Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Pub Siwy Dym
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pub Siwy Dym
Siwy Dym to urokliwy, klimatyczny, całkowicie przesiąknięty magią pub w samym centrum tętniącej wakacyjnym życiem Cliodny. Sławą dorównuje samemu Pubowi pod Trzema Miotłami. Można tu zasiąść przy barku lub przy stolikach i wybrać z bogatej oferty koktajli, win, piw i kawy przyrządzanej na dziesiątki sposobów. Oczywiście barmani nie szczędzą przy tym użycia magii, przez co każde zamówienie ma swój niezwykły charakter - błyszczące drinki przyciągają wzrok, a efekty spożycia niektórych napojów mogą być zaskakujące.
Rozrywkowa specjalność lokalu to szachy dla czarodziejów o mocnej głowie, po zbiciu pionka ma się jedyna w swoim rodzaju okazję wypicia jego alkoholowej zawartości. Popołudniami można przyjść tutaj na kolację, natomiast wieczorem zrelaksować się przed kolejnym dniem wypoczynku.
Latem posiłki i napoje podawane są również w pełnym zieleni ogródku, rutynowo przy muzyce na żywo, do której organizowane są najlepsze dancingi w altance na tyłach ogrodu, trwające często do białego rana.
Rozrywkowa specjalność lokalu to szachy dla czarodziejów o mocnej głowie, po zbiciu pionka ma się jedyna w swoim rodzaju okazję wypicia jego alkoholowej zawartości. Popołudniami można przyjść tutaj na kolację, natomiast wieczorem zrelaksować się przed kolejnym dniem wypoczynku.
Latem posiłki i napoje podawane są również w pełnym zieleni ogródku, rutynowo przy muzyce na żywo, do której organizowane są najlepsze dancingi w altance na tyłach ogrodu, trwające często do białego rana.
Możliwość gry w darta
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 3 razy
[24.01]
Czy czas leczył rany? Ciężko stwierdzić. Gdy Gabriel siedział już nad kolejną szklanką ognistej, otulony przyjemną ciszą i płaszczem anonimowości, jego myśli zaczęły podążać tym filozoficznym torem. Odpowiedź na wcześniej zadane pytanie nie przychodziła z łatwością. Wszakże od śmierci jego matki upłynęło trochę czasu - dni zamieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. A jemu wydawało się, że rana w jego sercu paliła nieustannie z taką samą mocą. Jeżeli więc czas faktycznie sklepiał rany to musiał być to niezwykle długi proces, wyboista drogą, którą trzeba było przejść. Ostatnio coraz częściej nachodziły go podobne refleksje. Mocno analizował swoje życie, samego siebie i prawdopodobne scenariusze z przyszłości. I chociaż jego usta były zasznurowane i dziwnie milczące, to w myślach toczyła się prawdziwa debata. Był w stanie podjąć pewne kroki, przygotowania... Na razie jednak siedział w kącie byle jakiego pubu w byle jakim mieście, gdzie byle jacy klienci nie zwracali na niego uwagi. Czasem przechodzący barman pytał czy potrzeba mu jeszcze jednej szklanki ognistej - po pewnym czasie Gabriel wziął po prostu całą butelkę. Rozkoszował się kolejną chwilą tej obojętności, anonimowości. Przez chwilę nawet wdał się w dysputę z jednym z klientów, którego stan był mocno wskazujący. Nie przeszkadzało mu to jednak.
Właściwie to już miał zarzucić na ramiona wysłużony płaszcz i brodząc w śniegu, wyruszyć w drogę powrotną na Manor Road. Wtedy jednak zerknął w stronę baru. Otumaniony pijacką mgłą umysł potrzebował chwili, aby zidentyfikować właścicielkę ciemnych włosów. Uśmiechnął się pod nosem. Złapał za szyjkę stojącej na jego stoliku ognistej, drugą dłoń zacisnął na szklanicy i nieco, ale tylko nieco chwiejnym krokiem ruszył w stronę baru. Wsunął się niezbyt zgrabnie na barowe krzesło stojące obok Pomony. - Mogę? - spytał grzecznie, nie chcąc podzielić losu nieszczęśnika, który zajmował to miejsce jeszcze kilka chwil przed nim. Na blacie między nimi postawił do połowy opróżnioną butelkę ognistej. - Chcesz? Pijąc w towarzystwie będę wyglądał mniej żałośnie - zaoferował i nawet zarzucił kiepskim żarcikiem, unosząc ognistą ku górze, po czym wypełnił swoją szklankę bursztynowym alkoholem.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musi go upłynąć niesamowicie dużo, nim zdobędzie moc nad ludzkością i wyleczy zadane rany. Nieustannie się jątrzące, przypominające o swoim istnieniu. Jak długo można przeżyć z chronicznym bólem? Zapewne długo. W końcu nadchodzi to cholerne przyzwyczajenie - tylko od czasu do czasu pojawia się ratunek. W eliksirach, alkoholu, innych tymczasowych rozwiązaniach zaczerpnięcia świeżego powietrza. Odcięcia się od beznadziei trzymającej szpony na miękkości ciała. Tak jest dobrze. Nijako, bez emocji, bez zaangażowania. Powolne dryfowanie na spokojnej powierzchni snu dziejącego się na jawie. Upojenie trunkiem przychodzi z zadziwiającą łatwością, gdy nie trzeba martwić się jutrem. Następnym tygodniem, miesiącem, rokiem, życiem. Kiedy nie ma się już nic do stracenia - ani odrobiny dobroci, niegdyś zamieszkującej niewielki kawałek serca. Nie ma serca, nie ma problemów. Destrukcyjnych uczuć, strachu wrzącego w żyłach. Czy tak czują się ludzie przegrani? Z własnym bagażem problemów, starających się dotrwać do kolejnego poranka? Smutni, opuszczeni, zdradzeni? Czy tak walczą o siebie? Ostatni raz egzystowałam w ten sposób w październiku; jak niewiele czasu minęło od tamtych paskudnych chwil. Kiedy to się tak spotęgowało? Poplątało? Jak to możliwe, zrujnować wszystko po raz drugi? Jestem destrukcją.
Czy chwiejący się Tonks o mętnym spojrzeniu jasnych oczu przeżywa podobne piekło? Znieczula się z premedytacją, chcąc oddać się fantazji, w której wszystko wydaje się prostsze? Chodzi o miłość, stratę, tęsknotę? Wszystko razem? Piję kolejną już szklankę, obserwując mężczyznę z przymrużonymi oczami, uważnym wzrokiem. Niestety, mój umysł za tym nie nadąża. Czuję się jak na jakiejś karuzeli, gdzie zebranie myśli jest nad wyraz trudne. Bombardowana najgorszymi z emocji koncentruję się na ich zwalczaniu - zaniedbuję w ten sposób ważne procesy refleksji. Czy nie zawsze tak robię? Ignoruję rozsądek i zwyczajnie uciekam? W tym tkwi mój problem. Jestem wiecznie w ruchu, migam się od ciosów, unikam konfrontacji. Nie jestem już ziemią, nie potrafię nią być - z jakiegoś powodu stałam się powietrzem zmieniającym położenie chorągiewek. Nie ma we mnie ani pewności, ani ostoi. Czy gdybyśmy znali się z Gabrielem lepiej, wystrzeliłby teraz we mnie oskarżycielskim palcem czy jednak zrozumiał ten wszechogarniający lęk przed bólem i zawodem? Sądząc po jego stanie, to chyba to drugie, ale czyż nie jest walecznym aurorem mierzącym się z problemami każdego dnia? Jak się tego nauczył? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. - Śmiało. Larry ma mnie już dość - zachęcam czarodzieja do zajęcia miejsca obok. Jeszcze chwilę mu się przyglądam, jakby to miało coś zmienić. - Wiesz, nie chciałam oglądać znajomych twarzy, ale to fajnie, że jesteś. Nawet jeśli czas na spotkanie jest tragiczny - stwierdzam z zadziwiającą lekkością, jakby alkohol w istocie wypłukał już ze mnie te paskudne uczucia. To jednak tylko przykrywka. - Chrzanić opinię innych - rzucam z odrazą, docierając już do punktu, w którym jest mi bardziej wszystko jedno niż parę chwil temu. - Chcę - dodaję mimo to, ale nie z samarytańskich pobudek. Dziś jestem egoistką. Bardziej niż zwykle. - Za co pijemy? Proponuję wypić za najgorsze decyzje z możliwych, przez które później taplamy się w emocjonalnym bagnie. Zdrówko! - To byłoby na tyle z optymizmu oraz wzniosłych toastów dających nadzieję na przyszłość. Nie chcę jej nawet. Niech pogrzebie mnie nie dając szans na odkupienie win.
