Pub pod Roztańczonym Czartem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
W Pubie pod Roztańczonym Czartem zabawa trwa bez końca. Z wiekowym budynkiem wiąże się stara legenda, jakoby tutaj, gdy jeszcze czarodziejów nie wiązał Kodeks Tajności, na długo przed prześladowaniami, mugole pertraktowali z samymi demonami, tylko czekającymi na chwilę słabości, by zawrzeć pakt. Wtedy, pomimo dobrej zabawy zmuszeni byli do szczególnej ostrożności. Oczywiście, nawet w magicznym świecie ciężko uświadczyć wysłanników piekieł, jednak niemagiczni właśnie w taki sposób odbierali zakapturzone postacie czarodziejów, wiedźm, przemytników, cichych zabójców na zlecenie, mogących rozwiązać niejeden problem, oczywiście za drobną opłatą w postaci sakiewki srebra. Od tego czasu wszystko uległo drastycznej zmianie, magia została zapomniana, a wnętrze wielokrotnie zmieniało swój charakter.
Wnętrze pubu jest nie tylko zadbane, ale i eleganckie - wzdłuż baru ustawiono kilkanaście krzeseł z wygiętymi oparciami i bordowymi obiciami, lekko przetartymi od częstego używania. Reszta pomieszczenia sprawia wrażenie ciasnego, jakby zagraconego przez gęsto ustawione kanapy, stoły. Toczą się tutaj humorystyczne, choć często ironiczne pojedynki na słowa przy akompaniamencie muzyki na żywo, czy to na pianinie, czy na klawiszach i gitarze. Na lekko podwyższonej scenie odbywają się także wieczorki poetyckie, innym razem ktoś zaśpiewa, ktoś odstawi kabaret. To wszystko czyni lokal miłym i przystępnym miejscem do nawiązywania bliższych znajomości. Najchętniej przyjmowani są tutaj klienci o poczuciu humoru i z dystansem do samych siebie. Jeśli jednak potrzebuje się prywatnego, pewnego miejsca, można wynająć lożę na balkonie, oddzielaną od reszty świata ciężkimi, nieprzepuszczającymi dźwięku kotarami.[bylobrzydkobedzieladnie]
Pub pod Roztańczonym Czartem
„Między niebem i piekłem. Pośród słynnych bezdroży.
Co je lotem starannie mija duch boży.
Stoi karczma stara w której widma opojów
Święcą triumfy szałów swych pijackich znojów.”
Co je lotem starannie mija duch boży.
Stoi karczma stara w której widma opojów
Święcą triumfy szałów swych pijackich znojów.”
W Pubie pod Roztańczonym Czartem zabawa trwa bez końca. Z wiekowym budynkiem wiąże się stara legenda, jakoby tutaj, gdy jeszcze czarodziejów nie wiązał Kodeks Tajności, na długo przed prześladowaniami, mugole pertraktowali z samymi demonami, tylko czekającymi na chwilę słabości, by zawrzeć pakt. Wtedy, pomimo dobrej zabawy zmuszeni byli do szczególnej ostrożności. Oczywiście, nawet w magicznym świecie ciężko uświadczyć wysłanników piekieł, jednak niemagiczni właśnie w taki sposób odbierali zakapturzone postacie czarodziejów, wiedźm, przemytników, cichych zabójców na zlecenie, mogących rozwiązać niejeden problem, oczywiście za drobną opłatą w postaci sakiewki srebra. Od tego czasu wszystko uległo drastycznej zmianie, magia została zapomniana, a wnętrze wielokrotnie zmieniało swój charakter.
Wnętrze pubu jest nie tylko zadbane, ale i eleganckie - wzdłuż baru ustawiono kilkanaście krzeseł z wygiętymi oparciami i bordowymi obiciami, lekko przetartymi od częstego używania. Reszta pomieszczenia sprawia wrażenie ciasnego, jakby zagraconego przez gęsto ustawione kanapy, stoły. Toczą się tutaj humorystyczne, choć często ironiczne pojedynki na słowa przy akompaniamencie muzyki na żywo, czy to na pianinie, czy na klawiszach i gitarze. Na lekko podwyższonej scenie odbywają się także wieczorki poetyckie, innym razem ktoś zaśpiewa, ktoś odstawi kabaret. To wszystko czyni lokal miłym i przystępnym miejscem do nawiązywania bliższych znajomości. Najchętniej przyjmowani są tutaj klienci o poczuciu humoru i z dystansem do samych siebie. Jeśli jednak potrzebuje się prywatnego, pewnego miejsca, można wynająć lożę na balkonie, oddzielaną od reszty świata ciężkimi, nieprzepuszczającymi dźwięku kotarami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
Nie odezwała się ani słowem, spokojnie słuchając Skamandera. Chcąc nie chcąc znała powód komplikacji jego życia, bo chociaż dotychczas dawała radę omijać prasę czytaną co rano przez wuja, w ostatnim czasie sytuacja w Anglii zrobiła się zbyt napięta nawet w odczuciu jej, naczelnej ignorantki zamykającej się najczęściej pośród grubych murów pracowni. Mimo to nigdy nie wdawała się w dysputy zakrawające o wydarzenia polityczne; próba stwarzania pozorów normalności i niechęć wobec obejmowania jakiejkolwiek strony przeważała nad rozsądkiem i instynktem samozachowawczym. Być może popełniała błąd, który zaczynał nieznośnie dobijać się do jej głowy, ale tak żyło się wygodniej. Przynajmniej na razie.
Układając jeszcze po drodze w myślach przykładowe scenariusze dzisiejszego spotkania próbowała wyobrazić sobie jego przebieg, pytania, które Anthony miał zadać i słowa, które miały paść raz a porządnie określając ich znajomość, jednak w każdej z wymyślonej przezeń wersji nie brała pod uwagę podobnego pomysłu. Zmarszczyła więc czoło na znak konsternacji i wiedząc już, że ta wymiana zdań będzie miała inny przebieg niż brała pod uwagę, westchnęła. Nie śpiesząc się wcale do odpowiedzi, układając sobie właściwie w głowie słowa, by przypadkiem nie zapoczątkować kolejnego konfliktu, rozpięła guziki płaszcza, pozbywając się po chwili mokrego materiału. To jednak nie polepszyło sprawy; wilgotna sukienka oblepiała drobne ciało jasnowłosej, przez krótki moment nasilając dreszcze i drobne ciarki obsypujące skórę.
– Nie – odezwała się wreszcie, przewieszając materiał przez oparcie – mogę? – ruchem podbródka wskazała na zgaszonego wcześniej papierosa, swoje spojrzenie kierując również w to miejsce; gdy uzyskała to o co prosiła, odpaliła i zaciągnęła się. Nie paliła często, w wyjątkowych okolicznościach, lecz do mocnych, raczej męskich papierosów zdążyła już przywyknąć; ten smak zresztą dobrze pasował do całokształtu okoliczności, podobnie jak cierpki uśmiech, który zaledwie na chwilę pojawił się na jej twarzy. Z czarną magią miała tyle wspólnego, co nic i dziwiła się, że w ogóle o tym pomyślał. Niespecjalnie radziła sobie ze zwykłymi zaklęciami a co dopiero ze sztuką o wiele bardziej wymagającą, którą nigdy się nie interesowała nawet w teorii – nie używam ani zaklęć, ani tym bardziej czarnej magii – powtórzyła dla pewności – moja niechęć do służb jest naturalna, równie mocno unikam szpitali, ministerstwa i każdego miejsca, w którym jest zbyt wiele osób, co zapewne zdążyłeś zauważyć na Brick Lane i po miejscach, w których zwykle na siebie wpadaliśmy – nie kłamała, chociaż po chwili zastanowienia się rzeczywiście, jej unikanie biura aurorów czy szpitala mogło wyglądać podejrzanie, jednak w tym świecie każdy miał jakiś defekt. Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie musiała to tłumaczyć, tym bardziej jemu: człowiekowi, który spotkał się z wieloma dziwnymi odchyłami.
– W nic nie jestem zamieszana – kontynuowała, przenosząc spojrzenie z żarzącej się końcówki papierosa na twarz Skamandera. Próbowała dopatrzeć się weń jakiejkolwiek reakcji, czy choćby najmniejszej zmiany w mimice sugerującej jego nastawienie – a to, czego ci nie mówię nie jest związane z tym co dzieje się w Anglii – prychnęła. – Dlaczego tak bardzo chcesz wymusić na mnie powrót myślami do sytuacji, o której każdy chciałby zapomnieć? – spytała i odszukała spojrzeniem męskie tęczówki. Chciała zrozumieć dlaczego tak mocno interesował się tą sprawą, jej życiem, skoro ich znajomość nie miała prostego początku.
Układając jeszcze po drodze w myślach przykładowe scenariusze dzisiejszego spotkania próbowała wyobrazić sobie jego przebieg, pytania, które Anthony miał zadać i słowa, które miały paść raz a porządnie określając ich znajomość, jednak w każdej z wymyślonej przezeń wersji nie brała pod uwagę podobnego pomysłu. Zmarszczyła więc czoło na znak konsternacji i wiedząc już, że ta wymiana zdań będzie miała inny przebieg niż brała pod uwagę, westchnęła. Nie śpiesząc się wcale do odpowiedzi, układając sobie właściwie w głowie słowa, by przypadkiem nie zapoczątkować kolejnego konfliktu, rozpięła guziki płaszcza, pozbywając się po chwili mokrego materiału. To jednak nie polepszyło sprawy; wilgotna sukienka oblepiała drobne ciało jasnowłosej, przez krótki moment nasilając dreszcze i drobne ciarki obsypujące skórę.
– Nie – odezwała się wreszcie, przewieszając materiał przez oparcie – mogę? – ruchem podbródka wskazała na zgaszonego wcześniej papierosa, swoje spojrzenie kierując również w to miejsce; gdy uzyskała to o co prosiła, odpaliła i zaciągnęła się. Nie paliła często, w wyjątkowych okolicznościach, lecz do mocnych, raczej męskich papierosów zdążyła już przywyknąć; ten smak zresztą dobrze pasował do całokształtu okoliczności, podobnie jak cierpki uśmiech, który zaledwie na chwilę pojawił się na jej twarzy. Z czarną magią miała tyle wspólnego, co nic i dziwiła się, że w ogóle o tym pomyślał. Niespecjalnie radziła sobie ze zwykłymi zaklęciami a co dopiero ze sztuką o wiele bardziej wymagającą, którą nigdy się nie interesowała nawet w teorii – nie używam ani zaklęć, ani tym bardziej czarnej magii – powtórzyła dla pewności – moja niechęć do służb jest naturalna, równie mocno unikam szpitali, ministerstwa i każdego miejsca, w którym jest zbyt wiele osób, co zapewne zdążyłeś zauważyć na Brick Lane i po miejscach, w których zwykle na siebie wpadaliśmy – nie kłamała, chociaż po chwili zastanowienia się rzeczywiście, jej unikanie biura aurorów czy szpitala mogło wyglądać podejrzanie, jednak w tym świecie każdy miał jakiś defekt. Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie musiała to tłumaczyć, tym bardziej jemu: człowiekowi, który spotkał się z wieloma dziwnymi odchyłami.
– W nic nie jestem zamieszana – kontynuowała, przenosząc spojrzenie z żarzącej się końcówki papierosa na twarz Skamandera. Próbowała dopatrzeć się weń jakiejkolwiek reakcji, czy choćby najmniejszej zmiany w mimice sugerującej jego nastawienie – a to, czego ci nie mówię nie jest związane z tym co dzieje się w Anglii – prychnęła. – Dlaczego tak bardzo chcesz wymusić na mnie powrót myślami do sytuacji, o której każdy chciałby zapomnieć? – spytała i odszukała spojrzeniem męskie tęczówki. Chciała zrozumieć dlaczego tak mocno interesował się tą sprawą, jej życiem, skoro ich znajomość nie miała prostego początku.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gestem dłoni zachęcił ją do korzystania z jego papierniczych zasobów skoro miała taką ochotę. Nie zamierzał jej odmawiać, chociaż papieros którym manipulowała smukłymi palcami przy różowych ustach zdawał się gryźć z estetyką jej eterycznej istoty. Zdecydowanie bardziej pasowałaby jej podłużna lufka z eleganckim, cienkim wypełnieniem.
Przywołał myśli do porządku przechodząc do głównego tematu starając się podjąć go z odpowiednim wyczuciem. Nie chciał być niemiły. Jeśli miał możliwość to zawsze wolał wyjaśnić pewne kwestie na spokojnie. Teraz dawał jej ku temu okazję, której najwyraźniej nie zamierzała wykorzystać. Słysząc jej pierwszą dłuższą wypowiedź wlepił rozczarowane spojrzenie w stół nie podnosząc na nią spojrzenia nawet gdy skończyła. Znów mijała się z prawdą, kłamała. Podczas ostatniego spotkania wprost dał jej do zrozumienia, że nie jest osobą której ufa, a dziś to wrażenie pogłębiała. Poczuł wewnętrzną rezygnację. Skrył jednak te uczucia. W nic nie jestem zamieszana - powtórzył w myślach z rozbawieniem i zażenowaniem.
- W nic nie jestem zamieszana - sparodiował ją. Pokiwał w niedowierzaniu głową. Na usta wyszedł uśmiech chwilowego rozbawienia. Tak - chwilowego. W to co grała wcale nie było zabawne - Pojawiasz się na opustoszałym, zdewastowanym przez bojówki Grindewalda placu, ktoś próbuje cie porwać, jesteś ofiarą, a mimo to utrudniasz sprawę sobie i służbom które starają pochwycić sprawcę, spotykam cie w niebezpiecznych miejscach, ktoś ci grozi...Faktycznie - w nic nie jesteś zamieszana - wymieniał i jak wcześniej starał się być łagodny, tak by było jej łatwiej tak teraz już się nawet na to nie silił widząc, że to bezsensowne - To nie jest normalne. Tak samo jak nienormalne jest to jak bardzo starasz się przede mną zgrywać głupią i to jak bardzo głupka robisz ze mnie - nie wiedział już jak do niej dotrzeć - Kogo się spodziewałaś tamtego dnia, kiedy do ciebie przyszedłem. Kogo się obawiałaś - To miała być ostatnia próba. Miał dość ciągłego mijania się, półprawd. Odnosił wrażenie, że z niejednym socjopatą w sali przesłuchań rozmawia się łatwiej niż z niepozorną wilą. Być może szorstko wyłożył temat lecz może w ten sposób jakoś do niej coś dotrze. Westchną - W październiku podczas Szczytu w Stonehenge doszło do zamachu stanu. Władze bezprawnie przejął Voldemort. Byłem tam wówczas. Sprzeciwiłem się terrorowi. Do dziś noszę tego konsekwencje. Jestem na świeczniku. Na prawowitego Ministra zarządzona jest obława. Chodzą głosy o chęci usunięcia Biura Aurorów. W całym tym bałaganie posłużono się co najmniej raz moją znajomością z tobą by się do mnie dobrać - zrobił to Voldemort, lecz mogli zrobić to następnym razem i jego poplecznicy - To się może powtórzyć i następnym razem niekoniecznie ja wyjdę na tym gorzej - to ona mogła się stać ofiarą z jego powodu. Nie chciał ją straszyć, lecz koś usiał przebić tą bańkę bezpieczeństwa w której w oderwaniu od świata się mościła - Tu nie chodzi więc o to, że kryjesz jakieś rzewne historie z przeszłości z powodu których ci smutno, a ja jestem okropny bo chcę coś wiedzieć. Tu chodzi o to, że staram się ustalić czego mogę się spodziewać, co mogą wiedzieć i czy w niedalekiej przyszłości ktoś nie poderżnie ci gardła tylko dlatego, że mnie znasz bądź nieświadomie posłuży się tobą by poderżnąć mi. Sama możesz wybrać co jest twoim zdaniem istotniejsze i dla odmiany zamiast kłamać, miotać się mijać z prawdą spróbować powiedzieć mi coś co ma faktycznie jakąś wartość. [bylobrzydkobedzieladnie]
Przywołał myśli do porządku przechodząc do głównego tematu starając się podjąć go z odpowiednim wyczuciem. Nie chciał być niemiły. Jeśli miał możliwość to zawsze wolał wyjaśnić pewne kwestie na spokojnie. Teraz dawał jej ku temu okazję, której najwyraźniej nie zamierzała wykorzystać. Słysząc jej pierwszą dłuższą wypowiedź wlepił rozczarowane spojrzenie w stół nie podnosząc na nią spojrzenia nawet gdy skończyła. Znów mijała się z prawdą, kłamała. Podczas ostatniego spotkania wprost dał jej do zrozumienia, że nie jest osobą której ufa, a dziś to wrażenie pogłębiała. Poczuł wewnętrzną rezygnację. Skrył jednak te uczucia. W nic nie jestem zamieszana - powtórzył w myślach z rozbawieniem i zażenowaniem.
- W nic nie jestem zamieszana - sparodiował ją. Pokiwał w niedowierzaniu głową. Na usta wyszedł uśmiech chwilowego rozbawienia. Tak - chwilowego. W to co grała wcale nie było zabawne - Pojawiasz się na opustoszałym, zdewastowanym przez bojówki Grindewalda placu, ktoś próbuje cie porwać, jesteś ofiarą, a mimo to utrudniasz sprawę sobie i służbom które starają pochwycić sprawcę, spotykam cie w niebezpiecznych miejscach, ktoś ci grozi...Faktycznie - w nic nie jesteś zamieszana - wymieniał i jak wcześniej starał się być łagodny, tak by było jej łatwiej tak teraz już się nawet na to nie silił widząc, że to bezsensowne - To nie jest normalne. Tak samo jak nienormalne jest to jak bardzo starasz się przede mną zgrywać głupią i to jak bardzo głupka robisz ze mnie - nie wiedział już jak do niej dotrzeć - Kogo się spodziewałaś tamtego dnia, kiedy do ciebie przyszedłem. Kogo się obawiałaś - To miała być ostatnia próba. Miał dość ciągłego mijania się, półprawd. Odnosił wrażenie, że z niejednym socjopatą w sali przesłuchań rozmawia się łatwiej niż z niepozorną wilą. Być może szorstko wyłożył temat lecz może w ten sposób jakoś do niej coś dotrze. Westchną - W październiku podczas Szczytu w Stonehenge doszło do zamachu stanu. Władze bezprawnie przejął Voldemort. Byłem tam wówczas. Sprzeciwiłem się terrorowi. Do dziś noszę tego konsekwencje. Jestem na świeczniku. Na prawowitego Ministra zarządzona jest obława. Chodzą głosy o chęci usunięcia Biura Aurorów. W całym tym bałaganie posłużono się co najmniej raz moją znajomością z tobą by się do mnie dobrać - zrobił to Voldemort, lecz mogli zrobić to następnym razem i jego poplecznicy - To się może powtórzyć i następnym razem niekoniecznie ja wyjdę na tym gorzej - to ona mogła się stać ofiarą z jego powodu. Nie chciał ją straszyć, lecz koś usiał przebić tą bańkę bezpieczeństwa w której w oderwaniu od świata się mościła - Tu nie chodzi więc o to, że kryjesz jakieś rzewne historie z przeszłości z powodu których ci smutno, a ja jestem okropny bo chcę coś wiedzieć. Tu chodzi o to, że staram się ustalić czego mogę się spodziewać, co mogą wiedzieć i czy w niedalekiej przyszłości ktoś nie poderżnie ci gardła tylko dlatego, że mnie znasz bądź nieświadomie posłuży się tobą by poderżnąć mi. Sama możesz wybrać co jest twoim zdaniem istotniejsze i dla odmiany zamiast kłamać, miotać się mijać z prawdą spróbować powiedzieć mi coś co ma faktycznie jakąś wartość. [bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 14.08.19 4:38, w całości zmieniany 1 raz
Chociaż na początku czuła się niepewnie i właściwie nie przyszła tu z zamiarem kłótni, a polubownego rozwiązania wszystkich niedopowiedzeń, zachowanie Skamandera szybko ją otrzeźwiło. Wysłuchała go, nie przerywając wypowiedzi ani razu, jedynie czuła nieprzyjemne napięcie w skroniach i całym ciele, a zaraz po tym zauważyła, że mężczyzna zaczął wytrącać ją z równowagi. Wiedziała czego zwiastunem to było, lecz zamiast dać upust emocjom, postanowiła spróbować nieco poskromić swoją złość. Przekonanie graniczące z pewnością podpowiadało jednak, że dotychczas stosunkowo neutralne tęczówki z jasnej barwy powoli zaczęły zachodzić ciemną barwą.
– Nie będę z tobą rozmawiać w ten sposób, albo darzymy się wspólnym szacunkiem albo w tym momencie kończę rozmowę – ostrzegła go zdecydowanie mniej rozbawiona i posłała mu wyraźnie sprowadzające na ziemię spojrzenie. Jeżeli to spotkanie miało okazać się sensowne i pomocne musiał przestać naciskać.
– Jestem wilą – przypomniała mu – to, że ktoś próbował mnie porwać nie jest niczym zaskakującym; jestem pewna, że każda wila doświadczyła chociaż raz w życiu próby porwania, o ile nie jest zamkniętą w dworze szlachcianką – zmarszczyła czoło – nie każda jednak miała tyle szczęścia co ja – mimowolnie zwracała na siebie uwagę otoczenia, nie prosiła się o to szczególnie, a wtedy tylko skończony kretyn nie spróbowałby szansy z pozoru szybkiego i łatwego zarobku. – Nie wierzysz mi, w porządku, ale też nie próbujesz zrozumieć mojego postępowania z tamtego dnia – nie bała się swojego zarzutu, który wcale nie mijał się z prawdą, ale szczerze wątpiła, żeby nawet po tych słowach Skamander rzeczywiście spróbuje postawić się na jej miejscu. A nawet jeśli jednak, to nie będzie w stanie wczuć się w jej sytuację; był mężczyzną, aurorem, miał inne priorytety i pewnie silniejszą psychikę – wszystko to w połączeniu z brakiem chęci uniemożliwiało zrozumienie jej postępowania. – Zwróć też uwagę na to, że jestem projektantką. Pracuję z bardzo szerokim gronem osób, nie tylko zwolenników postulatów antymugolskich, ale też tych, którzy sprzeciwiają się tym postulatom. Pracuję też z ludźmi z niższej kasty, czasami są to ludzie, których widzę tylko raz. Na ogół jednak są to osoby, z którymi pracuję od dłuższego czasu – kontynuowała, gasząc papierosa w popielniczce. – Tamtego wieczora nie spodziewałam się nikogo, a jeśli już, to co najwyżej człowieka, który kilka dni wcześniej wywołał we mnie złość za równie nieprzemyślane zachowanie i został oparzony. Mógł chcieć się zemścić, mógł chcieć przyjść i przeprosić, nie wiem, nie widziałam go od tamtej pory; nigdy jednak mi nie groził – westchnęła. – Wyprowadzenie mnie z równowagi nie jest czymś trudnym. Poza tym miejsce, w którym pracuję jest też moim domem, dużo osób zna adres, ktoś mógł kiedyś mnie zobaczyć, to chyba dobrze, że mimo wszystko wieczorem zachowałam ostrożność i miałam różdżkę pod ręką – czy nie tego od niej oczekiwał? Większej uwagi i baczenia na swoje bezpieczeństwo?
Nad kolejną kwestią musiała się zastanowić, więc zamilkła na chwilę. Skąd miała wiedzieć dlaczego użyto akurat wspomnienia z nią? Unosząc wzrok znad stołu na twarz mężczyzny, uśmiechnęła się cierpko, ledwo dostrzegalnie.
– Zapytaj raczej siebie kim się dla ciebie stałam skoro uznano to za ważne i akurat go użyto – od początku ich znajomość przypominała jedno wielkie pole pułapek, w której każdy zły, pochopny krok cofał ich do początku. Tak jak ostatnie spotkanie, podczas którego powiedziała kilka nieprzemyślanych słów i teraz odbierała tego konsekwencje. – Pamiętasz co wydarzyło się jakiś czas temu na plaży? – pocałował ją, a ona wręczyła mu kamień zwiększający intuicję – najwidoczniej zapomniałeś czepiając się tamtego konkretnego wspomnienia z początków, kiedy niespecjalnie za sobą przepadaliśmy – pokręciła głową z niedowierzaniem, nabierając powietrza głęboko w płuca. Nie czuła się dobrze z tą rozmową i myślą, że mimo wszystko musi mu się spowiadać jak na przesłuchaniu.
– Jeśli ktoś będzie próbował zabić albo mnie albo ciebie to i tak tego nie powstrzymasz, jako auror powinieneś o tym wiedzieć, Anthony – na to nie mieli wpływu – nieważne czy teraz wymienię ci listę nazwisk osób, z którymi mam do czynienia, nieważne czy przestaniesz ze mną spotykać dla naszego dobra – z doświadczenia wiedziała, że nie sposób było przewidzieć niektórych rzeczy ani im zapobiegnąć i to, że był aurorem nic w tej kwestii nie zmieniało. – Nie ufasz mi, a jednak siedzisz tutaj ze mną i w jakiś szorstki, niesprecyzowany sposób próbujesz pokazać, że się martwisz. Zadaj konkretne pytanie, na litość Salazara, zamiast drążyć wokół tematu i próbując wcisnąć mi znajomość czarnej magii, bo wyobraź sobie, ale nie umiem czytać ci w myślach i nie wiem co uznajesz za wartościowe. Nie wiem czego chcesz i co chcesz jeszcze wiedzieć, dlatego zamiast powtarzać w jakiej sytuacji się znaleźliśmy i co nam grozi, pytaj wprost – zażądała, krzyżując ręce pod biustem. Może i miotała się wokół prawdy, nie odpowiadała zgodnie z oczekiwaniami, a jeśli już to wszystko było nie tak, ale ów oczekiwań nie znała.
– Chcesz listy osób, które widziałam w ostatnim czasie? Mam ci opowiedzieć czemu nie chciałam zeznawać po tamtej próbie porwania, choć to nie wnosi nic w tę rozmowę? Tego ode mnie oczekujesz? Dobrze. To nie była pierwsza próba, tylko druga. Pierwsza miała miejsce kilka lat temu, w Hogsmeade i nie została zgłoszona, bo mówiono, że tak będzie lepiej – ręce zapiekły, lecz skutecznie zacisnęła palce na materiale sukienki. Wracanie wspomnieniami do tamtego okresu nie było łatwe i przyjemne, i wzbudzało weń nie tylko złość, co rozgoryczenie. – Nigdy, Anthony, ale to nigdy nie zrobiłam i nie powiedziałam nic, co mogłoby ci zaszkodzić. Nie rozumiem dlaczego jeszcze nie przyjąłeś tego do wiadomości – zakończyła ciszej.
– Nie będę z tobą rozmawiać w ten sposób, albo darzymy się wspólnym szacunkiem albo w tym momencie kończę rozmowę – ostrzegła go zdecydowanie mniej rozbawiona i posłała mu wyraźnie sprowadzające na ziemię spojrzenie. Jeżeli to spotkanie miało okazać się sensowne i pomocne musiał przestać naciskać.
– Jestem wilą – przypomniała mu – to, że ktoś próbował mnie porwać nie jest niczym zaskakującym; jestem pewna, że każda wila doświadczyła chociaż raz w życiu próby porwania, o ile nie jest zamkniętą w dworze szlachcianką – zmarszczyła czoło – nie każda jednak miała tyle szczęścia co ja – mimowolnie zwracała na siebie uwagę otoczenia, nie prosiła się o to szczególnie, a wtedy tylko skończony kretyn nie spróbowałby szansy z pozoru szybkiego i łatwego zarobku. – Nie wierzysz mi, w porządku, ale też nie próbujesz zrozumieć mojego postępowania z tamtego dnia – nie bała się swojego zarzutu, który wcale nie mijał się z prawdą, ale szczerze wątpiła, żeby nawet po tych słowach Skamander rzeczywiście spróbuje postawić się na jej miejscu. A nawet jeśli jednak, to nie będzie w stanie wczuć się w jej sytuację; był mężczyzną, aurorem, miał inne priorytety i pewnie silniejszą psychikę – wszystko to w połączeniu z brakiem chęci uniemożliwiało zrozumienie jej postępowania. – Zwróć też uwagę na to, że jestem projektantką. Pracuję z bardzo szerokim gronem osób, nie tylko zwolenników postulatów antymugolskich, ale też tych, którzy sprzeciwiają się tym postulatom. Pracuję też z ludźmi z niższej kasty, czasami są to ludzie, których widzę tylko raz. Na ogół jednak są to osoby, z którymi pracuję od dłuższego czasu – kontynuowała, gasząc papierosa w popielniczce. – Tamtego wieczora nie spodziewałam się nikogo, a jeśli już, to co najwyżej człowieka, który kilka dni wcześniej wywołał we mnie złość za równie nieprzemyślane zachowanie i został oparzony. Mógł chcieć się zemścić, mógł chcieć przyjść i przeprosić, nie wiem, nie widziałam go od tamtej pory; nigdy jednak mi nie groził – westchnęła. – Wyprowadzenie mnie z równowagi nie jest czymś trudnym. Poza tym miejsce, w którym pracuję jest też moim domem, dużo osób zna adres, ktoś mógł kiedyś mnie zobaczyć, to chyba dobrze, że mimo wszystko wieczorem zachowałam ostrożność i miałam różdżkę pod ręką – czy nie tego od niej oczekiwał? Większej uwagi i baczenia na swoje bezpieczeństwo?
Nad kolejną kwestią musiała się zastanowić, więc zamilkła na chwilę. Skąd miała wiedzieć dlaczego użyto akurat wspomnienia z nią? Unosząc wzrok znad stołu na twarz mężczyzny, uśmiechnęła się cierpko, ledwo dostrzegalnie.
– Zapytaj raczej siebie kim się dla ciebie stałam skoro uznano to za ważne i akurat go użyto – od początku ich znajomość przypominała jedno wielkie pole pułapek, w której każdy zły, pochopny krok cofał ich do początku. Tak jak ostatnie spotkanie, podczas którego powiedziała kilka nieprzemyślanych słów i teraz odbierała tego konsekwencje. – Pamiętasz co wydarzyło się jakiś czas temu na plaży? – pocałował ją, a ona wręczyła mu kamień zwiększający intuicję – najwidoczniej zapomniałeś czepiając się tamtego konkretnego wspomnienia z początków, kiedy niespecjalnie za sobą przepadaliśmy – pokręciła głową z niedowierzaniem, nabierając powietrza głęboko w płuca. Nie czuła się dobrze z tą rozmową i myślą, że mimo wszystko musi mu się spowiadać jak na przesłuchaniu.
– Jeśli ktoś będzie próbował zabić albo mnie albo ciebie to i tak tego nie powstrzymasz, jako auror powinieneś o tym wiedzieć, Anthony – na to nie mieli wpływu – nieważne czy teraz wymienię ci listę nazwisk osób, z którymi mam do czynienia, nieważne czy przestaniesz ze mną spotykać dla naszego dobra – z doświadczenia wiedziała, że nie sposób było przewidzieć niektórych rzeczy ani im zapobiegnąć i to, że był aurorem nic w tej kwestii nie zmieniało. – Nie ufasz mi, a jednak siedzisz tutaj ze mną i w jakiś szorstki, niesprecyzowany sposób próbujesz pokazać, że się martwisz. Zadaj konkretne pytanie, na litość Salazara, zamiast drążyć wokół tematu i próbując wcisnąć mi znajomość czarnej magii, bo wyobraź sobie, ale nie umiem czytać ci w myślach i nie wiem co uznajesz za wartościowe. Nie wiem czego chcesz i co chcesz jeszcze wiedzieć, dlatego zamiast powtarzać w jakiej sytuacji się znaleźliśmy i co nam grozi, pytaj wprost – zażądała, krzyżując ręce pod biustem. Może i miotała się wokół prawdy, nie odpowiadała zgodnie z oczekiwaniami, a jeśli już to wszystko było nie tak, ale ów oczekiwań nie znała.
– Chcesz listy osób, które widziałam w ostatnim czasie? Mam ci opowiedzieć czemu nie chciałam zeznawać po tamtej próbie porwania, choć to nie wnosi nic w tę rozmowę? Tego ode mnie oczekujesz? Dobrze. To nie była pierwsza próba, tylko druga. Pierwsza miała miejsce kilka lat temu, w Hogsmeade i nie została zgłoszona, bo mówiono, że tak będzie lepiej – ręce zapiekły, lecz skutecznie zacisnęła palce na materiale sukienki. Wracanie wspomnieniami do tamtego okresu nie było łatwe i przyjemne, i wzbudzało weń nie tylko złość, co rozgoryczenie. – Nigdy, Anthony, ale to nigdy nie zrobiłam i nie powiedziałam nic, co mogłoby ci zaszkodzić. Nie rozumiem dlaczego jeszcze nie przyjąłeś tego do wiadomości – zakończyła ciszej.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Nie próbuj grać mi na emocjach Solene tanim szantażem - przestrzegł ją owiewając chłodem ciemne zbierające się w jej spojrzeniu chmury. Czyżby mieli wywołać zamieć podobną do tej szalejącej na zewnątrz? - Nie przywiązałem cię do krzesła, nie zmuszam cie do rozmowy więc jeżeli czujesz się niekomfortowo możesz zwyczajnie wyjść - Zaprosił ją tutaj by ustalić pewne fakty, rozmówić się, lecz już na samym początku wspomniał, że nie jest to coś na czym mu zależało do tego stopnia by pozwolić sobie wejść na głowę. Taki obrót sprawy zresztą byłby mu na rękę. Wszystko stałoby się klarowniejsze i chociaż z pewną dozą żalu to łatwiej byłoby mu zrzucić w mentalną przepaść obrazy jej ponętnego lica budzącego pożądanie, którym wokół siebie go oplatała. Zdawało się, że nie było w tej relacji nic ponad to - nie licząc bogato snutych kłamstw, zniewag. Nie było też szacunku. Przywołanie jego istnienia między nimi rozciągało jego usta w groteskowym rozbawieniu. To było coś na co należało zasłużyć, co się budowało odpowiednimi zapewnieniami, czynami, swoją postawą. Nie miał złudzeń co do tego, że od samego początku nie mieli wobec siebie szacunku i do chwili obecnej nic w tej materii nie uległo poprawie. Wręcz przeciwnie. Przynajmniej z jego strony. Dlatego też, jeżeli chciała sprowadzić go do parteru to on nie zamierzał jej kłopotać - chciał pokazać, że stoi na tymże pewniej niż jej się to wydaje. Sama do tego doprowadziła. To była jej wina, że zmuszała go w tym momencie do tego by tak ją traktował. Dał jej w końcu szansę na to by to wszystko wyglądało zgoła inaczej.
Nie dało się nie zauważyć, że magia wokół niej skrzyła. Nie trzeba było być specjalnie bystrym by myśl o tym, że ma się przed sobą wilę nie naszła sama z siebie. Faktycznie nie zaskakiwało to, że ktoś się na nią zaczajał. Ingrediencje z tych istot były cenne zwłaszcza na czarnym rynku. Nie potrafił jednak uznać tego za przyczynę wszystkiego co wyprawiało się wokół jej osoby, rzutowało na jej zachowanie. Uniósł sceptycznie brew w górę słysząc o tym, że zawód miałby również być powodem.
- A ja głupi zostałem aurorem. Gdybym wiedział, jak emocjonujące jest życie szwaczki... - może trochę kpił, lecz nie potrafił inaczej na to zareagować. I tak powstrzymał się przed teatralnym wywróceniem oczami. Rozsiadł się wygodniej w krześle zapadając się w nim z niewypowiedzianym westchnięciem.
- To nie istotne jak cie postrzegam - Niewątpliwie w jego oczach jawiła się jako obiekt pożądania, a wyraz tego nienasycenia znacząco zakołysał się w spojrzeniu, które mocniej przyległo do fragmentów oblepiającego jej ciało wilgotnego materiału. Czy była jednak kimś komu potrafiłby przypisać istotniejszą rolę? Czy prócz prymitywnej próby zaimponowania jej w odpowiedzi na urodę było coś więcej? Przywołał wspomnienia przeszłości, kiedy miał przy sobie Roselyn. To było coś innego - ...to chodzi o to jak odbierają to inni - dokończył po przeciągającej się ciszy - Prawda jest taka, że jesteśmy dwójka mijających się ludzi, lecz w cudzych oczach stajesz się moją kochanką, a to zaś staje się narzędziem mogącym skrzywdzić ciebie mocniej niż mnie. Może już się to dzieje - groźby klientów wcale nie musiały być klientów. Nie wiedział czy kryła przed nim coś więcej. Faktycznie nie mógł, a raczej nie potrafił obdarzyć jej zaufaniem. Trudno było powiedzieć, czy to miało się kiedykolwiek zmienić
Pokiwał przecząco głowa
- Co za bzdura. Od blisko dziesięciu lat rok w rok udaremniam ataki na swoje życie. Z jakiej racji miałbym stać się nagle bezsilny? - wyraźnie się oburzył kompletnie nie rozumiejąc, jak może uważać, że nie można walczyć z zagrożeniem, stawiać oporu. Wrogów wychodzących na przeciw należało pokonać z tą samą zaciekłością jaką ci wkładali w atak. Bycie czy też niebycie aurorem nie miało tu nic do rzeczy. Był po prostu człowiekiem, który nie dawał sobie w kaszkę dmuchać. Komukolwiek - Daleko mi do owcy czekającej na rzeź - na polu walki był przebiegłym i brutalnym przeciwnikiem. Nie odstawał w tych cechach tak daleko od czarnoksiężników których ścigał. Tak właściwie w tym wszystkim bardziej niż o nią to martwił się o siebie. Nie myślał o tym by przestać się z nią spotykać dla jej dobra, a własnego. Przygnała go tu egoistyczna wygoda, która walczyła z równie egoistyczną chęcią posiadania i nie miał pojęcia dokąd miało go to zaprowadzić.
- Weź pięć głębokich wdechów bo zaczynasz się nakręcać i gadasz od rzeczy - zasugerował jej ze względnym spokojem wymieszanym ze zmęczeniem po tym jak wzywała Szlazara i zaczynała już wyolbrzymiać. Sam dał sobie chwilę i korzystając z niej dał sygnał kelnerce by ta przyniosła mu burbonu i to co tylko sobie jego towarzyszka zamarzyła. Irytowała go swoją postawą. Miał wrażenie, że przesłuchuje kilkulatkę która zaprzecza, że zjadła coś słodkiego bo przecież sernik, który opędzlowała był owocowy i kwaśny więc słodyczem nie był. Miał ochotę wyjść z tej piaskownicy i wejść pod pociąg.
- Nie, nie wszystkich - tylko tych którzy ci grozili lub weszli w paradę - podparł łokieć o blat stołu, a skroń o palce dłoni z westchnięciem rezygnacji. Zszedł z tonu, lecz nie zapowiadało się by poddał broń. Myślenia - otarło mu się o język słysząc wplatane w ciąg zdań pytanie, gdy spytała się czego od niej oczekuje, lecz zachował to dla siebie. Skinął jedynie głową uznając, że usłyszenie tego o co ją meczy od miesięcy będzie może pierwszą jaskółką zwiastującą żywność rozsądku. Samo wyznanie nie było specjalnie szokujące. Bardziej zaskoczyło go to jak naiwna myśl kierowała jej rodzicami. Jak nieodpowiedzialnie. Zacisnął usta w wąską kreskę - I co, wcale nie było ani nie jest lepiej, prawda? - rzucił i ciężko było powiedzieć czy retorycznie czy też nie, jednak na pewno nie kpiąco. Współczuł jej jednak nie tyle co porwania, a rodziny - Jak dawno to było. Pierwsza próba. Ujęto sprawców? - pociągnął powoli jednak już teraz przypuszczając jak to wydarzenie na nią wpłynęło, lecz czy ona sama sobie zdawała z tego sprawę? - Zdajesz sobie sprawę, że twoi rodzice wyrządzili ci swą biernością większą krzywdę niż ci porywacze? Powielając ich schemat działania, a raczej nie działania w nadziei że niemyślenie o problemie sprawi, że problemu nigdy nie było, tylko się wyniszczasz. Nie rób z siebie swojego kata, kiedy jesteś ofiarą - patrzył w jej oczy z pewną dozą wyrozumiałości starając się naprostować jej światopogląd teraz, kiedy widział jak jest wykrzywiony. Od niej zależało, czy zamierzała mu na to pozwolić, czy chciała skorzystać, słuchać.
- Skoro więc twierdzisz, że jesteś po mojej stronie to pomóż mi. Tak jak mówiłem jestem na celowniku, ktoś już starał się posłużyć moja znajomością z tobą by uderzyć we mnie - Voldemort widział ją w jego wspomnieniach. Czy jednak zamierzał to wykorzystać...? Czy któryś z jego sługusów ją już zinfiltrował? Nie wiedział - Nie wiem ile o tobie wie i czy próbował się dowiadywać. Im więcej będę wiedział o niecodziennych zdarzeniach wokół ciebie tym łatwiej będzie mi coś ustalić, przewidzieć, zapobiec - nie chciał brać za jej życie odpowiedzialności. Decyzja czy chciała się narażać i wciąż się z nim widywać należała do niej. Nie miał prawa w to ingerować
- Musisz też zdecydować jak to ma wyglądać między nami. Ta relacja. Chcę byś wiedziała, że nie wierze w damsko-męską przyjaźń - nie między wilą, a mężczyzną. Nie kiedy miało to dotyczyć pary samotnych ludzi, którym bliżej do trzydziestki niż dwudziestki - Prędzej niż później przestaniemy być dwójką mijających się ludzi wyglądających na kochanków - a nimi się staniemy bez względu na to czy będzie w tym uczucie czy nie. Był z nią szczery bo potrzebował samemu to nazwać. Nie była petentką, światkiem w biurze. On nie był jej klientem. Służbowa otoczka znikła. Nie mógł powiedzieć, że stojąc na przeciwko niego nie budziła w nim pragnień. Nie mógł jej obiecać, że któregoś razu nie wykorzysta chwili jej uległości by je zaspokoić. Biorąc pod uwagę związane z tym zagrożenie wolał nie stawiać jej przed faktem dokonanym. Nie chciał narażać jej życia, brać odpowiedzialności za jej śmierć. To musiała być jej decyzja, musiała być świadoma konsekwencji, które może ponieść.[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie dało się nie zauważyć, że magia wokół niej skrzyła. Nie trzeba było być specjalnie bystrym by myśl o tym, że ma się przed sobą wilę nie naszła sama z siebie. Faktycznie nie zaskakiwało to, że ktoś się na nią zaczajał. Ingrediencje z tych istot były cenne zwłaszcza na czarnym rynku. Nie potrafił jednak uznać tego za przyczynę wszystkiego co wyprawiało się wokół jej osoby, rzutowało na jej zachowanie. Uniósł sceptycznie brew w górę słysząc o tym, że zawód miałby również być powodem.
- A ja głupi zostałem aurorem. Gdybym wiedział, jak emocjonujące jest życie szwaczki... - może trochę kpił, lecz nie potrafił inaczej na to zareagować. I tak powstrzymał się przed teatralnym wywróceniem oczami. Rozsiadł się wygodniej w krześle zapadając się w nim z niewypowiedzianym westchnięciem.
- To nie istotne jak cie postrzegam - Niewątpliwie w jego oczach jawiła się jako obiekt pożądania, a wyraz tego nienasycenia znacząco zakołysał się w spojrzeniu, które mocniej przyległo do fragmentów oblepiającego jej ciało wilgotnego materiału. Czy była jednak kimś komu potrafiłby przypisać istotniejszą rolę? Czy prócz prymitywnej próby zaimponowania jej w odpowiedzi na urodę było coś więcej? Przywołał wspomnienia przeszłości, kiedy miał przy sobie Roselyn. To było coś innego - ...to chodzi o to jak odbierają to inni - dokończył po przeciągającej się ciszy - Prawda jest taka, że jesteśmy dwójka mijających się ludzi, lecz w cudzych oczach stajesz się moją kochanką, a to zaś staje się narzędziem mogącym skrzywdzić ciebie mocniej niż mnie. Może już się to dzieje - groźby klientów wcale nie musiały być klientów. Nie wiedział czy kryła przed nim coś więcej. Faktycznie nie mógł, a raczej nie potrafił obdarzyć jej zaufaniem. Trudno było powiedzieć, czy to miało się kiedykolwiek zmienić
Pokiwał przecząco głowa
- Co za bzdura. Od blisko dziesięciu lat rok w rok udaremniam ataki na swoje życie. Z jakiej racji miałbym stać się nagle bezsilny? - wyraźnie się oburzył kompletnie nie rozumiejąc, jak może uważać, że nie można walczyć z zagrożeniem, stawiać oporu. Wrogów wychodzących na przeciw należało pokonać z tą samą zaciekłością jaką ci wkładali w atak. Bycie czy też niebycie aurorem nie miało tu nic do rzeczy. Był po prostu człowiekiem, który nie dawał sobie w kaszkę dmuchać. Komukolwiek - Daleko mi do owcy czekającej na rzeź - na polu walki był przebiegłym i brutalnym przeciwnikiem. Nie odstawał w tych cechach tak daleko od czarnoksiężników których ścigał. Tak właściwie w tym wszystkim bardziej niż o nią to martwił się o siebie. Nie myślał o tym by przestać się z nią spotykać dla jej dobra, a własnego. Przygnała go tu egoistyczna wygoda, która walczyła z równie egoistyczną chęcią posiadania i nie miał pojęcia dokąd miało go to zaprowadzić.
- Weź pięć głębokich wdechów bo zaczynasz się nakręcać i gadasz od rzeczy - zasugerował jej ze względnym spokojem wymieszanym ze zmęczeniem po tym jak wzywała Szlazara i zaczynała już wyolbrzymiać. Sam dał sobie chwilę i korzystając z niej dał sygnał kelnerce by ta przyniosła mu burbonu i to co tylko sobie jego towarzyszka zamarzyła. Irytowała go swoją postawą. Miał wrażenie, że przesłuchuje kilkulatkę która zaprzecza, że zjadła coś słodkiego bo przecież sernik, który opędzlowała był owocowy i kwaśny więc słodyczem nie był. Miał ochotę wyjść z tej piaskownicy i wejść pod pociąg.
- Nie, nie wszystkich - tylko tych którzy ci grozili lub weszli w paradę - podparł łokieć o blat stołu, a skroń o palce dłoni z westchnięciem rezygnacji. Zszedł z tonu, lecz nie zapowiadało się by poddał broń. Myślenia - otarło mu się o język słysząc wplatane w ciąg zdań pytanie, gdy spytała się czego od niej oczekuje, lecz zachował to dla siebie. Skinął jedynie głową uznając, że usłyszenie tego o co ją meczy od miesięcy będzie może pierwszą jaskółką zwiastującą żywność rozsądku. Samo wyznanie nie było specjalnie szokujące. Bardziej zaskoczyło go to jak naiwna myśl kierowała jej rodzicami. Jak nieodpowiedzialnie. Zacisnął usta w wąską kreskę - I co, wcale nie było ani nie jest lepiej, prawda? - rzucił i ciężko było powiedzieć czy retorycznie czy też nie, jednak na pewno nie kpiąco. Współczuł jej jednak nie tyle co porwania, a rodziny - Jak dawno to było. Pierwsza próba. Ujęto sprawców? - pociągnął powoli jednak już teraz przypuszczając jak to wydarzenie na nią wpłynęło, lecz czy ona sama sobie zdawała z tego sprawę? - Zdajesz sobie sprawę, że twoi rodzice wyrządzili ci swą biernością większą krzywdę niż ci porywacze? Powielając ich schemat działania, a raczej nie działania w nadziei że niemyślenie o problemie sprawi, że problemu nigdy nie było, tylko się wyniszczasz. Nie rób z siebie swojego kata, kiedy jesteś ofiarą - patrzył w jej oczy z pewną dozą wyrozumiałości starając się naprostować jej światopogląd teraz, kiedy widział jak jest wykrzywiony. Od niej zależało, czy zamierzała mu na to pozwolić, czy chciała skorzystać, słuchać.
- Skoro więc twierdzisz, że jesteś po mojej stronie to pomóż mi. Tak jak mówiłem jestem na celowniku, ktoś już starał się posłużyć moja znajomością z tobą by uderzyć we mnie - Voldemort widział ją w jego wspomnieniach. Czy jednak zamierzał to wykorzystać...? Czy któryś z jego sługusów ją już zinfiltrował? Nie wiedział - Nie wiem ile o tobie wie i czy próbował się dowiadywać. Im więcej będę wiedział o niecodziennych zdarzeniach wokół ciebie tym łatwiej będzie mi coś ustalić, przewidzieć, zapobiec - nie chciał brać za jej życie odpowiedzialności. Decyzja czy chciała się narażać i wciąż się z nim widywać należała do niej. Nie miał prawa w to ingerować
- Musisz też zdecydować jak to ma wyglądać między nami. Ta relacja. Chcę byś wiedziała, że nie wierze w damsko-męską przyjaźń - nie między wilą, a mężczyzną. Nie kiedy miało to dotyczyć pary samotnych ludzi, którym bliżej do trzydziestki niż dwudziestki - Prędzej niż później przestaniemy być dwójką mijających się ludzi wyglądających na kochanków - a nimi się staniemy bez względu na to czy będzie w tym uczucie czy nie. Był z nią szczery bo potrzebował samemu to nazwać. Nie była petentką, światkiem w biurze. On nie był jej klientem. Służbowa otoczka znikła. Nie mógł powiedzieć, że stojąc na przeciwko niego nie budziła w nim pragnień. Nie mógł jej obiecać, że któregoś razu nie wykorzysta chwili jej uległości by je zaspokoić. Biorąc pod uwagę związane z tym zagrożenie wolał nie stawiać jej przed faktem dokonanym. Nie chciał narażać jej życia, brać odpowiedzialności za jej śmierć. To musiała być jej decyzja, musiała być świadoma konsekwencji, które może ponieść.[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 24.08.19 3:04, w całości zmieniany 1 raz
Próbowała nie reagować na docinki Anthony'ego i puszczać je mimo uszu, ale wymagało to od niej ogromnego wysiłku, który w ostatecznym rozrachunku wcale się nie przydał. Bo kiedy tylko na moment przestała się skupiać na ograniczaniu złości, słysząc, że powinna się uspokoić, coś w niej pękło. Ręce zapiekły nieprzyjemnie i wiedząc, że ani nie zamierza zrobić mu krzywdy ani nie wróży to nic dobrego, zwróciła dłonie wierzchem do góry. Zaciskanie ich nie miało sensu; nie, jeśli nie zamierzała się oparzyć na własne życzenie i dziwiła się, że siedzący naprzeciwko człowiek jeszcze nie zorientował się po jak cienkiej granicy stąpał. Na kelnerkę właściwie nawet nie zwróciła uwagi, jedynie od niechcenia mrucząc pod nosem o ognistej a kiedy ta zniknęła, zamilkła na dłużej. Czuła się zmęczona.
Pierwszy raz tego wieczoru pozwoliła sobie na ciche parsknięcie, gdy z jego ust padł zarzut kierowany w stronę jej rodziców. Nie znała ciepłych, serdecznych uczuć, które obserwowała niejednokrotnie pomiędzy innymi rodzinami, a bliżej jej było do wczucia się w rolę konserwatywnie wychowywanych córek z tą różnicą, że ona przynajmniej podjęła próbę kierowania własnym życiem tak, jak tego chce. I straciła przy tym wiele, z czasem odbijając się od dna i wychodząc na prostą. Przynajmniej częściowo.
– Moi rodzice wyrzekli się mnie kiedy skończyłam szkołę – do dzisiaj pamiętała złość ojca i bezradność matki, która w ostatecznym rozrachunku wzięła jego stronę. – Sprzeciwiłam się ich woli, postanowiłam uciec do babci, chociaż nawet ucieczka była kontrolowana przez nich. Kiedy zamieszkałam w Hogsmeade przestałam mieć z nimi jakikolwiek kontakt. Po porwaniu nic nie zostało zgłoszone, bo chłopak, który był ze mną tamtego wieczoru niefortunnie spadł ze skarpy i zginął na miejscu – zerknęła na niego niepewnie; nie miała żadnej pewności jak zareaguje na podobne wyznanie – do końca nie wiem co tam się wydarzyło; ktoś kazał mi uciekać, ale nie widziałam jego twarzy. Twarzy sprawców też – uśmiechnęła się cierpko – potem zadecydowano, że muszę opuścić to miejsce i dlatego mieszkam tutaj, w Londynie. Nikomu o tym wcześniej nie mówiłam i tobie tym bardziej nie zamierzałam – i chociaż czuła małą ulgę, że wreszcie ktoś poznał dźwigane brzemię, zatrzymała to dla siebie.
– Nie wydaje mi się, żebym była szczególnie istotna i szukałabym powodu u ciebie, nie u mnie – sięgnęła po szklaneczkę z bursztynowym trunkiem – dlaczego zapytałeś akurat o Brick Lane? – spytała, nie rozumiejąc czemu ze wszystkich ich spotkań wspomniał akurat o tamtym. – Mój dzień zazwyczaj wygląda tak samo – przyznała – pracuję z wieloma osobami, są to ludzie, którzy prezentują rozmaity wachlarz poglądów i opcji politycznych, chociaż na ten temat akurat z nimi nie rozmawiam. Słucham plotek, ale dotyczą one rzeczy błahych, później pracuję w pracowni. Czasami odwiedzają mnie niektórzy bardziej znajomi, nigdy jednak się nie zapowiadają. A poza tym mojego domu nie chronią żadne zaklęcia i nim to skomentujesz, to nie moja decyzja – wielokrotnie próbowała przeforsować racjonalnymi argumentami pomysł o nałożeniu na dom zaklęć ochronnych, jednak co mogła, jeśli wujostwo stawiało opór? Po kilku razach przestała podejmować próby.
– Nie jestem w stanie określić ilu mam wrogów. Nie wiem ile kobiet mi źle życzy, ilu mężczyzn pragnie się zemścić z powodu odrzucenia, ani ilu handlarzy mijam na ulicy. Kiedy zadecydowałam się w końcu wyjść do ludzi, dwukrotnie wymierzono we mnie zaklęciami, których z pewnością nie uczą w szkole, ale już pewnie zdążyłeś się domyślić, że nic z tym nie zrobiłam, skoro stałam się swoim własnym katem – próbowała dostrzec w nim choć cień zmiany, ochłodzenia wcześniejszej nieustępliwości, nie współczucia a jakiejś małej wyrozumiałości, jednak przeczucie podpowiadało, że jej próby mogą spełznąć na niczym.
Na podsumowanie, które padło z ust Skamandera uniosła brew i przeniosła nieco zmieszane spojrzenie na niego. Powaga malująca się na męskiej twarzy utwierdziła ją w przekonaniu, że wierzył w to, co właśnie powiedział, nie była jednak pewna czy bardziej dziwiła się tą nagłą bezczelnością czy nadmierną pewnością siebie. Czy w ogóle zmianą tematu, bo powoli zaczynała tracić główny wątek i sens spotkania.
– Nasze spotkania przeważnie nie były planowane – odparła wreszcie po chwili namysłu, próbując doszukać się jak najbardziej taktycznej odpowiedzi – nie wiem czy to, że teraz podejmiemy jakąś decyzję coś zmieni – wierzyła w los, splatanie się dróg i to, że ich życia były przynajmniej częściowo zaplanowane a na tę część planów nie mieli wpływu; wierzyła, że skoro na swojej drodze spotkała Anthony'ego to znajomość ta miała jakiś sens, którego jeszcze nie znaleźli.
– Nie każ mi decydować za nas dwoje – zgarnęła za uszy wilgotne pukle włosów, powoli wypuszczając powietrze nosem – zresztą, to, że tu jestem chyba jest już wystarczającą odpowiedzią – zjawiła się, chociaż nie musiała. Siedziała przed nim szargana wewnątrz mieszaniną sprzecznych emocji, których źródła dokładnie nie potrafiła określić. Chociaż z marnym skutkiem, starała się naprostować całą ich relację.
Pierwszy raz tego wieczoru pozwoliła sobie na ciche parsknięcie, gdy z jego ust padł zarzut kierowany w stronę jej rodziców. Nie znała ciepłych, serdecznych uczuć, które obserwowała niejednokrotnie pomiędzy innymi rodzinami, a bliżej jej było do wczucia się w rolę konserwatywnie wychowywanych córek z tą różnicą, że ona przynajmniej podjęła próbę kierowania własnym życiem tak, jak tego chce. I straciła przy tym wiele, z czasem odbijając się od dna i wychodząc na prostą. Przynajmniej częściowo.
– Moi rodzice wyrzekli się mnie kiedy skończyłam szkołę – do dzisiaj pamiętała złość ojca i bezradność matki, która w ostatecznym rozrachunku wzięła jego stronę. – Sprzeciwiłam się ich woli, postanowiłam uciec do babci, chociaż nawet ucieczka była kontrolowana przez nich. Kiedy zamieszkałam w Hogsmeade przestałam mieć z nimi jakikolwiek kontakt. Po porwaniu nic nie zostało zgłoszone, bo chłopak, który był ze mną tamtego wieczoru niefortunnie spadł ze skarpy i zginął na miejscu – zerknęła na niego niepewnie; nie miała żadnej pewności jak zareaguje na podobne wyznanie – do końca nie wiem co tam się wydarzyło; ktoś kazał mi uciekać, ale nie widziałam jego twarzy. Twarzy sprawców też – uśmiechnęła się cierpko – potem zadecydowano, że muszę opuścić to miejsce i dlatego mieszkam tutaj, w Londynie. Nikomu o tym wcześniej nie mówiłam i tobie tym bardziej nie zamierzałam – i chociaż czuła małą ulgę, że wreszcie ktoś poznał dźwigane brzemię, zatrzymała to dla siebie.
– Nie wydaje mi się, żebym była szczególnie istotna i szukałabym powodu u ciebie, nie u mnie – sięgnęła po szklaneczkę z bursztynowym trunkiem – dlaczego zapytałeś akurat o Brick Lane? – spytała, nie rozumiejąc czemu ze wszystkich ich spotkań wspomniał akurat o tamtym. – Mój dzień zazwyczaj wygląda tak samo – przyznała – pracuję z wieloma osobami, są to ludzie, którzy prezentują rozmaity wachlarz poglądów i opcji politycznych, chociaż na ten temat akurat z nimi nie rozmawiam. Słucham plotek, ale dotyczą one rzeczy błahych, później pracuję w pracowni. Czasami odwiedzają mnie niektórzy bardziej znajomi, nigdy jednak się nie zapowiadają. A poza tym mojego domu nie chronią żadne zaklęcia i nim to skomentujesz, to nie moja decyzja – wielokrotnie próbowała przeforsować racjonalnymi argumentami pomysł o nałożeniu na dom zaklęć ochronnych, jednak co mogła, jeśli wujostwo stawiało opór? Po kilku razach przestała podejmować próby.
– Nie jestem w stanie określić ilu mam wrogów. Nie wiem ile kobiet mi źle życzy, ilu mężczyzn pragnie się zemścić z powodu odrzucenia, ani ilu handlarzy mijam na ulicy. Kiedy zadecydowałam się w końcu wyjść do ludzi, dwukrotnie wymierzono we mnie zaklęciami, których z pewnością nie uczą w szkole, ale już pewnie zdążyłeś się domyślić, że nic z tym nie zrobiłam, skoro stałam się swoim własnym katem – próbowała dostrzec w nim choć cień zmiany, ochłodzenia wcześniejszej nieustępliwości, nie współczucia a jakiejś małej wyrozumiałości, jednak przeczucie podpowiadało, że jej próby mogą spełznąć na niczym.
Na podsumowanie, które padło z ust Skamandera uniosła brew i przeniosła nieco zmieszane spojrzenie na niego. Powaga malująca się na męskiej twarzy utwierdziła ją w przekonaniu, że wierzył w to, co właśnie powiedział, nie była jednak pewna czy bardziej dziwiła się tą nagłą bezczelnością czy nadmierną pewnością siebie. Czy w ogóle zmianą tematu, bo powoli zaczynała tracić główny wątek i sens spotkania.
– Nasze spotkania przeważnie nie były planowane – odparła wreszcie po chwili namysłu, próbując doszukać się jak najbardziej taktycznej odpowiedzi – nie wiem czy to, że teraz podejmiemy jakąś decyzję coś zmieni – wierzyła w los, splatanie się dróg i to, że ich życia były przynajmniej częściowo zaplanowane a na tę część planów nie mieli wpływu; wierzyła, że skoro na swojej drodze spotkała Anthony'ego to znajomość ta miała jakiś sens, którego jeszcze nie znaleźli.
– Nie każ mi decydować za nas dwoje – zgarnęła za uszy wilgotne pukle włosów, powoli wypuszczając powietrze nosem – zresztą, to, że tu jestem chyba jest już wystarczającą odpowiedzią – zjawiła się, chociaż nie musiała. Siedziała przed nim szargana wewnątrz mieszaniną sprzecznych emocji, których źródła dokładnie nie potrafiła określić. Chociaż z marnym skutkiem, starała się naprostować całą ich relację.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie mógł nie być zgryźliwy, kiedy wszystko co mówił spotykało się z jej strony mniej lub bardziej elastyczną ścianą. Zdawała się nie chcieć mu się stawiać, sprawiała pozory chętnej do współpracy, lecz jednocześnie wszystko utrudniała, gmatwała, zataczała misterne kręgi wokół odpowiedzi każąc mu się za każdym razem domyślać, snuć więcej pytań. Sama nie wiedziała czego chce? Wyciągała i wyliczała powody mających być usprawiedliwieniami jej samej i wszystkiego co wokół niej się dzieje. Może był dziwny, może patrzył na to przez pryzmat swojej pracy, siebie, lecz zwyczajnie nie mógł części z nich brać na poważnie. Zwłaszcza myśli o tym jak niebezpiecznym zawodem się parała. Musiał kilkukrotnie przeciągle westchnąć starając się mimo wszystko nadmiar własnych myśli trzymać pod powierzchnią. Jeżeli mniej lub bardziej umyślna manifestacja jej niezadowolenia pod postacią rozpalonych iskier miała go w tym dopingować niech tak będzie. Wzmógł więc czujność na ich widok, lecz nie ze względu na siebie, a miejsce i bytujących tu ludzi. Nikt z tu obecnych nie potrzebował stać się ofiara nieplanowanego pożaru, którego tym razem być może słusznie by w nim dostrzegano. Kto wie.
Po wypaleniu jednego papierosa sięgnął po kolejnego wsłuchując się w rodzinna historię czarownicy pełną.
- Śmierć chłopca też zatuszowano? - podpytał gdy służbowa maniera mimo wszystko wychodziła na wierzch. W myślach łączył przebieg historii uznając, że dobrze zrobiła odcinając się od rodziny. Błędnym kołem było jednak powtarzanie ich błędów, milczenie które czyniła już z własnej strony, kiedy to nie miała już nad sobą niczyjego przymusu.
Gdy ponownie usłyszał o tym, jak uważa się za nieistotną spojrzał na nią niemo. Dwa razy próbował jej wyłożyć wszystko tak prosto jak się dało. Trzeci raz nie zamierzał. Nie potrafił. Może kupi jej potem książkę obrazkowa dla dzieci by zrozumiała, że to co ona uważa jest nieistotne bo kiedy źli ludzie próbują zajść za skórę dobrym ludziom to nie biorą na celownik przypadkowych ofiar, a te z ich otoczenia. Chociaż równie dobrze może przystać na jej osąd. Nie była istotna i to jego winą jest to, że chciał być postrzegany przez innych jak najlepiej, a ktoś ten obraz wykrzywił - Niech więc tak będzie - przyznał jej więc rację - Ktoś nas musiał widzieć na Brick Lane. Doniósł odpowiedniemu człowiekowi - poniekąd tak właśnie było. Sam był tym światkiem, a Voldemort wykradł mu to wspomnienie i zniekształcił. Pobladł na to wspomnienie starał się jednak nie tracić rezonu. Już raz nieopatrznie w słabości się odsłonił bardziej niż planował i został ośmieszony. Nie zamierzał popełniać tego błędu ponownie. Zapił posmak papierosa alkoholem - a ten człowiek zaś zmanipulował kilka informacji. Nie będę wchodził w szczegóły. Finalnie skończyło się to tym, że byłem niezdolny do służby przez jakiś czas. Potrzebowałem zweryfikować kilka informacji by to naprostować. Tamten czas był szalony, Stonehenge i to wszystko...- wyjaśnił, a rana zadana na piersi przez Czarnego Pana zapulsowała fantomowym bólem - Wolałbym tego uniknąć w przyszłości - porażki, tłumaczenia się, chciałby móc ubiec pewne wydarzenia, zapobiec im. Miał wiele życzeń, nie wszystkie dało się spełnić. Nie było też mowy o tym by przyznał się przed nią do tego, że jak to ujął Brendan: nasrano mu w głowie. Nie rozmawiał o tym nawet z zakonnikami którym był w stanie zawierzyć w niektórych kwestiach. To co jej mówił było szerokim uproszczeniem, jednak prawdą.
- Poniekąd jednak trochę tak właśnie jest, wiesz - uśmiechnął się blado. Nie wiedzieć czemu zawsze go nieco bawiło to, jak ktoś próbował go ubiec w dorzuceniu kilku knutów, a on i tak to robił - Chyba, że chcesz powiedzieć, że ta część rodziny również jest zła i przetrzymuje cie w swoim mieszkaniu siłą, a cały twój zakład jest ładną klatką i nic z niego nie masz - zawiesił na niej pytające spojrzenie. Było tak czy jednak nie do końca? - Samotna kobieta w twoim wieku wzbudza tyle samo sensacji bez względu na to czy mieszka z rodziną czy też nie - podsunął jej banalnie proste rozwiązanie. Skoro już raz zostawiła za plecami jedną złą rodzinę, tak trudno było zrobić to jeszcze raz...?
- Nie oczekuję przecież od ciebie byś w tym momencie, jak na rozkaz chwyciła serwetkę i pomadką wykreśliła nazwiska. Prześpij się z tym i zastanów się, a potem daj mi znać sową. Nie chcę komentować nawet tego, że ciskano w ciebie zaklęciami ani w to brnąć bo znając życie też z tym nic nie zrobiłaś uznając za ryzyko zawodowe - cierpko skwitował - Masz to zgłosić. Nic nie robiąc dajesz przyzwolenie na robienie z siebie ofiary - podkreślił - Jeżeli to była czarna magia to udaj się z tym do Biura Aurorów, a jeżeli nie - na posterunek Magicznej policji. Znam godną zaufania policjantkę w razie potrzeby. Mogę dać ci jej dane do korespondencji - wykładał jej ciągle będąc pod wrażeniem jej bierności. Ciekawy był tez jej reakcji. Może zwyczajnie lubiła taki stan rzeczy i nie do końca zdawała sobie z tego sprawę - to, że traktowano ją jak zabawkę do pomiatania.
- Źle mnie zrozumiałaś - uniósł otwarta dłoń chcąc wstrzymać jej konie - Nie każę ci decydować, a tym bardziej nie chcę nic wspólnie decydować bo chodzi o to, że nie ma żadnego nas. Przestrzegam cie zawczasu, że jeżeli szukasz przyjaciela to we mnie go nie znajdziesz. Jeżeli szukasz we mnie miłości, stabilizacji to też nie jestem tego wstanie ci ofiarować. Mówię ci to bo są chwilę, kiedy odnoszę wrażenie że tego ode mnie oczekujesz. Jeżeli tak jest i jeżeli jest to powód dla którego mimo wszystko starasz się utrzymać ze mną kontakt to przestań już teraz bo się rozczarujesz - był o tym przekonany. Obraz Roselyn z jego własnym dzieckiem w ramionach śmignął mu przed oczami. Porzucił je obie na rzecz pracy. Jakby cofnąć czas - uczyniłby to ponownie - Prawdą, która cie nie zaskoczy - była w końcu wilą - jest to, że mnie pociągasz. Jesteś piękna - była. Już o tym wspomniał. Wspomniał raz jeszcze by nie miała złudzeń że urzekała go pod kątem fizycznym - Ja zaś nie zawsze jestem dobry - były dnie gdy był słabszy i ulegał pokusie jej przelotnej bliskości. Nie oponowała, nie zwracała mu uwagi, a to zachęcało go przesuwania tej granicy. Nie był pewien czy była naiwnie nieostrożna, czy też go do tego zachęcała - Jeśli nie chcesz bym za którymś razem to wykorzystał też powinnaś przestać się dookoła mnie kręcić, Solene - patrzył na nią tak, jak mężczyzna zwykł patrzeć na kobietę, którą chciał posiąść. Posiadał jednak na tyle ogłady by mieć na uwadze to, że gdyby sięgnął po to co chciał w tym momencie wplątałby się cyrk którego nie chciał. Była starą panną mieszkającą z wujostwem, a on nie chciał brać za nią odpowiedzialności. Jeżeli mimo wszystko wciąż chciała być przy nim musiała go z niej zwolnić. Dla niego byłoby to wygodne. Dla niego. Nie przestając patrzeć na nią uniósł nieznacznie jedną z brwi. Więc jak, dalej jesteś przekonana, co do tego, że chcesz tu ze mną być? - Nie musisz odpowiadać od razu. Może to przemyśl.
Po wypaleniu jednego papierosa sięgnął po kolejnego wsłuchując się w rodzinna historię czarownicy pełną.
- Śmierć chłopca też zatuszowano? - podpytał gdy służbowa maniera mimo wszystko wychodziła na wierzch. W myślach łączył przebieg historii uznając, że dobrze zrobiła odcinając się od rodziny. Błędnym kołem było jednak powtarzanie ich błędów, milczenie które czyniła już z własnej strony, kiedy to nie miała już nad sobą niczyjego przymusu.
Gdy ponownie usłyszał o tym, jak uważa się za nieistotną spojrzał na nią niemo. Dwa razy próbował jej wyłożyć wszystko tak prosto jak się dało. Trzeci raz nie zamierzał. Nie potrafił. Może kupi jej potem książkę obrazkowa dla dzieci by zrozumiała, że to co ona uważa jest nieistotne bo kiedy źli ludzie próbują zajść za skórę dobrym ludziom to nie biorą na celownik przypadkowych ofiar, a te z ich otoczenia. Chociaż równie dobrze może przystać na jej osąd. Nie była istotna i to jego winą jest to, że chciał być postrzegany przez innych jak najlepiej, a ktoś ten obraz wykrzywił - Niech więc tak będzie - przyznał jej więc rację - Ktoś nas musiał widzieć na Brick Lane. Doniósł odpowiedniemu człowiekowi - poniekąd tak właśnie było. Sam był tym światkiem, a Voldemort wykradł mu to wspomnienie i zniekształcił. Pobladł na to wspomnienie starał się jednak nie tracić rezonu. Już raz nieopatrznie w słabości się odsłonił bardziej niż planował i został ośmieszony. Nie zamierzał popełniać tego błędu ponownie. Zapił posmak papierosa alkoholem - a ten człowiek zaś zmanipulował kilka informacji. Nie będę wchodził w szczegóły. Finalnie skończyło się to tym, że byłem niezdolny do służby przez jakiś czas. Potrzebowałem zweryfikować kilka informacji by to naprostować. Tamten czas był szalony, Stonehenge i to wszystko...- wyjaśnił, a rana zadana na piersi przez Czarnego Pana zapulsowała fantomowym bólem - Wolałbym tego uniknąć w przyszłości - porażki, tłumaczenia się, chciałby móc ubiec pewne wydarzenia, zapobiec im. Miał wiele życzeń, nie wszystkie dało się spełnić. Nie było też mowy o tym by przyznał się przed nią do tego, że jak to ujął Brendan: nasrano mu w głowie. Nie rozmawiał o tym nawet z zakonnikami którym był w stanie zawierzyć w niektórych kwestiach. To co jej mówił było szerokim uproszczeniem, jednak prawdą.
- Poniekąd jednak trochę tak właśnie jest, wiesz - uśmiechnął się blado. Nie wiedzieć czemu zawsze go nieco bawiło to, jak ktoś próbował go ubiec w dorzuceniu kilku knutów, a on i tak to robił - Chyba, że chcesz powiedzieć, że ta część rodziny również jest zła i przetrzymuje cie w swoim mieszkaniu siłą, a cały twój zakład jest ładną klatką i nic z niego nie masz - zawiesił na niej pytające spojrzenie. Było tak czy jednak nie do końca? - Samotna kobieta w twoim wieku wzbudza tyle samo sensacji bez względu na to czy mieszka z rodziną czy też nie - podsunął jej banalnie proste rozwiązanie. Skoro już raz zostawiła za plecami jedną złą rodzinę, tak trudno było zrobić to jeszcze raz...?
- Nie oczekuję przecież od ciebie byś w tym momencie, jak na rozkaz chwyciła serwetkę i pomadką wykreśliła nazwiska. Prześpij się z tym i zastanów się, a potem daj mi znać sową. Nie chcę komentować nawet tego, że ciskano w ciebie zaklęciami ani w to brnąć bo znając życie też z tym nic nie zrobiłaś uznając za ryzyko zawodowe - cierpko skwitował - Masz to zgłosić. Nic nie robiąc dajesz przyzwolenie na robienie z siebie ofiary - podkreślił - Jeżeli to była czarna magia to udaj się z tym do Biura Aurorów, a jeżeli nie - na posterunek Magicznej policji. Znam godną zaufania policjantkę w razie potrzeby. Mogę dać ci jej dane do korespondencji - wykładał jej ciągle będąc pod wrażeniem jej bierności. Ciekawy był tez jej reakcji. Może zwyczajnie lubiła taki stan rzeczy i nie do końca zdawała sobie z tego sprawę - to, że traktowano ją jak zabawkę do pomiatania.
- Źle mnie zrozumiałaś - uniósł otwarta dłoń chcąc wstrzymać jej konie - Nie każę ci decydować, a tym bardziej nie chcę nic wspólnie decydować bo chodzi o to, że nie ma żadnego nas. Przestrzegam cie zawczasu, że jeżeli szukasz przyjaciela to we mnie go nie znajdziesz. Jeżeli szukasz we mnie miłości, stabilizacji to też nie jestem tego wstanie ci ofiarować. Mówię ci to bo są chwilę, kiedy odnoszę wrażenie że tego ode mnie oczekujesz. Jeżeli tak jest i jeżeli jest to powód dla którego mimo wszystko starasz się utrzymać ze mną kontakt to przestań już teraz bo się rozczarujesz - był o tym przekonany. Obraz Roselyn z jego własnym dzieckiem w ramionach śmignął mu przed oczami. Porzucił je obie na rzecz pracy. Jakby cofnąć czas - uczyniłby to ponownie - Prawdą, która cie nie zaskoczy - była w końcu wilą - jest to, że mnie pociągasz. Jesteś piękna - była. Już o tym wspomniał. Wspomniał raz jeszcze by nie miała złudzeń że urzekała go pod kątem fizycznym - Ja zaś nie zawsze jestem dobry - były dnie gdy był słabszy i ulegał pokusie jej przelotnej bliskości. Nie oponowała, nie zwracała mu uwagi, a to zachęcało go przesuwania tej granicy. Nie był pewien czy była naiwnie nieostrożna, czy też go do tego zachęcała - Jeśli nie chcesz bym za którymś razem to wykorzystał też powinnaś przestać się dookoła mnie kręcić, Solene - patrzył na nią tak, jak mężczyzna zwykł patrzeć na kobietę, którą chciał posiąść. Posiadał jednak na tyle ogłady by mieć na uwadze to, że gdyby sięgnął po to co chciał w tym momencie wplątałby się cyrk którego nie chciał. Była starą panną mieszkającą z wujostwem, a on nie chciał brać za nią odpowiedzialności. Jeżeli mimo wszystko wciąż chciała być przy nim musiała go z niej zwolnić. Dla niego byłoby to wygodne. Dla niego. Nie przestając patrzeć na nią uniósł nieznacznie jedną z brwi. Więc jak, dalej jesteś przekonana, co do tego, że chcesz tu ze mną być? - Nie musisz odpowiadać od razu. Może to przemyśl.
Find your wings
Francuzka nie była pewna jakiej reakcji spodziewała się po Skamanderze po tak szczerym wyzwaniu i ujawnieniu głęboko skrywanego sekretu, o którym niewiele osób wiedziało, ale obawiała się raczej, że nie będzie ona ani szczególnie spokojna ani tym bardziej pozytywna, w pewnym sensie. Dlatego kiedy nie zezłościł się, a ze zrozumieniem przyjął jej słowa i nie ocenił, odetchnęła z małą ulgą. I jednocześnie w głębi ducha zdziwiła, opornie zauważając, że może rzeczywiście ta rozmowa miała zaprowadzić pomiędzy nimi względny pokój.
– Głównie jego śmierć – poprawiła go, nabierając pewności i poczucia, że postąpiła dobrze dzieląc się z nim tą częścią swojego życia. Chwilowej co prawda, gdy środku była cała popękana do tego stopnia, że sama sobie nie ufała, a co dopiero obcemu człowiekowi, aurorowi w dodatku. – Obawiano się, że mieszkańcy przestaną być tak wyrozumiali i wrócą do czasów ciemnogrodu, gdzie zostałabym obwiniona i ukarana – liczyła na to, że nie będą dalej ciągnąć tego tematu, bo nie czuła się ani na siłach ani w nastroju do rozprawiania nad przeszłością.
– To wiele wyjaśnia – westchnęła przypominając sobie ich spotkanie w pracowni, podczas którego Skamander był dziwnie nieswój i wiedząc już jaki był powód tamtej wizyty oraz jego zachowania, posłała mu przepraszające spojrzenie – nie chciałam cię ostatnio urazić – miała nadzieję, że wiedział o czym mówiła i że nie obrazi się za to ponownie. Parsknęła za to, kiedy niedosłownie zasugerował, że jest starą panną, ale nawet nieszczególnie się tym przejęła.
– Mężczyzna w twoim wieku nie powinien spotykać się po barach ze starymi pannami tylko być z rodziną – spojrzała na niego kontrolnie – nie wpychajmy się w schematy – nie wiedziała czy nie miał rodziny, dziecka i żony, chociaż na palcu nigdy nie dostrzegła ślubnej obrączki i gdyby miała oceniać na podstawie okoliczności, w których się spotykali, to rodziny też raczej nie. Czasami zresztą zastanawiała się czy miał życie poza pracą, nawet jeśli zdołali porozmawiać na ten temat i dojść do wniosku, że zarówno jedno jak i drugie wykazuje się nadmiernym pracoholizmem.
– Mam szczęście do pieniędzy, do miłości niekoniecznie – podsumowała krótko i wzruszywszy ramionami, ujęła szklaneczkę ze swoim drinkiem w dłoń – do ludzi też nie zawsze – napiła się posławszy wcześniej Anthony'emu lekki uśmiech znad grubego szkła – w zasadzie, relacje międzyludzkie czasami mnie przerastają – i nie odniosła się zbytnio do późniejszych słów aurora uznając te wypowiedziane za wystarczającą odpowiedź i pogląd na ich relację. Może źle robiła, może miała tego pożałować – wielu rzeczy w ostatnim czasie tak żałowała, a przynajmniej zapewniała sobie jakiekolwiek urozmaicenie pomiędzy pracą a walką o przetrwanie jako chodliwy towar wśród handlarzy.
Finalnie wzruszyła ramionami. Skoro uważał, że może ją wykorzystać: niech tak będzie. Nie mogła mu zagwarantować, że z jej strony nie spotka go coś podobnego, dlatego po chwili krótkiego namysłu dodała:
– Mam nadzieję, że wiesz jakie konsekwencje niesie za sobą znajomość z wilą – byli zresztą dorosłymi ludźmi, nie dziećmi, których kruche serca i uczucia łamały się z każdym potknięciem i niepowodzeniem. Nie oczekiwała od niego nic, tak jak on nie oczekiwał niczego od niej.
– Chodźmy już – zaproponowała, spoglądając niechętnie na mokry płaszcz i wilgotne ubranie, które powoli zaczynało wychładzać jej organizm.
zt
– Głównie jego śmierć – poprawiła go, nabierając pewności i poczucia, że postąpiła dobrze dzieląc się z nim tą częścią swojego życia. Chwilowej co prawda, gdy środku była cała popękana do tego stopnia, że sama sobie nie ufała, a co dopiero obcemu człowiekowi, aurorowi w dodatku. – Obawiano się, że mieszkańcy przestaną być tak wyrozumiali i wrócą do czasów ciemnogrodu, gdzie zostałabym obwiniona i ukarana – liczyła na to, że nie będą dalej ciągnąć tego tematu, bo nie czuła się ani na siłach ani w nastroju do rozprawiania nad przeszłością.
– To wiele wyjaśnia – westchnęła przypominając sobie ich spotkanie w pracowni, podczas którego Skamander był dziwnie nieswój i wiedząc już jaki był powód tamtej wizyty oraz jego zachowania, posłała mu przepraszające spojrzenie – nie chciałam cię ostatnio urazić – miała nadzieję, że wiedział o czym mówiła i że nie obrazi się za to ponownie. Parsknęła za to, kiedy niedosłownie zasugerował, że jest starą panną, ale nawet nieszczególnie się tym przejęła.
– Mężczyzna w twoim wieku nie powinien spotykać się po barach ze starymi pannami tylko być z rodziną – spojrzała na niego kontrolnie – nie wpychajmy się w schematy – nie wiedziała czy nie miał rodziny, dziecka i żony, chociaż na palcu nigdy nie dostrzegła ślubnej obrączki i gdyby miała oceniać na podstawie okoliczności, w których się spotykali, to rodziny też raczej nie. Czasami zresztą zastanawiała się czy miał życie poza pracą, nawet jeśli zdołali porozmawiać na ten temat i dojść do wniosku, że zarówno jedno jak i drugie wykazuje się nadmiernym pracoholizmem.
– Mam szczęście do pieniędzy, do miłości niekoniecznie – podsumowała krótko i wzruszywszy ramionami, ujęła szklaneczkę ze swoim drinkiem w dłoń – do ludzi też nie zawsze – napiła się posławszy wcześniej Anthony'emu lekki uśmiech znad grubego szkła – w zasadzie, relacje międzyludzkie czasami mnie przerastają – i nie odniosła się zbytnio do późniejszych słów aurora uznając te wypowiedziane za wystarczającą odpowiedź i pogląd na ich relację. Może źle robiła, może miała tego pożałować – wielu rzeczy w ostatnim czasie tak żałowała, a przynajmniej zapewniała sobie jakiekolwiek urozmaicenie pomiędzy pracą a walką o przetrwanie jako chodliwy towar wśród handlarzy.
Finalnie wzruszyła ramionami. Skoro uważał, że może ją wykorzystać: niech tak będzie. Nie mogła mu zagwarantować, że z jej strony nie spotka go coś podobnego, dlatego po chwili krótkiego namysłu dodała:
– Mam nadzieję, że wiesz jakie konsekwencje niesie za sobą znajomość z wilą – byli zresztą dorosłymi ludźmi, nie dziećmi, których kruche serca i uczucia łamały się z każdym potknięciem i niepowodzeniem. Nie oczekiwała od niego nic, tak jak on nie oczekiwał niczego od niej.
– Chodźmy już – zaproponowała, spoglądając niechętnie na mokry płaszcz i wilgotne ubranie, które powoli zaczynało wychładzać jej organizm.
zt
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Co za patologia - chyba tylko w ten sposób mógł podsumować to czego się w tym momencie od niej dowiadywał. Nie zgłoszenie próby porwania to jedno, tuszowanie czyjejś śmierci i życie w zmowie milczenia to drugie. Ktoś tamtego dnia stracił bowiem syna i do chwili obecnej żył o tym w niewiedzy, niepewności. Jej milczenie, bierność się do tego dokładały. Nie wątpił w to, że wbrew wszystkiemu było to dla niej wygodne jeżeli uważała, że dzięki temu jest bezpieczniejsza. Jaki to miało jednak sens teraz, kiedy nie mieszkała już w tamtej społeczności - to milczenie.
- Będzie trzeba to sprostować - nie widział innej opcji. Była względnie dobrze urodzoną czarownicą i jak na ironie prawo mimo iż i tak leżało po jej stronie to w tym momencie było jeszcze bardziej przychylniejsze niż kiedykolwiek. Powinna z tego skorzystać i zadość uczynić rodzinie, która cierpiała przez milczenie jej własne, jak i jej rodziny.
Przeprosiny z jej strony były nieco zaskakujące. Mimo iż przemilczał tą kwestię to była to jakiegoś rodzaju odmiana. Nie od dziś musiał się szarpać z innymi, jak i nią samą, nie od dziś często musiał się tłumaczyć, wyjaśniać swój punkt widzenie, nie od dziś zarzucano mu bycie aroganckim, niemiłym, bezczelnym. Dawno przestał się łudzić, że jego zachowanie może zostać zrozumiane, że ktoś zamiast w nim będzie doszukiwał się błędów w sobie.
Uśmiechnął się nieznacznie, zatrzymując jednak dla siebie cierpkość cisnącą się na usta. Jako auror spotykanie się po barach ze starymi pannami było czymś na co co najwyżej mógł sobie pozwolić. Założenie rodziny... Kiedyś, kiedy był młodszy myślał, że nie jest to coś specjalnie trudnego nawet pomimo zawodu którym się parał. Roselyn była wyjątkowo wyrozumiałą kobietą. Jak się okazało wszystko jednak miało swoje granice. Szybko zdał sobie sprawę z tego, jak naiwne były jego wyobrażenia, jak bardzo ignorował fakt, że nie bez przyczyny nie znał żadnego aurora który miałby szczęśliwą rodzinę, jeśli w ogóle miał. Każda była zepsuta w jakiś sposób od środka, skrzywdzona, z brakami, patologiczna. Aurorzy żyli i umierali z powołania - nie dla bliskich. Tak przynajmniej uważał i mając to na uwadze nie zamierzał krzywdzić kolejnej kobiety złudną wizją stworzenia rodziny tylko po to by następnie udowadniać jej, że ta, jak i sama wybranka nie jest dla niego wartością na tyle istotną by potrafił przedłożyć ją ponad pracę. Nie chciał by i ona się oszukiwała lub poszukiwała w nim ostoi, życiowego partnera, a odnosił momentami wrażenie, że tak też było. Czy można jednak było powiedzieć, że miał zamiar ją wykorzystać? Miał ku temu okazje już wcześniej. Przelotne zbliżenia które inicjował jej nie zrażały, nie oponowała. On jednak nie był typem kochanka sięgającego po okazję. Lubił mieć nakreślone granice, zasady. Miał też na uwadze jej status, to, że była samotną kobietą, a przelotne romanse mogły jedynie pogrążyć jej przyszłość zamążpójścia. Nie chciał być tego winny. To ona świadomie, dobrowolnie miała się na to zdecydować, przyjąć na siebie odpowiedzialność. Był z nią szczery po to by znając jego zamiary i możliwe konsekwencje mogła się wycofać. Nie zrobiła tego jednak. Sama wsuwała mu się wręcz pod ręce dając do zrozumienia, że jest to coś czego sama chciała. Czy można było nazwać wykorzystaniem coś na co obie strony dawały sobie przyzwolenie...?
Dopił zawartość swojego szkła zostawiając na stole kilka monet z nawiązką dla kelnerki. Jego odwieszona szata zdążyła ocieknąć i nieco obeschnąć. Opuścili lokal.
|zt x2
- Będzie trzeba to sprostować - nie widział innej opcji. Była względnie dobrze urodzoną czarownicą i jak na ironie prawo mimo iż i tak leżało po jej stronie to w tym momencie było jeszcze bardziej przychylniejsze niż kiedykolwiek. Powinna z tego skorzystać i zadość uczynić rodzinie, która cierpiała przez milczenie jej własne, jak i jej rodziny.
Przeprosiny z jej strony były nieco zaskakujące. Mimo iż przemilczał tą kwestię to była to jakiegoś rodzaju odmiana. Nie od dziś musiał się szarpać z innymi, jak i nią samą, nie od dziś często musiał się tłumaczyć, wyjaśniać swój punkt widzenie, nie od dziś zarzucano mu bycie aroganckim, niemiłym, bezczelnym. Dawno przestał się łudzić, że jego zachowanie może zostać zrozumiane, że ktoś zamiast w nim będzie doszukiwał się błędów w sobie.
Uśmiechnął się nieznacznie, zatrzymując jednak dla siebie cierpkość cisnącą się na usta. Jako auror spotykanie się po barach ze starymi pannami było czymś na co co najwyżej mógł sobie pozwolić. Założenie rodziny... Kiedyś, kiedy był młodszy myślał, że nie jest to coś specjalnie trudnego nawet pomimo zawodu którym się parał. Roselyn była wyjątkowo wyrozumiałą kobietą. Jak się okazało wszystko jednak miało swoje granice. Szybko zdał sobie sprawę z tego, jak naiwne były jego wyobrażenia, jak bardzo ignorował fakt, że nie bez przyczyny nie znał żadnego aurora który miałby szczęśliwą rodzinę, jeśli w ogóle miał. Każda była zepsuta w jakiś sposób od środka, skrzywdzona, z brakami, patologiczna. Aurorzy żyli i umierali z powołania - nie dla bliskich. Tak przynajmniej uważał i mając to na uwadze nie zamierzał krzywdzić kolejnej kobiety złudną wizją stworzenia rodziny tylko po to by następnie udowadniać jej, że ta, jak i sama wybranka nie jest dla niego wartością na tyle istotną by potrafił przedłożyć ją ponad pracę. Nie chciał by i ona się oszukiwała lub poszukiwała w nim ostoi, życiowego partnera, a odnosił momentami wrażenie, że tak też było. Czy można jednak było powiedzieć, że miał zamiar ją wykorzystać? Miał ku temu okazje już wcześniej. Przelotne zbliżenia które inicjował jej nie zrażały, nie oponowała. On jednak nie był typem kochanka sięgającego po okazję. Lubił mieć nakreślone granice, zasady. Miał też na uwadze jej status, to, że była samotną kobietą, a przelotne romanse mogły jedynie pogrążyć jej przyszłość zamążpójścia. Nie chciał być tego winny. To ona świadomie, dobrowolnie miała się na to zdecydować, przyjąć na siebie odpowiedzialność. Był z nią szczery po to by znając jego zamiary i możliwe konsekwencje mogła się wycofać. Nie zrobiła tego jednak. Sama wsuwała mu się wręcz pod ręce dając do zrozumienia, że jest to coś czego sama chciała. Czy można było nazwać wykorzystaniem coś na co obie strony dawały sobie przyzwolenie...?
Dopił zawartość swojego szkła zostawiając na stole kilka monet z nawiązką dla kelnerki. Jego odwieszona szata zdążyła ocieknąć i nieco obeschnąć. Opuścili lokal.
|zt x2
Find your wings
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przed wejściem do pubu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przed wejściem do pubu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu!Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Kobieta w Różu – anonimowa kobieta, jej ciało nosiło na sobie ślady czarnomagicznych tortur. Zniekształcone rysy twarzy nie pozwalają na identyfikację. Została znaleziona na brzegu Tamizy.
Roddy i Danielle Vause – małżeństwo botaników, znalezione martwe w swoim domu na przedmieściach Londynu. Kobieta spodziewała się dziecka. Nad budynkiem podobno można było dostrzec Mroczny Znak.
Chłopiec w Pudełku – kilkuletni chłopiec, znaleziony w niewielkim kartonie na rogu ulicy, które stało tam przez kilka dni, nim ktoś zauważył, że unosi się z niego nieprzyjemny odór. Na rękach dziecka zidentyfikowano czanomagiczne runy.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Kobieta w Różu – anonimowa kobieta, jej ciało nosiło na sobie ślady czarnomagicznych tortur. Zniekształcone rysy twarzy nie pozwalają na identyfikację. Została znaleziona na brzegu Tamizy.
Roddy i Danielle Vause – małżeństwo botaników, znalezione martwe w swoim domu na przedmieściach Londynu. Kobieta spodziewała się dziecka. Nad budynkiem podobno można było dostrzec Mroczny Znak.
Chłopiec w Pudełku – kilkuletni chłopiec, znaleziony w niewielkim kartonie na rogu ulicy, które stało tam przez kilka dni, nim ktoś zauważył, że unosi się z niego nieprzyjemny odór. Na rękach dziecka zidentyfikowano czanomagiczne runy.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
10 grudnia 1957 r.
"Skąpiec, co, mrąc, ostatnie połknął ametysty,
Znajdzie tu za dwa grosze nocleg wiekuisty, —
I zbrodniarz, co w błysk noża zachował swą wiarę,
Zdoła tutaj niejedną nadybać ofiarę, —
I nierządnica, sennym wabiąca pachnidłem,
Brwi nabytym w tej karczmie barwi błękitnidłem,
By się mizdrzyć do cieniów jakiegoś tłuściocha,
Co po śmierci w tych barwach lubieżnie się kocha.
I są w karczmie grajkowie, stłoczeni w kapelę,
Co dbają o pląs cieniów i o ich wesele,
A grają im takiego szczękacza — brzękacza,
Że karczma z tancerzami w otchłań się zatacza"
Znajdzie tu za dwa grosze nocleg wiekuisty, —
I zbrodniarz, co w błysk noża zachował swą wiarę,
Zdoła tutaj niejedną nadybać ofiarę, —
I nierządnica, sennym wabiąca pachnidłem,
Brwi nabytym w tej karczmie barwi błękitnidłem,
By się mizdrzyć do cieniów jakiegoś tłuściocha,
Co po śmierci w tych barwach lubieżnie się kocha.
I są w karczmie grajkowie, stłoczeni w kapelę,
Co dbają o pląs cieniów i o ich wesele,
A grają im takiego szczękacza — brzękacza,
Że karczma z tancerzami w otchłań się zatacza"
Gdy raz staniesz ponad czerwonymi pyskami z tacą pełną kolorowych szkieł, przepadniesz już na długie lata. Gdy raz wkroczysz między rzędy lepkich stołów i szurających krzeseł, twój los stanie się przesądzony. Świat knajp i burdelów przestawał zionąć tajemnicą, nawet we śnie brzękały monety i trzaskało szkło, usypiała ją kołysanka z parszywej grającej szafy. Chociaż początki pamiętała, żaden koniec nie nadchodził, nawet po interwencji komendanta policji i wyjątkowo trudnym dla tawerny miesiącu. Życie musiało toczyć się dalej, kufle przelewać się miały przez bar, mocząc jej palce, mocząc marynarskie buty. Jeszcze trochę, jeszcze przez chwilę, choć nie myślała o tym, że jej los odmieni się aż tak bardzo – wtedy, gdy pocierała wątpliwie świeżą ścierką kolejną szklankę, wszystko było powolne, rozrechotane i pozbawione jakiejś większej ambicji. Port pohukiwał groźnie, ale zwiastuny wojny nie zbierały tak krwistego plonu. Dziewczyna za barem mroziła spojrzeniem pijanych kmiotków, a jej zwinne dłonie wydłubywały z ukrytych kieszeni zbójów ostatnie drobne. Gdzie teraz ta dziewczyna? Gdzie dawny port i nieustające hulanki? Dziwny to był czas, raz srogi, raz wyjątkowo żarliwy. Czuła się rozdarta inna, coś zyskała, a czegoś ją pozbawiono. Nie wiedziała, dokąd zaprowadzi ją ten nowy rok. Na razie jednak, nim on nastanie, wyrwać się miała z doków i spróbować przeżyć coś innego. Trochę dziwnie się jednak czuła na myśl o spędzeniu wieczoru w.. lokalu. W dodatku poważnym lokalu o dość osobliwych legendach. Znała branżę, wiedziała, co mówiło się o tym i o tamtym. Co prawda o miejscach poza portem nie posiadała już tak imponującej wiedzy, ale jej potrzeba gromadzenia, a raczej pozyskiwania, nietypowych informacji od nieszczególnie trzeźwych gości owocowała. Cieszyła ją myśl o tym, że wreszcie pozna osobistą szatańską pożogę Belviny Blythe, bo i dobrze pamiętała, co medyczka opowiadała tamtego wieczoru między pełnymi kieliszkami, ale nieco drażniła (a raczej peszyła, choć tak trudno się jej do tego przyznać) ją myśl o tym, że miałaby pierwszy raz wyjść z mężczyzną u boku jako swoim, jedynym, poważnym. Kiedy układała sobie to wszystko w głowie, czuła się jak w kiepskim dowcipie, bo przecież obiecała sobie nigdy więcej… nikogo. Tak blisko, tak trwale, tak w wyraźnej słabości, którą niewątpliwie miała do rudego. Miała za sobą grząski czas, osobiste rewolucje. Wciąż ciągnęły się za nią trzy przyjacielskie widma zamknięte w więziennej celi. Posypał się stabilny świat ulubionych gęb i przyjaznych ramion. Był jednak on. Philippa chciała spróbować normalnie, tak po prostu. Cieszyła się, że w tym amoku nie utraciła również ulubionej uzdrowicielki. Może nie było to jedno z tych wyjść, kiedy we dwie zdzierały obcasy na potańcówce i czarowały całe męskie towarzystwo. Tym razem inaczej, tym razem oficjalnie, normalnie. W parze. Jeszcze przed lustrem zaśmiała się z tego wszystkiego, ale ten kpiący wyraz twarzy natychmiast rozgoniło zupełnie nowe odczucie. Chyba jej się to podobało. Przewrotny ten świat.
Ciemnoczerwona dopasowana w talii sukienka, elegancja, odsłonięte nogi, błyszczące pantofle i opuszczone falami włosy. Kiedy ostatni raz ubrała się tak? Kiedy miała czas i ochotę, żeby wyglądać tak jak zawsze? Uwodzicielsko, olśniewająco, pięknie. Bez cieni pod oczami, sińców, albo głodnej bladości. Tęskniła za tym. Dotykała ostrożnie własnej twarzy, naciskała kciukiem na pomalowane wargi. Niczego nie utraciła, wszystko było na miejscu. Pewność siebie wkradła się na udekorowane oblicze. Tanie perfumy zrosiły szyję i delikatnie miejsce pod uchem. A kiedy przyszedł, wciągnęła go do środka, grymasząc trochę spojrzeniem na obce ciało i nie te kolory. Inny, a jednak wciąż jej. Owinęła dłonie wokół jego szyi i uśmiechnęła się zadowolona. Zdziwiony? Oczarowany? Przestraszony tym, co miało nadejść tego wieczoru? – Chodź, Mały Jim – obwieściła, niedługo później pociągając go za sobą na klatkę, na schody, na ulicę. Ciepły płaszcz zafalował pod mocą jej kroku. Poczuła się… poczuła się tak dobrze, jakby nie robiła czegoś takiego od wieków, a przecież to tylko wyjście ze znajomymi. Urien robił to dla niej, ale Philippa miała nadzieję, że chociaż trochę się rozluźni i będzie mógł bawić się z nimi, że poczuje się dobrze. W końcu Belvina była niesamowita. Na pewno nie przytargała sobie jakiegoś nudnego półgłówka o tępym, maślanym spojrzeniu. I to nic, że Urien zdawał się czasem patrzeć na nią równie miękko. To… to akurat lubiła.
Na miejscu było ekskluzywnie. Od progu już zabolał ją własny budżet, ale przecież wiedziała, że lokal był o dwie albo trzy klasy wyżej od Parszywego. Tu nikt nikomu nie dawał po pysku. Na pewno? Fotele miękkie, światło czerwone i pozorna grzeczność. A jednak demoniczna nazwa zdawała się wskazywać na coś zupełnie innego. Muzyka przyjemna, była prawie pewna, że gdzieś w kącie czaiło się kilka żywych instrumentów. Nie zdążyła jednak zbadać wnętrza aż tak wnikliwie. Swojego dżentelmena chwyciła czule za ramię, a potem mogli wejść głębiej i poszukać zarezerwowanego stolika. Naprawdę można tu było spotkać diabła? Śmiech z najbliższej loży zawtórował jej myślom.
| Rozpoczynamy spotkanie.
Bądźmy grzeczni i bawmy się dobrze.
moja sukienka
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Minuty mijały jak oszalałe, nieubłaganie zmieniając się w godziny, które zdawały się uciekać przez palce z każdym mrugnięciem powiekami. Szarówka za oknem coraz dobitniej podpowiadała, że kończył jej się czas do wyjścia, lecz wiedziała, że zdąży. Jak zawsze. Charakterystyczny stukot obcasów przesycony pośpiechem wybijał rytmiczny dźwięk o drewnianą podłogę, gdy przekraczała ponownie próg sypialni. Czas nie grał na jej korzyść, kiedy ledwo dwie godziny temu wróciła do domu, by wraz z zatrzaśnięciem drzwi zapomnieć o codziennych obowiązkach i pracy wymagającej od niej czasami zdecydowanie zbyt dużo. Najbliższe godziny miała spędzić poza znanymi sobie murami w miłej odmianie, której w ostatnim czasie naprawdę łaknęła. Mimo to kiedy kilka dni temu w wymienionych listach podjęły z Moss wyjątkowo lekkim tonem możliwość wyjścia gdziekolwiek, nie sądziła, że nastanie to tak szybko. Obie przecież mały swoje zajęcia, swoje problemy i jak się okazywało prywatne pożeracze wolnych chwil w postaci mężczyzn. To właśnie ich towarzystwo miało być dziś nietypowym dodatkiem. Znała się z Philippą długo, przyjaźniły przez podobną ilość czasu, znajdując wspólny język, chociaż z początku tylko pozornie dzieliło je wiele. Nigdy jednak nie pomyślałaby, że przyjdzie im spotkać się i nasycić własnym towarzystwem, będąc u boku mężczyzn, którzy zawrócili obu w głowach. Była ciekawa nieznajomego, który tak umiejętnie rozgrzał serce przyjaciółki, aby gotowa była zapomnieć o poprzednim, o którym jeszcze w sierpniu mówiła i obecnego przedstawić jej. Czy jeszcze kilka miesięcy temu nie zapewniały się wzajemnie, że zwojują świat bez mężczyzn? Że płeć brzydka to jedynie dodatek do szarej codzienności, lecz niepotrzebny na stałe? Zabawne, jak szybko los sprostował ów kwestię. Znając gust Philippy, celowała w kogoś wyjątkowo nieprzeciętnego, a to budziło tylko więcej ciekawości. Kąciki jej ust drgnęły, unosząc się w uśmiechu, kiedy myśli wróciły do ostatniej rozmowy, okraszonej alkoholem. Do wspomnienia pożogi, do problemów, jakie kolejne tygodnie wyprostowały, upewniając w decyzjach i finalnych wyborach. Wszystko wydawało się jakieś bardziej na swoim miejscu, zduszając niepotrzebną nieufność i chaos myśli z tamtego momentu.
Teraz Mu ufała, nie oceniała krytycznie i nabierała pewności, że jest po prostu dobrze.
Uniosła wzrok na lustro, które niedawno odnalazło swe miejsce w rogu sypialni. Zsuwając z palców pierścionki, spoglądała na swe odbicie oceniająco. Rzucone kilka minut temu capillus, przyciemniło delikatnie włosy, aby pozbyć się nierównego koloru, który pomimo mijających tygodni i zimowej pory pozostał po letnim słońcu. Nie upinała ich, zaczesane starannie na prawy bok, układały się naturalną falą i wydawały się niczego więcej nie potrzebować. Delikatny makijaż, niemający wyjść sztucznie, a jedynie podkreślić urodę, uwydatnić ciemną barwę tęczówek, tak jak lubiła. Butelkowa zieleń sukienki zdawała się idealna tego wieczoru, a miły w dotyku materiał działał dziwnie kojąco na zmysły. Potrzebowała tego, gdy od paru minut czuła dziwny stres, nerwy, które w niezrozumiały sposób budziły niepokój i dała temu wydźwięk, jak zawsze nerwowo wygładzając delikatny materiał. Odetchnęła cicho, odwracając głowę, gdy dobiegł ją dźwięk zamykanych drzwi. Nie wiele myśląc, wróciła do salonu, zatrzymując spojrzenie na Nim i pozwalając, aby uśmiech uniósł kąciki ust. Podeszła bliżej, by przywitać się i chwilę później cofnąć o dwa kroki, aby lekkim ruchem obrócić się wokół własnej osi i pozwolić sukience rozwinąć się w ruchu.- Ładnie? Ujdzie jakoś? - zaczepne pytanie zawisło w powietrzu.
Dłuższy spacer na miejsce pozwolił wyciszyć zdenerwowanie, podobnie jak lekka rozmowa oraz sama obecność Macnaira, kojąc emocje i myśli, kiedy mogła skupić się na czymś innym. Lokal, który miał stać się punktem docelowym, był jej w jakimś stopniu obcy. Słyszała trochę o tym miejscu, lecz nigdy dotąd nie było okazji, aby przekroczyła progi. Dziś miało się to zmienić, dlatego im bliżej byli, tym większą czuła ciekawość. Lokal z podobną opinią musiał mieć coś w sobie, co miała nadzieję, pochłonie dziś wszystkich, czyniąc ten wieczór jak najlepszym. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się z zainteresowaniem po wnętrzu, szybko wyłapując jednak na jednej z kanap przyjaciółkę i jej partnera.- Tam są.- szepnęła lekko, zamykając palce na dłoni mężczyzny, by zwrócić jego uwagę. Był dziś jakiś inny, lecz wyjątkowo pasował jej ten miękki sposób bycia. Kolejna interesująca odmiana, jakich nie szczędził od września.
Podchodząc bliżej, przyjrzała się sukience dziewczyny i tym samym znów dostała potwierdzenie, jak podobny miały gust. Zaśmiała się cicho pod nosem, by po chwili przywitać się z nią, delikatnym cmoknięciem w policzek.- Jak dobrze Cię widzieć.- szepnęła, by zaraz przenieść swą uwagę na towarzyszącego Moss, mężczyznę.- Belvina.- przedstawiła się, darując sobie nazwisko i spokojnym gestem wyciągając dłoń ku nieznajomemu, którego imię miało zaraz przestać być tajemnicą.
Teraz Mu ufała, nie oceniała krytycznie i nabierała pewności, że jest po prostu dobrze.
Uniosła wzrok na lustro, które niedawno odnalazło swe miejsce w rogu sypialni. Zsuwając z palców pierścionki, spoglądała na swe odbicie oceniająco. Rzucone kilka minut temu capillus, przyciemniło delikatnie włosy, aby pozbyć się nierównego koloru, który pomimo mijających tygodni i zimowej pory pozostał po letnim słońcu. Nie upinała ich, zaczesane starannie na prawy bok, układały się naturalną falą i wydawały się niczego więcej nie potrzebować. Delikatny makijaż, niemający wyjść sztucznie, a jedynie podkreślić urodę, uwydatnić ciemną barwę tęczówek, tak jak lubiła. Butelkowa zieleń sukienki zdawała się idealna tego wieczoru, a miły w dotyku materiał działał dziwnie kojąco na zmysły. Potrzebowała tego, gdy od paru minut czuła dziwny stres, nerwy, które w niezrozumiały sposób budziły niepokój i dała temu wydźwięk, jak zawsze nerwowo wygładzając delikatny materiał. Odetchnęła cicho, odwracając głowę, gdy dobiegł ją dźwięk zamykanych drzwi. Nie wiele myśląc, wróciła do salonu, zatrzymując spojrzenie na Nim i pozwalając, aby uśmiech uniósł kąciki ust. Podeszła bliżej, by przywitać się i chwilę później cofnąć o dwa kroki, aby lekkim ruchem obrócić się wokół własnej osi i pozwolić sukience rozwinąć się w ruchu.- Ładnie? Ujdzie jakoś? - zaczepne pytanie zawisło w powietrzu.
Dłuższy spacer na miejsce pozwolił wyciszyć zdenerwowanie, podobnie jak lekka rozmowa oraz sama obecność Macnaira, kojąc emocje i myśli, kiedy mogła skupić się na czymś innym. Lokal, który miał stać się punktem docelowym, był jej w jakimś stopniu obcy. Słyszała trochę o tym miejscu, lecz nigdy dotąd nie było okazji, aby przekroczyła progi. Dziś miało się to zmienić, dlatego im bliżej byli, tym większą czuła ciekawość. Lokal z podobną opinią musiał mieć coś w sobie, co miała nadzieję, pochłonie dziś wszystkich, czyniąc ten wieczór jak najlepszym. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się z zainteresowaniem po wnętrzu, szybko wyłapując jednak na jednej z kanap przyjaciółkę i jej partnera.- Tam są.- szepnęła lekko, zamykając palce na dłoni mężczyzny, by zwrócić jego uwagę. Był dziś jakiś inny, lecz wyjątkowo pasował jej ten miękki sposób bycia. Kolejna interesująca odmiana, jakich nie szczędził od września.
Podchodząc bliżej, przyjrzała się sukience dziewczyny i tym samym znów dostała potwierdzenie, jak podobny miały gust. Zaśmiała się cicho pod nosem, by po chwili przywitać się z nią, delikatnym cmoknięciem w policzek.- Jak dobrze Cię widzieć.- szepnęła, by zaraz przenieść swą uwagę na towarzyszącego Moss, mężczyznę.- Belvina.- przedstawiła się, darując sobie nazwisko i spokojnym gestem wyciągając dłoń ku nieznajomemu, którego imię miało zaraz przestać być tajemnicą.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nowy rok zaczynał się owocnie. Spędziwszy jego wigilię w ulubionym, własnym towarzystwie, Wren, zamiast świętować hucznymi fajerwerkami i szampańskim zapomnieniem dnia następnego, wolała skupić się na czarnomagicznych księgach. Klęczała wraz z nimi na surowej posadzce, naga, obojętna na palący ból kolan, zaczytana w wersetach wprowadzających ją w meandry zakazanego świata. A potem tańczyła. Chwyciła za wachlarze i oddała się dźwiękom dobiegającym z gramofonu, płynąca pośród wyobraźni tkającej przed oczyma niestworzone wizje. Północ przeminęła w ciszy prywatnego doznania, jednoosobowej namiętności, w mieszkaniu skąpanym w ciemności, jaką przerywały jedynie barwy petard puszczanych na handlowej ulicy magicznego już Londynu. Niech się bawią. Niech cieszą się światem wkraczającym w nową erę wolności i doskonałości. Ona - nie potrzebowała mieszczańskich rozrywek, ale nie znaczyło to, że nie rozumiała ich osobliwego spełnienia.
Trzeciego stycznia swoje kroki skierowała do specyficznego baru, gdzie oczekiwać jej miała Forsythia. Wcześniej nie nadarzyła się okazja, by porozmawiać o tym, co dokładnie zaszło na placu Connaught Square, gdzie zbiórka miała przynieść kres głodowi najbiedniejszych mieszkańców stolicy. Przedsięwzięcie o pięknym zamyśle przerodziło się jednak w prawdziwy cyrk. Z nieba spadły ulotki, ktoś rzucał pomidorami, ktoś krzyczał o zębach w zupie. Rebelianci zadali sobie wiele trudu, by unicestwić próbę niesienia pomocy. I po co? Czy odczuwali satysfakcję wiedząc, że przez nich głód stał się jeszcze dotkliwszy?
Wkraczająca do środka w czarnym płaszczu z wyszytą na plecach chińską chryzantemą, z ciemnymi włosami opadającymi lekko na plecy, błyszczącymi w przydymionym świetle lokalu, Wren zatrzymała się kilka kroków od progu, uważnie taksując wnętrze spojrzeniem czarnych oczu. I odnalazła ją. Wierną, czekającą, powracającą do lepkiej tajemnicy mimo wszelkich obaw iskrzących w głowie ostrzegawczą czerwienią. Zawsze będziesz do mnie wracać, księżniczko? Blade usta wykrzywił cień krzywego uśmiechu gdy zmierzała w kierunku wybranego przez Crabbe stolika. Przylegała do niego kanapa i wolne krzesło, które zajęła bez cienia zażenowania, pewna siebie, swobodna jak zawsze. Chude palce sięgnęły do guzików odzienia wierzchniego, które rozpięły powoli, podczas gdy oczy nie opuszczały lica wyraźnie przemęczonej, niewyspanej kobiety. Co cię trapi, moja słodka?
- Mają tu piwo warte uwagi? - spytała wibrującym pomrukiem i przekrzywiła delikatnie głowę do boku, wzrokiem odszukując bar. Witrynę pełną kolorowych butelek częściowo przysłaniali usadzeni przy ladzie klienci. - Mam dość kosztowania siana zamiast chmielu. Uznajmy, że pierwsza kolejka będzie na mój koszt, w ramach, hm... Noworocznego prezentu? - Azjatka zsunęła z ramion materiał zimowego okrycia na oparcie krzesła, odsłoniwszy równie ciemną koszulę, którą w talii opinała spódnica sięgająca kostek. Wstała później i raz jeszcze spojrzała na Crabbe, zanim bez słowa obróciła się na pięcie i ruszyła ku barowi, obu im zamawiając po kuflu polecanego przez oberżystę trunku. Nie będzie dziś wina. Nie będzie wyszukanej elegancji.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Świętowała sylwestra podobnie, chociaż inaczej co rok temu. Tym razem sama zrezygnowała, nikt nie musiał jej namawiać, ani nakłaniać by nie skoczyła. Nikt jej nie łapał, trzymała się chwiejnie sama, poręczy z lodu i własnej niepewności, spoglądając w dół do piętrzących się wód Tamizy, jeszcze nieposkromionych do końca uściskiem zimy. Chociaż każdy mijany uśmiech na ulicy irytował, a światła fajerwerków budziły dreszcze niepokoju, nie uciekała do paszczy potwora. Myślała o tym co spotkało ją przez cały ten rok, gdy nie miała już obok ani brata, ani innej części rodziny, ani większości przyjaciół, którzy ulecieli niczym pyłek z kwiatów; delikatni, podążający w zapomnienie, pozostawiając umierający kwiat w samotności. Płatki opadały, łodyga wiotczała, a korzenie poczynały gnić. Niewyspana, zmęczona, trawiona brakiem chęci do spożywania prawidłowych posiłków – marniała. Koszmarne obrazy wracały nocami, a dobitne wspomnienia kłuły ramiona otulone opoką z babiego lata. Niesiona przez wiatr pajęczyna, rozpruta i nijaka, chroniąca byle jak, a może nawet na opak. Choć miała wiele, tak stojąc w pustce na westminsterskim moście na przełomie lat, była pozostawiona nicości. A ta? Sięgała po nią łapami, pazurami, rysując na duszy blizny i wydobywając cały ból. I kolejny dzień nowego roku nie był wcale łatwiejszy, bo chociaż dostrzegała stertę listów, to nie otwierała ich, nie mogła. Bała się, co zastanie w słowach, co przeczyta w kolejnym wersie – strach podobny temu, który towarzyszył jej również w zeszłym roku. Pętla. Zataczała bezwiednie koło z którego nie mogła uskoczyć. Wydarzenia z placu podczas akcji charytatywnej, wciąż odbijały się w jej głowie żywym wspomnieniem. Sylwetka dawnego znajomego, tak przeraźliwie przerażonego męczyła myśli, podobnie, jak zęby, które znalazły się w zupie. Jeden z nich zabrała i nosiła przy sobie, jak gdyby bała się go zgubić. W istocie nie miała pojęcia co począć ze znalezionym kawałkiem czyjejś gęby, bo czym innym mogło to być?
Obracała zębem w woreczku, krocząc na spotkanie z panną Chang. Zmorą, oblepioną ciemnością, a jednak śmierciotulą, która potrafiła wyciągnąć z opresji, gdy w upale lipcowego wieczora ona znalazła się w potrzebie. Philippy nie było, nawet jeśli pozostawiła wiele w rękach Forsythii, tak zabrakło jej samej, jej towarzystwa i uszu, które mogłyby wysłuchać zwierzeń. Frances i cała reszta… wszyscy byli tak daleko, odsunięci – zasłonięci. Odlegli. Lokal wybrała pobieżnie, z pamięci pamiętając dobrą muzykę i śmiały żart, chociaż to miało mieć dziś mniejsze znaczenie. Zjawiła się wcześniej, zajmując dogodne miejsce i zamówiła butelkę czarnego ale, które opróżniła w dosyć prędkim tempie. Zasępiona ze wbitym spojrzeniem gdzieś między ludźmi, co jakiś czas zaciągająca się papierosem – wyjęta z dekadenckiego obrazu. Nie liczyła czasu, nie zastanawiała się, jak długo przyszło jej czekać na pannę Chang, co więcej dopiero słysząc jej głos, zdała sobie sprawę z jej obecności. Kelner już dawno zabrał pustą butelkę i szklanicę, jaka towarzyszyła jej zamiast Wren, więc odnalezienie etykiety z konkretną nazwą trunku, którym dotychczas się raczyła, było niemal niemożliwe. Chociaż czy w ogóle zdążyła zapamiętać jego smak? – Ciemne są dobre – stwierdziła, prostując się i kiwając delikatnie głową na zgodę względem wszystkiego, co wypowiedziała Azjatka. Mógł być to i noworoczny prezent, nie miało to chyba większego znaczenia, skoro oczywiste było, że kolejna kolejka należała do niej. Podczas nieobecności przybyłej towarzyszki, Crabbe zdążyła dokończyć papierosa i zdusiła tlące się ostatki żaru w popielniczce, jak gdyby miała tym zgnieść, jakiegoś robaka. Zaraz naciągnęła rękawy kobaltowego golfu i potarła kilkakrotnie ramiona, starając się rozgrzać – wodziła spojrzeniem po twarzach ludzi, aż wreszcie Chang raczyła wrócić z dwoma piwami. – Jak nowy rok? I… święta? – zapytała kurtuazyjnie, sięgając po kufel, by zaraz upić łyk piwa. Pokiwawszy głową w geście uznania za wybór, odstawiła piwo na stół, wbijając wzrok w Azjatkę. Znów miała ją raczyć kłamstwami czy może tym razem zaszczyci ją prawdziwą opowieścią? – Tylko nie kłam, nie mam na to siły – dodała, prędzej niż pomyślała.
| butelka czarnego ale z zaopatrzenia, 5 g tytoniu
Obracała zębem w woreczku, krocząc na spotkanie z panną Chang. Zmorą, oblepioną ciemnością, a jednak śmierciotulą, która potrafiła wyciągnąć z opresji, gdy w upale lipcowego wieczora ona znalazła się w potrzebie. Philippy nie było, nawet jeśli pozostawiła wiele w rękach Forsythii, tak zabrakło jej samej, jej towarzystwa i uszu, które mogłyby wysłuchać zwierzeń. Frances i cała reszta… wszyscy byli tak daleko, odsunięci – zasłonięci. Odlegli. Lokal wybrała pobieżnie, z pamięci pamiętając dobrą muzykę i śmiały żart, chociaż to miało mieć dziś mniejsze znaczenie. Zjawiła się wcześniej, zajmując dogodne miejsce i zamówiła butelkę czarnego ale, które opróżniła w dosyć prędkim tempie. Zasępiona ze wbitym spojrzeniem gdzieś między ludźmi, co jakiś czas zaciągająca się papierosem – wyjęta z dekadenckiego obrazu. Nie liczyła czasu, nie zastanawiała się, jak długo przyszło jej czekać na pannę Chang, co więcej dopiero słysząc jej głos, zdała sobie sprawę z jej obecności. Kelner już dawno zabrał pustą butelkę i szklanicę, jaka towarzyszyła jej zamiast Wren, więc odnalezienie etykiety z konkretną nazwą trunku, którym dotychczas się raczyła, było niemal niemożliwe. Chociaż czy w ogóle zdążyła zapamiętać jego smak? – Ciemne są dobre – stwierdziła, prostując się i kiwając delikatnie głową na zgodę względem wszystkiego, co wypowiedziała Azjatka. Mógł być to i noworoczny prezent, nie miało to chyba większego znaczenia, skoro oczywiste było, że kolejna kolejka należała do niej. Podczas nieobecności przybyłej towarzyszki, Crabbe zdążyła dokończyć papierosa i zdusiła tlące się ostatki żaru w popielniczce, jak gdyby miała tym zgnieść, jakiegoś robaka. Zaraz naciągnęła rękawy kobaltowego golfu i potarła kilkakrotnie ramiona, starając się rozgrzać – wodziła spojrzeniem po twarzach ludzi, aż wreszcie Chang raczyła wrócić z dwoma piwami. – Jak nowy rok? I… święta? – zapytała kurtuazyjnie, sięgając po kufel, by zaraz upić łyk piwa. Pokiwawszy głową w geście uznania za wybór, odstawiła piwo na stół, wbijając wzrok w Azjatkę. Znów miała ją raczyć kłamstwami czy może tym razem zaszczyci ją prawdziwą opowieścią? – Tylko nie kłam, nie mam na to siły – dodała, prędzej niż pomyślała.
| butelka czarnego ale z zaopatrzenia, 5 g tytoniu
Do stolika powróciła z dwoma kuflami wypełnionymi zbawienną ciemnością spienioną na wierzchu. Tego potrzebowały, obie. Purpura roztoczona pod oczyma Forsythii odpowiadała na nigdy niezadane pytania, obdzierając ją z sekretów, obnażając całą, choć nie podała jeszcze przyczyny niepokojącej aparycji. Z pewnością nie przeżywała tak straty nieodżałowanego lorda Alpharda, nie mogła zamęczać się także nieudaną akcją charytatywną organizowaną przez kuzynkę, więc co? Co powodowało to, że niemal na oczach Azjatki zatracała się w głębinach nicości, wiotka i plastyczna w szorstkich dłoniach losu? Wren ustawiła potężne szklanice na blacie, jedną z nich podsuwając towarzyszce - ale zamiast wrócić na swoje krzesło, niespodziewanie zajęła miejsce na kanapie tuż obok niej, swoim ramieniem dotykając tego należącego do Crabbe. Nie było w tym jednak podstępu. Bez usprawiedliwienia wychyliła swe szkło, racząc gardła ciężkim smakiem ciemnego piwa, które prędko zaczęło rozgrzewać od środka, posławszy wspomnienie chłodu panującego na zewnątrz w zapomnienie. Kto by pomyślał, że Forsythia zechce porozmawiać o takich banałach? Ale mięśnie twarzy Wren nie drgnęły, uśmiechnęła się tylko szerzej, gdy odstawiła kielich z powrotem na stół, oblizując usta.
- Samotnie, jak lubię - odparła spokojnie, opierając się o miękką sofę, przechylona nań w kierunku panny Crabbe, skupiona tylko na niej. Zewsząd otaczali ją rubaszni wielbiciele wszelakich trunków pogrążeni w bardziej lub mniej głośnych dysputach, raz na jakiś czas wybuchając gromkim śmiechem, lecz ona prawie wcale ich nie słyszała. Filtrowała otoczenie, jak wierny rycerz skupiona na chwilowej damie swojego serca. - Ojciec próbował zaprosić mnie na wigilijną kolację, ale uniknęłam tego przykrego obowiązku. Czy to nie smutne, że kolejny rok zaczynamy z rodzicem, któremu życzymy jedynie miłego epitafium? - westchnęła teatralnie, cicho, co w połączeniu z wciąż widocznym na twarzy uśmiechem stanowiło cierpką konstelację napawającą niepewnością. Lękiem, być może. Ale to bez znaczenia. Jeśli już, wolałaby ten czas spędzić z nim. Nie z matką upojoną swoim nieszczęściem, nie z ojcem niezdolnym przeciwstawić się dominującej żonie - ach, żenujące. Wren ułożyła łokieć na oparciu kanapy, a na rozłożonej dłoni spoczął bok jej głowy, gdy na siedzisku układała się wygodniej. - A nowy rok... Mogłabym skłamać. Powiedzieć ci, że bawiłam się na Pokątnej razem z resztą gawiedzi, to chciałabyś usłyszeć? Że było wesoło? Nie było - wolną ręką sięgnęła po kufel i upiła z niego kolejne kilka łyków. Chciałabyś wiedzieć o moich czarnomagicznych wycieczkach, moja droga? Byłabyś gotowa poznać prawdę, do której dążysz tak usilnie z każdym naszym spotkaniem? Czemu odmawiasz bycia karmioną kłamstwem, które jest tak wygodniejsze? - Na co więc masz siłę? - wymruczała z ciekawością. - Opowiedz mi o swoich doświadczeniach, księżniczko. Jak tobie minął ten przereklamowany czas? - I czy doceniasz, przede wszystkim, że zaoferowałam ci prawdę? Nawet niepełną, niedoskonałą, ale faktyczną. Na więcej nie możesz oczekiwać. Czarne niczym węgiel oczy zwróciły się potem do ich otoczenia, baru pełnego wciąż upojonych świętowaniem czarodziejów, którzy otwarcie władali magią. Jaką radością napawał ten widok! Bez skrępowania czy lęku, bez obaw o oskarżenia ciskane przez bezrozumnych mugoli. Wren uśmiechnęła się znowu, ciągle krzywo, wręcz wyzywająco. - Podobno tu zawiera się pakty z diabłem - szepnęła do Forsythii. A ty, Crabbe? Zawarłaś już swój?
- Samotnie, jak lubię - odparła spokojnie, opierając się o miękką sofę, przechylona nań w kierunku panny Crabbe, skupiona tylko na niej. Zewsząd otaczali ją rubaszni wielbiciele wszelakich trunków pogrążeni w bardziej lub mniej głośnych dysputach, raz na jakiś czas wybuchając gromkim śmiechem, lecz ona prawie wcale ich nie słyszała. Filtrowała otoczenie, jak wierny rycerz skupiona na chwilowej damie swojego serca. - Ojciec próbował zaprosić mnie na wigilijną kolację, ale uniknęłam tego przykrego obowiązku. Czy to nie smutne, że kolejny rok zaczynamy z rodzicem, któremu życzymy jedynie miłego epitafium? - westchnęła teatralnie, cicho, co w połączeniu z wciąż widocznym na twarzy uśmiechem stanowiło cierpką konstelację napawającą niepewnością. Lękiem, być może. Ale to bez znaczenia. Jeśli już, wolałaby ten czas spędzić z nim. Nie z matką upojoną swoim nieszczęściem, nie z ojcem niezdolnym przeciwstawić się dominującej żonie - ach, żenujące. Wren ułożyła łokieć na oparciu kanapy, a na rozłożonej dłoni spoczął bok jej głowy, gdy na siedzisku układała się wygodniej. - A nowy rok... Mogłabym skłamać. Powiedzieć ci, że bawiłam się na Pokątnej razem z resztą gawiedzi, to chciałabyś usłyszeć? Że było wesoło? Nie było - wolną ręką sięgnęła po kufel i upiła z niego kolejne kilka łyków. Chciałabyś wiedzieć o moich czarnomagicznych wycieczkach, moja droga? Byłabyś gotowa poznać prawdę, do której dążysz tak usilnie z każdym naszym spotkaniem? Czemu odmawiasz bycia karmioną kłamstwem, które jest tak wygodniejsze? - Na co więc masz siłę? - wymruczała z ciekawością. - Opowiedz mi o swoich doświadczeniach, księżniczko. Jak tobie minął ten przereklamowany czas? - I czy doceniasz, przede wszystkim, że zaoferowałam ci prawdę? Nawet niepełną, niedoskonałą, ale faktyczną. Na więcej nie możesz oczekiwać. Czarne niczym węgiel oczy zwróciły się potem do ich otoczenia, baru pełnego wciąż upojonych świętowaniem czarodziejów, którzy otwarcie władali magią. Jaką radością napawał ten widok! Bez skrępowania czy lęku, bez obaw o oskarżenia ciskane przez bezrozumnych mugoli. Wren uśmiechnęła się znowu, ciągle krzywo, wręcz wyzywająco. - Podobno tu zawiera się pakty z diabłem - szepnęła do Forsythii. A ty, Crabbe? Zawarłaś już swój?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
| 28 maja
Tępym wzrokiem wpatrywał się w otchłań nieszczelnej szyby; migająca nierównomiernie latarenka co rusz odkrywała swoim światłem nowe oblicze dzielnicy, którą przecież tak dobrze znał. Padał deszcz, zaraz panowała paskudna susza, a spośród niknących uliczek we mgle pyłu wojny, niejednokrotnie wyłaniał się znajomy pijaczyna albo któryś z nienormalnych sąsiadów. On jednak dziwacznie chował się w murach własnej klitki, poszukując prawdy wśród mugolskiego, historycznego bełkotu. Czasem tylko wyłaził ze swojej kanciapy, naiwnie wierząc w to, że ulica przyniesie mu bodaj zaplutego knuta. Prędko jednak przekonał się, że czasy świetności jego kariery kieszonkowca już dawno minęły i dopóki nie skończy się cały ten pierdzielnik, zmuszony jest podbierać drobniaki z dna szuflady, których to też było przecież coraz mniej. Rozum podpowiadał mu znaleźć kolejną parszywą pracę, serce jednak wskazywało na coś zupełnie innego. Coś, co rozgrzewało instynkt złodzieja, a jednak dalekie było cudzym kieszeniom. Coś, co warte było więcej od kilku naszyjników, które cudem zgarnął podczas napadu. Niektórzy uznawali to coś za byle legendę, piękną bajeczkę, przyspieszającą tętna żądnym przygody złodziejom; inni jednak dostrzegali w tych opowieściach ziarno prawdy, skrzętnie ukryte gdzieś pośród fikcji i historii. Chyba wieczny głód i samotność poprzestawiały mu w głowie, bo w niepodobnej sobie łatwowierności zaczął pokładać nadzieję w stworzoną wieki temu fantazję. Zaczęło się od niewinnej mugolskiej powieści, skończyło natomiast na wertowaniu stronic obszernego tomu, w którym to bezwstydnie szukał tej jednej informacji, swoistego potwierdzenia lub zaprzeczenia. Odnalazł jednak tylko hipotezy, niezbadane dotąd teorie. Nikt nie mówił wprost, że tego nie ma. A on w głębi duszy wierzył, że gdzieś jest. I że z odpowiednim zapleczem jest szansa, by to sprawdzić. Spoczywająca w ziemi tajemnica nie miała właściciela, niewątpliwie jednak odznaczała się nieznaną wartością, którą chciałby poznać.
Poderwał się z kanapy, z kątów starej komódki wyciągnął trochę złota i własnoręcznie skręconego lolka. Marzenie o poszukiwaniu skarbów było irracjonalną mrzonką, niemożliwą do zrealizowania w pojedynkę. Bezczynne rozmyślanie o możliwościach nie przyniesie mu żadnego zysku, z ulicy wyciągał za mało, ale w zanadrzu miał jeszcze asa w rękawie. Nic nie wychodziło mu przecież lepiej niż niewinna gra w pokera lub kości. Przy rozdaniu wystarczyło dyskretnie zamieszać w talii albo niepostrzeżenie podmienić kość. Od dawna już nie bujał się po spelunach (ani tych lepszych melinach), za mało miał kasy na podły rum i za mało nerwów na aktorzenie przed bandą tych półgłówków. Ale teraz życie nie dawało wyboru.
Ubrany jakoś lepiej niż zawsze, z kieszenią wypchaną nie lada perłami, co to zwinął dawno temu pod przykrywką nocy z jednego londyńskiego jubilera, wybrał miejsce, gdzie nikt jeszcze nie poznał się na jego kantowaniu. W wyprasowanej koszuli i z ułożonymi włosami nie wyglądał wcale tak biednie czy przebiegle; na twarz chłystka wkradła się dziwaczna inteligencja, a spodnie w kant dodawały powagi. Brakowało temu wszystkiemu smrodu niedomytych kibli, śladów zaschniętej krwi, entuzjastów taniego rumu i młodych kelnerek. Był z dala od portu, gdzie wszyscy łypali podejrzliwie, będąc gotowymi obić mu mordę za krętactwo warte opakowanie sucharów i paczkę paskudnego tytoniu. Tutaj musiał dać więcej, ale też więcej mógł otrzymać w zamian. W drodze do pubu spalił tamtego skręta, coby to dodać sobie trochę pewności i spokoju w nadchodzącej walce o zwycięstwo; teraz jednak zmierzał już w stronę stołu mitycznych triumfów i przegranych, gdzie miał podwoić ostatki swoich oszczędności. Bez zbędnych ceregieli przysiadł się do nie tak licznej gromadki graczy, burcząc pod nosem coś w rodzaju niemrawego przywitania. Zgodnie z zasadami uiścił ante, w międzyczasie dokupił jeszcze kieliszek ostrej wódeczki, przelotnie ocenił startowe ręce. A potem tylko obserwował uważnie wszystkich przeciwników. W pierwszej rundzie nie popisywał się zbytnio, zdając się na los innego rozdającego; w następnej przy stole pojawiła się kolejna para oczu, które musiał oszukać. Spojrzenie należało do kobiety, a on dzierżył w sakiewce broń, która miała ją zgoła... rozkojarzyć.
- Chciałem postawić je w grze, ale zdaje mi się, że lepiej wyglądałyby na pani - powiedział niby od niechcenia, w istocie wyjąwszy błyskotkę z dna skrywanego przy piersi mieszka. Otworzył z wolna welurowy futerał, za chwilę kontynuował gadkę handlarza, którym nigdy nie był: - Chętnie się ich pozbędę po tańszej cenie, bo są tylko lichym wspomnieniem dawnej narzeczonej... - Prawdziwy romantyk. Szkoda tylko, że nie było nigdy ich legalnego zakupu. Ani narzeczonej. Wystosował ofertę i czekał na odzew, w czasie gdy reszta zawodników walczyła o zwycięstwo dłużącej się w nieskończoność rundy.
Tępym wzrokiem wpatrywał się w otchłań nieszczelnej szyby; migająca nierównomiernie latarenka co rusz odkrywała swoim światłem nowe oblicze dzielnicy, którą przecież tak dobrze znał. Padał deszcz, zaraz panowała paskudna susza, a spośród niknących uliczek we mgle pyłu wojny, niejednokrotnie wyłaniał się znajomy pijaczyna albo któryś z nienormalnych sąsiadów. On jednak dziwacznie chował się w murach własnej klitki, poszukując prawdy wśród mugolskiego, historycznego bełkotu. Czasem tylko wyłaził ze swojej kanciapy, naiwnie wierząc w to, że ulica przyniesie mu bodaj zaplutego knuta. Prędko jednak przekonał się, że czasy świetności jego kariery kieszonkowca już dawno minęły i dopóki nie skończy się cały ten pierdzielnik, zmuszony jest podbierać drobniaki z dna szuflady, których to też było przecież coraz mniej. Rozum podpowiadał mu znaleźć kolejną parszywą pracę, serce jednak wskazywało na coś zupełnie innego. Coś, co rozgrzewało instynkt złodzieja, a jednak dalekie było cudzym kieszeniom. Coś, co warte było więcej od kilku naszyjników, które cudem zgarnął podczas napadu. Niektórzy uznawali to coś za byle legendę, piękną bajeczkę, przyspieszającą tętna żądnym przygody złodziejom; inni jednak dostrzegali w tych opowieściach ziarno prawdy, skrzętnie ukryte gdzieś pośród fikcji i historii. Chyba wieczny głód i samotność poprzestawiały mu w głowie, bo w niepodobnej sobie łatwowierności zaczął pokładać nadzieję w stworzoną wieki temu fantazję. Zaczęło się od niewinnej mugolskiej powieści, skończyło natomiast na wertowaniu stronic obszernego tomu, w którym to bezwstydnie szukał tej jednej informacji, swoistego potwierdzenia lub zaprzeczenia. Odnalazł jednak tylko hipotezy, niezbadane dotąd teorie. Nikt nie mówił wprost, że tego nie ma. A on w głębi duszy wierzył, że gdzieś jest. I że z odpowiednim zapleczem jest szansa, by to sprawdzić. Spoczywająca w ziemi tajemnica nie miała właściciela, niewątpliwie jednak odznaczała się nieznaną wartością, którą chciałby poznać.
Poderwał się z kanapy, z kątów starej komódki wyciągnął trochę złota i własnoręcznie skręconego lolka. Marzenie o poszukiwaniu skarbów było irracjonalną mrzonką, niemożliwą do zrealizowania w pojedynkę. Bezczynne rozmyślanie o możliwościach nie przyniesie mu żadnego zysku, z ulicy wyciągał za mało, ale w zanadrzu miał jeszcze asa w rękawie. Nic nie wychodziło mu przecież lepiej niż niewinna gra w pokera lub kości. Przy rozdaniu wystarczyło dyskretnie zamieszać w talii albo niepostrzeżenie podmienić kość. Od dawna już nie bujał się po spelunach (ani tych lepszych melinach), za mało miał kasy na podły rum i za mało nerwów na aktorzenie przed bandą tych półgłówków. Ale teraz życie nie dawało wyboru.
Ubrany jakoś lepiej niż zawsze, z kieszenią wypchaną nie lada perłami, co to zwinął dawno temu pod przykrywką nocy z jednego londyńskiego jubilera, wybrał miejsce, gdzie nikt jeszcze nie poznał się na jego kantowaniu. W wyprasowanej koszuli i z ułożonymi włosami nie wyglądał wcale tak biednie czy przebiegle; na twarz chłystka wkradła się dziwaczna inteligencja, a spodnie w kant dodawały powagi. Brakowało temu wszystkiemu smrodu niedomytych kibli, śladów zaschniętej krwi, entuzjastów taniego rumu i młodych kelnerek. Był z dala od portu, gdzie wszyscy łypali podejrzliwie, będąc gotowymi obić mu mordę za krętactwo warte opakowanie sucharów i paczkę paskudnego tytoniu. Tutaj musiał dać więcej, ale też więcej mógł otrzymać w zamian. W drodze do pubu spalił tamtego skręta, coby to dodać sobie trochę pewności i spokoju w nadchodzącej walce o zwycięstwo; teraz jednak zmierzał już w stronę stołu mitycznych triumfów i przegranych, gdzie miał podwoić ostatki swoich oszczędności. Bez zbędnych ceregieli przysiadł się do nie tak licznej gromadki graczy, burcząc pod nosem coś w rodzaju niemrawego przywitania. Zgodnie z zasadami uiścił ante, w międzyczasie dokupił jeszcze kieliszek ostrej wódeczki, przelotnie ocenił startowe ręce. A potem tylko obserwował uważnie wszystkich przeciwników. W pierwszej rundzie nie popisywał się zbytnio, zdając się na los innego rozdającego; w następnej przy stole pojawiła się kolejna para oczu, które musiał oszukać. Spojrzenie należało do kobiety, a on dzierżył w sakiewce broń, która miała ją zgoła... rozkojarzyć.
- Chciałem postawić je w grze, ale zdaje mi się, że lepiej wyglądałyby na pani - powiedział niby od niechcenia, w istocie wyjąwszy błyskotkę z dna skrywanego przy piersi mieszka. Otworzył z wolna welurowy futerał, za chwilę kontynuował gadkę handlarza, którym nigdy nie był: - Chętnie się ich pozbędę po tańszej cenie, bo są tylko lichym wspomnieniem dawnej narzeczonej... - Prawdziwy romantyk. Szkoda tylko, że nie było nigdy ich legalnego zakupu. Ani narzeczonej. Wystosował ofertę i czekał na odzew, w czasie gdy reszta zawodników walczyła o zwycięstwo dłużącej się w nieskończoność rundy.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pub pod Roztańczonym Czartem
Szybka odpowiedź