Dach
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dach
Zarówno przez okno w sypialni, jak i stary, zakurzony strych można przedostać się na dach, skąd rozciąga się doskonały widok na ulicę, otaczające ją kamienice i rozgwieżdżone, piękniejsze niż gdziekolwiek indziej niebo. Echo tętniącego życiem miasta dociera tu z opóźnieniem, strome dachy tłumią hałasy, a dymy z kominów wznoszą się wysoko.
Trudno było w jakikolwiek sposób, nie mówiąc o całkowitej powadze, odbierać sytuację Justine. Wydawała się zabawna, może nieco absurdalna — któż miałby umyślnie rzucać w jej kierunku podobne uroki, jak nie dla kawału, nie dla żartu — nieśmiesznego oczywiście, lecz znała przypadki ludzi, którzy swoim poczuciem humoru odbiegali od większości. Nie tylko byli nieśmieszni, ale całkiem żenujący. I w tym przypadku było podobnie, tak jej się wydawało, kiedy próbowała śledzić, o, ironio, drogę ust Justine, jej warg, które były jedynym elementem potwierdzającym jej tożsamość. To z tych ust sączyła się złość i wybuchał żal na to, w jakim stanie się znalazła. Zmrużyła oczy, próbując prześledzić ich wędrówkę, choć może wyglądało to zabawnie — gapiła się w nie nieustannie, wciąż trochę nie dowierzając. Powinny jej pomóc się odczarować, spróbować coś zrobić, ale Jackie — aurorka pierwszej klasy, nie próbowała zrobić niczego. Może tak miało być? Może to była jednak zasłużona kara, tak jak myślała?
— Pamiętasz jak pachniało, albo jaki miało kolor?— spytała, ale no — ni w ząb nie była w stanie dostrzec plam po ewentualnym eliksirze. — Lub jak wyglądała osoba, która na ciebie coś wylała? Myślisz, że to przypadek?— Na pewno nie. A może jednak tak. Nie, na pewno nie, psikusów nie robi się przypadkowym osobom. Jeśli na domiar tego wszystkiego nie potrafiła skojarzyć twarzy winowajcy, z pewnością skrupulatnie wszystko zaplanował. — To na pewno jakiś były ślizgon — mruknęła pod nosem. Tacy długo chowali urazę, szczególnie ci, którzy starali się i coś im nie wyszło. Tonks była twarda, potrafiła sobie w życiu poradzić.
Jej nagły wybuch euforii wydał jej się tym bardziej niezrozumiały. Zmarszczyła brwi i spojrzała na nią z grymasem.
— Stałoby się to wcześniej, gdybyś mi powiedziała — mruknęła tonem oczywistym, patrząc na nią — a może w kierunku, w którym krążyły jej usta, raz w prawo, raz w lewo, jak wyjec, który wypluł kawałek czerwonej, śmierdzącej koperty. — Jestem — przyznała hardo, ale wypowiedzenie tego głośno nie przyniosło zamierzonych efektów. Westchnęła, spuszczając wzrok. Sądziła, że wyrzucenie tego wszystkiego przyniesie jej ulgę. — Nie, nie jestem — zmieniła po chwili zdanie. Nie była pewna, czy to złość, czy żal, czy może nic z tych rzeczy. To wszystko było nieuzasadnione, nie miała powodów, by się dąsać. Chciała im pomóc, wesprzeć je w pełni, chciała je objąć, przytulić i powiedzieć, że teraz rozumie i chce, by były bezpieczne.
Just w międzyczasie pojawiła się w miejscu, gdzie wcześniej bujały się jej usta. Spojrzała na nią i uśmiechnęła się.