Czy chwiejący się Tonks o mętnym spojrzeniu jasnych oczu przeżywa podobne piekło? Znieczula się z premedytacją, chcąc oddać się fantazji, w której wszystko wydaje się prostsze? Chodzi o miłość, stratę, tęsknotę? Wszystko razem? Piję kolejną już szklankę, obserwując mężczyznę z przymrużonymi oczami, uważnym wzrokiem. Niestety, mój umysł za tym nie nadąża. Czuję się jak na jakiejś karuzeli, gdzie zebranie myśli jest nad wyraz trudne. Bombardowana najgorszymi z emocji koncentruję się na ich zwalczaniu - zaniedbuję w ten sposób ważne procesy refleksji. Czy nie zawsze tak robię? Ignoruję rozsądek i zwyczajnie uciekam? W tym tkwi mój problem. Jestem wiecznie w ruchu, migam się od ciosów, unikam konfrontacji. Nie jestem już ziemią, nie potrafię nią być - z jakiegoś powodu stałam się powietrzem zmieniającym położenie chorągiewek. Nie ma we mnie ani pewności, ani ostoi. Czy gdybyśmy znali się z Gabrielem lepiej, wystrzeliłby teraz we mnie oskarżycielskim palcem czy jednak zrozumiał ten wszechogarniający lęk przed bólem i zawodem? Sądząc po jego stanie, to chyba to drugie, ale czyż nie jest walecznym aurorem mierzącym się z problemami każdego dnia? Jak się tego nauczył? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. - Śmiało. Larry ma mnie już dość - zachęcam czarodzieja do zajęcia miejsca obok. Jeszcze chwilę mu się przyglądam, jakby to miało coś zmienić. - Wiesz, nie chciałam oglądać znajomych twarzy, ale to fajnie, że jesteś. Nawet jeśli czas na spotkanie jest tragiczny - stwierdzam z zadziwiającą lekkością, jakby alkohol w istocie wypłukał już ze mnie te paskudne uczucia. To jednak tylko przykrywka. - Chrzanić opinię innych - rzucam z odrazą, docierając już do punktu, w którym jest mi bardziej wszystko jedno niż parę chwil temu. - Chcę - dodaję mimo to, ale nie z samarytańskich pobudek. Dziś jestem egoistką. Bardziej niż zwykle. - Za co pijemy? Proponuję wypić za najgorsze decyzje z możliwych, przez które później taplamy się w emocjonalnym bagnie. Zdrówko! - To byłoby na tyle z optymizmu oraz wzniosłych toastów dających nadzieję na przyszłość. Nie chcę jej nawet. Niech pogrzebie mnie nie dając szans na odkupienie win.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mówił sobie, że to tylko chwila słabości, że zaraz wyjdzie z tego baru, aby w stanie mocno wskazującym położyć się we własnym, zimnym łóżku. I wróci do cierpiętniczego życia, w którym codziennie wstaje z tym samym, nieustającym bólem. On nie chciał zniknąć, stając się kolejny towarzyszem jego samotności wraz z nieustannie goszczącą w jego domu Ciszą. Zaiste, wyborna była to dama, raczej skryta, niezbyt skora do rozmowy, ale można było ją określić jako świetnego słuchacza twoich własnych myśli. Tylko on, cisza i jego myśli zamknięte w czterech ścianach rodzinnego domu na Manor Road. Musiał wyjść, nie chciał spędzać kolejnego wieczoru zmuszony do kilkugodzinnego leżenia na kanapie i wpatrywania się w sufit, którego strukturę znał już na pamięć. Szmer rozmów przypominał o tym, że poza jego głową istnieją jeszcze inni ludzie, niekoniecznie ofiary kolejnych zbrodni czarnoksiężników. Chociaż na chwilę mógł skupić się na potoku słów wypływającym z cudzych ust i podejmowaniu prób ich zrozumienia. Naprawdę, ciekawe zajęcia, szczególnie gdy z każdą kolejną przechyloną szklanką umysł młodego aurora zdawał się coraz bardziej przytłumiony, a wzrok coraz bardziej mętny. A mimo wypatrzył w tłumie sylwetkę pani profesor. Wydawała się przygnieciona ciężarem własnych doświadczeń, emocji i być może czegoś jeszcze. Niezależnie co stało za wlanymi w siebie szklankami ognistej, miał zamiar jej przeszkodzić. Jakby wspólne cierpienie miało ich w jakikolwiek sposób uszlachetnić? A przynajmniej zdjąć ciężar winy za doprowadzenie się do stanu wysokiej nietrzeźwości, co mogło wydawać się skrajnie nieodpowiedzialne. Nie znali się zbyt dobrze, jednakże łączyły ich pewne sprawy, które odróżniały jej towarzystwo od towarzystwa kogokolwiek znajdującego się w pubie. Na ich barkach spoczywało znacznie więcej. Nadal rozgrzebywał w głowie to, co stało się podczas misji w Azkabanie. Czy mogli w jakikolwiek zapobiec śmierci Bartiusa? Czy mógł powstrzymać kostuchę w czarnej szacie przed zabraniem męża jej kuzynki i ochronić ją przed bólem po utracie ukochanej osoby? Przecież nawet go tam nie było, nie mógł nic poradzić na to, co go spotkało, ale mimo to gorycz rozpływała się w jego ustach, psując smak dnia codziennego, którym nie potrafił się nim cieszyć, nie teraz.
Niepewnie wsunął się na wysokie barmańskie krzesło, które z pewnością ma swoją nazwę, a której on teraz nie był w stanie przywołać. Jego usta z chwilą opóźnienia uformowały się w raczej ponury uśmiech. Owszem, okoliczności nie były sprzyjające, ale każdy musiał radzić sobie z tym w jakiś sposób - to była ich odpowiedź na nieszczęścia, które mnożyły się na wyspach jak grzyby po deszczu. - W takim razie czuję się zaszczycony - stwierdził po chwili namysłu. Cieszyło go to, że nie siedział sam przy stole, nawet jeżeli przez pewien czas mu to odpowiadało. Gdy tylko wyraziła chęć kontynuowania tego alkoholowego maratonu złapał za przyniesioną przez siebie butelkę i wypełnił jej zawartością szklankę, z której wcześniej musiała pić Pomona oraz tę, którą przyniósł ze sobą. Zacisnął palce i uniósł naczynie do góry, wznosząc toast wraz z Pomoną. - Za porażki małe i duże - no i chlup w ten głupi dziób jak to się mówi. Czuł, jak bursztynowa ciecz rozgrzewa jego gardło. Ech, czy ich życie nie było ostatnio porażką? To Gabriela na pewno.
Niepewnie wsunął się na wysokie barmańskie krzesło, które z pewnością ma swoją nazwę, a której on teraz nie był w stanie przywołać. Jego usta z chwilą opóźnienia uformowały się w raczej ponury uśmiech. Owszem, okoliczności nie były sprzyjające, ale każdy musiał radzić sobie z tym w jakiś sposób - to była ich odpowiedź na nieszczęścia, które mnożyły się na wyspach jak grzyby po deszczu. - W takim razie czuję się zaszczycony - stwierdził po chwili namysłu. Cieszyło go to, że nie siedział sam przy stole, nawet jeżeli przez pewien czas mu to odpowiadało. Gdy tylko wyraziła chęć kontynuowania tego alkoholowego maratonu złapał za przyniesioną przez siebie butelkę i wypełnił jej zawartością szklankę, z której wcześniej musiała pić Pomona oraz tę, którą przyniósł ze sobą. Zacisnął palce i uniósł naczynie do góry, wznosząc toast wraz z Pomoną. - Za porażki małe i duże - no i chlup w ten głupi dziób jak to się mówi. Czuł, jak bursztynowa ciecz rozgrzewa jego gardło. Ech, czy ich życie nie było ostatnio porażką? To Gabriela na pewno.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zupełnie jakby przeszła na drugą stronę lustra. W którym to się stało momencie? Nie pamiętała. Za to wiedziała, że otworzyła maleńki liścik dostarczony przez malutką sowę. Zaatakował ją słodki zapach korzennych pierniczków i pasty do mioteł, w głowie utkwiło tylko jedno - by pójść tam, gdzie wskazał list. To uczucie było niemal ciągnące, nie była to jedynie potrzeba. Ona musiała. Czuła, że musiała. Choć o tym nie myślała, zauważyła, że przeszło jej wszelkie spięcie. Tylko jedno się liczyło - sprawdzenie dlaczego tak bardzo pragnie znaleźć się właśnie w tym miejscu. Wszystko wokół pachniało jak słodkie pierniczki, serce biło mocno, szybko. Musiało jej bardzo zależeć, skoro przebyła całą drogę ze Szkocji aż do Norfolk. Colidna była urokliwym miasteczkiem, choć nawet przez chwilę myśl o tym nie ostała w głowie Marcelli, skupionej tylko na jednym... Na poznaniu tego, który wysłał jej słodki liścik pachnący pierniczkami. Pub był dzisiaj dosyć pusty. Niewielu ludzi siedziało przy stolikach, jednak żadna z tych osób nie przykuła jej uwagi. Umknęła jej nawet pełna półka alkoholu, więc czy barman spytał ją o preferencje, nawet nie wiedziała co odpowiedzieć. I ani przez chwilę nie zastanawiała się czy to jest dziwne. Zastanawiała się czy odpowiednio wygląda, czy w ogóle powinna się odezwać, co poczuje, gdy w końcu zobaczy tę jedną, odpowiednią osobę, czy w ogóle będzie w stanie cokolwiek powiedzieć. Zupełnie zagubiona w swoich myślach, które krążyły jak jakiś dziwny wir wraz z masą przytłaczających emocji. Była pewna, że się czerwieni! Okropnie czerwieni. I rozglądała się po lokalu wyczekująco. A co jeśli to był tylko głupi żart? Co jeśli czeka, aż coś nadejdzie, a... Tak się nie stanie? Wiedziała, że będzie tu czekać do ostatniej chwili. W końcu zamówiła jakiś ładnie błyszczący zielenią drink, który dostała do ręki. Mienił się przepięknie ferią różnych odcieni koloru. I do tego słomka. Kiedy spróbowała, zaatakował ją lekko cierpki smak, w którym nie dało się wyczuć alkoholu... Tylko dlaczego nadal czekała?
