic innego, jak w to wierzyć. Choć zarazem wiem, że żyjemy w parszywych czasach. I jakoś tak nie potrafię już marzyć równie śmiało jak rok temu. Zwłaszcza odkąd zniknęła Vera – rzekła. Mimo to w głębi duszy pragnęła tego, by przeżyć wojnę, doczekać czasów pokoju i rozwinąć swoje umiejętności do tego stopnia, by wynalezienie jakiegoś nowego, przełomowego specyfiku stało się w jej zasięgu. Teraz jednak tak wiele czasu i myśli poświęcała pracy i Zakonowi Feniksa. Pomaganie ludziom i pomoc w ratowaniu świata, nawet jeśli głównie eliksiralna, były czasochłonne i wymagające od niej wiele. Bo przecież gdy opuszczała Munga, jej praca i nauka wcale się nie kończyły. Dawała z siebie dużo i była coraz lepsza, jej wywary były coraz silniejsze. Dużo silniejsze niż w trakcie kursu, a nawet na początku pracy.
Mogła być dumna ze swojego awansu, więc pochwaliła się nim chętnie, nawet jeśli wciąż bała się, że pewnego dnia może stracić pracę za swoje poglądy. Nie wychylała się, siedziała cicho, wiedząc że najlepiej pomoże innym działając ostrożnie i po prostu robiąc swoje, ale co jeśli ktoś na górze i tak uzna ją za podejrzaną?
Patrzyła jak jej kuzynka na chwilę wstaje, a potem wraca, niosąc paczuszkę ingrediencji. Od razu z ciekawością zajrzała do środka.
- Oooch, dzięki! Mi na pewno się przyda! – ucieszyła się. – Świetne, zrobię z nich dobry użytek. Masz nawet odłamki spadającej gwiazdy, to cenna ingrediencja – powiedziała, troskliwie chowając torebkę do swojej torby. – Jeśli tylko będziesz chciała jakiegoś eliksiru, wiesz, że zawsze możesz do mnie napisać. Jeśli nie mam czegoś w zapasach to zawsze mogę uwarzyć świeże. – To, co warzyła w domowym zaciszu, w znacznej mierze było dla Zakonników. Każdy członek organizacji, który ją poprosił, zawsze coś dostawał. – Nie licząc takich eliksirów, które muszą dojrzewać miesiąc lub więcej, większość tworzy się szybko. A co do awansu to nadal bardzo się cieszę, i obym jak najdłużej mogła wykonywać swoje obowiązki dla Munga. Trochę się boję jak obecna eee... sytuacja polityczna wpłynie też na szpital. Ostatnimi czasy mam trochę wrażenie, że mimo pozornej neutralności tego miejsca i tam ścierają się różne światopoglądy, co mnie martwi.
Pomaganie potrzebującym nie powinno mieć wymiaru politycznego i uzdrowiciele oraz alchemicy powinni być dostępni dla wszystkich na równi, bez względu na krew, ale zdawała sobie sprawę, że i tam wśród dobrych ludzi z powołaniem pracują też konserwy, do których nie przemawia idea pomocy ponad podziałami. Dobrze, że teraz była Oaza i część pokrzywdzonych mugolaków mogła znaleźć pomoc tam.
- Wierzę w pana Rinehearta i w to, że w przeciwieństwie do wielu pracowników służb rozkładających bezradnie ręce, on spróbuje coś zrobić – zapewniła. Ten auror zakonnik mimo pewnej oschłości miał serce po dobrej stronie. I wiedziała, że jak tylko dowie się czegoś to ją powiadomi. Bała się jednak wciąż, że to wcale nie musiały być dobre wieści. Mimo kurczowego trzymania się nadziei wiedziała, że szanse na odnalezienie żywej Very malały z każdym kolejnym tygodniem, a minęły już cztery miesiące. A ona i jej rodzice trwali w niepokoju i lęku, czego nie życzyła nikomu. I również, podobnie jak Hannah, bała się tego, że mógłby tak zniknąć jeszcze ktoś. Że pewnego dnia mógłby przepaść Ben, Joseph, Hannah lub ktokolwiek inny z ich rodziny. To przecież mogło spotkać każdego. Ją też.
- Jeśli rzeczywiście masz takie zaległości, to tak, najlepiej zacząć od tych najprostszych zaklęć. Jak je opanujesz, to z czasem można wziąć się za trudniejsze – rzekła. – Wygrałaś? To gratuluję! Ale ty jesteś dobra w obronie i urokach, dużo lepsza ode mnie. Mi co prawda udało się już opanować cielesnego patronusa, ale do uroków jak nie miałam talentu tak nie mam. Ale transmutacja zawsze wydawała mi się bardziej... ciekawa. Zwłaszcza odkąd nauczyciel opowiedział na lekcji o animagach.
Zmienianie otaczającej ją materii wydawało się bardziej kreatywne niż bezmyślne zadawanie obrażeń. Choć zdawała sobie sprawę, że w walce to uroki są użyteczniejsze.
Opowiedziała Hannah o najprostszych transmutacyjnych inkantacjach, tych, od których mogła zacząć naukę, by się wprawić.
- Tak, najlepiej wyobrazić sobie, w co chcesz zmienić ten przedmiot. Musi być podobny wielkością, nie zmienisz witki od miotły w szafę na ubrania tym zaklęciem. Ale w ołówek lub pióro jak najbardziej możesz próbować. A jeśli chcesz przemienić przedmiot martwy w coś żywego, to już nieco inne zaklęcie, trochę trudniejsze. I też zwierzę musi być podobnej wielkości, nie zmienisz książki w słonia. Ericus – wypowiedziała miękko, kierując koniec różdżki na podaną jej książkę i zmieniając ją w niedużego zająca. Pozwoliła zwierzątku okrążyć je obie, a potem zmieniła je z powrotem w książkę. – Ale najpierw popróbuj z tym Acus, to prostsze – dodała, widząc że na ten moment Hannah miała z tym problem. Nie udało jej się transmutować witki. – Jeszcze raz, wypowiedz to wyraźniej i skup się na tym, w co chcesz zmienić ten obiekt – poinstruowała ją. – Możesz też popróbować ze zwiększaniem i zmniejszaniem obiektów... Engiorgio – znów wycelowała w książkę, która powiększyła się tak, że obie swobodnie mogłyby na niej usiąść. – Reducio – rzuciła po chwili, zmniejszając ją do wcześniejszego rozmiaru. – To takie rzeczy które możesz ćwiczyć nawet wieczorami w domu. A klub pojedynków na pewno pomoże z przyswojeniem tych zaklęć, które są przydatne do walki, jak wspomniane wcześniej Deserpes, Pullus i tym podobne.
Po chwili zamyśliła się, gdy temat na moment zszedł na Bena. Zdała sobie sprawę, że właściwie to nie wiedziała, gdzie dokładnie mieszkał teraz Wright. Jeszcze nigdy tam nie była.
- Muszę chyba kiedyś się z nim umówić na spotkanie, bo tak naprawdę to nie wiem, gdzie dokładnie mieści się jego dom. Ale chciałabym go zobaczyć w innym miejscu niż spotkania Zakonu. Ostatnimi czasy nasze relacje do tego się właśnie sprowadzają, do Zakonu... Ale trudno się dziwić, wojna przysłania coraz więcej sfer życia, a zwłaszcza dla Bena. Poświęcił tak wiele. – Nadal była pełna podziwu dla jego odwagi, ale i zmartwiona, że mogło mu się coś stać. Gwardziści mieli najbardziej niebezpieczną rolę, ale i największe umiejętności. – I mam wrażenie, że bardzo się zmienił. Na ostatnim spotkaniu był znacznie mniej radosny niż kiedyś. Wojna odciska na nim duże piętno, ale myślę, że dobrze sobie radzi. Jest dobrą osobą we właściwym miejscu. I naprawdę świetnym czarodziejem.
- Nie pozostaje nam nic innego, jak w to wierzyć. Choć zarazem wiem, że żyjemy w parszywych czasach. I jakoś tak nie potrafię już marzyć równie śmiało jak rok temu. Zwłaszcza odkąd zniknęła Vera – rzekła. Mimo to w głębi duszy pragnęła tego, by przeżyć wojnę, doczekać czasów pokoju i rozwinąć swoje umiejętności do tego stopnia, by wynalezienie jakiegoś nowego, przełomowego specyfiku stało się w jej zasięgu. Teraz jednak tak wiele czasu i myśli poświęcała pracy i Zakonowi Feniksa. Pomaganie ludziom i pomoc w ratowaniu świata, nawet jeśli głównie eliksiralna, były czasochłonne i wymagające od niej wiele. Bo przecież gdy opuszczała Munga, jej praca i nauka wcale się nie kończyły. Dawała z siebie dużo i była coraz lepsza, jej wywary były coraz silniejsze. Dużo silniejsze niż w trakcie kursu, a nawet na początku pracy.
Mogła być dumna ze swojego awansu, więc pochwaliła się nim chętnie, nawet jeśli wciąż bała się, że pewnego dnia może stracić pracę za swoje poglądy. Nie wychylała się, siedziała cicho, wiedząc że najlepiej pomoże innym działając ostrożnie i po prostu robiąc swoje, ale co jeśli ktoś na górze i tak uzna ją za podejrzaną?