— Udało ci się. Czyli to jednak był żart — zerknęła na Jackie, miała rację. Jak zwykle. Spięła się na moment, spochmurniała, a brwi ściągnęły się ku sobie pod zmierzwioną grzywką. Butnie, gniewnie — Jestem pewna. Nigdy nie byłam niczego tak pewna jak tego. Jeśli będę miała umrzeć, trudno — mruknęła. To nieprawda, że się nie bała śmierci. Ale nim przyjdzie będzie na nią gotowa. —Poradzimy sobie z tym wszystkim. Razem. W końcu razem.
— Pamiętasz jak pachniało, albo jaki miało kolor?— spytała, ale no — ni w ząb nie była w stanie dostrzec plam po ewentualnym eliksirze. — Lub jak wyglądała osoba, która na ciebie coś wylała? Myślisz, że to przypadek?— Na pewno nie. A może jednak tak. Nie, na pewno nie, psikusów nie robi się przypadkowym osobom. Jeśli na domiar tego wszystkiego nie potrafiła skojarzyć twarzy winowajcy, z pewnością skrupulatnie wszystko zaplanował. — To na pewno jakiś były ślizgon — mruknęła pod nosem. Tacy długo chowali urazę, szczególnie ci, którzy starali się i coś im nie wyszło. Tonks była twarda, potrafiła sobie w życiu poradzić.
Jej nagły wybuch euforii wydał jej się tym bardziej niezrozumiały. Zmarszczyła brwi i spojrzała na nią z grymasem.
— Stałoby się to wcześniej, gdybyś mi powiedziała — mruknęła tonem oczywistym, patrząc na nią — a może w kierunku, w którym krążyły jej usta, raz w prawo, raz w lewo, jak wyjec, który wypluł kawałek czerwonej, śmierdzącej koperty. — Jestem — przyznała hardo, ale wypowiedzenie tego głośno nie przyniosło zamierzonych efektów. Westchnęła, spuszczając wzrok. Sądziła, że wyrzucenie tego wszystkiego przyniesie jej ulgę. — Nie, nie jestem — zmieniła po chwili zdanie. Nie była pewna, czy to złość, czy żal, czy może nic z tych rzeczy. To wszystko było nieuzasadnione, nie miała powodów, by się dąsać. Chciała im pomóc, wesprzeć je w pełni, chciała je objąć, przytulić i powiedzieć, że teraz rozumie i chce, by były bezpieczne.
Just w międzyczasie pojawiła się w miejscu, gdzie wcześniej bujały się jej usta. Spojrzała na nią i uśmiechnęła się.
— Udało ci się. Czyli to jednak był żart — zerknęła na Jackie, miała rację. Jak zwykle. Spięła się na moment, spochmurniała, a brwi ściągnęły się ku sobie pod zmierzwioną grzywką. Butnie, gniewnie — Jestem pewna. Nigdy nie byłam niczego tak pewna jak tego. Jeśli będę miała umrzeć, trudno — mruknęła. To nieprawda, że się nie bała śmierci. Ale nim przyjdzie będzie na nią gotowa. —Poradzimy sobie z tym wszystkim. Razem. W końcu razem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Coraz mocniej tęskniła za wcześniejszymi czasami. Za tymi, pozbawionymi trosk, które w swoim zasięgu obejmowały troskę o cały świat. Za tymi, który problemy i troski były mniejsze, bardziej egoistyczne, skupiające się wokół ich małego światka ulokowanego gdzieś pośród Lonydnu. Wtedy było łatwiej.
Jednak nie żałowała tego, że jest świadoma całej sytuacji. Dostatecznie długo była odsunięta. Widziała jednak - jak i widziały i one, że z światem dzieje się coraz gorzej. Lepiej było być świadomym, zwłaszcza, że żadna z nich nie potrafiła zwyczajnie siedzieć z boku i patrzeć. Nie umiały przechodzić obok zła niewzruszenie. Obojętność im nie pasowała. Garnitury z niej nosili ich przeciwnicy. Nie oni. Nie Zakon, który zrzeszał ludzi o sercach pełnych i wielkich, skorych do miłości i skorych do poświęceń, gotowych walczyć za lepszą przyszłość, gotowych oddać życie dla jednostek słabszych, które nie były w stanie same zadbać o siebie.
Wspomnienie Skamandera jej nie pasowało, niewygodnie siedziało na ramionach, głównie dlatego, że sama nie wiedziała. Nie wiedziała co działo się między nimi, ani do czego zmierzało - i czy zmierzało do czegokolwiek. W tej materii pesymistyczna natura cicho mówiła, że nie. A ona sama nie chciała na razie dostawać kolejnych odpowiedzi nadal trawią te, które otrzymała na początku miesiąca. Zdobyte na koniec kwietnie blizny nadal się nie zagoiły. Blizny przy splocie słonecznym czasem haczyły o materiał bluzki przypominając o swoim istnieniu. Wątpiła, by kiedykolwiek miała zapomnieć o nich i o tym, co przeżyła w Złotej Wieży.
Pokręciła głową, gdy Hanka zadawała kolejne pytania, jednak dopiero po chwili uświadomiła sobie, że jej działanie jest bezcelowe - żadna z nich nie była w stanie zobaczyć jej ruchów. Stwierdzenie iż to musiał być ślizgon sprawiło, że wywróciła - nadal niewidocznymi - oczami.
- To nie była moja rola. - powiedziała jedynie, spokojnie, choć głos znaczył się lekkim poczuciem winy. Cieszyła się, że nie musi więcej mijać się z prawdą przy Wright. Wiedziała, że ta pomoże Zakonowi całą gamą posiadanych przez nią umiejętności.
Obserwowała czekając na wyrok bo zła Hannah mogła zachwiać jej światem w posadach. Wiedziała jak zawzięta potrafiła być. I pierwsze słowo przyniosło lekki dreszcz strachu, jednak kolejne zdania sprawiły, że zerknęła na przyjaciółkę z uczuciem lekki, możliwie trochę beztroskim. Ta chwila, choć posiadała w sobie znamiona ciężkości, zdawała się chwilowym oddechem, odpoczynkiem. Dach zawsze należał do nich, a one do siebie. Miały sobie poradzić.
Zaśmiała się lekko nie tyle co na słowa, a na spojrzenie które Hannah posłała Jackie - sprzeczki Wright i Rineheart zawsze wydawały jej się uroczo zabawne - czując nadal policzki piekące od łez, które wylała. Trochę ostrzejsze spojrzenie powędrowało w kierunku Jackie, gdy jej słowa zawirowały między nimi.
- Żadna nie umiera, obiecajcie. - powiedział do nich, zerkając to na jedną, to na drugą. Wiedziała, że nie były w stanie sprzeciwić się planom, które wszechświat niósł dla nich, ale miała cichą nadzieję, że głupia - ale jakże ważna - obietnica na dachu, na którym razem przeżywały wiele wzlotów i upadków, w jakiś sposób uchroni je od najgorszego.
Jednak nie żałowała tego, że jest świadoma całej sytuacji. Dostatecznie długo była odsunięta. Widziała jednak - jak i widziały i one, że z światem dzieje się coraz gorzej. Lepiej było być świadomym, zwłaszcza, że żadna z nich nie potrafiła zwyczajnie siedzieć z boku i patrzeć. Nie umiały przechodzić obok zła niewzruszenie. Obojętność im nie pasowała. Garnitury z niej nosili ich przeciwnicy. Nie oni. Nie Zakon, który zrzeszał ludzi o sercach pełnych i wielkich, skorych do miłości i skorych do poświęceń, gotowych walczyć za lepszą przyszłość, gotowych oddać życie dla jednostek słabszych, które nie były w stanie same zadbać o siebie.