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Nie oczekiwał tego dnia żadnego listu, a więc gdy biała sowa zapukała w jego szybę uniósł w owym kierunku wzrok i nieznacznie ściągnął brwi. Był przekonany, że nie widział nigdy wcześniej podobnej, dlatego dość zapobiegawczo zbliżył się do okna i przejął tajemniczą pocztę. Koperta nie zawierała żadnej informacji odnośnie nadawcy, podobnie z resztą jak adresata – co nie było jednak dla niego nader dziwne zważywszy na fakt, iż wielu jego zleceniodawców preferowało anonimowość – więc nie wahał się i wysunął miękki pergamin. Momentalnie jego nozdrza zaatakował uwielbiany zapach dymu Stibbonsa oraz ognistej whisky wprost od Blishena, na co mimowolnie wygiął wargi w delikatnym łuku. Zacisnąwszy w dłoni list rozejrzał się rozmarzonym wzrokiem po własnym, nokturnowskim apartamencie, a następnie ześlizgnął z ławy i ruszył w kierunku sypialni, gdzie przyodział czarną koszulę oraz poprawił niechlujnie ułożone włosy. Nawet przez chwilę nie analizował swego zachowania, wydawało mu się one po prostu normlane, choć nie miał w zwyczaju zwracać szczególnej uwagi na swą garderobę.
Gdzieś z tyłu głowy pewien głos nieustannie powtarzał mu, iż musi udać się w odpowiednie miejsce, że naprawdę powinien tam być tu i teraz, dlatego nie chcąc zwlekać ani minuty dłużej zmienił się we mgłę i skierował w bezpieczny, odosobniony plac. Zignorował fakt, że miał jeszcze sporo czasu do godziny dwudziestej, nie wyobrażał sobie siedzieć w domu i czekać – z resztą musiał jeszcze znaleźć jakiegoś badyla, w końcu mało dżentelmeńskim było spotkać swego wielbiciela z pustymi rękami.
Znał Norflok jak własną kieszeń, dlatego bez większego zastanowienia ruszył na okoliczny, niewielki cmentarz i przekraczając jego granice rozejrzał się w poszukiwaniu ciekawskich spojrzeń. Mała ilość osób działała na jego korzyść, albowiem mógł niepostrzeżenie sięgnąć po jedną z czerwonych róż, która ułożona była przy białym kamieniu nagrobnym. Zachowywał się jak ostatni kretyn, choć wtem nawet by siebie o to nie posądził; zaślepiony amortencją chciał wypaść jak najlepiej.
Gdy wybiła odpowiednia godzina z szerokim uśmiechem pchnął drzwi baru, do którego wszedł pewnym korkiem. Kompletnie nie wiedział kogo miał szukać, jednakże swego rodzaju magia prowadziła go sama, więc ruszył w kierunku przestronnego baru wypełnionego licznymi trunkami. Kpiąca radość jakoby się podwoiła, bowiem dzisiejszego wieczora zupełnie nie myślał o kończących się galeonach i zamierzał zadowolić swe podniebienie najlepszą ognistą w wykwintnym towarzystwie. Momentalnie kątem oka dostrzegł cudowną istotę, kobietę swych snów, a serce zabiło mu mocniej, jakby po raz pierwszy wybijało prawidłowy rytm. Poczuł je, uświadomił, że naprawdę je ma, a ponadto rozprzestrzeniające się ciepło stało się naprawdę niesamowicie przyjemne. Bez żadnych skrupułów zbliżył się do swej wybranki i stając tuż za jej plecami otulił ramionami, aby ułożyć czerwoną różę na blacie baru. Nachyliwszy się do jej ucha chciał coś powiedzieć, lecz otumaniający zapach sprawił, iż potrzebował chwili, aby się nim zadowolić. - Twoje oczy są jak gwiazdy na niebie, a ja czuję, że kocham tylko ciebie.- wyrecytował w końcu uśmiechając się jak kompletny idiota – bez cienia ironii, bez charakterystycznej kpiny.
Gdzieś z tyłu głowy pewien głos nieustannie powtarzał mu, iż musi udać się w odpowiednie miejsce, że naprawdę powinien tam być tu i teraz, dlatego nie chcąc zwlekać ani minuty dłużej zmienił się we mgłę i skierował w bezpieczny, odosobniony plac. Zignorował fakt, że miał jeszcze sporo czasu do godziny dwudziestej, nie wyobrażał sobie siedzieć w domu i czekać – z resztą musiał jeszcze znaleźć jakiegoś badyla, w końcu mało dżentelmeńskim było spotkać swego wielbiciela z pustymi rękami.
Znał Norflok jak własną kieszeń, dlatego bez większego zastanowienia ruszył na okoliczny, niewielki cmentarz i przekraczając jego granice rozejrzał się w poszukiwaniu ciekawskich spojrzeń. Mała ilość osób działała na jego korzyść, albowiem mógł niepostrzeżenie sięgnąć po jedną z czerwonych róż, która ułożona była przy białym kamieniu nagrobnym. Zachowywał się jak ostatni kretyn, choć wtem nawet by siebie o to nie posądził; zaślepiony amortencją chciał wypaść jak najlepiej.
Gdy wybiła odpowiednia godzina z szerokim uśmiechem pchnął drzwi baru, do którego wszedł pewnym korkiem. Kompletnie nie wiedział kogo miał szukać, jednakże swego rodzaju magia prowadziła go sama, więc ruszył w kierunku przestronnego baru wypełnionego licznymi trunkami. Kpiąca radość jakoby się podwoiła, bowiem dzisiejszego wieczora zupełnie nie myślał o kończących się galeonach i zamierzał zadowolić swe podniebienie najlepszą ognistą w wykwintnym towarzystwie. Momentalnie kątem oka dostrzegł cudowną istotę, kobietę swych snów, a serce zabiło mu mocniej, jakby po raz pierwszy wybijało prawidłowy rytm. Poczuł je, uświadomił, że naprawdę je ma, a ponadto rozprzestrzeniające się ciepło stało się naprawdę niesamowicie przyjemne. Bez żadnych skrupułów zbliżył się do swej wybranki i stając tuż za jej plecami otulił ramionami, aby ułożyć czerwoną różę na blacie baru. Nachyliwszy się do jej ucha chciał coś powiedzieć, lecz otumaniający zapach sprawił, iż potrzebował chwili, aby się nim zadowolić. - Twoje oczy są jak gwiazdy na niebie, a ja czuję, że kocham tylko ciebie.- wyrecytował w końcu uśmiechając się jak kompletny idiota – bez cienia ironii, bez charakterystycznej kpiny.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kolorowy drink nie był wcale ciekawy, kompletnie nieciekawy, czuła się wręcz zniecierpliwiona, tak bardzo, że czas leciał upiornie wolno. Nie wiedziała kogo szuka, ale wiedziała, że ją znajdzie. Że przeznaczenie splecie ich drogi, że poszukiwał jej od początku i ona szukała jego. Nie była w stanie poczekać do odpowiedniej godziny, była tu znacznie wcześniej, nie miała jednak chwili na to, by się odpowiednio przyszykować. Mogłaby wprawdzie musnąć usta czerwoną szminką, wydłużyć rzęsy maskarą, ubrać się w najlepszą sukienkę jaką tylko miała. Wystąpiła jednak w prostej, brązowej spódnicy i koszuli w kwiaty, na tyle dobranej, by swojego wyglądu się nie wstydzić. Ale chociaż zdjęła okulary. Co by sobie pomyślał ten jedyny widząc niepewną okularnicę! Którą już wcale nie była przecież. Nie, chciała pokazać się z jak najlepszej strony. Może powinna użyć perfum? Jak mogła o tym zapomnieć! Jej umysł był zupełnie zaciemniony. Zaczynała się okropnie denerwować! Nie wyszykowała się dostatecznie. Może jednak powinna pójść choć przypudrować nosek? I właściwie już miała to zrobić, gdy zupełnie nieoczekiwanie poczuła dotyk, jakiś niesamowicie ciepły, miło grzejący jej skórę, choć skąd właściwie mogła wiedzieć, co się właśnie dzieje. I gdy już planowała odwinąć się by pokazać dosadnie, że czeka na kogoś, wtedy dostrzegła tuż przed oczami różę, a jej nozdrza wypełnił obezwładniający zapach. Momentalnie upuściła szklankę, a tuż pod jej stopami rozlał się słodki drink. Przygruby barman krzyknął coś, co zupełnie jej teraz nie obchodziło. Mógł mówić co chciał. Ona miała ważniejsze rzeczy do roboty. Jej dłoń przesunęła się od łokcia aż po samą dłoń mężczyzny, obejmującego ją ciepło, z miłością, której nie doświadczyła jeszcze nigdy dotąd. Wszystkie poprzednie zauroczenia, miłości i miłostki odeszły w niepamięć dla tej jednej, krótkiej chwili, gdy policzki spąsowiały, gdy palce zaciskały się na palcach, a serce gdzieś w piersi wygrywało słodkie melodie. Ledwo łapała dech, już pierwsze słowo wywołało na plecach falę przyjemnych dreszczy. Musiała go zobaczyć, natychmiast, chciała spojrzeć w całe rozgwieżdżone niebo w tych oczach. Więc odwróciła się, nawet przez chwilę nie będąc pewną tego, że powinna i w końcu go ujrzała. Burzliwoniebieskie oczy rozbłysły niemal od rozanielonych iskierek. - Więc to Ty. - Nic jej już nie obchodziło. Nawet to, że był Anglikiem, naprawdę! A poznała od razu po akcencie. To się zupełnie teraz nie liczyło, był niesamowity, ledwie jednym spojrzeniem zupełnie podbił jej serce, nie potrafiła się oderwać. Uniosła dłonie, by najpierw lekko przesunąć palcami po jego szyi, a następnie po obu policzkach. Kciuk delikatnie dotknął męskich ust, a Marcella ledwie już oddychać. - Jak masz na imię? - spytała. Chciała powiedzieć mu, że go kocha, mówiąc wprost do niego, tylko do niego.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Nie wahał się ani przez chwilę wypowiedzieć wcześniejszych słów, nie targnęło nim żadnego przeczucie, iż mógł pomylić osoby, to musiała być ona, to musiała być ta dziewczyna, albowiem z każdą chwilą coraz bardziej brakowało mu tchu. Zignorował zbitą szklankę, kompletnie zlekceważył gburowatego barmana, który zapewne w innej sytuacji serdecznie by przeprosił i zajął się sprzątaniem zamiast krzykami po stosownym zaklęciu, gdyż liczyła się tylko ona. Wszystko dookoła była mu zupełnie niepotrzebne, nie chciał tracić na to czasu – w końcu mieli przed sobą tylko całą wieczność, czyli zdecydowanie zbyt mało.