Patrzyła jak jej kuzynka na chwilę wstaje, a potem wraca, niosąc paczuszkę ingrediencji. Od razu z ciekawością zajrzała do środka.
- Oooch, dzięki! Mi na pewno się przyda! – ucieszyła się. – Świetne, zrobię z nich dobry użytek. Masz nawet odłamki spadającej gwiazdy, to cenna ingrediencja – powiedziała, troskliwie chowając torebkę do swojej torby. – Jeśli tylko będziesz chciała jakiegoś eliksiru, wiesz, że zawsze możesz do mnie napisać. Jeśli nie mam czegoś w zapasach to zawsze mogę uwarzyć świeże. – To, co warzyła w domowym zaciszu, w znacznej mierze było dla Zakonników. Każdy członek organizacji, który ją poprosił, zawsze coś dostawał. – Nie licząc takich eliksirów, które muszą dojrzewać miesiąc lub więcej, większość tworzy się szybko. A co do awansu to nadal bardzo się cieszę, i obym jak najdłużej mogła wykonywać swoje obowiązki dla Munga. Trochę się boję jak obecna eee... sytuacja polityczna wpłynie też na szpital. Ostatnimi czasy mam trochę wrażenie, że mimo pozornej neutralności tego miejsca i tam ścierają się różne światopoglądy, co mnie martwi.
Pomaganie potrzebującym nie powinno mieć wymiaru politycznego i uzdrowiciele oraz alchemicy powinni być dostępni dla wszystkich na równi, bez względu na krew, ale zdawała sobie sprawę, że i tam wśród dobrych ludzi z powołaniem pracują też konserwy, do których nie przemawia idea pomocy ponad podziałami. Dobrze, że teraz była Oaza i część pokrzywdzonych mugolaków mogła znaleźć pomoc tam.
- Wierzę w pana Rinehearta i w to, że w przeciwieństwie do wielu pracowników służb rozkładających bezradnie ręce, on spróbuje coś zrobić – zapewniła. Ten auror zakonnik mimo pewnej oschłości miał serce po dobrej stronie. I wiedziała, że jak tylko dowie się czegoś to ją powiadomi. Bała się jednak wciąż, że to wcale nie musiały być dobre wieści. Mimo kurczowego trzymania się nadziei wiedziała, że szanse na odnalezienie żywej Very malały z każdym kolejnym tygodniem, a minęły już cztery miesiące. A ona i jej rodzice trwali w niepokoju i lęku, czego nie życzyła nikomu. I również, podobnie jak Hannah, bała się tego, że mógłby tak zniknąć jeszcze ktoś. Że pewnego dnia mógłby przepaść Ben, Joseph, Hannah lub ktokolwiek inny z ich rodziny. To przecież mogło spotkać każdego. Ją też.
- Jeśli rzeczywiście masz takie zaległości, to tak, najlepiej zacząć od tych najprostszych zaklęć. Jak je opanujesz, to z czasem można wziąć się za trudniejsze – rzekła. – Wygrałaś? To gratuluję! Ale ty jesteś dobra w obronie i urokach, dużo lepsza ode mnie. Mi co prawda udało się już opanować cielesnego patronusa, ale do uroków jak nie miałam talentu tak nie mam. Ale transmutacja zawsze wydawała mi się bardziej... ciekawa. Zwłaszcza odkąd nauczyciel opowiedział na lekcji o animagach.
Zmienianie otaczającej ją materii wydawało się bardziej kreatywne niż bezmyślne zadawanie obrażeń. Choć zdawała sobie sprawę, że w walce to uroki są użyteczniejsze.
Opowiedziała Hannah o najprostszych transmutacyjnych inkantacjach, tych, od których mogła zacząć naukę, by się wprawić.
- Tak, najlepiej wyobrazić sobie, w co chcesz zmienić ten przedmiot. Musi być podobny wielkością, nie zmienisz witki od miotły w szafę na ubrania tym zaklęciem. Ale w ołówek lub pióro jak najbardziej możesz próbować. A jeśli chcesz przemienić przedmiot martwy w coś żywego, to już nieco inne zaklęcie, trochę trudniejsze. I też zwierzę musi być podobnej wielkości, nie zmienisz książki w słonia. Ericus – wypowiedziała miękko, kierując koniec różdżki na podaną jej książkę i zmieniając ją w niedużego zająca. Pozwoliła zwierzątku okrążyć je obie, a potem zmieniła je z powrotem w książkę. – Ale najpierw popróbuj z tym Acus, to prostsze – dodała, widząc że na ten moment Hannah miała z tym problem. Nie udało jej się transmutować witki. – Jeszcze raz, wypowiedz to wyraźniej i skup się na tym, w co chcesz zmienić ten obiekt – poinstruowała ją. – Możesz też popróbować ze zwiększaniem i zmniejszaniem obiektów... Engiorgio – znów wycelowała w książkę, która powiększyła się tak, że obie swobodnie mogłyby na niej usiąść. – Reducio – rzuciła po chwili, zmniejszając ją do wcześniejszego rozmiaru. – To takie rzeczy które możesz ćwiczyć nawet wieczorami w domu. A klub pojedynków na pewno pomoże z przyswojeniem tych zaklęć, które są przydatne do walki, jak wspomniane wcześniej Deserpes, Pullus i tym podobne.
Po chwili zamyśliła się, gdy temat na moment zszedł na Bena. Zdała sobie sprawę, że właściwie to nie wiedziała, gdzie dokładnie mieszkał teraz Wright. Jeszcze nigdy tam nie była.
- Muszę chyba kiedyś się z nim umówić na spotkanie, bo tak naprawdę to nie wiem, gdzie dokładnie mieści się jego dom. Ale chciałabym go zobaczyć w innym miejscu niż spotkania Zakonu. Ostatnimi czasy nasze relacje do tego się właśnie sprowadzają, do Zakonu... Ale trudno się dziwić, wojna przysłania coraz więcej sfer życia, a zwłaszcza dla Bena. Poświęcił tak wiele. – Nadal była pełna podziwu dla jego odwagi, ale i zmartwiona, że mogło mu się coś stać. Gwardziści mieli najbardziej niebezpieczną rolę, ale i największe umiejętności. – I mam wrażenie, że bardzo się zmienił. Na ostatnim spotkaniu był znacznie mniej radosny niż kiedyś. Wojna odciska na nim duże piętno, ale myślę, że dobrze sobie radzi. Jest dobrą osobą we właściwym miejscu. I naprawdę świetnym czarodziejem.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Potrafiła zrozumieć jej obawy, kiepskie samopoczucie — wynikały z tęsknoty i zmartwień. Jej siostra zaginęła, od dawna nie było o niej żadnych wieści, a sytuacja nie wyglądała zbyt obiecująco. Chciała jednak wierzyć, że się odnajdzie; że w natłoku ostatnich zdarzeń i sytuacji, w perspektywie szalejących anomalii i dziwnych zjawisk zniknęła gdzieś z okolicy, możliwe, że pozbawiona różdżki i możliwości szybkiego i bezpiecznego powrotu do domu. Może trafiła do mugoli, u których była bezpieczna, ale jej kontakt z rodziną był niemożliwy. W głowie z łatwością snuła podobne teorie; takie, które pasowałyby do wiary w to, że przyszłość zmaluje się dla Charlie w pozytywnych i szczęśliwych barwach.
— Wiem, że się martwisz, ale może wszystko jest w porządku. Może po prostu nie może się z tobą skontaktować. Musisz być dobrej myśli, Charlie i wierzyć w to, że sytuacja szybko się zmieni i Vera wróci — pocieszyła kuzynkę, spoglądając jej prosto w oczy. Nie była pewna, jak wiele pewności przekazuje jej we własnych słowach, ale musiała w nie wierzyć, inaczej brzmiałaby nieprzekonująco i nieszczerze, a nie była dobrym kłamcą. — Wiem, że to wszystko co się dzieje wokół nie sprzyja takim powrotom i jest coraz gorzej, ale załamując się nic nie zrobisz, a jesteś nam wszystkim potrzebna.— Jako alchemiczka, która silnie wspierała poczynania Zakonu Feniksa, wspierała ich działania i rozwój, nawet jesli sama nie chciała się bezpośrednio angażować w żadne działania. Nie miała z tym żadnego problemu, wiedziała, że nie wszyscy byli do tego stworzeni. Nie wszyscy byli gotowi się poświęcić, zrobić coś ponad swoje własne siły. Charlie pomagała tak, jak potrafiła i nie musiała biegać z różdżką po ulicach, by im pomóc.
Spojrzała na ingrediencje i wzruszyła ramionami, nieco od niechcenia. Niezbyt dobrze znała się na części z nich.
— Nie pamiętam, gdzie je znalazłam. Możliwe, że podczas festiwalu lata jeszcze.— Spróbowała sobie przypomnieć, ale na próżno. Jej myśli uciekły jednak w kierunku Frederica, który uparł się tamtego popołudnia, że wyłowi jej wianek i porwie ją do tańca, a ona opornie nie chciała mu dać tej satysfakcji, naiwnie licząc, że na horyzoncie zjawi się ktoś inny. Nie zjawił. Ich kontakt od dawna słabł, nie odpowiadał na listy — wiedziała, że wyjechał, zajmując się swoimi własnymi sprawami i nie miała do niego o to żalu. To, przez co przeszła później skutecznie zgasiło jej młodzieńczy zapał i gorąc uczucia. To nie był ani czas ani miejsce na takie historie, panowała wojna. Nie mogła myśleć o sobie, kiedy wokół umierali ludzie.