Wspomnienie Skamandera jej nie pasowało, niewygodnie siedziało na ramionach, głównie dlatego, że sama nie wiedziała. Nie wiedziała co działo się między nimi, ani do czego zmierzało - i czy zmierzało do czegokolwiek. W tej materii pesymistyczna natura cicho mówiła, że nie. A ona sama nie chciała na razie dostawać kolejnych odpowiedzi nadal trawią te, które otrzymała na początku miesiąca. Zdobyte na koniec kwietnie blizny nadal się nie zagoiły. Blizny przy splocie słonecznym czasem haczyły o materiał bluzki przypominając o swoim istnieniu. Wątpiła, by kiedykolwiek miała zapomnieć o nich i o tym, co przeżyła w Złotej Wieży.
Pokręciła głową, gdy Hanka zadawała kolejne pytania, jednak dopiero po chwili uświadomiła sobie, że jej działanie jest bezcelowe - żadna z nich nie była w stanie zobaczyć jej ruchów. Stwierdzenie iż to musiał być ślizgon sprawiło, że wywróciła - nadal niewidocznymi - oczami.
- To nie była moja rola. - powiedziała jedynie, spokojnie, choć głos znaczył się lekkim poczuciem winy. Cieszyła się, że nie musi więcej mijać się z prawdą przy Wright. Wiedziała, że ta pomoże Zakonowi całą gamą posiadanych przez nią umiejętności.
Obserwowała czekając na wyrok bo zła Hannah mogła zachwiać jej światem w posadach. Wiedziała jak zawzięta potrafiła być. I pierwsze słowo przyniosło lekki dreszcz strachu, jednak kolejne zdania sprawiły, że zerknęła na przyjaciółkę z uczuciem lekki, możliwie trochę beztroskim. Ta chwila, choć posiadała w sobie znamiona ciężkości, zdawała się chwilowym oddechem, odpoczynkiem. Dach zawsze należał do nich, a one do siebie. Miały sobie poradzić.
Zaśmiała się lekko nie tyle co na słowa, a na spojrzenie które Hannah posłała Jackie - sprzeczki Wright i Rineheart zawsze wydawały jej się uroczo zabawne - czując nadal policzki piekące od łez, które wylała. Trochę ostrzejsze spojrzenie powędrowało w kierunku Jackie, gdy jej słowa zawirowały między nimi.
- Żadna nie umiera, obiecajcie. - powiedział do nich, zerkając to na jedną, to na drugą. Wiedziała, że nie były w stanie sprzeciwić się planom, które wszechświat niósł dla nich, ale miała cichą nadzieję, że głupia - ale jakże ważna - obietnica na dachu, na którym razem przeżywały wiele wzlotów i upadków, w jakiś sposób uchroni je od najgorszego.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pomyślała sobie, że mogłaby się nawet pogodzić z takim stanem rzeczy – z byciem niewidzialną osobą, której dostrzec można tylko usta. Zaciskałaby je specjalnie, zawłaszczając sobie ostatnią przeszkodę w drodze do absolutnej niezależności. Nikt nie widziałby jej czynów, a już zwłaszcza wrogowie, którzy nieświadomi niczego zostaliby zaatakowani w swoich domach. Albo norach, zamkniętych dotąd jamach, schowanych przed bystrym okiem niepowołanych osób. Naprawdę mogłaby poświęcić swoje człowieczeństwo, żeby w końcu być narzędziem, poczuć ukłucie satysfakcji, kiedy przypnie czarnoksiężnika do muru. Tę chwilę ulgi, której nie czuła od bardzo dawna, zdając sobie coraz większą sprawę z tego, że trwa w coraz silniejszym napięciu. Jakby czekała na coś nieoczekiwanego.
Na jakiś cholerny przełom.
Patrzyła na nie na zmianę, kiedy mówiły, w duchu dochodząc do wniosku, że to właśnie lubiła, że w ten sposób sprawdzała się jako część tej dziwnej, trójskładnikowej układanki, jaką tworzyły. Nigdy nie była wygadana, zadzierała nosa, kiedy ktoś obrażał jej pewność siebie, i w dodatku prędzej jej było do określenia ponuraka niż przyjaciółki. A jednak tylko z nimi czuła się dobrze, swobodnie. Normalnie. Jak zwykła czarownica, która nie ma za sobą odrętwiałej od ojcowskiej ręki przeszłości.
Zazdrość co do stanu Tonks zaczynała ją boleśnie kłuć w bok.
– Jak były Ślizgon, to pewnie badacz – stwierdziła w zamyśleniu, nadając niepowstrzymanej fali myśli jakiś kierunek, a potem cel. – Wynalazł łajno bombę, którą Gryfoni zazwyczaj nasyłali na niego, ale podrasował ją o niewidzialność. Mogło tak być.
Kwestia Zakonu Feniksa zdawała się je dzielić niewidzialną wstęgą, która pełniła dość skomplikowaną rolę w ich małym świecie – nie miała chronić ich przed sobą, a ostrzegać, że wchodzą na niestabilny, niebezpieczny grunt, z którego trudno będzie się wydostać. Albo w ogóle nie będzie można z niego uciec. Rozumiała postawę Wright, sama taką wyznawała – jeśli umrze, trudno – ale daleko jej było do śmierci. Miała jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Miała duszę do napełnienia spokojem, którego nie czuła dawno, a ten spokój zdobyć mogła tylko w walce.
– Tego nie zamiaru obiecywać – odparła wyraźnie, pewnie, kiedy wstawała z miejsca i sprawdzała, czy nie pobrudziła sobie tyłka. – Żyjemy w czasach, w których śmierć może nadejść w każdej chwili. Możemy sobie za to obiecać, że będziemy walczyć – popatrzyła na nie. Na jedno pełne ciało i jego fragment, usta należące do kogoś, kogo dobrze znała. – Do upadłego.
Wystawiła dłoń przed siebie, wierzchem do góry, czekając na to, aż położą na niej swoje, ot, gest rodem z meczy quidditcha w Hogwarcie – niewidzialne czy nie, to nie było w tej chwili ważne. Najważniejsza była wola, jaką właśnie sobie obiecywały.
Na jakiś cholerny przełom.
Patrzyła na nie na zmianę, kiedy mówiły, w duchu dochodząc do wniosku, że to właśnie lubiła, że w ten sposób sprawdzała się jako część tej dziwnej, trójskładnikowej układanki, jaką tworzyły. Nigdy nie była wygadana, zadzierała nosa, kiedy ktoś obrażał jej pewność siebie, i w dodatku prędzej jej było do określenia ponuraka niż przyjaciółki. A jednak tylko z nimi czuła się dobrze, swobodnie. Normalnie. Jak zwykła czarownica, która nie ma za sobą odrętwiałej od ojcowskiej ręki przeszłości.
Zazdrość co do stanu Tonks zaczynała ją boleśnie kłuć w bok.
– Jak były Ślizgon, to pewnie badacz – stwierdziła w zamyśleniu, nadając niepowstrzymanej fali myśli jakiś kierunek, a potem cel. – Wynalazł łajno bombę, którą Gryfoni zazwyczaj nasyłali na niego, ale podrasował ją o niewidzialność. Mogło tak być.
Kwestia Zakonu Feniksa zdawała się je dzielić niewidzialną wstęgą, która pełniła dość skomplikowaną rolę w ich małym świecie – nie miała chronić ich przed sobą, a ostrzegać, że wchodzą na niestabilny, niebezpieczny grunt, z którego trudno będzie się wydostać. Albo w ogóle nie będzie można z niego uciec. Rozumiała postawę Wright, sama taką wyznawała – jeśli umrze, trudno – ale daleko jej było do śmierci. Miała jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Miała duszę do napełnienia spokojem, którego nie czuła dawno, a ten spokój zdobyć mogła tylko w walce.
– Tego nie zamiaru obiecywać – odparła wyraźnie, pewnie, kiedy wstawała z miejsca i sprawdzała, czy nie pobrudziła sobie tyłka. – Żyjemy w czasach, w których śmierć może nadejść w każdej chwili. Możemy sobie za to obiecać, że będziemy walczyć – popatrzyła na nie. Na jedno pełne ciało i jego fragment, usta należące do kogoś, kogo dobrze znała. – Do upadłego.
Wystawiła dłoń przed siebie, wierzchem do góry, czekając na to, aż położą na niej swoje, ot, gest rodem z meczy quidditcha w Hogwarcie – niewidzialne czy nie, to nie było w tej chwili ważne. Najważniejsza była wola, jaką właśnie sobie obiecywały.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Był taki czas, w którym najmilszym dźwiękiem, jaki niósł się w tym miejscu, był szumiący wiatr i głuchy odgłos korka odtykającego butelkę czerwonego wina. Czasem te dwa dźwięki przetykały pojedyncze krople sypiące się z nieba, albo perlisty śmiech jednej z nich, czasem wrzask, bo Jackie krzyczała, nawet wtedy, gdyby tu same we trzy i nikt poza nimi im nie przeszkadzał. Nie wiedziała, gdzie zniknął ten czas, a tradycja przyjaciółek zaczęła utykać. A może teraz już wiedziała. To zaczęło się zacierać, kiedy świat dookoła zaczął czeznąć, deszcz robił się kwaśny, szum wiatru zastąpiły krzyki ludzi, którzy potrzebowali natychmiastowej pomocy, a bezchmurne, obsypane złotymi gwiazdami niebo zastąpiły szmaragdowe łuny i kościste twarze ludzi bez wyrazu, czaszki z wężami, oczodoły ziejące pustką, siejące chaos i nicość. Ze skrajności w skrajność, taka zawsze była; popadała z różne dziwne nastroje, nie przestając gadać bez sensu i mówić wszystko, co tylko ślina jej niosła na język. Od dwóch dni zaczynało brakować jej słów, by wyrazić cokolwiek, co czuła, co myślała, choć było tego tak wiele, że potrzebowała wyrazić samą siebie. Ale miała je dwie. Teraz, w potrzebie. Zdążyła się na nie już wkurzyć za to, że nie powiedziały jej prawdy, zawieść, że nie uznały ją za wystarczająco dzielną i godną zaufania, współczuć, że musiały to wszystko przed kim ukrywać i znosić samodzielnie, nie mogąc podzielić się wrażeniami i rzeczami naprawdę ważnymi, podczas gdy ona paplała bez sensu o gotowaniu i nowym drewnie. Zdążyła też zakpić i zażartować, nie wiedząc już co ma ze sobą począć, więc nadeszła pora na smutek i łzy, które momentalnie napłynęły jej do oczu, od tak, bez powodu. Bo była sobą, bo była wszystkim w środku, co w niej było i czym musiała się z nimi podzielić. Słowa Justine to zapoczątkowały, ta obietnica, której żadna z nich nie mogła spełnić — bo teraz już wszystkie trzy wiedziały z czym naprawdę przyszło im się mierzyć.
Przygryzła dolną wargę, gdy broda jej zadrżała, alkohol, który wypiła już zdążył odpowiedzieć na jej chwiejne nastroje i wzmocnić uczucia, które się w niej przez cały ten czas kotłowały. Spojrzała na Just, nie Justine, na jej jasne włosy, które mieniły się kolorami tęczy przy najróżniejszych emocjach, na jej dojrzały wyraz twarzy. Zawsze z nich trzech była najdoroślejsza, choć ledwie odrastała od ziemi, mały brząc, kurdupel, karzeł, goblin. Była też najdzielniejsza, mimo wszystko.
