Poczekalnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Poczekalnia
Poczekalnia na czwartym piętrze Ministerstwa Magii, które zajmuje Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami została utworzona z myślą o petentach, którzy to mieli tłumnie nawiedzać podległe biura. Zamysł faktycznie był szczytny, wykonanie jednak nieco gorsze. Całkiem szeroki korytarz wyłożono wyblakłym dywanem, pod ścianami upchnięto zaś po rzędzie krzeseł przerwanych od czasu do czasu stoliczkiem, na którym osoby chcące wpisać się na jedną z list bądź załatwić inną niezwykle ważną sprawę w departamencie, miały zapewne stawiać filiżanki z herbatą. Obecnie stoją tam jednak jedynie puste wazony na kwiaty. Na końcu korytarza, na ścianie wisi płaskorzeźba przedstawiająca uroczo wyglądającego cherubina, pieszczotliwie ochrzczony przez pracowników Złotoustym Johnem. Każdy petent winien na początku udać się do niego i wyjawić cel swojej wizyty. Następnie John niezwykle niskim, jakby zapijaczonym głosem wywarkuje numer w kolejce, który wzywa, gdy przychodzi kolej na daną osobę. Jedno z zaklęć ożywiających płaskorzeźbę nie wyszło, stąd cherubin zamiast uroczego, miłego i pełnego szacunku młodzieńca został starym, zapijaczonym zgredem.
Ustawione bezmyślnie stoliki skutecznie uniemożliwiają przejście szerokim przecież korytarzem więcej niż jednej osobie. Na szczęście nie stanowi to dużego problemu. Niezwykłe pomysły list dla wilkołaków, animagów, a także rzeszy magicznych stworzeń nie spotkały się z ciepłym przyjęciem w magicznym świecie. W efekcie niewiele osób odwiedza czwarte piętro ministerstwa, a jeszcze mniej marnuje swój cenny czas w coraz brzydszej poczekalni.
Ustawione bezmyślnie stoliki skutecznie uniemożliwiają przejście szerokim przecież korytarzem więcej niż jednej osobie. Na szczęście nie stanowi to dużego problemu. Niezwykłe pomysły list dla wilkołaków, animagów, a także rzeszy magicznych stworzeń nie spotkały się z ciepłym przyjęciem w magicznym świecie. W efekcie niewiele osób odwiedza czwarte piętro ministerstwa, a jeszcze mniej marnuje swój cenny czas w coraz brzydszej poczekalni.
Każdy gest, wykonywany przez wysokiego mężczyznę, umykał zainteresowaniu Cindy. I choć jeszcze przed chwilą, gdy zadurzona świadomość pobudzała ciało do intensywniejszej pracy, przyśpieszając rytm serca przy każdym najdrobniejszym działaniu mężczyzny, to obecnie Perseus zdawał się być równie interesujący co pokryta boazerią ściana na przeciwko. To w niej Prince utkwiła wzrok, bezwładnie siedząc na niewygodnym krześle. Luźno opuściła ramiona, już nieprzydatne do żadnej pracy, nieco się zgarbiła i po prostu trwała, wyczekując kolejnych rozkazów. Bez oczekiwania, bez niecierpliwienia, bez kolejnych prób wyrwania się spod ciepłego przykrycia zaklęcia. Nic ją nie martwiło, żaden niepokój nie przedarł się przez przyjemną watę, dokładnie separującą ją od najeżonej emocjami rzeczywistości. Biernie tkwiła w mglistej chmurce nieprzytomności, która jednak powoli zaczynała się przerzedzać, jakby dłuższa chwila bez donośnego gongu następnego rozkazu pozwalała Cindy na przebicie się ze swoimi podszeptami. Stawały się coraz donośniejsze aż Prince powróciła wzrokiem do sylwetki Perseusa, skupiając się na znikającymi za materiałem szaty dokumentami. Coś mocno szarpnęło ją tuż pod sercem, zalewając gardło wrzątkiem, lecz zanim zdążyła obudzić się z koszmarnego snu na jawie i wyszarpać ręce z kajdan zaklęcia, piękne oczy Avery'ego na nowo odnalazły jej, a spomiędzy wąskich warg padła kolejna klątwa. Tym razem sprowadzająca na nią ostateczne zapomnienie. Magia i wola mężczyzny wślizgnęła się do jej umysłu, czyszcząc odpowiednie przegródki najświeższych wspomnień. Pięć minut? Może mniej? Nie stawiała oporu, nadwyrężona potężnym zaklęciem Niewybaczalnym, i jedynie zmarszczyła brwi, gdy jeden z ostatnich obrazów - nieznana, wyraźnie zdenerwowana kobieta podchodząca do biurka archiwistki - ulatywał w przestrzeń, pozostawiając po sobie tylko czarną lukę.
I show not your face but your heart's desire
Lubił obserwować te zmiany zachodzące na twarzy osoby potraktowanej urokiem modyfikującym pamięć - zarówno te oczywiste, jak nagłe zaniknięcie blasku zrozumienia widocznego w spojrzeniu, jak i te bardziej subtelne, jak ledwie zauważalne rozluźnienie spiętych pod cienką skórą mięśni szczękowych, połączone z podświadomym ułożeniem ust w najbardziej neutralny i indywidualny dla każdego osobnika sposób. Dla Cindy neutralny był łagodny, uprzejmy uśmiech, kąciki jej burgundowych warg zatańczyły więc nieznacznie ku górze, a przez myśli Avery'ego przemknęło pytanie o to, czy był to po prostu jej zwyczajowy wyraz wpojony przez lata pracy w Ministerstwie, gdzie oczekiwano od niej przyjaznego usposobienia nawet w najbardziej stresujących okolicznościach, czy faktycznie była pogodnym człowiekiem, dogłębnie, z natury. Szybko porzucił te rozmyślania, o ile można temu w ogóle nadać taki status - kwestia Prince przemknęła przez jego głowę niczym kometa, szybko znikając za horyzontem bardziej ważkich spraw, nad którymi należało się teraz pochylić, dlatego doszukując się w dziwnie pustych oczach kobiety dowodów na to, że jego operacje zakończyły się sukcesem, odwrócił się na pięcie, by czym prędzej wymaszerować z archiwum, korzystając z tych paru złotych sekund, w trakcie których Cindy wciąż osłaniała tłumiąca wszystko wata zapomnienia; głupio by było, gdyby zapamiętała jego znikającą za drzwiami szatę obszytą srebrną nicią, stanowiącą minimalny przejaw ekstrawagancji podkreślającej jego pochodzenie i przynależność do bardzo konkretnego rodu. Perseus uniósł brwi pytająco, gdy zrównał się z Freyą wciąż tkwiącą pod drzwiami, lecz ta, całe szczęście, nie poinformowała go o żadnych komplikacjach, z którymi musiała sobie radzić. Kolejny dowód na to, że dobrze wybrali godzinę swoich odwiedzin, o tej porze większość potencjalnych zwiedzających archiwa raczyła swoje podniebienia popołudniowymi przekąskami popijanymi mocnym earl greyem. Avery uchylił drzwi, by Dolohov wychynęła pierwsza na korytarz - skrywając tożsamość pod płaszczem metamorfomagii mogła bez oporów upewnić się czy droga do gabinetu Mulcibera jest pusta, a gdy ciemnowłosa skinęła anemicznie głową, szlachcic wyślizgnął się na zewnątrz, by zamknąć drzwi i szybkim krokiem ruszyć przed siebie. Nawet nie obejrzał się przez ramię, by sprawdzić, czy Cindy powróciła do pozycji wyjściowej na miejscu za biurkiem. Nie spodziewał się po niej niczego innego.
| zt
| zt
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
| 26 kwietnia
Miała przykre wrażenie, że okradanie Ministerstwa Magii pod przykrywką weszło już jej w krew. Znała częściowo plan kompleksu po poprzedniej misji, ale wciąż widziała w ogólnym planie sporych rozmiarów dziury, które próbowała zalepić nowymi informacjami podawanymi przez Justine. Tonks była doskonałym źródłem, biorąc pod uwagę fakt, że pracowała tam od kilku lat, a rozmieszczenie korytarzy nie było już dla niej labiryntem i plątaniną niepoznanych ścieżek. Miały dostać się na czwarte piętro, do Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, zabrać z niego odpowiednie akta i wyjść niepostrzeżenie. Eileen wiedziała już, że jest to możliwe, a wystarczy użyć tylko odrobiny króliczego uroku osobistego i starczej demencji, potem wszystko idzie jak z płatka.
Ale cóż… teraz musiały uciec się do innych metod. Metamorfomagia miała tu grać główną rolę.
Zawinęła włosy za uszy, rozglądając się bacznie po klatce schodowej kamienicy, która miała służyć im jako coś w rodzaju „bazy” ich wspólnej misji. Z tego, co zaobserwowała Eileen, gdy pod postacią kani przesiadywała wczorajszego wieczoru na dachu budynku znajdującego się naprzeciwko, mieszkali w niej w większości starsi ludzie, nie mogący wychodzić częściej, jak tylko po poranne bułki do piekarni. Nie chciała robić wielkiej afery w związku z planem, jaki ułożyły sobie razem z Justine, ale… jednak trudno będzie to wszystko zamaskować, zwłaszcza, że samo uderzenie łopatą w tył głowy przewidywało nagły dźwiękowy wybuch, który już mógł wybudzić ludzkie umysły z popołudniowego otępienia.
- Alohomora – zaklęcie wypowiedziała szeptem, gładkim ruchem dłoni nakierowując różdżkę na kłódkę starego składziku na miotły.
Był nieduży, ale jak zauważyła wcześniej, zaglądając tutaj kilka dni temu, żeby sprawdzić, z jakim otoczeniem tak naprawdę miały do czynienia, dało radę zmieścić w nim człowieka. A na tym im najbardziej zależało.
Drgnęła, gdy za drzwiami coś zaszurało. Serce zatrzepotało chaotycznie w piersi, oczekując nagłego zwrotu akcji, ale ten nie nastąpił. Tonks nie wpadła tutaj jak huragan, ciągnąc za sobą urzędnika, któremu chwilę wcześniej ukradła aktówkę, tylko po to, by sama Wilde zamachnęła się narzędziem zbrodni i ogłuszyła mężczyznę, doprowadzając go tym samym do utraty przytomności. Tak przynajmniej miało być, ale czy naprawdę im to wyjdzie…?
Czekała niecierpliwie, aż drzwi do klatki schodowej otworzą się z hukiem.
Miała przykre wrażenie, że okradanie Ministerstwa Magii pod przykrywką weszło już jej w krew. Znała częściowo plan kompleksu po poprzedniej misji, ale wciąż widziała w ogólnym planie sporych rozmiarów dziury, które próbowała zalepić nowymi informacjami podawanymi przez Justine. Tonks była doskonałym źródłem, biorąc pod uwagę fakt, że pracowała tam od kilku lat, a rozmieszczenie korytarzy nie było już dla niej labiryntem i plątaniną niepoznanych ścieżek. Miały dostać się na czwarte piętro, do Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, zabrać z niego odpowiednie akta i wyjść niepostrzeżenie. Eileen wiedziała już, że jest to możliwe, a wystarczy użyć tylko odrobiny króliczego uroku osobistego i starczej demencji, potem wszystko idzie jak z płatka.
Ale cóż… teraz musiały uciec się do innych metod. Metamorfomagia miała tu grać główną rolę.
Zawinęła włosy za uszy, rozglądając się bacznie po klatce schodowej kamienicy, która miała służyć im jako coś w rodzaju „bazy” ich wspólnej misji. Z tego, co zaobserwowała Eileen, gdy pod postacią kani przesiadywała wczorajszego wieczoru na dachu budynku znajdującego się naprzeciwko, mieszkali w niej w większości starsi ludzie, nie mogący wychodzić częściej, jak tylko po poranne bułki do piekarni. Nie chciała robić wielkiej afery w związku z planem, jaki ułożyły sobie razem z Justine, ale… jednak trudno będzie to wszystko zamaskować, zwłaszcza, że samo uderzenie łopatą w tył głowy przewidywało nagły dźwiękowy wybuch, który już mógł wybudzić ludzkie umysły z popołudniowego otępienia.
- Alohomora – zaklęcie wypowiedziała szeptem, gładkim ruchem dłoni nakierowując różdżkę na kłódkę starego składziku na miotły.
Był nieduży, ale jak zauważyła wcześniej, zaglądając tutaj kilka dni temu, żeby sprawdzić, z jakim otoczeniem tak naprawdę miały do czynienia, dało radę zmieścić w nim człowieka. A na tym im najbardziej zależało.
Drgnęła, gdy za drzwiami coś zaszurało. Serce zatrzepotało chaotycznie w piersi, oczekując nagłego zwrotu akcji, ale ten nie nastąpił. Tonks nie wpadła tutaj jak huragan, ciągnąc za sobą urzędnika, któremu chwilę wcześniej ukradła aktówkę, tylko po to, by sama Wilde zamachnęła się narzędziem zbrodni i ogłuszyła mężczyznę, doprowadzając go tym samym do utraty przytomności. Tak przynajmniej miało być, ale czy naprawdę im to wyjdzie…?
Czekała niecierpliwie, aż drzwi do klatki schodowej otworzą się z hukiem.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Moja pierwsza misja zakonowana przebiegła… poprawnie. Do tej pory nie mogłam sobie wybaczyć tego, że właściwie nie wyszło mi żadne zaklęcie. Co więcej, Skamander nie omieszkał wypomnieć mi tego, że przytulanie osób, które mieliśmy obezwładnić, dać jakieś pouczenie, ale zdecydowanie nie spoufalać się – mimo, że to naprawdę miłe z mojej strony – bo to nie sposób na to. I próbowałam wytłumaczyć mu to, co dojrzałam w jej oczach. To jak niepewność przebijała się przez nie. Zwątpienie w to, że robi dobrze (nie robiła, ale musiała to sama zrozumieć najpierw). To, że gdy zdała sobie w końcu z tego sprawę, wydawała mi się okropnie krucha, żałośnie zagubiona, wręcz potrzebująca tego, by ktoś zamknął ją w swoich ramionach. Przecież nie miała już różdżki – co mogła zrobić? Odepchnąć mnie? Nie było mi to straszne. Ale Sam zdawał się pozostawać niezrozumiały na moje argumenty, kręcąc tylko głową na wszystkie, unosząc ledwie widocznie kącik ust, zapewne bawiło go moje zachowanie, ale zmarszczka przecinająca czoło mówiła mi też, że trapiło go ono.
Postanowiłam więc dziś być bezwzględną wersją siebie i nikogo – ale to naprawdę nikogo – nie przytulać. Zwłaszcza Ruperta Bladhinshota, który został naszym dzisiejszym celem. Ogólny plan zdawał się prosty – urzędnika należało pozbawić teczki i zmusić do pościgu ( nie za szybkiego, żeby nadążył, ale też nie za wolnego, żeby nie dać się złapać. Finalnie zniknąć na klatce schodowej kamienicy, na której czekała już z łopatą moją kuzynka. Tak, dokładnie, z łopatą. Nie pytajcie dlaczego, same chyba do końca nie wiemy. Potem było już z górki. Ja upodabniałam się do Ruperta zakładając jego ubrania, a Eileen zostawała interesantką odwiedzającą mój gabinet. Tam znajdowałyśmy akta, a potem opuszczałyśmy Ministerstwo, więcej o tym nie rozmawiając.
Co mogło pójść nie tak?
Na pytania retoryczne ponoć się nie odpowiada, ale zrobię to. Co mogło pójść nie tak? WSZYSTKO. Ale za dużo było we mnie optymisty. Znaczy ostatnimi czasy trochę mniej, ale powoli próbowałam powrócić do dawnej wersji siebie i dzisiaj nie zamierzałam poddać się czarnym sępom krążącym nad moją głową.
Ruperta wybrałyśmy z dwóch powodów – pracował w odpowiednim departamencie i miał oczy najbardziej zbliżone kolorem i kształtem do moich. Nie było tajemnicą, że moje zdolności miały swoje ograniczenia. Jednymi ( a może jedynymi) z nich był fakt, ze nie istniała możliwość by ingerować w wygląd narządu wzroku. Ich kolor i kształt, niezależnie od zmian wprowadzonych w ciele, zawsze pozostawał taki sam.
Rozejrzałam się po ulicy na który wyczekiwałam Ruperta. Dziś miałam włosy koloru kawy, w nieładzie odstawały na wszystkie strony, sięgały ledwie ramion. Dodałam sobie kilka centymetrów, a na ramiona zarzuciłam męski, długi płaszcz. I w końcu go dojrzałam. Wysunął się zza rogu zajadając rogalika z czekoladą – jego codzienny poranny rytuał. Ruszyłam więc i wykorzystując moment w którym wgryzał się w wypiek szarpnęłam za aktówkę, a potem rzuciłam do biegu. Sprawdziłam przez ramię jego reakcję – była taka jak zakładałyśmy. Rzucił się za mną. Skręciłam w lewo, ponownie się oglądając. Nadal był za mną. Minęłam jedną przecznicę, pilnując by nie zgubił mnie przy następnym zakręcie w lewo. A potem – zadbawszy o to, że na pewno widzi gdzie wchodzę – pchnęłam drzwi na klatkę schodową na której czekała już Eileen.
Postanowiłam więc dziś być bezwzględną wersją siebie i nikogo – ale to naprawdę nikogo – nie przytulać. Zwłaszcza Ruperta Bladhinshota, który został naszym dzisiejszym celem. Ogólny plan zdawał się prosty – urzędnika należało pozbawić teczki i zmusić do pościgu ( nie za szybkiego, żeby nadążył, ale też nie za wolnego, żeby nie dać się złapać. Finalnie zniknąć na klatce schodowej kamienicy, na której czekała już z łopatą moją kuzynka. Tak, dokładnie, z łopatą. Nie pytajcie dlaczego, same chyba do końca nie wiemy. Potem było już z górki. Ja upodabniałam się do Ruperta zakładając jego ubrania, a Eileen zostawała interesantką odwiedzającą mój gabinet. Tam znajdowałyśmy akta, a potem opuszczałyśmy Ministerstwo, więcej o tym nie rozmawiając.
Co mogło pójść nie tak?
Na pytania retoryczne ponoć się nie odpowiada, ale zrobię to. Co mogło pójść nie tak? WSZYSTKO. Ale za dużo było we mnie optymisty. Znaczy ostatnimi czasy trochę mniej, ale powoli próbowałam powrócić do dawnej wersji siebie i dzisiaj nie zamierzałam poddać się czarnym sępom krążącym nad moją głową.
Ruperta wybrałyśmy z dwóch powodów – pracował w odpowiednim departamencie i miał oczy najbardziej zbliżone kolorem i kształtem do moich. Nie było tajemnicą, że moje zdolności miały swoje ograniczenia. Jednymi ( a może jedynymi) z nich był fakt, ze nie istniała możliwość by ingerować w wygląd narządu wzroku. Ich kolor i kształt, niezależnie od zmian wprowadzonych w ciele, zawsze pozostawał taki sam.
Rozejrzałam się po ulicy na który wyczekiwałam Ruperta. Dziś miałam włosy koloru kawy, w nieładzie odstawały na wszystkie strony, sięgały ledwie ramion. Dodałam sobie kilka centymetrów, a na ramiona zarzuciłam męski, długi płaszcz. I w końcu go dojrzałam. Wysunął się zza rogu zajadając rogalika z czekoladą – jego codzienny poranny rytuał. Ruszyłam więc i wykorzystując moment w którym wgryzał się w wypiek szarpnęłam za aktówkę, a potem rzuciłam do biegu. Sprawdziłam przez ramię jego reakcję – była taka jak zakładałyśmy. Rzucił się za mną. Skręciłam w lewo, ponownie się oglądając. Nadal był za mną. Minęłam jedną przecznicę, pilnując by nie zgubił mnie przy następnym zakręcie w lewo. A potem – zadbawszy o to, że na pewno widzi gdzie wchodzę – pchnęłam drzwi na klatkę schodową na której czekała już Eileen.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kłódka składziku na miotły odskoczyła z kliknięciem, barwiąc klatkę schodową jasnym dźwiękiem. Eileen obejrzała się, zahaczając spojrzeniem o każdą wnękę, w której mógł się ktoś kryć. Spodziewała się tego, bo w takich sytuacjach jak ta, w dokładnie zaplanowanych akcjach, które niekoniecznie były legalne, należało spodziewać się wszystkiego i w każdym takim przypadku należało również znaleźć rozwiązanie. Więc spodziewała się wychodzących z mieszkań ludzi – mugoli? – którzy, zaalarmowani hałasem, mieli zamiar sprawdzić, czy ktoś nie podpala albo okrada ich starą kamienicę. Spodziewała się wałęsających się po klatce kundli i bezpańskich psów albo kotów. Nadstawiła więc uszy, żeby każdy odgłos, który do nich dotarł, mógł zostać przez nią sklasyfikowany odpowiednio jako nieszkodliwy lub niebezpieczny. Odetchnęła, gdy odpowiedziała jej tylko cisza.
Sięgnęła do składziku po łopatę (wczoraj pewien starszy pan wsadził ją tutaj, kiedy już nowa sztuka wiśni twardo siedziała w ogrodzie za kamienicą) i przymknęła drzwiczki, żeby ona i Justine nie musiały po raz kolejny otwierać sobie ich zaklęciem.
I wtedy usłyszała szybki, paniczny bieg. Dwoma susami pokonała dystans dzielący ją od drzwi frontalnych, chwyciła mocno trzonek narzędzia ogrodniczego i uniosła go nad głowę, przygotowując się do zadania odpowiedniego ciosu. Wbiegli. Najpierw Justine, co ledwo udało jej się ująć kątem oka, a potem urzędnik, wcześniej tylko wrzeszczał coś o niepodarowaniu jej i zawiśnięciu w Wizengamocie. Jego krzyk urwał się w klatce schodowej, a dźwięk łopaty uderzającej o ludzką głowę rozszedł się echem po klatce schodowej. Ciało padło, a czekoladowy rogalik potoczył się po wykładanej kamieniem podłodze.
Opuściła łopatę i podeszła do ich ofiary, przyglądając mu się badawczo, potem spojrzała na Tonks.
- Dobra robota! Tylko… nie zabiłyśmy go, co? Oddycha? – ukucnęła przy nim i nachyliła się uchem do jego ust, które nieco komicznie ułożyły się na ziemi. Poczuła zapach, który mógł kojarzyć jej się tylko z piekarnią. Razem z nim wyczuła lekki, ciepły oddech. – Na Merlina, oddycha. Świetna robota, Tonks! Confundus.
Musiały zadbać o to, żeby zatrzeć za sobą ślady. Schowała do kieszeni płaszcza swoją różdżkę. Robiły coś złego? Oczywiście, że robiły coś złego.
Świeć, Merlinie, nad ich różdżkami.
- Przeniesiemy go do składziku – wskazała jej otwarte drzwiczki do niewielkiego „pomieszczenia” z narzędziami gospodarczymi. – Rzucisz na niego zaklęcie usypiające?
Obejrzała się za siebie, w stronę schodów wiodących na wyższe piętra. Oby nikt się na nich nie pojawił.
Sięgnęła do składziku po łopatę (wczoraj pewien starszy pan wsadził ją tutaj, kiedy już nowa sztuka wiśni twardo siedziała w ogrodzie za kamienicą) i przymknęła drzwiczki, żeby ona i Justine nie musiały po raz kolejny otwierać sobie ich zaklęciem.
I wtedy usłyszała szybki, paniczny bieg. Dwoma susami pokonała dystans dzielący ją od drzwi frontalnych, chwyciła mocno trzonek narzędzia ogrodniczego i uniosła go nad głowę, przygotowując się do zadania odpowiedniego ciosu. Wbiegli. Najpierw Justine, co ledwo udało jej się ująć kątem oka, a potem urzędnik, wcześniej tylko wrzeszczał coś o niepodarowaniu jej i zawiśnięciu w Wizengamocie. Jego krzyk urwał się w klatce schodowej, a dźwięk łopaty uderzającej o ludzką głowę rozszedł się echem po klatce schodowej. Ciało padło, a czekoladowy rogalik potoczył się po wykładanej kamieniem podłodze.
Opuściła łopatę i podeszła do ich ofiary, przyglądając mu się badawczo, potem spojrzała na Tonks.
- Dobra robota! Tylko… nie zabiłyśmy go, co? Oddycha? – ukucnęła przy nim i nachyliła się uchem do jego ust, które nieco komicznie ułożyły się na ziemi. Poczuła zapach, który mógł kojarzyć jej się tylko z piekarnią. Razem z nim wyczuła lekki, ciepły oddech. – Na Merlina, oddycha. Świetna robota, Tonks! Confundus.
Musiały zadbać o to, żeby zatrzeć za sobą ślady. Schowała do kieszeni płaszcza swoją różdżkę. Robiły coś złego? Oczywiście, że robiły coś złego.
Świeć, Merlinie, nad ich różdżkami.
- Przeniesiemy go do składziku – wskazała jej otwarte drzwiczki do niewielkiego „pomieszczenia” z narzędziami gospodarczymi. – Rzucisz na niego zaklęcie usypiające?
Obejrzała się za siebie, w stronę schodów wiodących na wyższe piętra. Oby nikt się na nich nie pojawił.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Ledwie wyhamowałam w tej klatce. Uderzenie łopaty o głowę Ruperta poniosła się po klatce. Odwróciłam się w momencie, gdy padał nieprzytomny na ziemię. Kto by pomyślał, że dwie niepozorne kobiety będą w stanie położyć jednego – dość rosłego mężczyznę. Obserwowałam jak Eileen sprawdza czy żyje.
-Zaczekaj Eileen. Potrzebujemy jego ubrań. – mówię spokojnie mierząc go z góry. Zmieniając swoje proporcje potrzebowałam automatycznie nowych rzeczy. Zwłaszcza, kiedy robiłam się większa. – Ale najpierw spróbujmy zaklęcie. – decyduję. Przez chwilę zastanawiam się którego użyć finalnie uznając, że najlepiej wprowadzić naszego urzędnika w stan śpiączki wykorzystywany przy operacjach. - Attrequio omne -wypowiadam jeszcze trochę rozedrganym od biegu oddechem. Niezależnie od wyniku zaklęcia działam dalej. – Rozbieraj go. – mówię do kuzynki, sama zrzucając z siebie ubrania. Finalnie stoję w samej bieliźnie krytycznym spojrzeniem mierząc leżącego na podłodze Ruperta. Odnajdując wszystkie różnice, między nim a mną – a było ich wiele. Wyciągnęłam magiczną miarkę z plecaka i puściłam ją wprawiając w ruch, pozwalając by zmierzyła wysokość mężczyzny, zaraz odczytując wynik. Wydęłam usta zamykając oczy, pozwalając bym rozciągnęła się w górę. Odebrałam od Eileen spodnie, które wsunęłam, a potem wypełniłam je rozszerzając ciało do odpowiednich rozmiarów. Przez chwilę obserwowałam jego klatkę piersiową wizualizując ją sobie w myślach. I gdy ciało pozostało już skopiowane pozostało zabrać się za twarz. Skróciłam włosy, powiększyłam nos, pogrubiłam brwi. Z ust zrobiłam cienką linię, którą się charakteryzował. Lekko odstające uszy i dwa piegi pod lewym okiem. Nałożyłam na ramiona marynarkę i załapałam za teczkę która upadała niedaleko rogalika.
-I jak myślisz, wyglądam jak on? – pytam próbując obniżyć ton głosu. Ale czuję, że najlepiej będzie, jeśli nie będę za wiele mówić od mijanych osób. Na dzień dobry najlepiej skinąć głową. Mówienie mogłaby nas wydać. Przez chwilę stoję w milczeniu. – Przenieśmy go. – decyduję w końcu. Czas uciekał a w moim odczuciu im wcześniej uda nam się załatwić sprawę tym lepiej. Okradanie Ministerstwa z akt nie leżało w mojej naturze. Właściwie nie tylko ministerstwa. Nie leżało też w naturze Eileen, ale doskonale wiedziałam – tak samo jak i ona – że były nam one więcej niż potrzebne. Dla tego, by jutro mogło jawić się w jaśniejszych kolorach byłam w stanie zagrozić swojej pracy, swojemu życiu, całej swojej przyszłości. Byłam zdecydowana na to, już w chwili, gdy przyjęłam pióro od Michaela. I nie zamierzałam się wycofywać.
-Zaczekaj Eileen. Potrzebujemy jego ubrań. – mówię spokojnie mierząc go z góry. Zmieniając swoje proporcje potrzebowałam automatycznie nowych rzeczy. Zwłaszcza, kiedy robiłam się większa. – Ale najpierw spróbujmy zaklęcie. – decyduję. Przez chwilę zastanawiam się którego użyć finalnie uznając, że najlepiej wprowadzić naszego urzędnika w stan śpiączki wykorzystywany przy operacjach. - Attrequio omne -wypowiadam jeszcze trochę rozedrganym od biegu oddechem. Niezależnie od wyniku zaklęcia działam dalej. – Rozbieraj go. – mówię do kuzynki, sama zrzucając z siebie ubrania. Finalnie stoję w samej bieliźnie krytycznym spojrzeniem mierząc leżącego na podłodze Ruperta. Odnajdując wszystkie różnice, między nim a mną – a było ich wiele. Wyciągnęłam magiczną miarkę z plecaka i puściłam ją wprawiając w ruch, pozwalając by zmierzyła wysokość mężczyzny, zaraz odczytując wynik. Wydęłam usta zamykając oczy, pozwalając bym rozciągnęła się w górę. Odebrałam od Eileen spodnie, które wsunęłam, a potem wypełniłam je rozszerzając ciało do odpowiednich rozmiarów. Przez chwilę obserwowałam jego klatkę piersiową wizualizując ją sobie w myślach. I gdy ciało pozostało już skopiowane pozostało zabrać się za twarz. Skróciłam włosy, powiększyłam nos, pogrubiłam brwi. Z ust zrobiłam cienką linię, którą się charakteryzował. Lekko odstające uszy i dwa piegi pod lewym okiem. Nałożyłam na ramiona marynarkę i załapałam za teczkę która upadała niedaleko rogalika.
-I jak myślisz, wyglądam jak on? – pytam próbując obniżyć ton głosu. Ale czuję, że najlepiej będzie, jeśli nie będę za wiele mówić od mijanych osób. Na dzień dobry najlepiej skinąć głową. Mówienie mogłaby nas wydać. Przez chwilę stoję w milczeniu. – Przenieśmy go. – decyduję w końcu. Czas uciekał a w moim odczuciu im wcześniej uda nam się załatwić sprawę tym lepiej. Okradanie Ministerstwa z akt nie leżało w mojej naturze. Właściwie nie tylko ministerstwa. Nie leżało też w naturze Eileen, ale doskonale wiedziałam – tak samo jak i ona – że były nam one więcej niż potrzebne. Dla tego, by jutro mogło jawić się w jaśniejszych kolorach byłam w stanie zagrozić swojej pracy, swojemu życiu, całej swojej przyszłości. Byłam zdecydowana na to, już w chwili, gdy przyjęłam pióro od Michaela. I nie zamierzałam się wycofywać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Mogła odetchnąć z ulgą, kiedy zaklęcie wypłynęło szmaragdową wstęgą z jej różdżki i delikatną smugą położyło się na potylicy ich skazańca, pozbawiając go najświeższych wspomnień. Na pewno nie będzie wiedział, jak się tu znalazł, a już na pewno zapomni o ukrytej za metamorfomagią twarzy Tonks. I mimo że była taka pewna swego, z taką samą pewnością nie mogła powiedzieć, że były bezpieczne. Z ogromną dozą ostrożności rozejrzała się znów po klatce schodowej, żeby sprawdzić, czy hałas nikogo nie zaalarmował.
Wtedy też Just wypowiedziała krótką inkantację i… jedno zdanie, które całkiem ją zbiło z tropu, chociaż mogłaby przysiąc, że była takiej kolei rzeczy absolutnie świadoma.
- Co? – jej wzrok padł na twarzy kuzynki, a potem padł na twarz urzędnika i szybko potoczył się po jego ciele. – Na gacie Merlina…
Gdzieś to już słyszała, chwila, chwila… zasłoń oczy i za ojczyznę?
- Co by sobie Barty pomyślał – szepnęła do siebie, mając nadzieję, że Tonks tego nie usłyszy. Usłyszeć jednak mogła, bo były same w tej klatce schodowej, a głuchy dźwięk odbijającej się o głowę łopaty zdążył zapaść się już pod ziemię. - Co on by sobie pomyślał!
Eileen też chciała zapaść się pod ziemię, kiedy jej dłonie odpinały pasek od spodni mężczyzny i próbowały na siłę je ściągnąć. Zrobiła się czerwona na twarzy i doskonale to czuła – tylko nie wiedziała, czy było to podyktowane wściekłością na tuszę ich ofiary i fakt, że waćpan był sztywny jak drewniana lalka, co bardzo utrudniało zdjęcie z niego czegokolwiek, czy jednak z powodu jej zawstydzenia, które za wszelką cenę ukrywała pod maską determinacji i podirytowania.
- Następnym. Razem. Bierzemy. – wyraźnie pauzy po słowach wynikały z każdego pociągnięcia za rękaw marynarki, którą próbowała z niego niemal zedrzeć. Pilnowała jednak, żeby nitka nigdzie nie pękła. – Kogoś. Chudszego! – krzyknęła szeptem, oddając jej do ubrania sztruksowe spodnie i opinającą się na (przynajmniej jego) ciele marynarkę.
Dokładnie oceniła wzrokiem sylwetkę dziewczyny, następnie obróciła się, by obejrzeć do końca mężczyznę.
- Zrób sobie bardziej krzaczaste brwi, Tonks – odparła, uśmiechając się ledwo zauważalnie. Ten uśmieszek dosłownie po sekundzie drgnął. Chciało jej się śmiać. – Ale tak, to wyglądasz jak on. Kropka w kropkę jak on.
Skinęła głową. Nie musiały się męczyć z typowo mugolskim przenoszeniem czarodzieja do składziku. Różdżki były niezastąpione.
- Wingardium leviosa.
Odpowiedni gest, gładko wypowiedziane słowa, zaakcentowane tak, że z żadnym innym tego zaklęcia pomylić nie można. Czubek różdżki ostatecznie wykierowany został na ciało mężczyzny. Tylko szybko, na Merlina, tylko szybko.
Wtedy też Just wypowiedziała krótką inkantację i… jedno zdanie, które całkiem ją zbiło z tropu, chociaż mogłaby przysiąc, że była takiej kolei rzeczy absolutnie świadoma.
- Co? – jej wzrok padł na twarzy kuzynki, a potem padł na twarz urzędnika i szybko potoczył się po jego ciele. – Na gacie Merlina…
Gdzieś to już słyszała, chwila, chwila… zasłoń oczy i za ojczyznę?
- Co by sobie Barty pomyślał – szepnęła do siebie, mając nadzieję, że Tonks tego nie usłyszy. Usłyszeć jednak mogła, bo były same w tej klatce schodowej, a głuchy dźwięk odbijającej się o głowę łopaty zdążył zapaść się już pod ziemię. - Co on by sobie pomyślał!
Eileen też chciała zapaść się pod ziemię, kiedy jej dłonie odpinały pasek od spodni mężczyzny i próbowały na siłę je ściągnąć. Zrobiła się czerwona na twarzy i doskonale to czuła – tylko nie wiedziała, czy było to podyktowane wściekłością na tuszę ich ofiary i fakt, że waćpan był sztywny jak drewniana lalka, co bardzo utrudniało zdjęcie z niego czegokolwiek, czy jednak z powodu jej zawstydzenia, które za wszelką cenę ukrywała pod maską determinacji i podirytowania.
- Następnym. Razem. Bierzemy. – wyraźnie pauzy po słowach wynikały z każdego pociągnięcia za rękaw marynarki, którą próbowała z niego niemal zedrzeć. Pilnowała jednak, żeby nitka nigdzie nie pękła. – Kogoś. Chudszego! – krzyknęła szeptem, oddając jej do ubrania sztruksowe spodnie i opinającą się na (przynajmniej jego) ciele marynarkę.
Dokładnie oceniła wzrokiem sylwetkę dziewczyny, następnie obróciła się, by obejrzeć do końca mężczyznę.
- Zrób sobie bardziej krzaczaste brwi, Tonks – odparła, uśmiechając się ledwo zauważalnie. Ten uśmieszek dosłownie po sekundzie drgnął. Chciało jej się śmiać. – Ale tak, to wyglądasz jak on. Kropka w kropkę jak on.
Skinęła głową. Nie musiały się męczyć z typowo mugolskim przenoszeniem czarodzieja do składziku. Różdżki były niezastąpione.
- Wingardium leviosa.
Odpowiedni gest, gładko wypowiedziane słowa, zaakcentowane tak, że z żadnym innym tego zaklęcia pomylić nie można. Czubek różdżki ostatecznie wykierowany został na ciało mężczyzny. Tylko szybko, na Merlina, tylko szybko.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Czułam moc zaklęcia wypływającego z mojej różdżki. Byłam pewna, że nawet gdyby orkiestra grała zaraz nad Rupertem i tak nie byłaby go w stanie obudzić. Przynajmniej nie od razu. Zadowolona z siebie – przynajmniej tym razem zaklęcia jej wychodziły, a różdżka zdawała się współpracować – zabrałam się za ściąganie z siebie odzieży nie spodziewając się, że zadanie Eileen tak mocno na nią wpłynie. Zmarszczyłam brwi obserwując ją i jednocześnie wracając myślami do naszego posiedzenia, na którym planowałyśmy dzisiejsze kroki. Byłam pewna(no prawie), że rozmawiałyśmy też o tym. A może tylko uznałam, że tak. Ale dość oczywistym zdawało mi się, że nie będę mogła jednocześnie rozbierać Ruperta, jak i się w niego zmieniać.
Jej kolejne słowa sprawiły, że rozszerzyłam w zdumieniu oczy, przez kilka długich chwil nie potrafiąc zrozumieć co wspólnego z całą sytuacją ma Barty. Zaraz potem zmarszczyłam brwi, pozwalając by myśli biegły i samoistnie łączyły się we wnioski, a dłonie dalej sprawnie odzierały mnie z odzieży.
-Chudszy nie byłby wyzwaniem. – mówię próbując żartować. Nadal w głowie jednak pulsują mi jej wcześniejsze słowa. Które mamrotała pod nosem. Szczęśliwie dla mnie, mniej szczęśliwej dla niej, klatka roznosiła każdy dźwięk dobrze. I dopiero gdy na ramiona wciągałam marynarkę w kolorze zgniłej zieleni trybiki wskoczyły na swoje miejsce. Spojrzała na Eileen, ale inaczej, jakby tym wzrokiem próbując zbadać, czy wnioski zaistniałe w jej głowie, rzeczywiście mają rację bytu. Przechyliłam wiec głowę – moją, ale wyglądającą jak Rupertowa – i przez kilka długich sekund wpatrywałam się w kuzynkę.
-nawszystkiegnomywogródkach – wybełkotałam w końcu podchodząc kilka kroków w jej stronę, a potem łapiąc ją za dłonie. Kilka razy podskakuję, ale wygląda to dość komicznie, bo nie jestem sobą. Znaczy jestem sobą, ale nie wyglądam jak ja. Więc to całe skakanie, które znajome dla mojej jednostki jest, dziwacznie wygląda, gdy robię to jako Rupert. Ale kompletnie się nie przejmuję. – Mamy do pogadania, Eileen. – mówię przyciągając ją urzędniczymi łapskami. W objęciu trzymam ją tylko kilka sekund. Bo nie mamy czasu. – Ale nie teraz, teraz zostaw go. - mówię, rzucam spojrzenie na sylwetkę Ruperta uznając, że może i ja spróbuję go przenieść - Wingardium Leviosa- wypowiadam zaklęcie. - Idziemy. – zarządzam wyciągając ją za nadgarstek z klatki. Poprawiam marynarkę. I idę spokojnie. Trochę kaczkowato. Próbuję tak, jak to Rupert chodził.
W końcu znajdujemy się pod wejściem do Ministerstwa. Znam je od lat. Spoglądam w górę na budynek i unoszę dłoń by podrapać się po brodzie.
-Powinnyśmy wejść razem? – pytam Eileen, bo właściwie tego etapu planu chyba nie przewałkowałyśmy. Dopiero tutaj uświadamiam sobie, że interesanci mieli przecież inne wejście niż pracownicy. Jednocześnie też, wchodząc wejściem dla interesantów Eileen nie powinna mówić do kogo gabinetu idzie. Jeśli Rupert zgłosi, że nie było go w tych godzinach, podejrzenia i kłopoty zwalą się na głowę Eileen.
Jej kolejne słowa sprawiły, że rozszerzyłam w zdumieniu oczy, przez kilka długich chwil nie potrafiąc zrozumieć co wspólnego z całą sytuacją ma Barty. Zaraz potem zmarszczyłam brwi, pozwalając by myśli biegły i samoistnie łączyły się we wnioski, a dłonie dalej sprawnie odzierały mnie z odzieży.
-Chudszy nie byłby wyzwaniem. – mówię próbując żartować. Nadal w głowie jednak pulsują mi jej wcześniejsze słowa. Które mamrotała pod nosem. Szczęśliwie dla mnie, mniej szczęśliwej dla niej, klatka roznosiła każdy dźwięk dobrze. I dopiero gdy na ramiona wciągałam marynarkę w kolorze zgniłej zieleni trybiki wskoczyły na swoje miejsce. Spojrzała na Eileen, ale inaczej, jakby tym wzrokiem próbując zbadać, czy wnioski zaistniałe w jej głowie, rzeczywiście mają rację bytu. Przechyliłam wiec głowę – moją, ale wyglądającą jak Rupertowa – i przez kilka długich sekund wpatrywałam się w kuzynkę.
-nawszystkiegnomywogródkach – wybełkotałam w końcu podchodząc kilka kroków w jej stronę, a potem łapiąc ją za dłonie. Kilka razy podskakuję, ale wygląda to dość komicznie, bo nie jestem sobą. Znaczy jestem sobą, ale nie wyglądam jak ja. Więc to całe skakanie, które znajome dla mojej jednostki jest, dziwacznie wygląda, gdy robię to jako Rupert. Ale kompletnie się nie przejmuję. – Mamy do pogadania, Eileen. – mówię przyciągając ją urzędniczymi łapskami. W objęciu trzymam ją tylko kilka sekund. Bo nie mamy czasu. – Ale nie teraz, teraz zostaw go. - mówię, rzucam spojrzenie na sylwetkę Ruperta uznając, że może i ja spróbuję go przenieść - Wingardium Leviosa- wypowiadam zaklęcie. - Idziemy. – zarządzam wyciągając ją za nadgarstek z klatki. Poprawiam marynarkę. I idę spokojnie. Trochę kaczkowato. Próbuję tak, jak to Rupert chodził.
W końcu znajdujemy się pod wejściem do Ministerstwa. Znam je od lat. Spoglądam w górę na budynek i unoszę dłoń by podrapać się po brodzie.
-Powinnyśmy wejść razem? – pytam Eileen, bo właściwie tego etapu planu chyba nie przewałkowałyśmy. Dopiero tutaj uświadamiam sobie, że interesanci mieli przecież inne wejście niż pracownicy. Jednocześnie też, wchodząc wejściem dla interesantów Eileen nie powinna mówić do kogo gabinetu idzie. Jeśli Rupert zgłosi, że nie było go w tych godzinach, podejrzenia i kłopoty zwalą się na głowę Eileen.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 07.03.17 18:13, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Rozmawiały, oczywiście, że rozmawiały. Każdy punkt planu musiały dobrze, skrupulatnie zaplanować, bo inaczej ta misternie budowana konstrukcja pękłaby w pół i posypała się niczym ciąg z domino. Ale Eileen nieumyślnie chciała wyprzeć to ze swojego umysłu – jak niechcianą pokusę, jak natarczywą muchę albo komara. Nie wyobrażała sobie rozbierać jakiegoś obcego mężczyznę zwłaszcza, że nigdy jeszcze nie rozbierała tego, któremu sama przyrzekła swoje serce. Na litość, cała ta sytuacja, nieprawdopodobnie nierealna i realna jednocześnie, wywoływała u niej niekontrolowane wzdrygnięcia i absolutne niezrozumienie tego, co się w niej działo. Nigdy nikogo w tym kontekście nie miała i nie była oswojona z myśleniem o tego typu sprawach. Z toku niemych rozważań wyrwała ją Justine, ciesząc się z nie wiadomo czego, łapiąc ją za dłonie tymi większymi, nieswoim, barwiąc policzki kolorem szerokiego uśmiechu.
O nie. Usłyszała to. Nie miała tego słyszeć!
- Co? Nie, to nie to miałam na myśli… znaczy, chodziło o barki, o barki, a! – silne ramiona Ruperta chwyciły ją w objęcia, co wywołało w Eileen mieszane uczucia. W jakimś sensie to była Justine, ale w jakimś już nie do końca. – Rozumiesz? To źle działa na moje barki, to powiedziałam! Wcale nie chodziło mi o Herew… znaczy Barty’ego, znaczy nie! Na Merlina!
Chciała się wytłumaczyć, bo coś mówiło jej, że powinna. Z niewiadomych przyczyn czuła potrzebę wytłumaczenia się przez kimś, kto stał obok, kto nie miał pojęcia, jak bardzo jej myśli krążyły dookoła Herewarda niczym ptaki krążące nad swoim gniazdem. Bo on był jej gniazdem. Cieniem, ciepłą skórą i szczerością, do której zawsze chciała wracać.
Chociaż nie mogła.
Wzrokiem prześledziła tor lotu tego prawdziwego Ruperta i z westchnięciem ulgi skwitowała moment, że mężczyzna miękko wylądował na zimnej posadzce w składziku na narzędzia. Dobrze, że do tej pory nikt nie wyszedł z mieszkania. Miałby niezły ubaw.
- Idź pierwsza, ja dostanę się do Ministerstwa przez wejście dla gości – mówiąc to miała na myśli budkę telefoniczną, tę czerwoną, najrzadziej używaną, znajdującą się całkiem niedaleko. – Idź, idź, dogonię cię. Uważaj na urzędników, nie mogą cię złapać… ale to już wiesz. Capillus.
Skierowała jodłowe drewno różdżki na swoją głowę. Długie, jasne, niemal białe włosy i prosta grzywka, która do połowy zasłaniała oczy. Musiała jak najmniej przypominać siebie.
O nie. Usłyszała to. Nie miała tego słyszeć!
- Co? Nie, to nie to miałam na myśli… znaczy, chodziło o barki, o barki, a! – silne ramiona Ruperta chwyciły ją w objęcia, co wywołało w Eileen mieszane uczucia. W jakimś sensie to była Justine, ale w jakimś już nie do końca. – Rozumiesz? To źle działa na moje barki, to powiedziałam! Wcale nie chodziło mi o Herew… znaczy Barty’ego, znaczy nie! Na Merlina!
Chciała się wytłumaczyć, bo coś mówiło jej, że powinna. Z niewiadomych przyczyn czuła potrzebę wytłumaczenia się przez kimś, kto stał obok, kto nie miał pojęcia, jak bardzo jej myśli krążyły dookoła Herewarda niczym ptaki krążące nad swoim gniazdem. Bo on był jej gniazdem. Cieniem, ciepłą skórą i szczerością, do której zawsze chciała wracać.
Chociaż nie mogła.
Wzrokiem prześledziła tor lotu tego prawdziwego Ruperta i z westchnięciem ulgi skwitowała moment, że mężczyzna miękko wylądował na zimnej posadzce w składziku na narzędzia. Dobrze, że do tej pory nikt nie wyszedł z mieszkania. Miałby niezły ubaw.
- Idź pierwsza, ja dostanę się do Ministerstwa przez wejście dla gości – mówiąc to miała na myśli budkę telefoniczną, tę czerwoną, najrzadziej używaną, znajdującą się całkiem niedaleko. – Idź, idź, dogonię cię. Uważaj na urzędników, nie mogą cię złapać… ale to już wiesz. Capillus.
Skierowała jodłowe drewno różdżki na swoją głowę. Długie, jasne, niemal białe włosy i prosta grzywka, która do połowy zasłaniała oczy. Musiała jak najmniej przypominać siebie.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
Poczekalnia
Szybka odpowiedź