— Dziękuję. Na razie nie potrzebuję niczego, ale nie wykluczam takiej ewentualności. Nie wiem, co przyniosą kolejne tygodnie. Chciałabym pomóc Zakonnikom w ściąganiu ludzi do oazy. Jeśli tylko komuś będę potrzebna, ktoś zechce mnie ze sobą zabrać na pewno coś się przyda.— Wiedziała, że musi być przygotowana na wszelkie okoliczności. Sowia poczta wiele ją nauczyła, wzbudziła w niej też siłę, determinację i jeszcze większą wolę walki. Pokazała jej świat, który był straszniejszy niż przypuszczała, doświadczyła okrucieństw na swojej własnej skórze, choć utrata oka była niczym w porównaniu z widokiem cierpiącego brata jeszcze nim straciła przytomność. Śnił jej się czasem po nocach. Ben ze zmasakrowaną twarzą, żegnający się lub odchodzący w ciemność. Bała się tego teraz bardziej niż czegokolwiek innego — niż własnej śmierci, bólu, krwi. Bała się, że przyjdzie jej się zmierzyć ze stratą najbliższych; Josepha, Benjamina, najbliższych sercu przyjaciół, czy rodziny. To tylko dawało jej odwagi do dalszej walki, nie chciała stać bezczynnie, kiedy walczyli. — Myślałam, że uzdrowiciele nie szczególnie kierują się polityką, skoro przychodzi im leczyć różnych ludzi. Nawet takich, których czystość krwi nie odpowiada zadumanym arystokratom.— Nie chciała wątpić w intencje uzdrowicieli i pomocników w szpitalu, ale jeśli było tak, jak sugerowała Charlie, zaczynało dziać się coraz gorzej. Zmartwiła ją ta myśl. Sięgnęła po kielich wina i upiła łyk, przytrzymując przy sobie na dłużej, opierając jego stopkę o pierś.
Słuchała uważnie Charlie, kiedy opowiadała jej o transmutacji, o zaklęciach, o tym, co powinna zrobić i jak do tego podejść, by jej się udało. Zmarszczyła brwi, odkładając wino na bok — pierwsza próba okazała się zupełnie nieskuteczna, ale nieszczególnie ją to zaskoczyło. Miała poważne braki. Sukcesy w klubie pojedynków mogły wiązać się z wieloma czynnikami, ale nie zamierzała uznawać to za łut szczęścia. Potrzebowała skupienia, również tu i teraz, by osiągnąć sukces. Kiwnęła głowa i spróbowała jeszcze raz: — Acus!— Zgodnie z poleceniem Charlie skupiła się wyłącznie na witce, próbując ją przetransformować w coś innego; tak jak zaproponowała. Nie liczyło się nic innego, tylko wić.
— Mieszka w lesie, to naprawdę piękny teren — przyznała, zerkając na dziewczynę, jednocześnie przemilczając obecność Percivala w tamtym miejscu. Nie była nawet pewna, czy to dalej aktualne, czy wciąż tam był. — Powinnaś do niego napisać, na pewno chętnie cię ugości. Chociaż on sam teraz ma mnóstwo pracy, wiesz zresztą — dodała po chwili; już nie tylko praca w rezerwacie, ale też w oazie, Zakonie. Obowiązki Gwardzisty, który dziś stał na ich czele wymagały od niego pewnego rodzaju zaradności. Ben się zmienił, widziała to; jeszcze rok wcześniej nie rozumiała dlaczego, dziś wiedziała doskonale i musiała to zrozumieć.
— Wiem, że się martwisz, ale może wszystko jest w porządku. Może po prostu nie może się z tobą skontaktować. Musisz być dobrej myśli, Charlie i wierzyć w to, że sytuacja szybko się zmieni i Vera wróci — pocieszyła kuzynkę, spoglądając jej prosto w oczy. Nie była pewna, jak wiele pewności przekazuje jej we własnych słowach, ale musiała w nie wierzyć, inaczej brzmiałaby nieprzekonująco i nieszczerze, a nie była dobrym kłamcą. — Wiem, że to wszystko co się dzieje wokół nie sprzyja takim powrotom i jest coraz gorzej, ale załamując się nic nie zrobisz, a jesteś nam wszystkim potrzebna.— Jako alchemiczka, która silnie wspierała poczynania Zakonu Feniksa, wspierała ich działania i rozwój, nawet jesli sama nie chciała się bezpośrednio angażować w żadne działania. Nie miała z tym żadnego problemu, wiedziała, że nie wszyscy byli do tego stworzeni. Nie wszyscy byli gotowi się poświęcić, zrobić coś ponad swoje własne siły. Charlie pomagała tak, jak potrafiła i nie musiała biegać z różdżką po ulicach, by im pomóc.
Spojrzała na ingrediencje i wzruszyła ramionami, nieco od niechcenia. Niezbyt dobrze znała się na części z nich.
— Nie pamiętam, gdzie je znalazłam. Możliwe, że podczas festiwalu lata jeszcze.— Spróbowała sobie przypomnieć, ale na próżno. Jej myśli uciekły jednak w kierunku Frederica, który uparł się tamtego popołudnia, że wyłowi jej wianek i porwie ją do tańca, a ona opornie nie chciała mu dać tej satysfakcji, naiwnie licząc, że na horyzoncie zjawi się ktoś inny. Nie zjawił. Ich kontakt od dawna słabł, nie odpowiadał na listy — wiedziała, że wyjechał, zajmując się swoimi własnymi sprawami i nie miała do niego o to żalu. To, przez co przeszła później skutecznie zgasiło jej młodzieńczy zapał i gorąc uczucia. To nie był ani czas ani miejsce na takie historie, panowała wojna. Nie mogła myśleć o sobie, kiedy wokół umierali ludzie.
— Dziękuję. Na razie nie potrzebuję niczego, ale nie wykluczam takiej ewentualności. Nie wiem, co przyniosą kolejne tygodnie. Chciałabym pomóc Zakonnikom w ściąganiu ludzi do oazy. Jeśli tylko komuś będę potrzebna, ktoś zechce mnie ze sobą zabrać na pewno coś się przyda.— Wiedziała, że musi być przygotowana na wszelkie okoliczności. Sowia poczta wiele ją nauczyła, wzbudziła w niej też siłę, determinację i jeszcze większą wolę walki. Pokazała jej świat, który był straszniejszy niż przypuszczała, doświadczyła okrucieństw na swojej własnej skórze, choć utrata oka była niczym w porównaniu z widokiem cierpiącego brata jeszcze nim straciła przytomność. Śnił jej się czasem po nocach. Ben ze zmasakrowaną twarzą, żegnający się lub odchodzący w ciemność. Bała się tego teraz bardziej niż czegokolwiek innego — niż własnej śmierci, bólu, krwi. Bała się, że przyjdzie jej się zmierzyć ze stratą najbliższych; Josepha, Benjamina, najbliższych sercu przyjaciół, czy rodziny. To tylko dawało jej odwagi do dalszej walki, nie chciała stać bezczynnie, kiedy walczyli. — Myślałam, że uzdrowiciele nie szczególnie kierują się polityką, skoro przychodzi im leczyć różnych ludzi. Nawet takich, których czystość krwi nie odpowiada zadumanym arystokratom.— Nie chciała wątpić w intencje uzdrowicieli i pomocników w szpitalu, ale jeśli było tak, jak sugerowała Charlie, zaczynało dziać się coraz gorzej. Zmartwiła ją ta myśl. Sięgnęła po kielich wina i upiła łyk, przytrzymując przy sobie na dłużej, opierając jego stopkę o pierś.
Słuchała uważnie Charlie, kiedy opowiadała jej o transmutacji, o zaklęciach, o tym, co powinna zrobić i jak do tego podejść, by jej się udało. Zmarszczyła brwi, odkładając wino na bok — pierwsza próba okazała się zupełnie nieskuteczna, ale nieszczególnie ją to zaskoczyło. Miała poważne braki. Sukcesy w klubie pojedynków mogły wiązać się z wieloma czynnikami, ale nie zamierzała uznawać to za łut szczęścia. Potrzebowała skupienia, również tu i teraz, by osiągnąć sukces. Kiwnęła głowa i spróbowała jeszcze raz: — Acus!— Zgodnie z poleceniem Charlie skupiła się wyłącznie na witce, próbując ją przetransformować w coś innego; tak jak zaproponowała. Nie liczyło się nic innego, tylko wić.
— Mieszka w lesie, to naprawdę piękny teren — przyznała, zerkając na dziewczynę, jednocześnie przemilczając obecność Percivala w tamtym miejscu. Nie była nawet pewna, czy to dalej aktualne, czy wciąż tam był. — Powinnaś do niego napisać, na pewno chętnie cię ugości. Chociaż on sam teraz ma mnóstwo pracy, wiesz zresztą — dodała po chwili; już nie tylko praca w rezerwacie, ale też w oazie, Zakonie. Obowiązki Gwardzisty, który dziś stał na ich czele wymagały od niego pewnego rodzaju zaradności. Ben się zmienił, widziała to; jeszcze rok wcześniej nie rozumiała dlaczego, dziś wiedziała doskonale i musiała to zrozumieć.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
W tej chwili niczego nie pragnęła tak mocno, jak odzyskania siostry. Marzenia o badaniach i podróżach, to wszystko było nieważne w obliczu tego, że rodzina zawsze stała na pierwszym miejscu, a Vera była jej najbliższa na świecie. Charlie naprawdę chciała wierzyć w to, że siostra żyje, ale z jakiegoś powodu nie może się z nią skontaktować.