Czasy, w których jak głupie młode dziewczyny, pijące wino na dachu, co było i zawsze będzie wyrazem skrajnej głupoty, zdawały się przeminąć bezpowrotnie, chociaż wciąż siedziały tu trzy, całe i zdrowe, pijąc wino. Były już inne. Zupełnie inne.
— Będziemy walczyć— powiedziała, pozwalając by łzy zebrały się w kącikach oczu, choć wciąż zachowywała twardy wyraz twarzy; bardzo chciała być twarda. — Do upadłego — zawyrokowała i nastawiła mały palec, każdej z nich, żeby mogły jak zwykle, w przyjacielskim duchu złapać się i zjednoczyć. Były silne, razem. Wczoraj, dziś i jutro, cokolwiek przyniesie, jakiekolwiek nadejdzie i cokolwiek z nimi uczyni. Popatrzyła na Jackie, miała wrażenie, że nawet jej wyraz twarzy jakby złagodniał. Była małą kluską, tylko zgrywała twardzielkę, zupełnie jak ona sama. Miękka i pluszowa w środku. Jej gruba skóra zatrzymywała wiele złego, dusiła też w środku emocje, których Hannah nie potrafiła powstrzymać. Podziwiała je obie, każdą na swój sposób i były jej bardzo bliskie. Wizja tego, do czego się zobowiązały i tego, co mogło nadejść w każdej chwili przyprawiała ją o ścisk żołądka. Ale każda zrobiła to, dlatego, że chciała, dlatego, że było słuszne i dobre. Jakkolwiek straszne i trudne. Mogły temu podołać. Każda z nich i wszystkie razem.
| zt x3
Przygryzła dolną wargę, gdy broda jej zadrżała, alkohol, który wypiła już zdążył odpowiedzieć na jej chwiejne nastroje i wzmocnić uczucia, które się w niej przez cały ten czas kotłowały. Spojrzała na Just, nie Justine, na jej jasne włosy, które mieniły się kolorami tęczy przy najróżniejszych emocjach, na jej dojrzały wyraz twarzy. Zawsze z nich trzech była najdoroślejsza, choć ledwie odrastała od ziemi, mały brząc, kurdupel, karzeł, goblin. Była też najdzielniejsza, mimo wszystko.
Czasy, w których jak głupie młode dziewczyny, pijące wino na dachu, co było i zawsze będzie wyrazem skrajnej głupoty, zdawały się przeminąć bezpowrotnie, chociaż wciąż siedziały tu trzy, całe i zdrowe, pijąc wino. Były już inne. Zupełnie inne.
— Będziemy walczyć— powiedziała, pozwalając by łzy zebrały się w kącikach oczu, choć wciąż zachowywała twardy wyraz twarzy; bardzo chciała być twarda. — Do upadłego — zawyrokowała i nastawiła mały palec, każdej z nich, żeby mogły jak zwykle, w przyjacielskim duchu złapać się i zjednoczyć. Były silne, razem. Wczoraj, dziś i jutro, cokolwiek przyniesie, jakiekolwiek nadejdzie i cokolwiek z nimi uczyni. Popatrzyła na Jackie, miała wrażenie, że nawet jej wyraz twarzy jakby złagodniał. Była małą kluską, tylko zgrywała twardzielkę, zupełnie jak ona sama. Miękka i pluszowa w środku. Jej gruba skóra zatrzymywała wiele złego, dusiła też w środku emocje, których Hannah nie potrafiła powstrzymać. Podziwiała je obie, każdą na swój sposób i były jej bardzo bliskie. Wizja tego, do czego się zobowiązały i tego, co mogło nadejść w każdej chwili przyprawiała ją o ścisk żołądka. Ale każda zrobiła to, dlatego, że chciała, dlatego, że było słuszne i dobre. Jakkolwiek straszne i trudne. Mogły temu podołać. Każda z nich i wszystkie razem.
| zt x3
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 2 z 2 • 1, 2
Dach
Szybka odpowiedź