W marzeniach, a nawet w snach nie dopuszczał do siebie myśli, że przyjdzie mu czuć coś tak niesamowitego, głębokiego i wyjątkowego. Wcześniej przywykł kpić z miłości, z tego pięknego uczucia i wówczas kompletnie nie rozumiał jak mógł być tak głupi, ślepy i pozbawiony fundamentalnej wartości. Nie wyobrażał sobie żyć bez kobiety, w której oczy nieustannie wpatrywał się – jej słodki zapach, cudowny uśmiech i melodyjny głos nadawały sens biciu jego serca.
Ciepły dotyk jej dłoni rozpalił jego zmysły, czego dowodem były widoczne w oczach iskierki pożądania. Uśmiechnąwszy się szarmancko nie pozostał dłużny i pozwolił sobie delikatnie chwycić dziewczynę w ramiona, a następnie zająć jej miejsce, by móc usadowić ją na swych kolanach. Pragnął, aby wszyscy wiedzieli, iż jest tylko i wyłącznie jego – nikt nie miał prawa się do niej zbliżyć, nikt nie mógł skraść chociażby minuty, którą mogłaby wykorzystać na wyjątkowy uśmiech w jego kierunku.
-Drew, najdroższa.- rzucił wpatrując się w jej niebieskie tęczówki. -Jak zaś brzmi Twoje imię?- spytał, po czym przymknął nieznacznie powieki czując miękki dotyk w okolicy wargi. Wypuściwszy znacznie wolniej powietrze otulił ją szczelniej ramieniem, a drugą dłonią sam zawędrował w okolicę jej policzka, wzdłuż którego przesunął kciukiem.
-Nie rozumiem, dlaczego spotykamy się dopiero teraz. Myślisz, że to przeznaczenie skrzyżowało nasze drogi?- uniósł brew pytająco, po czym bezceremonialnie zbliżył się do jej ust – nie mógł już dłużej nad sobą panować. Uczucie zakrywało o obsesję, ale nie dbał o to.
-Bez Ciebie codzienność pozbawiona była najmniejszego sensu. Dopiero teraz czuję, że żyję, ukochana.- szepnął wprost do jej malinowych warg. Słodki oddech dziewczyny działał na niego jak narkotyk, nie myślał o niczym innym tylko o niej.
W marzeniach, a nawet w snach nie dopuszczał do siebie myśli, że przyjdzie mu czuć coś tak niesamowitego, głębokiego i wyjątkowego. Wcześniej przywykł kpić z miłości, z tego pięknego uczucia i wówczas kompletnie nie rozumiał jak mógł być tak głupi, ślepy i pozbawiony fundamentalnej wartości. Nie wyobrażał sobie żyć bez kobiety, w której oczy nieustannie wpatrywał się – jej słodki zapach, cudowny uśmiech i melodyjny głos nadawały sens biciu jego serca.
Ciepły dotyk jej dłoni rozpalił jego zmysły, czego dowodem były widoczne w oczach iskierki pożądania. Uśmiechnąwszy się szarmancko nie pozostał dłużny i pozwolił sobie delikatnie chwycić dziewczynę w ramiona, a następnie zająć jej miejsce, by móc usadowić ją na swych kolanach. Pragnął, aby wszyscy wiedzieli, iż jest tylko i wyłącznie jego – nikt nie miał prawa się do niej zbliżyć, nikt nie mógł skraść chociażby minuty, którą mogłaby wykorzystać na wyjątkowy uśmiech w jego kierunku.
-Drew, najdroższa.- rzucił wpatrując się w jej niebieskie tęczówki. -Jak zaś brzmi Twoje imię?- spytał, po czym przymknął nieznacznie powieki czując miękki dotyk w okolicy wargi. Wypuściwszy znacznie wolniej powietrze otulił ją szczelniej ramieniem, a drugą dłonią sam zawędrował w okolicę jej policzka, wzdłuż którego przesunął kciukiem.
-Nie rozumiem, dlaczego spotykamy się dopiero teraz. Myślisz, że to przeznaczenie skrzyżowało nasze drogi?- uniósł brew pytająco, po czym bezceremonialnie zbliżył się do jej ust – nie mógł już dłużej nad sobą panować. Uczucie zakrywało o obsesję, ale nie dbał o to.
-Bez Ciebie codzienność pozbawiona była najmniejszego sensu. Dopiero teraz czuję, że żyję, ukochana.- szepnął wprost do jej malinowych warg. Słodki oddech dziewczyny działał na niego jak narkotyk, nie myślał o niczym innym tylko o niej.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zwykła kalkulować swoje uczucia. Dokładnie przemyślane chwile z ukochanym - tak właśnie zazwyczaj się zachowywała. Ukochany był wsparciem, ciepłym ramieniem, przyjacielem, kimś dobrze znanym i zaufanym. Nie traciła głowy, nie tak po prostu - te czasy dawno odeszły. Czasy młodzieńczych zauroczeń od pierwszego wejrzenia czy pierwszego słowa, to zupełnie nie te czasy. Niemal zapomniała jak to jest gdy oczy błyszczą ciepłym blaskiem, a głowa przestaje zupełnie myśleć. To po prostu się dzieje, nie ma wytłumaczenia. Jak wena dla pisarza, jak pierwsze słowo dla dziecka, tak ona pierwszy raz widziała świat w zupełnie innych barwach. Miały one kolor skąpanego w burzy bursztynu i chłodnej, późnojesiennej trawy, biorącej swój ostatni żywy dech przed pojawieniem się pierwszego zimowego śniegu. Cały świat zamknął się w jego oczach. Nic się nie liczyło, tylko jego bliskość, ciepło, cudowny zapach jego włosów, w które szybko wtuliła nos, gdy tylko dane jej było zająć miejsce, które pozwolił jej podarować. Tak blisko, że niemal nie dało się ich od siebie rozpleść. To jedno spojrzenie, jeden ciepły dotyk i czuła się cała jego, wbrew wszelkim swoim zasadom, wbrew rozsądkowi, wbrew doświadczeniu, po prostu zapomniała o tym, jak powinna się zachować, o poprawności tego co robiła, liczył się tylko on, jego zapach, dotyk palący jasną skórę.
Drew. Na pewno słyszała już to imię. Teraz rozbrzmiało w jej głowie jak anielskie chóry, nie zaś jak zasłyszane na jednym ze spotkań tych niebieskich. Tak, teraz była pewna, że je znała, na pewno, ze snów, marzeń. Właśnie tak się czuła - jakby imię mężczyzny rozbrzmiewało słodką melodią w głowie przez całe je życie, jednak dopiero dzisiaj dopełnili swojego przeznaczenia. Zawsze na siebie czekali, lecz dzisiaj - odnaleźli się. - Jestem Marcy... Najdroższy. - szepnęła w jego usta, przymykając oczy. Tak blisko, że niemal oddychała jego oddechem.
Gdzie był cały rozsądek - nie wiem.
- To na pewno przeznaczenie. Zawsze czułam, że czegoś brakuje w moim życiu. Teraz wiem, to byłeś Ty... To zawsze byłeś Ty. - Jej jasne włosy musnęły jego policzki, gdy pochyliła się, by skraść trochę słodkiego smaku z jego ust, spróbować ich, choć delikatnie i choć przez chwilę. Nie była w stanie się powstrzymać, nie pamiętała już kiedy ostatnim razem czuła, że pragnie czegoś tak bardzo jak tego krótkiego pocałunku. - Kocham Cię, Drew. - Szepnęła prosto w jego wargi, gdy usta rozdzieliły się na krótką chwilę. - Nigdy mnie nie opuszczaj, nigdy więcej... Obiecaj mi to. - Jej oczy w kolorze chłodnej burzy spoglądały na niego niecierpliwie. Gdy teraz był u jej boku, nie chciała go już nikomu oddać.
Drew. Na pewno słyszała już to imię. Teraz rozbrzmiało w jej głowie jak anielskie chóry, nie zaś jak zasłyszane na jednym ze spotkań tych niebieskich. Tak, teraz była pewna, że je znała, na pewno, ze snów, marzeń. Właśnie tak się czuła - jakby imię mężczyzny rozbrzmiewało słodką melodią w głowie przez całe je życie, jednak dopiero dzisiaj dopełnili swojego przeznaczenia. Zawsze na siebie czekali, lecz dzisiaj - odnaleźli się. - Jestem Marcy... Najdroższy. - szepnęła w jego usta, przymykając oczy. Tak blisko, że niemal oddychała jego oddechem.
