Salonik na piętrze
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salonik na piętrze
Komnata ta znajduje się w bardziej prywatnej części dworu, z dala od sali balowych, jadalni i salonów gdzie podejmowani są gości lordów i lady Rosier. Salonik jest niewielki i służy członkom rodziny do wspólnego spędzania czasu w swym kameralnym gronie. Niewielki, lecz wciąż bardzo przytulny i elegancki. Tak jak w innych komnatach dworu dominują tu jasne, kremowe barwy, zaś eleganckie meble sprowadzono prosto z Francji.
Spojrzała na Marine z trudnym do ukrycia zniecierpliwieniem. Spodziewała się długiej i wyczerpującej odpowiedzi, pełnej ploteczek oraz wiadomości z Wyspy Wight, a zamiast tego otrzymała jedynie uspokajające zapewnienie. Evandra nie potrafiła ukrywać swych uczuć, kąciki różanych ust zadrżały w zapowiedzi słów okraszonych odrobiną pretensji. - Och, Marine, nie zbywaj mnie takimi ogólnikami! - rzuciła z wyraźną frustracją, odrzucając wystudiowanym ruchem głowy złote włosy, opadające na przód sukni. Zafalowały z tyłu, część zaczepiła się także o szezlong, wyraźnie odcinając się od czerwieni tkanin. Nie był to przypadkowy gest, dawna lady Lestrange zadbała o to, by prezentować się doskonale, nawet podczas prywatnego spotkania z drogą kuzynką. Troszczyła się o szczegóły swej prezencji, zwłaszcza w stanie, który uniemożliwiał jej roztaczanie wokół siebie pełni półwilego uroku. - Żądam szczegółów - zadecydowała dumnie, spoglądając na Marine z żywą ciekawością. Interesowały ją jej odczucia i doświadczenia. W jakiej sukni wystąpiła na swym pierwszym Sabacie? Komu oddała pierwszy taniec? Czym planowała zajmować się w rodowej operze? Wszystkie te pytania zawisły między nimi w powietrzu, a jasnowłosa nie zamierzała przyjmować odmowy. Łaknęła wszelkich wiadomości łączących ją z rodziną. Kochała słuchać o innych, ale także uwielbiała opowiadać o sobie.
Miała przecież tyle dobrego do przekazania. Uważnie przypatrywała się reakcji Marine, z zadowoleniem przyjmując jej przejęcie oraz wzruszenie. Gdy usiadła na wygodnej pufie tuż obok niej, sięgnęła po palce brunetki, ściskając je ze swoich całych, wątłych sił, obydwiema dłońmi. - Tak się cieszę - kontynuowała, wchodząc w konwencję poruszonego szeptu. - Anomalie mocno mnie doświadczyły, poważnie zachorowałam a zdrowie dziecka znalazło się w niebezpieczeństwie. Na szczęście najgorsze już minęło i obydwoje cieszymy się pełnią sił - poinformowała już głośniej, zdając króciutką relację z ostatnich miesięcy. Bolało ją przyznawanie się do słabości, ale Marine zdawała sobie sprawę z Serpetyny, nie zagrażała jej także w żaden sposób. Potrzebowała kogoś, komu mogłaby zwierzyć się ze swych wątpliwości i niepokoju, nie narażając swego dobrego imienia oraz pokładanych w niej nadziei.
Pytanie o strach wprawiło Evandrę w chwilowy dyskomfort. Zacisnęła pełne usteczka, ale zamiast zezłościć się tym bezpardonowym wejściem w najintymniejsze kwestie, westchnęła tylko cicho, mocniej ściskając dłonie lady Lestrange. - Boję się, Marine - wyznała a błękitne oczy stały się smutne, rozżalone. Różnica pomiędzy zachwytem z brzemiennego stanu a zdenerwowaniem wydała się aż nazbyt widoczna. - Wiesz, jakie ryzyko wiąże się z Serpentyną. Okrutna śmierć dla mnie albo dla mojego dziecka - kontynuowała a śpiewny głos, zachwycający wymagających krytyków, zadrżał. - Naszego - poprawiła się szybko. Na razie czuła, że rozwijające się pod jej sercem życie należy do niej i jest wyłącznie jej odpowiedzialnością. Zawiedzenie oczekiwań nie wchodziło w grę. Musiała powić syna, pierworodnego, zdrowego. Marzyła o córeczce, ślicznej i utalentowanej jak ona sama, ale nie byłoby to przyjęte z zachwytem. - Staram się jednak o tym nie myśleć, to jeszcze kilka miesięcy - zakończyła z pewnością siebie, unosząc wyżej podbródek, dodając samej sobie odwagi. - Odsuń ode mnie te lęki jakimiś interesującymi informacjami, moja piękna - poprosiła, nieco zawstydzona tymi jasnymi wyznaniami dotyczącymi strachu o przyszłość własną i dziecka. Stroniła od słabości, ale już tak długo udawała niezłomną, że utrzymywanie nieskazitelnego wizerunku przed Marine było ponad nadwątlone zmęczeniem siły.
Miała przecież tyle dobrego do przekazania. Uważnie przypatrywała się reakcji Marine, z zadowoleniem przyjmując jej przejęcie oraz wzruszenie. Gdy usiadła na wygodnej pufie tuż obok niej, sięgnęła po palce brunetki, ściskając je ze swoich całych, wątłych sił, obydwiema dłońmi. - Tak się cieszę - kontynuowała, wchodząc w konwencję poruszonego szeptu. - Anomalie mocno mnie doświadczyły, poważnie zachorowałam a zdrowie dziecka znalazło się w niebezpieczeństwie. Na szczęście najgorsze już minęło i obydwoje cieszymy się pełnią sił - poinformowała już głośniej, zdając króciutką relację z ostatnich miesięcy. Bolało ją przyznawanie się do słabości, ale Marine zdawała sobie sprawę z Serpetyny, nie zagrażała jej także w żaden sposób. Potrzebowała kogoś, komu mogłaby zwierzyć się ze swych wątpliwości i niepokoju, nie narażając swego dobrego imienia oraz pokładanych w niej nadziei.
Pytanie o strach wprawiło Evandrę w chwilowy dyskomfort. Zacisnęła pełne usteczka, ale zamiast zezłościć się tym bezpardonowym wejściem w najintymniejsze kwestie, westchnęła tylko cicho, mocniej ściskając dłonie lady Lestrange. - Boję się, Marine - wyznała a błękitne oczy stały się smutne, rozżalone. Różnica pomiędzy zachwytem z brzemiennego stanu a zdenerwowaniem wydała się aż nazbyt widoczna. - Wiesz, jakie ryzyko wiąże się z Serpentyną. Okrutna śmierć dla mnie albo dla mojego dziecka - kontynuowała a śpiewny głos, zachwycający wymagających krytyków, zadrżał. - Naszego - poprawiła się szybko. Na razie czuła, że rozwijające się pod jej sercem życie należy do niej i jest wyłącznie jej odpowiedzialnością. Zawiedzenie oczekiwań nie wchodziło w grę. Musiała powić syna, pierworodnego, zdrowego. Marzyła o córeczce, ślicznej i utalentowanej jak ona sama, ale nie byłoby to przyjęte z zachwytem. - Staram się jednak o tym nie myśleć, to jeszcze kilka miesięcy - zakończyła z pewnością siebie, unosząc wyżej podbródek, dodając samej sobie odwagi. - Odsuń ode mnie te lęki jakimiś interesującymi informacjami, moja piękna - poprosiła, nieco zawstydzona tymi jasnymi wyznaniami dotyczącymi strachu o przyszłość własną i dziecka. Stroniła od słabości, ale już tak długo udawała niezłomną, że utrzymywanie nieskazitelnego wizerunku przed Marine było ponad nadwątlone zmęczeniem siły.
Gość
Gość
Dostrzegła pretensje w spojrzeniu Evandry, lecz nie zmiękła, jeszcze nie teraz. Oczywiście, że zamierzała opowiedzieć kuzynce z najdrobniejszymi szczegółami to, co ostatnio działo się w jej życiu, lecz w obliczu radosnej nowiny nie mogłaby tak po prostu zmienić tematu i zacząć rozprawiać o sobie. Potrafiła słuchać i nie miała też oporu przed wyrażaniem swoich opinii, lecz najpierw postanowiła oddać głos lady Rosier. To jej samopoczucie liczyło się teraz najbardziej, to na jej skinienie powinni być wszyscy dookoła. Stan błogosławiony był małym cudem, który piękna półwila sprawiła swojemu małżonkowi i obu rodom, a zachwycona Marine oczyma wyobraźni widziała już Evandrę z pięknym dzieciątkiem w ramionach. Odgoniła czarne myśli, miała w tym prawdziwą wprawę, lecz słowa blondynki pomogły jej wrócić do rzeczywistości, a niemowlę w szykownym beciku rozmyło się z jej myśli, zastąpione groźbą ataku anomalii i choroby genetycznej, na którą cierpiała jej droga kuzynka.
Bez zająknięcia przyjęła mocniejszy uścisk dłoni; wpatrywała się w oczy półwili i chłonęła jej słowa, pragnąc jak najszybciej zapewnić ją, że wszystko będzie w porządku. Obie tego teraz potrzebowały.
- Tristan nie pozwoli, by coś wam się stało – odpowiedziała z przekonaniem, wyciągając wolną dłoń, by odgarnąć piękne włosy Evandry za jej ucho – Poruszy niebo i ziemię, wiesz o tym.
Lestrange nie znała męża swej kuzynki zbyt dobrze, lecz słyszała o nim wystarczająco by wierzyć, że w jej słowach kryła się sama prawda. Anomalie doświadczyły Rosierów potrójnie, odbierając im ojca, niszcząc rezerwat i wpływając na zdrowie nowej lady, lecz Marine była przekonana, że jeśli ktoś miałby podnieść się po takim ciosie silniejszym, na pewno będzie to właśnie Tristan. Idealizowała go już od momentu, w którym dziadek opowiedział jej o zasługach młodego lorda i o jego pracy ze smokami, lecz teraz, gdy powierzono mu rękę Evandry, nie jawił się jej już tylko niczym heros z baśni, ale mężczyzna z krwi i kości, dla którego rodzina była priorytetem.
Nie było więc mowy o żadnej okrutnej śmierci, choć jej widmo wciąż wisiało nad piękną półwilą. Panna Lestrange żałowała, że sama nie może zrobić prawie nic w tej kwestii, że nie jest wystarczająco silna lub obeznana w temacie chorób genetycznych, że nie posiada wpływów które mogłyby otworzyć przed nimi nowe drzwi w poszukiwaniu lekarstwa. Cóż z tego, że potrafiła już wyczarować patronusa i pięknie zatańczyła na Sabacie, jeśli jej umiejętności i talenty nie mogły w żaden sposób pomóc jej najbliższym?
Przełknęła tę gorycz zanim jeszcze odezwała się ponownie, tym razem czyniąc już dokładnie to, czego pragnęła Evandra. Jeśli chciała znać najnowsze plotki i dzięki temu mogła choć na chwilę zapomnieć o zagrożeniu, Marine zamierzała odwracać jej uwagę w nieskończoność.
- Sabat był naprawdę wyjątkowy, bo na pewno nikt nie spodziewał się śniegu w czerwcu. Taniec na lodzie to niezapomniane przeżycie, lord Ollivander sprawił się bardzo dobrze, mój ojciec po wszystkim uścisnął mu rękę – do dziś zastanawiała się, dlaczego jej partnerem tanecznym został właśnie Titus, lecz gest jej rodzica kazał przestać się jej tym przejmować. Skoro Theseus to zaakceptował, ona także zamierzała – Flavien zajął trzecie miejsce, za partnerkę mając Fantine. Czy twoja nowa siostra zwierzała ci się po tym wieczorze? – zapytała z niewinnym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy. Chciała po prostu wiedzieć, nikogo nie skrzywdziłby taki niegroźny przepływ informacji.
Bez zająknięcia przyjęła mocniejszy uścisk dłoni; wpatrywała się w oczy półwili i chłonęła jej słowa, pragnąc jak najszybciej zapewnić ją, że wszystko będzie w porządku. Obie tego teraz potrzebowały.
- Tristan nie pozwoli, by coś wam się stało – odpowiedziała z przekonaniem, wyciągając wolną dłoń, by odgarnąć piękne włosy Evandry za jej ucho – Poruszy niebo i ziemię, wiesz o tym.
Lestrange nie znała męża swej kuzynki zbyt dobrze, lecz słyszała o nim wystarczająco by wierzyć, że w jej słowach kryła się sama prawda. Anomalie doświadczyły Rosierów potrójnie, odbierając im ojca, niszcząc rezerwat i wpływając na zdrowie nowej lady, lecz Marine była przekonana, że jeśli ktoś miałby podnieść się po takim ciosie silniejszym, na pewno będzie to właśnie Tristan. Idealizowała go już od momentu, w którym dziadek opowiedział jej o zasługach młodego lorda i o jego pracy ze smokami, lecz teraz, gdy powierzono mu rękę Evandry, nie jawił się jej już tylko niczym heros z baśni, ale mężczyzna z krwi i kości, dla którego rodzina była priorytetem.
Nie było więc mowy o żadnej okrutnej śmierci, choć jej widmo wciąż wisiało nad piękną półwilą. Panna Lestrange żałowała, że sama nie może zrobić prawie nic w tej kwestii, że nie jest wystarczająco silna lub obeznana w temacie chorób genetycznych, że nie posiada wpływów które mogłyby otworzyć przed nimi nowe drzwi w poszukiwaniu lekarstwa. Cóż z tego, że potrafiła już wyczarować patronusa i pięknie zatańczyła na Sabacie, jeśli jej umiejętności i talenty nie mogły w żaden sposób pomóc jej najbliższym?
Przełknęła tę gorycz zanim jeszcze odezwała się ponownie, tym razem czyniąc już dokładnie to, czego pragnęła Evandra. Jeśli chciała znać najnowsze plotki i dzięki temu mogła choć na chwilę zapomnieć o zagrożeniu, Marine zamierzała odwracać jej uwagę w nieskończoność.
- Sabat był naprawdę wyjątkowy, bo na pewno nikt nie spodziewał się śniegu w czerwcu. Taniec na lodzie to niezapomniane przeżycie, lord Ollivander sprawił się bardzo dobrze, mój ojciec po wszystkim uścisnął mu rękę – do dziś zastanawiała się, dlaczego jej partnerem tanecznym został właśnie Titus, lecz gest jej rodzica kazał przestać się jej tym przejmować. Skoro Theseus to zaakceptował, ona także zamierzała – Flavien zajął trzecie miejsce, za partnerkę mając Fantine. Czy twoja nowa siostra zwierzała ci się po tym wieczorze? – zapytała z niewinnym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy. Chciała po prostu wiedzieć, nikogo nie skrzywdziłby taki niegroźny przepływ informacji.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Błękitne oczy zalśniły we wzruszeniu. Słyszała to wiele razy od różnych osób. Rodzina, zarówno ta bliższa jak i dalsza, opisywała Tristana w samych superlatywach, upatrując w nim mężczyzny niezłomnego, gotowego uczynić niemożliwe, by ochronić swoich najbliższych. Przed ślubem szczerze w to powątpiewała, poznała jego gwałtowność oraz ślepą pychę. Okrucieństwo anomalii sprawiło, że wydoroślał. Gdy obudziła się ze śpiączki, robił wszystko, by przyśpieszyć jej powrót do zdrowia, wręcz przychylał nieba, pokazując się ze swej łagodniejszej, opiekuńczej strony. Nie wiedziała, czy ta zmiana jest wynikiem radosnej wiadomości o zostaniu ojcem czy ulgi z powodu ucieczki z ramion śmierci młodej małżonki. Wolała się nad tym nie zastanawiać, pełna nadziei, że oto nadchodziły ich najpiękniejsze lata. Wierzyła w magiczną moc zaślubin, czyniących z niej kobietę, matkę i żonę, co, według opowieści matek i babek, dawało dziewczętom szczególną moc zmiany mężczyzn.
- Wiem - odpowiedziała zdawkowo, ale w poruszonym spojrzeniu Marine mogła odczytać pewność oraz wdzięczność. - Zmienił się. Złota obrączka naprawdę sprawia, że chłopcy przemieniają się w dorosłych czarodziejów - podzieliła się z kuzynką sekretną prawdą i zachichotała cichutko, chcąc przejść z cięższych tematów do tych przyjemniejszych, lżejszych. Cieszyła ją obecność lady Lestrange, jej wyważone słowa zdradzały szczerą troskę, pozbawioną złośliwości. Pogłaskała wierzch delikatnej dłoni dziewczęcia, wygodniej moszcząc się na szerokim szezlongu. Słusznie spodziewała się, że właśnie nadszedł czas na opowiedzenie o czymś ciekawszym. Żywym, dalekim od śmiertelnych chorób i groźby śmierci wiszącej nad nią i kwitnącym w niej nowym ciałkiem ukochanego, wyczekiwanego dziecka. Słuchała krótkiej, ale bogatej w szczegóły historii z żywym zaciekawieniem,
- To dla młodego Ollivandera wielka nobilitacja - powiedziała w zastanowieniu. Jeśli ktoś zasługiwał szacunek lorda Lestrange'a, musiał być godnym szlachcicem. Niewiele słyszała o dziedzicu rodu różdżkarzy, ale postanowiła, że wypyta o niego przy odpowiedniejszej okazji. Evandra zarumieniła się z zainteresowania, słysząc o Flavienie i Fantine. Nie dość, że ich imiona tak doskonale do siebie pasowały, to jeszcze prawdopodobnie mieli się ku sobie. Nic dziwnego, tworzyli przepiękną parę, młodych, zdolnych i utalentowanych artystycznie arystokratów. - Nie, nie zdradzała mi żadnych szczegółów - odpowiedziała z zawodem, obiecując sobie, że dyskretnie podpyta siostrę o jej myśli na temat kuzyna Lestrange. - A szkoda, uważam, że są dla siebie stworzeni. Przyjaźń między naszymi rodzinami zacieśnia się...Kto wie, może i ty wyjdziesz za przystojnego Rosiera? - podekscytowała się znacznie tą wizją. Puściła dłoń Marine i przekręciła się na szezlongu do pozycji siedzącej, troskliwie zaplatając dłonie na jeszcze względnie płaskim brzuszku. Zastanowiła się od razu, który z kuzynów, najprzystojniejszy, ale nie umywający się do Tristana, mógłby zawalczyć o serce kuzynki. - Chyba, że masz na oku innego kawalera? - dopytała zanim zaczęłaby wymieniać francuskie imiona i zastanawiać się, kiedy będzie mogła zorganizować przypadkowe spotkanie dwójki młodych ludzi.
