Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Jezioro
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jezioro
Kilka miut drogi przed mokradłami, na skraju niewielkiego lasku znajduje się jezioro, które swymi wodami przyciąga szczególnie w okresie letnim, gdy na niebie nie uświadczy się ani jednego obłoku. Miejsce to cieszy się niemałą popularnością, na co dzień słychać stamtąd gwar rozmów wymieszany ze śmiechem i krzykami osób skaczących na linie w niebieskawą toń. Co niektórzy grają w gargulki, które ktoś pozostawił na ściętym pniu. Panie kryją swoją jasną skórę w cieniu parasoli i stylowych kapeluszy lub nieśmiało pluskają się na płyciźnie. Co odważniejsze nurkują lub skaczą razem z mężczyznami na linie. Kąpiący się czarodzieje winni jednak uważać na druzgotki, agresywne demony wodne, które tylko czekają na chwilę nieuwagi swojej ofiary.
Możliwość gry w gargulki
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Łódka chybotała się gwałtownie, umiłowany kawaler dalej spoglądał na nią nieco zbyt wygłodniałym wzrokiem, a w dodatku lewitowała nad nimi dynia - powiedzieć, że Cordelia przyjęła na swój niezbyt pokaźny rozumek za dużą ilość bodźców to byłoby nie powiedzieć nic. Lady Malfoy chichotała więc dalej, zakłopotana, zestresowana i zakochana, tylko w ten sposób potrafiąc zareagować na wszelkie cuda niewidy, dziejące się na środku tafli jeziora. Nerwowo poprawiła szlafrok i haleczkę, zakrywając drżące z rozemocjonowania ciało. Cały czas siedziała za ławeczką, z której spadła, mrugając zawzięcie, zarumieniona tak, że nawet podczas przechodzenia za czasów dziecięctwa magicznej różyczki nie posiadała tak zaczerwienionej twarzy. Aby ukryć spięcie, wywołane tak bezpardonowym podejściem przystojnego Johnatana, już otwierała usta, by kontynuować deklamowanie wiersza, wymyślanego na poczekaniu - lecz wylanie się potoku nieskładnych rymów spomiędzy ustek wykrojonych jak u cherubinka przerwał donośny okrzyk, niosący się po wodzie aż z brzegu. Cordelila obróciła się gwałtownie w stronę, z której dobiegał, powodując jeszcze gwałtowniejsze rozkołysanie łódki. Skądś znała ten głos, ale nie mogła sobie teraz przypomnieć, skąd - uznała więc, typowo dla siebie, że to pewnie jakiś jej wielki fan, kolejny adorator, oszołomiony jej pięknem. Dlaczego w środku nocy ów fan miałby znajdować się na tym pustkowiu, w dodatku rozpoznając ją z odległości kilkudziesięciu metrów, nie miała pojęcia, ale logiczne rozumowanie nigdy nie było jej mocną stroną. Tak samo jak reakcja na nieprzewidziane sytuacje. Uniosła dłoń, by nonszalancko i łaskawie odmachać adoratorowi, dając znać, że jest już zajęta inną kompanią, ale ten uniósł różdżkę. A później wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, dynia pękła, na dno łódki wysypały się przysmaki, a tuż za nimi poturlała się butelka szampana, rozlewając na peniuar lady Malfoy pianę. - Ojej! - pisnęła, gwałtownie wstając na równe nogi, co zgrało się z próbą przesunięcia się Johnatana ku swej wybrance. Mężczyzna z zaskoczonym, urwanym krzykiem runął do wody, w toń. Cordelia aż usiadła z wrażenia i rozpaczy, że jej umiłowany brunet zniknął w odmętach. Rozpacz nie trwała długo, bo zza burty wychyliła się sylwetka...kolejnego mężczyzny. Lady Malfoy od razu oparła dłonie na krawędzi łódki, znajdując się teraz twarzą w twarz z...chyba kojarzyła tego chłopca. Nie był to Johnatan, bez wątpienia, ale...skąd mogła go znać? Zresztą, nieistotne, ważne były dwie kwestie. - On...on utonął! Tam, gdzieś, wypadł! Ratuj go! - wypiszczała dramatycznie, machając nieskładnie jedną z dłoni. - Ten trunek zamoczył mi ubranie, zniszczył ulubiony jedwabny szlafroczek, nie wiem, co robić - dodała na tym samym wydechu, poruszając ważne dla jej serca kwestie: życie nagle napotkanej miłości i własną prezencję. Na razie nie interesowało ją skąd ojciec dowiedział się o tym, gdzie była, ani kto właściwie ją odnalazł. Zupełnie nie kojarzyła chłopca stajennego, służbę bowiem traktowała w większości przypadków jako bezosobowe przedmioty, pomagające w codziennych sprawach. - Kim jesteś? - dorzuciła po chwili, dając dojść do głosu resztce rozumu: co, jeśli to bardziej namolny kawaler, który chce porwać ją od odnalezionej pośrodku niczego prawdziwej miłości?
Czuł, że jego twarz zaczerwieniła się jak dorodny burak, kiedy znalazł się z panienką twarzą w twarz; nie mógł się pomylić, Cordelia Malfoy - w całej swojej odsłonie. Co gorsza, w podomce, panny takie jak ona nie mogły chodzić w podomkach, przeziębiały się łatwiej i szybciej, niż dziewczyny, które znał. A ich cnota - była cenniejsza od złota. W długiej drodze przez wodę Rupert nie dostrzegł sytuacji, która wydarzyła się z jego niemym udziałem - i pozostał nieświadomy rozbitej dyni, z której wypadł szampan wprawiający panienkę w konsternację.
- Przepraszam, panienko - Uprzedził ją, bo zamierzał wejść do łodzi - to była chwila na męskie decyzje, nie mógł pozwolić jej na sprzeciw, bo sprzeciw jej ojca mógł go kosztować znacznie więcej. Musiał to zrobić, tu i teraz. I zabrać panienkę do domu. Wywinął nogę, wynurzając ją z wody - kosztowało to trochę wysiłku, opór był duży - by zawiesić ją na burcie łodzi, jako chłopak stajenny miał sporo krzepy; łódź zachwiała się tylko na chwilę, by zaraz przeważył się do środka, mokry, lądując głową na kolanach młodziutkiej lady, a nogami rozbryzgując mocniej fragmenty dyni, która eksplodowała - czerwieniąc się jeszcze mocniej i podrywając w jednej chwili, przerażony tym strasznym przypadkiem. Zaraz potem - chwiejnie - wyprostował się, próbując odróżnić pojedyncze słowa w spanikowanych piskach Cordelii.
- Kto utonął? - zapytał najpierw, przecierając dłonią czoło, w zamyśleniu. Pewnie mógłby uratować tego człowieka, pytanie pozostawało żywe - czy powinien? Nie wiedział przecież, kim był. Skąd pochodził. Czy nie był tym całym Lycusem, o którym nie wolno im było rozmawiać. - Panienko Cordelio, niech panienka nie patrzy za nim, to nie przystoi - poprosił, dochodząc do wniosku, że może to trochę jak z kurą - jak przysłoni im się oczy, to nie wiedzą, że wciąż jest dzień i idą spać. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Nie zamierzał ryzykować własną głową, pan Minister będzie zadowolony, że chłopak utonął. Niezależnie od tego, kim właściwie był. Raczej nie ratunkiem. - Może ułoży panienka wiersz o tej chwili? - zaproponował, przysiadając w dawnym miejscu Bojczuka, by chwycić za wiosła. Dawno tego nie robił, ale powinien dać radę odstawić łódź na brzeg. - Accio kurtka - wypowiedział pewnie, przywołując z brzegu pozostawione na nim ubranie; kurtka drgnęła, wracając na łódź. Cuchniała końską sierścią, ale chłopak nieco drżącym gestem podał ją swojej panience. - Niech panienka weźmie, będzie cieplej. Wezmę panienkę do domu, to się panienka wróci. Po tego chłopaka wrócę, jak panienka wróci do domu, dobrze? - zapytał, bo przecież oboje wiedzieli - że to ona była ważniejsza. Trochę się zmieszał, kiedy zapytała, kim był. Pewnie nie pamiętała jego imienia, bo jego samego pamiętała z pewnością, był tego pewien.
- Rupert mam na imię - przedstawił się po chwili. - Przysyła mnie pani ojciec, panienko, cały dom panienki szuka. Wszyscy się martwią, co się stało? Przyszła tu panienka... z nim? Uprowadził panienkę?
- Przepraszam, panienko - Uprzedził ją, bo zamierzał wejść do łodzi - to była chwila na męskie decyzje, nie mógł pozwolić jej na sprzeciw, bo sprzeciw jej ojca mógł go kosztować znacznie więcej. Musiał to zrobić, tu i teraz. I zabrać panienkę do domu. Wywinął nogę, wynurzając ją z wody - kosztowało to trochę wysiłku, opór był duży - by zawiesić ją na burcie łodzi, jako chłopak stajenny miał sporo krzepy; łódź zachwiała się tylko na chwilę, by zaraz przeważył się do środka, mokry, lądując głową na kolanach młodziutkiej lady, a nogami rozbryzgując mocniej fragmenty dyni, która eksplodowała - czerwieniąc się jeszcze mocniej i podrywając w jednej chwili, przerażony tym strasznym przypadkiem. Zaraz potem - chwiejnie - wyprostował się, próbując odróżnić pojedyncze słowa w spanikowanych piskach Cordelii.
- Kto utonął? - zapytał najpierw, przecierając dłonią czoło, w zamyśleniu. Pewnie mógłby uratować tego człowieka, pytanie pozostawało żywe - czy powinien? Nie wiedział przecież, kim był. Skąd pochodził. Czy nie był tym całym Lycusem, o którym nie wolno im było rozmawiać. - Panienko Cordelio, niech panienka nie patrzy za nim, to nie przystoi - poprosił, dochodząc do wniosku, że może to trochę jak z kurą - jak przysłoni im się oczy, to nie wiedzą, że wciąż jest dzień i idą spać. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Nie zamierzał ryzykować własną głową, pan Minister będzie zadowolony, że chłopak utonął. Niezależnie od tego, kim właściwie był. Raczej nie ratunkiem. - Może ułoży panienka wiersz o tej chwili? - zaproponował, przysiadając w dawnym miejscu Bojczuka, by chwycić za wiosła. Dawno tego nie robił, ale powinien dać radę odstawić łódź na brzeg. - Accio kurtka - wypowiedział pewnie, przywołując z brzegu pozostawione na nim ubranie; kurtka drgnęła, wracając na łódź. Cuchniała końską sierścią, ale chłopak nieco drżącym gestem podał ją swojej panience. - Niech panienka weźmie, będzie cieplej. Wezmę panienkę do domu, to się panienka wróci. Po tego chłopaka wrócę, jak panienka wróci do domu, dobrze? - zapytał, bo przecież oboje wiedzieli - że to ona była ważniejsza. Trochę się zmieszał, kiedy zapytała, kim był. Pewnie nie pamiętała jego imienia, bo jego samego pamiętała z pewnością, był tego pewien.
- Rupert mam na imię - przedstawił się po chwili. - Przysyła mnie pani ojciec, panienko, cały dom panienki szuka. Wszyscy się martwią, co się stało? Przyszła tu panienka... z nim? Uprowadził panienkę?
I show not your face but your heart's desire
Cóż za wieczór, cóż za noc! Najpierw piękna, a potem, im dalej w mrok, tym koszmarniejsza. Rozchwiana emocjonalnie (bardziej niż zwykle) Cordelia z trudem łapała oddech, próbując odnaleźć się w niecodziennej sytuacji. Najpierw się zakochała, co właściwie zdarzało się jej stosunkowo często, potem zaś była świadkiem prymitywnego nagabywania, roztrzaskiwania się lewitującej dyni, zalania tanim - rozpoznawała po zapachu - szampanem, rzucania się w odmęty jeziora niedoszłego amanta, a potem abordażu dokonywanego przez dziwnie pachnącego chłopca, który w dodatku po wdrapaniu się do łodzi, ośmielił się gwałtownie złożyć głowę na jej podołku. - Ojej! - pisnęła znów, rozpaczliwie, tym razem jednak dech zaparło jej nie z lęku o ginącego w toni Johnatana, co o własną cześć, na jaką nagabywał drugi nieznajomy. Mokre szatki stanowiły słabą ochronę przed ciepłem jego ciała, lady Malfoy kontynuowała więc wydawanie oburzonych dźwięków, znów wpadając w rutynę typową dla rozkapryszonej damy: same ochy, achy, piski, poszlochiwania i oburzone westchnienia. - Proszę mnie zostawić! Cóż za maniery! Pirackie! - oburzyła się, gdy zdołała już zaczerpnąć tchu, a jegomość oddalił się na tyle, by nie musiała oplatać się obronnie ramionami. - Ja za nikim nie patrzę, to za mną się oglądają. Ty też zerkałeś na mnie aż z brzegu! - obruszyła się, powstrzymując chęć zerknięcia ostatni raz za umiłowanym chłopcem, znikającym w toni. Serce zatrzepotało smutkiem, ale ich kontakt trwał zbyt krótko, by była w stanie rzucić się dla miłości w odmęty zimnej wody, o nie. Siedziała więc na miejscu, zakłopotana, zirytowana i zmarznięta, otulając się przemoczonym szlafroczkiem. Już otwierała buzię, by pomarudzić o coś kolejnego, absolutnie bez sensu, gdy mężczyzna zaproponował coś...odżywczego. Łypnęła na niego spod niezbyt już jędrnego loczka, który oklapł na mokrym czole. Nie był to taki głupi pomysł - przynajmniej nie dla Cordelii Malfoy, bo każda inna czarownica w takiej sytuacji miałaby wiele technicznych pytań i logicznych wątpliwości. - Ta noc tak wiele mi dała, lecz wiele mi też zabrała. Smutna więc jestem cała. A gdy dynia na mnie spadała, zrobiłam - ała! - wyszeptała przejętym tonem, pod koniec odpowiednio obrazując onomatopeję. Faktycznie, poczuła się lepiej, skupienie się na rymach i przelanie w piękno poezji własnych uczuć zawsze jej pomagało, udobruchało ją też na tyle, by z łaską pozwolić okryć się kurtką...Ruperta. Równie dobrze mógłby przedstawić się jako sam Harold Longbottom, Cordelia po prostu święcie wierzyła, że świat jej sprzyja, a pan ojciec dba o nią nawet wtedy, gdy magicznym sposobem znalazła się pośrodku jeziora. Pytanie Ruperta przywróciło ją nieco do rzeczywistości; westchnęła znów rozdzierająco, prawie roniąc łzę za utraconą tak szybko miłością. - To chyba czkawka teleportacyjna albo...albo nie wiem co, ocknęłam się tutaj, z przystojnym, ujmującym rybakiem, Johnatanem. Ale on już nie powróci...Jestem skazana na samotność - spojrzała smętnie przez ramię w mrok, dbając o to, by odwrócić się do Ruperta najkorzystniejszym profilem. - Pan ojciec bardzo jest zmartwiony? - zadała w końcu pierwsze, sensowne pytanie, powracając spojrzeniem wielkich oczu do tak zaaferowanego i troskliwego Ruperta.
Piski i podrygi lady Malfoy niebezpiecznie zakołysały łodzią, jego gwałtowne ruchy nie pomogły - rozbujana łódź przewalała się z jednej strony na drugą, a do środka wpadało coraz więcej rozpluskanej wody. Znajdowali się na jeziorze, żadna fala nie była im groźna - oprócz dramatycznej fali histerii przeuroczej lady Cordelii.
- Piraci nie pływają po jeziorach, lady Cordelio - sprostował panienkę, starając się odnaleźć równowagę na wyprostowanych nogach. Nie było to wcale łatwe. - Proszę o wybaczenie - zreflektował się jednak zaraz, chyląc głowę nisko w nieco komediowym ukłonie. Nie znał się na dobrych manierach, nie dopuszczano go do panienek, tylko z oddali przyglądał się czasem obyczajom wyższych sfer, które w tym momencie próbował nieudolnie raczej naśladować. I wiedział, że robi to nieudolnie, świadczyło o tym niepewne spojrzenie i iskra zawahania w oczach. Rumieniec wstąpił na jego buzię, kiedy oskarżyła go o podglądactwo. Czasem rzeczywiście to robił, czy widziała? Czy zdawała sobie z tego sprawę? Obserwował jej szlachetną sylwetkę na białych koniach na terenach przed posiadłością Malfoyów. - Ja... - zająknął się, jak chłopiec przyłapany na podglądaniu pięknej dziewczyny. - Panienki ojciec kazał, panienko Cordelio. Kazał nam panienkę znaleźć, bardzo się martwi, rwie sobie włosy z głowy, a ja po prostu... ja nie byłem pewien... - tłumaczył się dalej, nie chcąc wcale, żeby pomyślała o nim źle. Nigdy nie zrobiłby przecież nic, co mogło by nastać na jej cześć. Pomimo tego, że siedziała teraz przed nim w mokrych szmatkach otulona mokrym szlafroczkiem, a on wciąż miał w ręku jej szmacianego kapcia. Pomyślał sobie, że to dobrze, że trafiła akurat na niego. On nie zrobiłby jej krzywdy.
W końcu uśmiechnął się - szeroko - kiedy przystała na jego propozycję. Słuchał deklamacji jej wiersza w ciszy, w milczeniu, chwytając za wiosła, którymi poprowadził łódź w kierunku brzegu. Pokiwał głową ochoczo, kiedy skończyła, zachęcając ją do dalszych zwierzeń. Na dworze mówili, że wiersze lady Cordelii nie były najlepsze, ale on nie znał się na poezji. Wydawało mu się, że czuł w tym szczerość. Grał na gitarze i zastanawiał się, czy dałoby się zrobić z tego piosenkę. I czy panience Cordelii by się spodobała. Po tym, jak zrobiła ała.
Uniósł na nią spojrzenie z uwagą, kiedy opowiedziała swoją historię. Kimkolwiek był ten cały Johnatan, będzie miał kłopoty. A Rupert wolał się trzymać z dala od kłopotów.
- Proszę... proszę tak nie mówić, panienko - poprosił bez przekonania, nie był chyba najlepszą osobą, żeby ją pocieszać, ale z drugiej strony - może to była jego szansa. Niepowtarzalna szansa, żeby złapać z nią bliższy kontakt. Drugiej już nie dostanie. - Jest panienka najpiękniejsza - dodał, czując, że rumieniec podbiega mocniej. - Ja te gwiazdy nad nami - dodał po chwili, pokornie opuszczając spojrzenie, bo były to bardzo odważne słowa. Za które jej ojciec gotów byłby mu pewnie oderwać głowę i rzucić jako karmę dla widłowężów, ale... chyba mu nie powie? Ocalił ją.
- Bardzo, panienko - zapewnił, kiedy łódź dobiła do brzegu; wyskoczył jako pierwszy, by przez burtę przełożyć rękę z pantoflem i, jeśli pozwoliła, włożyć jej go na nóżkę. Następnie podał jej rękę, by pomóc jej opuścić szalupę. - Ale nie jesteśmy daleko. Musimy przejść kawałek, proszę się na mnie... oprzeć - Ale był z niego dzisiaj dżentelmen. Był jej błędnym rycerzem. Przyjemne uczucie. - Zaraz będziemy na miejscu - obiecał, prowadząc lady Cordelię do domu.
zt x2?
- Piraci nie pływają po jeziorach, lady Cordelio - sprostował panienkę, starając się odnaleźć równowagę na wyprostowanych nogach. Nie było to wcale łatwe. - Proszę o wybaczenie - zreflektował się jednak zaraz, chyląc głowę nisko w nieco komediowym ukłonie. Nie znał się na dobrych manierach, nie dopuszczano go do panienek, tylko z oddali przyglądał się czasem obyczajom wyższych sfer, które w tym momencie próbował nieudolnie raczej naśladować. I wiedział, że robi to nieudolnie, świadczyło o tym niepewne spojrzenie i iskra zawahania w oczach. Rumieniec wstąpił na jego buzię, kiedy oskarżyła go o podglądactwo. Czasem rzeczywiście to robił, czy widziała? Czy zdawała sobie z tego sprawę? Obserwował jej szlachetną sylwetkę na białych koniach na terenach przed posiadłością Malfoyów. - Ja... - zająknął się, jak chłopiec przyłapany na podglądaniu pięknej dziewczyny. - Panienki ojciec kazał, panienko Cordelio. Kazał nam panienkę znaleźć, bardzo się martwi, rwie sobie włosy z głowy, a ja po prostu... ja nie byłem pewien... - tłumaczył się dalej, nie chcąc wcale, żeby pomyślała o nim źle. Nigdy nie zrobiłby przecież nic, co mogło by nastać na jej cześć. Pomimo tego, że siedziała teraz przed nim w mokrych szmatkach otulona mokrym szlafroczkiem, a on wciąż miał w ręku jej szmacianego kapcia. Pomyślał sobie, że to dobrze, że trafiła akurat na niego. On nie zrobiłby jej krzywdy.
W końcu uśmiechnął się - szeroko - kiedy przystała na jego propozycję. Słuchał deklamacji jej wiersza w ciszy, w milczeniu, chwytając za wiosła, którymi poprowadził łódź w kierunku brzegu. Pokiwał głową ochoczo, kiedy skończyła, zachęcając ją do dalszych zwierzeń. Na dworze mówili, że wiersze lady Cordelii nie były najlepsze, ale on nie znał się na poezji. Wydawało mu się, że czuł w tym szczerość. Grał na gitarze i zastanawiał się, czy dałoby się zrobić z tego piosenkę. I czy panience Cordelii by się spodobała. Po tym, jak zrobiła ała.
Uniósł na nią spojrzenie z uwagą, kiedy opowiedziała swoją historię. Kimkolwiek był ten cały Johnatan, będzie miał kłopoty. A Rupert wolał się trzymać z dala od kłopotów.
- Proszę... proszę tak nie mówić, panienko - poprosił bez przekonania, nie był chyba najlepszą osobą, żeby ją pocieszać, ale z drugiej strony - może to była jego szansa. Niepowtarzalna szansa, żeby złapać z nią bliższy kontakt. Drugiej już nie dostanie. - Jest panienka najpiękniejsza - dodał, czując, że rumieniec podbiega mocniej. - Ja te gwiazdy nad nami - dodał po chwili, pokornie opuszczając spojrzenie, bo były to bardzo odważne słowa. Za które jej ojciec gotów byłby mu pewnie oderwać głowę i rzucić jako karmę dla widłowężów, ale... chyba mu nie powie? Ocalił ją.
- Bardzo, panienko - zapewnił, kiedy łódź dobiła do brzegu; wyskoczył jako pierwszy, by przez burtę przełożyć rękę z pantoflem i, jeśli pozwoliła, włożyć jej go na nóżkę. Następnie podał jej rękę, by pomóc jej opuścić szalupę. - Ale nie jesteśmy daleko. Musimy przejść kawałek, proszę się na mnie... oprzeć - Ale był z niego dzisiaj dżentelmen. Był jej błędnym rycerzem. Przyjemne uczucie. - Zaraz będziemy na miejscu - obiecał, prowadząc lady Cordelię do domu.
zt x2?
I show not your face but your heart's desire
8 IV 1958
Czy to jeden z tych niewielu dni, w których nie musiała martwić się o przemoczenie noszonego przez nią kożuszka? Od końca marca wydawało jej się, że nie było dnia, w którym nie wróciłaby do domu zupełnie zmoknięta. Dziś pracę w rezerwacie skończyła wyjątkowo wcześnie, a drogi do domu wcale nie wydawały się tak kusząco naglące co zazwyczaj. Pragnąc skorzystać z pogody, choć dalej było zimno, postanowiła zawędrować więc — gdzieś dalej niż do Okruszka, zobaczyć świat, angielski krajobraz, od którego zdążyła się przecież niemal zupełnie odzwyczaić. Zamiast odbić więc na północny wschód, wybrała też wschód, lecz południowy. Nie zauważyła nawet, kiedy las znajdujący się pod nią (mknęła przecież na miotle, jak zawsze) zaczął się delikatnie przerzedzać, aż wreszcie przeobraził się w coś, co Marii zdawało się być najbardziej podobne do mokradła. Zmarszczony lekko w niezadowoleniu efektem wycieczki nosek dał światu obraz skonfliktowanych uczuć Multon. Z jednej strony bowiem na mokradłach takich jak to można było się wiele nauczyć, w szczególności obserwując zamieszkujące tam stworzenia — tak magiczne, jak i nie. Z drugiej jednak strony Maria pragnęła przede wszystkim odpoczynku. Może trochę zabawy. Dojrzenia pięknej okolicy, może nawet charakterystycznego dla zbiorników wodnych zapachu wilgoci. Na mokradłach trzeba było mieć oczy szeroko otwarte, najlepiej jeszcze kręcić się wokół, by mieć widok na wszystko, co dzieje się w najbliższej okolicy. Była jednak zbyt zmęczona na takie skupienie, dlatego z pewnym rozczarowaniem, cichym, niemal niesłyszalnym westchnieniem zawróciła miotłę, gotowa na powrót do domu. W pełni poddawszy się temu, że może niedane jest dziewczętom takim jak ona — zupełnie niewyróżniającym się spośród tłumu podobnych jej szarych myszek — podziwiać piękna przyrody, tego klasycznego, utrwalanego pociągnięciami pędzli malalarzy, nie takiego dla koneserów, zamykanych w słowach poetów, którzy ciemną leśną knieją i zaklętymi w niej dziwami wczepiali się w serca czytelników, niczym matagot pazurami w swą ofiarę. Może tak miało być? Może nie zawsze dało się dojrzeć to, co się chciało? Może przyroda w miejscach takich jak te odpowiadała przede wszystkim temu, co w sercu patrzącego?
Jeżeli tak, to co stało się w sercu — czy też duszy — Marii, że po wzięciu szerszego zakrętu i kilku minutach lotu natrafiła nie na mokradło, a bardzo czyste jezioro? Teraz migoczące w słabym świetle, ledwo przeciskającym się przez chmury, wody miały szarą barwę nieba, ale gdy skupiła swą uwagę na wodzie, dała radę dostrzec kontury pływających w niej zwierząt, roślin poruszających się leniwie, w swym własnym rytmie. Na piaszczystej plaży ciągnącej się przy brzegu nie było nikogo, ale to akurat nieszczególnie ją zdziwiło. Temperatura nie rozpieszczała nikogo, o czym przypomniała sobie już po wylądowaniu na piasku, przy okazji poprawienia szalika, którym obwiązała sobie szyję.
Jej uwagę zwróciło jednak coś innego. Na ściętym pniu, ledwie kilka kroków od niej, błyszczały kolorowe, znajomo kolorowe kulki. Podeszła więc do nich, ostrożnie chwytając jedną z nich, czarną, w dwa palce i podnosząc do góry, celem lepszego przyjrzenia się im.
Ach tak, gargulki... — szepnęła do siebie w myślach, uśmiechając się lekko. Czyżby ktoś zapomniał posprzątać po swojej zabawie?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pamiętał drogę, choć chyba pierwszy raz podejmował ją nie wozami, a właśnie na miotle - te okolice nie były miejscem, w którym zatrzymywali się na długo, bo i mokradła nie sprzyjały obozowiskom, ale było w nim coś fascynującego, poza rzecz jasna jeziorem.
Ale właśnie przez obecności mokradeł miał szczerą nadzieję, że uda mu się dzisiaj skupić na czymkolwiek. Chciał podejść do tego spokojniej - zrozumieć dlaczego tak reagował. Nawet jeśli czuł jak serce mu dudniło w piersi na to wszystko, przecież nie mógł się... bać? To właśnie to było to? Strach? Ale czego się bał? Że wciągnie go tak jak w koszmarach, które wracały do niego w nocy? Wiedział przecież, że to nie było możliwe - było absurdalną wizją, która jednak go nawiedzała.
Ale nie powinien o tym myśleć, prawda? Powinien skupić się na czymś zupełnie innym - nie na tym, co go przerażało. Nawet jeśli to wszystko przychodziło mu w ostatnim czasie z coraz większym trudem to powinien starać się myśleć o pozytywach, tak jak zawsze to robił.
W końcu zbliżała się wiosna, a to oznaczało cieplejsze dni - to wiązało się z rozkwitem wszystkiego. Może będzie więcej pracy? W końcu na wiosnę zawsze zaczynało się zapotrzebowanie na pomoc w pracy w polu chociażby - chociaż pytanie stanowiło czy w czasie wojny wciąż istniały miejsca, co do których wiedział przecież, że powinien móc się zgłosić.
Zaczną kwitnąć rośliny, wychodzić zwierzęta. Wszystko będzie wracało do normalności - jakkolwiek ta miała nie wyglądać. Czym była normalność dla nich dzisiaj? Mieli coś takiego?
Potrząsnął głową, jakby chciał odgonić swoje myśli, kiedy tylko wylądował niedaleko brzegu. Zerknął niepewnie na widok wody i poczuł to ukucie lęku. Jego nogi jakby zmiękły, potrzebował dłuższej chwili na opamiętanie się. Nie będzie przecież wchodził tam popływać - po prostu będzie... obserwował. Oglądał z daleka. Oswajał się? Przyzwyczai się do tego w końcu, tak. Na pewno.
Chociaż jego ciało nie chciało się wręcz słuchać. Czuł się nieswojo, idąc tak i trzymając w dłoni miotłę. Zwykły spacer nad jeziorem, nie pływanie - po prostu przebywanie niedaleko wody.
- Tom, no już... - mruknął do siebie, przechodząc bardziej na plażę zza krzewu, zaraz orientując się, że nie był sam w tym miejscu. Zaraz wysilił się na wesoły uśmiech, który przychodził mu tak naturalnie - w każdej innej sytuacji cieszyłby się na cudze towarzystwo, ale czy teraz tak samo ucieszył go fakt spotkania kogoś na swojej drodze?
Nie był pewny. Chciał być sam, czuł że tego potrzebował. Mógł się zawsze wycofać, zawrócić, ale zdało się się, że jego nawyki przejęły nad nim kontrolę.
- O, grasz sama? - zapytał, dostrzegając też przy czym znalazła się dziewczyna. Zganił się za to w myślach początkowo, zaraz kierując swoje kroki w stronę pnia i kucając przy Marii. - Lepiej jest chyba z kimś, nie? - rzucił znów z uśmiechem, przesuwając się tak, aby znaleźć się po przeciwnej stronie pnia. Podniósł na chwilę jeszcze wzrok na dziewczynę znad pnia. - Chyba, że nie masz ochoty i właśnie się spóźniłem na grę..? - rzucił, zaraz lekko się śmiejąc, w wesoły i przyjazny sposób. Może powinien ćwiczyć właśnie to, udawanie że serce mu nie dudni na szum jeziora? Na plusk kaczek i innego ptactwa, które było dostrzegalne kawałek dalej na tafli? Może mógłby się nieco uspokoić, grając z nią tutaj nad wodą?
W końcu i tak nie planował kąpieli. Gra nie powinna w niczym zaszkodzić.
Ale właśnie przez obecności mokradeł miał szczerą nadzieję, że uda mu się dzisiaj skupić na czymkolwiek. Chciał podejść do tego spokojniej - zrozumieć dlaczego tak reagował. Nawet jeśli czuł jak serce mu dudniło w piersi na to wszystko, przecież nie mógł się... bać? To właśnie to było to? Strach? Ale czego się bał? Że wciągnie go tak jak w koszmarach, które wracały do niego w nocy? Wiedział przecież, że to nie było możliwe - było absurdalną wizją, która jednak go nawiedzała.
Ale nie powinien o tym myśleć, prawda? Powinien skupić się na czymś zupełnie innym - nie na tym, co go przerażało. Nawet jeśli to wszystko przychodziło mu w ostatnim czasie z coraz większym trudem to powinien starać się myśleć o pozytywach, tak jak zawsze to robił.
W końcu zbliżała się wiosna, a to oznaczało cieplejsze dni - to wiązało się z rozkwitem wszystkiego. Może będzie więcej pracy? W końcu na wiosnę zawsze zaczynało się zapotrzebowanie na pomoc w pracy w polu chociażby - chociaż pytanie stanowiło czy w czasie wojny wciąż istniały miejsca, co do których wiedział przecież, że powinien móc się zgłosić.
Zaczną kwitnąć rośliny, wychodzić zwierzęta. Wszystko będzie wracało do normalności - jakkolwiek ta miała nie wyglądać. Czym była normalność dla nich dzisiaj? Mieli coś takiego?
Potrząsnął głową, jakby chciał odgonić swoje myśli, kiedy tylko wylądował niedaleko brzegu. Zerknął niepewnie na widok wody i poczuł to ukucie lęku. Jego nogi jakby zmiękły, potrzebował dłuższej chwili na opamiętanie się. Nie będzie przecież wchodził tam popływać - po prostu będzie... obserwował. Oglądał z daleka. Oswajał się? Przyzwyczai się do tego w końcu, tak. Na pewno.
Chociaż jego ciało nie chciało się wręcz słuchać. Czuł się nieswojo, idąc tak i trzymając w dłoni miotłę. Zwykły spacer nad jeziorem, nie pływanie - po prostu przebywanie niedaleko wody.
- Tom, no już... - mruknął do siebie, przechodząc bardziej na plażę zza krzewu, zaraz orientując się, że nie był sam w tym miejscu. Zaraz wysilił się na wesoły uśmiech, który przychodził mu tak naturalnie - w każdej innej sytuacji cieszyłby się na cudze towarzystwo, ale czy teraz tak samo ucieszył go fakt spotkania kogoś na swojej drodze?
Nie był pewny. Chciał być sam, czuł że tego potrzebował. Mógł się zawsze wycofać, zawrócić, ale zdało się się, że jego nawyki przejęły nad nim kontrolę.
- O, grasz sama? - zapytał, dostrzegając też przy czym znalazła się dziewczyna. Zganił się za to w myślach początkowo, zaraz kierując swoje kroki w stronę pnia i kucając przy Marii. - Lepiej jest chyba z kimś, nie? - rzucił znów z uśmiechem, przesuwając się tak, aby znaleźć się po przeciwnej stronie pnia. Podniósł na chwilę jeszcze wzrok na dziewczynę znad pnia. - Chyba, że nie masz ochoty i właśnie się spóźniłem na grę..? - rzucił, zaraz lekko się śmiejąc, w wesoły i przyjazny sposób. Może powinien ćwiczyć właśnie to, udawanie że serce mu nie dudni na szum jeziora? Na plusk kaczek i innego ptactwa, które było dostrzegalne kawałek dalej na tafli? Może mógłby się nieco uspokoić, grając z nią tutaj nad wodą?
W końcu i tak nie planował kąpieli. Gra nie powinna w niczym zaszkodzić.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Słyszała, że ktoś nadchodził. W swojej naiwności jednak myślała, że to może ów ktoś, kto zapomniał zabrać z miejsca swych gargulek, a przypomniawszy sobie o tym przypadku, zawrócił się na miejsce, chcąc naprawić swoje wcześniejsze przeoczenie. Nie podnosiła jednak wzroku na kogokolwiek — kto mógł to być — trochę ze wrodzonej nieśmiałości, trochę dlatego, że fundamentalnie nie robiła nic złego i prędko oddałaby nawet tę jedną gargulkę, którą trzymała teraz w palcach i obracała, mając nadzieję, że jeden promyk słońca wymsknie się spomiędzy dokładnie zasuniętej zasłony chmur, wpadając wprost w czarną sferę, odbijając się od niej ku uciesze jej oczu. Tak się niestety nie stało, kroki zbliżały się coraz mocniej, aż wreszcie do uszu dotarł głos. Odrobinę nonszalancki, jeszcze odrobinę niepoważny, choć już nie stricte chłopięcy. Palce odruchowo zacisnęły się mocniej na kulce, a ręka zadrżała w niepewności — odłożyć ją na powrót na pieniek, czy może trzymać dalej?
Niemniej, jednak gdy wzniosła wreszcie szarozielone spojrzenie, okazało się, że miała przed oczami niewiele chyba starszego od siebie młodzieńca, o czarnych lokach, zielonym spojrzeniu i lekko opalonej skórze. I choć odezwał się do niej po angielsku, miała wrażenie, że mógł nie być z Wielkiej Brytanii. We Francji, w Beauxbatons przyjmowano wielu uczniów z różnych środowisk i miejsc świata, trafiali się także tacy zrodzeni we francuskich koloniach w Afryce i Indochinach, a oni bardzo często mieli ciemniejszy kolor skóry — nie tylko od niej, ale nawet od młodzieńca stojącego przed nią. Przyzwyczajona do takich kulturowych ciekawostek nie uznała tego elementu wyglądu za coś dziwnego, bądź niebezpiecznego. Zamiast tego odezwała się do niego nie w swym rodzimym języku, ale drugim, wyuczonym w trakcie szkolnej nauki.
— On peut parler français, je comprendrai — możemy mówić po francusku, zrozumiem, zapewniła nieznajomego, uznając, że tak będzie mu z pewnością wygodniej, choć jego angielski był naprawdę dobry i godny pochwały! — Vous parlez très bien l'anglais — bardzo dobrze mówisz po angielsku, dodała zatem, wreszcie odkładając gargulkę na przeznaczone dlań miejsce. Na pytanie o grę samą pokręciła krótko głową na nie, a gdy padło kolejne, to o grze z kimś, znów to zrobiła, tym razem na tak. — Je les ai trouvés ici, je pensais que c'était les tiens — znalazłam je tutaj, myślałam, że są twoje, mówiła dalej, wskazując brodą na pozostawione samopas kulki. Śmiech nieznajomego chłopca brzmiał naprawdę wesoło i miło, nie wydawał się mieć żadnych złych zamiarów. Ot, zbłądził przy jeziorze, również nabrał ochoty na grę w gargulki, zupełnie tak jak ona. Gorsze przypadki chodziły po ludziach, a ten nie był wcale taki zły, jakby mogło się początkowo wydawać. Choć Maria nie czuła się najlepiej, pozostając samotna w towarzystwie nieznajomych mężczyzn, wciąż pozostawali w odpowiedniej odległości, nieznajomy nie zbliżał się do niej zbyt szybko i wydawał się być w tej sytuacji równie zagubiony, co ona.
— Je ne pense pas que quelqu'un sera offensé— — nie sądzę, by ktoś się obraził— nie zdążyła dokończyć myśli, powiedzieć, że obraził za ich jedną grę. Do tej pory zdawało się, że wokół nie było nikogo, ale w tym samym momencie w uszy uderzył przerażający, niemal obezwładniający huk. Maria prędko nakryła oboje swych uszu dłońmi, kucając prędko przy pieńku, z którego pod wpływem wstrząsu sturlały się kolorowe kulki. Zacisnęła przy tym zarówno zęby, usta jak i oczy, nie widząc chwilowo, co właściwie miało miejsce. Serce ścisnęło się w strachu, biło jak oszalałe, cokolwiek działo się w okolicy, nie było czymś dobrym, a krzyki dochodzące tak z bliska, jak i z daleka jedynie potwierdzały to przeczucie.
Dopiero teraz zauważyła, że w swej przestraszonej reakcji upuściła miotłę. Odnalazła ją gorączkowo, po omacku i niemal odruchowo wsiadła na nią, nim przypomniała sobie, że nie jest tutaj sama.
— Vite! Allons-y! — Szybko! Uciekamy!, krzyknęła w kierunku Thomasa, widząc, że sam jest w posiadaniu miotły. Cokolwiek działo się na ziemi, lepiej było obserwować z góry, z niebios. A i prędzej uciekną przed atakiem, gdy będą w powietrzu, zamiast próbować chować się w okolicy.
Niemniej, jednak gdy wzniosła wreszcie szarozielone spojrzenie, okazało się, że miała przed oczami niewiele chyba starszego od siebie młodzieńca, o czarnych lokach, zielonym spojrzeniu i lekko opalonej skórze. I choć odezwał się do niej po angielsku, miała wrażenie, że mógł nie być z Wielkiej Brytanii. We Francji, w Beauxbatons przyjmowano wielu uczniów z różnych środowisk i miejsc świata, trafiali się także tacy zrodzeni we francuskich koloniach w Afryce i Indochinach, a oni bardzo często mieli ciemniejszy kolor skóry — nie tylko od niej, ale nawet od młodzieńca stojącego przed nią. Przyzwyczajona do takich kulturowych ciekawostek nie uznała tego elementu wyglądu za coś dziwnego, bądź niebezpiecznego. Zamiast tego odezwała się do niego nie w swym rodzimym języku, ale drugim, wyuczonym w trakcie szkolnej nauki.
— On peut parler français, je comprendrai — możemy mówić po francusku, zrozumiem, zapewniła nieznajomego, uznając, że tak będzie mu z pewnością wygodniej, choć jego angielski był naprawdę dobry i godny pochwały! — Vous parlez très bien l'anglais — bardzo dobrze mówisz po angielsku, dodała zatem, wreszcie odkładając gargulkę na przeznaczone dlań miejsce. Na pytanie o grę samą pokręciła krótko głową na nie, a gdy padło kolejne, to o grze z kimś, znów to zrobiła, tym razem na tak. — Je les ai trouvés ici, je pensais que c'était les tiens — znalazłam je tutaj, myślałam, że są twoje, mówiła dalej, wskazując brodą na pozostawione samopas kulki. Śmiech nieznajomego chłopca brzmiał naprawdę wesoło i miło, nie wydawał się mieć żadnych złych zamiarów. Ot, zbłądził przy jeziorze, również nabrał ochoty na grę w gargulki, zupełnie tak jak ona. Gorsze przypadki chodziły po ludziach, a ten nie był wcale taki zły, jakby mogło się początkowo wydawać. Choć Maria nie czuła się najlepiej, pozostając samotna w towarzystwie nieznajomych mężczyzn, wciąż pozostawali w odpowiedniej odległości, nieznajomy nie zbliżał się do niej zbyt szybko i wydawał się być w tej sytuacji równie zagubiony, co ona.
— Je ne pense pas que quelqu'un sera offensé— — nie sądzę, by ktoś się obraził— nie zdążyła dokończyć myśli, powiedzieć, że obraził za ich jedną grę. Do tej pory zdawało się, że wokół nie było nikogo, ale w tym samym momencie w uszy uderzył przerażający, niemal obezwładniający huk. Maria prędko nakryła oboje swych uszu dłońmi, kucając prędko przy pieńku, z którego pod wpływem wstrząsu sturlały się kolorowe kulki. Zacisnęła przy tym zarówno zęby, usta jak i oczy, nie widząc chwilowo, co właściwie miało miejsce. Serce ścisnęło się w strachu, biło jak oszalałe, cokolwiek działo się w okolicy, nie było czymś dobrym, a krzyki dochodzące tak z bliska, jak i z daleka jedynie potwierdzały to przeczucie.
Dopiero teraz zauważyła, że w swej przestraszonej reakcji upuściła miotłę. Odnalazła ją gorączkowo, po omacku i niemal odruchowo wsiadła na nią, nim przypomniała sobie, że nie jest tutaj sama.
— Vite! Allons-y! — Szybko! Uciekamy!, krzyknęła w kierunku Thomasa, widząc, że sam jest w posiadaniu miotły. Cokolwiek działo się na ziemi, lepiej było obserwować z góry, z niebios. A i prędzej uciekną przed atakiem, gdy będą w powietrzu, zamiast próbować chować się w okolicy.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie bał się rozmawiać - nie bał się pierwszy odzywać, nie bał się poznawać nowych słów, nawet jeśli często ich nie rozumiał, szczególnie kiedy były długie i niezrozumiałe. Ale lubił się uczyć słów - tych innych i obcych. Romskiego, kiedy pierwszy raz dołączyli do taboru - czy gaelickiego, kiedy zaczął naukę w Hogwarcie.
Jednak słowa, którymi posłużyła się nieznajoma, zupełnie niczego nie przywodziły mu na myśl. A jednak po prostu się uśmiechnął.
Pupę po ę... zastanowił się przez moment, o czym mogła rozumieć. Nie chciała, żeby jej ukradł gargulki? A może... nie, nie wydawała się być wystraszona na razie? Przynajmniej takie miał wrażenie, kiedy się jej przyglądał.
- Vu parle... - powtórzył za nią, kiedy znów się odezwała, ale nie pojmował dalej zupełnie znaczenie. Starał się skojarzyć głoski czy dźwięki - tak go uczyła Jeanie, tak uczył się kiedyś w taborze pierwszych słów. Pokazywać przedmioty, nazywać je, a w końcu cała reszta... jakoś wychodziła?
Twuisi? Twoje? Twoje! Myślała, że są moje..? Albo pyta się czy moje? - kontynuował zastanawianie się, nie będąc pewnym o czym dziewczyna mówiła. Ale to nie powinien być problem, kiedy przysiadł.
- No twoi ci, no le cia, to niczyje to możemy zagrać! - powiedział z uśmiechem, nie będąc z drugiej strony zupełnie pewnym czy dziewczyna znała angielski. Może nie znała? Może właśnie dlatego starała się z nim porozumieć tym innym językiem? Ale jeśli tak, to może on powinien ją nauczyć angielskiego? A może miała problem z mówieniem? W taborze też łatwiej było mu słuchać i rozumieć, a mówienie nie przychodziło mu tak łatwo, tym bardziej że to w jaki sposób wypowiadała słowa wydawało się być tak różne od angielskiego!
Już chciał znów odpowiedzieć, już sięgał po gargulki, aby rozpocząć grę, kiedy usłyszał jak dziewczyna przerywa swoją wypowiedź - a on sam prędko obrócił głowę w stronę wybuchu. Przełknął ślinę, zaraz podnosząc się od pniaka i zbierając do kieszeni gargulki z pieńka.
- Jeśli to właściciel to już się mu nie przydadzą - rzucił, nie bardzo oczekując odpowiedzi od nieznajomej, skoro ta wyraźnie nie do końca potrafiła się komunikować po angielsku. Ale nie miało to jednak stać na przeszkodzie, kiedy wyraźnie oboje byli wyraźnie tak samo przerażeni mającymi miejsce wydarzeniami.
Tym bardziej widząc jak blondynka wsiada na miotłę. Sam nie zwlekał dużo dłużej, również wsiadając i wybijając się na niej w powietrze - łatwiej i lepiej było, aby się stąd wynieść.
Wzbijając się w powietrze, znalazł się prędko nieopodal Marii, rozglądając się po tym co mogli dostrzec ponad czubkami drzew - tego, co trudniej było dostrzec z ziemi. Zaraz jednak wskazał palcem w stronę jednego z zabudowań - małych i niewielkich, najwyraźniej była to jakaś wioska, ale jeśli była to wioska to mogło być tam bezpieczniej, prawda? Bliżej ludzi, bliżej ewentualnej pomocy... chyba, że nie trafiliby do końca dobrze...
- Tam, lećmy tam! - powiedział, lekko szturchając dziewczynę w ramię, jakby chcąc ją pogonić, po tym po chwili wystrzeliwując w stronę, którą wskazywał. Obrócił się jeszcze przez ramię na nią, uśmiechając wesoło jakby chciał ją uspokoić. Taki nawyk - nawet jeśli czuł jak serce powoli zaczyna mu tłuc w piersi szybciej, a jego samego zaczyna ogarniać strach. Czym były te wybuchy? Czy tamta wioska na pewno była dobrym pomysłem? Czy prowadził Marię w samo centrum niebezpieczeństwa..? Nie, nie mógłby - nie znowu, prawda? Na pewno nie mógłby...
| przeskakujemy tutaj??
Jednak słowa, którymi posłużyła się nieznajoma, zupełnie niczego nie przywodziły mu na myśl. A jednak po prostu się uśmiechnął.
Pupę po ę... zastanowił się przez moment, o czym mogła rozumieć. Nie chciała, żeby jej ukradł gargulki? A może... nie, nie wydawała się być wystraszona na razie? Przynajmniej takie miał wrażenie, kiedy się jej przyglądał.
- Vu parle... - powtórzył za nią, kiedy znów się odezwała, ale nie pojmował dalej zupełnie znaczenie. Starał się skojarzyć głoski czy dźwięki - tak go uczyła Jeanie, tak uczył się kiedyś w taborze pierwszych słów. Pokazywać przedmioty, nazywać je, a w końcu cała reszta... jakoś wychodziła?
Twuisi? Twoje? Twoje! Myślała, że są moje..? Albo pyta się czy moje? - kontynuował zastanawianie się, nie będąc pewnym o czym dziewczyna mówiła. Ale to nie powinien być problem, kiedy przysiadł.
- No twoi ci, no le cia, to niczyje to możemy zagrać! - powiedział z uśmiechem, nie będąc z drugiej strony zupełnie pewnym czy dziewczyna znała angielski. Może nie znała? Może właśnie dlatego starała się z nim porozumieć tym innym językiem? Ale jeśli tak, to może on powinien ją nauczyć angielskiego? A może miała problem z mówieniem? W taborze też łatwiej było mu słuchać i rozumieć, a mówienie nie przychodziło mu tak łatwo, tym bardziej że to w jaki sposób wypowiadała słowa wydawało się być tak różne od angielskiego!
Już chciał znów odpowiedzieć, już sięgał po gargulki, aby rozpocząć grę, kiedy usłyszał jak dziewczyna przerywa swoją wypowiedź - a on sam prędko obrócił głowę w stronę wybuchu. Przełknął ślinę, zaraz podnosząc się od pniaka i zbierając do kieszeni gargulki z pieńka.
- Jeśli to właściciel to już się mu nie przydadzą - rzucił, nie bardzo oczekując odpowiedzi od nieznajomej, skoro ta wyraźnie nie do końca potrafiła się komunikować po angielsku. Ale nie miało to jednak stać na przeszkodzie, kiedy wyraźnie oboje byli wyraźnie tak samo przerażeni mającymi miejsce wydarzeniami.
Tym bardziej widząc jak blondynka wsiada na miotłę. Sam nie zwlekał dużo dłużej, również wsiadając i wybijając się na niej w powietrze - łatwiej i lepiej było, aby się stąd wynieść.
Wzbijając się w powietrze, znalazł się prędko nieopodal Marii, rozglądając się po tym co mogli dostrzec ponad czubkami drzew - tego, co trudniej było dostrzec z ziemi. Zaraz jednak wskazał palcem w stronę jednego z zabudowań - małych i niewielkich, najwyraźniej była to jakaś wioska, ale jeśli była to wioska to mogło być tam bezpieczniej, prawda? Bliżej ludzi, bliżej ewentualnej pomocy... chyba, że nie trafiliby do końca dobrze...
- Tam, lećmy tam! - powiedział, lekko szturchając dziewczynę w ramię, jakby chcąc ją pogonić, po tym po chwili wystrzeliwując w stronę, którą wskazywał. Obrócił się jeszcze przez ramię na nią, uśmiechając wesoło jakby chciał ją uspokoić. Taki nawyk - nawet jeśli czuł jak serce powoli zaczyna mu tłuc w piersi szybciej, a jego samego zaczyna ogarniać strach. Czym były te wybuchy? Czy tamta wioska na pewno była dobrym pomysłem? Czy prowadził Marię w samo centrum niebezpieczeństwa..? Nie, nie mógłby - nie znowu, prawda? Na pewno nie mógłby...
| przeskakujemy tutaj??
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Jezioro
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire