Poczekalnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Poczekalnia
Poczekalnia na czwartym piętrze Ministerstwa Magii, które zajmuje Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami została utworzona z myślą o petentach, którzy to mieli tłumnie nawiedzać podległe biura. Zamysł faktycznie był szczytny, wykonanie jednak nieco gorsze. Całkiem szeroki korytarz wyłożono wyblakłym dywanem, pod ścianami upchnięto zaś po rzędzie krzeseł przerwanych od czasu do czasu stoliczkiem, na którym osoby chcące wpisać się na jedną z list bądź załatwić inną niezwykle ważną sprawę w departamencie, miały zapewne stawiać filiżanki z herbatą. Obecnie stoją tam jednak jedynie puste wazony na kwiaty. Na końcu korytarza, na ścianie wisi płaskorzeźba przedstawiająca uroczo wyglądającego cherubina, pieszczotliwie ochrzczony przez pracowników Złotoustym Johnem. Każdy petent winien na początku udać się do niego i wyjawić cel swojej wizyty. Następnie John niezwykle niskim, jakby zapijaczonym głosem wywarkuje numer w kolejce, który wzywa, gdy przychodzi kolej na daną osobę. Jedno z zaklęć ożywiających płaskorzeźbę nie wyszło, stąd cherubin zamiast uroczego, miłego i pełnego szacunku młodzieńca został starym, zapijaczonym zgredem.
Ustawione bezmyślnie stoliki skutecznie uniemożliwiają przejście szerokim przecież korytarzem więcej niż jednej osobie. Na szczęście nie stanowi to dużego problemu. Niezwykłe pomysły list dla wilkołaków, animagów, a także rzeszy magicznych stworzeń nie spotkały się z ciepłym przyjęciem w magicznym świecie. W efekcie niewiele osób odwiedza czwarte piętro ministerstwa, a jeszcze mniej marnuje swój cenny czas w coraz brzydszej poczekalni.
Ustawione bezmyślnie stoliki skutecznie uniemożliwiają przejście szerokim przecież korytarzem więcej niż jednej osobie. Na szczęście nie stanowi to dużego problemu. Niezwykłe pomysły list dla wilkołaków, animagów, a także rzeszy magicznych stworzeń nie spotkały się z ciepłym przyjęciem w magicznym świecie. W efekcie niewiele osób odwiedza czwarte piętro ministerstwa, a jeszcze mniej marnuje swój cenny czas w coraz brzydszej poczekalni.
-Tak, problemy z barkami. Znam to. – odpowiadam ścieląc usta w długim uśmiechu. Rupertowym teraz, ale odrobinę złośliwym. Unosząc w rozbawieniu jedną z brwi ku górze. Cieszyłam się, naprawdę i mocno, ale i jednocześnie byłam zawiedziona sobą i faktem, że sama nie dostrzegłam tego, co zadziało się między tą dwójką. I, w jakimś sensie, potrafiłam zrozumieć jej milczenie – chyba nawet bardziej niż ktokolwiek inny. Żadna z nas nie chciała dawać sobie szansy, możliwości, wiedząc, że ona i tak nie ma znaczenia. Nie teraz, kiedy to wszystkie nasze działa wchodziły w moment kulminacyjny, a przynajmniej takie odnosiło się wrażenie. Nie, kiedy Bathilda zapowiedziała próbę, o której – dobrze wiedziałyśmy – myślał każdy i każdy jedynie mógł sobie wyobrażać, jakie konsekwencje ona za sobą niesie. Jednak było w tym coś pocieszające, w tym, że mimo wszystko miłość krążyła wokół nas. Jakoby niezwyciężona ocalała z wielkiego i brutalnego boju. Ben miał rację wypowiadająca słowa w moim pokoju, zdanie, którego uczepiłam się mocno i w które pragnęłam z całych sił uwierzyć – że miłość, nader wszystko inne – potrzebna nam jest w tych czasach. Wyrywam się z rozmyślań, gdy stoimy już przy Ministerstwie.
-Widzimy się w środku. – żegnam na tę chwilę kuzynkę pewnie – nadal odrobinę kaczkowato – ruszając w stronę wejścia. Be problemu znajduję się w środku, nikt nawet nie poddaje pod wątpliwość tego, że nie jestem Rupertem. Ktoś mówi mi słowa powitania, na które odpowiadam uśmiechem i skinięciem głową. Staram się przemknąć szybko, możliwie niezauważenie, zdecydowanie bezsłownie. Nie wierzę w swoje struny głosowe – zmiana wyglądu to jedno, ale próba naśladowania głosu Ruperta to sprawa całkiem inna, zwłaszcza, że nie miałam wielu okazji by wsłuchać się w to, jak składa zdania, które zgłoski akcentuje, kiedy robi przerwy.
W końcu docieram na czwarty poziom Ministerstwa w którym znajduje się Departament Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami i który – Merlinie miej nas w opiece – zamierzamy właśnie w Elką okraść, na domiar złego podając się jeszcze za kogoś innego. Znaczy, to logiczne, że okradając organ państwowy nie podamy się za siebie, ale jednak krew i tak zaczyna szybciej krążyć mi w krwiobiegu. Ruszam korytarzem, uważnie rozglądając się na boki, próbując dojrzeć jakiś znak, że coś jest nie tak i że akcję należałyby przerwać. Ale żadnego nie dostrzegam. Zamieram na chwilę przed drzwiami na których widnieje nazwisko Ruperta i dopiero tutaj uświadamiam sobie, że nie wiem czy drzwi będą otwarte. Może powinnam mieć do nich klucz? Cholera.
Czuję jak serce dosłownie zatrzymuje mi się w klatce, gdy dłoń zawieszam na klamce i naciskam na nią. Drzwi otwierają się z cichym skrzypnięciem, a ja nawet nie powstrzymują się przed wydaniem westchnięcia ulgi, które czekało na moment w którym będzie mogło wypłynąć na wierzch. Wchodzę do gabinetu i zamykam za sobą drzwi spojrzeniem lustrując pomieszczenie. Od czego zacząć? W końc ruszam do biurka i zasiadam za. Niebieskie tęczówki padają na jego blat, ale szybko dochodzę do wniosku, że mało prawdopodobnym jest, by dokumenty leżały na wierzchu – zaczynam więc przeszukiwać w pośpiechu szuflady.
-Widzimy się w środku. – żegnam na tę chwilę kuzynkę pewnie – nadal odrobinę kaczkowato – ruszając w stronę wejścia. Be problemu znajduję się w środku, nikt nawet nie poddaje pod wątpliwość tego, że nie jestem Rupertem. Ktoś mówi mi słowa powitania, na które odpowiadam uśmiechem i skinięciem głową. Staram się przemknąć szybko, możliwie niezauważenie, zdecydowanie bezsłownie. Nie wierzę w swoje struny głosowe – zmiana wyglądu to jedno, ale próba naśladowania głosu Ruperta to sprawa całkiem inna, zwłaszcza, że nie miałam wielu okazji by wsłuchać się w to, jak składa zdania, które zgłoski akcentuje, kiedy robi przerwy.
W końcu docieram na czwarty poziom Ministerstwa w którym znajduje się Departament Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami i który – Merlinie miej nas w opiece – zamierzamy właśnie w Elką okraść, na domiar złego podając się jeszcze za kogoś innego. Znaczy, to logiczne, że okradając organ państwowy nie podamy się za siebie, ale jednak krew i tak zaczyna szybciej krążyć mi w krwiobiegu. Ruszam korytarzem, uważnie rozglądając się na boki, próbując dojrzeć jakiś znak, że coś jest nie tak i że akcję należałyby przerwać. Ale żadnego nie dostrzegam. Zamieram na chwilę przed drzwiami na których widnieje nazwisko Ruperta i dopiero tutaj uświadamiam sobie, że nie wiem czy drzwi będą otwarte. Może powinnam mieć do nich klucz? Cholera.
Czuję jak serce dosłownie zatrzymuje mi się w klatce, gdy dłoń zawieszam na klamce i naciskam na nią. Drzwi otwierają się z cichym skrzypnięciem, a ja nawet nie powstrzymują się przed wydaniem westchnięcia ulgi, które czekało na moment w którym będzie mogło wypłynąć na wierzch. Wchodzę do gabinetu i zamykam za sobą drzwi spojrzeniem lustrując pomieszczenie. Od czego zacząć? W końc ruszam do biurka i zasiadam za. Niebieskie tęczówki padają na jego blat, ale szybko dochodzę do wniosku, że mało prawdopodobnym jest, by dokumenty leżały na wierzchu – zaczynam więc przeszukiwać w pośpiechu szuflady.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 10.05.17 23:31, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Eileen nie miała pojęcia jakim, ale jakimś sposobem jej miłosne problemy splotły się w jedno z misją, stały się jej częścią, jakby odrobinę na siłę. Sama była jeszcze w tym nieco pogubiona. Błądziła jak dziecko we mgle, ze łzami w oczach szukając jego dłoni, mając nadzieję na to, że jeśli się jej uchwyci, odnajdzie właściwą drogę, wejdzie na ścieżkę, którą dobrze znała i na której będzie czuła się bezpiecznie. Musiała wziąć głęboki wdech, żeby jej myśli znów powróciły do tej mgły, w której przez cały czas się kryła. On był daleko. Znacznie bliżej była rzeczywistość, rysująca się w wyjątkowo ciemnych barwach, i misja, którą musiały doprowadzić do szczęśliwego końca, choćby nie wiadomo co.
- Widzimy się w środku – powtórzyła po niej pół pokrzepiająco, pół z trwogą, podążając wzrokiem za jej (nie jej?) sylwetką, która po chwili była już tylko odgłosem szybkich kroków niknących w gąszczu innych.
Wypuściła z ust powietrze, gdy inkantacja i prawidłowy gest nadały magii odpowiedni kierunek, który miał zmienić jej ciemne włosy w te pozbawione pigmentu, niemal całkiem wyblakłe – wyróżniające ją z tłumu, ale zabezpieczające ją przed odkryciem. Jasna grzywka opadła na jej oczy, skrywając ich barwę i pewną charakterystykę, którą tęczówki zawsze nadają rysom twarzy. Magia zmusiła je do upięcia się w gruby warkocz, który sięgnął jej prawego obojczyka. Wzięła kolejny wdech, by uspokoić galopujące myśli i wyszła z klatki schodowej, przygładzając swoją szarą sukienkę, którą pokrywały florystyczne motywy. Teraz pomyślała, że mogła wziąć coś mniej rzucającego się w oczy, coś, co nie kojarzyłoby się z nią. Nie było już czasu na poprawki.
Dostała się do Ministerstwa dzięki budce telefonicznej – wejściu dla gości. Z drżeniem serca przyjęła chmarę urzędników, który wpełzli z beznamiętnymi twarzami do windy, wciskając samą Eileen jeszcze bardziej do tyłu, niemal przygniatając ją swoimi ciałami do ściany. Uparcie trzymała się górnego uchwytu i odetchnęła dopiero, gdy puszka z sardynkami zatrzymała się na czwartym piętrze, a kobiecy, łagodny głos obwieścił wszystkim, że Departament Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami stanął przed nimi otworem. Powtarzając pod nosem proste „przepraszam”, udało jej się jakoś wyjść spomiędzy pachnących iglakami marynarek i skierować swoje kroki od razu do odpowiedniego gabinetu. Minęła rzeźbę zapijaczonego cherubina i uniosła lekko brodę, by rozejrzeć się po korytarzu. Poczekalnia była może czysta, ale Eileen miała wrażenie, że nie należała do najbardziej zadbanych w kontekście opieki. Pewnie kilka muśnięć miotły według niektórych starczyło, by zamieść kurz z podłogi.
Stanęła w końcu przed odpowiednimi drzwi, obok których wisiała tabliczka z wypisanymi na niej nazwiskiem oraz pełnioną funkcją ich ofiary. Zapukała trzy razy i weszła do środka. Odetchnęła, gdy dostrzegła prostującą się w krześle sylwetkę znajomego urzędnika. Odchrząknęła. A co jeśli…
Głos Justine wyprowadził ją z błędu. Dotarła do niej w trzech krokach.
- Znalazłaś już coś? - spytała szybko, sięgając od razu do wysokich szafek, w których wszystkie dokumenty miały swoje miejsce. - Szukaj czerwonego laku na aktach. Jeśli są tajne, musieli je jakoś oznaczać. Czerwony rzuca się w oczy.
Musiały to zrobić szybko. Wyrwać akta z paszczy ministerstwa i przenieść je...
- Masz teczkę? - obejrzała się na nią z twarzą blada niemal w równym stopniu jak jej włosy.
- Widzimy się w środku – powtórzyła po niej pół pokrzepiająco, pół z trwogą, podążając wzrokiem za jej (nie jej?) sylwetką, która po chwili była już tylko odgłosem szybkich kroków niknących w gąszczu innych.
Wypuściła z ust powietrze, gdy inkantacja i prawidłowy gest nadały magii odpowiedni kierunek, który miał zmienić jej ciemne włosy w te pozbawione pigmentu, niemal całkiem wyblakłe – wyróżniające ją z tłumu, ale zabezpieczające ją przed odkryciem. Jasna grzywka opadła na jej oczy, skrywając ich barwę i pewną charakterystykę, którą tęczówki zawsze nadają rysom twarzy. Magia zmusiła je do upięcia się w gruby warkocz, który sięgnął jej prawego obojczyka. Wzięła kolejny wdech, by uspokoić galopujące myśli i wyszła z klatki schodowej, przygładzając swoją szarą sukienkę, którą pokrywały florystyczne motywy. Teraz pomyślała, że mogła wziąć coś mniej rzucającego się w oczy, coś, co nie kojarzyłoby się z nią. Nie było już czasu na poprawki.
Dostała się do Ministerstwa dzięki budce telefonicznej – wejściu dla gości. Z drżeniem serca przyjęła chmarę urzędników, który wpełzli z beznamiętnymi twarzami do windy, wciskając samą Eileen jeszcze bardziej do tyłu, niemal przygniatając ją swoimi ciałami do ściany. Uparcie trzymała się górnego uchwytu i odetchnęła dopiero, gdy puszka z sardynkami zatrzymała się na czwartym piętrze, a kobiecy, łagodny głos obwieścił wszystkim, że Departament Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami stanął przed nimi otworem. Powtarzając pod nosem proste „przepraszam”, udało jej się jakoś wyjść spomiędzy pachnących iglakami marynarek i skierować swoje kroki od razu do odpowiedniego gabinetu. Minęła rzeźbę zapijaczonego cherubina i uniosła lekko brodę, by rozejrzeć się po korytarzu. Poczekalnia była może czysta, ale Eileen miała wrażenie, że nie należała do najbardziej zadbanych w kontekście opieki. Pewnie kilka muśnięć miotły według niektórych starczyło, by zamieść kurz z podłogi.
Stanęła w końcu przed odpowiednimi drzwi, obok których wisiała tabliczka z wypisanymi na niej nazwiskiem oraz pełnioną funkcją ich ofiary. Zapukała trzy razy i weszła do środka. Odetchnęła, gdy dostrzegła prostującą się w krześle sylwetkę znajomego urzędnika. Odchrząknęła. A co jeśli…
Głos Justine wyprowadził ją z błędu. Dotarła do niej w trzech krokach.
- Znalazłaś już coś? - spytała szybko, sięgając od razu do wysokich szafek, w których wszystkie dokumenty miały swoje miejsce. - Szukaj czerwonego laku na aktach. Jeśli są tajne, musieli je jakoś oznaczać. Czerwony rzuca się w oczy.
Musiały to zrobić szybko. Wyrwać akta z paszczy ministerstwa i przenieść je...
- Masz teczkę? - obejrzała się na nią z twarzą blada niemal w równym stopniu jak jej włosy.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Wiedziałam, że będę musiała wyciągnąć Eileen na przepytki po wszystkim, tak samo jak wiedziałam że spróbuje mi się wymigać. Ale oh, na merlina, cieszyłam się niezmiernie. Pomimo wszystkiego co ostatnio działo się (albo nie, sama już nie byłam pewna) między mną i Samuelem, zdecydowanie podzielałam zdanie które wypowiedział do mnie Jamie w moim pokoju. To, ze miłość nam nie zaszkodzi, a jedynie doda sił. A im silniejsi będziemy pojedynczo, czy w parach, tym silniejsi też będziemy jako grupa.
Niechętnie odłączyłam się od niej ruszając do wejścia dla pracowników. I, choć nie towarzyszyła mi codziennie, w obliczu tego wyzwania odczuwałam jakiś nieokreślony jej brak. Jakoś zdawało mi się, że razem mogłyśmy więcej, jej obecność niwelowała trochę moją niepewność i wątpliwość. Ale musiałyśmy to zrobić tak, innego wyjścia nie było.
Szczęśliwie dotarłam do gabinetu, choć to trochę za dużo powiedziane. Bo szczęśliwa wcale nie byłam. Rupert był dużym i postawnym mężczyzną – żeby nie powiedzieć grubym – chodzenie, zwłaszcza szybsze, które próbowałam uskutecznić, było męczące, tak samo, jak utrzymanie ciała w tej formie. Ale nie miałam czasu na zbyt długie użalanie się. Trzeba było odnaleźć odpowiednie dokumenty. Weszłam do gabinetu, zasiadając za biurkiem. A moje serce dosłownie kamienieje, gdy słyszę pukanie. Spinam się cała, zatrzymując wdech, gdy drzwi uchylają się. I wypuszczam powietrze gdy widzę znajomą twarz.
-Na Melina, prawie zawału dostałam. – wyznaję jej szeptem. Właściwie nie wiem, czemu szepcze. Niby same jesteśmy w tym gabinecie, ale ta misja pod innym wyglądem sprawia, że szeptanie wydaje się jak najbardziej na miejscu. Nie zostawiam jednak temu tematowi możliwości do rozwinięcia się bardziej, powracając do przeszukiwania szuflad. Otwieram kolejną i już na samym jej wierzchu dostrzegam teczkę z czerwonym lakiem. – Mam. – oznajmiam zadowolona wyciągając ją na biurko. Zaraz jednak marszczę brwi, bo kolejna pod nią też oznaczona jest w ten sam sposób. Wyciągam i ją. Ta kolejna, trzecia z kolei również go posiada. Poza nią, jeszcze dwie, które znajdują się w ten sposób zostały tak oznaczone. – Eileen, myślisz, że wszystkie dotyczą jednorożców? – pytam, ciągle czując jak serce mocno tłucze mi się w klatce piersiowej. Już za chwilę dokonam przestępstwa, właściwie już je dokonuję włamując się do gabinetu pracownika, ale za chwilę wyniesiemy stąd informacje i świadomość tego, nie przestaje huczeć mi w głowie. – Powinnyśmy je przejrzeć, czy zabrać wszystkie i zrobić to w kwaterze? – pytam zawieszając na niej na chwilę spojrzenie. Następnie znów zerkam do szuflady, pustej już. Otwieram kolejną nie odnajdując w niej nic poza kilkoma pustymi teczkami i spinaczami.
Niechętnie odłączyłam się od niej ruszając do wejścia dla pracowników. I, choć nie towarzyszyła mi codziennie, w obliczu tego wyzwania odczuwałam jakiś nieokreślony jej brak. Jakoś zdawało mi się, że razem mogłyśmy więcej, jej obecność niwelowała trochę moją niepewność i wątpliwość. Ale musiałyśmy to zrobić tak, innego wyjścia nie było.
Szczęśliwie dotarłam do gabinetu, choć to trochę za dużo powiedziane. Bo szczęśliwa wcale nie byłam. Rupert był dużym i postawnym mężczyzną – żeby nie powiedzieć grubym – chodzenie, zwłaszcza szybsze, które próbowałam uskutecznić, było męczące, tak samo, jak utrzymanie ciała w tej formie. Ale nie miałam czasu na zbyt długie użalanie się. Trzeba było odnaleźć odpowiednie dokumenty. Weszłam do gabinetu, zasiadając za biurkiem. A moje serce dosłownie kamienieje, gdy słyszę pukanie. Spinam się cała, zatrzymując wdech, gdy drzwi uchylają się. I wypuszczam powietrze gdy widzę znajomą twarz.
-Na Melina, prawie zawału dostałam. – wyznaję jej szeptem. Właściwie nie wiem, czemu szepcze. Niby same jesteśmy w tym gabinecie, ale ta misja pod innym wyglądem sprawia, że szeptanie wydaje się jak najbardziej na miejscu. Nie zostawiam jednak temu tematowi możliwości do rozwinięcia się bardziej, powracając do przeszukiwania szuflad. Otwieram kolejną i już na samym jej wierzchu dostrzegam teczkę z czerwonym lakiem. – Mam. – oznajmiam zadowolona wyciągając ją na biurko. Zaraz jednak marszczę brwi, bo kolejna pod nią też oznaczona jest w ten sam sposób. Wyciągam i ją. Ta kolejna, trzecia z kolei również go posiada. Poza nią, jeszcze dwie, które znajdują się w ten sposób zostały tak oznaczone. – Eileen, myślisz, że wszystkie dotyczą jednorożców? – pytam, ciągle czując jak serce mocno tłucze mi się w klatce piersiowej. Już za chwilę dokonam przestępstwa, właściwie już je dokonuję włamując się do gabinetu pracownika, ale za chwilę wyniesiemy stąd informacje i świadomość tego, nie przestaje huczeć mi w głowie. – Powinnyśmy je przejrzeć, czy zabrać wszystkie i zrobić to w kwaterze? – pytam zawieszając na niej na chwilę spojrzenie. Następnie znów zerkam do szuflady, pustej już. Otwieram kolejną nie odnajdując w niej nic poza kilkoma pustymi teczkami i spinaczami.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zostawiła za sobą całe zamieszanie uczuciowo-miłosne, nie chcąc, by doszło ono dostatecznie do głosu i oderwało ją od rzeczywistości, co mogło w widoczny sposób odbić się na powodzeniu ich misji. Miały dość problemów i stresów, by dodatkowo nastręczać sobie ich jeszcze więcej. Do tej pory wszystko szło w miarę sprawnie – urzędnik dostał się do klatki schodowej, nikt nie został zaalarmowany, Rupert finalnie skończył w składziku na miotły, a obie panie, jedna pod przykrywką, drugą pod przydługą grzywką, znalazły się w końcu w gabinecie. W duszy modliła się o to, żeby w drodze powrotnej nikt nie nabrał podejrzeń albo, co mogło być absolutnie najgorszą rzeczą, jaka mogła je dzisiaj spotkać, nie spostrzegł się wcześniej i nie wezwał strażników, żeby pojmali je i zabrali nie wiadomo gdzie. Może do Tower. Może do Azkabanu?
Czarne chmury powoli zbierały się nad jej głową, ale Eileen uparcie mknęła do przodu, mijając Złotoustego Johna jak najdalej, co jednak nie było takie proste z uwagi na rzędy poustawianych przy ścianach stolików. Na co? Po co? Sam Merlin raczył wiedzieć.
Gdy weszła do środka i głos Justine upewnił ją w tym, że nie ma do czynienia z obcym, rozluźniła mięśnie na tyle, na ile pozwalała sytuacja. Przeszukiwanie półek na szafce musiało być czynione ostrożnie – jeśli pociągnie za niewłaściwy sznurek albo chwyci zaczepioną o inne teczkę, wszystko spadnie na ziemię, czyniąc przy tym niesamowity rumor, który na pewno ściągnąłby na nich niepowołanych gości. Nie brała ich więc do rąk, czytając tylko poszczególne tytuły. Rejestr wilkołaków rok 1950, Spis ani magów od 1945 do 1950 roku, Zezwolenia dla centaurów, Rejestracja form zakazanych, Kalendarium pełni…
Odwróciła się natychmiast, kiedy Just poinformowała ją o swoim małym sukcesie. Podeszła do niej, wyciągając dłoń po jedne z akt. Odwiązała sznureczek, zaglądając do środka. Strony zapisane były małym druczkiem, informacji było od groma. Nie miała zamiaru teraz się w to wczytywać namiętnie.
- Nie wiem, ale… może lepiej zostawić jedne z nich. Jeśli wyjdą stąd wszystkie, szybciej się zorientują. – powiedziała nie bardzo przekonana o prawdziwości własnych słów. – Pytałam o jego teczkę, tę podręczną, do której będziesz mogła schować papiery. Ja nie mam jak ich przenieść. Najważniejsze, że je mamy. Wrócimy tymi samymi drogami. Ja wyjdę pierwsza, ty wyjdź chwilę po mnie. Korytarz jest pusty. Jeśli będziesz słyszała jakieś kroki za drzwiami, lepiej poczekaj. – wypuściła powietrze przez usta. – Ale to już wiesz. Spotkamy się w kwaterze. O ile wszystko pójdzie po naszej myśli.
Ruszyła ku wejściu, nasłuchując, czy po drugiej stronie nikogo nie ma. Zamknęła za sobą drzwi, po raz ostatni zerkając w stronę zamienionej na ciała z urzędnikiem Justine, po czym ruszyła z powrotem do windy, które miała ją zawieźć na najwyższe piętro, finalne wejście-wyjście z Ministerstwa. Wcisnęła się po raz kolejny w kąt, żeby żaden z wchodzących do środka czarodziejów jej nie poznał. Szanse na to i tak były mikroskopijne, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Dopiero, gdy otworzyła drzwi budki telefonicznej i wyszła na świeże powietrze, poczuła się nieco pewniej.
Miała ponure wrażenie, że w tej misji nie za bardzo się przysłużyła, prócz poprawnie rzuconego Confundusa, który pozbawił urzędnika wspomnień z czasu, kiedy znalazł się w klatce schodowej, zagnany do niej niczym mucha w pajęczą sieć. To Justine należały się brawa za umiejętne wykorzystanie metamorfomagii i uśpienie ich ofiary. Podziękuje jej za to, kiedy już znajdą się w chacie.
Odnalazła nieużywany korytarz między budynkami i aportowała się do starej chaty blisko restauracji La Revelant.
| zt
Czarne chmury powoli zbierały się nad jej głową, ale Eileen uparcie mknęła do przodu, mijając Złotoustego Johna jak najdalej, co jednak nie było takie proste z uwagi na rzędy poustawianych przy ścianach stolików. Na co? Po co? Sam Merlin raczył wiedzieć.
Gdy weszła do środka i głos Justine upewnił ją w tym, że nie ma do czynienia z obcym, rozluźniła mięśnie na tyle, na ile pozwalała sytuacja. Przeszukiwanie półek na szafce musiało być czynione ostrożnie – jeśli pociągnie za niewłaściwy sznurek albo chwyci zaczepioną o inne teczkę, wszystko spadnie na ziemię, czyniąc przy tym niesamowity rumor, który na pewno ściągnąłby na nich niepowołanych gości. Nie brała ich więc do rąk, czytając tylko poszczególne tytuły. Rejestr wilkołaków rok 1950, Spis ani magów od 1945 do 1950 roku, Zezwolenia dla centaurów, Rejestracja form zakazanych, Kalendarium pełni…
Odwróciła się natychmiast, kiedy Just poinformowała ją o swoim małym sukcesie. Podeszła do niej, wyciągając dłoń po jedne z akt. Odwiązała sznureczek, zaglądając do środka. Strony zapisane były małym druczkiem, informacji było od groma. Nie miała zamiaru teraz się w to wczytywać namiętnie.
- Nie wiem, ale… może lepiej zostawić jedne z nich. Jeśli wyjdą stąd wszystkie, szybciej się zorientują. – powiedziała nie bardzo przekonana o prawdziwości własnych słów. – Pytałam o jego teczkę, tę podręczną, do której będziesz mogła schować papiery. Ja nie mam jak ich przenieść. Najważniejsze, że je mamy. Wrócimy tymi samymi drogami. Ja wyjdę pierwsza, ty wyjdź chwilę po mnie. Korytarz jest pusty. Jeśli będziesz słyszała jakieś kroki za drzwiami, lepiej poczekaj. – wypuściła powietrze przez usta. – Ale to już wiesz. Spotkamy się w kwaterze. O ile wszystko pójdzie po naszej myśli.
Ruszyła ku wejściu, nasłuchując, czy po drugiej stronie nikogo nie ma. Zamknęła za sobą drzwi, po raz ostatni zerkając w stronę zamienionej na ciała z urzędnikiem Justine, po czym ruszyła z powrotem do windy, które miała ją zawieźć na najwyższe piętro, finalne wejście-wyjście z Ministerstwa. Wcisnęła się po raz kolejny w kąt, żeby żaden z wchodzących do środka czarodziejów jej nie poznał. Szanse na to i tak były mikroskopijne, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Dopiero, gdy otworzyła drzwi budki telefonicznej i wyszła na świeże powietrze, poczuła się nieco pewniej.
Miała ponure wrażenie, że w tej misji nie za bardzo się przysłużyła, prócz poprawnie rzuconego Confundusa, który pozbawił urzędnika wspomnień z czasu, kiedy znalazł się w klatce schodowej, zagnany do niej niczym mucha w pajęczą sieć. To Justine należały się brawa za umiejętne wykorzystanie metamorfomagii i uśpienie ich ofiary. Podziękuje jej za to, kiedy już znajdą się w chacie.
Odnalazła nieużywany korytarz między budynkami i aportowała się do starej chaty blisko restauracji La Revelant.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Serce biło mi głośno w klatce piersiowej. Cichy głosik nieustannie szeptał, że nie powinnyśmy. Ale rozum negował to wszystko. Jasno określał sprawę. Dawał argumenty dla których nie było to powinnością a obowiązkiem. Ktoś musiał zająć się światem który z dnia na dzień pogrążał się coraz mocniej w ciemnych chmurach. I tym kimś byłyśmy właśnie my. Nie tylko ja i Eileen, ale cały Zakon. Każdy z członków zgodził się poświęcić wszystko co ważne by kolejne pokolenia nie musiały podejmować już więcej takich poświęceń.
-Oh… - westchnęłam lekko zażenowana tym, że nie zrozumiałam od razu o co pyta. – Tak, mam. – powiedziałam spoglądając na miejsce obok krzesła by upewnić się, czy na pewno. Eileen wypowiadała kolejne słowa których słuchałam uważnie na sam koniec jedynie potakując lekko głową. – Do zobaczenia na miejscu. – pożegnałam ją, patrząc jak znika za drzwiami. Zostałam sama. A jedyny dźwięk który zdawał się wypełniać pomieszczenie dochodził z wnętrza mojej klatki piersiowej. Spojrzałam na teczki, odłożyłam jedną z nich do szuflady dwie chowając do aktówki którą miałam ze sobą. Podniosłam się i chwilę nasłuchiwałam odgłosów z korytarza, panowała tam równie przenikliwa cisza co tu. Nacisnęłam na klamkę i kaczkowatych chodem ruszyłam ku wyjściu z ministerstwa. Wyszłam bez większych problemów przez chwilę zastanawiając się, czy powinnam od razu skierować się ku kwaterze czy też do klatki. Wybrałam drugą z opcji uświadamiając sobie, że pozostały tam moje ubrania – nie chciałyśmy przecież naprowadzić na nasz ślad kogokolwiek. Moje zaklęcie powinno jeszcze trzymać, poza tym nadal miałam formę urzędnika, zobaczenie samego siebie z pewnością wyprowadziłoby go z równowagi dając mi szansę na unieszkodliwienie go ponownie.
Weszłam ostrożnie na klatkę starając się być najciszej jak potrafiłam. Wróciłam do własnego ciała, ale jeszcze nie własnej twarzy – przezorny zawsze ubezpieczony, lubił mawiać mój tato - a ubrania które miałam na sobie spłynęły po mnie. Wyskoczyłam z nich szybko zakładając swoje. Schyliłam się i złożyłam je w kostkę układając przed składzikiem w którym powinien jeszcze być mężczyzna. Sięgnęłam do aktówki z której wyciągnęłam teczki i wsadziłam ja pod pazuchę, tę ustawiłam obok ubrań.
-Wybacz, Rupercie. – szepnęłam, choć wątpiłam by był w stanie mnie usłyszeć i zaraz potem opuściłam klatkę. Przeszłam kilka przecznic odnajdując cichą, nieuczęszczaną uliczkę na której teleportowałam się do kwatery.
I dopiero tam odetchnęłam z ulgą. Udało się.
| zt
-Oh… - westchnęłam lekko zażenowana tym, że nie zrozumiałam od razu o co pyta. – Tak, mam. – powiedziałam spoglądając na miejsce obok krzesła by upewnić się, czy na pewno. Eileen wypowiadała kolejne słowa których słuchałam uważnie na sam koniec jedynie potakując lekko głową. – Do zobaczenia na miejscu. – pożegnałam ją, patrząc jak znika za drzwiami. Zostałam sama. A jedyny dźwięk który zdawał się wypełniać pomieszczenie dochodził z wnętrza mojej klatki piersiowej. Spojrzałam na teczki, odłożyłam jedną z nich do szuflady dwie chowając do aktówki którą miałam ze sobą. Podniosłam się i chwilę nasłuchiwałam odgłosów z korytarza, panowała tam równie przenikliwa cisza co tu. Nacisnęłam na klamkę i kaczkowatych chodem ruszyłam ku wyjściu z ministerstwa. Wyszłam bez większych problemów przez chwilę zastanawiając się, czy powinnam od razu skierować się ku kwaterze czy też do klatki. Wybrałam drugą z opcji uświadamiając sobie, że pozostały tam moje ubrania – nie chciałyśmy przecież naprowadzić na nasz ślad kogokolwiek. Moje zaklęcie powinno jeszcze trzymać, poza tym nadal miałam formę urzędnika, zobaczenie samego siebie z pewnością wyprowadziłoby go z równowagi dając mi szansę na unieszkodliwienie go ponownie.
Weszłam ostrożnie na klatkę starając się być najciszej jak potrafiłam. Wróciłam do własnego ciała, ale jeszcze nie własnej twarzy – przezorny zawsze ubezpieczony, lubił mawiać mój tato - a ubrania które miałam na sobie spłynęły po mnie. Wyskoczyłam z nich szybko zakładając swoje. Schyliłam się i złożyłam je w kostkę układając przed składzikiem w którym powinien jeszcze być mężczyzna. Sięgnęłam do aktówki z której wyciągnęłam teczki i wsadziłam ja pod pazuchę, tę ustawiłam obok ubrań.
-Wybacz, Rupercie. – szepnęłam, choć wątpiłam by był w stanie mnie usłyszeć i zaraz potem opuściłam klatkę. Przeszłam kilka przecznic odnajdując cichą, nieuczęszczaną uliczkę na której teleportowałam się do kwatery.
I dopiero tam odetchnęłam z ulgą. Udało się.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
- Trzynasta godzina... - pomyślała.
Już od dłuższego czasu wpatrywała się w zegarek, wyczekując momentu, gdy wskazówka uosabiająca sekundy, ostatni raz w dwunastej godzinie zatoczy pełne koło.
Belle nie przepadała za Ministerstwem Magii i starała się je omijać kiedy tylko miała ku temu sposobność. Trudno było jej podać dokładne przyczyny tego stanu rzeczy, lecz mogło mieć to związek ze skojarzeniami, które w ostatecznym rozrachunku kończyły się na władzy, która miała tu swoją siedzibę. W stosunku do niej zaś kobieta żywiła dość mieszane uczucia, co miało wpływ na niepokój, który odczuwała siedząc w poczekalni jednego z departamentów.
Rozejrzała się po nieprzyjemnym dla oka pomieszczeniu, starając się nie okazywać po sobie zniesmaczenia. Wyblakłe, stare dywany jedynie odpychały potencjalnych petentów, oczekujących na ważne sprawy. Gdyby zaś spojrzeć na to z nieco innej strony można by uznać, iż zarówno te dywany jak i obdarte ściany na spółkę ze skrzeczącą rzeźbą anioła tworzą idealną całość, zniechęcającą do przychodzenia do podobnych miejsc. Tworzyły wręcz karykaturę wszelkich miejsc urzędowych. Zastanawiające było, czy osoba odpowiedzialna za wystrój, nie przepadała za rządem i w ramach przedstawienia tego, postanowiła swój z pewnością ciekawy projekt zrealizować w podobny sposób.
Matka słusznie odradzała córce tą wyprawę, zapowiadając podobne "doświadczenia" wzrokowej. Miała przyjemność kiedyś odwiedzić to miejsce, toteż wiedziała czego może się spodziewać. Jako malarka szczególnie źle znosiła podobne przeżycia. Belle jednak patrzyła na to w sposób nieco inny - pragnęła zrobić coś dla ojca, który poprosił ją o odebranie pewnych dokumentów od znajomego stwierdzając, iż sam nie będzie miał na to czasu. Na dodatek widok podobnego miejsca mogło pomóc jej w przyszłości, gdyby pisząc książkę potrzebowała inspiracji. Czekając na konkretnego czarodzieja, wyciągnęła z torebki notes i pióro. Nie miała czasu na dokładne opisy, lecz nie potrzebowała tego. Wystarczyło jedynie kilka słów, dzięki którym nietrudno będzie później odtworzyć całą resztę.
Przejęta kwestią wystroju kobieta nie zwróciła uwagi na jeszcze kilka osób oczekujących w poczekalni. Z początku nie spostrzegła też znajomej sylwetki, która pojawiła się w pomieszczeniu. Dopiero gdy skończyła i schowała własne notatki dostrzegła postać, którą w tym miesiącu napotykała nieco wbrew własnej woli, a bardziej na skutek złośliwości losu. Póki co jednak została nie dostrzeżona przez lorda Rowle i chociaż wcześniej pragnęła spotkać się z nim i wyjaśnić sytuację, to teraz poczuła iż wszelkie podobne chęci ją opuszczają. Postanowiła więc zostać na miejscu i nie rzucać się w oczy.
Już miała przenieść wzrok na postać anioła, która skrzeczała coś do kogoś, gdy nagle znikąd na dumną sylwetkę lorda spadła, a może została rzucona, żaba. Po uderzeniu w plecy mężczyzny spadła na ziemię szybko odskakując gdzieś w bok.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Ostatnio zmieniony przez Belle Cattermole dnia 07.08.17 21:41, w całości zmieniany 1 raz
Bardzo starał się już nigdy więcej nie przywoływać w pamięci twarzy Belle - na to pracował nawet intensywniej niż do tej pory - jednakże od czasu do czasu w jego głowie pojawiało się widmo sygnowane jej aparycją, wywołujące w nim jedynie rozdrażnienie oraz wyczuwalną na języku gorycz. Stała się dlań uosobieniem porażki, wstydu oraz krępacji, której nigdy sobie nie wybaczy. Znikał więc na całe dnie w Ministerstwie, na noce wykonując kolejne polecenia przełożonego. Duchy, poletergeisty - praktycznie nie przebywał już wśród żywych ludzi w celu innym niż zawodowym. Dzisiejszego dnia również od rana siedział za swoim drewnianym biurkiem, sporządzając stos raportów, uzupełniając własny dziennik zdarzeń oraz podjętych kroków skutkujących konkretnymi rezultatami - dzięki temu wiedział, co robić oraz czego się wystrzegać w przyszłości. Wierzył w zbawczą moc historii oraz nauki z niej płynące, tak samo jak w potęgę papieru. Nawet jeśli pewna korespondencja okazała się dramatem samym w sobie, nie zdołał zwątpić w potęgę notatek. Pisał zatem bez wytchnienia, zapominając nawet o śniadaniu. Kiedy skończył, ocknął się - na pół głodny i na pół rozdrażniony swoją własną cielesnością - gdyby mógł, nie jadłby wcale. Zignorował wołanie żołądka o należną mu strawę, a ułożywszy wszystkie papierzyska równiuteńko, uderzając nimi o blat, chwycił je w dłoń z zamiarem przekazania ich szefowi osobiście. Poprawił kołnierz koszuli, następnie otworzył zamaszyście drzwi.
Skierował swoje kroki na korytarz - jego biedny wygląd nie robił już na nim wrażenia, lecz nadal powodował odczucie zniesmaczenia - dostrzegając niewielką kolejkę petentów. Figura cherubina robiła swoje, a on nie zamierzał kłopotać się jego pracą. Miał przeczucie, że akurat do niego nie ma żadnych klientów. Przemierzył już kilka kroków, coraz bardziej zbliżając się do biura przełożonego, kiedy zatrzymał się gwałtownie wypuszczając z rąk stertę papierów. Równie gwałtownie co został czymś uderzony w tył głowy. Oburzony odwrócił się, najpierw poszukując winnego całego tego zajścia. Widząc niewzruszonych czarodziei sprawiających wrażenie niewinnych, przeniósł roziskrzony wzrok na ziemię. Jego oczom ukazała się wielka, zielona, skrzecząca żaba.
- Co do… - wyrzucił z siebie pełen niedowierzania. Aż jego wzrok napotkał niestety znaną mu sylwetkę. Stojącą najbliżej niego. Winowajca był zatem oczywisty.
- Ty to masz tupet! - wykrzyknął gniewnie, nie kłopocząc się tym, że słyszeli go dosłownie wszyscy. - Przyszłaś mi uprzykrzać życie również w pracy? Jesteś niepoważna czy co? - sapał dalej, ale w tej samej chwili oberwał. Ponownie. I ponownie. I ona też. I kilka osób też. Louvel stał teraz oniemiały, nie wierząc w to, co widział. Umilknął nie potrafiąc się nawet poruszyć ze zdziwienia.
Skierował swoje kroki na korytarz - jego biedny wygląd nie robił już na nim wrażenia, lecz nadal powodował odczucie zniesmaczenia - dostrzegając niewielką kolejkę petentów. Figura cherubina robiła swoje, a on nie zamierzał kłopotać się jego pracą. Miał przeczucie, że akurat do niego nie ma żadnych klientów. Przemierzył już kilka kroków, coraz bardziej zbliżając się do biura przełożonego, kiedy zatrzymał się gwałtownie wypuszczając z rąk stertę papierów. Równie gwałtownie co został czymś uderzony w tył głowy. Oburzony odwrócił się, najpierw poszukując winnego całego tego zajścia. Widząc niewzruszonych czarodziei sprawiających wrażenie niewinnych, przeniósł roziskrzony wzrok na ziemię. Jego oczom ukazała się wielka, zielona, skrzecząca żaba.
- Co do… - wyrzucił z siebie pełen niedowierzania. Aż jego wzrok napotkał niestety znaną mu sylwetkę. Stojącą najbliżej niego. Winowajca był zatem oczywisty.
- Ty to masz tupet! - wykrzyknął gniewnie, nie kłopocząc się tym, że słyszeli go dosłownie wszyscy. - Przyszłaś mi uprzykrzać życie również w pracy? Jesteś niepoważna czy co? - sapał dalej, ale w tej samej chwili oberwał. Ponownie. I ponownie. I ona też. I kilka osób też. Louvel stał teraz oniemiały, nie wierząc w to, co widział. Umilknął nie potrafiąc się nawet poruszyć ze zdziwienia.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Nie spodziewała się takiego spotkania, chociaż najwyraźniej powinna się już do nich powoli przyzwyczajać. Skoro bowiem już raz na siebie wpadli, to podobnym sytuacjom mogło nie być końca. Jedyne co ją ciekawiło to jak wiele razy wcześniej spotykali się nawet nie wiedząc z kim mają do czynienia. Przecież była taka możliwość - nie sposób było zapamiętać każdą napotkaną wcześniej osobę. Nawet gdyby wymienili kilka słów to nie musiało oznaczać, że mężczyzna zagnieździ się w jej umyśle. A przynajmniej do czasu gdy zaczęli korespondencję i poznali swoje tożsamości, które, a przynajmniej ta Belle, okazały się nie do końca zgodne z tym, co zawierały wiadomości. I chociaż pragnęła wytłumaczyć dlaczego tak się stało, gdzie leży przyczyna jej zachowania, to wszystkie jej starania zakończyły się niepowodzeniem. I o ile potrafiła przyznać się do nierozsądnego zachowania w teatrze, to zupełnie inaczej odnosiła się do listów, które później wysłała do lorda. Prawdziwie wierzyła, iż te w jakiś sposób pomogą jej chociażby wytłumaczyć się w odpowiedni sposób. Nie liczyła na zawiązanie wieloletniej przyjaźni, co nie byłoby złą perspektywą, lecz na zalążek zrozumienia. Nie otrzymała nawet tego. Po braku odpowiedzi ze strony mężczyzny prawdopodobnie postanowiła się poddać, akceptując zaistniały stan rzeczy. Nie obawiała się, że tamten wyjawi ich małą tajemnicę. Mogła więc sobie pozwolić na chwilę zapomnienia i rzeczywiście od kilku dni udawało jej się to. Jeśli zaś jej myśli mimowolnie spełzły na temat, który przecież wciąż był czymś świeżym, zaczynała sądzić, że fakt, iż do spotkania nie doszło, to lepsze rozwiązanie niż rozmowa. Nie mogła mieć pewności jak ta się zakończy - równie dobrze mogło się skończyć kolejnym nieprzyjemnym doświadczeniem podobnym do jej już niemalże niewidocznego śladu na szyi. W dalszym ciągu koloryt poparzonego miejsca różnił się od jej naturalnej karnacji, lecz była to jedynie kwestia czasu.
Najwyraźniej jednak los był przekorny i w momencie, gdy ani jedno ani drugie bardzo nie chciało się spotkać, doszło do konfrontacji i to w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie. I to jeszcze w jakich okolicznościach? Podczas istnego deszczu żab!
Słysząc oskarżenia poczuła się prawdziwie urażona i była gotowa, zapominając o ich przeszłości, bronić się i to dość zaciekle. Nie miała jednak ku temu odpowiedniej sposobności, bo gdy już otwierała usta, poczuła jak coś uderza ją w głowie. Wydając z siebie krótki dźwięk przypominający "o" spojrzała w górę, później zaś w dół dostrzegając kolejną żabę. Z wyrazem szczerego zdziwienia zaczęła rozglądać się dookoła patrząc, jak niemalże każdy kto był obecny w poczekalni, staje się ofiarą małych, zielonych pocisków. Kobieta spojrzała na sufit mając nadzieję, że tam odnajdzie wyjaśnienie całego zajścia. Nic jednak tam nie dostrzegła oprócz nagle pojawiających się znikąd zwierząt. Nagle jedno z nich uderzyło ją prosto w twarz, co wywołało u niej niemalże pisk. Cofnęła się do tyłu. Jej wzrok niemal automatycznie powędrowało w kierunku Louvela mając nadzieję, że ten potrafi jakoś wyjaśnić zaistniałą sytuację. Patrząc jednak na twarz mężczyzny nie umiała odnaleźć w nich żadnych oznak, które świadczyłyby o wiedzy na temat przyczyn deszczu żab.
Patrząc tak zamarła na chwilę myśląc co powinna zrobić. Równie dobrze mogła przecież wyjść z pomieszczenia i nie odwracać się za siebie. Nie była pracownikiem Ministerstwa i nie miała obowiązku walczyć z zaistniałą sytuacją. A jednak coś nie pozwalało jej na taki czyn. Chciała coś zrobić tylko nie do końca wiedziała co. Nie potrafiła też określić przyczyn tych chęci, a i nie miała też na to czasu.
Sięgnęła do kieszeni sukienki, by wyciągnąć z niej różdżkę. I tego jednak ostatecznie nie zrobiła, a ruszyła w kierunku lorda Rowle.
- Może niech lord rzuci zaklęcie "divirgento" - powiedziała czując, jak kolejne żaby w nią uderzają. Sama prawdopodobnie za bardzo wątpiła w swoje możliwości, a nie chciała narazić się na ośmieszenie ze strony mężczyzny. Zaklęcie było potężne, a ona nie przodowała w dziecinie obrony przed czarną magią.
Najwyraźniej jednak los był przekorny i w momencie, gdy ani jedno ani drugie bardzo nie chciało się spotkać, doszło do konfrontacji i to w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie. I to jeszcze w jakich okolicznościach? Podczas istnego deszczu żab!
Słysząc oskarżenia poczuła się prawdziwie urażona i była gotowa, zapominając o ich przeszłości, bronić się i to dość zaciekle. Nie miała jednak ku temu odpowiedniej sposobności, bo gdy już otwierała usta, poczuła jak coś uderza ją w głowie. Wydając z siebie krótki dźwięk przypominający "o" spojrzała w górę, później zaś w dół dostrzegając kolejną żabę. Z wyrazem szczerego zdziwienia zaczęła rozglądać się dookoła patrząc, jak niemalże każdy kto był obecny w poczekalni, staje się ofiarą małych, zielonych pocisków. Kobieta spojrzała na sufit mając nadzieję, że tam odnajdzie wyjaśnienie całego zajścia. Nic jednak tam nie dostrzegła oprócz nagle pojawiających się znikąd zwierząt. Nagle jedno z nich uderzyło ją prosto w twarz, co wywołało u niej niemalże pisk. Cofnęła się do tyłu. Jej wzrok niemal automatycznie powędrowało w kierunku Louvela mając nadzieję, że ten potrafi jakoś wyjaśnić zaistniałą sytuację. Patrząc jednak na twarz mężczyzny nie umiała odnaleźć w nich żadnych oznak, które świadczyłyby o wiedzy na temat przyczyn deszczu żab.
Patrząc tak zamarła na chwilę myśląc co powinna zrobić. Równie dobrze mogła przecież wyjść z pomieszczenia i nie odwracać się za siebie. Nie była pracownikiem Ministerstwa i nie miała obowiązku walczyć z zaistniałą sytuacją. A jednak coś nie pozwalało jej na taki czyn. Chciała coś zrobić tylko nie do końca wiedziała co. Nie potrafiła też określić przyczyn tych chęci, a i nie miała też na to czasu.
Sięgnęła do kieszeni sukienki, by wyciągnąć z niej różdżkę. I tego jednak ostatecznie nie zrobiła, a ruszyła w kierunku lorda Rowle.
- Może niech lord rzuci zaklęcie "divirgento" - powiedziała czując, jak kolejne żaby w nią uderzają. Sama prawdopodobnie za bardzo wątpiła w swoje możliwości, a nie chciała narazić się na ośmieszenie ze strony mężczyzny. Zaklęcie było potężne, a ona nie przodowała w dziecinie obrony przed czarną magią.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Nie chciał otrzymywać od niej listów. Brzydził się zawartymi weń słowami. Wiedział, że przedstawiały nieprawdę - i nic innego nie miało znaczenia. Żadne gorzkie żale, tłumaczenia oraz piękne słówka. Nie zamierzał dać się nabrać po raz kolejny. Sparzył się, lecz nie popełni dwa razy tego samego błędu, był tego pewien. Zawziął się na punkcie biednej Belle, chociaż nawet on nie będzie gniewał się całą wieczność. Póki co wolał nie odpowiadać na te bezsensowne bohomazy na pergaminie, wiedząc, że znów mógłby napisać o wiele za dużo. Dążył do powściągliwości oraz wycofywał się bez względu na konsekwencje oraz uczucia samej kobiety. Stawiającej się w pozycji pokrzywdzonej, czego on nie mógł - ani nie chciał - zrozumieć. W ogóle zamknął całą tę sprawę definitywnie, nie odkurzając już więcej wstydliwych oraz żenujących akt. Liczył, że zostaną one zakopane w kurzu minionych lat. Tymczasem los znów płatał m figle nakierowując tę dwójkę na siebie ponownie.
Zobaczywszy Cattermole tak blisko siebie, w zasięgu wzroku oraz dotyku, poczuł całą gamę negatywnych uczuć. Nie prezentowały się one co prawda tak gwałtownie jak wtedy na deskach teatru nad klifem, lecz mogły być równie zgubne. Mógłby posunąć się do wielu rzeczy - nawet jeśli miałby ją śledzić poza Ministerstwem - a tego nie chciał przez wzgląd na możliwe komplikacje. Pragnął jedynie odsunąć od siebie wszystkie wspomnienia. Daremnie. Louvel najprawdopodobniej zgrzytnąłby zębami oraz puścił jeszcze kilka nieprzyjemnych wiązanek w kierunku swojej własnej porażki uwięzionej w ciele tej kobiety - nie patrzyłby nawet na obecność publiki - gdyby nie nagły deszcz żab. Wydawało się, że te zielone płazy niebawem zaleją cały korytarz wydziału. Petenci zaczęli panikować, dwoje z nich pobiegło prędko na schody, troje piszczało próbując osłonić głowę rękoma oraz znaleźć drogę wyjścia. Rowle chwycił z kieszeni różdżkę, drugą ręką również starając się odgonić nieszczęsny atak tych głupich stworzeń. Zapomniał aż o obecności Belle. Ta jednak dobitnie mu o sobie przypomniała.
Spojrzał na nią spode łba, wręcz łypnął na nią złowrogo, jak gdyby to ona właśnie była prowodyrką całego zajścia. Tak, to na pewno ona wywołała to dziwne załamanie pogody. Lou postanowił opanować sytuację, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia co było przyczyną tej istnej ulewy natężającej się z każdą mijaną chwilą. Zastanawiał się co mógłby zrobić, a pomysł - co niechętnie przyznał - tej oszustki był niestety chyba najlepszym wyjściem.
- Divirgento - mruknął, poruszając nadgarstkiem. Niestety i on wątpił w swoje umiejętności, zaklęcie było wszakże potężne. Nie spodziewał się nagłego zaprzestania deszczu płazów, dlatego w myślach zastanawiał się już nad kolejnym możliwym rozwiązaniem. Skrzywił się obrywając w głowę i nie dopuścił do siebie myśli o kolejnym zbłaźnieniu się przed Cattermole. Trudno. Gorzej i tak już nie będzie, jak sam zaraz stwierdziłby w myślach. Na razie czekał z niecierpliwością na olśniewający plan. Swój lub jej, skoro udawała taką mądrą.
Zobaczywszy Cattermole tak blisko siebie, w zasięgu wzroku oraz dotyku, poczuł całą gamę negatywnych uczuć. Nie prezentowały się one co prawda tak gwałtownie jak wtedy na deskach teatru nad klifem, lecz mogły być równie zgubne. Mógłby posunąć się do wielu rzeczy - nawet jeśli miałby ją śledzić poza Ministerstwem - a tego nie chciał przez wzgląd na możliwe komplikacje. Pragnął jedynie odsunąć od siebie wszystkie wspomnienia. Daremnie. Louvel najprawdopodobniej zgrzytnąłby zębami oraz puścił jeszcze kilka nieprzyjemnych wiązanek w kierunku swojej własnej porażki uwięzionej w ciele tej kobiety - nie patrzyłby nawet na obecność publiki - gdyby nie nagły deszcz żab. Wydawało się, że te zielone płazy niebawem zaleją cały korytarz wydziału. Petenci zaczęli panikować, dwoje z nich pobiegło prędko na schody, troje piszczało próbując osłonić głowę rękoma oraz znaleźć drogę wyjścia. Rowle chwycił z kieszeni różdżkę, drugą ręką również starając się odgonić nieszczęsny atak tych głupich stworzeń. Zapomniał aż o obecności Belle. Ta jednak dobitnie mu o sobie przypomniała.
Spojrzał na nią spode łba, wręcz łypnął na nią złowrogo, jak gdyby to ona właśnie była prowodyrką całego zajścia. Tak, to na pewno ona wywołała to dziwne załamanie pogody. Lou postanowił opanować sytuację, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia co było przyczyną tej istnej ulewy natężającej się z każdą mijaną chwilą. Zastanawiał się co mógłby zrobić, a pomysł - co niechętnie przyznał - tej oszustki był niestety chyba najlepszym wyjściem.
- Divirgento - mruknął, poruszając nadgarstkiem. Niestety i on wątpił w swoje umiejętności, zaklęcie było wszakże potężne. Nie spodziewał się nagłego zaprzestania deszczu płazów, dlatego w myślach zastanawiał się już nad kolejnym możliwym rozwiązaniem. Skrzywił się obrywając w głowę i nie dopuścił do siebie myśli o kolejnym zbłaźnieniu się przed Cattermole. Trudno. Gorzej i tak już nie będzie, jak sam zaraz stwierdziłby w myślach. Na razie czekał z niecierpliwością na olśniewający plan. Swój lub jej, skoro udawała taką mądrą.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
The member 'Louvel Rowle' has done the following action : rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Belle nigdy nie przodowała w magicznych dziedzinach, a w szkole nie należała do grona prymusów. Naturalnie starała się nie ignorować swoich obowiązków - sumiennie odrabiała prace domowe, uczyła się i czytała podręczniki, lecz nigdy nie wychodziło z tego nic więcej poza wiedzą, którą posiadać musiała. Możliwe, iż mogłoby być inaczej, gdyby odkryła, że np. eliksiry czy zielarstwo to jej ogromna pasja, ale tak nie było. Odnalazła przyjemność w nauce zaklęć czy zgłębiania wiedzy z zakresu transmutacji, bo wydawało się to ciekawe, ale o wiele większą (wręcz ogromną) wagę przykładała do szeroko rozumianej sztuki, która od zawsze, bo już od najmłodszych lat, była częścią jej życia. Zadbała o to jej matka, wywodząca się z rodu Fawley. Podpowiadając więc zaklęcie mężczyźnie zdawała sobie sprawę, iż szanse na to iż sama z powodzeniem go użyje, były prawdziwie znikome. Wolała powierzyć to zadanie lordowi wierząc, iż jego zdolności są większe niż jej samej. Przecież próbkę otrzymała w teatrze na klifach, czego skutki wciąż doskonale pamięta patrząc w lustro.
Nie brała nawet pod uwagę możliwości, że ten nie zgodzi się jej posłuchać. I na szczęście nie czekało ją rozczarowanie, a wręcz mogłaby uznać, iż jego reakcja była przez nią przewidziana. Nie spodziewała się przecież szerokiego uśmiechu, krzyku że ma rację i innych pogodnych odpowiedzi na jej propozycję. Po prostu inkantacja, która zabrzmiała w jej uszach. Miała szczerą nadzieję, iż ta zadziała. I może też tak było, lecz nie tak jak powinno. Rzeczywiście ilość żab spadających z sufitu zmniejszyła się, lecz była to różnica mało dostrzegalna. Deszcz małych zielonych stworzonek nie został przerwany.
Belle ścisnęła w dłoniach własną różdżkę. Przez chwilę rozważała możliwość, żeby i ona spróbowała. Chociaż nie pokładała ogromnej wiary w swoje zaklęcia, to przecież nic by nie straciła na próbie. A jednak coś w jej głowie odradzało podjęcia próby.
- Niech lord spróbuje jeszcze raz - powiedziała, nie zwracając uwagę na jego niezadowolenie z powodu jej obecności. Teraz żałowała jedynie, że nie wie co jest przyczyną dziwnych anomalii. Może łatwiej byłoby wszystko zatrzymać? Jej myśli zaczęły krążyć wokół wszelkich możliwości. Zaczęła zastanawiać się co mogło wywołać deszcz żab. Eliksir? Przeklęty przedmiot? Nie. Jedyne co przychodziło jej do głowy to zaklęcie.
- Jakie zaklęcie wywołuje deszcz żab - zadała pytanie na głos, chociaż w istocie kierowała je jedynie do siebie samej.
Nie brała nawet pod uwagę możliwości, że ten nie zgodzi się jej posłuchać. I na szczęście nie czekało ją rozczarowanie, a wręcz mogłaby uznać, iż jego reakcja była przez nią przewidziana. Nie spodziewała się przecież szerokiego uśmiechu, krzyku że ma rację i innych pogodnych odpowiedzi na jej propozycję. Po prostu inkantacja, która zabrzmiała w jej uszach. Miała szczerą nadzieję, iż ta zadziała. I może też tak było, lecz nie tak jak powinno. Rzeczywiście ilość żab spadających z sufitu zmniejszyła się, lecz była to różnica mało dostrzegalna. Deszcz małych zielonych stworzonek nie został przerwany.
Belle ścisnęła w dłoniach własną różdżkę. Przez chwilę rozważała możliwość, żeby i ona spróbowała. Chociaż nie pokładała ogromnej wiary w swoje zaklęcia, to przecież nic by nie straciła na próbie. A jednak coś w jej głowie odradzało podjęcia próby.
- Niech lord spróbuje jeszcze raz - powiedziała, nie zwracając uwagę na jego niezadowolenie z powodu jej obecności. Teraz żałowała jedynie, że nie wie co jest przyczyną dziwnych anomalii. Może łatwiej byłoby wszystko zatrzymać? Jej myśli zaczęły krążyć wokół wszelkich możliwości. Zaczęła zastanawiać się co mogło wywołać deszcz żab. Eliksir? Przeklęty przedmiot? Nie. Jedyne co przychodziło jej do głowy to zaklęcie.
- Jakie zaklęcie wywołuje deszcz żab - zadała pytanie na głos, chociaż w istocie kierowała je jedynie do siebie samej.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Nie spodziewał się niczego innego jak właśnie niepowodzenia. Divirgento było zaklęciem potężnym, zbyt potężnym na jego umiejętności. Lou od zawsze wolał uczyć się zaklęć oraz hołdował rodzinnej tradycji rozwijania własnej sprawności fizycznej - resztą interesował się tyle o ile. Zarówno obrona przed czarną magią jak i sama czarna magia były interesujące, to prawda, lecz daleko mu było do uzdolnionego czarodzieja w tych dziedzinach. Na pewno dlatego odczuwał narastającą frustrację zastaną sytuacją. Uciekający, panikujący petenci, obecność oszustki, na którą wciąż się gniewał oraz przede wszystkim niekontrolowany deszcz żab mnożących się w mgnieniu oka doprowadzał go do skrajnych emocji. Najchętniej obdarzyłby paskudnymi klątwami wszystkich dookoła, lub przynajmniej zdemolowałby kilka ławek, lecz nie mógł. Był na tyle rozsądny, żeby nie popełniać głupich błędów pod wpływem zdradzieckiego impulsu - czekał w napięciu zgrzytając zębami. Jednocześnie zmuszał mózg do intensywnej pracy nad nowym, lepszym planem od tego, jaki ukartowała sobie Belle. Nie mogli tutaj stać oraz w nieskończoność rzucać trudne zaklęcie, pełni nadziei, że kiedyś szczęście się do nich uśmiechnie. Płazów przybywało, a równie dobrze w pewnym momencie mogli się utopić w zielonej fali tych zwierząt!
Usłyszawszy jej komendę rzucił jej rozzłoszczone spojrzenie pełne wyrzutów. Zacisnął szczelnie usta starając się nie powiedzieć o tych kilka słów za dużo. Najchętniej wygarnąłby jej jeszcze raz wszystko, co go do tej pory przez nią spotkało - wtedy jednak przyznałby się do swoich słabości oraz porażki. Musiał sprawiać wrażenie obojętnego, niezainteresowanego jej osobą - w takiej sytuacji miałby realne szanse na zachowanie resztek godności. Godności utraconej przez nadmierne zaufanie. Najprawdopodobniej musi minąć jeszcze kilka tygodni nim Louvel zdołałby pojąc bezsensowność swoich myśli oraz emocji, dalekich od przystojących arystokracie.
Jak na razie wziął głęboki oddech, próbując odzyskać kontrolę nad zdenerwowanym ciałem. Spojrzał na Cattermole z ukosa, chociaż już bez widocznej złości - neutralnie. Ścisnął mocniej własną różdżkę, jakby ten gest miał przywołać do niego magię.
- Żadne - odpowiedział jej sucho, nie wiedząc nawet, że to nie do niego kierowała swoje pytanie. Nie mógł tego wiedzieć. Wkrótce na piętrze została tylko ich dwójka. - Divirgento - powtórzył bez większych nadziei. Oczekiwał na znajome uczucie w dłoni, jednak bez rezultatów w walce z nietypowymi opadami. Żab mieli już po kostki, a te płazy dalej rozbijały się boleśnie o ich ciała, skrzecząc upierdliwie.
- Musimy wymyślić coś innego. Zaraz pracownicy wyjdą z gabinetów - skomentował jeszcze rozglądając się dookoła. Na tyle, na ile mógł podszedł do okna zadzierając wysoko nogi oraz otwierając ramy szeroko pełen nadziei, że ewentualna, zagrażająca życiu nadwyżka zwierząt wypadnie na ulicę. Jego przełożony nie będzie tym zachwycony, lecz to było jak dotąd najlepszym wyjściem.
A realnego rozwiązania jak nie było, tak nie ma.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Usłyszawszy jej komendę rzucił jej rozzłoszczone spojrzenie pełne wyrzutów. Zacisnął szczelnie usta starając się nie powiedzieć o tych kilka słów za dużo. Najchętniej wygarnąłby jej jeszcze raz wszystko, co go do tej pory przez nią spotkało - wtedy jednak przyznałby się do swoich słabości oraz porażki. Musiał sprawiać wrażenie obojętnego, niezainteresowanego jej osobą - w takiej sytuacji miałby realne szanse na zachowanie resztek godności. Godności utraconej przez nadmierne zaufanie. Najprawdopodobniej musi minąć jeszcze kilka tygodni nim Louvel zdołałby pojąc bezsensowność swoich myśli oraz emocji, dalekich od przystojących arystokracie.
Jak na razie wziął głęboki oddech, próbując odzyskać kontrolę nad zdenerwowanym ciałem. Spojrzał na Cattermole z ukosa, chociaż już bez widocznej złości - neutralnie. Ścisnął mocniej własną różdżkę, jakby ten gest miał przywołać do niego magię.
- Żadne - odpowiedział jej sucho, nie wiedząc nawet, że to nie do niego kierowała swoje pytanie. Nie mógł tego wiedzieć. Wkrótce na piętrze została tylko ich dwójka. - Divirgento - powtórzył bez większych nadziei. Oczekiwał na znajome uczucie w dłoni, jednak bez rezultatów w walce z nietypowymi opadami. Żab mieli już po kostki, a te płazy dalej rozbijały się boleśnie o ich ciała, skrzecząc upierdliwie.
- Musimy wymyślić coś innego. Zaraz pracownicy wyjdą z gabinetów - skomentował jeszcze rozglądając się dookoła. Na tyle, na ile mógł podszedł do okna zadzierając wysoko nogi oraz otwierając ramy szeroko pełen nadziei, że ewentualna, zagrażająca życiu nadwyżka zwierząt wypadnie na ulicę. Jego przełożony nie będzie tym zachwycony, lecz to było jak dotąd najlepszym wyjściem.
A realnego rozwiązania jak nie było, tak nie ma.
[bylobrzydkobedzieladnie]
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Ostatnio zmieniony przez Louvel Rowle dnia 21.08.17 20:49, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Louvel Rowle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Wcześniej była pewna ufności, iż jej plan się powiedzie. Wydawał się tak idealny, że porażka wydawała się nierealna. A jednak stała się rzeczywistością, wywołując na jej twarzy nieco zawiedzioną minę. Żaby w dalszym ciągu spadały stopniowo zapełniając całe pomieszczenie. Z każdą chwilę ich ilość stawała się nie tylko nieprzyjemna, ale i dość niebezpieczna. Jakby tego zaś było mało cały pokój wypełniony był przez odgłos kumkania, które zaczynało ją irytować. Musieli szybko wymyślić coś innego, co pomoże im pozbyć się problemu lub przynajmniej jakoś przybliży do tego innych.
Nagle poczuła jak wskutek napierającego na nią "morza" żab zaczyna tracić równowagę. Pod wpływem tego impulsu szybko chwyciła ramię Louvela, by nie upaść na ziemię lub raczej utonąć wśród płazów. Kiedy ponownie poczuła, iż pewnie stoi na nogach, puściła lorda. Nagle poczuła lekkie zmieszanie. Wcześniej ignorowała, że ma do czynienia z osobą, z którą łączyła ją tak "barwna" przeszłość. Gdy jednak jej dłoń spoczęła na eleganckim garniturze, mocno chwytając się ręki, która niedawno celowała do niej różdżką, cała sytuacja wróciła do niej. Na chwilę zapomniała o rzeczywistości, analizując ponownie ich relację. Przejęta tym nie słyszała jak wypowiadał zaklęcie. Dopiero słowa skierowane w jej kierunku ściągnęły ją na ziemię. Zamrugała kilkakrotnie, przenosząc wzrok na mężczyznę, który już kierował się w stronę budynku. Chwilę analizowała jego słowa. Ich sens trafił do niej nieco później.
- Może nie jest to tak wielką tragedią - powiedziała. - Może któryś z nich specjalizuje się w obronie przed czarną magią lub czymś, co ma związek z tą dość osobliwą anomalią.
Po tych słowach rozejrzała się dookoła. Nie wiedziała co jest przyczyną deszczu i czego powinna szukać. Nagle jej wzrok padł na wizerunek aniołka charakterystyczny dla tego miejsca. Przez chwilę przyglądała się mu, przechylając głowę lekko w bok.
- Skoro żadne zaklęcie nie wywołuje deszczu żab, to może jakiś przedmiot? Jest wielu, dla których ta sytuacja wydawać by się mogła dobrym żartem - powiedziała, przenosząc wzrok na ławki dookoła. One również były pełne żab, lecz nie w takim stopniu jak podłoga. Ruszyła w kierunku tej najbliżej stojącej, co nie było łatwe zważywszy na obcasy, w których musiała się poruszać pośród żab. W końcu jednak udało jej się do niej dotrzeć. Stanęła na niej, ostrożnie siadając na jej oparciu. Poczuła się nieco bardziej wolna aniżeli na podłodze. Jeśli jednak żaby wciąż miały zamiar spadać, to z pewnością i to miejsce już wkrótce miało przestać być wygodne.
- I to ja jestem okrutna - mruknęła pod nosem, czując narastającą frustrację. - Ja nie wywołuję deszczu żab. Ja tylko pomagam ludziom.
Nagle poczuła jak wskutek napierającego na nią "morza" żab zaczyna tracić równowagę. Pod wpływem tego impulsu szybko chwyciła ramię Louvela, by nie upaść na ziemię lub raczej utonąć wśród płazów. Kiedy ponownie poczuła, iż pewnie stoi na nogach, puściła lorda. Nagle poczuła lekkie zmieszanie. Wcześniej ignorowała, że ma do czynienia z osobą, z którą łączyła ją tak "barwna" przeszłość. Gdy jednak jej dłoń spoczęła na eleganckim garniturze, mocno chwytając się ręki, która niedawno celowała do niej różdżką, cała sytuacja wróciła do niej. Na chwilę zapomniała o rzeczywistości, analizując ponownie ich relację. Przejęta tym nie słyszała jak wypowiadał zaklęcie. Dopiero słowa skierowane w jej kierunku ściągnęły ją na ziemię. Zamrugała kilkakrotnie, przenosząc wzrok na mężczyznę, który już kierował się w stronę budynku. Chwilę analizowała jego słowa. Ich sens trafił do niej nieco później.
- Może nie jest to tak wielką tragedią - powiedziała. - Może któryś z nich specjalizuje się w obronie przed czarną magią lub czymś, co ma związek z tą dość osobliwą anomalią.
Po tych słowach rozejrzała się dookoła. Nie wiedziała co jest przyczyną deszczu i czego powinna szukać. Nagle jej wzrok padł na wizerunek aniołka charakterystyczny dla tego miejsca. Przez chwilę przyglądała się mu, przechylając głowę lekko w bok.
- Skoro żadne zaklęcie nie wywołuje deszczu żab, to może jakiś przedmiot? Jest wielu, dla których ta sytuacja wydawać by się mogła dobrym żartem - powiedziała, przenosząc wzrok na ławki dookoła. One również były pełne żab, lecz nie w takim stopniu jak podłoga. Ruszyła w kierunku tej najbliżej stojącej, co nie było łatwe zważywszy na obcasy, w których musiała się poruszać pośród żab. W końcu jednak udało jej się do niej dotrzeć. Stanęła na niej, ostrożnie siadając na jej oparciu. Poczuła się nieco bardziej wolna aniżeli na podłodze. Jeśli jednak żaby wciąż miały zamiar spadać, to z pewnością i to miejsce już wkrótce miało przestać być wygodne.
- I to ja jestem okrutna - mruknęła pod nosem, czując narastającą frustrację. - Ja nie wywołuję deszczu żab. Ja tylko pomagam ludziom.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Od początku plan stanowił bolesny bezsens - Louvel byłby szczerze zdziwiony mogąc poznać myśli Belle. Na szczęście nie potrafił wdzierać się do cudzych umysłów, zatem był przekonany, że pomysł samej kobiety był podyktowany impulsem, nie twardymi przemyśleniami oraz wnioskami popartymi rzeczywistą wiedzą. Jednakże na tyle była pewna swego pomysłu, że Rowle zrezygnował z dyskusji na ten temat. Dopiero kiedy żaby naprawdę stawały się zagrożeniem, podjął inicjatywę zrobienia cokolwiek innego niż ciskanie nieudanym zaklęciem. Gdyby jego umiejętności były bogatsze o obronę przed czarną magią, niechybnie mieliby ten problem już za sobą. Tylko czy aby na pewno? Akurat kiedy zastanawiał się nad tym zagadnieniem, Cattermole dotknęła jego ramienia. Po jego ciele przemknął zimny, nieprzyjemny dreszcz - wzdrygnął się, kierując na czarownicę zdziwione spojrzenie. Jego złość zmieszała się z zaskoczeniem, co i tak nie oznaczało, że zamierzał jej pobłażać. Nie wyrwał się z tego uścisku, starając się uspokoić rozdygotane wnętrze oraz zgrywać gentlemana. Wziął kilka głębszych oddechów, następnie torując sobie drogę do okna, które otworzył. Chłodne, rześkie powietrze powoli napływało do zaatakowanego płazami korytarza.
To było jednak rozwiązaniem tymczasowym, skrajnym - gdy wszystko inne zawiedzie. Musiał być przecież inny sposób! Nie mogli wszakże spychać codziennie tych rechoczących zwierząt z okna, żeby oczyścić miejsce, w którym zbierali się petenci. Rusz mózgownicą, Lou, ponaglił siebie w myślach. Zaczął się uważnie rozglądać po wnętrzu, z dezaprobatą obserwując jak Belle rozsiada się na ławce.
- To nie czas na odpoczynek - syknął w jej kierunku, będąc już poważnie spanikowany. Jeśli jego szef to zobaczy i jeśli połączy go z tym wydarzeniem, to będzie mógł już szukać nowej pracy. Nigdzie indziej nie odnalazłby się tak dobrze, co tutaj - w końcu duchy były całym jego życiem. Pracował z nimi już kilkanaście lat, a znał ich naturę od urodzenia - któż byłby w tym lepszy niż Rowle? - nie wyobrażał siebie w innej roli. Tym bardziej mu zależało i tym bardziej zły był na siedzącą niedaleko oszustkę. To na pewno ona wpakowała go w takie tarapaty! - Nie chcę, żeby ktokolwiek to zauważył - dodał szybko, nerwowo. Obracał zdenerwowany różdżkę w palcach, przypatrując się intensywnie pomieszczeniu. Co jakiś czas krzywił się z bólu, kiedy kolejny płaz uderzał go w ciało. Kumkanie płazów powoli doprowadzało go do szaleństwa, zwłaszcza, że przybierało ono na intensywności oraz nakładało się nieznośnie w chaotyczną całość.
Wtem wreszcie dostrzegł dziwny przedmiot tuż przy figurce cherubina, jednakże całkiem nieźle zamaskowany. Louvel zmarszczył brwi.
- Confundus - wypowiedział, celując w niego różdżką. Ciekaw był czy to właśnie ta rzecz była odpowiedzialna za tę ulewę. Oby tak, to oznaczałoby rychły koniec zmagań z tym bezsensownym deszczem. Zakładając oczywiście, że nie pomylił niczego w ruchu nadgarstka, a zaklęcie poprawnie spłynie z jego przepełnionego magią drewna.
To było jednak rozwiązaniem tymczasowym, skrajnym - gdy wszystko inne zawiedzie. Musiał być przecież inny sposób! Nie mogli wszakże spychać codziennie tych rechoczących zwierząt z okna, żeby oczyścić miejsce, w którym zbierali się petenci. Rusz mózgownicą, Lou, ponaglił siebie w myślach. Zaczął się uważnie rozglądać po wnętrzu, z dezaprobatą obserwując jak Belle rozsiada się na ławce.
- To nie czas na odpoczynek - syknął w jej kierunku, będąc już poważnie spanikowany. Jeśli jego szef to zobaczy i jeśli połączy go z tym wydarzeniem, to będzie mógł już szukać nowej pracy. Nigdzie indziej nie odnalazłby się tak dobrze, co tutaj - w końcu duchy były całym jego życiem. Pracował z nimi już kilkanaście lat, a znał ich naturę od urodzenia - któż byłby w tym lepszy niż Rowle? - nie wyobrażał siebie w innej roli. Tym bardziej mu zależało i tym bardziej zły był na siedzącą niedaleko oszustkę. To na pewno ona wpakowała go w takie tarapaty! - Nie chcę, żeby ktokolwiek to zauważył - dodał szybko, nerwowo. Obracał zdenerwowany różdżkę w palcach, przypatrując się intensywnie pomieszczeniu. Co jakiś czas krzywił się z bólu, kiedy kolejny płaz uderzał go w ciało. Kumkanie płazów powoli doprowadzało go do szaleństwa, zwłaszcza, że przybierało ono na intensywności oraz nakładało się nieznośnie w chaotyczną całość.
Wtem wreszcie dostrzegł dziwny przedmiot tuż przy figurce cherubina, jednakże całkiem nieźle zamaskowany. Louvel zmarszczył brwi.
- Confundus - wypowiedział, celując w niego różdżką. Ciekaw był czy to właśnie ta rzecz była odpowiedzialna za tę ulewę. Oby tak, to oznaczałoby rychły koniec zmagań z tym bezsensownym deszczem. Zakładając oczywiście, że nie pomylił niczego w ruchu nadgarstka, a zaklęcie poprawnie spłynie z jego przepełnionego magią drewna.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Poczekalnia
Szybka odpowiedź