- Wiem - odpowiedziała zdawkowo, ale w poruszonym spojrzeniu Marine mogła odczytać pewność oraz wdzięczność. - Zmienił się. Złota obrączka naprawdę sprawia, że chłopcy przemieniają się w dorosłych czarodziejów - podzieliła się z kuzynką sekretną prawdą i zachichotała cichutko, chcąc przejść z cięższych tematów do tych przyjemniejszych, lżejszych. Cieszyła ją obecność lady Lestrange, jej wyważone słowa zdradzały szczerą troskę, pozbawioną złośliwości. Pogłaskała wierzch delikatnej dłoni dziewczęcia, wygodniej moszcząc się na szerokim szezlongu. Słusznie spodziewała się, że właśnie nadszedł czas na opowiedzenie o czymś ciekawszym. Żywym, dalekim od śmiertelnych chorób i groźby śmierci wiszącej nad nią i kwitnącym w niej nowym ciałkiem ukochanego, wyczekiwanego dziecka. Słuchała krótkiej, ale bogatej w szczegóły historii z żywym zaciekawieniem,
- To dla młodego Ollivandera wielka nobilitacja - powiedziała w zastanowieniu. Jeśli ktoś zasługiwał szacunek lorda Lestrange'a, musiał być godnym szlachcicem. Niewiele słyszała o dziedzicu rodu różdżkarzy, ale postanowiła, że wypyta o niego przy odpowiedniejszej okazji. Evandra zarumieniła się z zainteresowania, słysząc o Flavienie i Fantine. Nie dość, że ich imiona tak doskonale do siebie pasowały, to jeszcze prawdopodobnie mieli się ku sobie. Nic dziwnego, tworzyli przepiękną parę, młodych, zdolnych i utalentowanych artystycznie arystokratów. - Nie, nie zdradzała mi żadnych szczegółów - odpowiedziała z zawodem, obiecując sobie, że dyskretnie podpyta siostrę o jej myśli na temat kuzyna Lestrange. - A szkoda, uważam, że są dla siebie stworzeni. Przyjaźń między naszymi rodzinami zacieśnia się...Kto wie, może i ty wyjdziesz za przystojnego Rosiera? - podekscytowała się znacznie tą wizją. Puściła dłoń Marine i przekręciła się na szezlongu do pozycji siedzącej, troskliwie zaplatając dłonie na jeszcze względnie płaskim brzuszku. Zastanowiła się od razu, który z kuzynów, najprzystojniejszy, ale nie umywający się do Tristana, mógłby zawalczyć o serce kuzynki. - Chyba, że masz na oku innego kawalera? - dopytała zanim zaczęłaby wymieniać francuskie imiona i zastanawiać się, kiedy będzie mogła zorganizować przypadkowe spotkanie dwójki młodych ludzi.
Gość
Gość
Teoria o zbawiennym działaniu obrączki na chłopięce zachowania czarodziejów wydała jej się ciekawa, lecz nie zamierzała brnąć w dyskusję na ten temat właśnie teraz. Zapamiętała, by zastanowić się nad nią później i poszukać wśród najbliższych żywych przykładów potwierdzających tezę; byłoby bardzo dobrze, gdyby i ona trafiła na kogoś, kogo złoty krążek skłoni do skupienia się na życiu w parze – nie marzyła o miłości, ale partnerstwo było jej celem i jeśli miała dbać o to już w tak młodym wieku, właśnie to zamierzała czynić. Nie podejrzewała jednak, że pierścionek zaręczynowy zalśni na jej dłoni już lada dzień.
Zamiast tego zapatrzyła się na moment w obrączkę swej pięknej kuzynki, a później przeniosła spojrzenie na jej promienną twarz. Zmiana tematu poprawiła nieco nastrój Evandry lub lady Rosier znakomicie udawała, lecz można się było o tym przekonać tylko brnąć dalej w opowieści o luźnej treści, zamiast dywagować na tematy ciężkostrawne. Temat Titusa także pozostał już za nimi, a młody lord Ollivander nie dostąpił zaszczytu pojawienia się na językach szlachcianek; jeśli półwila rzeczywiście miałaby szansę sprawdzić jego reputację, na pewno odkryłaby wiele szokujących rzeczy, o których na szczęście Marine nie miała jeszcze pojęcia.
O wiele przyjemniejszym tematem do rozmów był potencjał pary skojarzonej przez lady Adelaidę Nott. Złączenie Flaviena i Fantine nie mogło być przypadkiem, a sprawne oko słynnej matrony szybciej dostrzegło to, co inni dopiero zaczynali zauważać. Komentarz Evandry spotkał się więc z aprobatą Marine, która skinęła głową po słowach, jakoby jej kuzyn i nowa siostra lady Rosier byli dla siebie stworzeni.
- Mam nadzieję, że na Festiwalu Lata ich znajomość będzie miała szansę rozkwitnąć – przyznała, wzdychając lekko, bo chociaż daleko jej było do zaczytywania się w romansidłach, odrobina odpowiednich wrażeń w życiu jeszcze nikomu nie zrobiła krzywdy.
Pytanie kuzynki zbyła uśmiechem i przeczeniem wyrażonym w pokręceniu głową. Nie miała nikogo na oku, a czasy szkolne nie przyniosły jej żadnej sympatii, nie miała więc czym się pochwalić na polu miłosnych uniesień. Na całe szczęście dopisywał jej dobry humor i mogła kontynuować bez zgorszenia tok rozmowy, na który skierowała je Evandra.
- Jeśli przystojny Rosier miałby coś wspólnego ze Smoczym Rezerwatem, nie miałabym nic przeciwko temu – uniesione kąciki ust nadały jej wygląd psotnego chochlika, a chociaż niewiele miała do powiedzenia w kwestii swojego zamążpójścia, mogła przecież pogdybać na ten temat ze starszą, doświadczoną kuzynką, zapewniając jej przy tym odrobinę komfortu i spokoju.
Zamiast tego zapatrzyła się na moment w obrączkę swej pięknej kuzynki, a później przeniosła spojrzenie na jej promienną twarz. Zmiana tematu poprawiła nieco nastrój Evandry lub lady Rosier znakomicie udawała, lecz można się było o tym przekonać tylko brnąć dalej w opowieści o luźnej treści, zamiast dywagować na tematy ciężkostrawne. Temat Titusa także pozostał już za nimi, a młody lord Ollivander nie dostąpił zaszczytu pojawienia się na językach szlachcianek; jeśli półwila rzeczywiście miałaby szansę sprawdzić jego reputację, na pewno odkryłaby wiele szokujących rzeczy, o których na szczęście Marine nie miała jeszcze pojęcia.
O wiele przyjemniejszym tematem do rozmów był potencjał pary skojarzonej przez lady Adelaidę Nott. Złączenie Flaviena i Fantine nie mogło być przypadkiem, a sprawne oko słynnej matrony szybciej dostrzegło to, co inni dopiero zaczynali zauważać. Komentarz Evandry spotkał się więc z aprobatą Marine, która skinęła głową po słowach, jakoby jej kuzyn i nowa siostra lady Rosier byli dla siebie stworzeni.
- Mam nadzieję, że na Festiwalu Lata ich znajomość będzie miała szansę rozkwitnąć – przyznała, wzdychając lekko, bo chociaż daleko jej było do zaczytywania się w romansidłach, odrobina odpowiednich wrażeń w życiu jeszcze nikomu nie zrobiła krzywdy.
Pytanie kuzynki zbyła uśmiechem i przeczeniem wyrażonym w pokręceniu głową. Nie miała nikogo na oku, a czasy szkolne nie przyniosły jej żadnej sympatii, nie miała więc czym się pochwalić na polu miłosnych uniesień. Na całe szczęście dopisywał jej dobry humor i mogła kontynuować bez zgorszenia tok rozmowy, na który skierowała je Evandra.
- Jeśli przystojny Rosier miałby coś wspólnego ze Smoczym Rezerwatem, nie miałabym nic przeciwko temu – uniesione kąciki ust nadały jej wygląd psotnego chochlika, a chociaż niewiele miała do powiedzenia w kwestii swojego zamążpójścia, mogła przecież pogdybać na ten temat ze starszą, doświadczoną kuzynką, zapewniając jej przy tym odrobinę komfortu i spokoju.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Łączenie dwóch zagubionych dusz w jedną całość, uświęconą czarodziejską ceremonią, zawsze radowało Evandrę. Od najmłodszych lat uwielbiała cały proces swatów i ustalania narzeczeństw. Z wypiekami na policzkach oczekiwała na wiadomości od starszych krewnych, przeżywających swe pierwsze Sabaty. Podziwiała pierścionki zaręczynowe z kamieniami szlachetnymi w barwach konkretnych rodów, zawierających sojusze z Lestrange'ami. Wyczekiwała plotek z bankietów i bali, sama dyskretnie obserwowała też poczynania starszych, wzdychając w duchu z niecierpliwością. Szczęście wywołane zakochanymi w sobie lordami i damami mieszało się bowiem z zazdrością. Ona też chciała przeżywać swoją dorosłość, by móc w pełni uczestniczyć w zalotach. Cieszyła się dużą sławą wśród kawalerów, otrzymywała setki listów od adoratorów, ale w głębi duszy tęskniła za czymś poważnym. Elegancką, białą suknią, welonem, magicznymi ognikami wzlatującymi w niebo tuż przy pierwszym pocałunku pary młodej.
Własny ślub wspominała jako słodko-gorzkie doświadczenie, nie mogła jednak zaprzeczyć, że było to doświadczenie wyjątkowe, czyniące ją w pełni kobietą i damą. Im więcej czasu dzieliło ją od wesela i im lepiej sprawował się Tristan, tym łagodniej spoglądała na swój bunt i niechęć. Słysząc słowa Marine, rozmarzyła się lekko. Jakże wspaniale byłoby obserwować tę samą drogę, patrząc na Flaviena i Fantine! Bez bolesnych doświadczeń i trudnych sekretów, żadne z nich nie wyglądało na kogoś agresywnego lub parającego się groźnymi zainteresowaniami. - Tylko sobie wyobraź, jak pięknie wyglądaliby razem przy ognisku. Z wiankiem róż na głowie Fantine i elegancką szatą Flaviena, w tym samym odcieniu - westchnęła z zachwytem. Kolejny sojusz łączący ród z Wyspy Wight z szlachcicami z Kent był bardzo prawdopodobny, ale Evandra nie myślała o polityce. - Na pewno byłybyśmy druhnami. A przynajmniej ty, nie wiem, czy w moim stanie zmieściłabym się w sukienki wybrane przez Fanny - zachichotała cicho, odruchowo gładząc swój jeszcze względnie płaski brzuszek, skryty za drogim materiałem ubrania. Bez najmniejszych wątpliwości wesele zorganizowane przez młodszą z Siostrzyczek byłoby wydarzeniem miesiąca, jeśli nie całego półrocza, a kwestie prezencji dopracowano by w najmniejszych szczegółach. - Dobrze widzieć rodzące się, świeże i niewinne zauroczenie. Zwłaszcza w tych niespokojnych czasach - podsumowała pogodnie, tak, jak zawsze robiła to ich wspólna ciocia. Clementine Lestrange piorunowała swym urokiem oraz optymizmem, pomagającym przetrwać nawet najboleśniejsze doświadczenia.
Evandra poprawiła się na szezlongu i powoli usiadła, spuszczając drobne stópki w gęste, miękkie włosie dywanu. - To da się załatwić! - obiecała solennie półwila, słysząc o przystojnym Rosierze związanym z rezerwatem w Kent. Wielu kuzynów pracowało pod czujnym okiem Tristana, a kto jak kto, ale Rosierowie cechowali się przyjemną prezencją. W najgorszym przypadku. - Możesz opowiedzieć o swoich preferencjach podczas krótkiego spaceru. Przyda mi się odrobina ruchu - zaproponowała, wskazując dłonią na otwarte drzwi, prowadzące na taras. Z kamiennego balkoniku można było zejść prosto do ogrodów, w których mogły swobodniej porozmawiać wraz z kuzynką. Na wszystkie ciekawe dla nich tematy.
| Zt.
Własny ślub wspominała jako słodko-gorzkie doświadczenie, nie mogła jednak zaprzeczyć, że było to doświadczenie wyjątkowe, czyniące ją w pełni kobietą i damą. Im więcej czasu dzieliło ją od wesela i im lepiej sprawował się Tristan, tym łagodniej spoglądała na swój bunt i niechęć. Słysząc słowa Marine, rozmarzyła się lekko. Jakże wspaniale byłoby obserwować tę samą drogę, patrząc na Flaviena i Fantine! Bez bolesnych doświadczeń i trudnych sekretów, żadne z nich nie wyglądało na kogoś agresywnego lub parającego się groźnymi zainteresowaniami. - Tylko sobie wyobraź, jak pięknie wyglądaliby razem przy ognisku. Z wiankiem róż na głowie Fantine i elegancką szatą Flaviena, w tym samym odcieniu - westchnęła z zachwytem. Kolejny sojusz łączący ród z Wyspy Wight z szlachcicami z Kent był bardzo prawdopodobny, ale Evandra nie myślała o polityce. - Na pewno byłybyśmy druhnami. A przynajmniej ty, nie wiem, czy w moim stanie zmieściłabym się w sukienki wybrane przez Fanny - zachichotała cicho, odruchowo gładząc swój jeszcze względnie płaski brzuszek, skryty za drogim materiałem ubrania. Bez najmniejszych wątpliwości wesele zorganizowane przez młodszą z Siostrzyczek byłoby wydarzeniem miesiąca, jeśli nie całego półrocza, a kwestie prezencji dopracowano by w najmniejszych szczegółach. - Dobrze widzieć rodzące się, świeże i niewinne zauroczenie. Zwłaszcza w tych niespokojnych czasach - podsumowała pogodnie, tak, jak zawsze robiła to ich wspólna ciocia. Clementine Lestrange piorunowała swym urokiem oraz optymizmem, pomagającym przetrwać nawet najboleśniejsze doświadczenia.
Evandra poprawiła się na szezlongu i powoli usiadła, spuszczając drobne stópki w gęste, miękkie włosie dywanu. - To da się załatwić! - obiecała solennie półwila, słysząc o przystojnym Rosierze związanym z rezerwatem w Kent. Wielu kuzynów pracowało pod czujnym okiem Tristana, a kto jak kto, ale Rosierowie cechowali się przyjemną prezencją. W najgorszym przypadku. - Możesz opowiedzieć o swoich preferencjach podczas krótkiego spaceru. Przyda mi się odrobina ruchu - zaproponowała, wskazując dłonią na otwarte drzwi, prowadzące na taras. Z kamiennego balkoniku można było zejść prosto do ogrodów, w których mogły swobodniej porozmawiać wraz z kuzynką. Na wszystkie ciekawe dla nich tematy.
| Zt.
Gość
Gość
Nigdy nie była bezpośrednim świadkiem rodzącego się zauroczenia ani miłości, obie te rzeczy znała wyłącznie z opowieści starszych kuzynek i nie była do końca przekonana, czy powinna w ogóle wierzyć w istnienie miłości romantycznej. Pożądanie i przywiązanie mogły istnieć obok siebie, motywować do działania i służyć jako wytłumaczenie pewnych zachowań, lecz na dobrą sprawę nie mogły stanowić o definicji miłości. Kochała swoich dziadków, swojego ojca i bardzo ciepłymi uczuciami darzyła kuzynostwo, lecz był to zupełnie inny rodzaj afektu. Tristan i Evandra byli już po ślubie i mówiło się, że są zakochani, ale przecież Marine miała okazję obserwować ich razem tylko w wyjątkowych sytuacjach; nie wiedziała, jak naprawdę przedstawia się sytuacja, choć bardzo mocno wierzyła w prawdziwość zasłyszanych opowieści oraz wierzyła swojemu osądowi. Fantine i Flavien mieli szansę stać się dla niej tą parą, której relacje będzie miała okazję śledzić uważnie z bliska; ukochany kuzyn i panna Rosier w teorii nie mieli więc szans, by umknąć przed jej czujnym spojrzeniem.
- To byłaby względnie sprawiedliwa wymiana, gdyby Fantine przybyła na Wyspę Wight w Twoje miejsce – nie rozmarzyła się na tyle, by widzieć Różę kroczącą tajemnymi korytarzami Thorness Manor, lecz gorliwie zanotowała w pamięci, że powinna czym prędzej pociągnąć Flaviena za język i dowiedzieć się nieco więcej.
Co siedziało mu w głowie, jakie to było uczucie? Marine chciałaby o tym wszystkim posłuchać, jednocześnie będąc boleśnie wręcz świadomą, że nie straci przy tym własnej czujności i nie zamieni się nagle w panienkę, której życiowym celem jest plotkowanie oraz kojarzenie par. Chciała po prostu wiedzieć, chciała usłyszeć, jak ktoś nazywa emocje targające nim od środka, jak wszystko toczy się swoim torem i bezproblemowo dociera do celu.
Zaskoczyła ją chęć Evandry, lecz nie miała zamiaru odmawiać jej spaceru. Skoro półwila czuła się na tyle dobrze, by wybrać się na świeże powietrze, Lestrange mogła jedynie użyczyć jej ramienia i udać się na taras wraz z nią. To właśnie uczyniła, podświadomie mając nadzieję, że poza rozmowami o kawalerach z rodu Rosier uda jej się także dowiedzieć czegoś o rezerwacie.
| zt
- To byłaby względnie sprawiedliwa wymiana, gdyby Fantine przybyła na Wyspę Wight w Twoje miejsce – nie rozmarzyła się na tyle, by widzieć Różę kroczącą tajemnymi korytarzami Thorness Manor, lecz gorliwie zanotowała w pamięci, że powinna czym prędzej pociągnąć Flaviena za język i dowiedzieć się nieco więcej.
Co siedziało mu w głowie, jakie to było uczucie? Marine chciałaby o tym wszystkim posłuchać, jednocześnie będąc boleśnie wręcz świadomą, że nie straci przy tym własnej czujności i nie zamieni się nagle w panienkę, której życiowym celem jest plotkowanie oraz kojarzenie par. Chciała po prostu wiedzieć, chciała usłyszeć, jak ktoś nazywa emocje targające nim od środka, jak wszystko toczy się swoim torem i bezproblemowo dociera do celu.
Zaskoczyła ją chęć Evandry, lecz nie miała zamiaru odmawiać jej spaceru. Skoro półwila czuła się na tyle dobrze, by wybrać się na świeże powietrze, Lestrange mogła jedynie użyczyć jej ramienia i udać się na taras wraz z nią. To właśnie uczyniła, podświadomie mając nadzieję, że poza rozmowami o kawalerach z rodu Rosier uda jej się także dowiedzieć czegoś o rezerwacie.
| zt
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
data?
Tak jak zwykle wpadałem do Dover niemal jak do siebie i bez zaproszenia - niezapowiedziana wizyta u drogiej siostry to zawsze wymówka, jak się patrzy, szlacheckie rodziny mają to do siebie, że cenią pielęgnację tychże wartości - tak ostatnio ociągam się z wizytą, mimo pisemnej inwitacji. Cykam się - nie da się ukryć. Zastanawiam się dość poważnie nad przełożeniem tego spotkania, wymówienia się ważnymi sprawami - ha, ha, bo jakie JA mogę mieć ważne sprawy stojące na przeszkodzie rodzinnemu obiadkowi? No właśnie: jak na Tristana szyję zbyt grubymi nićmi, a odkąd na jaw wyszło moja mała symulacja, Wandzia nie wierzy w żadną moją chorobę, nawet jeśli zdarzyło mi się podłapać jakiegoś paskudnego wirusa i wymiotować dalej, niż widziałem. Stoję więc przed faktem dokonanym, czy to mi się podoba, czy nie (nie, nie podoba się), czeka mnie dość stresogenne popołudnie. Nie wstałem jeszcze z wyra, a już czuję się cały spocony. Zawsze pozostaje opcja spakowania swojego dobytku w tobołek i pomachania Anglii na pożegnanie, tylko że wtedy, rzeczywiście nie miałbym już do czego wracać. Do tej samej rzeki nie wchodzi się dwa razy, a ja wyczerpałem już limit podobnych wyskoków. Gasz, Franc - strofuję samego siebie, przejeżdżając sobie dłonią po twarzy - dorośnij. Bądź mężczyzną.
Łatwo powiedzieć, tak się kłócę z samym sobą - o, a może to już? Jednak mam coś z głową? Coś, co zwalnia z (nie)obowiązkowej służby wojskowej? Gdyby chociaż nosili jakieś zgrabne uniformy, może zniósłbym to jakoś lepiej. Albo gdybym lepiej radził sobie z magią. Perspektywa szybkiej śmierci poważnie mi się nie uśmiecha, ale łudzę się, że Tristan mi tego nie zrobi. To znaczy, mi może by zrobił, ale nie zrobi tego Evandrze. Jak dobrze, że siostra mnie kocha!
Pełen mieszanych uczuć palę papierosa za papierosem. Język mam trawiasty, dziś trafia mi się paczka Jerelli w barwach iście ślizgońskich, w kolorze lasu, oliwek, odcieniach seledynowego i butelkowej zieleni. Oczywiście o tym skutku ubocznym nie pomyślałem i dobre pięć minut usiłuję zmyć z języka ten nalot, coby się dodatkowo przed szwagrem nie wygłupić. Na próżno. Szlag. Pozostaje mi mówić z zaciśniętymi ustami i odzywać się tylko, gdy to będzie absolutnie konieczne, to może nie zauważą. Nie wiem, na co liczę, ale teleportuję się do Dover, dość daleko od siedziby Rosierów. Nie skupiam się i trochę mnie znosi - przynajmniej unikam rozszczepienia - ale do pory obiadowej jeszcze trochę, a spacer dobrze mi zrobi. I tu oddycham morskim powietrzem, i tu czuję charakterystyczny słony posmak w ustach, a wiatr świszcze w uszach podobnie, jak na wyspie. Znajome dźwięki fal rozbijających się o klify łagodzą moje poddenerwowanie, ale i tak rozpinam dwa pierwsze guziki błękitnej koszuli. Dziś ze mnie Lestrange jak malowany, włosy mam ułożone, lico ogolone gładziutko, z jednym tylko małym zacięciem, odzienie świadczy o mym stanie - nic, tylko rzucić na pierwszą stronę żurnala. Albo na pożarcie smokowi.
Chętnie skręciłbym sobie lolka, ale, durny, wypaliłem cały zapas zioło nie wiem kiedy, nie wiem gdzie, nie wiem z kim. Nawet marnych okruchów nie wytrzepię, takim gołodupcem jestem. Bluzgam coś tam pod nosem na swoją głupotę, nieodpowiedzialność (bo o tym własnie to świadczy), ale maszeruję jakoś raźniej ku rosierowym progom. Co ma być to będzie, nie?
W drzwiach wita mnie służba, chcą mnie odprowadzić, ale mówię, że trafię sam i że nie mają się kłopotać, tylko powiadomić państwo, że się zjawiłem. Może Tristan się zakładał, czy przyjdę? Ja bym obstawiał, do zgarnięcia byłoby sporo, duże ryzyko, to i duży kurs. Mam jednak nadzieję, że Rosier ma o mnie nieco lepsze zdanie.
Póki mych gospodarzy na horyzoncie nie widać, zbliżam się do wychodzącego na wybrzeże okna. To nie tak, że podziwiam widoki, raczej badam wyjścia ewakuacyjne. Na wszelki wypadek.
Tak jak zwykle wpadałem do Dover niemal jak do siebie i bez zaproszenia - niezapowiedziana wizyta u drogiej siostry to zawsze wymówka, jak się patrzy, szlacheckie rodziny mają to do siebie, że cenią pielęgnację tychże wartości - tak ostatnio ociągam się z wizytą, mimo pisemnej inwitacji. Cykam się - nie da się ukryć. Zastanawiam się dość poważnie nad przełożeniem tego spotkania, wymówienia się ważnymi sprawami - ha, ha, bo jakie JA mogę mieć ważne sprawy stojące na przeszkodzie rodzinnemu obiadkowi? No właśnie: jak na Tristana szyję zbyt grubymi nićmi, a odkąd na jaw wyszło moja mała symulacja, Wandzia nie wierzy w żadną moją chorobę, nawet jeśli zdarzyło mi się podłapać jakiegoś paskudnego wirusa i wymiotować dalej, niż widziałem. Stoję więc przed faktem dokonanym, czy to mi się podoba, czy nie (nie, nie podoba się), czeka mnie dość stresogenne popołudnie. Nie wstałem jeszcze z wyra, a już czuję się cały spocony. Zawsze pozostaje opcja spakowania swojego dobytku w tobołek i pomachania Anglii na pożegnanie, tylko że wtedy, rzeczywiście nie miałbym już do czego wracać. Do tej samej rzeki nie wchodzi się dwa razy, a ja wyczerpałem już limit podobnych wyskoków. Gasz, Franc - strofuję samego siebie, przejeżdżając sobie dłonią po twarzy - dorośnij. Bądź mężczyzną.
Łatwo powiedzieć, tak się kłócę z samym sobą - o, a może to już? Jednak mam coś z głową? Coś, co zwalnia z (nie)obowiązkowej służby wojskowej? Gdyby chociaż nosili jakieś zgrabne uniformy, może zniósłbym to jakoś lepiej. Albo gdybym lepiej radził sobie z magią. Perspektywa szybkiej śmierci poważnie mi się nie uśmiecha, ale łudzę się, że Tristan mi tego nie zrobi. To znaczy, mi może by zrobił, ale nie zrobi tego Evandrze. Jak dobrze, że siostra mnie kocha!
Pełen mieszanych uczuć palę papierosa za papierosem. Język mam trawiasty, dziś trafia mi się paczka Jerelli w barwach iście ślizgońskich, w kolorze lasu, oliwek, odcieniach seledynowego i butelkowej zieleni. Oczywiście o tym skutku ubocznym nie pomyślałem i dobre pięć minut usiłuję zmyć z języka ten nalot, coby się dodatkowo przed szwagrem nie wygłupić. Na próżno. Szlag. Pozostaje mi mówić z zaciśniętymi ustami i odzywać się tylko, gdy to będzie absolutnie konieczne, to może nie zauważą. Nie wiem, na co liczę, ale teleportuję się do Dover, dość daleko od siedziby Rosierów. Nie skupiam się i trochę mnie znosi - przynajmniej unikam rozszczepienia - ale do pory obiadowej jeszcze trochę, a spacer dobrze mi zrobi. I tu oddycham morskim powietrzem, i tu czuję charakterystyczny słony posmak w ustach, a wiatr świszcze w uszach podobnie, jak na wyspie. Znajome dźwięki fal rozbijających się o klify łagodzą moje poddenerwowanie, ale i tak rozpinam dwa pierwsze guziki błękitnej koszuli. Dziś ze mnie Lestrange jak malowany, włosy mam ułożone, lico ogolone gładziutko, z jednym tylko małym zacięciem, odzienie świadczy o mym stanie - nic, tylko rzucić na pierwszą stronę żurnala. Albo na pożarcie smokowi.
Chętnie skręciłbym sobie lolka, ale, durny, wypaliłem cały zapas zioło nie wiem kiedy, nie wiem gdzie, nie wiem z kim. Nawet marnych okruchów nie wytrzepię, takim gołodupcem jestem. Bluzgam coś tam pod nosem na swoją głupotę, nieodpowiedzialność (bo o tym własnie to świadczy), ale maszeruję jakoś raźniej ku rosierowym progom. Co ma być to będzie, nie?
W drzwiach wita mnie służba, chcą mnie odprowadzić, ale mówię, że trafię sam i że nie mają się kłopotać, tylko powiadomić państwo, że się zjawiłem. Może Tristan się zakładał, czy przyjdę? Ja bym obstawiał, do zgarnięcia byłoby sporo, duże ryzyko, to i duży kurs. Mam jednak nadzieję, że Rosier ma o mnie nieco lepsze zdanie.
Póki mych gospodarzy na horyzoncie nie widać, zbliżam się do wychodzącego na wybrzeże okna. To nie tak, że podziwiam widoki, raczej badam wyjścia ewakuacyjne. Na wszelki wypadek.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Francis był rodziną. Niespokrewnionym co prawda z nim, ale z jego żoną i z jego pierworodnym synem już tak - a to zobowiązywało, nie tylko do szlachetnego postępowania, ale i do odpowiedzialności za szwagra i jego dobre imię. Sam nie kwapił się zbyt mocno, by o nie zawalczyć - pozostawał bierny, choć czasu zmuszały do działania. Fakt, że nie pierwszy raz wprosił się na wino, zamierzał wykorzystać, obracając go na własną korzyść. Odkąd przejął tytuł wuja Tristan dbał o swoją prezencję znacznie bardziej skrupulatnie niż wcześniej, reprezentował wszak nie tylko siebie - nawet w samotności. Elegancko ułożone włosy spięte z tyłu czarną wstążką odsłaniały twarz, strój z drogiej czarnej dzianiny składał z czarodziejskiej szaty haftowanej złotą nicią w ornamenty przy rękawach i kołnierzu, przepasanej czarną szarfą. Pod kołnierzem nie lśniła już charakterystyczna dla niego brosza róży, którą oddał synowi, na dłoni, obok złotej obrączki, pobłyskiwał rodowy sygnet stanowiący o jego pozycji. Nim pojawił się w prywatnym saloniku, gdzie gość stał zwrócony przodem do okna, skrzatka zdołała niepostrzeżenie oporządzić stolik - zostawić na nim wino, mocniejsze Tojour Pour, kielichy i szklaneczki, a także talerz francuskich serów, koszyk pociętych bagietek, brzoskwiniową konfiturę i kilka misek z owocami morza; nieformalna przekąska mogła odbyć się bez zbędnego przepychu - na obiad musieliby zwołać całą rodzinę, a przy wszystkich znaczne trudniej byłoby poruszyć te tematy tak otwarcie i wprost, a może i tak bezpośrednio.
- Francisie - powitał go, gdy tylko jego krok przystanął w salonie, podszedł bliżej niego, by uścisnąć jego dłoń - uścisk miał mocny, zdecydowany. Gestem zaprosił go na miękkie fotele. - Jakże miło cię widzieć po tak długim czasie. Mniemam, że moja małżonka zaprowadzi cię do twego bratanka wkrótce, wpierw spocznij, proszę, podróż z pewnością cię zmęczyła. Czego się napijesz? - Sam podszedł do stolika. Lekko i ze spokojem, krok miał opanowany, choć głowę pełną zmartwień. Po prawdzie nie czekał na odpowiedź, gdy uchwycił butelkę Toujur Pour i rozlał ją do szklanic, wino mogło poczekać na Evandrę, gdy się przy nich zjawi. Rozlał ją do szklanic, jeszcze nim zasiadł jedną z nich podając gościowi, drugą unosząc niewysoko w geście niemego toastu, gestem wystarczająco prędkim, by nie zdążył mu zaprzeczyć. Niedługo później zasiadł przy stoliku, nie wahając się nałożyć na swój talerzyk ostrygi i kawałka pleśniowego sera, gospodarz wszak winien poczęstować się pierwszy.
- Czuj się jak u siebie, proszę - zwrócił się do niego, zastanawiając się, czy Lestrange nie jest nadto poddenerwowany; w tonie jego głosu nie wybrzmiało jednakowo nic uspokajającego - był chłodny. - Dzisiaj dostarczono nam roquefort prosto z Awinionu, wyjątkowo aromatyczny - zachwalił, kosztując niewielkiego kęsa. Może dla smaku, może z grzeczności, nie wyglądało jakby z głodu.
- Wspominałeś coś o interesach - podjął, spoglądając na twarz szwagra z zainteresowaniem, odkładając w czasie sprawy jego zdaniem najważniejsze.
- Francisie - powitał go, gdy tylko jego krok przystanął w salonie, podszedł bliżej niego, by uścisnąć jego dłoń - uścisk miał mocny, zdecydowany. Gestem zaprosił go na miękkie fotele. - Jakże miło cię widzieć po tak długim czasie. Mniemam, że moja małżonka zaprowadzi cię do twego bratanka wkrótce, wpierw spocznij, proszę, podróż z pewnością cię zmęczyła. Czego się napijesz? - Sam podszedł do stolika. Lekko i ze spokojem, krok miał opanowany, choć głowę pełną zmartwień. Po prawdzie nie czekał na odpowiedź, gdy uchwycił butelkę Toujur Pour i rozlał ją do szklanic, wino mogło poczekać na Evandrę, gdy się przy nich zjawi. Rozlał ją do szklanic, jeszcze nim zasiadł jedną z nich podając gościowi, drugą unosząc niewysoko w geście niemego toastu, gestem wystarczająco prędkim, by nie zdążył mu zaprzeczyć. Niedługo później zasiadł przy stoliku, nie wahając się nałożyć na swój talerzyk ostrygi i kawałka pleśniowego sera, gospodarz wszak winien poczęstować się pierwszy.
- Czuj się jak u siebie, proszę - zwrócił się do niego, zastanawiając się, czy Lestrange nie jest nadto poddenerwowany; w tonie jego głosu nie wybrzmiało jednakowo nic uspokajającego - był chłodny. - Dzisiaj dostarczono nam roquefort prosto z Awinionu, wyjątkowo aromatyczny - zachwalił, kosztując niewielkiego kęsa. Może dla smaku, może z grzeczności, nie wyglądało jakby z głodu.
- Wspominałeś coś o interesach - podjął, spoglądając na twarz szwagra z zainteresowaniem, odkładając w czasie sprawy jego zdaniem najważniejsze.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Z okna rozpościera się pyszny widok. Znam już odrobinę to zamczysko o eleganckim mianie, dlatego zdążam do komnaty, skąd zobaczę nie panoramę Dover, co prawda urokliwą, a słynne klify rozciągnięte pośród pasem zieleni. Dosięgają mnie kantowskie bolączki, a zerkając na dumne, kredowobiałe skały łatwiej mi wyciągnąć wnioski, niż mierząc się z przestrzenią zwykłą i wypełnioną ludzkimi mrówkami. Przeczesuję palcami włosy, rad za tą chwilę dla siebie. Lepiej mi, oblizuję suche usta i wykazuję pewną samowolę, uchylając okno i wpuszczając do środka nieco słonawego powietrza. Złudzenie domu działa? Tak sądzę, parę wdechów i moje ramiona są rozluźnione, a ja bezrefleksyjnie zaczynam szarpać się z frędzlami u bladozłotej zasłony. Czas zabijam błahą zabawą, wciąż zwrócony w romantyczną stronę zachodzącego słońca. Czyżby jakaś kpiąca symbolika próbowała przekazać mi wieść o pewnym zmierzchu?
Odwracam się od okna dopiero na dźwięk kroków, bo widok nie przestaje być dla mnie absorbujący. Taki ze mnie koneser Natury od siedmiu boleści. W swej komnacie urządzam sobie małą dżunglę i choć nie potrafię nazwać większej części roślin, jakie tam trzymam, to umiem za to spędzić godzinę dzielącą mnie od zajścia słońca na ich obserwacji. Niektóre naprawdę się ruszają i gdy słońce z wolna opuszcza ich rozgrzane liście, chowają się nieśmiało. Kwestia trzydziestu minut skupienia wzroku, by to zauważyć. Mam słabość do podobnych spektakli, więc niechętnie odciągam spojrzenie od kredowych klifów - a nuż ktoś właśnie zapragnie się z nich rzucić - i zwracam się ku swemu gospodarzowi. Tristan już nawet wygląda jak nestor, odstawiony jak szczur na otwarcie kanału. Mam ochotę mu rzec, że to przecież tylko ja, lecz on pewnie to wie. Sam sobie spina te włosy? Tak wytwornie jak on wyglądałem chyba na swoim pierwszym Sabacie, gdy pozwoliłem, by mama przylizała mi kogucika brylantyną. Na szczęście nie czuję się przy nim jak ubogi krewny, a farciarz. Koszulę mam rozpiętą przy kołnierzu, jest ciepło.
-Tristanie - witam go, przyjmując podaną mi dłoń. Wymieniamy uścisk, zwyczajny, męski, żaden z nas nie jest fafułą, co dłoń podaje niby obślizgłą flądrę bez żadnego czucia i ikry. Korzystam z zaproszenia i zapadam się w miękkim fotelu, a nogi wykładam na podnóżku przed sobą. Nerwowość powoli się ulatnia, towarzyszenie alkoholu i przekąsek, dostarczonych przez niewidzialną i niezawodną służbę temu sprzyja - wzajemnie. Dawno do mnie nie wpadałeś. Gdyby nie wieści od Evandry, gotów byłem pomyśleć, że cię gdzieś wcięło - odpowiadam półżartem, nieco zrywając z tonem kurtuazyjnych grzeczności. Jesteśmy rodziną, nikt nie podsłuchuje - prawda? - więc po co utrudniać sobie życie formułami stworzonymi dla utrzymania dystansu między obcymi.
-Z przyjemnością zobaczę, jak się chowa mały Evan. I - tu przerywam na moment, wyciągając z kieszeni niewielki pakunek, owinięty najzwyklejszym brązowym papierem i zawiązanym sznurkiem - mimo tego co mówiłeś o podarunkach, uznałem, że to może was pocieszyć. To łapacz snów - wyjaśniam, przekazując paczuszkę w ręce Tristana. Drobnostka od ulubionego wujka na tyle skromna, by Rosier nie uznał, że rozpieszczam jego synka, a na tyle przemyślana, by rozczulić mą siostrę. Na propozycję toastu kiwam tylko głową i już ściskam w ręku szklankę z przednią nalewką. Nie jest to co prawda mój ulubiony drink, lecz, jak to zwykłem mówić, poświęcę się. Śladem Tristana unoszę szkło, dopełniając milczącego toastu. Moje zdrowie, myślę ponuro. Ożywiam się jednak przy wzmiance o serze i skwapliwie korzystam z zaproszenia, nakładając sobie na talerzyk kilka kawałków różnych jego rodzajów i dopełniając to gałązką winogrona.
-Żadnych problemów na granicy? - dopytuję, a złoty widelczyk zastyga w połowie drogi do mych ust - od tygodnia czekam na zamówione owoce. Jedyną alternatywą dla mango są w tej chwili kandyzowane ananasy - narzekam, niby niezobowiązująco, choć daję my cynk, że nie pozostaję ślepy na pewne sygnały. Nawet, jeśli czytam je poprzez braki w zapotrzebowaniu na moje ulubione produkty.
-Istotnie. W twoim balecie - który sprezentowałeś mej siostrze, macie nieoszlifowany diament. Partenopa. Chciałbym negocjować jej... wychodne - od tego zacznijmy. Raz z nią rozmawiałem, raz mnie dotknęła, zafascynowana bardziej niż mną i moim ciałem oblekającym mnie materiałem koszuli, raz tylko na mnie spojrzała, gdy znikała, by dołączyć do matki i siostry. Do opuszczenia Fantasmagorii nie dojrzała, ale gdybym pokazał jej, jak wygląda otwarte morze, może zechciałaby wynurzać się częściej.
-Evandra do nas dołączy? - dopytuję jeszcze, kieliszki są przygotowane trzy, co daje mi nadzieję, że siostra pojawi się, nim Tristan przejdzie do swojego sedna sprawy. Bo, że na razie dalej tkwimy po kostki w pozorach, nie wątpię.
Odwracam się od okna dopiero na dźwięk kroków, bo widok nie przestaje być dla mnie absorbujący. Taki ze mnie koneser Natury od siedmiu boleści. W swej komnacie urządzam sobie małą dżunglę i choć nie potrafię nazwać większej części roślin, jakie tam trzymam, to umiem za to spędzić godzinę dzielącą mnie od zajścia słońca na ich obserwacji. Niektóre naprawdę się ruszają i gdy słońce z wolna opuszcza ich rozgrzane liście, chowają się nieśmiało. Kwestia trzydziestu minut skupienia wzroku, by to zauważyć. Mam słabość do podobnych spektakli, więc niechętnie odciągam spojrzenie od kredowych klifów - a nuż ktoś właśnie zapragnie się z nich rzucić - i zwracam się ku swemu gospodarzowi. Tristan już nawet wygląda jak nestor, odstawiony jak szczur na otwarcie kanału. Mam ochotę mu rzec, że to przecież tylko ja, lecz on pewnie to wie. Sam sobie spina te włosy? Tak wytwornie jak on wyglądałem chyba na swoim pierwszym Sabacie, gdy pozwoliłem, by mama przylizała mi kogucika brylantyną. Na szczęście nie czuję się przy nim jak ubogi krewny, a farciarz. Koszulę mam rozpiętą przy kołnierzu, jest ciepło.
-Tristanie - witam go, przyjmując podaną mi dłoń. Wymieniamy uścisk, zwyczajny, męski, żaden z nas nie jest fafułą, co dłoń podaje niby obślizgłą flądrę bez żadnego czucia i ikry. Korzystam z zaproszenia i zapadam się w miękkim fotelu, a nogi wykładam na podnóżku przed sobą. Nerwowość powoli się ulatnia, towarzyszenie alkoholu i przekąsek, dostarczonych przez niewidzialną i niezawodną służbę temu sprzyja - wzajemnie. Dawno do mnie nie wpadałeś. Gdyby nie wieści od Evandry, gotów byłem pomyśleć, że cię gdzieś wcięło - odpowiadam półżartem, nieco zrywając z tonem kurtuazyjnych grzeczności. Jesteśmy rodziną, nikt nie podsłuchuje - prawda? - więc po co utrudniać sobie życie formułami stworzonymi dla utrzymania dystansu między obcymi.
-Z przyjemnością zobaczę, jak się chowa mały Evan. I - tu przerywam na moment, wyciągając z kieszeni niewielki pakunek, owinięty najzwyklejszym brązowym papierem i zawiązanym sznurkiem - mimo tego co mówiłeś o podarunkach, uznałem, że to może was pocieszyć. To łapacz snów - wyjaśniam, przekazując paczuszkę w ręce Tristana. Drobnostka od ulubionego wujka na tyle skromna, by Rosier nie uznał, że rozpieszczam jego synka, a na tyle przemyślana, by rozczulić mą siostrę. Na propozycję toastu kiwam tylko głową i już ściskam w ręku szklankę z przednią nalewką. Nie jest to co prawda mój ulubiony drink, lecz, jak to zwykłem mówić, poświęcę się. Śladem Tristana unoszę szkło, dopełniając milczącego toastu. Moje zdrowie, myślę ponuro. Ożywiam się jednak przy wzmiance o serze i skwapliwie korzystam z zaproszenia, nakładając sobie na talerzyk kilka kawałków różnych jego rodzajów i dopełniając to gałązką winogrona.
-Żadnych problemów na granicy? - dopytuję, a złoty widelczyk zastyga w połowie drogi do mych ust - od tygodnia czekam na zamówione owoce. Jedyną alternatywą dla mango są w tej chwili kandyzowane ananasy - narzekam, niby niezobowiązująco, choć daję my cynk, że nie pozostaję ślepy na pewne sygnały. Nawet, jeśli czytam je poprzez braki w zapotrzebowaniu na moje ulubione produkty.
-Istotnie. W twoim balecie - który sprezentowałeś mej siostrze, macie nieoszlifowany diament. Partenopa. Chciałbym negocjować jej... wychodne - od tego zacznijmy. Raz z nią rozmawiałem, raz mnie dotknęła, zafascynowana bardziej niż mną i moim ciałem oblekającym mnie materiałem koszuli, raz tylko na mnie spojrzała, gdy znikała, by dołączyć do matki i siostry. Do opuszczenia Fantasmagorii nie dojrzała, ale gdybym pokazał jej, jak wygląda otwarte morze, może zechciałaby wynurzać się częściej.
-Evandra do nas dołączy? - dopytuję jeszcze, kieliszki są przygotowane trzy, co daje mi nadzieję, że siostra pojawi się, nim Tristan przejdzie do swojego sedna sprawy. Bo, że na razie dalej tkwimy po kostki w pozorach, nie wątpię.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Kącik jego ust drgnął, w zasadzie grzecznie, sztucznym zawstydzeniem odpowiadając na półżartem rzuconą naganę, rzeczywiście nie bywał w ostatnim czasie na wyspie Wight zbyt często, po części dlatego, że stan jego żony uziemił i ją, po części od natłoku obowiązków w Dover, minęło już kilka miesięcy odkąd na jego palcu zalśnił sygnet nestora, ale zapoznanie się z całością obowiązków, interesów i zobowiązań ciążących na nim z tej okazji zajęło mu długie tygodnie. Dzieląc czas na rodzinę, rezerwat i sprawunki Czarnego Pana, dla niego samego czasu zostawało niewiele lub - częściej - nie było go już wcale.
- Musisz mi to wybaczyć, co gorsza, niewiele w najbliższym czasie się zmieni. Zapewne spostrzegłeś, w jakim stanie znalazł się Londyn. Zdaje się, że nadszedł czas na zdarzenia i czyny zgoła inne niżeli przyjacielskie pogawędki, niezależnie od od tego, jak bardzo cenię sobie twoje towarzystwo. - Mówiąc to, zatrzymał wzrok na jego twarzy na dłużej, znacząco. Poruszył tę kwestię już w listach, ale dopiero twarzą w twarz zaistniał sens pomówić o tym poważnie. Francis przecież dostrzegał, że świat przechodził zmiany. Że oni, męscy potomkowie najczystszych i najdawniejszych rodzin, za te zmiany bezpośrednio odpowiadali. I winni poprowadzić je właściwą drogą, bo nikt tego za nich nie zrobi.
Jego spojrzenie nie przybrało jednak ostrości, spojrzał na pakunek, który przekazał mu szwagier - i przyjął go bez zawahania, choć nie odpakował. Pewien był, że Evandra zechce uczynić to przy ich synu, dla którego był przeznaczony. Choć przez jego twarz nie przemknął żaden wyraz, to podarek musiał uznać za trafiony. Nie był przesadzony, nie rozpieszczał przesadnie jego syna, ale chronił przed koszmarami nocy, które od maja zeszłego roku nabierały zupełnie innych i bardziej poważnych znaczeń.
- Zapewni mu spokojny sen, Francisie, dziękuję w jego imieniu - odparł zatem spokojnie, odkładając go - na razie - na bok. Zawiniątko miało poczekać na matkę i niemowlę, amulet z pewnością zawiśnie nad jego kołyską.
- Nie mamy daleko - do granicy - dziś pięknie widać brzegi Calais - Skinął głową na spokojne morze. - Ministerstwa niektórych krajów pozostają sceptyczne co do podjętych u nas kroków, ale przyjaciele nigdy nie zawodzą. - A tych, zwłaszcza we Francji, mają przecież sporo. - Nie próbowałeś pomówić z Zacharym? - Czy się znali, czy mieli kontakt? Powinni, Shafiq był wszak szanowanym i wpływowym rycerzem. - Niewątpliwie ma dostęp do bardziej egzotycznych towarów - Nigdy nie pytał Claude'a, ile kosztuje sprowadzanie owoców, które dogadzają Evandrze. W jej stanie witaminy były szczególnie istotne, więc kazał to uczynić za wszelką cenę. - Upił łyk alkoholu ze szklaneczki, samemu częstując się plastrem dojrzałego sera - raczej z grzeczności i kultury stołu, niżeli z łakomstwa. Słuchał jego słów, ale żadnym gestem nie zdradził, by te go szczególnie zainteresowały. Syreny należały do baletu, który sprezentował swojej żonie bynajmniej nie po to, by wyprzedać jej podarek krótko po ślubie.
- Mylisz się, Francisie, Partenopa jest doskonale oszlifowana. Powinieneś ją ujrzeć na występie solowym. Obawiam się, że moje artystki cieszą się pewną autonomią, na którą z szacunku do mojej pięknej żony, a twojej wspaniałej siostry, nie powinienem nastawać. Nie zamierzają opuszczać Fantasmagorii, a ja nie zamierzam ich o to prosić. - Nie były w niej nigdy trzymane siłą, mieszkały w niej zresztą znacznie dłużej, niżeli miejsce to sprezentował Evandrze. Wszak tylko je odkupił i wyremontował. - Fantasmagoria jest zresztą biznesem nie w pierwszej kolejności, to nade wszystko oaza Evandry i pomnik mojego uczucia do niej. Nie zamierzam go wyprzedawać. - Jego głos był stanowczy, nie zamierzał się na ten temat ni rozwodzić ni dyskutować, choć tak naprawdę winien oddać tę decyzję żonie. Propozycja jego gościa była śmiała i nie brała pod uwagę żadnych konwenansów. Przyglądał się zatem swojemu towarzyszowi dłużej, zastanawiając się nad przyczyną tej niedorzecznej przecież propozycji. - Zauroczyła cię - zgadnął, z pewnym rozbawieniem. W istocie Partenopa była piękna. Bardzo piękna. I bardzo pięknie potrafiła śpiewać.
- Evandra nie opuści z pewnością twojej wizyty - odparł lekko na pytanie Francisa, zawsze przecież cieszyła się z jego obecności. - Daj jej chwilę, skoro nie pojawiła się od razu, jest teraz z Evanem - dżentelmenowi więcej mówić nie wypada, bliskość matki i dziecka winna zostać między nimi.
- Musisz mi to wybaczyć, co gorsza, niewiele w najbliższym czasie się zmieni. Zapewne spostrzegłeś, w jakim stanie znalazł się Londyn. Zdaje się, że nadszedł czas na zdarzenia i czyny zgoła inne niżeli przyjacielskie pogawędki, niezależnie od od tego, jak bardzo cenię sobie twoje towarzystwo. - Mówiąc to, zatrzymał wzrok na jego twarzy na dłużej, znacząco. Poruszył tę kwestię już w listach, ale dopiero twarzą w twarz zaistniał sens pomówić o tym poważnie. Francis przecież dostrzegał, że świat przechodził zmiany. Że oni, męscy potomkowie najczystszych i najdawniejszych rodzin, za te zmiany bezpośrednio odpowiadali. I winni poprowadzić je właściwą drogą, bo nikt tego za nich nie zrobi.
Jego spojrzenie nie przybrało jednak ostrości, spojrzał na pakunek, który przekazał mu szwagier - i przyjął go bez zawahania, choć nie odpakował. Pewien był, że Evandra zechce uczynić to przy ich synu, dla którego był przeznaczony. Choć przez jego twarz nie przemknął żaden wyraz, to podarek musiał uznać za trafiony. Nie był przesadzony, nie rozpieszczał przesadnie jego syna, ale chronił przed koszmarami nocy, które od maja zeszłego roku nabierały zupełnie innych i bardziej poważnych znaczeń.
- Zapewni mu spokojny sen, Francisie, dziękuję w jego imieniu - odparł zatem spokojnie, odkładając go - na razie - na bok. Zawiniątko miało poczekać na matkę i niemowlę, amulet z pewnością zawiśnie nad jego kołyską.
- Nie mamy daleko - do granicy - dziś pięknie widać brzegi Calais - Skinął głową na spokojne morze. - Ministerstwa niektórych krajów pozostają sceptyczne co do podjętych u nas kroków, ale przyjaciele nigdy nie zawodzą. - A tych, zwłaszcza we Francji, mają przecież sporo. - Nie próbowałeś pomówić z Zacharym? - Czy się znali, czy mieli kontakt? Powinni, Shafiq był wszak szanowanym i wpływowym rycerzem. - Niewątpliwie ma dostęp do bardziej egzotycznych towarów - Nigdy nie pytał Claude'a, ile kosztuje sprowadzanie owoców, które dogadzają Evandrze. W jej stanie witaminy były szczególnie istotne, więc kazał to uczynić za wszelką cenę. - Upił łyk alkoholu ze szklaneczki, samemu częstując się plastrem dojrzałego sera - raczej z grzeczności i kultury stołu, niżeli z łakomstwa. Słuchał jego słów, ale żadnym gestem nie zdradził, by te go szczególnie zainteresowały. Syreny należały do baletu, który sprezentował swojej żonie bynajmniej nie po to, by wyprzedać jej podarek krótko po ślubie.
- Mylisz się, Francisie, Partenopa jest doskonale oszlifowana. Powinieneś ją ujrzeć na występie solowym. Obawiam się, że moje artystki cieszą się pewną autonomią, na którą z szacunku do mojej pięknej żony, a twojej wspaniałej siostry, nie powinienem nastawać. Nie zamierzają opuszczać Fantasmagorii, a ja nie zamierzam ich o to prosić. - Nie były w niej nigdy trzymane siłą, mieszkały w niej zresztą znacznie dłużej, niżeli miejsce to sprezentował Evandrze. Wszak tylko je odkupił i wyremontował. - Fantasmagoria jest zresztą biznesem nie w pierwszej kolejności, to nade wszystko oaza Evandry i pomnik mojego uczucia do niej. Nie zamierzam go wyprzedawać. - Jego głos był stanowczy, nie zamierzał się na ten temat ni rozwodzić ni dyskutować, choć tak naprawdę winien oddać tę decyzję żonie. Propozycja jego gościa była śmiała i nie brała pod uwagę żadnych konwenansów. Przyglądał się zatem swojemu towarzyszowi dłużej, zastanawiając się nad przyczyną tej niedorzecznej przecież propozycji. - Zauroczyła cię - zgadnął, z pewnym rozbawieniem. W istocie Partenopa była piękna. Bardzo piękna. I bardzo pięknie potrafiła śpiewać.
- Evandra nie opuści z pewnością twojej wizyty - odparł lekko na pytanie Francisa, zawsze przecież cieszyła się z jego obecności. - Daj jej chwilę, skoro nie pojawiła się od razu, jest teraz z Evanem - dżentelmenowi więcej mówić nie wypada, bliskość matki i dziecka winna zostać między nimi.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Po namyśle niezbyt głębokim, dochodzę do wniosku, że jednak więcej nas dzieli aniżeli łączy. Wspólne nitki genów rozsupłały się gdzieś po drodze, została błękitna krew i słabość do używania życia, tak, jak się nam podoba. Co prawda, nie lubię go podporządkowanego, w dużej mierze dobrze mi pod butem: gdybym nie czuł się regularnie kopany, nawet cukierki przyjmowane kiedyś co piątek, a teraz, właściwie niezależnie od dnia tygodnia, przestałyby przynosić mi należytą satysfakcję. Po prostu płynę z prądem, a wszelkie zrywy ku lepszemu dzieją się w mojej wyobraźni. Nawet, jeśli karmię ją czasem rzeczywistym pod postacią mojego ulubionego żeglarza, któremu trzy lata zostały do świętowania pełnoletności. Prędko to minęło, a maskarada trwa sobie w najlepsze, do czego przyznaję się z trudem: siebie wolę na bani, a Morgan ma pierwszeństwo przed Francem.
Tristan ani nie udaje, ani nie daje się żyćku okładać - cóż, moim zdaniem to zmarnowany potencjał dobrej przygody - więc przy nim jak najbardziej mogę zdawać się pizdą. Wyglądam za to dużo młodziej od niego, choć przecież jestem starszy. Mniej zmarszczek, mniej zmartwień, żadnych nestorskich pierścieni na palcach i tylko jedna bransoletka ze sznurka i muszelek znalezionych na plaży opleciona na nadgarstku. Szarpię za nią bezwiednie, ratując się krotochwilną zabawą przed zagadnieniem przecież poważnym, a rzucanym mi w twarz za kurtyną delikatnych aluzji. Wcale nie czuję tej sugestywności czającej się w swobodnym tonie Tristana, wcale nie interpretuję wytłumaczenia jako wyzwania. Albo raczej: wezwania do wypełnienia obowiązków, które nałożyło na mnie moje nazwisko, lord nestor oraz parę wieków historii obfitej w mugolską krew i ręce moich przodków. No pięknie.
-Płonące miasto to chude miesiące - komentuję ostrożnie, choć wciąż demonstrując zadziwiającą (i pewnie, irytującą) lekkość bytu - na szczęście mój towar nie traci na atrakcyjności. Nawet w tak trudnych czasach - żadna reklama, przewiduję za to prawdziwy boom i zdwojony ruch w okolicach czerwca, może nawet zacznie się już w maju. Wojna nie gasi tych potrzeb, jedynie je wzmaga. Maskulinizm szuka ujścia, a krew na rękach i ciała zawsze szły ze sobą w parze, chociaż moich panien nie pozwolę trzymać w namiotach i asystować im przy egzekucjach.
-Rozumiem - dodaję krótko, nitkę rozmowy prowadząc na okrętkę. Jeśli chce ze mną mówić, śmiało, ale nie zamierzam samemu podawać mu głowy na tacy i posypywać się - nawet nie popiołem, a co najmniej pietruszką - czas dla rodziny jest zdecydowanie cenniejszy. Evandra zawsze potrzebowała opieki, a teraz wymaga jej bardziej, niż kiedykolwiek - ciągnę, oczywistości, choć teraz zamyka w sobie zarówno krótkie miesiące po urodzeniu dziecka, a jego syna i dziedzica oraz to konkretne teraz, w którym w St. James Park łatwiej natknąć się na powieszone ciało niż na wiewiórkę - doceniam, że to ty nad nią czuwasz - to akurat nie jest kłamstwo, chociaż ciężko przechodzi przez gardło, może dlatego, że sam poczuwam się do roztaczania ochronnego klosza nad wciąż młodszą siostrą, to ten mój co najwyżej posłuży jako przedsionek, w którym potencjale zagrożenie zostawi swoje buty. Najwięcej, co daję, to dobre chęci, a w starciu z różdżką to niestety nie wystarczy.
Z niezręcznego tematu wywijam się tak zręcznie, jak tylko potrafię. Retoryka już dawno poszła w zapomnienie - może nie w las, ale gdzieś się tam kręci na jego skraju - więc stawiam na inwencję twórczą. Pilnuję się przy tym, by za daleko nie popłynąć, wciąż muszę być delikatny.
-Drobiazg - odpowiadam odruchowo, odstawiając szklankę z alkoholem na stolik, tyle się udało. Podobno mam gust, a przy dobieraniu podarków zwyczajnie się staram, coby nie wychodzić do ludzi z kolejną flaszką. Zwłaszcza, jeśli chodzi o moją siostrę i jej syna.
-Radykalne kroki zawsze spotykają się z pewną dozą nieufności. A co z porozumieniem z Francuzami? Wiesz, czy również zamierzają... przeprowadzić podobną czystkę? - zagaduję lekko, chociaż z mojej postawy wyparowuje nonszalancja, zdejmuję nogi z wyłożonego aksamitem podnóżka i pochylam się lekko do przodu, jak podczas biznesowych negocjacji. Nie chcę, by Wielka Brytania posłużyła jako przykład do rozpoczęcia wielkiego wyniszczenia, nie chcę fantomowo szorować sobie rąk, śniąc w kółko o lady Makbet i Piłacie, nie chcę brać w tym udziału.
Żeby tylko kogoś, poza mną to faktycznie obchodziło.
-Znamy się, naturalnie. Niegdyś prowadziłem interesy z jego rodziną, dziewczęta z ich stron zrobiły spore wrażenie na tutejszej klienteli. Zabawne, nie sądzisz? - zagaduję, pozwalając, by pytajnik wybrzmiał dźwięcznie, podczas gdy raczę się kawałkiem pleśniowego sera - drzwi nawet przed Shafiqiem nie otworzą, ale gdy taka panna się trafi, od razu zapraszają do łoża - kpię z tych zwyczajów, bo taki już mam obyczaj. Niezłagodzony wcale restrykcyjnym wychowaniem, ale to gdzieś we mnie tkwi błąd, szkoda jedynie moich rodziców, no i oczywiście Evandry, bo ja jakoś z tym żyję, a oni mogą dostać wrzody i inne paskudztwa, jeśli zamartwią się ciut za bardzo. Tego nie jestem wart.
-Och, nie do tego piłem - żachnąłem się, wyprzedaje się dobytek, czasem także - niestety - kobiety - a ja z oczywistych względów syreny traktuję szczególnie i myślę o nich jak o osobach. Z krwi i kości, z magii, którą oczarowały mnie, nim w ogóle pojąłem, co się ze mną dzieje. I wpadłem, po samiutkie uszy, związany jakimś zaklęciem, przywiązaniem i oddaniem każdej z tych istot - chciałbym, żeby mogła ze mną wypłynąć. Jedno popołudnie, a później odstawię ją z powrotem bez żadnego draśnięcia czy brakującej łuski - zarzekam się, a w powietrzu wisi niewerbalna propozycja oddania przysługi. Dałem słowo, że pokażę jej inny świat od bijących brawa koneserów sztuki i kryształowej szyby, a nie łamię złożonych obietnic.
-Owszem - nie ma sensu zaprzeczać, a wyraźne rozbawienie Tristana w ogóle nie zbija mnie z tropu - i najwyraźniej ma coś, czego brakuje tym wszystkim pannom, które pod nos podtyka mi nestor - to drugie mruczę pod nosem, do siebie, układając już w głowie alternatywną historię Małej Syrenki, w której to jej kochaś - znaczy ja - schodzi pod wodę i rezygnuje z nóg na rzecz ogona. I to chyba zrobiłbym bez wahania, a gdyby coś nie wyszło, to skończyłbym jako topielec, tak czy siak, emocjonalne rozterki miałbym z głowy.
Którą kiwam skwapliwie, nie będziemy przecież dyskutować tu o karmieniu piersią czy ablucjach niemowlęcia, do czego i tak mężczyzn się nie dopuszcza. Nie nasza sprawa, podobnie jak bóle porodu, za co akurat jestem wdzięczny. Gdyby ten etap prokreacji zależało od mężczyzn, ludzie pewnie skończyliby się na pierwszym pokoleniu.
Tristan ani nie udaje, ani nie daje się żyćku okładać - cóż, moim zdaniem to zmarnowany potencjał dobrej przygody - więc przy nim jak najbardziej mogę zdawać się pizdą. Wyglądam za to dużo młodziej od niego, choć przecież jestem starszy. Mniej zmarszczek, mniej zmartwień, żadnych nestorskich pierścieni na palcach i tylko jedna bransoletka ze sznurka i muszelek znalezionych na plaży opleciona na nadgarstku. Szarpię za nią bezwiednie, ratując się krotochwilną zabawą przed zagadnieniem przecież poważnym, a rzucanym mi w twarz za kurtyną delikatnych aluzji. Wcale nie czuję tej sugestywności czającej się w swobodnym tonie Tristana, wcale nie interpretuję wytłumaczenia jako wyzwania. Albo raczej: wezwania do wypełnienia obowiązków, które nałożyło na mnie moje nazwisko, lord nestor oraz parę wieków historii obfitej w mugolską krew i ręce moich przodków. No pięknie.
-Płonące miasto to chude miesiące - komentuję ostrożnie, choć wciąż demonstrując zadziwiającą (i pewnie, irytującą) lekkość bytu - na szczęście mój towar nie traci na atrakcyjności. Nawet w tak trudnych czasach - żadna reklama, przewiduję za to prawdziwy boom i zdwojony ruch w okolicach czerwca, może nawet zacznie się już w maju. Wojna nie gasi tych potrzeb, jedynie je wzmaga. Maskulinizm szuka ujścia, a krew na rękach i ciała zawsze szły ze sobą w parze, chociaż moich panien nie pozwolę trzymać w namiotach i asystować im przy egzekucjach.
-Rozumiem - dodaję krótko, nitkę rozmowy prowadząc na okrętkę. Jeśli chce ze mną mówić, śmiało, ale nie zamierzam samemu podawać mu głowy na tacy i posypywać się - nawet nie popiołem, a co najmniej pietruszką - czas dla rodziny jest zdecydowanie cenniejszy. Evandra zawsze potrzebowała opieki, a teraz wymaga jej bardziej, niż kiedykolwiek - ciągnę, oczywistości, choć teraz zamyka w sobie zarówno krótkie miesiące po urodzeniu dziecka, a jego syna i dziedzica oraz to konkretne teraz, w którym w St. James Park łatwiej natknąć się na powieszone ciało niż na wiewiórkę - doceniam, że to ty nad nią czuwasz - to akurat nie jest kłamstwo, chociaż ciężko przechodzi przez gardło, może dlatego, że sam poczuwam się do roztaczania ochronnego klosza nad wciąż młodszą siostrą, to ten mój co najwyżej posłuży jako przedsionek, w którym potencjale zagrożenie zostawi swoje buty. Najwięcej, co daję, to dobre chęci, a w starciu z różdżką to niestety nie wystarczy.
Z niezręcznego tematu wywijam się tak zręcznie, jak tylko potrafię. Retoryka już dawno poszła w zapomnienie - może nie w las, ale gdzieś się tam kręci na jego skraju - więc stawiam na inwencję twórczą. Pilnuję się przy tym, by za daleko nie popłynąć, wciąż muszę być delikatny.
-Drobiazg - odpowiadam odruchowo, odstawiając szklankę z alkoholem na stolik, tyle się udało. Podobno mam gust, a przy dobieraniu podarków zwyczajnie się staram, coby nie wychodzić do ludzi z kolejną flaszką. Zwłaszcza, jeśli chodzi o moją siostrę i jej syna.
-Radykalne kroki zawsze spotykają się z pewną dozą nieufności. A co z porozumieniem z Francuzami? Wiesz, czy również zamierzają... przeprowadzić podobną czystkę? - zagaduję lekko, chociaż z mojej postawy wyparowuje nonszalancja, zdejmuję nogi z wyłożonego aksamitem podnóżka i pochylam się lekko do przodu, jak podczas biznesowych negocjacji. Nie chcę, by Wielka Brytania posłużyła jako przykład do rozpoczęcia wielkiego wyniszczenia, nie chcę fantomowo szorować sobie rąk, śniąc w kółko o lady Makbet i Piłacie, nie chcę brać w tym udziału.
Żeby tylko kogoś, poza mną to faktycznie obchodziło.
-Znamy się, naturalnie. Niegdyś prowadziłem interesy z jego rodziną, dziewczęta z ich stron zrobiły spore wrażenie na tutejszej klienteli. Zabawne, nie sądzisz? - zagaduję, pozwalając, by pytajnik wybrzmiał dźwięcznie, podczas gdy raczę się kawałkiem pleśniowego sera - drzwi nawet przed Shafiqiem nie otworzą, ale gdy taka panna się trafi, od razu zapraszają do łoża - kpię z tych zwyczajów, bo taki już mam obyczaj. Niezłagodzony wcale restrykcyjnym wychowaniem, ale to gdzieś we mnie tkwi błąd, szkoda jedynie moich rodziców, no i oczywiście Evandry, bo ja jakoś z tym żyję, a oni mogą dostać wrzody i inne paskudztwa, jeśli zamartwią się ciut za bardzo. Tego nie jestem wart.
-Och, nie do tego piłem - żachnąłem się, wyprzedaje się dobytek, czasem także - niestety - kobiety - a ja z oczywistych względów syreny traktuję szczególnie i myślę o nich jak o osobach. Z krwi i kości, z magii, którą oczarowały mnie, nim w ogóle pojąłem, co się ze mną dzieje. I wpadłem, po samiutkie uszy, związany jakimś zaklęciem, przywiązaniem i oddaniem każdej z tych istot - chciałbym, żeby mogła ze mną wypłynąć. Jedno popołudnie, a później odstawię ją z powrotem bez żadnego draśnięcia czy brakującej łuski - zarzekam się, a w powietrzu wisi niewerbalna propozycja oddania przysługi. Dałem słowo, że pokażę jej inny świat od bijących brawa koneserów sztuki i kryształowej szyby, a nie łamię złożonych obietnic.
-Owszem - nie ma sensu zaprzeczać, a wyraźne rozbawienie Tristana w ogóle nie zbija mnie z tropu - i najwyraźniej ma coś, czego brakuje tym wszystkim pannom, które pod nos podtyka mi nestor - to drugie mruczę pod nosem, do siebie, układając już w głowie alternatywną historię Małej Syrenki, w której to jej kochaś - znaczy ja - schodzi pod wodę i rezygnuje z nóg na rzecz ogona. I to chyba zrobiłbym bez wahania, a gdyby coś nie wyszło, to skończyłbym jako topielec, tak czy siak, emocjonalne rozterki miałbym z głowy.
Którą kiwam skwapliwie, nie będziemy przecież dyskutować tu o karmieniu piersią czy ablucjach niemowlęcia, do czego i tak mężczyzn się nie dopuszcza. Nie nasza sprawa, podobnie jak bóle porodu, za co akurat jestem wdzięczny. Gdyby ten etap prokreacji zależało od mężczyzn, ludzie pewnie skończyliby się na pierwszym pokoleniu.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
W istocie, burdel wydaje się nawet atrakcyjniejszy, kiedy wojna wrze na całego, mężczyźni są bardziej niespokojni i bardziej niż kiedykolwiek szukają upustu fizycznej tak mocy, jak niemocy. Londyn jest bezpieczny - dla tych przynajmniej, którzy nie mają niczego na sumieniu i nie kalają czarodziejskiej socjety karykaturalnym pochodzeniem - trudno ich było jednak rozpatrywać w kategorii bytów równych ludzkim. Chyba sam nie dostrzegł momentu, w którym na przestrzeni ostatnich lat przesiąkł taką nienawiścią - nienawiścią, której potrzebował, by godnie służyć temu, przed którym jako jedynym zawsze chylił czoła.
- Dobry moment na podniesienie cen - skomentował krótko, jak biznesmen z biznesmenem, czasy dla prostego ludu szły ciężkie, a kolejka do Wenus będzie długa - wysoka cena za doskonałej jakości usługę kolejkę skróci, a przy tym zaprowadzi dodatkową selekcję klienta. Zwykli chłopcy czasem nie radzili sobie z wojną. Podobnież jak nie radził sobie z nią Francis, choć jego problem nie polegał na wrażliwości ani też nadmiernej emocjonalności, a zwykłym lenistwie lub co gorsza braku poczucia jakiegokolwiek obowiązku. Po części go rozumiał, sam się buntował, ale był wtedy ledwie podlotkiem, dziś od dekady już był dorosły - a Francis nawet dłużej. Zdawało się jednak, co sam chyba dostrzegał, że było zgoła odwrotnie.
- Evandrze tutaj nic nie grozi - zapewnił Francisa w odpowiedzi, również nie kłamiąc - nawet, jeśli jego szwagier doskonale o tym wiedział, chciał mu to zapewnienie złożyć. Przy jego boku Evandra była bezpieczniejsza, niż gdziekolwiek indziej - był wszak śmierciożercą na służbie Czarnego Pana, nikt nie odważy się jej niepokoić. - Przy mnie - nic jej nie grozi. Nikt wszak nie ma wątpliwości, po czyjej stronie stoję. - Kluczenie wokół tematu zdawało się nie być dobrą taktyką. Francis wyczuwał zagrożenie, rżnąc głupa, choć doskonale przecież musiał rozumieć zamiary Tristana - nie był głupcem, nawet jeśli głupca zdarzało mu się zgrywać, bo tak było wygodniej. Kluczył zręcznie, tymczasem szczyt w Stonehenge był deklaracją na tyle jasną, że trudno było wciąż udawać ślepca. - Wreszcie spełnia się życzenie naszych dziadków, Francisie, mamy okazję wyplewić niemagiczną zarazę. Wziąć w swoje ręce losy czarodziejskiego świata i przygotować go lepszym dla naszych dzieci. My, bo wszak na nas, jako synach rodzin o tak szlachetnych korzeniach, obowiązek ciąży największy. Wielkie było moje zaskoczenie, że nie spostrzegłem cię nigdy w pobliżu Czarnego Pana - zaczął zatem bardziej wprost, nie odejmując spojrzenia od jego oczu - spojrzenia nie tyle zacienionego grozą, co wiarą. Bo wierzył, że w swojej infantylnej niedojrzałości, w swoim buncie, który trwał o jakieś piętnaście lat zbyt długo, Francis był prawowitym synem wyspy Wight - i związanej z nią schedy. Na takich jak oni czekały nie tylko przyjemności, ale przyjemność z obowiązkiem dało się w zgodzie połączyć.
- Miejmy nadzieję, że wkrótce weźmie przykład - odparł bez zawahania, rad, że Francis przyjął poważniejszą pozę. Poszedł jego śladem, nie rozpierając się wygodnie na miękkim fotelu, po kolejnym łyku odkładając szklanicę na stół i ze szczerą powagą uniósł spojrzenie na gościa. - Miałem okazję pomówić z dalekim krewnym, który przybył do nas w odwiedziny na kilka dni i przekonywał mnie, że daliśmy błękitnokrwistym rodom nadzieję na lepsze jutro. Ileż można tolerować obecność szlamu na ulicach, kiedy można je - tak po prostu - oczyścić. Podobnie jak u nas, naciski są mniejszościowe - bo i spokrewnionych z niemagicznymi jest znacznie więcej. Ale i mniejszość zostaje wysłuchana, kiedy okazuje się też silniejsza. - Kącik jego ust uniósł się dobrotliwie, nie pozostawiało wszak najmniejszych wątpliwości, że czarodziej krwi pełnej magią włada doskonalej. - Żałuję, że mój ojciec nie dotrwał do tej chwili - dodał z subtelną goryczą, pewien, iż ojciec - gdziekolwiek teraz jest - byłby dumny z poczynań pierworodnego syna. Ale ojciec Francisa żył. I mógł jeszcze poczuć, czym jest duma.
- Rzeczywiście, zabawne - przytaknął, kątem oka spoglądając na drzwi - w których w każdym momencie mogła stanąć Evandra, z jakiegoś powodu mniej lękał się przy niej mówić o masowej eksterminacji mugolskiej ludności niżeli o cudzołóstwie - z jakiegoś powodu tez bardziej lękał się jej kary za to drugie niżeli sądu za to pierwsze. Był u arabki nie tak dawno temu, chyba w grudniu, nie miał pojęcia, że w sprowadzaniu ich pomagali Shafiqowie - ale dziewczyna rzeczywiście była piękna. Od ślubu rzadziej bywał w Wenus, w trakcie ciąży Evandry raptem parę razy, bliżej rozwiązania. Francis jednak wiedział, że Tristan w Wenus upodobał sobie już przed laty egzotykę - w tym temacie mimo wszystko nie wydawał się już tak wygadany.
- Ach - westchnął, źle pojmując zamiary szwagra. Wizja schadzki Francisa z syreną była tak zabawna, że skłonny był nawet na nią przystać. Nie szukał podstępu, nie bał się, czy za tymi słowy nie czają się inne myśli - ufał, że Francis zamiary rzeczywiście miał szczere. Czy za tymi szczerymi zamiarami szła odpowiedzialność, było już sprawą drugorzędną? - Nie myślałeś, żeby jednak znaleźć sobie pannę, która nie ma ogona? - zapytał lekko, bo i owszem, egzotykę sam lubił, i owszem, uroda syren obezwładniała, ale istniały bariery, których obejść się nie dało, a biały związek raczej Francisowi nie wystarczy. Nie, żeby wątpił w jego liryczne zapewnienia, ale nawet, gdyby go nie znał, po nim, jako właścicielu burdelu, spodziewałby się raczej, że zna, rozumie i ceni pewne aspekty ludzkiego, a zwłaszcza męskiego życia. - Spytaj Evandry - W końcu oficjalnie wciąż były darem dla niej. - Jeśli się zgodzi, możesz ją zabrać - Może też Evandra lepiej oceni, na ile Francis mógł na Partenopę - niechcący - sprowadzić nieszczęście podczas pełnej przygód eskapady w pełne morze. Albo przynajmniej udzieli tyrady, jak te niebezpieczeństwa zminimalizować i czego na pewno mu nie wolno. - Weź sprawy w swoje ręce, to nie będzie musiał ci niczego podtykać - zaproponował tonem równie lekkim, wszak jego do ożenku z Evandrą nikt nigdy nie zmusił. - Nikt ci chyba nie nakazuje poślubić trollicy. Kto tym razem? - Stracił już rachubę, z iloma pannami próbowano go wyswatać. Obiecał sobie też nie być równie wyrozumiały dla Evana, jeszcze nie rozumiejąc, że rodzice nie mieli nawet w połowie takiej władzy nad swoimi dziećmi, jaką mieć by chcieli.
- Dobry moment na podniesienie cen - skomentował krótko, jak biznesmen z biznesmenem, czasy dla prostego ludu szły ciężkie, a kolejka do Wenus będzie długa - wysoka cena za doskonałej jakości usługę kolejkę skróci, a przy tym zaprowadzi dodatkową selekcję klienta. Zwykli chłopcy czasem nie radzili sobie z wojną. Podobnież jak nie radził sobie z nią Francis, choć jego problem nie polegał na wrażliwości ani też nadmiernej emocjonalności, a zwykłym lenistwie lub co gorsza braku poczucia jakiegokolwiek obowiązku. Po części go rozumiał, sam się buntował, ale był wtedy ledwie podlotkiem, dziś od dekady już był dorosły - a Francis nawet dłużej. Zdawało się jednak, co sam chyba dostrzegał, że było zgoła odwrotnie.
- Evandrze tutaj nic nie grozi - zapewnił Francisa w odpowiedzi, również nie kłamiąc - nawet, jeśli jego szwagier doskonale o tym wiedział, chciał mu to zapewnienie złożyć. Przy jego boku Evandra była bezpieczniejsza, niż gdziekolwiek indziej - był wszak śmierciożercą na służbie Czarnego Pana, nikt nie odważy się jej niepokoić. - Przy mnie - nic jej nie grozi. Nikt wszak nie ma wątpliwości, po czyjej stronie stoję. - Kluczenie wokół tematu zdawało się nie być dobrą taktyką. Francis wyczuwał zagrożenie, rżnąc głupa, choć doskonale przecież musiał rozumieć zamiary Tristana - nie był głupcem, nawet jeśli głupca zdarzało mu się zgrywać, bo tak było wygodniej. Kluczył zręcznie, tymczasem szczyt w Stonehenge był deklaracją na tyle jasną, że trudno było wciąż udawać ślepca. - Wreszcie spełnia się życzenie naszych dziadków, Francisie, mamy okazję wyplewić niemagiczną zarazę. Wziąć w swoje ręce losy czarodziejskiego świata i przygotować go lepszym dla naszych dzieci. My, bo wszak na nas, jako synach rodzin o tak szlachetnych korzeniach, obowiązek ciąży największy. Wielkie było moje zaskoczenie, że nie spostrzegłem cię nigdy w pobliżu Czarnego Pana - zaczął zatem bardziej wprost, nie odejmując spojrzenia od jego oczu - spojrzenia nie tyle zacienionego grozą, co wiarą. Bo wierzył, że w swojej infantylnej niedojrzałości, w swoim buncie, który trwał o jakieś piętnaście lat zbyt długo, Francis był prawowitym synem wyspy Wight - i związanej z nią schedy. Na takich jak oni czekały nie tylko przyjemności, ale przyjemność z obowiązkiem dało się w zgodzie połączyć.
- Miejmy nadzieję, że wkrótce weźmie przykład - odparł bez zawahania, rad, że Francis przyjął poważniejszą pozę. Poszedł jego śladem, nie rozpierając się wygodnie na miękkim fotelu, po kolejnym łyku odkładając szklanicę na stół i ze szczerą powagą uniósł spojrzenie na gościa. - Miałem okazję pomówić z dalekim krewnym, który przybył do nas w odwiedziny na kilka dni i przekonywał mnie, że daliśmy błękitnokrwistym rodom nadzieję na lepsze jutro. Ileż można tolerować obecność szlamu na ulicach, kiedy można je - tak po prostu - oczyścić. Podobnie jak u nas, naciski są mniejszościowe - bo i spokrewnionych z niemagicznymi jest znacznie więcej. Ale i mniejszość zostaje wysłuchana, kiedy okazuje się też silniejsza. - Kącik jego ust uniósł się dobrotliwie, nie pozostawiało wszak najmniejszych wątpliwości, że czarodziej krwi pełnej magią włada doskonalej. - Żałuję, że mój ojciec nie dotrwał do tej chwili - dodał z subtelną goryczą, pewien, iż ojciec - gdziekolwiek teraz jest - byłby dumny z poczynań pierworodnego syna. Ale ojciec Francisa żył. I mógł jeszcze poczuć, czym jest duma.
- Rzeczywiście, zabawne - przytaknął, kątem oka spoglądając na drzwi - w których w każdym momencie mogła stanąć Evandra, z jakiegoś powodu mniej lękał się przy niej mówić o masowej eksterminacji mugolskiej ludności niżeli o cudzołóstwie - z jakiegoś powodu tez bardziej lękał się jej kary za to drugie niżeli sądu za to pierwsze. Był u arabki nie tak dawno temu, chyba w grudniu, nie miał pojęcia, że w sprowadzaniu ich pomagali Shafiqowie - ale dziewczyna rzeczywiście była piękna. Od ślubu rzadziej bywał w Wenus, w trakcie ciąży Evandry raptem parę razy, bliżej rozwiązania. Francis jednak wiedział, że Tristan w Wenus upodobał sobie już przed laty egzotykę - w tym temacie mimo wszystko nie wydawał się już tak wygadany.
- Ach - westchnął, źle pojmując zamiary szwagra. Wizja schadzki Francisa z syreną była tak zabawna, że skłonny był nawet na nią przystać. Nie szukał podstępu, nie bał się, czy za tymi słowy nie czają się inne myśli - ufał, że Francis zamiary rzeczywiście miał szczere. Czy za tymi szczerymi zamiarami szła odpowiedzialność, było już sprawą drugorzędną? - Nie myślałeś, żeby jednak znaleźć sobie pannę, która nie ma ogona? - zapytał lekko, bo i owszem, egzotykę sam lubił, i owszem, uroda syren obezwładniała, ale istniały bariery, których obejść się nie dało, a biały związek raczej Francisowi nie wystarczy. Nie, żeby wątpił w jego liryczne zapewnienia, ale nawet, gdyby go nie znał, po nim, jako właścicielu burdelu, spodziewałby się raczej, że zna, rozumie i ceni pewne aspekty ludzkiego, a zwłaszcza męskiego życia. - Spytaj Evandry - W końcu oficjalnie wciąż były darem dla niej. - Jeśli się zgodzi, możesz ją zabrać - Może też Evandra lepiej oceni, na ile Francis mógł na Partenopę - niechcący - sprowadzić nieszczęście podczas pełnej przygód eskapady w pełne morze. Albo przynajmniej udzieli tyrady, jak te niebezpieczeństwa zminimalizować i czego na pewno mu nie wolno. - Weź sprawy w swoje ręce, to nie będzie musiał ci niczego podtykać - zaproponował tonem równie lekkim, wszak jego do ożenku z Evandrą nikt nigdy nie zmusił. - Nikt ci chyba nie nakazuje poślubić trollicy. Kto tym razem? - Stracił już rachubę, z iloma pannami próbowano go wyswatać. Obiecał sobie też nie być równie wyrozumiały dla Evana, jeszcze nie rozumiejąc, że rodzice nie mieli nawet w połowie takiej władzy nad swoimi dziećmi, jaką mieć by chcieli.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Prości ludzie, którzy zamiast patrzeć pod nogi zadzierają głowy w górę, żeby spojrzeć na swój sufit, a naszą podłogę; muszą mieć niesamowicie zakrzywiony obraz naszego salonowego życia. Nie dziwię im się absolutnie: ich kąt widzenia obejmuje delektowanie się absurdalnie drogimi przystawkami oraz wystosowywanie poleceń, wieczorny raut i codzienne noszenie niedzielnego ubrania. My zaś ze swej strony gwałtownie opieramy się przed pomysłem, że to faktycznie może być zabawa.
A szkoda.
Nam żyłoby się lepiej, a pospólstwo oskarżałoby nas (rzecz jasna, między innymi zarzutami) o coś, co jest potwierdzone i dzieje się naprawdę. Tymczasem, nasza mała gra w szarady to przedziwne, choć toporne odbicie policzonych dni: niby tak sobie gramy, a tu mamy wołają na obiad. I trzeba wracać, partię zostawić niedokończoną, umówić się na inny dzień i konkretną godzinę, wcisnąć wizytę między kiedyś, arytmetykę a genealogię, a teraz, to już co kto lubi. Na przykład między żonę, a kochankę, lecz z tym trzeba uważać. Z wiekiem konsekwencje są coraz donioślejsze i mama też już nie woła (przestaje wtedy, gdy akurat jest potrzebna), radzenie sobie na własną rękę to cóż, przykra sprawa.
-Jeszcze nie teraz - odpowiadam krótko - monitorujemy sytuację, na powierzchnię wychodzi coraz więcej ulicznic - mówię i póki jeszcze mogę, to faktycznie zabieram się za przekąski, które mają połechtać moje podniebienia. Liczę na to, że zdążę przełknąć, nim przyjdzie mi się czymś zakrztusić, dlatego kontynuuję, ciągnę z rzuconej sugestii, ile tylko dam radę. Wyjałowię do końca, dla mnie to nic ponad czasem, bo, niestety, tutaj poszachrować rady nie dam - w tej chwili bardziej zyskowne jest dla nas opłacanie ich, niż konkurencja - zdradzam, wzruszając ramionami. Ginnie sugerowała co prawda, by załatwić to inaczej, bez tej drobnej wymiany kapitału, lecz tych drobnych mi nie żal. Żal mi za to ludzi wypędzonych z Londynu, rozdzielonych z rodzinami. Miażdżę w zębach pistację. Taki mamy klimat.
-Wiem - wiem, po prostu. Ani to sztuczne pochlebstwo, ani pompatyczność. Wiem też, że nie zabraknie takich, co mogliby się na nią połasić. W przeszłości szło tylko o jej serce, w dalszej części o pozostałe partie ciała, teraz jest jeszcze Evan. Czy mogą posłużyć za towar przetargowy? Oczywiście. Czy tak się stanie?
Szczerze - wątpię. I gdy to sobie uświadamiam, oddycham już spokojniej, a Tristanowi z wolna kiwam głową. Chociaż tyle, Evandra chcąc nie chcąc, bierze w tym udział, lecz ufam w jej bezpieczeństwo. Przysięgał to przed ołtarzem, niech to będzie ta część obietnicy, której nie pogwałci.
Ale, ale, oto jesteśmy w domu: znaczy, Rosier przestaje się cackać i bierze mnie za pysk. W gładkich słowach, oboje nie wychylamy się z prognozami, mimo że ja wiedziałem, dokąd zmierza, a on, że uparcie nie słucham wskazówek nawigatora i chodzę sobie na szagę. Podstawiony pod ścianą mogę albo się cofnąć, albo palnąć sobie w łeb, więc pieczołowicie odkładam złoty widelczyk na deserowy talerz. Żeby nie kusiło.
-Moja rodzina jasno wyraziła swoje poparcie dla Czarnego Pana podczas wiecu w Stonhenge - zaczynam spokojnie, wytrzymując uważne spojrzenie Tristana - o chuj, a jak jest legilimentą? - nie po to, by rzucić mu wyzwanie (broń mnie Merlinie), a by zaakcentować, że owszem, pojmuję wagę tej rozmowy. Sojuszy. Oraz zobowiązań - co oznacza, że ja, jako Lestrange również opowiadam się za działaniami twego lorda - zgrabne to-to nie jest, mówię coś, a tak naprawdę nie mówię nic: a on to zaraz rozgryzie. Ściemniać? Tłoczyć gęsty, ideologiczny bulshit? Zachować powściągliwość? Neutralność - o ile mi na to pozwoli.
-Nie jestem wojownikiem ani myślicielem. Co Czarnemu Panu przyjdzie z księgowego? - pytam, nawet z niejakim zainteresowaniem. Co takiego, oprócz nazwiska posiadam, że mnie tam chcą? - wszelkie wpływy Lestrange'ów koncentrują się na pielęgnowaniu szerzonej przez niego polityki. Zresztą, nigdy nie było inaczej. Czego zatem ode mnie oczekujesz? - pytam, załatwmy to od razu. Otwarte karty lub zerwany plaster, ta druga metafora podoba mi się bardziej, bo boli. Musi boleć, bo w piersiach aż mnie dusi. Z tej okazji sięgam po papierosa, pamiętając, żeby nie pokazywać Tristanowi języka. To nałóg, nie nerwy, tylko nałóg; trzeba było przyjść po kresce, wówczas po kwadransie mego słowotoku byłoby po wszystkim. Cóż, moja wina. Wielka, owszem, bo radykalizm wywołuje u mnie skręt kiszek, a z wiekiem coraz gorzej znoszę te gastryczne dolegliwości.
-Tu również mugoli jest dużo więcej niż nas - zauważam, przeczesując sobie włosy palcami i petując na własny talerz. Apetyt odchodzi, gdy przypominam sobie tych kilka ciał, na które przyszło mi się natknąć. Dwa zdążyły już nadgnić - utrzymanie Londynu, całkowicie rozumiem, to przecież stolica. Ale chyba nie wysiedlicie całego kraju...? - zamierzam stwierdzić, lecz finalnie dźwięczy w tym zdaniu nieśmiały pytajnik. Pełen niedowierzania. Eksterminacja co? Nie chcę znać tego słowa, Francja też traci potencjał ewentualnej bazy na przeczekanie uroczej wojny domowej. Kiedy toczyła się ostatnia? Nie pamiętam, za to trafiam dokładnie w te czasy, o których pewnie powstaną książki. Wcale o to nie prosiłem.
Gaszę papierosa, wydmuchując ostatnią smugę groszkowego dymu i dumając przez moment nad Tristanem nostalgicznym. Nie umyka mi żal, a raczej: kryształki goryczy przebijającej się z jego słów, tęsknoty za zwerbalizowaną ojcowską dumą. Mi na niej nie zależy, już za późno, bym takie relacje zbudował ze swoim starym i póki co, nie mam jak walczyć z tym kompleksem, bo o dziwo, dzieciaka brak. Nawet bękart by się nadał, kochałbym jak swoje. No...
Przypada mi milczeć, bo nie czuję się kompetentny w głoszeniu ckliwych banałów, wolę więc dziób zatkać, niż kłapnąć coś durnego. Obrócić w żart też nie wypada, zwłaszcza, że Coretin, niech mu ziemia lekką będzie, nie odszedł wcale tak dawno. Ciało wystygnąć zdążyło, zemsta najlepiej smakuje na zimno, lecz funeralne przytyki są ciężkostrawne. Nie pasują do serów i owoców.
-Mogę ci sprowadzić jakąś nową. Młodą. Ciasną. Półdziką - proponuję, szatkując zdanie na pyszne, tłuste fragmenty. Reklama dźwignią handlu, a te przymiotniki brzmią lepiej, gdy wypowiada się je wyjątkowo starannie. Czy mam wyrzuty sumienia, że nakręcam mu dziewczyny, z którymi zdradza moją siostrę? Wcale. Wolę mieć go na oku, niż żeby puszczał się z jakimiś łachudrami, robiącymi za kochanice. Pamiętam, co lubi, czym go zachęcić - mamy nowego dostawcę wideł. Solidnie kopią - ja sam wielkim fanem nie jestem, wolę specyfiki halucynogenne. Robią mi dużo ładniejszy świat niż później zastaję po ośmiogodzinnym tripie.
-Ciągnie swój do swego - mruczę, dopijając whisky i zerkając tęsknie na drzwi, chciałbym już zobaczyć Wandzię. Z drugiej strony: już nie uratuje mnie przed werbunkiem, a tej konwersacji słuchać nie powinna - nie wychodzi. W ostateczności oddam głos i nogi za ogon, wymiana dwa do jednego - mam port na syrenki, więc akurat styknie, nic, tylko korzystać. Tristan zgarnia najwyższą władzę rycerską, ale wciąż jest szansa na polubowne rozwiązanie.
-Dzięki. Mało jest rzeczy, których Evandra mi odmówi. I mało takich, których bym dla niej nie zrobił - odpowiadam, i tu, uwaga, prawie odgryzam sobie język. Coby pewne prośby nie przeszły przez jej usta, ale przecież tego nie zrobi. Nie jej, bo co do swojej osoby, to już mam wątpliwości.
-Gdyby istniała droga mi kobieta, uwierz, zrobiłbym dokładnie to samo, co ty - to znaczy, nie odpuszczał. O kogo walczyć jednak nie mam, więc zostaje mi kręcenie nosem, grymaszenie i odwlekanie ślubu tak długo, jak to możliwe - mogłaby być nawet trollica, o ile coś bym do niej poczuł. Nie chcę męczącej żony na pokaz, teatrzyku i spania w osobnych sypialniach - narzekam, rozluźniony fajkiem i whisky. Gdybym miał swoją Evandrę, nie będącą przy okazji moją siostrą, najlepiej jeszcze sympatię ze szkoły, pożegnałbym się z kawalerstwem w wieku osiemnastu lat. Niestety kochliwy nie jestem, tylko wrażliwy na kobiece wdzięki, więc i błysk zauroczenia sprawy nie załatwi. A wizja pochowania we wspólnym grobowcu to nie przelewki, żebym zgodził się na pierwszą lepszą.
A szkoda.
Nam żyłoby się lepiej, a pospólstwo oskarżałoby nas (rzecz jasna, między innymi zarzutami) o coś, co jest potwierdzone i dzieje się naprawdę. Tymczasem, nasza mała gra w szarady to przedziwne, choć toporne odbicie policzonych dni: niby tak sobie gramy, a tu mamy wołają na obiad. I trzeba wracać, partię zostawić niedokończoną, umówić się na inny dzień i konkretną godzinę, wcisnąć wizytę między kiedyś, arytmetykę a genealogię, a teraz, to już co kto lubi. Na przykład między żonę, a kochankę, lecz z tym trzeba uważać. Z wiekiem konsekwencje są coraz donioślejsze i mama też już nie woła (przestaje wtedy, gdy akurat jest potrzebna), radzenie sobie na własną rękę to cóż, przykra sprawa.
-Jeszcze nie teraz - odpowiadam krótko - monitorujemy sytuację, na powierzchnię wychodzi coraz więcej ulicznic - mówię i póki jeszcze mogę, to faktycznie zabieram się za przekąski, które mają połechtać moje podniebienia. Liczę na to, że zdążę przełknąć, nim przyjdzie mi się czymś zakrztusić, dlatego kontynuuję, ciągnę z rzuconej sugestii, ile tylko dam radę. Wyjałowię do końca, dla mnie to nic ponad czasem, bo, niestety, tutaj poszachrować rady nie dam - w tej chwili bardziej zyskowne jest dla nas opłacanie ich, niż konkurencja - zdradzam, wzruszając ramionami. Ginnie sugerowała co prawda, by załatwić to inaczej, bez tej drobnej wymiany kapitału, lecz tych drobnych mi nie żal. Żal mi za to ludzi wypędzonych z Londynu, rozdzielonych z rodzinami. Miażdżę w zębach pistację. Taki mamy klimat.
-Wiem - wiem, po prostu. Ani to sztuczne pochlebstwo, ani pompatyczność. Wiem też, że nie zabraknie takich, co mogliby się na nią połasić. W przeszłości szło tylko o jej serce, w dalszej części o pozostałe partie ciała, teraz jest jeszcze Evan. Czy mogą posłużyć za towar przetargowy? Oczywiście. Czy tak się stanie?
Szczerze - wątpię. I gdy to sobie uświadamiam, oddycham już spokojniej, a Tristanowi z wolna kiwam głową. Chociaż tyle, Evandra chcąc nie chcąc, bierze w tym udział, lecz ufam w jej bezpieczeństwo. Przysięgał to przed ołtarzem, niech to będzie ta część obietnicy, której nie pogwałci.
Ale, ale, oto jesteśmy w domu: znaczy, Rosier przestaje się cackać i bierze mnie za pysk. W gładkich słowach, oboje nie wychylamy się z prognozami, mimo że ja wiedziałem, dokąd zmierza, a on, że uparcie nie słucham wskazówek nawigatora i chodzę sobie na szagę. Podstawiony pod ścianą mogę albo się cofnąć, albo palnąć sobie w łeb, więc pieczołowicie odkładam złoty widelczyk na deserowy talerz. Żeby nie kusiło.
-Moja rodzina jasno wyraziła swoje poparcie dla Czarnego Pana podczas wiecu w Stonhenge - zaczynam spokojnie, wytrzymując uważne spojrzenie Tristana - o chuj, a jak jest legilimentą? - nie po to, by rzucić mu wyzwanie (broń mnie Merlinie), a by zaakcentować, że owszem, pojmuję wagę tej rozmowy. Sojuszy. Oraz zobowiązań - co oznacza, że ja, jako Lestrange również opowiadam się za działaniami twego lorda - zgrabne to-to nie jest, mówię coś, a tak naprawdę nie mówię nic: a on to zaraz rozgryzie. Ściemniać? Tłoczyć gęsty, ideologiczny bulshit? Zachować powściągliwość? Neutralność - o ile mi na to pozwoli.
-Nie jestem wojownikiem ani myślicielem. Co Czarnemu Panu przyjdzie z księgowego? - pytam, nawet z niejakim zainteresowaniem. Co takiego, oprócz nazwiska posiadam, że mnie tam chcą? - wszelkie wpływy Lestrange'ów koncentrują się na pielęgnowaniu szerzonej przez niego polityki. Zresztą, nigdy nie było inaczej. Czego zatem ode mnie oczekujesz? - pytam, załatwmy to od razu. Otwarte karty lub zerwany plaster, ta druga metafora podoba mi się bardziej, bo boli. Musi boleć, bo w piersiach aż mnie dusi. Z tej okazji sięgam po papierosa, pamiętając, żeby nie pokazywać Tristanowi języka. To nałóg, nie nerwy, tylko nałóg; trzeba było przyjść po kresce, wówczas po kwadransie mego słowotoku byłoby po wszystkim. Cóż, moja wina. Wielka, owszem, bo radykalizm wywołuje u mnie skręt kiszek, a z wiekiem coraz gorzej znoszę te gastryczne dolegliwości.
-Tu również mugoli jest dużo więcej niż nas - zauważam, przeczesując sobie włosy palcami i petując na własny talerz. Apetyt odchodzi, gdy przypominam sobie tych kilka ciał, na które przyszło mi się natknąć. Dwa zdążyły już nadgnić - utrzymanie Londynu, całkowicie rozumiem, to przecież stolica. Ale chyba nie wysiedlicie całego kraju...? - zamierzam stwierdzić, lecz finalnie dźwięczy w tym zdaniu nieśmiały pytajnik. Pełen niedowierzania. Eksterminacja co? Nie chcę znać tego słowa, Francja też traci potencjał ewentualnej bazy na przeczekanie uroczej wojny domowej. Kiedy toczyła się ostatnia? Nie pamiętam, za to trafiam dokładnie w te czasy, o których pewnie powstaną książki. Wcale o to nie prosiłem.
Gaszę papierosa, wydmuchując ostatnią smugę groszkowego dymu i dumając przez moment nad Tristanem nostalgicznym. Nie umyka mi żal, a raczej: kryształki goryczy przebijającej się z jego słów, tęsknoty za zwerbalizowaną ojcowską dumą. Mi na niej nie zależy, już za późno, bym takie relacje zbudował ze swoim starym i póki co, nie mam jak walczyć z tym kompleksem, bo o dziwo, dzieciaka brak. Nawet bękart by się nadał, kochałbym jak swoje. No...
Przypada mi milczeć, bo nie czuję się kompetentny w głoszeniu ckliwych banałów, wolę więc dziób zatkać, niż kłapnąć coś durnego. Obrócić w żart też nie wypada, zwłaszcza, że Coretin, niech mu ziemia lekką będzie, nie odszedł wcale tak dawno. Ciało wystygnąć zdążyło, zemsta najlepiej smakuje na zimno, lecz funeralne przytyki są ciężkostrawne. Nie pasują do serów i owoców.
-Mogę ci sprowadzić jakąś nową. Młodą. Ciasną. Półdziką - proponuję, szatkując zdanie na pyszne, tłuste fragmenty. Reklama dźwignią handlu, a te przymiotniki brzmią lepiej, gdy wypowiada się je wyjątkowo starannie. Czy mam wyrzuty sumienia, że nakręcam mu dziewczyny, z którymi zdradza moją siostrę? Wcale. Wolę mieć go na oku, niż żeby puszczał się z jakimiś łachudrami, robiącymi za kochanice. Pamiętam, co lubi, czym go zachęcić - mamy nowego dostawcę wideł. Solidnie kopią - ja sam wielkim fanem nie jestem, wolę specyfiki halucynogenne. Robią mi dużo ładniejszy świat niż później zastaję po ośmiogodzinnym tripie.
-Ciągnie swój do swego - mruczę, dopijając whisky i zerkając tęsknie na drzwi, chciałbym już zobaczyć Wandzię. Z drugiej strony: już nie uratuje mnie przed werbunkiem, a tej konwersacji słuchać nie powinna - nie wychodzi. W ostateczności oddam głos i nogi za ogon, wymiana dwa do jednego - mam port na syrenki, więc akurat styknie, nic, tylko korzystać. Tristan zgarnia najwyższą władzę rycerską, ale wciąż jest szansa na polubowne rozwiązanie.
-Dzięki. Mało jest rzeczy, których Evandra mi odmówi. I mało takich, których bym dla niej nie zrobił - odpowiadam, i tu, uwaga, prawie odgryzam sobie język. Coby pewne prośby nie przeszły przez jej usta, ale przecież tego nie zrobi. Nie jej, bo co do swojej osoby, to już mam wątpliwości.
-Gdyby istniała droga mi kobieta, uwierz, zrobiłbym dokładnie to samo, co ty - to znaczy, nie odpuszczał. O kogo walczyć jednak nie mam, więc zostaje mi kręcenie nosem, grymaszenie i odwlekanie ślubu tak długo, jak to możliwe - mogłaby być nawet trollica, o ile coś bym do niej poczuł. Nie chcę męczącej żony na pokaz, teatrzyku i spania w osobnych sypialniach - narzekam, rozluźniony fajkiem i whisky. Gdybym miał swoją Evandrę, nie będącą przy okazji moją siostrą, najlepiej jeszcze sympatię ze szkoły, pożegnałbym się z kawalerstwem w wieku osiemnastu lat. Niestety kochliwy nie jestem, tylko wrażliwy na kobiece wdzięki, więc i błysk zauroczenia sprawy nie załatwi. A wizja pochowania we wspólnym grobowcu to nie przelewki, żebym zgodził się na pierwszą lepszą.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Choć miał w życiu okres, że o dziwkarza większego od niego trudno byłoby nie tylko w Londynie, ale i w kraju, o życiu ulicznic wiedział niewiele. Dobierane przez niego kurtyzany musiały mieć klasę i chociaż udawane obycie, traktował to jak rozrywkę wysokiego lotu, nie zaspokajanie zwierzęcych żądz, delektował się tym, cieleśnie, zmysłowo i intelektualnie - a przynajmniej tego poszukiwał, niewątpliwie odnajdując te przymioty u swojej ulubienicy. Brudnym dziwkom z portu nigdy nie poświęcał większej uwagi, tym bardziej zaskoczony był, choć nie powinien, odpowiedzią Francisa.
- Naprawdę? - zadumał się. - Opłacacie je? Jak to działa? - dopytał ze szczerym zainteresowaniem, zupełnie jakby mówił - znów - o pogodzie, nie ludzkiej krzywdzie podpartej sutenerstwem. Nigdy nie widział w tym niczego złego, jedni ludzie predysponowani byli do zadań wielkich, inni do czczej wegetacji i spełniania cudzych zachcianek. Dziwki tez miały w społeczeństwie swoja rolę do spełnienia i nawet jeśli tą rolą była służba to takim właśnie musiało być ich przeznaczenie. Procesy ekonomiczne i zależności między tym, co działo się na ulicach, a tym, co działo się w przybytku Francisa, nigdy go nie zajmowały - poczuł się jednak zaciekawiony. Zdawał się to jednak wciąż temat błahy, gdy rozmowa z wolna schodziła na właściwe i potrzebne tory.
Skinął głową, rodzina Francisa opowiedziała się jasno, a jednak za tą deklaracją nie poszły konkretne działania. Francis odłożył widelczyk na talerzyk, zupełnie tak, jak umywał ręce i jak chwycić nie chciał za różdżkę. I miał pewnie w swoich słowach sporo racji, że jego siłą i jego orężem był pieniądz, nie walka - nie mogło to jednak zmienić jego pochodzenia, szlachectwo zobowiązywało - do szlachetnego postępowania. To właśnie ich klasa od wieków zmuszona była prowadzić wojny za tych, którzy nie potrafili sami przewidzieć, co było dla nich najlepsze.
- Naszego lorda - poprawił szwagra, podtrzymując jego spojrzenie; choć jego usta pozostały zastygnięcie w subtelnym niemal uśmiechu, w głosie wybrzmiało coś, co mogłoby ciąć powietrze. Jeśli Francis, jak jego rodzina, opowiadał się po właściwej stronie, Czarny Pan był panem tak samo jego, jak Lestrenge'a. - Nie doceniasz siły własnego umysłu, Francisie, naprawdę masz się za tylko księgowego? Kiedy nastanie nowy ład, zarządzanie zasobami stanie się aspektem najistotniejszym - choć liczenie ważne jest również w trakcie działań polowych, jakie prowadzimy obecnie. Nie wspominając już o tym, i na tym się skupmy, jaki potencjał wywiadowczy mają twoje dziewczyny. Nikt szybciej od nich nie wykryje naszych potencjalnych dezerterów. - Bo gdzież żółnierze szli wypłakać oczy, jeśli nie na łono tych, które mogły ukoić smutki bez wyrzutów co do niepewnej przyszłości, przyszłości rodziny? Dziwki dobrze słuchały, i miały całkiem dobrą pamięć, nie tylko on uczył Deirdre - ona też otworzyła mu na pewne sprawy oczy. - Nie zachowałbyś takich informacji dla siebie, prawda? - I choć pyta, choć pozornie daje pole na odpowiedź, to złej odpowiedzi usłyszeć nie chce. Bo Francis wyboru nie ma. Czarny Pan jest panem wymagającym, który, jeśli zajdzie taka potrzeba, najdzikszego ptaka zatknie na łańcuchu i nie będzie to wcale złoty łańcuch. Francis był bratem Evandry, Tristan chciał jego zabezpieczenia. Znał go dość, by wiedzieć, że był lekkoduchem, ale czasy zabawy już się skończyły - rozłożona szachownica domagała się krwawych ofiar. I nie chciał, by Francis popełnił głupi ruch tylko dlatego, że akurat się zamyślił i skupił bardziej na rybim ogonie Partenopy niźli na tym, co działo się wokół.
W jakiś pokrętny sposób Tristan po prostu się o niego troszczył.
- Przekażesz je nam. Będziesz współpracował - powtórzył jak mantrę, nie do końca pytając, szukając u niego potwierdzenia. Rzecz jasna chciałby ujrzeć, jak Francis dorasta, jak mężnieje, chwyta za różdżkę i bierze sprawy we własne ręce, ale wycofanie, na które napotkał, obdzierało go ze złudzeń. Nie stawiał więc większych oczekiwań - na razie nie.
- W Londynie było ich więcej - odparł zbyt lekko, a srogi wyraz twarzy zastąpiło nieco rozbawienie. Skoro tak łatwo dało się ich wypędzić z największego miasta - to czemu i nie z reszty kraju, choć będzie to przedsięwzięcie na większą i dłuższą skalę. - Gdzie mielibyśmy ich wysiedlać? - dopytał, z pewną konsternacją. Wysiedlanie nie wchodziło w grę, w grę wchodziła tylko śmierć. Ponura, straszna i niosąca zmiany, do których każdy musiał się dostosować. - Całkowite usunięcie mugolskich siedlisk nieco potrwa, ale stanie się faktem już niedługo. Przestaną kalać magiczną ziemię swoją egzystencją - a my nie będziemy już dłużej zmuszani do utrzymywania Kodeksu Tajności, który i tak od dłuższego czasu był tylko fasadą. Anomalie zmieniły wiele. Pomyśl tylko - ty i Partenopa bez szalonego rybaka na głowie, który zechce upolować ją harpunem, wierząc, że mała spełni jego trzy życzenia, bo takie krążą wśród nich opowieści - Mugole naprawdę dziwacznie reagowali na magiczne istoty, wierzyli w brednie, choć tym razem niecelowo pomylił syrenę z karasiem. Mugole nie byli groźni, nie posiadali takiej mocy, ale przypominali muchy, które, gdy kręcą się w pobliżu zbyt długo, stając się nazbyt irytujące. Niemal tak jak ta cisza, która zastygła chwilę potem, Tristan jednak nie szukał pocieszenia - i na słowa podobne nie czekał, wypuścił z ust powietrze bezdźwięcznie w krótkim i zdawkowym śmiechu. Nie, czasy dziwek nie mogły wrócić, nawet jeśli wciąż pozwalał sobie na chwile słabości. Nieliczne. A jednak słowa Franicsa kusiły na tyle, by raz jeszcze z niepokojem odwrócił wzrok na wciąż zamknięte drzwi. Nawet nie drgnęły ni wcześniej ni teraz.
- Mam żonę, Francis - przypomniał, choć niechętnie, w pełni jednak nad pokusami zapanować nie potrafił. - Wpadnę spróbować tych wideł. Będziesz pojutrze? - Oczywiście, że Francis dobrze wiedział, czego pragnął Tristan - tak jak wiedział, że skuszony słodyczą nie zatrzyma się tylko na jednej. Pewnie odmawiał szczerze, zwykle działał pod wpływem impulsu. Najęcie dziwki rzeczywiście nie będzie jego zamiarem - i pewnie rzeczywiście to zrobi, rozleniwiony ekstazą szukając całkowitego spełnienia. Wykrzywił się w uśmiechu, na krótko, ale szczerze, słysząc o głosie i ogonie - może tak rzeczywiście byłoby lepiej dla niego, ale z pewnością nie dla jego rodziny.
A tacy jak oni nie żyli dla siebie, żyli dla innych. Niosąc na barkach ogrom rodowych obowiązków, względem rodziców, swoich dzieci, swoich żon. Francis jeszcze nie miał szansy tego pojąć.
- Zawsze możesz się jej pozbyć, kiedy twoje serce... zabije mocniej - podpowiedział, nieco nonszalancko, choć nie spodziewał się po nim takiego romantyzmu. Uważał zresztą, że Francis był na to zdecydowanie za stary - z trzydziestką na karku na próżno szukać miłości od pierwszego wejrzenia i motylków w brzuchu, zwłaszcza na tle wojennego krajobrazu. Czasy szły niepewne, szkoda by było, gdyby ród Lestrange wymarł, bo Francis zamarzył o wielkiej miłości. - Co z chwytaniem dnia? Warto czekać na szczęście, które być może nigdy się nie stanie?
Skinął tylko głową, przyjmując jego zapewnienie. Cenił je. Cenił to, że Evandra miała kogoś, dla kogo była tak ważna. Nie wykorzystałby łączącej ich relacji, żona była dla niego zbyt ważna - źle by to zresztą świadczyło o nim jako o mężczyźnie, gdyby potrafił sięgnąć upatrzonego celu tylko przy pomocy własnej kobiety. Nie ona w ich życiu miała stanowić o sile - ona tą siłą musiała zostać otoczona.
- Naprawdę? - zadumał się. - Opłacacie je? Jak to działa? - dopytał ze szczerym zainteresowaniem, zupełnie jakby mówił - znów - o pogodzie, nie ludzkiej krzywdzie podpartej sutenerstwem. Nigdy nie widział w tym niczego złego, jedni ludzie predysponowani byli do zadań wielkich, inni do czczej wegetacji i spełniania cudzych zachcianek. Dziwki tez miały w społeczeństwie swoja rolę do spełnienia i nawet jeśli tą rolą była służba to takim właśnie musiało być ich przeznaczenie. Procesy ekonomiczne i zależności między tym, co działo się na ulicach, a tym, co działo się w przybytku Francisa, nigdy go nie zajmowały - poczuł się jednak zaciekawiony. Zdawał się to jednak wciąż temat błahy, gdy rozmowa z wolna schodziła na właściwe i potrzebne tory.
Skinął głową, rodzina Francisa opowiedziała się jasno, a jednak za tą deklaracją nie poszły konkretne działania. Francis odłożył widelczyk na talerzyk, zupełnie tak, jak umywał ręce i jak chwycić nie chciał za różdżkę. I miał pewnie w swoich słowach sporo racji, że jego siłą i jego orężem był pieniądz, nie walka - nie mogło to jednak zmienić jego pochodzenia, szlachectwo zobowiązywało - do szlachetnego postępowania. To właśnie ich klasa od wieków zmuszona była prowadzić wojny za tych, którzy nie potrafili sami przewidzieć, co było dla nich najlepsze.
- Naszego lorda - poprawił szwagra, podtrzymując jego spojrzenie; choć jego usta pozostały zastygnięcie w subtelnym niemal uśmiechu, w głosie wybrzmiało coś, co mogłoby ciąć powietrze. Jeśli Francis, jak jego rodzina, opowiadał się po właściwej stronie, Czarny Pan był panem tak samo jego, jak Lestrenge'a. - Nie doceniasz siły własnego umysłu, Francisie, naprawdę masz się za tylko księgowego? Kiedy nastanie nowy ład, zarządzanie zasobami stanie się aspektem najistotniejszym - choć liczenie ważne jest również w trakcie działań polowych, jakie prowadzimy obecnie. Nie wspominając już o tym, i na tym się skupmy, jaki potencjał wywiadowczy mają twoje dziewczyny. Nikt szybciej od nich nie wykryje naszych potencjalnych dezerterów. - Bo gdzież żółnierze szli wypłakać oczy, jeśli nie na łono tych, które mogły ukoić smutki bez wyrzutów co do niepewnej przyszłości, przyszłości rodziny? Dziwki dobrze słuchały, i miały całkiem dobrą pamięć, nie tylko on uczył Deirdre - ona też otworzyła mu na pewne sprawy oczy. - Nie zachowałbyś takich informacji dla siebie, prawda? - I choć pyta, choć pozornie daje pole na odpowiedź, to złej odpowiedzi usłyszeć nie chce. Bo Francis wyboru nie ma. Czarny Pan jest panem wymagającym, który, jeśli zajdzie taka potrzeba, najdzikszego ptaka zatknie na łańcuchu i nie będzie to wcale złoty łańcuch. Francis był bratem Evandry, Tristan chciał jego zabezpieczenia. Znał go dość, by wiedzieć, że był lekkoduchem, ale czasy zabawy już się skończyły - rozłożona szachownica domagała się krwawych ofiar. I nie chciał, by Francis popełnił głupi ruch tylko dlatego, że akurat się zamyślił i skupił bardziej na rybim ogonie Partenopy niźli na tym, co działo się wokół.
W jakiś pokrętny sposób Tristan po prostu się o niego troszczył.
- Przekażesz je nam. Będziesz współpracował - powtórzył jak mantrę, nie do końca pytając, szukając u niego potwierdzenia. Rzecz jasna chciałby ujrzeć, jak Francis dorasta, jak mężnieje, chwyta za różdżkę i bierze sprawy we własne ręce, ale wycofanie, na które napotkał, obdzierało go ze złudzeń. Nie stawiał więc większych oczekiwań - na razie nie.
- W Londynie było ich więcej - odparł zbyt lekko, a srogi wyraz twarzy zastąpiło nieco rozbawienie. Skoro tak łatwo dało się ich wypędzić z największego miasta - to czemu i nie z reszty kraju, choć będzie to przedsięwzięcie na większą i dłuższą skalę. - Gdzie mielibyśmy ich wysiedlać? - dopytał, z pewną konsternacją. Wysiedlanie nie wchodziło w grę, w grę wchodziła tylko śmierć. Ponura, straszna i niosąca zmiany, do których każdy musiał się dostosować. - Całkowite usunięcie mugolskich siedlisk nieco potrwa, ale stanie się faktem już niedługo. Przestaną kalać magiczną ziemię swoją egzystencją - a my nie będziemy już dłużej zmuszani do utrzymywania Kodeksu Tajności, który i tak od dłuższego czasu był tylko fasadą. Anomalie zmieniły wiele. Pomyśl tylko - ty i Partenopa bez szalonego rybaka na głowie, który zechce upolować ją harpunem, wierząc, że mała spełni jego trzy życzenia, bo takie krążą wśród nich opowieści - Mugole naprawdę dziwacznie reagowali na magiczne istoty, wierzyli w brednie, choć tym razem niecelowo pomylił syrenę z karasiem. Mugole nie byli groźni, nie posiadali takiej mocy, ale przypominali muchy, które, gdy kręcą się w pobliżu zbyt długo, stając się nazbyt irytujące. Niemal tak jak ta cisza, która zastygła chwilę potem, Tristan jednak nie szukał pocieszenia - i na słowa podobne nie czekał, wypuścił z ust powietrze bezdźwięcznie w krótkim i zdawkowym śmiechu. Nie, czasy dziwek nie mogły wrócić, nawet jeśli wciąż pozwalał sobie na chwile słabości. Nieliczne. A jednak słowa Franicsa kusiły na tyle, by raz jeszcze z niepokojem odwrócił wzrok na wciąż zamknięte drzwi. Nawet nie drgnęły ni wcześniej ni teraz.
- Mam żonę, Francis - przypomniał, choć niechętnie, w pełni jednak nad pokusami zapanować nie potrafił. - Wpadnę spróbować tych wideł. Będziesz pojutrze? - Oczywiście, że Francis dobrze wiedział, czego pragnął Tristan - tak jak wiedział, że skuszony słodyczą nie zatrzyma się tylko na jednej. Pewnie odmawiał szczerze, zwykle działał pod wpływem impulsu. Najęcie dziwki rzeczywiście nie będzie jego zamiarem - i pewnie rzeczywiście to zrobi, rozleniwiony ekstazą szukając całkowitego spełnienia. Wykrzywił się w uśmiechu, na krótko, ale szczerze, słysząc o głosie i ogonie - może tak rzeczywiście byłoby lepiej dla niego, ale z pewnością nie dla jego rodziny.
A tacy jak oni nie żyli dla siebie, żyli dla innych. Niosąc na barkach ogrom rodowych obowiązków, względem rodziców, swoich dzieci, swoich żon. Francis jeszcze nie miał szansy tego pojąć.
- Zawsze możesz się jej pozbyć, kiedy twoje serce... zabije mocniej - podpowiedział, nieco nonszalancko, choć nie spodziewał się po nim takiego romantyzmu. Uważał zresztą, że Francis był na to zdecydowanie za stary - z trzydziestką na karku na próżno szukać miłości od pierwszego wejrzenia i motylków w brzuchu, zwłaszcza na tle wojennego krajobrazu. Czasy szły niepewne, szkoda by było, gdyby ród Lestrange wymarł, bo Francis zamarzył o wielkiej miłości. - Co z chwytaniem dnia? Warto czekać na szczęście, które być może nigdy się nie stanie?
Skinął tylko głową, przyjmując jego zapewnienie. Cenił je. Cenił to, że Evandra miała kogoś, dla kogo była tak ważna. Nie wykorzystałby łączącej ich relacji, żona była dla niego zbyt ważna - źle by to zresztą świadczyło o nim jako o mężczyźnie, gdyby potrafił sięgnąć upatrzonego celu tylko przy pomocy własnej kobiety. Nie ona w ich życiu miała stanowić o sile - ona tą siłą musiała zostać otoczona.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ciągnie mnie do spokoju i lat spędzonych z dala od intryg czy salonowej siłowni, na której prócz idealnych ciał świeci się także towarzystwem oraz wspomnieniem teatralnych premier. Ja nie mam wszechstronnych zainteresowań, lubię proste piosenki i dźwięki harmonijki, szuranie krzeseł i skrzypienie nienaoliwionych drzwi. W innym czasie mógłbym pracować na roli, pierwszorzędny ze mnie siewca (paniki), przesadzać też umiem, a reszty - chodzenia za pługiem? gospodarności? - przecież się nauczę. To nie może być przecież trudne, wielokrotnie obijałem się o szklane ściany durnych wyobrażeń wymagań oraz trudności, na przykład, jak teraz. Ze dwie godziny wcześniej spocony jak mysz jaram bata i planuję, jak się wykręcić i jakby tu dać nogę tak, żeby nikt nie zauważył, a rozmowa biegnie zgrabnie. Bez pretensji, wymuszeń czy szantaży. Znaczone karty nadal trzymamy pod palcami, żeby w ostatecznej rundzie jebnąć sobie w twarz słodkim ultimatum, dobierz dwadzieścia pięć albo... ale na razie jest nieźle. Swojsko na tyle, że nie stosuję techniki oddechowej polecanej kobietom w ciąży i zabawiam się trzymanym w dłoni fajkiem. Uważam: żeby nie upuścić go na podłogę i nie wypalić dziury w ręcznie tkanym dywanie, a także żeby nie popisać się radosnym falstartem. Mowa o dziwkach, więc tym bardziej byłoby to co najmniej nietaktowne.
-To dość delikatna operacja. Wiesz, one nie lubią jałmużny, a gdyby alfonsi się zorientowali, co jest grane, zaczęliby dokręcać śrubę - odpowiadam, pocierając szczękę. Gładko ogoloną, do czego przyzwyczajony właściwie nie jestem. Brakuje mi szorstkości zarostu, odrastających włosków, wizualne odmłodzenie o pięć lat nie wyrównuje mi poniesionych strat - zapoznałem paru chłopaków co kręcą się w porcie. Dobrze im z oczu patrzyło, to ich nająłem, raz na jakiś czas załatwią dla mnie drobną robótkę, a ja funduję im miłe chwile. Dla mnie to ułamek zysku, jaki mógłbym stracić, gdyby komuś zachciało się po prostu szybkiego dupczenia - tłumaczę dokładnie, jak działa ten teatrzyk - a w Wenus rzadko zostaje się na chwilę - dodaję, ale o tym sam wie przecież doskonale. Mamy dogodne warunki, dama ukazująca nogi pod latarnią oferuje prędkie spełnienie, ja proponuję takie również, lecz w pakiecie z celebracją chwili. Ręczne robótki sobie nierówne. Cenowo także. Psuję rynek? Bynajmniej, trzymam go w ryzach. Ktoś musi, a jeśli trzeba, mam całkiem twardą rękę.
No właśnie, jeśli trzeba. Drażni mnie ta zależność oraz możliwe ewentualności, irytujące następstwa, kostniejący charakter w obliczu wydarzeń, o które wcale nie proszę. Powinienem się dostosować i zrobić to możliwe elastycznie, z zaznaczeniem punktu swej osobowości, ale tym sposobem nazwą mnie Rycerzem szybciej, niż zdołam się zorientować.
-Naszego lorda - zgadzam się jednak, formalnie jak widać naprawiam swój błąd. Niech będzie, mój ton pozostaje w kontrze do ostrego świstu Tristana. Co znaczy, że uznaję tą zwierzchność - ktoś wcześniej uczynił to za mnie - ale również, że słowa muszę ważyć staranniej.
-Owszem. Za zwykłego księgowego - potwierdzam i, nie zaniżam wcale swojej rynkowej wartości. Nie dążę do reklamacji swojego produktu, a zaprezentowaniu go w świetle faktycznym, nie tyle ujawniającym, co nie kryjącym wad - nie mam innych talentów, które mógłbym wam zaoferować - naga prawda, co mu przyjdzie po moim liczeniu kart, obstawianiu koni, czy pieprzeniu? Nie dam się zabić w imię idei, zwłaszcza, że uważam ją za obrzydliwą. Nie chcę tych śmierci, skręca mnie, gdy patrzę na opustoszały Londyn, w kark gryzą mnie wyrzuty sumienia. Nie przykładam do tego ani ręki, ani nawet najmniejszego palca u stopy, a i tak czuję palącą odpowiedzialność. Odkąd to się zaczęło, ciężko mi ze sobą - jeśli przyjdzie mi brać udział, nie wiem, jak siebie zniosę.
-Sądzisz, że potencjalni uciekinierzy będą wypłakiwać się moim dziewczętom? Wiedząc, do kogo należy Wenus? - pytam, opcja nie niemożliwa, lecz z całą pewnością - niemądra. Mimo tego Tristan trafia w punkt, tutki słyszą różne rzeczy, wiedzą sporo, czasem się tym dzielą, innym razem tym handlują. I je muszę przestrzec, by za nic nie dały się w to wciągnąć. Łatwy pieniądz kusi - i tylko wtedy, gdy się wie, że nic nie przychodzi łatwo, budzi podejrzenia.
-To nie współpraca. To lojalność - odpowiadam cicho, podnosząc wzrok na surowe oblicze Tristana. Nie protestuję, ale i nie potwierdzam, werbalne oświadczenie zdaje mi się całkowicie zbędne. Nie zamierzam tego formalizować - wobec takiej formy miotałbym się w sprzecznościach jeszcze bardziej, a tymczasem zagrywam na czas, na historyczną tradycję wspierania rodziny, na mój własny honor. Uwierzy w niego?
Oby, bo póki co, nie mam pojęcia, co robić. Wiem jedynie, czego robić nie chcę.
W tej chwili - dłużej udawać tej względnej beztroski. Muszę zmarszczyć brwi, gdy tak lekko kołem się toczy rzecz o ludobójstwie, o istnieniach, nie mniej wartych niż nasze. Łudziłem się, że to tylko pierwsza fala agresji, że to przykład, że dalej pojawią się obostrzenia nałożone ma mugolaków, że dadzą im pewną przestrzeń. Że pozwolą im żyć.
-A co z ziemią? Nas jest za mało, nie zasiedlimy całych Wysp - zauważam, dbając o modulację głosu, tak, by przypominał stricte biznesową konsultację. Obojętną, ale taką, w której nie zgadzam się ze stanowiskiem przedmówcy - ktoś musi o nią dbać. Uprawiać ją - stwierdzam, to tak na początek - mugole są jak robaki. Obrzydliwi, ale jednak względnie użyteczni - może to porównanie trafi do jego gustu. Podły wyzysk razi mnie mniej niż wyrok śmierci za coś, na co ci ludzie żadnego wpływu nie mieli - całkowita czystka nie jest opłacalna - kalkuluję, walcząc ze śliną zebraną we własnych ustach. Przeproszę go za chwilę, pójdę do łazienki, stanę przed lustrem i splunę sobie w twarz. Albo, rozkażę skrzatowi, aby to uczynił, upokorzę się bardziej - nasza dominacja to rzecz oczywista, powinni dostać szansę, by móc się nam poddać. I okazać się pożytecznymi - ciągnę, skoro to zwierzęta, wytresujmy je, uczyńmy posłusznymi i przydatnymi. W tej chwili albo koncertowo się wkopuję i narażam na nadzór 24/7, ewentualnie natychmiastowe rozwiązanie tej kwestii i plastikowy worek, albo udowadniam własne obliczenie i prawdziwie ekonomiczny zmysł. Z dwojga złego, wolałbym to drugie i, kurwa tak się właśnie przedstawia moja neutralność. Kończy się, bo trzymać języka za zębami nie umiem. Kogo ja właściwie sabotuję? Tristana jedynie podpuszczam, nie umyka mi ten nerwowy rzut okiem przez ramię, który właściwie sprawia mi dziką satysfakcję. Niech będzie sobie sukinsynem, ale chociaż pozory zachowuje. Musi ją kochać, dba, by serce Wandzi dalej było w jednym kawałku. Jedyna tłusta część jej ciała.
-To coś zmienia? - pytam, jakbyśmy wcale nie mówili o mojej siostrze. Chcę wiedzieć, do niedawna mu to nie przeszkadzało, mimo że nosił już obrączkę, a wcześniej na palec Evandry wsunął pierścionek - Zaharah podobno obciąga lepiej od Deirdre - dodaję niefrasobliwie, bo choć pojawiła się niedawno, ma już swoich stałych klientów, nieustających w pochwałach - i wciąż jest dziewicą - raz, że cena zwala z nóg, dwa, że nie chcę jej oddać byle komu. Ona wybrzydzać nie może, ale ja owszem, więc wykorzystuję swą pozycję. Dla jej i mojego dobra. Nie, nie dobra. Dla zysku.
-Będę. Lepiej zajdź przed dwunastą, to może jeszcze pośpisz kilka godzin - dodaję, smoki też przecież nie czekają, a dzieci nie dają nocy pełnej wytchnienia. Mają mamkę? Nie wypada pytać.
-To jest twoja rada? - odparłem, prychając z cicha. Poważnie? W innych okolicznościach nawet wziąłbym to za żart, lecz nie mam już stuprocentowej pewności. A, jeśli zdarzy się tak, że okoliczności mnie do tego zmuszą... to i tak się nie stanie, jaja mam mniejsze niż Cynthia, chociaż ona swoje plany wyjaśnia podobnymi do mnie motywami.
-Warto dać mu szansę - stwierdzam pewnie, bo co do tego akurat, żadnych wątpliwości nie żywię - gdy przyjdzie czas i tak spełnię swój obowiązek, nadal jestem w formie - rzucam, pół żartem, pół serio. Najwyżej skończę u swoich własnych dziwek.
-To dość delikatna operacja. Wiesz, one nie lubią jałmużny, a gdyby alfonsi się zorientowali, co jest grane, zaczęliby dokręcać śrubę - odpowiadam, pocierając szczękę. Gładko ogoloną, do czego przyzwyczajony właściwie nie jestem. Brakuje mi szorstkości zarostu, odrastających włosków, wizualne odmłodzenie o pięć lat nie wyrównuje mi poniesionych strat - zapoznałem paru chłopaków co kręcą się w porcie. Dobrze im z oczu patrzyło, to ich nająłem, raz na jakiś czas załatwią dla mnie drobną robótkę, a ja funduję im miłe chwile. Dla mnie to ułamek zysku, jaki mógłbym stracić, gdyby komuś zachciało się po prostu szybkiego dupczenia - tłumaczę dokładnie, jak działa ten teatrzyk - a w Wenus rzadko zostaje się na chwilę - dodaję, ale o tym sam wie przecież doskonale. Mamy dogodne warunki, dama ukazująca nogi pod latarnią oferuje prędkie spełnienie, ja proponuję takie również, lecz w pakiecie z celebracją chwili. Ręczne robótki sobie nierówne. Cenowo także. Psuję rynek? Bynajmniej, trzymam go w ryzach. Ktoś musi, a jeśli trzeba, mam całkiem twardą rękę.
No właśnie, jeśli trzeba. Drażni mnie ta zależność oraz możliwe ewentualności, irytujące następstwa, kostniejący charakter w obliczu wydarzeń, o które wcale nie proszę. Powinienem się dostosować i zrobić to możliwe elastycznie, z zaznaczeniem punktu swej osobowości, ale tym sposobem nazwą mnie Rycerzem szybciej, niż zdołam się zorientować.
-Naszego lorda - zgadzam się jednak, formalnie jak widać naprawiam swój błąd. Niech będzie, mój ton pozostaje w kontrze do ostrego świstu Tristana. Co znaczy, że uznaję tą zwierzchność - ktoś wcześniej uczynił to za mnie - ale również, że słowa muszę ważyć staranniej.
-Owszem. Za zwykłego księgowego - potwierdzam i, nie zaniżam wcale swojej rynkowej wartości. Nie dążę do reklamacji swojego produktu, a zaprezentowaniu go w świetle faktycznym, nie tyle ujawniającym, co nie kryjącym wad - nie mam innych talentów, które mógłbym wam zaoferować - naga prawda, co mu przyjdzie po moim liczeniu kart, obstawianiu koni, czy pieprzeniu? Nie dam się zabić w imię idei, zwłaszcza, że uważam ją za obrzydliwą. Nie chcę tych śmierci, skręca mnie, gdy patrzę na opustoszały Londyn, w kark gryzą mnie wyrzuty sumienia. Nie przykładam do tego ani ręki, ani nawet najmniejszego palca u stopy, a i tak czuję palącą odpowiedzialność. Odkąd to się zaczęło, ciężko mi ze sobą - jeśli przyjdzie mi brać udział, nie wiem, jak siebie zniosę.
-Sądzisz, że potencjalni uciekinierzy będą wypłakiwać się moim dziewczętom? Wiedząc, do kogo należy Wenus? - pytam, opcja nie niemożliwa, lecz z całą pewnością - niemądra. Mimo tego Tristan trafia w punkt, tutki słyszą różne rzeczy, wiedzą sporo, czasem się tym dzielą, innym razem tym handlują. I je muszę przestrzec, by za nic nie dały się w to wciągnąć. Łatwy pieniądz kusi - i tylko wtedy, gdy się wie, że nic nie przychodzi łatwo, budzi podejrzenia.
-To nie współpraca. To lojalność - odpowiadam cicho, podnosząc wzrok na surowe oblicze Tristana. Nie protestuję, ale i nie potwierdzam, werbalne oświadczenie zdaje mi się całkowicie zbędne. Nie zamierzam tego formalizować - wobec takiej formy miotałbym się w sprzecznościach jeszcze bardziej, a tymczasem zagrywam na czas, na historyczną tradycję wspierania rodziny, na mój własny honor. Uwierzy w niego?
Oby, bo póki co, nie mam pojęcia, co robić. Wiem jedynie, czego robić nie chcę.
W tej chwili - dłużej udawać tej względnej beztroski. Muszę zmarszczyć brwi, gdy tak lekko kołem się toczy rzecz o ludobójstwie, o istnieniach, nie mniej wartych niż nasze. Łudziłem się, że to tylko pierwsza fala agresji, że to przykład, że dalej pojawią się obostrzenia nałożone ma mugolaków, że dadzą im pewną przestrzeń. Że pozwolą im żyć.
-A co z ziemią? Nas jest za mało, nie zasiedlimy całych Wysp - zauważam, dbając o modulację głosu, tak, by przypominał stricte biznesową konsultację. Obojętną, ale taką, w której nie zgadzam się ze stanowiskiem przedmówcy - ktoś musi o nią dbać. Uprawiać ją - stwierdzam, to tak na początek - mugole są jak robaki. Obrzydliwi, ale jednak względnie użyteczni - może to porównanie trafi do jego gustu. Podły wyzysk razi mnie mniej niż wyrok śmierci za coś, na co ci ludzie żadnego wpływu nie mieli - całkowita czystka nie jest opłacalna - kalkuluję, walcząc ze śliną zebraną we własnych ustach. Przeproszę go za chwilę, pójdę do łazienki, stanę przed lustrem i splunę sobie w twarz. Albo, rozkażę skrzatowi, aby to uczynił, upokorzę się bardziej - nasza dominacja to rzecz oczywista, powinni dostać szansę, by móc się nam poddać. I okazać się pożytecznymi - ciągnę, skoro to zwierzęta, wytresujmy je, uczyńmy posłusznymi i przydatnymi. W tej chwili albo koncertowo się wkopuję i narażam na nadzór 24/7, ewentualnie natychmiastowe rozwiązanie tej kwestii i plastikowy worek, albo udowadniam własne obliczenie i prawdziwie ekonomiczny zmysł. Z dwojga złego, wolałbym to drugie i, kurwa tak się właśnie przedstawia moja neutralność. Kończy się, bo trzymać języka za zębami nie umiem. Kogo ja właściwie sabotuję? Tristana jedynie podpuszczam, nie umyka mi ten nerwowy rzut okiem przez ramię, który właściwie sprawia mi dziką satysfakcję. Niech będzie sobie sukinsynem, ale chociaż pozory zachowuje. Musi ją kochać, dba, by serce Wandzi dalej było w jednym kawałku. Jedyna tłusta część jej ciała.
-To coś zmienia? - pytam, jakbyśmy wcale nie mówili o mojej siostrze. Chcę wiedzieć, do niedawna mu to nie przeszkadzało, mimo że nosił już obrączkę, a wcześniej na palec Evandry wsunął pierścionek - Zaharah podobno obciąga lepiej od Deirdre - dodaję niefrasobliwie, bo choć pojawiła się niedawno, ma już swoich stałych klientów, nieustających w pochwałach - i wciąż jest dziewicą - raz, że cena zwala z nóg, dwa, że nie chcę jej oddać byle komu. Ona wybrzydzać nie może, ale ja owszem, więc wykorzystuję swą pozycję. Dla jej i mojego dobra. Nie, nie dobra. Dla zysku.
-Będę. Lepiej zajdź przed dwunastą, to może jeszcze pośpisz kilka godzin - dodaję, smoki też przecież nie czekają, a dzieci nie dają nocy pełnej wytchnienia. Mają mamkę? Nie wypada pytać.
-To jest twoja rada? - odparłem, prychając z cicha. Poważnie? W innych okolicznościach nawet wziąłbym to za żart, lecz nie mam już stuprocentowej pewności. A, jeśli zdarzy się tak, że okoliczności mnie do tego zmuszą... to i tak się nie stanie, jaja mam mniejsze niż Cynthia, chociaż ona swoje plany wyjaśnia podobnymi do mnie motywami.
-Warto dać mu szansę - stwierdzam pewnie, bo co do tego akurat, żadnych wątpliwości nie żywię - gdy przyjdzie czas i tak spełnię swój obowiązek, nadal jestem w formie - rzucam, pół żartem, pół serio. Najwyżej skończę u swoich własnych dziwek.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Salonik na piętrze
Szybka odpowiedź