- Boję się, że mogła stracić pamięć, jak kiedyś Alex. Może nie mogła do nas wrócić, bo nie pamięta, kim jest i że w ogóle ma rodzinę, która na nią czeka? – zastanowiła się. Tak też mogło być. Wiedziała, że gdyby Vera była cała i zdrowa, znalazłaby jakiś sposób kontaktu. Coś musiało się stać, ale musieli wszyscy czekać, bo Vera mogła być dosłownie wszędzie i Charlie nawet nie miała pomysłu, gdzie próbować jej szukać.
- Wiem, dlatego staram się wziąć w garść, myśleć o pracy i Zakonie. Skupienie się na tym, co muszę zrobić oraz na pomaganiu innym pozwala mi to wszystko przetrwać. Poza tym wiem że Vera właśnie tego by ode mnie oczekiwała. Nie chciałaby, żebym się załamała, a żebym była dzielna i robiła swoje. – Charlie była mocno zaangażowana zarówno w pracę dla Munga, jak i tą dla Zakonu. Odkąd zaginęła Vera właściwie większość czasu poświęcała albo jednej albo drugiej, co pomagało jej nie myśleć tyle o smutkach, a skupiać się na konkretach. Chociaż czasami czuła się tak źle z tym, że nie potrafiła dać Zakonowi więcej niż tylko umiejętności alchemicznych oraz swojej wiedzy, bardzo zależało jej na dobru członków organizacji i pomagała im na miarę swoich możliwości. Po poprzednim spotkaniu mogła jednak zauważyć pewien rozdźwięk między członkami, który ją niepokoił, choć miała świadomość tego, że ktoś musiał ryzykować i walczyć, że bez tego Zakon nie miał szans. Sama jednak miała bardzo silne opory w tym względzie, nie chciała wychodzić naprzeciw czarnoksiężnikom znającym plugawą czarną magię. Nisko oceniała swoje szanse w takim starciu, nie mogła równać się z aurorami, z Benem ani nawet z Hannah. Była za to coraz lepsza w alchemii.
- Festiwal Lata, tyle pięknych wspomnień... – westchnęła z nostalgią, przelotnie bawiąc się końcówką swojego długiego warkocza. Naprawdę miło wspominała te dni, zwłaszcza ten, kiedy Anthony wyłowił z morza jej wianek. Nadal myślała o Macmillanie bardzo ciepło i tęskniła za nim. Może nawet polubiła go trochę za bardzo? Na samą myśl o chwili, kiedy wyszedł z wody mokry z jej wiankiem w dłoni, aż się zarumieniła. A może to przez wino, które piła?
- W razie czego po prostu pisz. Dla ciebie zawsze coś znajdę – dodała. – Jestem pewna, że ktoś cię ze sobą weźmie. Jesteś nie tylko zdolna, ale też bardzo odważna. Wydaje mi się, że każdy to widzi. – Hannah na spotkaniu nie bała się odważnie wyrażać swoich opinii, była zaangażowana w Zakon, także w walkę. Kiedyś już za to zapłaciła, ale na szczęście wyzdrowiała. Charlie jednak, dowiedziawszy się wtedy o tym, co spotkało Hannah i Bena w sowiej poczcie, naprawdę się bała. O nich, a także o innych, którzy mogliby ucierpieć w podobny sposób lub nawet zginąć.
- Skoro my mamy w Mungu swoich ludzi, to obawiam się, że oni też ich mają. To ważne miejsce, zdziwiłabym się gdyby nie próbowali mieć tam żadnych wpływów, a i sam dyrektor nie kryje się ze swoimi konserwatywnymi poglądami – powiedziała odnośnie Munga. Pracowali tam w końcu też tacy ludzie jak Black, i choć i ona kiedyś wierzyła w to, że wszyscy bez wyjątku uzdrowiciele powinni być dobrzy i altruistyczni, to nie zawsze tak działało. Nie dla każdego najważniejsze było niesienie pomocy ponad podziałami. Nie każdy był jak Charlie, Roselyn, Poppy, Archibald czy inni uzdrowiciele z Zakonu. Ale żeby nie stracić pracy, tacy jak Charlie nie mogli się teraz wychylać. Siedziała cicho i robiła swoje, dzięki czemu nadal mogła pracować i pomagać. – Boję się, że pewnego dnia może dojść do sytuacji, kiedy uznają, że Mung nie będzie już leczyć mugolaków i tych, których uważają za niegodnych. – Teraz jeszcze nie doszło do takiej skrajności, ale Charlie obawiała się, że kiedyś może, skoro dochodziło już do takich sytuacji jak te opisywane na spotkaniu Zakonu i prób ograniczenia działań Biura Aurorów. Kto wie, jak daleko zabrną uprzedzenia i podziały? Mugolacy już teraz nie mogli czuć się w pełni bezpieczni.
Opowiedziała Hannah o transmutacji, starając się możliwie przystępnie wytłumaczyć te fundamentalne podstawy, od których należało zacząć, aby jej kuzynka przypomniała sobie materiał ze szkoły i mogła zacząć uczyć się trudniejszych czarów.
Mogła zauważyć, że za drugim razem zaklęcie jej wyszło.
- Brawo! Właśnie tak – pochwaliła, klaszcząc w dłonie. – Myślę że z innymi zaklęciami też sobie poradzisz. Musisz po prostu regularnie je ćwiczyć, a będą wychodziły coraz lepiej. A do Bena napiszę w takim razie. – Może starszy krewny znajdzie kiedyś dla niej chwilkę między swoimi obowiązkami. Póki co cieszyła się spotkaniem z Hannah, powoli sączyła wino i przyglądała jej się, jak ta próbowała swoich sił z transmutacją. Na zewnątrz zaczynało się ściemniać, nadchodził wieczór, który zimą przychodził szybciej niż w lecie, choć dni i tak robiły się coraz dłuższe.
- Boję się, że mogła stracić pamięć, jak kiedyś Alex. Może nie mogła do nas wrócić, bo nie pamięta, kim jest i że w ogóle ma rodzinę, która na nią czeka? – zastanowiła się. Tak też mogło być. Wiedziała, że gdyby Vera była cała i zdrowa, znalazłaby jakiś sposób kontaktu. Coś musiało się stać, ale musieli wszyscy czekać, bo Vera mogła być dosłownie wszędzie i Charlie nawet nie miała pomysłu, gdzie próbować jej szukać.
- Wiem, dlatego staram się wziąć w garść, myśleć o pracy i Zakonie. Skupienie się na tym, co muszę zrobić oraz na pomaganiu innym pozwala mi to wszystko przetrwać. Poza tym wiem że Vera właśnie tego by ode mnie oczekiwała. Nie chciałaby, żebym się załamała, a żebym była dzielna i robiła swoje. – Charlie była mocno zaangażowana zarówno w pracę dla Munga, jak i tą dla Zakonu. Odkąd zaginęła Vera właściwie większość czasu poświęcała albo jednej albo drugiej, co pomagało jej nie myśleć tyle o smutkach, a skupiać się na konkretach. Chociaż czasami czuła się tak źle z tym, że nie potrafiła dać Zakonowi więcej niż tylko umiejętności alchemicznych oraz swojej wiedzy, bardzo zależało jej na dobru członków organizacji i pomagała im na miarę swoich możliwości. Po poprzednim spotkaniu mogła jednak zauważyć pewien rozdźwięk między członkami, który ją niepokoił, choć miała świadomość tego, że ktoś musiał ryzykować i walczyć, że bez tego Zakon nie miał szans. Sama jednak miała bardzo silne opory w tym względzie, nie chciała wychodzić naprzeciw czarnoksiężnikom znającym plugawą czarną magię. Nisko oceniała swoje szanse w takim starciu, nie mogła równać się z aurorami, z Benem ani nawet z Hannah. Była za to coraz lepsza w alchemii.
- Festiwal Lata, tyle pięknych wspomnień... – westchnęła z nostalgią, przelotnie bawiąc się końcówką swojego długiego warkocza. Naprawdę miło wspominała te dni, zwłaszcza ten, kiedy Anthony wyłowił z morza jej wianek. Nadal myślała o Macmillanie bardzo ciepło i tęskniła za nim. Może nawet polubiła go trochę za bardzo? Na samą myśl o chwili, kiedy wyszedł z wody mokry z jej wiankiem w dłoni, aż się zarumieniła. A może to przez wino, które piła?
- W razie czego po prostu pisz. Dla ciebie zawsze coś znajdę – dodała. – Jestem pewna, że ktoś cię ze sobą weźmie. Jesteś nie tylko zdolna, ale też bardzo odważna. Wydaje mi się, że każdy to widzi. – Hannah na spotkaniu nie bała się odważnie wyrażać swoich opinii, była zaangażowana w Zakon, także w walkę. Kiedyś już za to zapłaciła, ale na szczęście wyzdrowiała. Charlie jednak, dowiedziawszy się wtedy o tym, co spotkało Hannah i Bena w sowiej poczcie, naprawdę się bała. O nich, a także o innych, którzy mogliby ucierpieć w podobny sposób lub nawet zginąć.
- Skoro my mamy w Mungu swoich ludzi, to obawiam się, że oni też ich mają. To ważne miejsce, zdziwiłabym się gdyby nie próbowali mieć tam żadnych wpływów, a i sam dyrektor nie kryje się ze swoimi konserwatywnymi poglądami – powiedziała odnośnie Munga. Pracowali tam w końcu też tacy ludzie jak Black, i choć i ona kiedyś wierzyła w to, że wszyscy bez wyjątku uzdrowiciele powinni być dobrzy i altruistyczni, to nie zawsze tak działało. Nie dla każdego najważniejsze było niesienie pomocy ponad podziałami. Nie każdy był jak Charlie, Roselyn, Poppy, Archibald czy inni uzdrowiciele z Zakonu. Ale żeby nie stracić pracy, tacy jak Charlie nie mogli się teraz wychylać. Siedziała cicho i robiła swoje, dzięki czemu nadal mogła pracować i pomagać. – Boję się, że pewnego dnia może dojść do sytuacji, kiedy uznają, że Mung nie będzie już leczyć mugolaków i tych, których uważają za niegodnych. – Teraz jeszcze nie doszło do takiej skrajności, ale Charlie obawiała się, że kiedyś może, skoro dochodziło już do takich sytuacji jak te opisywane na spotkaniu Zakonu i prób ograniczenia działań Biura Aurorów. Kto wie, jak daleko zabrną uprzedzenia i podziały? Mugolacy już teraz nie mogli czuć się w pełni bezpieczni.
Opowiedziała Hannah o transmutacji, starając się możliwie przystępnie wytłumaczyć te fundamentalne podstawy, od których należało zacząć, aby jej kuzynka przypomniała sobie materiał ze szkoły i mogła zacząć uczyć się trudniejszych czarów.
Mogła zauważyć, że za drugim razem zaklęcie jej wyszło.
- Brawo! Właśnie tak – pochwaliła, klaszcząc w dłonie. – Myślę że z innymi zaklęciami też sobie poradzisz. Musisz po prostu regularnie je ćwiczyć, a będą wychodziły coraz lepiej. A do Bena napiszę w takim razie. – Może starszy krewny znajdzie kiedyś dla niej chwilkę między swoimi obowiązkami. Póki co cieszyła się spotkaniem z Hannah, powoli sączyła wino i przyglądała jej się, jak ta próbowała swoich sił z transmutacją. Na zewnątrz zaczynało się ściemniać, nadchodził wieczór, który zimą przychodził szybciej niż w lecie, choć dni i tak robiły się coraz dłuższe.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Pokiwała powoli głową, przytakując jej przypuszczeniom. Miała podobne, przynajmniej brała pod uwagę podobne okoliczności. Możliwe, że Vera niczego nie pamiętała, ale to tylko potwierdzało teorię, że musieli wciąż jej szukać, póki nie znajdą żywej... lub martwej. Jeśli pan Rineheart miał mieć jej temat na uwadze, jeśli miał pomóc ją odnaleźć — mogły być pewne, że prędzej lub później tak się stanie. Nawet jesli teraz przybyło mu obowiązków, a jego praca była jeszcze trudniejsza i bardziej odpowiedzialna, na pewno nie zaniedba złożonej obietnicy. Niczego nie mogli wykluczyć ani niczego założyć. Nie wiedzieli, co mogło się zdarzyć, a w czasie anomalii mogło właściwie wszystko.
— Vera zawsze była bardzo dzielna — przyznała, doskonale zdając sobie sprawę, tak samo jak zresztą Charlie, że z ich dwóch to właśnie zaginiona siostra była tą bardziej zaangażowaną i gotową do działania. — Musisz być dobrej myśli — bo tego właśnie chciałaby Vera. Żeby Charlie robiła swoje, żeby działała tak, jak potrafi najlepiej. — Oaza potrzebuje teraz mnóstwo ludzi. Bywam tam kiedy tylko mam czas. Ludzie tam potrzebują opieki. Ale myślę, że poza nią i poza eliksirami, jedzeniem, opieką uzdrowicieli potrzebują wsparcia psychicznego. Musimy pomóc im stworzyć tam bezpieczny dom, pomóc im zasymilować się i poczuć bezpiecznie. Myślę, że to bardzo ważne.— Popatrzyła kuzynce w oczy. Była przecież jedną z tych osób, które posiadały olbrzymie pokłady empatii. Kto, jak nie ona, mógł pomóc im przejść przez to piekło. — Może tobie to też pomoże teraz....— Kiery jej własna sytuacja rodzinna jest tak dramatyczna. Była przekonana, że mogłaby odnaleźć wspólny język z ofiarami, które się tam znalazły. Może pomogliby sobie wzajemnie, może znalazłaby ukojenie i wsparcie, obdarzając nimi innych.
Sięgnęła do butelki i uzupełniła oba kielichy; za swój chwyciła już po chwili, częściowo zajmując nim wolną dłoń, tą, w której nie trzymała różdzki, a częściowo używając jej jako zasłony, za którą mogła ukryć część twarzy. Jej myśli automatycznie pomknęły w kierunku tamtych wydarzeń. Pamiętała dobrze swoje zrywy serca i to, co czuła. Pamiętała nadzieje, które żywiła, które przepadły wraz z odejściem Williama. To była już przeszłość. Taka, z którą się pogodziła i taka, którą pozostawiła dawno za sobą.
— Dziękuję.— Uśmiechnęła się do Charlie, wdzięczna za jej słowa. Miała nadzieję, że przyczyni się do czegoś dobrego, przyda się i pomoże. Była zdeterminowana i gotowa do działania. Cokolwiek tylko będą od niej oczekiwać, czegokolwiek od niej wymagać. — Ale pomimo swoich poglądów nigdy nie było problemu z polityką w Mungu. Nigdy chyba nie odmówiono nikomu pomocy, a szpital cieszy się dobrą renomą? Jeśli mają tam swoich ludzi, muszą ciężko to znosić, ale wydaje się, że wykonują swoje obowiązki wbrew przekonaniom. Myślisz, że mogą... no wiesz, sabotować szpital?— Nie mogła sobie tego wyobrazić i dotąd nie myślała o tym nawet. W szpitalu pracowali również arystokraci, również tacy z konserwatywnych rodów.. Zdawało jej się, że wybierając taki zawód musieli liczyć się z tym, że przyjdzie im leczyć wszystkich, niezależnie od własnych poglądów.
—Reducio— spróbowała po chwili, zadowolona z efektów nauki i swojej pracy. Przypomnienie sobie materiału ze szkoły i nauczenie nowych, przydatnych zaklęć zajmie jej sporo czasu, ale musiała to jakoś pogodzić. — Dziękuję, Charlie — powiedziała jeszcze po chwili, spoglądając na kuzynkę. — Że mi pomagasz. Gdybym musiała robić to sama, szło by mi na pewno toporniej. — Wymierzyła różdżką w transmutowany przedmiot i wykonała kilka ruchów nadgarstkiem, trenując właściwy, licząc na to, że Charlene ją poprawi i poinstruuje, jeśli będzie robić to niewłaściwie.
— Vera zawsze była bardzo dzielna — przyznała, doskonale zdając sobie sprawę, tak samo jak zresztą Charlie, że z ich dwóch to właśnie zaginiona siostra była tą bardziej zaangażowaną i gotową do działania. — Musisz być dobrej myśli — bo tego właśnie chciałaby Vera. Żeby Charlie robiła swoje, żeby działała tak, jak potrafi najlepiej. — Oaza potrzebuje teraz mnóstwo ludzi. Bywam tam kiedy tylko mam czas. Ludzie tam potrzebują opieki. Ale myślę, że poza nią i poza eliksirami, jedzeniem, opieką uzdrowicieli potrzebują wsparcia psychicznego. Musimy pomóc im stworzyć tam bezpieczny dom, pomóc im zasymilować się i poczuć bezpiecznie. Myślę, że to bardzo ważne.— Popatrzyła kuzynce w oczy. Była przecież jedną z tych osób, które posiadały olbrzymie pokłady empatii. Kto, jak nie ona, mógł pomóc im przejść przez to piekło. — Może tobie to też pomoże teraz....— Kiery jej własna sytuacja rodzinna jest tak dramatyczna. Była przekonana, że mogłaby odnaleźć wspólny język z ofiarami, które się tam znalazły. Może pomogliby sobie wzajemnie, może znalazłaby ukojenie i wsparcie, obdarzając nimi innych.
Sięgnęła do butelki i uzupełniła oba kielichy; za swój chwyciła już po chwili, częściowo zajmując nim wolną dłoń, tą, w której nie trzymała różdzki, a częściowo używając jej jako zasłony, za którą mogła ukryć część twarzy. Jej myśli automatycznie pomknęły w kierunku tamtych wydarzeń. Pamiętała dobrze swoje zrywy serca i to, co czuła. Pamiętała nadzieje, które żywiła, które przepadły wraz z odejściem Williama. To była już przeszłość. Taka, z którą się pogodziła i taka, którą pozostawiła dawno za sobą.
— Dziękuję.— Uśmiechnęła się do Charlie, wdzięczna za jej słowa. Miała nadzieję, że przyczyni się do czegoś dobrego, przyda się i pomoże. Była zdeterminowana i gotowa do działania. Cokolwiek tylko będą od niej oczekiwać, czegokolwiek od niej wymagać. — Ale pomimo swoich poglądów nigdy nie było problemu z polityką w Mungu. Nigdy chyba nie odmówiono nikomu pomocy, a szpital cieszy się dobrą renomą? Jeśli mają tam swoich ludzi, muszą ciężko to znosić, ale wydaje się, że wykonują swoje obowiązki wbrew przekonaniom. Myślisz, że mogą... no wiesz, sabotować szpital?— Nie mogła sobie tego wyobrazić i dotąd nie myślała o tym nawet. W szpitalu pracowali również arystokraci, również tacy z konserwatywnych rodów.. Zdawało jej się, że wybierając taki zawód musieli liczyć się z tym, że przyjdzie im leczyć wszystkich, niezależnie od własnych poglądów.
—Reducio— spróbowała po chwili, zadowolona z efektów nauki i swojej pracy. Przypomnienie sobie materiału ze szkoły i nauczenie nowych, przydatnych zaklęć zajmie jej sporo czasu, ale musiała to jakoś pogodzić. — Dziękuję, Charlie — powiedziała jeszcze po chwili, spoglądając na kuzynkę. — Że mi pomagasz. Gdybym musiała robić to sama, szło by mi na pewno toporniej. — Wymierzyła różdżką w transmutowany przedmiot i wykonała kilka ruchów nadgarstkiem, trenując właściwy, licząc na to, że Charlene ją poprawi i poinstruuje, jeśli będzie robić to niewłaściwie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Charlie zdawała sobie sprawę, że pan Rineheart był bardzo zajęty, ale wierzyła że rzeczywiście się tym zajmie, nawet jeśli nie osobiście, to na pewno miał zaufanych ludzi, którzy mogli szepnąć mu kilka słów, jeśli gdzieś natrafią na wzmiankę o Verze. Była więc spokojna, że ktoś kompetentny wiedział i na pewno nie zostawi tego tak, jak robili to niektórzy wcześniej. Zaginięcie jakiejś czarownicy półkrwi nie dla każdego było ważne, kiedy podczas anomalii zaginięć i śmierci było tak wiele, a sprawy piętrzyły się w szybkim tempie.
- Cóż, chyba zgarnęła przydział odwagi i umiejętności obronnych za nas obie – uśmiechnęła się nieco gorzko, ale taka była prawda. To Vera mocniej przydałaby się Zakonowi, jeśli chodzi o aktywne działanie. Jej świetna znajomość fachu łamacza klątw mogłaby być bardzo cenna, może nawet cenniejsza niż jej eliksiry.
- Gdyby nie to, ile mam obowiązków w pracy, bywałabym tam jeszcze częściej. Teraz, po awansie, na pewno ich przybędzie, ale i tak postaram się zaglądać najczęściej jak tylko mogę. Wiem, że oni potrzebują nie tylko eliksirów i jedzenia, ale też samego faktu, że nie są sami i że ich los nie wszystkim jest obojętny. – Musiała się zgodzić z Hannah. Sama na ich miejscu też czułaby się zagubiona i potrzebowała zwykłej obecności kogoś obok, a nie tylko podania eliksiru. Żeby czuli się tam dobrze potrzebowali czegoś więcej niż tylko samego dachu nad głową, jedzenia i ubrań. I jej samej to też mogło pomóc. Często czuła się samotna i też potrzebowała ludzi, a pomaganie innym mogłoby odciągnąć jej uwagę od własnych trosk. Przez te wszystkie trudne chwile w jej życiu to zawsze przynosiło jej ukojenie i czuła się potrzebna, a lubiła się tak czuć. – Mi na pewno nie jest obojętny. To dla mnie w większości obcy ludzie, a jednak zależy mi na tym, żeby pomóc stworzyć im choć namiastkę bezpieczeństwa.
Charlie była osobą bardzo wrażliwą i pełną empatii i dobroci, którymi chętnie obdarzała innych, nie tylko rodzinę i przyjaciół.
Przez krótką chwilę myślała jednak o Festiwalu Lata i pewnej osobie, która gościła w jej myślach częściej niż by wypadało. Ale zaraz przyjęła od kuzynki wypełniony na nowo kielich i napiła się. Może taki los ich obu, że wciąż były samotne, choć w przypadku Hannah ją to dziwiło, jej kuzynka była naprawdę piękną kobietą o wyrazistej, charakternej urodzie Wrightów. Sama Charlie w swoim odczuciu wyglądała jak zwykła wiejska gęś, nie wyróżniająca się absolutnie niczym.
- Kiedyś nie, ale jeszcze jakiś czas temu nawet ministerstwo było bardziej zachowawcze, nie licząc tego wiosennego eee... szaleństwa Tuft. Ale czuję, że teraz jest dużo gorzej niż wtedy i Merlin jeden wie, jaki to będzie mieć wpływ na inne aspekty naszego życia – odezwała się; jej pojęcie o ministerstwie i polityce było kiepskie, ale o dekretach, wiosennych wydarzeniach, policji antymugolskiej i represjach wobec mugolaków trudno było zapomnieć. Mung wtedy był względnie spokojny, ale Malfoy u władzy nie wróżył dobrze przyszłości szpitala jako miejsca tolerancyjnego, skoro dyrektor Lowe już nie musiał tak powściągać swoich poglądów, jak musiałby to robić gdyby Harold Longbottom nadal piastował swoje stanowisko. – Nie tak dawno zwolniono jedną z moich znajomych i mam dziwne przeczucie, że pretekst został sfabrykowany. Ona była mugolaczką. Poza tym, że choć jak wiesz, staram się zawsze widzieć w ludziach przede wszystkim ich dobre cechy, nawet mnie trudno uwierzyć, że ktoś taki jak na przykład pewien Black z pozaklęciowego został uzdrowicielem z pobudek altruistycznych i chęci pomagania ponad podziałami. – W to nawet naiwna Charlie uwierzyć nie umiała. Nie każdy pracownik Munga był dobry i empatyczny, niektórzy zostawali uzdrowicielami dla prestiżu i wysokich zarobków. Gdyby miała typować, kto z uzdrowicieli mógł w jakiś sposób popierać ich wrogów lub przynajmniej ideę czystości, w pierwszej kolejności pomyślałaby o tych kilku osobach z konserwatywnych rodzin szlachetnych lub czystej krwi. Choć jak pokazywał przykład Percivala, wśród członków takich rodzin też mogli kryć się w gruncie rzeczy przyzwoici ludzie, co sprawiło, że aż poczuła ukłucie wyrzutów sumienia, że podejrzewała Blacka o cokolwiek, nawet jeśli nie wydawał się kryć ze swoimi przekonaniami. Ale on nie był jak Percival. Nawet trochę się go bała i wolała schodzić mu z drogi i niczym mu nie podpaść. – Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Z lękiem i niepokojem wypatruję przyszłości i mimo awansu nie mogę być pewna, czy za jakiś czas i mnie nie zwolnią. Trudno powiedzieć, jak potoczy się sytuacja, ja po prostu... się martwię. Bo zbyt dużo zła się dzieje wokół nas, zbyt dużo się zmienia, by nie martwić się o to, co stanie się z innymi ważnymi dla nas aspektami życia. Ci ludzie z Oazy też przecież jeszcze niedawno mieli swoje zwykłe życie tak jak my.
Dla Charlie praca w Mungu była naprawdę ważna, więc miała nadzieję, że pozostanie miejscem neutralnym i oderwanym od polityki nawet mimo preferencji niektórych jego pracowników, a nawet dyrektora. Liczyła na to, że jej obawy się nie sprawdzą i że nic nie zmusi jej do odejścia, do porzucenia czegoś, co uważała za swoje powołanie.
Udzieliła Hannah jeszcze kilka rad odnośnie transmutacji, pokazując prawidłową wymowę inkantacji oraz ruchy różdżką.
- Radzisz sobie coraz lepiej – pochwaliła ją, widząc kolejne udane zaklęcie. Było widać że Hannah przypomina sobie dawną wiedzę z początków Hogwartu, bo właśnie wtedy uczyli się tych podstawowych czarów. – I nie ma za co, naprawdę się cieszę, że mogę pomóc w czymś, na czym akurat trochę się znam. Gdybyś poprosiła mnie o pomoc w urokach... Cóż, biorąc pod uwagę ile mam z nimi problemów, na pewno nie nadawałabym się na dobrą nauczycielkę – zaśmiała się. Do uroków zawsze miała wybitny antytalent, ale nie dało się być dobrym we wszystkim.
Powoli kończyła wino. Rozmowa, a potem ćwiczenie zaklęć zajęły im trochę czasu, zbliżał się wieczór i Charlie wiedziała, że wkrótce będzie musiała się zbierać, choć najchętniej siedziałaby z kuzynką choćby i do rana. Naprawdę brakowało jej częstszego kontaktu z Hannah; obie trochę zaniedbały swoją relację w ostatnich trudnych i pracowitych miesiącach, ale nie mogły pozwolić, by obowiązki przysłoniły im dbałość o rodzinne więzi. Przykład Very pokazywał, jak ulotne jest życie, jak łatwo w tych czasach można zniknąć.
- Cóż, chyba zgarnęła przydział odwagi i umiejętności obronnych za nas obie – uśmiechnęła się nieco gorzko, ale taka była prawda. To Vera mocniej przydałaby się Zakonowi, jeśli chodzi o aktywne działanie. Jej świetna znajomość fachu łamacza klątw mogłaby być bardzo cenna, może nawet cenniejsza niż jej eliksiry.
- Gdyby nie to, ile mam obowiązków w pracy, bywałabym tam jeszcze częściej. Teraz, po awansie, na pewno ich przybędzie, ale i tak postaram się zaglądać najczęściej jak tylko mogę. Wiem, że oni potrzebują nie tylko eliksirów i jedzenia, ale też samego faktu, że nie są sami i że ich los nie wszystkim jest obojętny. – Musiała się zgodzić z Hannah. Sama na ich miejscu też czułaby się zagubiona i potrzebowała zwykłej obecności kogoś obok, a nie tylko podania eliksiru. Żeby czuli się tam dobrze potrzebowali czegoś więcej niż tylko samego dachu nad głową, jedzenia i ubrań. I jej samej to też mogło pomóc. Często czuła się samotna i też potrzebowała ludzi, a pomaganie innym mogłoby odciągnąć jej uwagę od własnych trosk. Przez te wszystkie trudne chwile w jej życiu to zawsze przynosiło jej ukojenie i czuła się potrzebna, a lubiła się tak czuć. – Mi na pewno nie jest obojętny. To dla mnie w większości obcy ludzie, a jednak zależy mi na tym, żeby pomóc stworzyć im choć namiastkę bezpieczeństwa.
Charlie była osobą bardzo wrażliwą i pełną empatii i dobroci, którymi chętnie obdarzała innych, nie tylko rodzinę i przyjaciół.
Przez krótką chwilę myślała jednak o Festiwalu Lata i pewnej osobie, która gościła w jej myślach częściej niż by wypadało. Ale zaraz przyjęła od kuzynki wypełniony na nowo kielich i napiła się. Może taki los ich obu, że wciąż były samotne, choć w przypadku Hannah ją to dziwiło, jej kuzynka była naprawdę piękną kobietą o wyrazistej, charakternej urodzie Wrightów. Sama Charlie w swoim odczuciu wyglądała jak zwykła wiejska gęś, nie wyróżniająca się absolutnie niczym.
- Kiedyś nie, ale jeszcze jakiś czas temu nawet ministerstwo było bardziej zachowawcze, nie licząc tego wiosennego eee... szaleństwa Tuft. Ale czuję, że teraz jest dużo gorzej niż wtedy i Merlin jeden wie, jaki to będzie mieć wpływ na inne aspekty naszego życia – odezwała się; jej pojęcie o ministerstwie i polityce było kiepskie, ale o dekretach, wiosennych wydarzeniach, policji antymugolskiej i represjach wobec mugolaków trudno było zapomnieć. Mung wtedy był względnie spokojny, ale Malfoy u władzy nie wróżył dobrze przyszłości szpitala jako miejsca tolerancyjnego, skoro dyrektor Lowe już nie musiał tak powściągać swoich poglądów, jak musiałby to robić gdyby Harold Longbottom nadal piastował swoje stanowisko. – Nie tak dawno zwolniono jedną z moich znajomych i mam dziwne przeczucie, że pretekst został sfabrykowany. Ona była mugolaczką. Poza tym, że choć jak wiesz, staram się zawsze widzieć w ludziach przede wszystkim ich dobre cechy, nawet mnie trudno uwierzyć, że ktoś taki jak na przykład pewien Black z pozaklęciowego został uzdrowicielem z pobudek altruistycznych i chęci pomagania ponad podziałami. – W to nawet naiwna Charlie uwierzyć nie umiała. Nie każdy pracownik Munga był dobry i empatyczny, niektórzy zostawali uzdrowicielami dla prestiżu i wysokich zarobków. Gdyby miała typować, kto z uzdrowicieli mógł w jakiś sposób popierać ich wrogów lub przynajmniej ideę czystości, w pierwszej kolejności pomyślałaby o tych kilku osobach z konserwatywnych rodzin szlachetnych lub czystej krwi. Choć jak pokazywał przykład Percivala, wśród członków takich rodzin też mogli kryć się w gruncie rzeczy przyzwoici ludzie, co sprawiło, że aż poczuła ukłucie wyrzutów sumienia, że podejrzewała Blacka o cokolwiek, nawet jeśli nie wydawał się kryć ze swoimi przekonaniami. Ale on nie był jak Percival. Nawet trochę się go bała i wolała schodzić mu z drogi i niczym mu nie podpaść. – Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Z lękiem i niepokojem wypatruję przyszłości i mimo awansu nie mogę być pewna, czy za jakiś czas i mnie nie zwolnią. Trudno powiedzieć, jak potoczy się sytuacja, ja po prostu... się martwię. Bo zbyt dużo zła się dzieje wokół nas, zbyt dużo się zmienia, by nie martwić się o to, co stanie się z innymi ważnymi dla nas aspektami życia. Ci ludzie z Oazy też przecież jeszcze niedawno mieli swoje zwykłe życie tak jak my.
Dla Charlie praca w Mungu była naprawdę ważna, więc miała nadzieję, że pozostanie miejscem neutralnym i oderwanym od polityki nawet mimo preferencji niektórych jego pracowników, a nawet dyrektora. Liczyła na to, że jej obawy się nie sprawdzą i że nic nie zmusi jej do odejścia, do porzucenia czegoś, co uważała za swoje powołanie.
Udzieliła Hannah jeszcze kilka rad odnośnie transmutacji, pokazując prawidłową wymowę inkantacji oraz ruchy różdżką.
- Radzisz sobie coraz lepiej – pochwaliła ją, widząc kolejne udane zaklęcie. Było widać że Hannah przypomina sobie dawną wiedzę z początków Hogwartu, bo właśnie wtedy uczyli się tych podstawowych czarów. – I nie ma za co, naprawdę się cieszę, że mogę pomóc w czymś, na czym akurat trochę się znam. Gdybyś poprosiła mnie o pomoc w urokach... Cóż, biorąc pod uwagę ile mam z nimi problemów, na pewno nie nadawałabym się na dobrą nauczycielkę – zaśmiała się. Do uroków zawsze miała wybitny antytalent, ale nie dało się być dobrym we wszystkim.
Powoli kończyła wino. Rozmowa, a potem ćwiczenie zaklęć zajęły im trochę czasu, zbliżał się wieczór i Charlie wiedziała, że wkrótce będzie musiała się zbierać, choć najchętniej siedziałaby z kuzynką choćby i do rana. Naprawdę brakowało jej częstszego kontaktu z Hannah; obie trochę zaniedbały swoją relację w ostatnich trudnych i pracowitych miesiącach, ale nie mogły pozwolić, by obowiązki przysłoniły im dbałość o rodzinne więzi. Przykład Very pokazywał, jak ulotne jest życie, jak łatwo w tych czasach można zniknąć.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Na jej słów uśmiechnęła się rozbawiona i pokręciła głową. Nie powinna być tak negatywnie do tego nastawiona.
— Ty za to zgarnęłaś naukowy talent za nas trzy — odparowała od razu pokrzepiająco, wyciągając rękę w kierunku Charlie, by przykryć jej drobną dłoń swoją własną. — twoja wiedza z zakresu eliksirów jest bardzo cenna i potrzebna. Kto by je dla nas warzył, gdyby nie ty? Ilu tak zdolnych alchemików nam pomaga?— Uniosła brwi, ale nie liczyła na to, że Charlie jej odpowie. Wolała, aby sama zastanowiła się nad tym, jak wiele daje Zakonowi w sposób, który może im zaproponować. rzeczywiście — Wright miała proste podejście do tematu. Była przekonana, że do walki powinni stanąć oni wszyscy, niezależnie od tego kim byli i czym się zajmowali. Sama była tylko rzemieślnikiem, sprzedawcą i wytwórcą mioteł, nie brygadzistką, aurorem, czy członkinią patrolu egzekucyjnego. Nie znała się na taktyce, nie była specjalnie wyszkolona do walki. Miała w sobie odwagę. Nie zawsze podpartą odpowiednimi umiejętnościami — bywała więc naiwna i lekkomyślna, nienaturalnie chętna do działania i wyjątkowo skłonna do brawury. To nie był zestaw cech przykładnego żołnierza. Ale wojna, która rozpętała się w Anglii nie brała jeńców. Nie było w niej już litości ani czasu na przygotowania. — Ale musisz być gotowa na to, co nadejdzie. Bo kiedy zaskoczy nas wróg nie będzie pytał, czy jesteś alchemikiem, czy aurorem. Musisz być świadoma, że pewnego dnia i tobie przyjdzie walczyć, Charlie.— Wolała tego uniknąć. I sama na miejscu gwardzistów nigdy nie chciałaby posyłać takich jak Leighton na front. To nie byli czarodzieje stworzeni do tego. Ale kiedy sytuacja się zaostrzy, a siły Rycerzy Walpurgii i ministra Malfoya zalęgną się we wszystkich ciemnych kątach... — Może przyjść taki czas, że przeżyje tylko ten, który będzie potrafił się obronić. Nie zaniedbuj tego. Nie teraz — poprosiła ją łagodnie. Nie musiała walczyć w klubie pojedynków, nie musiała się narażać i wymachiwać różdżką na Pokątnej, ale musiała pamiętać o podstawowych technikach obrony, gdyby przyszło jej stanąć kiedyś twarzą w twarz ze śmiercią.
— Oaza może być tylko rozwiązaniem tymczasowym. Wolałaby, żeby tak było, ale musimy zrobić wszystko, by odzyskali siłę, wiarę i nadzieję w lepsze jutro. — Ufała Haroldowi, wiedziała, że nikt inny lepiej nie przygotuje ich do walki, a jednocześnie nie zgromadzi zaplecza dla ofiar i potrzebujących, niż on. Mieli przed sobą określone cele, zadania do wykonania i wiedziała, że spełnią je należycie. Zaangażowanie Charlie w prace cieszyło i ją. Pomagała innym, jak tylko potrafiła i wszyscy powinni być za to wdzięczni.
— Nie wiem, dlaczego Black miałby być uzdrowicielem decydującym się na leczenie wszystkich, włącznie z tymi, którymi rzekomo pogardza — mruknęła w zastanowieniu. Nie miało to dla niej sensu, ale nie mogłaby uwierzyć w to, że uzdrowiciele sabotowani Munga, a dyrektor wiedząc o tym nigdy nie podjął żadnych działań w tym kierunku. — To z twoją koleżanką... To straszne. Co ona teraz robi?— Znalazła sobie inną ścieżkę? Prowadzi prywatną praktykę lekarską, czy może wciąż czegoś szuka? W takich chwilach jak ta cieszyła się, że sklep na Pokątnej należy tylko i wyłącznie do niej i nikt nie ma prawa decydować o tym, komu będzie sprzedawać miotły, a komu nie; nie ma prawa decydować o użytych materiałach, czy podjętej współpracy z określonymi dostawcami. Była panią własnego losu, choć nie był to łatwy kawałek chleba. Wielka odpowiedzialność niosła ze sobą mnóstwo pracy i niezbędnego zaangażowania.
— Musimy być silni. Dla nas samych, dla innych, którzy tyle siły w sobie nie znajdują. Każdego dnia w Wielkiej Brytanii giną ludzie. Wielu z nich pewnie uznaje się za zaginionych, bo tak jest wygodniej, ale... Oni nie mają litości. I póki czegoś z tym nie zrobimy będzie tylko gorzej. Nie możemy przespać tego momentu, w którym jeszcze mamy coś do zrobienia.
Sięgnęła po butelkę wina, rozlewając ją już do końca, do obu kieliszków. Głównie do swojego — piła szybciej i więcej. Z każdym kolejnym kieliszkiem zaczęła wierzyć, że alkohol ma zbawienny wpływ na nią; szło jej coraz lepiej, nawet kuzynka to dostrzegała. Uśmiechnęła się więc tryumfalnie i upiła jeszcze łyk, spoglądając na efekty swojej pracy. Wiedziała, że to dopiero początek długiej i żmudnej nauki, ale była zdeterminowana, chciała iść tą drogą. Transmutacja ją fascynowała coraz bardziej, im więcej dostrzegała jej możliwości tym bardziej doceniała zastosowanie.
— Jesteś świetną nauczycielką, Charlie.— Uśmiechnęła się do niej szeroko i promiennie, po raz kolejny machając różdżka, tym razem jednak, by pomniejszyć przedmiot. Płynny ruch nadgarstkiem, lekki drug, wyraźna wymowa inkantacji. Miała zamiar ćwiczyć również w każdej wolnej chwili. W domu, w sklepie, gdzie tylko się dało.
| zt
— Ty za to zgarnęłaś naukowy talent za nas trzy — odparowała od razu pokrzepiająco, wyciągając rękę w kierunku Charlie, by przykryć jej drobną dłoń swoją własną. — twoja wiedza z zakresu eliksirów jest bardzo cenna i potrzebna. Kto by je dla nas warzył, gdyby nie ty? Ilu tak zdolnych alchemików nam pomaga?— Uniosła brwi, ale nie liczyła na to, że Charlie jej odpowie. Wolała, aby sama zastanowiła się nad tym, jak wiele daje Zakonowi w sposób, który może im zaproponować. rzeczywiście — Wright miała proste podejście do tematu. Była przekonana, że do walki powinni stanąć oni wszyscy, niezależnie od tego kim byli i czym się zajmowali. Sama była tylko rzemieślnikiem, sprzedawcą i wytwórcą mioteł, nie brygadzistką, aurorem, czy członkinią patrolu egzekucyjnego. Nie znała się na taktyce, nie była specjalnie wyszkolona do walki. Miała w sobie odwagę. Nie zawsze podpartą odpowiednimi umiejętnościami — bywała więc naiwna i lekkomyślna, nienaturalnie chętna do działania i wyjątkowo skłonna do brawury. To nie był zestaw cech przykładnego żołnierza. Ale wojna, która rozpętała się w Anglii nie brała jeńców. Nie było w niej już litości ani czasu na przygotowania. — Ale musisz być gotowa na to, co nadejdzie. Bo kiedy zaskoczy nas wróg nie będzie pytał, czy jesteś alchemikiem, czy aurorem. Musisz być świadoma, że pewnego dnia i tobie przyjdzie walczyć, Charlie.— Wolała tego uniknąć. I sama na miejscu gwardzistów nigdy nie chciałaby posyłać takich jak Leighton na front. To nie byli czarodzieje stworzeni do tego. Ale kiedy sytuacja się zaostrzy, a siły Rycerzy Walpurgii i ministra Malfoya zalęgną się we wszystkich ciemnych kątach... — Może przyjść taki czas, że przeżyje tylko ten, który będzie potrafił się obronić. Nie zaniedbuj tego. Nie teraz — poprosiła ją łagodnie. Nie musiała walczyć w klubie pojedynków, nie musiała się narażać i wymachiwać różdżką na Pokątnej, ale musiała pamiętać o podstawowych technikach obrony, gdyby przyszło jej stanąć kiedyś twarzą w twarz ze śmiercią.
— Oaza może być tylko rozwiązaniem tymczasowym. Wolałaby, żeby tak było, ale musimy zrobić wszystko, by odzyskali siłę, wiarę i nadzieję w lepsze jutro. — Ufała Haroldowi, wiedziała, że nikt inny lepiej nie przygotuje ich do walki, a jednocześnie nie zgromadzi zaplecza dla ofiar i potrzebujących, niż on. Mieli przed sobą określone cele, zadania do wykonania i wiedziała, że spełnią je należycie. Zaangażowanie Charlie w prace cieszyło i ją. Pomagała innym, jak tylko potrafiła i wszyscy powinni być za to wdzięczni.
— Nie wiem, dlaczego Black miałby być uzdrowicielem decydującym się na leczenie wszystkich, włącznie z tymi, którymi rzekomo pogardza — mruknęła w zastanowieniu. Nie miało to dla niej sensu, ale nie mogłaby uwierzyć w to, że uzdrowiciele sabotowani Munga, a dyrektor wiedząc o tym nigdy nie podjął żadnych działań w tym kierunku. — To z twoją koleżanką... To straszne. Co ona teraz robi?— Znalazła sobie inną ścieżkę? Prowadzi prywatną praktykę lekarską, czy może wciąż czegoś szuka? W takich chwilach jak ta cieszyła się, że sklep na Pokątnej należy tylko i wyłącznie do niej i nikt nie ma prawa decydować o tym, komu będzie sprzedawać miotły, a komu nie; nie ma prawa decydować o użytych materiałach, czy podjętej współpracy z określonymi dostawcami. Była panią własnego losu, choć nie był to łatwy kawałek chleba. Wielka odpowiedzialność niosła ze sobą mnóstwo pracy i niezbędnego zaangażowania.
— Musimy być silni. Dla nas samych, dla innych, którzy tyle siły w sobie nie znajdują. Każdego dnia w Wielkiej Brytanii giną ludzie. Wielu z nich pewnie uznaje się za zaginionych, bo tak jest wygodniej, ale... Oni nie mają litości. I póki czegoś z tym nie zrobimy będzie tylko gorzej. Nie możemy przespać tego momentu, w którym jeszcze mamy coś do zrobienia.
Sięgnęła po butelkę wina, rozlewając ją już do końca, do obu kieliszków. Głównie do swojego — piła szybciej i więcej. Z każdym kolejnym kieliszkiem zaczęła wierzyć, że alkohol ma zbawienny wpływ na nią; szło jej coraz lepiej, nawet kuzynka to dostrzegała. Uśmiechnęła się więc tryumfalnie i upiła jeszcze łyk, spoglądając na efekty swojej pracy. Wiedziała, że to dopiero początek długiej i żmudnej nauki, ale była zdeterminowana, chciała iść tą drogą. Transmutacja ją fascynowała coraz bardziej, im więcej dostrzegała jej możliwości tym bardziej doceniała zastosowanie.
— Jesteś świetną nauczycielką, Charlie.— Uśmiechnęła się do niej szeroko i promiennie, po raz kolejny machając różdżka, tym razem jednak, by pomniejszyć przedmiot. Płynny ruch nadgarstkiem, lekki drug, wyraźna wymowa inkantacji. Miała zamiar ćwiczyć również w każdej wolnej chwili. W domu, w sklepie, gdzie tylko się dało.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź