Przedpokój
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przedpokój na dole
Parter domu znajduje się pod ziemią, prowadzą więc do niego schody zaczynające się w salonie piętro wyżej. Nad schodami wisi kilka obrazów, te są jednak zwykle dość małomówne i zajęte sobą, jedynie raz na jakiś czas zamarudzą na światło czy hałasy. W większości są to przedmioty z jakichś lombardów, osoby i zwierzęta na obrazach są całkowicie przypadkowe, można więc czasem odbyć z nimi miłą pogawędkę.
Przedpokój to niewielkie, oświetlone świeczkami pomieszczenie, na jego czterech ścianach znajduje się dokładnie taka sama ilość drzwi prowadzących do pokojów lokatorów Rudery (tylko jeden pokój znajduje się na piętrze). Pod dywanem można odkryć także klapę, która prowadzi do piwnicy (do której schodzi się po drabinie).
Przedpokój to niewielkie, oświetlone świeczkami pomieszczenie, na jego czterech ścianach znajduje się dokładnie taka sama ilość drzwi prowadzących do pokojów lokatorów Rudery (tylko jeden pokój znajduje się na piętrze). Pod dywanem można odkryć także klapę, która prowadzi do piwnicy (do której schodzi się po drabinie).
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gwen mimo wszystko powinna się bać duchów. Zapewne nigdy nie uważała na lekcjach, skoro nie wiedziała, że niektóre duchy potrafią robić naprawdę nieprzyjemne rzeczy innym ludziom. Jednak najczęściej były to stare duchy. O wiele starsze niż Lana. Co nie zmienia faktu, że Grey powinna być ostrożniejsza, że swoim brakiem strachu, bo opętanie nie jest niczym przyjemnym dla człowieka. Czy aktualnej ofiary, niektóre duchy lubiły też ciała zwierząt. Zawsze to chociaż chwila dłużej poczucia, że się żyje... Takie dawne i utęsknione.
- Powiedziałam o artystkach, naucz się słuchać, głupia dziewucho. - Parsknęła tylko. No wiedziała, że do rudery nie powinna wzywać policjantów, to naprawdę zły plan patrząc na to jakie rzeczy czasami działy się w tym miejscu. Więc Lana odrobinę zeszła z tonu, ale nadal patrzyła na dziewczynę złowrogo. Wyglądała tak żałośnie z tym smutkiem na twarzy. Na pewno była głupią, kompletnie zakochaną dziewczyną, widać było na pierwszy rzut oka!
- Oczywiście, że sobie poradzi. Myślisz, że to pierwszy raz kiedy ktoś dostaje od niego głupawe listy? - Parsknęła aż. - Jesteś kompletną histeryczką. - Nie wierzyła, że osoby tak przerazone jeszcze mogą w ogóle istnieć. Jakie to zupełnie bez sensu. - Wezwał Rycerza. Nie mam pojęcia gdzie poszedł, nie pytałam go, bo jest dużym facetem i radzi sobie sam. I wyszedł dwie godziny temu, nikt nie weźmie Cię na poważnie z tym zaginięciem.
Pokręciła głową. Naprawdę, nie mogła się nadziwić, że można tak strasznie przeżywać coś tak głupiego. Jakby to jeszcze było dla Johnny'ego dziwne! Ale nie było dziwne w ogóle. - Następnym razem zamiast włamywać się do domu, zaproś go po prostu na randkę. - Naprawdę traciła już chęci na tę akcję. Denerwowała się coraz bardziej, aż powietrze w okolicy ducha gęstniało nieprzyjemnie. - I idź do domu. Nie masz już czego tu szukać, a jak pojawisz się znowu w takim stylu to zrobię coś, czego byś nie chciała. - Powiedziała i zbliżyła się do dziewczyny. - Opętam Cię i nawet nikt nie będzie miał okazji dowiedzieć się, gdzie poszłaś.
No nie potrafiła na razie nikogo opętać, ale to nie znaczy, że nie mogła pogrozić.
- Powiedziałam o artystkach, naucz się słuchać, głupia dziewucho. - Parsknęła tylko. No wiedziała, że do rudery nie powinna wzywać policjantów, to naprawdę zły plan patrząc na to jakie rzeczy czasami działy się w tym miejscu. Więc Lana odrobinę zeszła z tonu, ale nadal patrzyła na dziewczynę złowrogo. Wyglądała tak żałośnie z tym smutkiem na twarzy. Na pewno była głupią, kompletnie zakochaną dziewczyną, widać było na pierwszy rzut oka!
- Oczywiście, że sobie poradzi. Myślisz, że to pierwszy raz kiedy ktoś dostaje od niego głupawe listy? - Parsknęła aż. - Jesteś kompletną histeryczką. - Nie wierzyła, że osoby tak przerazone jeszcze mogą w ogóle istnieć. Jakie to zupełnie bez sensu. - Wezwał Rycerza. Nie mam pojęcia gdzie poszedł, nie pytałam go, bo jest dużym facetem i radzi sobie sam. I wyszedł dwie godziny temu, nikt nie weźmie Cię na poważnie z tym zaginięciem.
Pokręciła głową. Naprawdę, nie mogła się nadziwić, że można tak strasznie przeżywać coś tak głupiego. Jakby to jeszcze było dla Johnny'ego dziwne! Ale nie było dziwne w ogóle. - Następnym razem zamiast włamywać się do domu, zaproś go po prostu na randkę. - Naprawdę traciła już chęci na tę akcję. Denerwowała się coraz bardziej, aż powietrze w okolicy ducha gęstniało nieprzyjemnie. - I idź do domu. Nie masz już czego tu szukać, a jak pojawisz się znowu w takim stylu to zrobię coś, czego byś nie chciała. - Powiedziała i zbliżyła się do dziewczyny. - Opętam Cię i nawet nikt nie będzie miał okazji dowiedzieć się, gdzie poszłaś.
No nie potrafiła na razie nikogo opętać, ale to nie znaczy, że nie mogła pogrozić.
Lana Begmann
Zawód : Właścicielka Rudery
Wiek : 148
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I want to choke him,
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Duchy
Innego ducha może by się bała. Ale to była Lana! Mieszkała pod jednym dachem z Bottem i Johnatanem! Choć kompletnie od siebie różni, obydwoje byli raczej przyjaznymi osobami i Gwen nie sądziła, aby dobrze mieszkało im się pod jednym dachem z niebezpiecznym duchem. Bojczuk na pewno uciekałby gdzie pieprz rośnie, gdyby mieszkający w Ruderze duch próbował go opętać… Z resztą, naprawdę nie miała czasu teraz myśleć o podobnych sprawkach. Johny! Johny był ważniejszy, niż widzimisię jakiejś półprzezroczystej kobiety.
Nie skomentowała słów kobiety o „artystkach”. Nie było sensu: Lana już zdecydowała, że będzie ją obrażać i nienawidzić, a Gwen w tej chwili nawet nie miała jak tego zmienić. Z resztą, nie była w nastroju. Jeśli właścicielka Rudery chce ją nienawidzić, niech ją nienawidzi. Byle tylko w końcu zaczęła współpracować.
– Histeryczką? To pani nie ma duszy! – krzyknęła, tupiąc i płacząc jednocześnie. Dopiero po chwili zorientowała się, jak irracjonalne są te słowa w stosunku do ducha: – Dużym? Wcale nie takim dużym, przecież on ledwo potrafi się czasem zebrać do kupy! Czy pani wie, ile może się zdarzyć w ciągu dwóch godzin? Może wpadł do jakiegoś rowu, jak wysiadał z Błędnego i złamał sobie kark? – Gwen zaczęła snuć najczarniejsze scenariusze. Jeśli cokolwiek mu się stanie… to będzie czuła się temu winna. Oj tak! Powinna wiedzieć, że Johnatan może wpaść na jakiś głupi pomysł.
Pokręciła głową.
– Jak pani tak zrobi to… to… POWIEM BERTIEMU! A on panią wyrzuci z domu – zagroziła butnie, próbując opanować szloch. – Nie troszczy się pani o nich wszystkich, nic a nic! A Johnatana znajdę i powiem mu, jak niemiła pani była! Nie dziękuję za pomoc! I Johny też nie dziękuje! – Zagroziła, odwracając się na pięcie. Już nic z Lany nie wyciągnie. Duch zapętlił się w swojej irytacji i choć Gwen w głębi duszy wiedziała, że to w dużej mierze kwestia jego pozbawionego ciała stanu to i tak brała sobie jego słowa za bardzo do siebie. Przynajmniej w tej chwili, gdy nie potrafiła zapanować nad własnymi emocjami.
Drzwi Rudery zatrzasnęły się za nią, a Gwen zaczęła rozpaczliwie myśleć nad tym, co robić dalej. Szukać go po Dolinie Godryka? A może jednak lepiej byłoby zawołać Błędnego i dowiedzieć się, gdzie Johnatan trafił?
| zt
Nie skomentowała słów kobiety o „artystkach”. Nie było sensu: Lana już zdecydowała, że będzie ją obrażać i nienawidzić, a Gwen w tej chwili nawet nie miała jak tego zmienić. Z resztą, nie była w nastroju. Jeśli właścicielka Rudery chce ją nienawidzić, niech ją nienawidzi. Byle tylko w końcu zaczęła współpracować.
– Histeryczką? To pani nie ma duszy! – krzyknęła, tupiąc i płacząc jednocześnie. Dopiero po chwili zorientowała się, jak irracjonalne są te słowa w stosunku do ducha: – Dużym? Wcale nie takim dużym, przecież on ledwo potrafi się czasem zebrać do kupy! Czy pani wie, ile może się zdarzyć w ciągu dwóch godzin? Może wpadł do jakiegoś rowu, jak wysiadał z Błędnego i złamał sobie kark? – Gwen zaczęła snuć najczarniejsze scenariusze. Jeśli cokolwiek mu się stanie… to będzie czuła się temu winna. Oj tak! Powinna wiedzieć, że Johnatan może wpaść na jakiś głupi pomysł.
Pokręciła głową.
– Jak pani tak zrobi to… to… POWIEM BERTIEMU! A on panią wyrzuci z domu – zagroziła butnie, próbując opanować szloch. – Nie troszczy się pani o nich wszystkich, nic a nic! A Johnatana znajdę i powiem mu, jak niemiła pani była! Nie dziękuję za pomoc! I Johny też nie dziękuje! – Zagroziła, odwracając się na pięcie. Już nic z Lany nie wyciągnie. Duch zapętlił się w swojej irytacji i choć Gwen w głębi duszy wiedziała, że to w dużej mierze kwestia jego pozbawionego ciała stanu to i tak brała sobie jego słowa za bardzo do siebie. Przynajmniej w tej chwili, gdy nie potrafiła zapanować nad własnymi emocjami.
Drzwi Rudery zatrzasnęły się za nią, a Gwen zaczęła rozpaczliwie myśleć nad tym, co robić dalej. Szukać go po Dolinie Godryka? A może jednak lepiej byłoby zawołać Błędnego i dowiedzieć się, gdzie Johnatan trafił?
| zt
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
26.02
- Dzięki, Bertie, naprawdę doceniam, że znalazłeś dla mnie trochę czasu - kiwam głową. Wiedziałem, że Bott jest teraz naprawdę zajęty, bo oprócz prowadzenia swojego własnego biznesu, którym była Cukiernia Wszystkich Smaków, latał jeszcze do Ministerstwa Magii, gdzie też... pracował. Zawsze jak o tym pomyślałem, to chciało mi się śmiać, ale starałem się już nie parskać za każdym razem, kiedy tylko ktoś wspomniał o jego robocie. Teraz tylko uśmiecham się lekko i chrząkam, przykładając do ust dłoń zwiniętą w pięść, a później krzyżuję ręce na piersi i opieram się framugę drzwi, prowadzących do pokoju właściciela Rudery. Już od jakiegoś czasu truję mu, żeby pokazał mi jak ujarzmić samochód; odkąd zobaczyłem ten należący do Bertiego, zamarzyło mi się własne autko, no ale co mi po nim, skoro nie umiem prowadzić? Ufałem jednak, że nie jest to jakieś mega skomplikowane, skoro nawet taki debil jak Ern ogarniał prowadzenie Błędnego Rycerza, hehehe. To co, niby ja nie dam rady? Potrzebowałem tylko szybkiego kursu, a Bott wydawał mi się odpowiednim nauczycielem. Na pewno lepszym niż Prang, który pewnie by nas zabił już na pierwszym zakręcie, a przede wszystkim nie miał swojej maszyny. Bert miał i to taką totalnie odjechaną! Jak pierwszy raz zobaczyłem jego samochód, to myślałem, że popuszczę z wrażenia - co to było za piękno! Klasa sama w sobie, ten model, ten kolor i jeszcze w kabriolecie! Ach, oddałbym za takie cudeńko wszystkie galeony, które chowałem w skarpecie (obawiam się, że mogłoby mi nie starczyć nawet na jedno koło, nie mówiąc już o całym aucie!).
- To co? Gotowy jesteś? - pytam. Ja osobiście już się nie mogłem doczekać. Stałem tam w płaszczu i z szalikiem luźno otulającym szyję - pogoda zdecydowanie się poprawiła, ale jednak wciąż mieliśmy zimę, a ja nie mogłem się pochorować. Miałem za dużo rzeczy na głowie, tego jeszcze brakowało, żebym się na własne życzenie przykuł do łóżka - Jaram się tym oporowo, Bert - dodaję ze śmiechem, po czym odklejam się od framugi i aż ręce zacieram. Ale będzie!
- Dzięki, Bertie, naprawdę doceniam, że znalazłeś dla mnie trochę czasu - kiwam głową. Wiedziałem, że Bott jest teraz naprawdę zajęty, bo oprócz prowadzenia swojego własnego biznesu, którym była Cukiernia Wszystkich Smaków, latał jeszcze do Ministerstwa Magii, gdzie też... pracował. Zawsze jak o tym pomyślałem, to chciało mi się śmiać, ale starałem się już nie parskać za każdym razem, kiedy tylko ktoś wspomniał o jego robocie. Teraz tylko uśmiecham się lekko i chrząkam, przykładając do ust dłoń zwiniętą w pięść, a później krzyżuję ręce na piersi i opieram się framugę drzwi, prowadzących do pokoju właściciela Rudery. Już od jakiegoś czasu truję mu, żeby pokazał mi jak ujarzmić samochód; odkąd zobaczyłem ten należący do Bertiego, zamarzyło mi się własne autko, no ale co mi po nim, skoro nie umiem prowadzić? Ufałem jednak, że nie jest to jakieś mega skomplikowane, skoro nawet taki debil jak Ern ogarniał prowadzenie Błędnego Rycerza, hehehe. To co, niby ja nie dam rady? Potrzebowałem tylko szybkiego kursu, a Bott wydawał mi się odpowiednim nauczycielem. Na pewno lepszym niż Prang, który pewnie by nas zabił już na pierwszym zakręcie, a przede wszystkim nie miał swojej maszyny. Bert miał i to taką totalnie odjechaną! Jak pierwszy raz zobaczyłem jego samochód, to myślałem, że popuszczę z wrażenia - co to było za piękno! Klasa sama w sobie, ten model, ten kolor i jeszcze w kabriolecie! Ach, oddałbym za takie cudeńko wszystkie galeony, które chowałem w skarpecie (obawiam się, że mogłoby mi nie starczyć nawet na jedno koło, nie mówiąc już o całym aucie!).
- To co? Gotowy jesteś? - pytam. Ja osobiście już się nie mogłem doczekać. Stałem tam w płaszczu i z szalikiem luźno otulającym szyję - pogoda zdecydowanie się poprawiła, ale jednak wciąż mieliśmy zimę, a ja nie mogłem się pochorować. Miałem za dużo rzeczy na głowie, tego jeszcze brakowało, żebym się na własne życzenie przykuł do łóżka - Jaram się tym oporowo, Bert - dodaję ze śmiechem, po czym odklejam się od framugi i aż ręce zacieram. Ale będzie!
- Jak człowiek chce to czas zawsze się znajdzie. - Bott uśmiecha się szeroko. - Nie mam ostatnio z kim grzebać w aucie, Matt skończył narazie swoje zabawy i nawet mi tego brakuje.
Przyznał, naciągając na siebie płaszcz, bo Miętus niestety może i stoi pod zadaszeniem, ale nadal na dworze.
- Myślałem, żeby zbudować garaż w ogóle. W sensie nie wiem jak się za to zabrać narazie ale poszperam, popytam, może ktoś się zna na takim początku, że osadzenie w ziemi czy coś, a potem to skończę. Skoro też planujesz auto to może pomożesz i zrobi się większy? - zaproponował zaraz. - Jakoś na lato oczywiście.
Dodał jeszcze, bo teraz to chyba by umarł. Raz, że chyba musiałby cały tydzień dobie wydłużyć za sprawą horatio chyba to jeszcze umarliby obaj z zimna na tym mrozie i na bank żadna trzecia osoba by się nie znalazła, bo Bott ma może wielu przyjaciół, ale chyba nie aż takich masochistów.
- Bardziej niż gotowy! Najpierw ci pokażę, a potem się przesiądziemy, okej? - zaproponował, zaraz wychodząc i wsiadając do samochodu. Było chłodno, ale w środku nie pada ani nie wieje, więc jest plus.
- No i wyprowadzę auto na prostą trasę. Nie, żebym ci nie ufał. - zaśmiał się i włożył kluczyki do stacyjki. - Na dole masz sprzęgło, hamulec i gaz. Hamulec to raczej jasna sprawa, tylko nigdy nie deptaj na niego tak na już, bo jak rozpędzone auto zatrzymasz nagle to ktoś ci w tyłek wjedzie. - uprzedził. - W sensie w samochodu tyłek.
Dodał tak dla jasności.
Pokazał po kolei jak odpalić samochód i włączyć światła i po dość wyboistej drodze wyjechał do drogi głównej Doliny Godryka. I troszkę dalej, szukając miejsca bardziej odosobnionego, prostego i wolnego tak na wszelki wypadek. Bardzo cenił ten samochód, a z tyłu głowy miał nadal, że nie jest to tak do końca jego własność. Choć nie sądził, by Titus miał kiedykolwiek warunki dla niego.
- Dobra, przesiadamy się. - wysiadł zaraz, żeby przejść na miejsce pasażera i zapiąć pasy. - Dajesz.
Przyznał, naciągając na siebie płaszcz, bo Miętus niestety może i stoi pod zadaszeniem, ale nadal na dworze.
- Myślałem, żeby zbudować garaż w ogóle. W sensie nie wiem jak się za to zabrać narazie ale poszperam, popytam, może ktoś się zna na takim początku, że osadzenie w ziemi czy coś, a potem to skończę. Skoro też planujesz auto to może pomożesz i zrobi się większy? - zaproponował zaraz. - Jakoś na lato oczywiście.
Dodał jeszcze, bo teraz to chyba by umarł. Raz, że chyba musiałby cały tydzień dobie wydłużyć za sprawą horatio chyba to jeszcze umarliby obaj z zimna na tym mrozie i na bank żadna trzecia osoba by się nie znalazła, bo Bott ma może wielu przyjaciół, ale chyba nie aż takich masochistów.
- Bardziej niż gotowy! Najpierw ci pokażę, a potem się przesiądziemy, okej? - zaproponował, zaraz wychodząc i wsiadając do samochodu. Było chłodno, ale w środku nie pada ani nie wieje, więc jest plus.
- No i wyprowadzę auto na prostą trasę. Nie, żebym ci nie ufał. - zaśmiał się i włożył kluczyki do stacyjki. - Na dole masz sprzęgło, hamulec i gaz. Hamulec to raczej jasna sprawa, tylko nigdy nie deptaj na niego tak na już, bo jak rozpędzone auto zatrzymasz nagle to ktoś ci w tyłek wjedzie. - uprzedził. - W sensie w samochodu tyłek.
Dodał tak dla jasności.
Pokazał po kolei jak odpalić samochód i włączyć światła i po dość wyboistej drodze wyjechał do drogi głównej Doliny Godryka. I troszkę dalej, szukając miejsca bardziej odosobnionego, prostego i wolnego tak na wszelki wypadek. Bardzo cenił ten samochód, a z tyłu głowy miał nadal, że nie jest to tak do końca jego własność. Choć nie sądził, by Titus miał kiedykolwiek warunki dla niego.
- Dobra, przesiadamy się. - wysiadł zaraz, żeby przejść na miejsce pasażera i zapiąć pasy. - Dajesz.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- No jasne, że pomogę! - szczerzę się w uśmiechu. Co prawda nie znam się na stawianiu garaży od podstaw, ale przy wykończeniach mógłbym pomóc; nawet nieźle się bawiłem remontując swój pokój, więc to też mogłoby być całkiem przyjemne. A nawet jeśli nie, to przecież musiałem się jakoś odwdzięczyć.
- Pewnie, ty tu rządzisz - kiwam głową, bo raz, to było jego auto, a dwa, ja się na tym totalnie nie znałem; postanowiłem się więc dostosować do wszelkich wskazówek. Wsiadam na miejsce pasażera i rozglądam się po wnętrzu. Nie no, klasa sama w sobie! Wyglądało to pięknie, aż się poczułem jakby luksusowo - Tak chyba będzie lepiej - wtóruję mu śmiechem. Szczerze? Ja bym sobie nie ufał. Do tej pory obserwowałem podczas jazdy tylko Erniego, a on, cóż, każdy wiedział jak prowadzi. Istniało więc pewne prawdopodobieństwo, że za kierownicą będę podobny do niego. Drżyjcie piesi! Słucham co ma do powiedzenia, starając się zakodować w głowie co jest czym. W sumie nie brzmiało to jakoś bardzo skomplikowanie - sprzęgło, hamulec, gaz, prosta sprawa. Przyglądam się jak jedzie, a kiedy wreszcie się przesiadamy, to moszczę się wygodnie na siedzeniu kierowcy i opieram ręce na kierownicy. Cudowne uczucie! Tylko teraz zaczynają się schody - światła, ręczny, pełno dziwacznych znaczków, których totalnie nie czaiłem. To od wachy, to od świateł, długich, krótkich, to od oleju, a to od radio. Co? Już teraz wszystko mi się mieszało, więc mrugam kilka razy, starając się jakoś bardziej skupić. No dobra, nie od razu Rzym zbudowano, no nie? To się eeee... wyćwiczy w trakcie. Robię poważną minę i zerkam ostatni raz na Botta, po czym kiwam głową, że okej, nie ma na co czekać. No to wio! Jak to się mówi. Zwalniam ręczny i dociskam sprzęgło, wrzucam pierwszy bieg, po czym przydeptuję gaz i ruszamy z kopyta, aż silnik złowrogo warczy, a nas wciska w siedzenia. ŁOŁ, nie spodziewałem się takiego przyspieszenia, co zresztą widać po mojej przerażonej minie. Zaraz więc nadeptuję na hamulec, robiąc dokładnie to, o czym Bert mówił, żeby nie robić - auto od razu się zatrzymuje, a my tym razem lecimy w przód i o mało nie uderzam głową w klakson.
- Kurde, to wcale nie jest takie proste - krzywię się, ale pierwsze koty za płoty! Wcale nie czuję się zniechęcony, ba! Teraz już może być tylko lepiej.
- Pewnie, ty tu rządzisz - kiwam głową, bo raz, to było jego auto, a dwa, ja się na tym totalnie nie znałem; postanowiłem się więc dostosować do wszelkich wskazówek. Wsiadam na miejsce pasażera i rozglądam się po wnętrzu. Nie no, klasa sama w sobie! Wyglądało to pięknie, aż się poczułem jakby luksusowo - Tak chyba będzie lepiej - wtóruję mu śmiechem. Szczerze? Ja bym sobie nie ufał. Do tej pory obserwowałem podczas jazdy tylko Erniego, a on, cóż, każdy wiedział jak prowadzi. Istniało więc pewne prawdopodobieństwo, że za kierownicą będę podobny do niego. Drżyjcie piesi! Słucham co ma do powiedzenia, starając się zakodować w głowie co jest czym. W sumie nie brzmiało to jakoś bardzo skomplikowanie - sprzęgło, hamulec, gaz, prosta sprawa. Przyglądam się jak jedzie, a kiedy wreszcie się przesiadamy, to moszczę się wygodnie na siedzeniu kierowcy i opieram ręce na kierownicy. Cudowne uczucie! Tylko teraz zaczynają się schody - światła, ręczny, pełno dziwacznych znaczków, których totalnie nie czaiłem. To od wachy, to od świateł, długich, krótkich, to od oleju, a to od radio. Co? Już teraz wszystko mi się mieszało, więc mrugam kilka razy, starając się jakoś bardziej skupić. No dobra, nie od razu Rzym zbudowano, no nie? To się eeee... wyćwiczy w trakcie. Robię poważną minę i zerkam ostatni raz na Botta, po czym kiwam głową, że okej, nie ma na co czekać. No to wio! Jak to się mówi. Zwalniam ręczny i dociskam sprzęgło, wrzucam pierwszy bieg, po czym przydeptuję gaz i ruszamy z kopyta, aż silnik złowrogo warczy, a nas wciska w siedzenia. ŁOŁ, nie spodziewałem się takiego przyspieszenia, co zresztą widać po mojej przerażonej minie. Zaraz więc nadeptuję na hamulec, robiąc dokładnie to, o czym Bert mówił, żeby nie robić - auto od razu się zatrzymuje, a my tym razem lecimy w przód i o mało nie uderzam głową w klakson.
- Kurde, to wcale nie jest takie proste - krzywię się, ale pierwsze koty za płoty! Wcale nie czuję się zniechęcony, ba! Teraz już może być tylko lepiej.
Bertie też się nie znał, ale to że się na czymś nie zna wcale nie przeszkadzało mu w robieniu tego. Wystarczyło znaleźć kogoś, kto cośtam wie i z nim zacząć. I tak w sumie sporo się nauczył już przy wielokrotnych remontach czy u siebie, u Alexa czy przy odbudowie Starej Chaty. Na zapewnienie, że będzie miał pomoc, tylko uśmiechnął się więc szeroko, bo to bardzo dobra nowina i zaraz ruszali przed siebie.
Był pełen wiary, kiedy się przesiadali, a może po prostu pełen typowego dla siebie braku instynktu samoczachowawczego. Skoro jednak obiecał, że pouczy Johnnego to musiał go wpuścić za kółko i tylko liczył, że nie będzie źle. Ostatecznie sam odbierał prowadzenie jako coś całkiem prostego, choć jak we wszystkim - trzeba wprawy.
- Tylko delikatnie... - ledwo zdążył powiedzieć, kiedy ruszyli i nagle się zatrzymali. Bott poleciał do przodu, rękami asekurując, żeby nie uderzyć głową przedniej szyby, a potem odbił w tył, na szczęście prosto na siedzenie. Szkoda, że nie ma w aucie niczego co by ich na miejscu mogło przytrzymać, bo jeszcze kilka takich skoków i skończą wyglądając jak pobici przez garboroga.
- Noo...trzeba wyczuć - zaśmiał się, kiedy już ochłonął odrobinkę, przymknął przy tym oczy. - Nigdy nie sądziłem, że jeżdżenie może być niebezpieczne nawet kiedy jest się samemu na drodze.
Dodał wesoło, ale zaraz umościł się prosto i trochę bardziej zaparł się nogami przed sobą.
- No dobra. Spróbuj jeszcze raz, tylko ostrożniej. Nie dociskasz pedałów od razu, tylko powoli popuszczasz sprzęgło i wciskasz gaz. - dodał, zerkając na profil Bojczuka i asekuracyjnie przytrzymując też się lewą ręką za uchwyt w drzwiach. Nie, żeby mu nie ufał, ale tak na wszelki wypadek.
- Myśl o tym jak bardzo lubisz swoje zęby w ustach, a nie na kierownicy. Powinno pomóc. - dodał zaczepnie, nie tracąc przy tym wesołego tonu. Nie wspominał, że w sumie to dobrali sobie kiepski czas i łątwiej byłoby zaczynać latem. W sumie to jak Bojczuk nauczy się teraz to latem tym bardziej będzie super śmigał.
Był pełen wiary, kiedy się przesiadali, a może po prostu pełen typowego dla siebie braku instynktu samoczachowawczego. Skoro jednak obiecał, że pouczy Johnnego to musiał go wpuścić za kółko i tylko liczył, że nie będzie źle. Ostatecznie sam odbierał prowadzenie jako coś całkiem prostego, choć jak we wszystkim - trzeba wprawy.
- Tylko delikatnie... - ledwo zdążył powiedzieć, kiedy ruszyli i nagle się zatrzymali. Bott poleciał do przodu, rękami asekurując, żeby nie uderzyć głową przedniej szyby, a potem odbił w tył, na szczęście prosto na siedzenie. Szkoda, że nie ma w aucie niczego co by ich na miejscu mogło przytrzymać, bo jeszcze kilka takich skoków i skończą wyglądając jak pobici przez garboroga.
- Noo...trzeba wyczuć - zaśmiał się, kiedy już ochłonął odrobinkę, przymknął przy tym oczy. - Nigdy nie sądziłem, że jeżdżenie może być niebezpieczne nawet kiedy jest się samemu na drodze.
Dodał wesoło, ale zaraz umościł się prosto i trochę bardziej zaparł się nogami przed sobą.
- No dobra. Spróbuj jeszcze raz, tylko ostrożniej. Nie dociskasz pedałów od razu, tylko powoli popuszczasz sprzęgło i wciskasz gaz. - dodał, zerkając na profil Bojczuka i asekuracyjnie przytrzymując też się lewą ręką za uchwyt w drzwiach. Nie, żeby mu nie ufał, ale tak na wszelki wypadek.
- Myśl o tym jak bardzo lubisz swoje zęby w ustach, a nie na kierownicy. Powinno pomóc. - dodał zaczepnie, nie tracąc przy tym wesołego tonu. Nie wspominał, że w sumie to dobrali sobie kiepski czas i łątwiej byłoby zaczynać latem. W sumie to jak Bojczuk nauczy się teraz to latem tym bardziej będzie super śmigał.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Obserwował ten cyrk od momentu gdy tylko auto wyjechało na ulicę w Dolinie. Boże przenajświętszy, czy ten młokos za kierownicą był pijany? Arnold raz po raz rechotał pod nosem gdy auto szarpało się wściekle, a silnik gasł pod wpływem nieporadnie odpuszczonego sprzęgła, zbyt dużego nacisku na gaz. Rozpoznawał siedzącego obok sąsiada, który doprowadził ich do nieczęsto uczęszczanej alejki i zamienił się na miejsca z anonimowym amatorem czterech kółek, na miłość Boską, jak to dobrze, że w okolicy o tej godzinie nie było nikogo. W innym wypadku zamiast przyglądać się jak małpa stara się nauczyć prowadzenia auta musiałby zeskrobywać z jedni rozjechanych przechodniów i tłumaczyć im, że młodość ma swoje prawa. Arnold przeczesał gęsty wąs dłonią skrytą pod materiałem rękawiczki, zakręcił końcówkę na palec i gdy owa małpa powtórzyła swój wyczyn, zadecydował, że Bott do niczego się nie nadaje. Poprawka, wiedział to już wcześniej, nie umiał nawet przystrzyc trawnika żeby jakieś źdźbła trawy nie wyrastały ponad linię, ale teraz to przeszedł już samego siebie; mugol ruszył więc dziarsko w stronę sceny zbrodni i westchnął ciężko. Ratowanie ludzkości znów spoczęło na jego barkach. I to przez Botta - bo jak nie przez niego, to przez kogo?
- Panie, co pan? Pierwszy raz samochód widzisz, pedału odpuścić nie umiesz? - zagaił przyjacielsko, pukając w okienną szybę i gestem wskazując na umieszczone pod stopami Bojczuka dźwignie. - Panie Bott, pan to chyba pierwszy raz lekcje komuś daje, co? Zaraz tu zrobimy porządek, ino wsiądę - zdecydował i bezpardonowo wcisnął się do samochodu na tylne siedzenie, zakasując rękawy i ściągając z półłysej głowy zimową czapkę. - Żeście sobie młodzieniaszki pogodę wybrali na naukę, ale z drugiej strony kiedy uczyć się lepiej jak nie na ślizgawicy? Będziesz pan miał charakter za kółkiem. Ci co w lecie mają swoje debiuty nie wiedzą jak traktować hamulec kiedy przychodzi zima. Dasz pan wiarę? Rozpędzają się, rozpędzają i pędzą tak, że ledwie światła błysną za nimi, a potem zdziwieni, że nie idzie wyhamować. Łapserdaki, więcej z nich szkody niż pożytku - stwierdził z pogardą i znów przeczesał wąs, żeby potem wskazać raz jeszcze na pedały, którymi Johnatan ewidentnie nie umiał się zająć. Ale nic dziwnego, skoro do tej pory uczył go Bott. - Zaraz pan połapiesz co i jak. Jedna noga na gazie, stanowczo, druga na sprzęgle, odpuszczasz pan je powoli, wyczuj pan silnik. Jak noga schodzi ze sprzęgła, druga przyciska gaz. Ale też powoli, jasne? Jednocześnie. Delikatnie, to nie koń żeby go kopać w boki. - Arnold pokręcił głową. - Jak zaryczy to się nie bać. Lepiej żeby zaryczał i ruszył niż zgasł boś pan zaspana niedorajda. No, wrzucamy jedyneczkę i próbujemy. Potem powiem co i jak ze skrzynią biegów, jak już święty Krzysztof pozwoli i ruszymy z miejsca.
- Panie, co pan? Pierwszy raz samochód widzisz, pedału odpuścić nie umiesz? - zagaił przyjacielsko, pukając w okienną szybę i gestem wskazując na umieszczone pod stopami Bojczuka dźwignie. - Panie Bott, pan to chyba pierwszy raz lekcje komuś daje, co? Zaraz tu zrobimy porządek, ino wsiądę - zdecydował i bezpardonowo wcisnął się do samochodu na tylne siedzenie, zakasując rękawy i ściągając z półłysej głowy zimową czapkę. - Żeście sobie młodzieniaszki pogodę wybrali na naukę, ale z drugiej strony kiedy uczyć się lepiej jak nie na ślizgawicy? Będziesz pan miał charakter za kółkiem. Ci co w lecie mają swoje debiuty nie wiedzą jak traktować hamulec kiedy przychodzi zima. Dasz pan wiarę? Rozpędzają się, rozpędzają i pędzą tak, że ledwie światła błysną za nimi, a potem zdziwieni, że nie idzie wyhamować. Łapserdaki, więcej z nich szkody niż pożytku - stwierdził z pogardą i znów przeczesał wąs, żeby potem wskazać raz jeszcze na pedały, którymi Johnatan ewidentnie nie umiał się zająć. Ale nic dziwnego, skoro do tej pory uczył go Bott. - Zaraz pan połapiesz co i jak. Jedna noga na gazie, stanowczo, druga na sprzęgle, odpuszczasz pan je powoli, wyczuj pan silnik. Jak noga schodzi ze sprzęgła, druga przyciska gaz. Ale też powoli, jasne? Jednocześnie. Delikatnie, to nie koń żeby go kopać w boki. - Arnold pokręcił głową. - Jak zaryczy to się nie bać. Lepiej żeby zaryczał i ruszył niż zgasł boś pan zaspana niedorajda. No, wrzucamy jedyneczkę i próbujemy. Potem powiem co i jak ze skrzynią biegów, jak już święty Krzysztof pozwoli i ruszymy z miejsca.
I show not your face but your heart's desire
Wydawało mi się, że auto będzie oporne i trzeba włożyć sporo siły, żeby w ogóle ruszyć, a tymczasem te wszystkie pedały działały bardzo delikatnie, co w zasadzie było zdecydowanie bardziej problematyczne, bo a) jakoś nie potrafiłem ich wyczuć i b) miałem raczej ciężką nogę.
- Dobra, dobra, teraz będzie lepiej, serio - kiwam energicznie głową, chociaż w moim głosie słychać nutkę niepewności... I za każdym kolejnym razem dzieje się dokładnie to samo - przecież staram się być delikatniejszy, ale co z tego? Autem szarpie, nami rzuca po wnętrzu jak workami ziemniaków, a na koniec samochód gaśnie i tyle z mojej jazdy. Odkąd się przesiedliśmy, ujechaliśmy może z metr i to przy dobrych wiatrach, CO ZA DNO. Zaczynam się już trochę wkurzać, chociaż Bertie zapewnia, że u każdego początki są trudne; rozchylam wargi coby wypuścić spomiędzy nich wiązankę przekleństw (jestem pewien, że trochę by mi po tym ulżyło), jednak zanim zdążę to zrobić słyszę pukanie w szybkę i kieruję wzrok na wąsatego typa; powoli uchylam okno, zaś moje brwi wędrują wysoko na czoło w geście niemego zdziwienia. I znowu - zanim w ogóle zdążę się odezwać, chłop ładuje się na tylne siedzenie i cóż, pozamiatane; co ja mogę w takiej sytuacji? Nic, wzdycham więc przeciągle i zamykam okienko, bo ciągnie trochę z zewnątrz, a ja nie chcę się przeziębić. Rzucam Bottowi porozumiewawcze spojrzenie; w pierwszej chwili mam wrażenie, że Bert chce uskutecznić coś w rodzaju - ło baben! żylazko zostawiłem na kuchence; ale mój wzrok mówi jasno, że jak to zrobi to ja to auto porywam i już nie wracam. Więc siedzi w milczeniu i ja też jeszcze przez chwilę nic nie mówię, jeno odwracam się w kierunku trajkoczącego, nieproszonego gościa - Taaa - rzucam tylko na jego słowa, bo cóże innego mógłbym rzec? Mógłbym na przykład wyrzucić młodemu Bottowi, że mi nie powiedział, że jednak lepiej się uczyć w innych, mniej śliskich okolicznościach, ale z drugiej strony przecież to ja nalegałem, prosiłem i nie dawałem mu spokoju - No dobra, dobra, łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić, Jeeezuuu - kręcę głową na ten cały wywód, ale dobra, spróbujmy jeszcze raz, chociaż policzki już mi płoną ze złości i mam ochotę rzucić to wszystko w piździec, a potem iść się urżnąć - tak dla poprawy nastroju - Tera cicho, muszę się skupić - kiwam głową, zerkając to na Bertiego, to na naszego sąsiada, oddycham głęboko i wio, pora na kolejną próbę; tym razem staram się być delikatniejszy - wrzucam pierwszy bieg i powoli ściągam nogę ze sprzęgła, równie niespiesznie przydeptując gaz... CHWILA PRAWDY, WERBLE IIIIII... JEDZIEMY!!! Naprawdę jedziemy! Toczymy się do przodu, coraz szybciej i szybciej, a ja przez chwilę śmieję się głośno; później dociera do mnie, że nie mam bladego pojęcia co dalej, więc zaciskam palce na kierownicy i rzucam chyba trochę zbyt głośno jak na kogoś, kto stara się zachować względny spokój - CO TERAZ?! CO TERAZ?!
- Dobra, dobra, teraz będzie lepiej, serio - kiwam energicznie głową, chociaż w moim głosie słychać nutkę niepewności... I za każdym kolejnym razem dzieje się dokładnie to samo - przecież staram się być delikatniejszy, ale co z tego? Autem szarpie, nami rzuca po wnętrzu jak workami ziemniaków, a na koniec samochód gaśnie i tyle z mojej jazdy. Odkąd się przesiedliśmy, ujechaliśmy może z metr i to przy dobrych wiatrach, CO ZA DNO. Zaczynam się już trochę wkurzać, chociaż Bertie zapewnia, że u każdego początki są trudne; rozchylam wargi coby wypuścić spomiędzy nich wiązankę przekleństw (jestem pewien, że trochę by mi po tym ulżyło), jednak zanim zdążę to zrobić słyszę pukanie w szybkę i kieruję wzrok na wąsatego typa; powoli uchylam okno, zaś moje brwi wędrują wysoko na czoło w geście niemego zdziwienia. I znowu - zanim w ogóle zdążę się odezwać, chłop ładuje się na tylne siedzenie i cóż, pozamiatane; co ja mogę w takiej sytuacji? Nic, wzdycham więc przeciągle i zamykam okienko, bo ciągnie trochę z zewnątrz, a ja nie chcę się przeziębić. Rzucam Bottowi porozumiewawcze spojrzenie; w pierwszej chwili mam wrażenie, że Bert chce uskutecznić coś w rodzaju - ło baben! żylazko zostawiłem na kuchence; ale mój wzrok mówi jasno, że jak to zrobi to ja to auto porywam i już nie wracam. Więc siedzi w milczeniu i ja też jeszcze przez chwilę nic nie mówię, jeno odwracam się w kierunku trajkoczącego, nieproszonego gościa - Taaa - rzucam tylko na jego słowa, bo cóże innego mógłbym rzec? Mógłbym na przykład wyrzucić młodemu Bottowi, że mi nie powiedział, że jednak lepiej się uczyć w innych, mniej śliskich okolicznościach, ale z drugiej strony przecież to ja nalegałem, prosiłem i nie dawałem mu spokoju - No dobra, dobra, łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić, Jeeezuuu - kręcę głową na ten cały wywód, ale dobra, spróbujmy jeszcze raz, chociaż policzki już mi płoną ze złości i mam ochotę rzucić to wszystko w piździec, a potem iść się urżnąć - tak dla poprawy nastroju - Tera cicho, muszę się skupić - kiwam głową, zerkając to na Bertiego, to na naszego sąsiada, oddycham głęboko i wio, pora na kolejną próbę; tym razem staram się być delikatniejszy - wrzucam pierwszy bieg i powoli ściągam nogę ze sprzęgła, równie niespiesznie przydeptując gaz... CHWILA PRAWDY, WERBLE IIIIII... JEDZIEMY!!! Naprawdę jedziemy! Toczymy się do przodu, coraz szybciej i szybciej, a ja przez chwilę śmieję się głośno; później dociera do mnie, że nie mam bladego pojęcia co dalej, więc zaciskam palce na kierownicy i rzucam chyba trochę zbyt głośno jak na kogoś, kto stara się zachować względny spokój - CO TERAZ?! CO TERAZ?!
- Teraz patrz pan przed siebie i uważaj coby nie rozjechać nieletnich. Powolutku. Jak boga kocham, pałętają się po drogach jakby te były placami zabaw. Dasz pan wiarę? Na przykład Scottsowie. Wypuszczają te swoje grube warchlaki i dawaj, biegiem je przez jezdnię. No ale uważaj pan! - Arnold zamachał raptownie odzianą w ciepłą rękawiczkę dłonią tuż obok głowy Johantana, sugerując w tak delikatny, wyszukany sposób, że jednak na skręcie wypadałoby posłuchać drogi i obrócić stosownie kierownicę. Czy to możliwe żeby Bott wziął sobie na przyuczenie takiego gałgana? Samochód szarpnął, zakołysał się na pokrytej lodem powierzchni i z chrząknięciem niezadowolenia mugol przechylił się między przednimi fotelami, chwytając sterownicze koło i pomagając Bojczukowi opanować pojazd. - Mówiłem, że zima to nie przelewki. Delikatniej, panie. Z wyczuciem. Jak z babą. Nie pędź pan tak skoro nie wyrabiasz na zakrętach. Zaraz będzie następny to spróbujem jeszcze raz. Zwolnij pan, zredukuj bieg jak silnik zacznie dychać zmęczony - poinstruował, raz po raz kiwając głową gdy rajdowy narybek zaczął jako tako pojmować przedstawiane mu tajniki eleganckiej sztuki transportu. Tu wyjaśnił po co redukować biegi, tam wyjaśnił kiedy dokładnie należało je zwiększyć, następny zakręt udało im się pokonać względnie bez szwanku. Nawet nie musiał rwać się do fizycznej pomocy, zamiast tego rozsiadając się wygodnie na swoim siedzeniu i mrucząc z zadowoleniem, gdy Bojczuk manewr wykonał prawidłowo. No. Przynajmniej tyle - nie był kompletnym imbecylem. A Bott nie przeszkadzał, i dobrze. Zamilkł na swoim siedzeniu jak niemająca nic do powiedzenia kukła, którą być musiał, skoro do tej pory nie osiągnął niczego spektakularnego w nauce Johnatana. - Dobrze, dobrze. A teraz spróbujemy zahamować, co? - zaproponował, bo i z tym wielu doświadczonych kierowców miało w zimie problemy. Nawierzchnia była brutalną kochanką, weryfikowała umiejętności starych wyjadaczy i często odsyłała ich do warsztatów. Patałachy. Arnold nigdy nie dorobił się pierwszej kolizji. Był na to zbyt wszechstronnie utalentowany. - Nie dociskaj pan pedału hamulca za mocno. Powoli. Lekko. O tak, no, nawet nieźle. Do jedyneczki teraz wracamy, zaciągnij pan ręczny - palcem wskazał na wspomniany dynks. - I ot, cała filozofia. Nie było tak źle, a? To teraz ruszamy jeszcze raz. Umiesz to już pan, pokaż, że coś masz pod tymi czarnymi loczkami, śmiało - zarządził głosem nieznoszącym odmowy. Do względnej biegłości i oswojenia się z pojazdem Bojczuk musiał powtórzyć podstawy przynajmniej kilka razy, i tego Arnold zamierzał dziś dopilnować. - Odpuszczasz pan ręczny i w tym samym momencie naciskasz gaz. Jak jedno idzie w tył, drugie do przodu. Druga stopa na sprzęgło. Wiadomo - nie za szybko, z wyczuciem, jak zawsze. Dawaj pan.
I show not your face but your heart's desire
Stary tak nadaje, że aż mi się ciężko skupić na... właściwie to na wszystkim, na drodze i na tym co mam robić. Kątem oka widzę, że Bertie jakoś dziwnie zbladł i mocniej trzyma się siedzenia; nie dziwię się, jeszcze przed chwilą lataliśmy po wnętrzu jak bezwładne kukiełki. Teraz z kolei szło mi zdecydowanie lepiej - trzymałem się jezdni i powiedzmy, że w miarę udało mi się zapanować nad pojazdem; przynajmniej do pierwszego ostrzejszego zakrętu. Tylko refleks chudego byka mnie ratuje przed oberwaniem potężnego gonga w potylicę i chociaż łapska sąsiada ostatecznie okazują się całkiem pomocne, to i tak macham na niego ręką, żeby siedział gdzie siedzi, czyli z tyłu - Panie, weź pan, bo mnie stresujesz - wywracam oczami, a później kiwam głową, tym samym przyjmując na klatę wszystkie wskazówki. No i dobra, opieram dłoń na drążku do zmiany biegów, naciskam delikatnie na hamulec, żeby zwolnić i wchodzę w zakręt jak zawodowiec; moje usta wykrzywia tryumfalny uśmiech - Widzieliście to? Chyba zaczynam ogarniać - oczywiście, że oczekuję pochwał i jako taką odbieram pomruk z tylnego siedzenia. Ha, ma się jednak rękę do prowadzenia, ale mi dobrze idzie, ale jestem zajebisty, o Boże, o kurwa - Jasne, kierowniku, pa tera jak hamuję - kiwam głową i zerkam w lusterko, coby na ułamek sekundy skrzyżować spojrzenie z Arnoldem; potem robię to co mówi, czyli powoli i delikatnie dociskam hamulec, redukuję biegi i zaciągam ręczny. Czuję jak uchodzi ze mnie pierwsza fala zdenerwowania, więc oddycham głęboko i zatapiam się w fotelu - Nieźle było, co? To wcale nie takie trudne - kiwam energicznie głową, odwracając twarz w kierunku Bertiego, wymieniamy promienne uśmiechy i zbijamy piąteczkę, ale to nie pora żeby spocząć na laurach, bo wtem sąsiad zarządza powtórkę, a ja czuję, że ekscytacja znowu narasta. Poprawiam się na siedzeniu i układam nogi na pedałach, wbijając spojrzenie w lusterko - Dobra, to teraz trzymajcie się, jedziemy - mówię, po czym zgodnie ze wskazówkami odpuszczam ręczny, wprawiam auto w ruch; trochę szarpie na początku, ale przynajmniej nie gaśnie, a to już jakiś postęp, nie? W porównaniu do tego co było jeszcze parę chwil wcześniej, jestem jebanym mistrzem kierownicy. Suniemy powoli po ulicy, więc dodaję nieco gazu i wrzucam wyższy bieg, kiedy silnik zaczyna nieprzyjemnie wyć - No i bajlando, to gdzie was podrzucić chłopaki, co? - śmieję się, czując za kółkiem coraz pewniej; już nawet śliska nawierzchnia mi niestraszna, chociaż dam se rękę ujebać przy samym łokciu, że gdybyśmy nagle wpadli w poślizg to bym obsrał pantalony po same pachy. Godryku, miej nas w swojej opiece tak jak do tej pory - Chyba już to ogarniam, spróbujmy czegoś trudniejszego - proszę, spoglądając w lusterku na naszego gościa; nawet mi się przestał wydawać taki denerwujący, ba, był właściwie całkiem pomocny.
Arnold wydał z siebie ciche a idź pan kiedy Bojczuk subtelnie poprosił, by ten na moment nie wtrącał się do próby zapanowania nad pojazdem. Nie zamierzał jednak tego dnia umierać. Obiecał żonie, że nazajutrz udadzą się przecież na kolację do jej rodziców, urodzinową, okrągłą... Chwila, moment. Może jednak śmierć w wypadku spowodowanym nieogarnięciem podstawowych funkcji auta nie brzmiała tak źle?
- Toć mówiłem, że nie trudne. Wystarczy tylko mieć dobrego nauczyciela, nie jakąś tam fajtłapę. Pan się nie obraża, panie Bott - zwrócił się do sąsiada i gestem pokazał, by Johnatan przyspieszył swoje starania i w końcu ruszył z miejsca ponownie. Obyło się bez szwanku. Młodziak łapał nowe zagadnienia szybko i sprawnie, jego stopy nie były już tak nieporadne jak na początku, a i coraz lepiej dawkował siłę przyciskania ich do pedałów. Nie trzeba było mędrca by stwierdzić, że Arnold był z niego zadowolony. Nawet domagał się trudniejszych manewrów, a to już coś! Niebywale łatwo było zniechęcić młodego kierowcę do jazdy za sprawą nieumiejętnych nauk, świadczyło to zatem na korzyść mentorskich zapędów mugola, który dumnie niczym paw wypiął pierś do przodu i zakręcił wąs na palcu, mrucząc coś do siebie pod nosem.
- Mnie pan potem do sklepu podrzucisz skoroś taki zdolny. Do warzywniaka dwie ulice stąd. Rzodkiew muszę kupić - właściwie to nie, musiał kupić paczkę papierosów, ale o tym nikt prócz niego samego wiedzieć nie musiał. Przecież dokładnie ukrywał swój nałóg przed żoneczką, a tak to sąsiad mógłby donieść na niego w geście głupiej, młokosowej zemsty. Nie mógł ryzykować.
- Trudniej to będzie z parkowaniem - zadumał się i zdecydował, że właśnie to powinni przećwiczyć. - Bo jeździć to nie problem, ale pojazdu pan na środku jezdni nie zostawisz, co? Spróbujmy tam, jest wolne. Ha! Obok samochodu Wilsonów, to nawet pan możesz przytrzeć - zarechotał i wskazał Bojczukowi przestrzeń przy krawężniku kilkanaście metrów dalej. To wyzwanie powinno zagwarantować mu trochę emocji, każdemu za pierwszym razem gwarantowało. - Ważne to żeby wyczuć szerokość i długość samochodu. Powoli podejdź pan do manewru, nie spieszymy się nigdzie. Kierownica do lewej, potem wrzucisz pan wsteczny i wyrównasz do prawej, żeby się ładnie ustawić - mówił, po czym zasadę parkowania wytłumaczył mu jeszcze dokładniej, przypominając jak zatrzymać auto i zgasić silnik na wszelki wypadek. - Noo, brawo! A teraz jadziem do warzywniaka - zarządził. Jego nauki dobiegły końca, z resztą powinien poradzić sobie nawet taki niedorajda jak sąsiad Bott.
- Toć mówiłem, że nie trudne. Wystarczy tylko mieć dobrego nauczyciela, nie jakąś tam fajtłapę. Pan się nie obraża, panie Bott - zwrócił się do sąsiada i gestem pokazał, by Johnatan przyspieszył swoje starania i w końcu ruszył z miejsca ponownie. Obyło się bez szwanku. Młodziak łapał nowe zagadnienia szybko i sprawnie, jego stopy nie były już tak nieporadne jak na początku, a i coraz lepiej dawkował siłę przyciskania ich do pedałów. Nie trzeba było mędrca by stwierdzić, że Arnold był z niego zadowolony. Nawet domagał się trudniejszych manewrów, a to już coś! Niebywale łatwo było zniechęcić młodego kierowcę do jazdy za sprawą nieumiejętnych nauk, świadczyło to zatem na korzyść mentorskich zapędów mugola, który dumnie niczym paw wypiął pierś do przodu i zakręcił wąs na palcu, mrucząc coś do siebie pod nosem.
- Mnie pan potem do sklepu podrzucisz skoroś taki zdolny. Do warzywniaka dwie ulice stąd. Rzodkiew muszę kupić - właściwie to nie, musiał kupić paczkę papierosów, ale o tym nikt prócz niego samego wiedzieć nie musiał. Przecież dokładnie ukrywał swój nałóg przed żoneczką, a tak to sąsiad mógłby donieść na niego w geście głupiej, młokosowej zemsty. Nie mógł ryzykować.
- Trudniej to będzie z parkowaniem - zadumał się i zdecydował, że właśnie to powinni przećwiczyć. - Bo jeździć to nie problem, ale pojazdu pan na środku jezdni nie zostawisz, co? Spróbujmy tam, jest wolne. Ha! Obok samochodu Wilsonów, to nawet pan możesz przytrzeć - zarechotał i wskazał Bojczukowi przestrzeń przy krawężniku kilkanaście metrów dalej. To wyzwanie powinno zagwarantować mu trochę emocji, każdemu za pierwszym razem gwarantowało. - Ważne to żeby wyczuć szerokość i długość samochodu. Powoli podejdź pan do manewru, nie spieszymy się nigdzie. Kierownica do lewej, potem wrzucisz pan wsteczny i wyrównasz do prawej, żeby się ładnie ustawić - mówił, po czym zasadę parkowania wytłumaczył mu jeszcze dokładniej, przypominając jak zatrzymać auto i zgasić silnik na wszelki wypadek. - Noo, brawo! A teraz jadziem do warzywniaka - zarządził. Jego nauki dobiegły końca, z resztą powinien poradzić sobie nawet taki niedorajda jak sąsiad Bott.
I show not your face but your heart's desire
- No to do warzywniaka! - wyrzucam obie ręce w górę, na moment wypuszczając z uścisku kierownicę, ale auto od razu zaczyna niebezpiecznie zbliżać się do lewej krawędzi, więc czym prędzej opuszczam łapska na kółko i wzruszam lekko ramionami, z szerokim uśmiechem zerkając to na Berta to na Arnolda - Pffff, z parkowaniem! Mały pikuś - macham jedną ręką, chociaż jak sąsiad pokazuje mi wolne miejsce to tracę trochę pewności siebie. Jak niby to auto ma się tam zmieścić? Przecież to, kurwa, niemożliwe. Śmieję się na słowa typa, po czym zatrzymuję maszynę i przez chwilę rozkminiam jak to zrobić, w geście zamyślenia wsuwając między wargi końcówkę kciuka. Kiwam głową na słowa mężczyzny, zerkając na jego twarz odbijającą się w lusterku - No dobra, to próbuję - oddycham głęboko i wio; razie kosie śmierć, czy jakoś tak. Ruszam powoli, starając się trzymać wskazówek wciąż wygłaszanych przez gościa na tylnym siedzeniu, chociaż chyba wolałbym żeby się po prostu zamknął; ta paplanina niezbyt dobrze wpływała na moje skupienie, nawet jeśli robił to w dobrej wierze. Jesteśmy coraz bliżej i bliżej, czuję, że zaczynam się pocić i szczerze powiedziawszy chętnie uchyliłbym teraz okno. Być może Bertie dostrzega kropelki kwitnące na moim czole, a może czyta mi w myślach (albo sam jest równie zestresowany), ale otwiera nieznacznie okienko po swojej stronie, a nagły przypływ chłodnego powietrza od razu orzeźwia mój mózg... co w sumie niewiele zmienia, skoro i tak wjeżdżam na krawężnik. Sru! Tak nami zatrzęsło, że wszyscy podskoczyliśmy na swoich siedzeniach, ale przynajmniej nie zatarłem karoserii, no nie? Zresztą nawet sąsiad nie wydaje się szczególnie zły, więc może nie było najgorzej? Szczególnie, że przecież robiłem to po raz pierwszy w życiu; ja sam jestem taki dumny z siebie, że chce mi się płakać, ale przeca nie będę się mazał przy dwóch innych typach, więc w zamian uśmiecham się szeroko - Dzięki, dobra, to jedziem - komu w drogę temu czas; wrzucam wsteczny, obracam kierownicę i sru! przydeptuję mocno na gaz, a samochód rusza z kopyta. Godryk chyba naprawdę nad nami czuwa, bo inaczej nie umiem wytłumaczyć tego, że obeszło się bez żadnego zderzenia. Śmieję się w głos, ale dobra, koniec żartów, pora podrzucić sąsiada do sklepu i wracać do Rudery; może jakąś okrężną drogą, żebym mógł jeszcze trochę poćwiczyć?
/ztx2
/ztx2
Stanął pod drzwiami, spoglądając na dom, który wyglądał tak, jakby miał za chwilę zacząć się po prostu rozpadać. Rudera zdecydowanie była dla niego dobrą nazwą. Bennett westchnął, wyciągając rękę z kieszeni i pukając do drzwi.
Nie byłoby go tutaj, gdyby nie matka, która przez cały poranek narzekała mu nad uchem, że ten młody człowiek, brat tej cóż, nieco dziwnej dziewczyny, potrzebuje pomocy. W sprzątaniu czy tam… czymś. Ojciec pomóc nie mógł, bo akurat coś mu wypadło i pani Bennett nie chciała młodzieńca zostawiać samego z problemem. Roger zaś, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że matka mu nie wybaczy do końca świata i jeszcze dłużej, jeśli odmówi, zwłaszcza że już przywiązała się emocjonalnie do tej myśli, właściwie nie miał wyboru. I bardziej z poczucia synowskiego obowiązku pojawił się pod domem w Dolinie Godryka, którego mieszkańców, co tu dużo mówić, nie znał.
W oczekiwaniu na otwarcie drzwi ściągnął kapelusz i zerknął na zegarek. Nie, żeby mu się śpieszyło, dzień miał przecież wolny, jednak naprawdę chyba wolałby być teraz w innym miejscu. Gdy jednak szanowna uzdrowicielka, ostoja lokalnej społeczności, coś wymyślała, trudno było się jej przeciwstawiać. Bennett uśmiechnął się w duchu mimowolnie na myśl o matce.
Drzwi w końcu otwarły się, a Roger pośpieszył z wyjaśnieniami.
– Roger Bennett – wyciągnął rękę na powitanie. – Mój ojciec miał dziś w czymś wam pomóc, ale nie mógł się pojawić, przyszedłem na zastępstwo – oznajmił po prostu. – Co jest do zrobienia? Jestem kompletnie nie w temacie…
Miał tylko nadzieję, że nie chodzi o jakieś sprawy związane z majsterkowaniem. Nigdy nie był w to zbyt dobry, a że ostatnie lata spędził w mieszkaniach, a nie w domach, to szczerze mówiąc, większości z rzeczy zapomniał. W końcu wynajmując mieszkanie w Arkansas, nie musiał się właściwie niczym przejmować. Wszystkie usterki wymieniał właściciel. Miał zaś na tyle pracy, że nawet nie podejmował próby zajęcia się przeciekającym zlewem, czy karaluchami, zgłaszając sprawę landlordowi.
Doskonale zdawał sobie sprawę jednak z tego, że mieszkanie to inna para kaloszy, niż dom, na dodatek własny. Wiedział przecież, ile czasu i pracy ojciec zawsze poświęcał na naprawianie dachu, płotu, zrobienie kolejnej zagrody, albo zwykłe rąbanie drewna do kominka.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Artemis spoglądał z życzliwym uśmiechem na Bennetta juniora, choć planowo przybyć miał jego ojciec. Roger przedstawił się, po czym wyciągnął rękę na przywitanie. Lovegood odwzajemnił uścisk - mocny i pewny. Nie znał mężczyzny, dlatego przyjrzał mu się nieco dokładniej. Podobnego wzrostu co on sam, o brązowych oczach i z pewną dozą dostojności w pozie. Ciekawy jegomość, przyznał przed sobą Artemis. Jeszcze nie wiedział do końca, czy życiowo grali tę samą melodię wrażliwości - tak czy owak nie wzgardzi żadną pomocą. Sam Artemis był dziś w pełni sił, a ponadto nie doskwierały mu przykre myśli, tak ostatnio natarczywe i gęste. Tego dnia ich nietoperze skrzydła nie świszczały wokół uszu Lovegooda, jego nóg nie obchodziły setki mrówek, które zwykle pozbawiały go lekkości kroku. Było spokojnie. Można było coś budować.
Być może pomogła w tym właśnie Rudera - w opłakanym stanie, zabałaganiona i podłamana ciężarem niezidentyfikowanych przedmiotów. Pewnikiem kryło się tu cała masa drobnych niebezpieczeństw. Dzięki Ruderze, która skrzypiała od potrzeb, Artemis włączył tryb zadaniowy, mógł kierować swoje myśli, by coś naprawić. Dostrzegał problem, było ich tu na pęczki, i rozwiązywał go, czy to machnięciem różdżki, czy zwyczajnie ludzkim użyciem mięśni. Pracował głównie z Sue (pod czujnym okiem Lany, która wciąż leczyła swoje eteryczne rany).
- Artemis Lovegood - odpowiedział, nie przestając się uśmiechać. - Każda para rąk jest mile widziana, przyjmij proszę moje podziękowania. Nie za wiele mogę zaproponować w ramach wynagrodzenia trudów, ale na pewno znajdziemy jakieś przekąski. Daj znać, gdy zgłodniejesz! Wchodź, proszę, czuj się jak u siebie, choć pewnie nie masz takiego chaosu w domu! Zastanawiam się, czy nie powinniśmy zacząć od dachu. Jest nieszczelny, posypała się masa dachówek. Co sądzisz? Och, no może najpierw przejdźmy się po pokojach. Chodź! Dom nawiedza Lana, nieszkodliwy duch, który czasem potrafi dokazywać. Mieszkam wraz ze swoją siostrą Susanne, nie wiem, czy się poznaliście.
Artemis mówił i mówił, nakreślając skalę zniszczeń i opowiadając Rogerowi o interwencji Ministerstwa Magii, o szpitalu polowym, o Sue. Unikał wspominania o Bertiem, bo wtedy wzruszenie chwytało go za gardło. Oprowadzał gościa od pomieszczenia do pomieszczenia, tak by oszacować skalę zniszczeń.
- Poza Laną możesz natknąć się na nieśmiałki lub memortka. Należą do Susanne. Pracuje w rezerwacie znikaczy. A ty? Kim jesteś? Jakie są twoje barwy? Czy często szumi ci w głowie?
Tak jak wcześniej Artemis mówił i mówił, tak teraz pytał i pytał, szczerze zainteresowany nową znajomością.
Być może pomogła w tym właśnie Rudera - w opłakanym stanie, zabałaganiona i podłamana ciężarem niezidentyfikowanych przedmiotów. Pewnikiem kryło się tu cała masa drobnych niebezpieczeństw. Dzięki Ruderze, która skrzypiała od potrzeb, Artemis włączył tryb zadaniowy, mógł kierować swoje myśli, by coś naprawić. Dostrzegał problem, było ich tu na pęczki, i rozwiązywał go, czy to machnięciem różdżki, czy zwyczajnie ludzkim użyciem mięśni. Pracował głównie z Sue (pod czujnym okiem Lany, która wciąż leczyła swoje eteryczne rany).
- Artemis Lovegood - odpowiedział, nie przestając się uśmiechać. - Każda para rąk jest mile widziana, przyjmij proszę moje podziękowania. Nie za wiele mogę zaproponować w ramach wynagrodzenia trudów, ale na pewno znajdziemy jakieś przekąski. Daj znać, gdy zgłodniejesz! Wchodź, proszę, czuj się jak u siebie, choć pewnie nie masz takiego chaosu w domu! Zastanawiam się, czy nie powinniśmy zacząć od dachu. Jest nieszczelny, posypała się masa dachówek. Co sądzisz? Och, no może najpierw przejdźmy się po pokojach. Chodź! Dom nawiedza Lana, nieszkodliwy duch, który czasem potrafi dokazywać. Mieszkam wraz ze swoją siostrą Susanne, nie wiem, czy się poznaliście.
Artemis mówił i mówił, nakreślając skalę zniszczeń i opowiadając Rogerowi o interwencji Ministerstwa Magii, o szpitalu polowym, o Sue. Unikał wspominania o Bertiem, bo wtedy wzruszenie chwytało go za gardło. Oprowadzał gościa od pomieszczenia do pomieszczenia, tak by oszacować skalę zniszczeń.
- Poza Laną możesz natknąć się na nieśmiałki lub memortka. Należą do Susanne. Pracuje w rezerwacie znikaczy. A ty? Kim jesteś? Jakie są twoje barwy? Czy często szumi ci w głowie?
Tak jak wcześniej Artemis mówił i mówił, tak teraz pytał i pytał, szczerze zainteresowany nową znajomością.
W jaki sposób taką Ruderę można doprowadzić do porządku? Bennett nie miał bladego pojęcia, czy dom w ogóle był bezpieczny do zamieszkania, skoro chylił się ku upadkowi. Gdy więc młody mężczyzna otwarł mu drzwi, przeszedł przez próg z pewnym wahaniem.
Nowo poznany, Artemis, jak się przedstawił, chyba jednak czuł się tu całkiem bezpiecznie, a już na pewno był szczerze zadowolony na jego widok, toteż Rogerowi szybko zaczął udzielać się dobry, a jeśli nie dobry to przynajmniej nieco lepszy nastrój. Cóż, może to sprzątanie nie będzie aż tak złe? Zresztą, społeczności warto pomagać, zwłaszcza w trudnych czasach, prawda? A szukanie tropów i docieranie do sprawiedliwości nie było jedynym, co mógł przecież zrobić. Zwłaszcza że jako samotny kawaler i tak po godzinach mógł co najwyżej zanurzyć się w kolejnej sprawie.
– Zdaje mi się, że nie – powiedział na wieść o Susanne, krocząc za Artemisem, gotów obejrzeć dom. – Macie tu ducha? – spytał nieco zdziwiony. Wiele starszych domów czarodziejów było nawiedzonych, choć po prawdzie, rzadziej, niż mogło to się wydawać. – Dużo macie tu pokojów? Na Merlina, chyba nie uwiniemy się ze wszystkim dzisiaj – mówił, rozglądając się wokół. Dom zdecydowanie nie tylko z zewnątrz sprawiał wrażenie zabiedzionego. Właściwie to bardziej niż dom przypominał… no, właśnie Ruderę, w której mieszkał z tuzin młodych ludzi, mających gdzieś porządek. – To wasz dom?
Na kolejne słowa Artemisa na chwilę zatrzymał się, przekrzywiając głowę.
– Czasem się napiję, ale niezbyt często… – powiedział niepewnie, nie będąc pewny, czy o takie szumienie młodemu mężczyźnie chodzi. – Rezerwat znikaczy brzmi jak ciekawe miejsce. Ja się bujam od zlecenia, do zlecenia… Wróciłem w czerwcu do kraju, w Arkansas byłem śledczym – wyjaśnił pokrótce.
Bez wątpienia Lovegood należał do tych wylewnych, co niekoniecznie było wadą. Roger obserwował go z pewnym rozbawieniem, choć z drugiej strony nie czuł wcale, że ma wiele do powiedzenia o sobie. Jako detektyw przywykł raczej do słuchania, niż do mówienia. W końcu to własnie w cudzych słowach najczęściej znajdowało się rozwiązanie zagadki.
Oglądając pokój za pokojem, dotarli do przedpokoju, który o dziwo, znajdował się chyba pod ziemią. Rudera była bez wątpienia wyjątkowym domem: tak krzywego Bennett nie widział chyba nigdy w swoim życiu. Gdyby Lovegoodowie zechcieli zrobić z niego muzeum, albo lepiej – nawiedzony dom – mogliby zbić fortunę, wszak ducha już mieli, do wykończenia wystroju niewiele by brakowało. No, przynajmniej zbiliby w Stanach. W Anglii sprawy miały się jednak nieco inaczej.
Wtem Roger spojrzał na niewielki przedmiot leżący na jakiejś rozwalającej się szafce. Przystanął.
– Co to jest? – spytał, spoglądając na starą, drewnianą szkatułkę. To tylko wrażenie, czy z tym przedmiotem faktycznie coś było nie tak?
Nowo poznany, Artemis, jak się przedstawił, chyba jednak czuł się tu całkiem bezpiecznie, a już na pewno był szczerze zadowolony na jego widok, toteż Rogerowi szybko zaczął udzielać się dobry, a jeśli nie dobry to przynajmniej nieco lepszy nastrój. Cóż, może to sprzątanie nie będzie aż tak złe? Zresztą, społeczności warto pomagać, zwłaszcza w trudnych czasach, prawda? A szukanie tropów i docieranie do sprawiedliwości nie było jedynym, co mógł przecież zrobić. Zwłaszcza że jako samotny kawaler i tak po godzinach mógł co najwyżej zanurzyć się w kolejnej sprawie.
– Zdaje mi się, że nie – powiedział na wieść o Susanne, krocząc za Artemisem, gotów obejrzeć dom. – Macie tu ducha? – spytał nieco zdziwiony. Wiele starszych domów czarodziejów było nawiedzonych, choć po prawdzie, rzadziej, niż mogło to się wydawać. – Dużo macie tu pokojów? Na Merlina, chyba nie uwiniemy się ze wszystkim dzisiaj – mówił, rozglądając się wokół. Dom zdecydowanie nie tylko z zewnątrz sprawiał wrażenie zabiedzionego. Właściwie to bardziej niż dom przypominał… no, właśnie Ruderę, w której mieszkał z tuzin młodych ludzi, mających gdzieś porządek. – To wasz dom?
Na kolejne słowa Artemisa na chwilę zatrzymał się, przekrzywiając głowę.
– Czasem się napiję, ale niezbyt często… – powiedział niepewnie, nie będąc pewny, czy o takie szumienie młodemu mężczyźnie chodzi. – Rezerwat znikaczy brzmi jak ciekawe miejsce. Ja się bujam od zlecenia, do zlecenia… Wróciłem w czerwcu do kraju, w Arkansas byłem śledczym – wyjaśnił pokrótce.
Bez wątpienia Lovegood należał do tych wylewnych, co niekoniecznie było wadą. Roger obserwował go z pewnym rozbawieniem, choć z drugiej strony nie czuł wcale, że ma wiele do powiedzenia o sobie. Jako detektyw przywykł raczej do słuchania, niż do mówienia. W końcu to własnie w cudzych słowach najczęściej znajdowało się rozwiązanie zagadki.
Oglądając pokój za pokojem, dotarli do przedpokoju, który o dziwo, znajdował się chyba pod ziemią. Rudera była bez wątpienia wyjątkowym domem: tak krzywego Bennett nie widział chyba nigdy w swoim życiu. Gdyby Lovegoodowie zechcieli zrobić z niego muzeum, albo lepiej – nawiedzony dom – mogliby zbić fortunę, wszak ducha już mieli, do wykończenia wystroju niewiele by brakowało. No, przynajmniej zbiliby w Stanach. W Anglii sprawy miały się jednak nieco inaczej.
Wtem Roger spojrzał na niewielki przedmiot leżący na jakiejś rozwalającej się szafce. Przystanął.
– Co to jest? – spytał, spoglądając na starą, drewnianą szkatułkę. To tylko wrażenie, czy z tym przedmiotem faktycznie coś było nie tak?
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Przedpokój
Szybka odpowiedź