Gdzie był cały rozsądek - nie wiem.
- To na pewno przeznaczenie. Zawsze czułam, że czegoś brakuje w moim życiu. Teraz wiem, to byłeś Ty... To zawsze byłeś Ty. - Jej jasne włosy musnęły jego policzki, gdy pochyliła się, by skraść trochę słodkiego smaku z jego ust, spróbować ich, choć delikatnie i choć przez chwilę. Nie była w stanie się powstrzymać, nie pamiętała już kiedy ostatnim razem czuła, że pragnie czegoś tak bardzo jak tego krótkiego pocałunku. - Kocham Cię, Drew. - Szepnęła prosto w jego wargi, gdy usta rozdzieliły się na krótką chwilę. - Nigdy mnie nie opuszczaj, nigdy więcej... Obiecaj mi to. - Jej oczy w kolorze chłodnej burzy spoglądały na niego niecierpliwie. Gdy teraz był u jej boku, nie chciała go już nikomu oddać.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Otumanione eliksirem zmysły oderwały go od rzeczywistości, wyprowadziły na jedną i jedyną drogę, na której początku oraz końcu była kobieta znajdująca się w jego ramionach. Wówczas nie liczyło się nic więcej niż skąpany w jej oczach błękit, bowiem wpatrując się w ów głębie czuł wypełniający go spokój, nietypową pewność, iż wszystko było w jak najlepszym porządku. Nigdy by nie przypuszczał, że właśnie to uczucie stanie się priorytetem, aspektem bez jakiego nie wyobrażał sobie dnia jutrzejszego – właściwie w tamtej chwili kompletnie nie myślał o przyszłości. Liczyła się tylko ona; jej bliskość i uśmiech, którym nieustannie go częstując powodowała na skórze dreszcze.
Jeszcze wczoraj myślał tylko o wojnie, sprawiedliwości i wymierzeniu kary wszystkim zdrajcom krwi oraz władzy – jak mógł być tak ślepy? Tak głupi? Marnował swój czas w samotności, kiedy miał swe przeznaczenie na wyciągnięcie ręki. Żałował, że nie mogli spotkać się wcześniej i jedyne o czym marzył – co było kompletnie absurdalne – aby nadrobić stracony czas.
Pozwalając sobie na drobny gest nie myślał nawet o tym, iż było to zbyt odważne, a przede wszystkim po prostu niezbyt rozsądne, gdyż zupełnie nie znał dziewczyny. Nie patrzył na to jednak w takich kategoriach, podobnie z resztą jak ona, albowiem bez cienia zawahania usiadła mu na kolanach i wtuliła w ramię. Rozbrajający zapach uderzył w nozdrza szatyna ze zdwojoną siłą, na co tylko uśmiechnął się z wyraźnie rozmarzoną miną. Była spełnieniem wszystkich jego pragnień.
-Piękne imię.- mruknął przymykając powieki, kiedy znajdowała się tak niebezpiecznie blisko. Nie chciał w ów chwili nic innego jak poznać smak jej miękkich warg, tych cudownych ust, które z każdym oddechem znajdowały się bliżej jego. -Nie pozwolę, abyś jeszcze kiedykolwiek musiała czuć tę pustkę. Jestem i będę, na zawsze.- dodał nim zetknęli się w tym krótkim, acz wyjątkowym pocałunku. Łomoczące w piersi serce nie pozwalało mu się odsunąć, podobnie jak niemożliwe do opisania pragnienie.
Spojrzawszy w jej oczy uśmiechnął się czule i przesunął kciukiem wzdłuż ciepłego policzka, gdy zdobyła się na oczekiwanego przez niego wyznanie. Nie słowa grały tu kluczową rolę, lecz uczucie z jakimi je wyraziła. -Obiecuję.- odpowiedział pozwalając sobie na ponowne zasmakowanie jej warg – tym razem nieco dłużej, a przede wszystkim z większym oddaniem oraz pasją. Nie wyobrażał sobie puścić jej na chociażby moment, byli sobie przeznaczeni.
-Jest tutaj zdecydowanie zbyt tłoczno.- powiedział nieznacznie się odsuwając. Sala była praktycznie pusta, jednak on chciał mieć ją tylko dla siebie.
Jeszcze wczoraj myślał tylko o wojnie, sprawiedliwości i wymierzeniu kary wszystkim zdrajcom krwi oraz władzy – jak mógł być tak ślepy? Tak głupi? Marnował swój czas w samotności, kiedy miał swe przeznaczenie na wyciągnięcie ręki. Żałował, że nie mogli spotkać się wcześniej i jedyne o czym marzył – co było kompletnie absurdalne – aby nadrobić stracony czas.
Pozwalając sobie na drobny gest nie myślał nawet o tym, iż było to zbyt odważne, a przede wszystkim po prostu niezbyt rozsądne, gdyż zupełnie nie znał dziewczyny. Nie patrzył na to jednak w takich kategoriach, podobnie z resztą jak ona, albowiem bez cienia zawahania usiadła mu na kolanach i wtuliła w ramię. Rozbrajający zapach uderzył w nozdrza szatyna ze zdwojoną siłą, na co tylko uśmiechnął się z wyraźnie rozmarzoną miną. Była spełnieniem wszystkich jego pragnień.
-Piękne imię.- mruknął przymykając powieki, kiedy znajdowała się tak niebezpiecznie blisko. Nie chciał w ów chwili nic innego jak poznać smak jej miękkich warg, tych cudownych ust, które z każdym oddechem znajdowały się bliżej jego. -Nie pozwolę, abyś jeszcze kiedykolwiek musiała czuć tę pustkę. Jestem i będę, na zawsze.- dodał nim zetknęli się w tym krótkim, acz wyjątkowym pocałunku. Łomoczące w piersi serce nie pozwalało mu się odsunąć, podobnie jak niemożliwe do opisania pragnienie.
Spojrzawszy w jej oczy uśmiechnął się czule i przesunął kciukiem wzdłuż ciepłego policzka, gdy zdobyła się na oczekiwanego przez niego wyznanie. Nie słowa grały tu kluczową rolę, lecz uczucie z jakimi je wyraziła. -Obiecuję.- odpowiedział pozwalając sobie na ponowne zasmakowanie jej warg – tym razem nieco dłużej, a przede wszystkim z większym oddaniem oraz pasją. Nie wyobrażał sobie puścić jej na chociażby moment, byli sobie przeznaczeni.
-Jest tutaj zdecydowanie zbyt tłoczno.- powiedział nieznacznie się odsuwając. Sala była praktycznie pusta, jednak on chciał mieć ją tylko dla siebie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Czy została otumaniona jakimś słodkim narkotykiem? Bo choć chwila w jego ramionach zmieniała jej zmysły w sposób tak paskudny, że nie potrafiła odczuwać nic poza tą bliskością. Ciepło dłoni, jej delikatność, jak mogła w ogóle myśleć o czymś innym w jej życiu? Po co jej cokolwiek innego w tym świecie? I choć zabrzmi to irracjonalnie, po obudzeniu się tego słodkiego letargu, mogłaby zatęsknić za tą chwilą, kiedy zupełnie zapomniała o strachu, o śmierci, o kolejnym dniu w życiu, którego wcale nie chciała mieć. Nie odnajdowała się, nie znała swojej ścieżki, ciągle się gubiła, tułając się z kąta w kąt, nie wiedząc, czy to czego naprawdę chce, to idea, czy sprawiedliwość, czy pokój, czy świat, w którym Ella będzie mogła żyć, cieszyć się nim i być szczęśliwa. Każdego dnia zasypiała nie wiedząc, co czeka ją następnego dnia, do czego dąży i czego tak naprawdę pragnie, a dzisiaj to wiedziała. Choć zupełnie ogłupiona, czuła się szczęśliwa tak, że ochotę miała ronić łzy. Szczęśliwa w prostocie swoich pragnień, w swoim małym świecie, gdzie liczył się tylko on, tylko jej Drew o oczach w kolorze mchu z najgłębszych lasów. Pragnienia kończyły się i zaczynały tylko na nim. Nie spodziewała się, że tak bardzo tego potrzebowała. Że po złączeniu ich ust w pocałunku tak słodkim, pachnącym korzennymi przyprawami, które wręcz ogłupiały jej zmysły, wtulić się mogła w ciepłe ramiona, nos schować w załamaniu między szyją a obojczykiem i chłonąć zapach świeżej trawy koszonej latem. Przymknęła oczy, bo nie musiała już na nic się oglądać. Liczył się ten moment i miłość, którą czuła całą sobą. Przesunęła dłonią od jego łokcia aż po palce, by złączyć je razem, jako symbol, tego, że nic już nie rozdzieli ich losów. Nie pozwoli na to już nigdy więcej.
- Mam nadzieję. Nigdy mnie nie opuszczaj. - Powiedziała cicho. Coś w niej obudziło wszystkie najgorsze strony. Nigdy nie chciała być samotna, nieważne jak bardzo świat wymuszał na niej bycie silną, nie pokazywać tego co kryje się wewnątrz, inaczej ciemność może nas wszystkich pochłonąć. - Zabierz mnie gdzieś... Daleko od wszystkich. - Mówiła do jego ucha, trochę sugestywnie, jak mała istota namawiająca do złego. - Gdzie będziemy tylko my dwoje. - Z daleka od tego wszystkiego. Od wojny, od skomplikowanych wyborów, od tej gamy błądzących uczuć. Gdzieś gdzie naprawdę będą mogli być tylko oni dwoje - do końca świata.
- Mam nadzieję. Nigdy mnie nie opuszczaj. - Powiedziała cicho. Coś w niej obudziło wszystkie najgorsze strony. Nigdy nie chciała być samotna, nieważne jak bardzo świat wymuszał na niej bycie silną, nie pokazywać tego co kryje się wewnątrz, inaczej ciemność może nas wszystkich pochłonąć. - Zabierz mnie gdzieś... Daleko od wszystkich. - Mówiła do jego ucha, trochę sugestywnie, jak mała istota namawiająca do złego. - Gdzie będziemy tylko my dwoje. - Z daleka od tego wszystkiego. Od wojny, od skomplikowanych wyborów, od tej gamy błądzących uczuć. Gdzieś gdzie naprawdę będą mogli być tylko oni dwoje - do końca świata.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
-Nigdy tego nie zrobię.- szepnął do jej ucha zaraz po tym jak oparł czoło o jej głowę. Słodki zapach nie przestawał drażnić jego nozdrzy i tym samym otumaniać zmysłów tak doszczętnie, iż nie był w stanie skupić się na niczym innym. Wydawała mu się tak krucha, tak drobna i idealnie dopasowana do jego ramion – nie miał wątpliwości, że byli sobie pisani, to musiało być przeznaczenie. Ona była jego przeznaczeniem. Jego każdym dniem i oddechem, wolnością, za którą jeszcze parę godzin wcześniej walczyłby do utraty tchu. Nie miał znaczenia zakorzeniony indywidualizm, szczelnie zbudowany mur, cegiełka po cegiełce, chroniący tajemnice, wewnętrzne pragnienia i przeszłość przed innymi ludźmi. Powiedziałby jej wszystko, oddałby wszystko i tyle samo dla niej zrobił.
Kołatające w piersi serce tylko utwierdzało go w tej ślepej pewności, buzującym uczuciu, pulsującym w żyłach pożądaniu. Była tą jedyną, tą na którą czekał całe swe mierne – jak dotąd – życie. Jak mógł tak wiele czasu zmarnować z dala? Jak mógł wyjechać z Londynu i kazać jej w samotności pokonywać trudy życia codziennego? Był parszywym egoistą i wówczas obiecał sobie wynagrodzić ukochanej wszystkie troski oraz smutki – każdą minutę i sekundę.
-Znajdziemy takie miejsce, obiecuję.- dodał uśmiechając się szczerze. W owej chwili nie myślał o przyszłości, nie zastanawiał się gdzie zamieszkają, jak będzie wyglądać ich wspólna codzienność, albowiem czerpał z teraźniejszości pełnymi garściami – tak bardzo za nią tęsknił. Wolnym ruchem, nieustannie zaciskając drobne palce, pomógł Mercy stanąć na drewnianej posadzce, a następnie sam wstał. Poprawiwszy jej płaszcz chwycił kosmyk włosów, który zaczesał za ucho i nachylił się, aby ponownie skosztować smaku jej ust w krótkim pocałunku. -Nie będzie Ci zimno?- spytał, choć było to jak na niego pytanie równie absurdalne co cała sytuacja, albowiem nigdy nie dbał o samopoczucie, czy potrzeby innych. -Chodźmy.- dodał puszczając jej dłoń, aby móc otulić ramieniem. Ruszywszy w kierunku drzwi nie patrzył na nikogo innego – kątem oka wciąż spoglądał na swe szczęście, swą ukochaną kobietę.
Kołatające w piersi serce tylko utwierdzało go w tej ślepej pewności, buzującym uczuciu, pulsującym w żyłach pożądaniu. Była tą jedyną, tą na którą czekał całe swe mierne – jak dotąd – życie. Jak mógł tak wiele czasu zmarnować z dala? Jak mógł wyjechać z Londynu i kazać jej w samotności pokonywać trudy życia codziennego? Był parszywym egoistą i wówczas obiecał sobie wynagrodzić ukochanej wszystkie troski oraz smutki – każdą minutę i sekundę.
-Znajdziemy takie miejsce, obiecuję.- dodał uśmiechając się szczerze. W owej chwili nie myślał o przyszłości, nie zastanawiał się gdzie zamieszkają, jak będzie wyglądać ich wspólna codzienność, albowiem czerpał z teraźniejszości pełnymi garściami – tak bardzo za nią tęsknił. Wolnym ruchem, nieustannie zaciskając drobne palce, pomógł Mercy stanąć na drewnianej posadzce, a następnie sam wstał. Poprawiwszy jej płaszcz chwycił kosmyk włosów, który zaczesał za ucho i nachylił się, aby ponownie skosztować smaku jej ust w krótkim pocałunku. -Nie będzie Ci zimno?- spytał, choć było to jak na niego pytanie równie absurdalne co cała sytuacja, albowiem nigdy nie dbał o samopoczucie, czy potrzeby innych. -Chodźmy.- dodał puszczając jej dłoń, aby móc otulić ramieniem. Ruszywszy w kierunku drzwi nie patrzył na nikogo innego – kątem oka wciąż spoglądał na swe szczęście, swą ukochaną kobietę.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Chciała mu się całkowicie poświęcić. Oddać mu całą siebie, by mógł ją porwać gdzieś daleko od wszystkich problemów. Malutka cząstka eliksiru dała jej dzisiaj coś niesamowitego - odprężenie, którego dawno potrzebowała. Ukochany akceptował ją, dawał jej ciepło, troskę, starał się, nie dawał jej możliwości do zmartwień. Był idealny. Nie musiała wiedzieć kim był ani czym się zajmował, co robił wczoraj czy gdzie błądził nim ją poznał, ważne było, że teraz są razem, że splotły się ich ścieżki i nikt ich nie rozłączy. Zapomniała o swojej rodzinie, o nowym domu, o wojnie, nic nie zaprzątało jej głowy, tylko to, by uczynić go szczęśliwym. Najszczęśliwszym. Mogłaby tonąć w jego oczach całą wieczność, jedno spojrzenie sprawiało, że całkowicie pąsowiała na twarzy, jakby dotknęła ją niewielka ręka Dziadka Mroza.
Prawie nieśmiało na niego patrzyła, gdy zajmował się nią troskliwie, tak czule, jak dawno tego nie doświadczyła. O ile kiedykolwiek doświadczyła tak romantycznej troski. - Przy Tobie? Nigdy. - Rzuciła czarująco, nie znajdując nawet odrobiny dziwactwa w tym jak bardzo zapragnęła obok siebie tego mężczyzny, którego pierwszy raz widziała na oczy. Był przystojny, to trzeba przyznać. Jego zapach był cudowny, niemal słodki, upajał ją za każdym razem gdy tylko Drew zbliżał się choć na chwilę. Skierowała się do drzwi z nim - zupełnie mu poddana, zupełnie oczarowana bliskością, w tęsknocie wtulając się w jego ramię. Nie chciała go opuścić, nie, chciała dzisiaj być z nim, tylko z nim, zupełnie poświęcić mu każdą cenną sekundę, którą zmarnowała żyjąc bez niego.
Jak ten świat mógł wydawać się jej dotąd w ogóle odrobinę wartościowy? Jak mogła popełniać takie sprawki, takie błędy swojego życia nie rozumiejąc, że ten jedyny, ten ukochany ciągle skrywał się przed nią całe jej zupełnie bezsensowne życie. Ani fiolet wrzosów ani rudość zachodzącego słońca nie była w stanie jej teraz zadowolić. Ale on mógł, tylko on, a że to uczucie było wzajemne... Sprawiał, że motylki tańczyły w jej brzuchu najpiękniejszy balet. Wyszli z tego przybytku, jednak to on wyznaczał szlak, oddała mu prowadzenie, samej wpatrując się w niego z podziwem, uwielbieniem. Po prostu miłością.
Prawie nieśmiało na niego patrzyła, gdy zajmował się nią troskliwie, tak czule, jak dawno tego nie doświadczyła. O ile kiedykolwiek doświadczyła tak romantycznej troski. - Przy Tobie? Nigdy. - Rzuciła czarująco, nie znajdując nawet odrobiny dziwactwa w tym jak bardzo zapragnęła obok siebie tego mężczyzny, którego pierwszy raz widziała na oczy. Był przystojny, to trzeba przyznać. Jego zapach był cudowny, niemal słodki, upajał ją za każdym razem gdy tylko Drew zbliżał się choć na chwilę. Skierowała się do drzwi z nim - zupełnie mu poddana, zupełnie oczarowana bliskością, w tęsknocie wtulając się w jego ramię. Nie chciała go opuścić, nie, chciała dzisiaj być z nim, tylko z nim, zupełnie poświęcić mu każdą cenną sekundę, którą zmarnowała żyjąc bez niego.
Jak ten świat mógł wydawać się jej dotąd w ogóle odrobinę wartościowy? Jak mogła popełniać takie sprawki, takie błędy swojego życia nie rozumiejąc, że ten jedyny, ten ukochany ciągle skrywał się przed nią całe jej zupełnie bezsensowne życie. Ani fiolet wrzosów ani rudość zachodzącego słońca nie była w stanie jej teraz zadowolić. Ale on mógł, tylko on, a że to uczucie było wzajemne... Sprawiał, że motylki tańczyły w jej brzuchu najpiękniejszy balet. Wyszli z tego przybytku, jednak to on wyznaczał szlak, oddała mu prowadzenie, samej wpatrując się w niego z podziwem, uwielbieniem. Po prostu miłością.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Wcześniej nawet by nie przypuszczał, iż był w stanie dać z siebie tyle ciepła i troski co dzisiejszego wieczora. Kompletnie nie znał z siebie z takiej strony i z pewnością przyjdzie mu się zastanowić, czy była to jakaś uśpiona cząstka jego charakteru, czy jednak działo się to jedynie na skutek parszywego eliksiru. Czuł, że dziewczyna była dla niego wszystkim, a ich uczucie ponad wszelkimi podziałami, poglądami, a przede wszystkim szalejącą i zbierającą niewyobrażalne żniwa wojną. Po której stała stronie? Walczyła z wrogiem w Londynie, czy bestialsko starała się do niego wtargnąć? To nie miało wówczas większego znaczenia, właściwie nie miało żadnego – liczyła się jej bliskość, uśmiech i ciepło dłoni, które przyjemnie otulało jego palce.
-Dobra odpowiedź.- rzucił nieco bardziej w swoim stylu, choć brakowało przy tym kpiącego uśmiechu i nadmiernej pewności siebie. Był tutaj w końcu tylko dla niej, otulony mackami amortencji poruszał się wedle ustalonego przez dziewczynę rytmu. Pachnąca jego ulubioną wonią mogła zrobić z nim wszystko, co tylko chciała, a nagrodą za to mógł być nawet zwykły uśmiech powodujący wzmożone bicie jego serca. Owszem, posiadał je i dopiero teraz przyszło mu się w tym upewnić.
Wiedział, że oczekiwała jego ruchu. Wyczuł w jej gestach i słodkim oddechu po kolejnym już pocałunku, iż chciała, aby to on prowadził. Szatyn pragnął zamknąć ją w swych ramionach w oddali od natrętnego tłumu, ciekawskiego wzroku, z dala od wszystkiego co mogło choć na moment zakłócić im bliskość. Hotel był przypadkowy, pierwszy jaki trafił im się podczas tej krótkiej wędrówki z pubu i choć nie tak wyobrażał sobie ich wspólną noc, to nie chciał marnować więcej czasu – bo takowego minęło i tak już nader wiele.
Otworzywszy drewniane drzwi puścił dziewczynę przodem i pozwolił sobie na moment stanąć w progu, aby jeszcze raz móc przyjrzeć się swojemu szczęściu. Tak – był szczęściarzem, miał piękną, cudowną kobietę i nie wyobrażał sobie, aby wkrótce nie została jego żoną. Zapewne zbyt wcześniej było na noc poślubną, lecz czy ktokolwiek o to dbał? Z pewnością nie owa dwójka.
/ zt x2
-Dobra odpowiedź.- rzucił nieco bardziej w swoim stylu, choć brakowało przy tym kpiącego uśmiechu i nadmiernej pewności siebie. Był tutaj w końcu tylko dla niej, otulony mackami amortencji poruszał się wedle ustalonego przez dziewczynę rytmu. Pachnąca jego ulubioną wonią mogła zrobić z nim wszystko, co tylko chciała, a nagrodą za to mógł być nawet zwykły uśmiech powodujący wzmożone bicie jego serca. Owszem, posiadał je i dopiero teraz przyszło mu się w tym upewnić.
Wiedział, że oczekiwała jego ruchu. Wyczuł w jej gestach i słodkim oddechu po kolejnym już pocałunku, iż chciała, aby to on prowadził. Szatyn pragnął zamknąć ją w swych ramionach w oddali od natrętnego tłumu, ciekawskiego wzroku, z dala od wszystkiego co mogło choć na moment zakłócić im bliskość. Hotel był przypadkowy, pierwszy jaki trafił im się podczas tej krótkiej wędrówki z pubu i choć nie tak wyobrażał sobie ich wspólną noc, to nie chciał marnować więcej czasu – bo takowego minęło i tak już nader wiele.
Otworzywszy drewniane drzwi puścił dziewczynę przodem i pozwolił sobie na moment stanąć w progu, aby jeszcze raz móc przyjrzeć się swojemu szczęściu. Tak – był szczęściarzem, miał piękną, cudowną kobietę i nie wyobrażał sobie, aby wkrótce nie została jego żoną. Zapewne zbyt wcześniej było na noc poślubną, lecz czy ktokolwiek o to dbał? Z pewnością nie owa dwójka.
/ zt x2
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
9 maja?
Drugi dzwonek i wypad z baru. Nie bardzo mi się to uśmiecha, bo ledwo co zamówiłem sobie kolejną pintę, a nie ma opcji, że wyzeruję ją w ciągu trzech sekund. Zostawiam na talerzy kilka niedojedzonych frytek, ale pokal tulę do piersi i chowam pod peleryną. Wynoszę go z pubu bez żadnej trudności, choć zdaje mi się, że czuję na swoich plecach uważny wzrok barmana. Nikt jednak mnie nie goni, ani za mną nie pokrzykuje, więc swoją pierwszą w życiu kradzież zaliczam do udanych. Nigdy jeszcze niczego nie zwędziłem, a tu proszę, szkło bezpiecznie wydyma mi szatę, ale nikt tego nie zauważa. Może są już za bardzo pijani, ale jak to, tak się porobić, jak pierwsza jeszcze nie wybiła? Cofam się spod malowanego szyldu i skręcam w przypadkową uliczkę, by dopić swoje piwko i przykurzyć papieroska. Kufel odkładam na wmurowany parapet, z kieszeni wyjmuję paczkę szlugów, a za chwilę moja głowa prawie znika w obłoku soczyście żółtego dymu. Kombinacja, po której będę strasznie będzie mi dawać z ust, ale jakaś w tym prawda, że fajki podsycają podchmielenie, a ja przecież nie zamierzam kończyć tu dzisiejsze nocy. Londyn, cmoknij mnie w cztery litery, myślę, wylewając dalsze wiadro pomyj na zasady tutejszych pubów. Co mi po klimacie i pięknych, ręcznie rzeźbionych stołkach, skoro wyrzucają mnie, zanim zdążę się wstawić? Petuję raz-dwa, niedopałek gaszę o pobliską ścianę i wyrzucam - do kosza na śmieci - ale puste szkło zabieram jako swoje trofeum. Pić z niego nie będę, ale może umieszczę go w gablocie wraz z innymi odznaczeniami, które przyszło zdobyć Lestrange'om? Między Orderem Merlina Pierwszej Klasy wuja Petroniusza a Nagrodą Barnabusa Finkleya cioci Kasyldy wyglądałby naprawdę cacy. Medytując tak nad losem swego pucharu, obracam się wokół własnej osi i znikam z głuchym trzaskiem. Teleportację toleruję tylko i wyłącznie ze względu na oszczędność czasu, parę sekund i trach, jestem w uroczej Clidonie, gdzie bary otwarte są do białego rana. Ładuję się do środka z kolejną fajką przyklejoną do dolnej wargi, a gdy zamawiam piwsko, papieros podskakuje w rytm moich słów: góra-dół, góra-dół. Nie należę do wyjątków, tu na szczęście wolno palić w środeczku. Miejsca jest mało, więc przepycham się do tyłu, gdzie grupka młodzików gra sobie w darta. Obserwuję chwilę rozgrywkę, aż mój wzrok ucieka do sukienki - i to sukienki znajomej. Prawdopodobieństwo, że spotkam tu kogoś, kogo kojarzę jest, cóż... niewielkie. Nie chce mi się korzystać z mojej mocy obliczeniowej, żeby sprawdzić, jak dokładnie, więc widok Belviny bez limonkowego kitla nieco wytrąca mnie z równowagi. Jeśli do niej podejdę, wyciągnie różdżkę i zmierzy mi temperaturę? A może każe wymieniać leki, które przyjmuję na stałe? Chyba jednak zdążyłem się odrobinę upić, bo tworzę już historie bzdurne, panna Blythe jest przecież po pracy.
-Może partyjkę? - krzyczę do niej, bo chłopcy własnie zwalniają tablicę i idą trąbić dalej. Jeśli jest sama, zyskam towarzystwo, jeśli nie - przypuszczalnie okazję do zademonstrowania swych bitewnych umiejętności. W barach prędko chwyta się za kufel, różdżkę, czy widelec. Albo głowę takiego czy innego zbyt śmiałego typa, by buchnąć nią o stół, oczywiście, z odpowiednią siłą.
Drugi dzwonek i wypad z baru. Nie bardzo mi się to uśmiecha, bo ledwo co zamówiłem sobie kolejną pintę, a nie ma opcji, że wyzeruję ją w ciągu trzech sekund. Zostawiam na talerzy kilka niedojedzonych frytek, ale pokal tulę do piersi i chowam pod peleryną. Wynoszę go z pubu bez żadnej trudności, choć zdaje mi się, że czuję na swoich plecach uważny wzrok barmana. Nikt jednak mnie nie goni, ani za mną nie pokrzykuje, więc swoją pierwszą w życiu kradzież zaliczam do udanych. Nigdy jeszcze niczego nie zwędziłem, a tu proszę, szkło bezpiecznie wydyma mi szatę, ale nikt tego nie zauważa. Może są już za bardzo pijani, ale jak to, tak się porobić, jak pierwsza jeszcze nie wybiła? Cofam się spod malowanego szyldu i skręcam w przypadkową uliczkę, by dopić swoje piwko i przykurzyć papieroska. Kufel odkładam na wmurowany parapet, z kieszeni wyjmuję paczkę szlugów, a za chwilę moja głowa prawie znika w obłoku soczyście żółtego dymu. Kombinacja, po której będę strasznie będzie mi dawać z ust, ale jakaś w tym prawda, że fajki podsycają podchmielenie, a ja przecież nie zamierzam kończyć tu dzisiejsze nocy. Londyn, cmoknij mnie w cztery litery, myślę, wylewając dalsze wiadro pomyj na zasady tutejszych pubów. Co mi po klimacie i pięknych, ręcznie rzeźbionych stołkach, skoro wyrzucają mnie, zanim zdążę się wstawić? Petuję raz-dwa, niedopałek gaszę o pobliską ścianę i wyrzucam - do kosza na śmieci - ale puste szkło zabieram jako swoje trofeum. Pić z niego nie będę, ale może umieszczę go w gablocie wraz z innymi odznaczeniami, które przyszło zdobyć Lestrange'om? Między Orderem Merlina Pierwszej Klasy wuja Petroniusza a Nagrodą Barnabusa Finkleya cioci Kasyldy wyglądałby naprawdę cacy. Medytując tak nad losem swego pucharu, obracam się wokół własnej osi i znikam z głuchym trzaskiem. Teleportację toleruję tylko i wyłącznie ze względu na oszczędność czasu, parę sekund i trach, jestem w uroczej Clidonie, gdzie bary otwarte są do białego rana. Ładuję się do środka z kolejną fajką przyklejoną do dolnej wargi, a gdy zamawiam piwsko, papieros podskakuje w rytm moich słów: góra-dół, góra-dół. Nie należę do wyjątków, tu na szczęście wolno palić w środeczku. Miejsca jest mało, więc przepycham się do tyłu, gdzie grupka młodzików gra sobie w darta. Obserwuję chwilę rozgrywkę, aż mój wzrok ucieka do sukienki - i to sukienki znajomej. Prawdopodobieństwo, że spotkam tu kogoś, kogo kojarzę jest, cóż... niewielkie. Nie chce mi się korzystać z mojej mocy obliczeniowej, żeby sprawdzić, jak dokładnie, więc widok Belviny bez limonkowego kitla nieco wytrąca mnie z równowagi. Jeśli do niej podejdę, wyciągnie różdżkę i zmierzy mi temperaturę? A może każe wymieniać leki, które przyjmuję na stałe? Chyba jednak zdążyłem się odrobinę upić, bo tworzę już historie bzdurne, panna Blythe jest przecież po pracy.
-Może partyjkę? - krzyczę do niej, bo chłopcy własnie zwalniają tablicę i idą trąbić dalej. Jeśli jest sama, zyskam towarzystwo, jeśli nie - przypuszczalnie okazję do zademonstrowania swych bitewnych umiejętności. W barach prędko chwyta się za kufel, różdżkę, czy widelec. Albo głowę takiego czy innego zbyt śmiałego typa, by buchnąć nią o stół, oczywiście, z odpowiednią siłą.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
W ostatnim czasie rzadko opuszczała Londyn, nie miała na to czasu z różnych powodów, chociaż głównym bez wątpienia była praca. Lubiąc to co robi, mogła poświęcać każdą wolną chwilę, aż docierała do dnia, gdy potrzebowała odpoczynku. Dziś nie był jednak ten moment, to nie zmęczenie monotonią nakłoniło ją do małej wycieczki, a znajoma sówka, której nie spodziewała się zobaczyć. Nie utrzymywała kontaktu z rodziną, a już zwłaszcza z tą częścią, która nadal zamieszkiwała rodzinne miasto, dlatego prośba o spotkanie w Nortfolk była idealną okazją, żeby zmienić dotychczasowy stan.
Całe popołudnie spędzone z ciotką i kuzynką budziło w niej mieszane odczucia, lecz nie pozwoliła sobie ani na chwilę okazać niezadowolenia. Wyćwiczony uśmiech utrzymywał się na ustach, grzeczne potakiwanie pozostało naturalne, nawet kiedy wrócił znienawidzony temat. Nie lubiła wtrącania się innych w swoje życie, doradzanie lub krytykowanie znosiła kiepsko, chociaż zwykle zależało to od aktualnego humoru. Dziś to przetrwała, zniosła lepiej, niż sama się spodziewała.
Opuszczając po zmroku niedużą kawiarenkę, nie zamierzała opuszczać jeszcze tego urokliwego miasteczka, potrzebując rozrywki, której nie zamierzała szukać w Londynie. Będąc tu, w kwietniu zdążyła poznać tylko niewielki kawałek Cliodny i tym razem zamierzała ten fakt zmienić. Umiejętnie ignorowała otaczających ją ludzi, ten majowy wieczór był wystarczająco ciepły, aby czarodzieje wyszli z domów i część podobnie jak ona zjawiło się właśnie tutaj.
Późną porą zawędrowała w końcu do pubu w samym sercu miasta, skuszona ilością ludzi, którzy wchodzili. Nie mogła przewidzieć, że również pewien jegomość postanowił zawitać do tego konkretnego lokalu, chociaż najpewniej nawet ta wiedza nie powstrzymałaby jej. Spotykanie pacjentów poza pracą zwykle było odrobinę zabawne, zależnie od sytuacji. Nie mniej większość miała tendencje do zapominania, że uzdrowiciele posiadają życie prywatne.
Rzuciła krótkie spojrzenie grającym w darta, uświadamiając sobie, że chętnie pograłaby, wykorzystując okazję i możliwość. Postanowiła poczekać, kupując sobie drinka i sącząc go powoli. Zamierzała zająć jeden ze stolików, skąd mogłaby nadal wygodnie obserwować graczy. Nim jednak tam dotarła, usłyszała pytanie rzucone na tyle głośno, aby dotarło do niej pomimo hałasu i odległości.
Spogląda na niego przez krótki moment, by zaraz pokiwać głową i podejść bliżej mężczyzny. Czuła się dziwnie, widząc go tutaj, a nie w szpitalu i mając na sobie sukienkę, zamiast szpitalnego ubrania. To zwyczajnie nie pasowało do siebie.
- Nie odmówię – odparła, znajdując się w odpowiedniej odległości. Zerknęła w stronę grupki, która odchodziła już od tablicy.- Mam nadzieję, że twoje umiejętności gry są równie słabe, jak moje, abym nie musiała się upokarzać za bardzo, sir – rzuciła lekko, najpewniej całkowicie niepodobnie do siebie. Co prawda nie koniecznie przejmowała się porażką, a zdecydowanie czuła ją w powietrzu. Ostatni raz miała do czynienia z dartem… zdecydowanie zbyt dawno.
Całe popołudnie spędzone z ciotką i kuzynką budziło w niej mieszane odczucia, lecz nie pozwoliła sobie ani na chwilę okazać niezadowolenia. Wyćwiczony uśmiech utrzymywał się na ustach, grzeczne potakiwanie pozostało naturalne, nawet kiedy wrócił znienawidzony temat. Nie lubiła wtrącania się innych w swoje życie, doradzanie lub krytykowanie znosiła kiepsko, chociaż zwykle zależało to od aktualnego humoru. Dziś to przetrwała, zniosła lepiej, niż sama się spodziewała.
Opuszczając po zmroku niedużą kawiarenkę, nie zamierzała opuszczać jeszcze tego urokliwego miasteczka, potrzebując rozrywki, której nie zamierzała szukać w Londynie. Będąc tu, w kwietniu zdążyła poznać tylko niewielki kawałek Cliodny i tym razem zamierzała ten fakt zmienić. Umiejętnie ignorowała otaczających ją ludzi, ten majowy wieczór był wystarczająco ciepły, aby czarodzieje wyszli z domów i część podobnie jak ona zjawiło się właśnie tutaj.
Późną porą zawędrowała w końcu do pubu w samym sercu miasta, skuszona ilością ludzi, którzy wchodzili. Nie mogła przewidzieć, że również pewien jegomość postanowił zawitać do tego konkretnego lokalu, chociaż najpewniej nawet ta wiedza nie powstrzymałaby jej. Spotykanie pacjentów poza pracą zwykle było odrobinę zabawne, zależnie od sytuacji. Nie mniej większość miała tendencje do zapominania, że uzdrowiciele posiadają życie prywatne.
Rzuciła krótkie spojrzenie grającym w darta, uświadamiając sobie, że chętnie pograłaby, wykorzystując okazję i możliwość. Postanowiła poczekać, kupując sobie drinka i sącząc go powoli. Zamierzała zająć jeden ze stolików, skąd mogłaby nadal wygodnie obserwować graczy. Nim jednak tam dotarła, usłyszała pytanie rzucone na tyle głośno, aby dotarło do niej pomimo hałasu i odległości.
Spogląda na niego przez krótki moment, by zaraz pokiwać głową i podejść bliżej mężczyzny. Czuła się dziwnie, widząc go tutaj, a nie w szpitalu i mając na sobie sukienkę, zamiast szpitalnego ubrania. To zwyczajnie nie pasowało do siebie.
- Nie odmówię – odparła, znajdując się w odpowiedniej odległości. Zerknęła w stronę grupki, która odchodziła już od tablicy.- Mam nadzieję, że twoje umiejętności gry są równie słabe, jak moje, abym nie musiała się upokarzać za bardzo, sir – rzuciła lekko, najpewniej całkowicie niepodobnie do siebie. Co prawda nie koniecznie przejmowała się porażką, a zdecydowanie czuła ją w powietrzu. Ostatni raz miała do czynienia z dartem… zdecydowanie zbyt dawno.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pub Siwy Dym
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk