Salonik na piętrze
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salonik na piętrze
Komnata ta znajduje się w bardziej prywatnej części dworu, z dala od sali balowych, jadalni i salonów gdzie podejmowani są gości lordów i lady Rosier. Salonik jest niewielki i służy członkom rodziny do wspólnego spędzania czasu w swym kameralnym gronie. Niewielki, lecz wciąż bardzo przytulny i elegancki. Tak jak w innych komnatach dworu dominują tu jasne, kremowe barwy, zaś eleganckie meble sprowadzono prosto z Francji.
- Stajesz się niebywale zaradny podczas wojny, gdy idzie o twoją kasę - pozwolił sobie skomentować, wysłuchawszy jego opowieści o dziwkach, nie bez zaskoczenia. Dokładne i nieco wyrachowane przeliczenie zysków i strat z potrzeb wściekłych psów Ministerstwa pewnie zda egzamin, Francis znał swój rynek dobrze, potrafił się na nim rozpychać i pewnie szybko przejmie monopol. Trochę go to zdumiewało w kontekście jego pozy, gry bezradnością, brakiem umiejętności, a przecież umysł miał trzeźwy i dwie ręce tez miał całe, różdżkę nieprzełamaną, brakowało tylko chęci i motywacji do opuszczenia ciepłej strefy komfortu. Może musiał zrozumieć, że strefa komfortu została zniszczona razem z Londynem, to było jak symboliczne przekroczenie rzeki, za którą trwała juz tylko wieczna wojna. Wieczne odwoływanie się do własnych słabości zaczynało go nużyć, bo było tylko wymówką.
- Zaskakujące - dodał, nie odejmując spojrzenia od twarzy Francisa, gładko ogolony zdaje mu się młodszy od niego, choć nie było to novum dzisiejszego dnia. Francis zbyt długo trwał jako lekkoduch, wegetował, bo nic wielkiego nie dokonał i nic wielkiego nie dokona, jeśli nie weźmie życia za rogi. A że mógł dokonać - w to Tristan wierzył, ślepo zawierzając ideologii czystej krwi. Francis pochodził z wielkiej rodziny, a przed wielką rodziną stawiało się wielkie wymagania. Był jego męskim potomkiem i po takim spodziewał się, że wkrótce zostanie dyrygentem dziejących się zdarzeń. Miał swoje obowiązki, jednym z nich było chwycenie za różdżkę. - Sądziłem, że twój tytuł stawia cię na innym miejscu niż zwykłego księgowego, Francisie. Nie czujesz się godzin nazwiska? Ród nie zrobi za ciebie wszystkiego, ty jesteś rodem. Po kim spodziewasz się działania? Po swoim ojcu, starym nestorze? Czy może po Evandrze? - W głosie Tristana pobrzmiewał głównie zawód. Choć mógł się tego spodziewać, nie chciał, by brat Evandry podjął niewłaściwą decyzję. Nie chciał przysparzać Evandrze trosk. Chciał zresztą, by została bezpieczne, a rycerze przejawiali niepokojące ciągoty do karania całej rodziny za postępki jednego z nich. - A do kogo należy Wenus? - spytał, lżejszym tonem, choć wcale lżej mu nie było. - Do zwykłego księgowego. - Bo któż mu zabroni odwrócić jego słowa ogonem? Czy Francis wobec kogokolwiek sprawiał wrażenie bezwzględnego polityka? Sam się na to powoływał, sam określał się nikim, a inni - inni nie spojrzą na niego inaczej niż on sam. - Uczul swoje dziewczyny. Niech ich pilnują. Niech słuchają. Niech dadzą ci moc informacji - Wykaż się, pokaż, nie zmącisz nikomu oczu pustosłowiem. Tristan nie wierzył w słowa, zbyt długo przebywał pośród rycerzy, by popełniać tak podstawowy błąd; wielu pośród nich na słowie się skończyło, lecz w tych, którzy podjęli czyny, nikt nigdy nie miał powodu zwątpić. Brak efektów miało być sygnałem jednoznacznym, nie chciał słyszeć odmowy. - Poprzyj swoje zapewnienie lojalności czynem. Zdasz mi raport za miesiąc. - W zasadzie nie prosił. Radził, na swój sposób. Luźna rozmowa miała doprowadzić Francisa w kozi róg a tam wskazać mu, że droga prowadzi tylko w jedną stronę; że jeśli nie stanie po właściwej stronie, stanie przeciwko niej. Trwała wojna, zbyt zaawansowana, by mogli sobie pozwolić na niezdecydowanie. Sprawa Isabelli pokazała, jak niepewne były dziś deklaracje wypowiadane za sztucznymi maskami. Znał Francisa, był leniem i chciał własnej wygody. Ale czas na zabawę skończył się już jakiś czas temu.
A jednak na kolejne słowa Francisa pozwolił sobie na pewną niefrasobliwość, gdy kącik jego ust zadrgnął w całkiem szczerym rozbawieniu.
- Ziemia nie zginie, gdy nie będziemy po niej chodzić - wyjaśnił, siląc się na powagę. Po cóż mieliby uprawiać tak wiele pól, gdy nie będą potrzebować tak wiele chleba. - Przeludnienie to zupełnie inna sprawa, w Anglii ludzi jest za dużo. Pozbycie się niemagicznych pozwoli jej się wyzwolić, mam nadzieję, że będzie to miało zbawienny wpływ na naturę. Czarodzieje czasem zapominają, że ich przetrwanie zależne jest od przetrwania magicznych gatunków zwierząt. Bez eliksirów daleko nie dojdziemy, podczas gdy rozpowszechnienie się mugolskiej zarazy sprawiło, że wiele magicznych stworzeń nie żyje już poza miejscami takimi jak Zakazany Las czy zamknięte rezerwaty. Pomyśl, ile w tym piękna, gdy na twojej schadzce z Partenopą miałbyś szansę ujrzeć w rzece ramorę zamiast pustych butelek. Wiedziałeś, że kiedyś istniał gatunek żyjący w Europie? - Pewnie nie wiedział nawet, że ramora dzisiaj w Europie nie żyła, ale Tristan zdawał się być tym nieszczególnie przejęty. - Mamy skrzaty, a mugole nie są nawet w połowie tak użyteczni, jak oni. Wszystko muszą robić przy pomocy rąk, są powolni, podróż zajmuje im całe wieki. Ich maszyny w zetknięciu z magią są bezradne. Co gorsza, w przeciwieństwie do skrzatów są też zdolni rozmnażać się z czarodziejami, a to tę kwestię należy przecież wyeliminować w pierwszej kolejności. Rodzą się z tego problematyczne karykatury czarodziejów - mówił, jakby mówił rzecz oczywistą, pojmowaną przez Francisa. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że mógłby mieć na ten temat inne zdanie, widział raczej w jego słowach naiwność, próbę dokładnej eksploatacji porzuconego zasobu, który jednak był zbyt szkodliwy, by go użyć. Czarodziej nie powinien kalać własnej krwi. Nie każdy potrafił podjąć decyzję samodzielnie, właśnie dlatego trzeba było ją podjąć za nich. Właśnie dlatego oni - synowie najdawniejszych rodzin - powinni być gotowi na więcej. Powinni być gotowi umrzeć w imię lepszego świata, bo robili to dla swoich dzieci.
No tak, Franicis wciąż ich nie miał.
Westchnął, unosząc ku górze prawą dłoń, na której błyszczała złota obrączka, zupełnie jakby nie był z nią w Wenus już kilka razy, nawet jeśli czynił to nieporównywalnie rzadziej niż przed ślubem. Ktoś naiwny stwierdziłby, że powstrzymywało go od tego sumienie, tak naprawdę była to skryta przed światem kochanka - wyrwana swoją drogą właśnie z Wenus. Może dlatego niechętny wyraz objawił się na jego twarzy, mógłby wyglądać jak wstręt przed zdradą Evandry, ale tak naprawdę przedstawiał niesmak z recenzji umiejętności Deirdre od innego mężczyzny. Wiedział, że była dziwką, tak ją przecież poznał, ale nie lubił ani do tego wracać ani o tym w ten sposób myśleć.
- To już nie moja gra, przyjdę tylko na widły - stwierdził ze zdecydowaniem, choć oboje wiedzieli, że to zdecydowanie zmięknie, gdy w Wenus spróbuje słodkich wideł Francisa, że zapłaci za towarzystwo tej dziewczyny więcej, niż była warta i skuszony ofertą jej właściciela odbierze jej to, co o tej wartości stanowiło. Skinął głową, gdy zakreślił godzinę, kalkulując swoje obowiązki, ale szczęśliwie nic nie stało na przeszkodzie.
- Może nie jest idealna, ale lepsza niż żadna - usprawiedliwił się nieco, zabijanie żony nie należało może do czystej zabawy i pewnie przed paroma miesiącami sam miałby opory głosić podobne opinie. Ale czasy się zmieniały, świat szedł do przodu, podczas gdy Francis utkwił w swoim świecie sprzed dekady. Ostatecznie jednak bezdzietność Francisa nie była jego zmartwieniem w takim stopniu, w jakim była nim jego orientacja już stricte polityczna. Ta, w przeciwieństwie do poprzedniej, mogła się już odbić na Evandrze. - Przyjdzie taki czas, że znów będziemy mogli się zabawić, Francis. Ale na razie - musimy zrobić swoją robotę - oczyścić Anglię ze szlamu, przecież to wiedział.
- Zaskakujące - dodał, nie odejmując spojrzenia od twarzy Francisa, gładko ogolony zdaje mu się młodszy od niego, choć nie było to novum dzisiejszego dnia. Francis zbyt długo trwał jako lekkoduch, wegetował, bo nic wielkiego nie dokonał i nic wielkiego nie dokona, jeśli nie weźmie życia za rogi. A że mógł dokonać - w to Tristan wierzył, ślepo zawierzając ideologii czystej krwi. Francis pochodził z wielkiej rodziny, a przed wielką rodziną stawiało się wielkie wymagania. Był jego męskim potomkiem i po takim spodziewał się, że wkrótce zostanie dyrygentem dziejących się zdarzeń. Miał swoje obowiązki, jednym z nich było chwycenie za różdżkę. - Sądziłem, że twój tytuł stawia cię na innym miejscu niż zwykłego księgowego, Francisie. Nie czujesz się godzin nazwiska? Ród nie zrobi za ciebie wszystkiego, ty jesteś rodem. Po kim spodziewasz się działania? Po swoim ojcu, starym nestorze? Czy może po Evandrze? - W głosie Tristana pobrzmiewał głównie zawód. Choć mógł się tego spodziewać, nie chciał, by brat Evandry podjął niewłaściwą decyzję. Nie chciał przysparzać Evandrze trosk. Chciał zresztą, by została bezpieczne, a rycerze przejawiali niepokojące ciągoty do karania całej rodziny za postępki jednego z nich. - A do kogo należy Wenus? - spytał, lżejszym tonem, choć wcale lżej mu nie było. - Do zwykłego księgowego. - Bo któż mu zabroni odwrócić jego słowa ogonem? Czy Francis wobec kogokolwiek sprawiał wrażenie bezwzględnego polityka? Sam się na to powoływał, sam określał się nikim, a inni - inni nie spojrzą na niego inaczej niż on sam. - Uczul swoje dziewczyny. Niech ich pilnują. Niech słuchają. Niech dadzą ci moc informacji - Wykaż się, pokaż, nie zmącisz nikomu oczu pustosłowiem. Tristan nie wierzył w słowa, zbyt długo przebywał pośród rycerzy, by popełniać tak podstawowy błąd; wielu pośród nich na słowie się skończyło, lecz w tych, którzy podjęli czyny, nikt nigdy nie miał powodu zwątpić. Brak efektów miało być sygnałem jednoznacznym, nie chciał słyszeć odmowy. - Poprzyj swoje zapewnienie lojalności czynem. Zdasz mi raport za miesiąc. - W zasadzie nie prosił. Radził, na swój sposób. Luźna rozmowa miała doprowadzić Francisa w kozi róg a tam wskazać mu, że droga prowadzi tylko w jedną stronę; że jeśli nie stanie po właściwej stronie, stanie przeciwko niej. Trwała wojna, zbyt zaawansowana, by mogli sobie pozwolić na niezdecydowanie. Sprawa Isabelli pokazała, jak niepewne były dziś deklaracje wypowiadane za sztucznymi maskami. Znał Francisa, był leniem i chciał własnej wygody. Ale czas na zabawę skończył się już jakiś czas temu.
A jednak na kolejne słowa Francisa pozwolił sobie na pewną niefrasobliwość, gdy kącik jego ust zadrgnął w całkiem szczerym rozbawieniu.
- Ziemia nie zginie, gdy nie będziemy po niej chodzić - wyjaśnił, siląc się na powagę. Po cóż mieliby uprawiać tak wiele pól, gdy nie będą potrzebować tak wiele chleba. - Przeludnienie to zupełnie inna sprawa, w Anglii ludzi jest za dużo. Pozbycie się niemagicznych pozwoli jej się wyzwolić, mam nadzieję, że będzie to miało zbawienny wpływ na naturę. Czarodzieje czasem zapominają, że ich przetrwanie zależne jest od przetrwania magicznych gatunków zwierząt. Bez eliksirów daleko nie dojdziemy, podczas gdy rozpowszechnienie się mugolskiej zarazy sprawiło, że wiele magicznych stworzeń nie żyje już poza miejscami takimi jak Zakazany Las czy zamknięte rezerwaty. Pomyśl, ile w tym piękna, gdy na twojej schadzce z Partenopą miałbyś szansę ujrzeć w rzece ramorę zamiast pustych butelek. Wiedziałeś, że kiedyś istniał gatunek żyjący w Europie? - Pewnie nie wiedział nawet, że ramora dzisiaj w Europie nie żyła, ale Tristan zdawał się być tym nieszczególnie przejęty. - Mamy skrzaty, a mugole nie są nawet w połowie tak użyteczni, jak oni. Wszystko muszą robić przy pomocy rąk, są powolni, podróż zajmuje im całe wieki. Ich maszyny w zetknięciu z magią są bezradne. Co gorsza, w przeciwieństwie do skrzatów są też zdolni rozmnażać się z czarodziejami, a to tę kwestię należy przecież wyeliminować w pierwszej kolejności. Rodzą się z tego problematyczne karykatury czarodziejów - mówił, jakby mówił rzecz oczywistą, pojmowaną przez Francisa. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że mógłby mieć na ten temat inne zdanie, widział raczej w jego słowach naiwność, próbę dokładnej eksploatacji porzuconego zasobu, który jednak był zbyt szkodliwy, by go użyć. Czarodziej nie powinien kalać własnej krwi. Nie każdy potrafił podjąć decyzję samodzielnie, właśnie dlatego trzeba było ją podjąć za nich. Właśnie dlatego oni - synowie najdawniejszych rodzin - powinni być gotowi na więcej. Powinni być gotowi umrzeć w imię lepszego świata, bo robili to dla swoich dzieci.
No tak, Franicis wciąż ich nie miał.
Westchnął, unosząc ku górze prawą dłoń, na której błyszczała złota obrączka, zupełnie jakby nie był z nią w Wenus już kilka razy, nawet jeśli czynił to nieporównywalnie rzadziej niż przed ślubem. Ktoś naiwny stwierdziłby, że powstrzymywało go od tego sumienie, tak naprawdę była to skryta przed światem kochanka - wyrwana swoją drogą właśnie z Wenus. Może dlatego niechętny wyraz objawił się na jego twarzy, mógłby wyglądać jak wstręt przed zdradą Evandry, ale tak naprawdę przedstawiał niesmak z recenzji umiejętności Deirdre od innego mężczyzny. Wiedział, że była dziwką, tak ją przecież poznał, ale nie lubił ani do tego wracać ani o tym w ten sposób myśleć.
- To już nie moja gra, przyjdę tylko na widły - stwierdził ze zdecydowaniem, choć oboje wiedzieli, że to zdecydowanie zmięknie, gdy w Wenus spróbuje słodkich wideł Francisa, że zapłaci za towarzystwo tej dziewczyny więcej, niż była warta i skuszony ofertą jej właściciela odbierze jej to, co o tej wartości stanowiło. Skinął głową, gdy zakreślił godzinę, kalkulując swoje obowiązki, ale szczęśliwie nic nie stało na przeszkodzie.
- Może nie jest idealna, ale lepsza niż żadna - usprawiedliwił się nieco, zabijanie żony nie należało może do czystej zabawy i pewnie przed paroma miesiącami sam miałby opory głosić podobne opinie. Ale czasy się zmieniały, świat szedł do przodu, podczas gdy Francis utkwił w swoim świecie sprzed dekady. Ostatecznie jednak bezdzietność Francisa nie była jego zmartwieniem w takim stopniu, w jakim była nim jego orientacja już stricte polityczna. Ta, w przeciwieństwie do poprzedniej, mogła się już odbić na Evandrze. - Przyjdzie taki czas, że znów będziemy mogli się zabawić, Francis. Ale na razie - musimy zrobić swoją robotę - oczyścić Anglię ze szlamu, przecież to wiedział.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Oblizuję powoli usta, po czym wycieram je elegancką serwetą. Składam ją pieczołowicie, nim odłożę materiał tuż obok talerzyka z paroma kawałkami sera oraz częściami owoców; tu nie przystoi mi wyssać z palców resztki esencji, ani wychylić na hejnał nalewki pobłyskującej w szklance z grubo ciosanego kryształu. Mój wzrok podąża za mną, najpierw resztki jedzenia, a później surowe oblicze Tristana, tło dość podobne, znaczy, niewymagające ode mnie specjalnej zmiany emocji. Ich natężenie staram się tłamsić, jak mi to wychodzi, orzec trudno. Gram na czas, tu, gram soli - sięgam po młynek i doprawiam to, co znajduje się na talerzu. Sto procent naturalności, drobne gesty napędzają rozmowę we właściwym kierunku, nie to co wygładzanie idealnie prostego kołnierzyka koszuli.
-O moją kasę? - dopytuję uprzejmie, lekko unosząc brew. Z robienia siana też można zrobić pasję, ale mi do tego daleko. Pasjonowanie się złotem zostawiam amatorom, sam szukam w tym czegoś innego. Gdyby galeony zapewniały zaspokojenie, nie wyrósłby ze mnie zapalony onanista, a bodajże najszczęśliwszy typ na ziemi. Tymczasem, jak większość wypada mi użerać się i walczyć o własny spokój. Nawet nie zadowolenie - teraz to przepychanka o wydarty skrawek ziemi leżącej pomiędzy. I, w głębi serca, czuję, że ten opór to durnota, że choć na razie rozpieram się tam całkiem wygodnie, to wkrótce ani tam się położę, ani usiądę, aż w końcu stać będę i to na jednej nodze, a dookoła mnie zobaczę znajome różdżki. Ale wtedy już nie pozwolą mi wybierać - tu idzie o moje dziewczęta - poprawiam go, chuj z tymi pieniędzmi, rodowa skrytka w szwach pęka, a ta należąca tylko i wyłącznie do mnie również prezentuje się na bogato. Inaczej rzecz się ma w przypadku gromadki Wenusjanek, za które jestem odpowiedzialny. Bije z tego protekcjonalność, coś jak troska o ulubione zwierzątka, ale wiem, że gdy ja popełnię błąd, to one za niego zapłacą. Póki są pod moim dachem, nikt nie pyta, nikt nie węszy, wystarczy, że daję - one dają - im to, czego tylko dusza zapragnie. Gdy przestanę nadstawiać karku, rozliczą je za kolor skóry i twardy, obcy akcent, dziewczętom przyjdzie zapłacić za ukrywanie się z mugolskimi przodkami, a wówczas wilgoć między udami już nie pomoże. Wenus to azyl, ma taki potencjał i moja w tym głowa, by pozostało tak jak najdłużej. Znaczy, tutki muszą pracować, a ja muszę zarabiać - byłoby mi przykro, widząc, jak tyle pracy nad nimi obraca się w niebyt - to wyjaśnienie gra, sporo czasu kosztuje ukształtowanie damy odpowiedniej dla wymagającej klienteli, a my mamy je najlepsze. Gdzie indziej prędko to stracą, a ja naprawdę nie chcę oglądać ich upadku. Drugiego. Zmarnowany wysiłek intelektualny, Tristan powinien pojąć, o czym mówię, to ciosanie ludzi. Bardzo przedmiotowe i raczej nie w moim stylu ujęcie, ale nazywam to tak, dla naszego... wspólnego dobra.
-Nie kpij ze mnie, Tristanie - odpowiadam, częstując się kawałkiem sera. Przeżuwam powoli - jest naprawdę wyśmienity - po czym wracam do naszej dyskusji, jakby toczyła się ona o króliku, co zakpił z wszystkich myśliwych podczas niedzielnej gonitwy - z dumą noszę swoje nazwisko - akcentuję to, wiem, jak muszę wyglądać w jego oczach. Gorszy się jednak nie czuję, moje aspiracje (jakieś?) sięgają w inną stronę, niż ku pierścieniu nestora - i wiem, że to również oznacza odpowiedzialność - z którą zresztą nie daję sobie rady, nie wchodźmy w szczegóły. Jak dotąd nie przyniosłem być może Lestrange'om powodów do chluby, ale do wstydu - no, pomijając ten incydent kilkanaście lat temu - również - wobec tego, zachowałbym się jak idiota, pchając się do pierwszego szeregu tej walki. Nie jestem tchórzem, Tristan, tylko racjonalistą - stwierdzam spokojnie, statecznie jak na uprzednią nerwówkę. Skun wypalony gdzieś pod lasem działa, mam chęć na więcej - może? Wyjmuję z kieszeni szaty papierośnicę ze skręconymi blantami, wpierw proponując jednego Tristanowi. Niezależnie od jego reakcji, sam umieszczam lolka między wargami i pocieram. Zaraz dosięga mnie przyjemny ziołowy zapach, który wdycham z wyraźnym ukontentowaniem, jeszcze oszczędzając płuca. Kiwam przy tym sztywno głową, spełnię twoją prośbę. Mam inny wybór? Gdybym się nie zgodził, mógłbym już słać do Walczącego Maga zdjęcie z moim najlepszym profilem.
-Wolisz spotkać się osobiście, czy wysłać ci to listem...? - pytam, poniekąd to drwina. Bardziej z mojej osoby, skórę i godność ratuje już tylko autoironia. Kim ty niby jesteś, że mam się przed tobą spowiadać? Retorycznie się pytam, doskonalę wiem, ktoś zacz i że sam znajduję się w chujowym położeniu. Ostatecznym wyjściem i tak będzie różdżka, po jednej albo drugiej stronie. Bez przekonania. Nie chcę tej wojny. To nie jest moja walka.
Do momentu, w którym stanie się moja.
-Czyżby? - nie jestem przekonany, lecz nadal bazuję na zblazowanym tonie przedsiębiorcy, dokonującego wyceny. Ludzkiego gatunku. Jeden, drugi buch i od razu jakoś lżej na żołądku - nieuprawiana ziemia zmieni się w ugór. Deszcze, susze, nie jesteśmy przecież w stanie tego kontrolować - odpowiadam spokojnie, choć argument ekologiczny zdaje się ciężki do zbicia. Ciężki, lecz nie - niemożliwy - mugole nie są niezastąpieni. Co więcej, są raczej tępi - tępe narzędzia, and here we go, wracamy do starożytnych metod oraz nazewnictwa. Jak to było? Trochę inaczej. Mówiące narzędzia? - lecz co ci przyjdzie po ich śmierci? Niech robią to, do czego zostali stworzeni, niech służą - mruczę leniwie, ponownie wyciągając stopy na podnóżku, jakby akcentując tą pozycję pana obdarzonego czarodziejską mocą - niech posmakują własnego plugastwa, niech oczyszczą kanały dla wodnych bestii, niech pracują na swoją nędzną skórę i lepiej niech będą za to wdzięczni. A nam trzeba postępować ostrożnie, jeśli mamy ugruntować dominację czystej krwi. Sam mówiłeś, że ościenne państwa są sceptyczne - wybicie szlamu nie wzbudzi ich sympatii do naszych idei - ciągnę, petując do zdobionej popielniczki, czując, jak wewnątrz się gotuję. Jak tylko stąd wyjdę, przysięgam, że zwymiotuję - przykłady są dobre - pod warunkiem, że nie ma ich zbyt wielu - dodaję, ot, taka sugestia, żeby może tylko co dziesiątego wyciągać z szeregu i posyłać jednym zielonym promieniem prosto do pierdolonego mugolskiego nieba, przed którym święty Piotr czeka i dzwoni pękiem kluczy - a co z charłakami? - pytam jeszcze, dość bystry, by nie pochwalić się znajomością z jednym i by nie dodać, że ze ścierą zasuwa lepiej, niż domowy skrzat. Oto moje zaangażowanie, tak długo, jak będę podpierać ścianę, mogę starać się coś ugrać. Nie va bank, nadal bezpiecznie; mam przeogromną nadzieję, że perspektywa Rosiera ukazuje wyłącznie moje przejęcie. I, powiedzmy, chęć biernego, dyskutanckiego udziału w rozmowie.
Moje ambicje kręcą się dookoła mnie, zmienianie świata to nie ta bajka, ale ląduję w tej gnojówie po pas - i kurwa, naprawdę bym to jeszcze przeżył, gdyby ta rewolta toczyła się zgodnie z moją myślą. A z nią zdradzić się nie mogę, bo zaraz pójdę na powróz z tymi mugolami, o których sobie cicho walczę. Pewnie jak na ironię, oni bi mi tej łaskawości nie okazali. I co, wcale się nie dziwię.
Nie bardziej, niż wyraźnie skrzywionej twarzy Tristana, bo to jest co najmniej zastanawiające. Czy to kwestia zażywania pozamałżeńskich rozkoszy w ogóle, czy udaje, by wypaść lepiej, jako mąż Wandzi? Biorę ostatniego bucha, ogarnę to - w Wenus. Naćpany czy nie, jeśli weźmie sobie dziwkę, da mi powody do podejrzliwości. Póki co, na moje usta wpełza uśmiech.
-Potraktuj to jako zaproszenie. Sypię szczodrze - będzie moim gościem, w końcu jesteśmy rodziną, dziś ja robię coś dla niego, jutro on zrobić coś dla mnie. Dawno nic w nosie nie miałem, przypominam sobie i przypomina mi się też gaducha tuż po. A więc: ostrożnie.
-Będę pamiętał - odparłem więc, chwytając za kryształową szklankę, ostatecznie dopijając alkohol do dna. Na osłodę, bo prędzej sobie niż komuś gardło poderżnę. Ale może tym destrukcyjnym sznytem Tristanowi chwalić się nie będę.
-Oby jak najszybciej - miarkuję, niech sam sobie dopowie, do czego piję. Wbrew pozorom, do części drugiej. Jak najszybciej, bez ofiar, bez bólu, bez żalu, bez zawodu. I kurwa, beze mnie.
-O moją kasę? - dopytuję uprzejmie, lekko unosząc brew. Z robienia siana też można zrobić pasję, ale mi do tego daleko. Pasjonowanie się złotem zostawiam amatorom, sam szukam w tym czegoś innego. Gdyby galeony zapewniały zaspokojenie, nie wyrósłby ze mnie zapalony onanista, a bodajże najszczęśliwszy typ na ziemi. Tymczasem, jak większość wypada mi użerać się i walczyć o własny spokój. Nawet nie zadowolenie - teraz to przepychanka o wydarty skrawek ziemi leżącej pomiędzy. I, w głębi serca, czuję, że ten opór to durnota, że choć na razie rozpieram się tam całkiem wygodnie, to wkrótce ani tam się położę, ani usiądę, aż w końcu stać będę i to na jednej nodze, a dookoła mnie zobaczę znajome różdżki. Ale wtedy już nie pozwolą mi wybierać - tu idzie o moje dziewczęta - poprawiam go, chuj z tymi pieniędzmi, rodowa skrytka w szwach pęka, a ta należąca tylko i wyłącznie do mnie również prezentuje się na bogato. Inaczej rzecz się ma w przypadku gromadki Wenusjanek, za które jestem odpowiedzialny. Bije z tego protekcjonalność, coś jak troska o ulubione zwierzątka, ale wiem, że gdy ja popełnię błąd, to one za niego zapłacą. Póki są pod moim dachem, nikt nie pyta, nikt nie węszy, wystarczy, że daję - one dają - im to, czego tylko dusza zapragnie. Gdy przestanę nadstawiać karku, rozliczą je za kolor skóry i twardy, obcy akcent, dziewczętom przyjdzie zapłacić za ukrywanie się z mugolskimi przodkami, a wówczas wilgoć między udami już nie pomoże. Wenus to azyl, ma taki potencjał i moja w tym głowa, by pozostało tak jak najdłużej. Znaczy, tutki muszą pracować, a ja muszę zarabiać - byłoby mi przykro, widząc, jak tyle pracy nad nimi obraca się w niebyt - to wyjaśnienie gra, sporo czasu kosztuje ukształtowanie damy odpowiedniej dla wymagającej klienteli, a my mamy je najlepsze. Gdzie indziej prędko to stracą, a ja naprawdę nie chcę oglądać ich upadku. Drugiego. Zmarnowany wysiłek intelektualny, Tristan powinien pojąć, o czym mówię, to ciosanie ludzi. Bardzo przedmiotowe i raczej nie w moim stylu ujęcie, ale nazywam to tak, dla naszego... wspólnego dobra.
-Nie kpij ze mnie, Tristanie - odpowiadam, częstując się kawałkiem sera. Przeżuwam powoli - jest naprawdę wyśmienity - po czym wracam do naszej dyskusji, jakby toczyła się ona o króliku, co zakpił z wszystkich myśliwych podczas niedzielnej gonitwy - z dumą noszę swoje nazwisko - akcentuję to, wiem, jak muszę wyglądać w jego oczach. Gorszy się jednak nie czuję, moje aspiracje (jakieś?) sięgają w inną stronę, niż ku pierścieniu nestora - i wiem, że to również oznacza odpowiedzialność - z którą zresztą nie daję sobie rady, nie wchodźmy w szczegóły. Jak dotąd nie przyniosłem być może Lestrange'om powodów do chluby, ale do wstydu - no, pomijając ten incydent kilkanaście lat temu - również - wobec tego, zachowałbym się jak idiota, pchając się do pierwszego szeregu tej walki. Nie jestem tchórzem, Tristan, tylko racjonalistą - stwierdzam spokojnie, statecznie jak na uprzednią nerwówkę. Skun wypalony gdzieś pod lasem działa, mam chęć na więcej - może? Wyjmuję z kieszeni szaty papierośnicę ze skręconymi blantami, wpierw proponując jednego Tristanowi. Niezależnie od jego reakcji, sam umieszczam lolka między wargami i pocieram. Zaraz dosięga mnie przyjemny ziołowy zapach, który wdycham z wyraźnym ukontentowaniem, jeszcze oszczędzając płuca. Kiwam przy tym sztywno głową, spełnię twoją prośbę. Mam inny wybór? Gdybym się nie zgodził, mógłbym już słać do Walczącego Maga zdjęcie z moim najlepszym profilem.
-Wolisz spotkać się osobiście, czy wysłać ci to listem...? - pytam, poniekąd to drwina. Bardziej z mojej osoby, skórę i godność ratuje już tylko autoironia. Kim ty niby jesteś, że mam się przed tobą spowiadać? Retorycznie się pytam, doskonalę wiem, ktoś zacz i że sam znajduję się w chujowym położeniu. Ostatecznym wyjściem i tak będzie różdżka, po jednej albo drugiej stronie. Bez przekonania. Nie chcę tej wojny. To nie jest moja walka.
Do momentu, w którym stanie się moja.
-Czyżby? - nie jestem przekonany, lecz nadal bazuję na zblazowanym tonie przedsiębiorcy, dokonującego wyceny. Ludzkiego gatunku. Jeden, drugi buch i od razu jakoś lżej na żołądku - nieuprawiana ziemia zmieni się w ugór. Deszcze, susze, nie jesteśmy przecież w stanie tego kontrolować - odpowiadam spokojnie, choć argument ekologiczny zdaje się ciężki do zbicia. Ciężki, lecz nie - niemożliwy - mugole nie są niezastąpieni. Co więcej, są raczej tępi - tępe narzędzia, and here we go, wracamy do starożytnych metod oraz nazewnictwa. Jak to było? Trochę inaczej. Mówiące narzędzia? - lecz co ci przyjdzie po ich śmierci? Niech robią to, do czego zostali stworzeni, niech służą - mruczę leniwie, ponownie wyciągając stopy na podnóżku, jakby akcentując tą pozycję pana obdarzonego czarodziejską mocą - niech posmakują własnego plugastwa, niech oczyszczą kanały dla wodnych bestii, niech pracują na swoją nędzną skórę i lepiej niech będą za to wdzięczni. A nam trzeba postępować ostrożnie, jeśli mamy ugruntować dominację czystej krwi. Sam mówiłeś, że ościenne państwa są sceptyczne - wybicie szlamu nie wzbudzi ich sympatii do naszych idei - ciągnę, petując do zdobionej popielniczki, czując, jak wewnątrz się gotuję. Jak tylko stąd wyjdę, przysięgam, że zwymiotuję - przykłady są dobre - pod warunkiem, że nie ma ich zbyt wielu - dodaję, ot, taka sugestia, żeby może tylko co dziesiątego wyciągać z szeregu i posyłać jednym zielonym promieniem prosto do pierdolonego mugolskiego nieba, przed którym święty Piotr czeka i dzwoni pękiem kluczy - a co z charłakami? - pytam jeszcze, dość bystry, by nie pochwalić się znajomością z jednym i by nie dodać, że ze ścierą zasuwa lepiej, niż domowy skrzat. Oto moje zaangażowanie, tak długo, jak będę podpierać ścianę, mogę starać się coś ugrać. Nie va bank, nadal bezpiecznie; mam przeogromną nadzieję, że perspektywa Rosiera ukazuje wyłącznie moje przejęcie. I, powiedzmy, chęć biernego, dyskutanckiego udziału w rozmowie.
Moje ambicje kręcą się dookoła mnie, zmienianie świata to nie ta bajka, ale ląduję w tej gnojówie po pas - i kurwa, naprawdę bym to jeszcze przeżył, gdyby ta rewolta toczyła się zgodnie z moją myślą. A z nią zdradzić się nie mogę, bo zaraz pójdę na powróz z tymi mugolami, o których sobie cicho walczę. Pewnie jak na ironię, oni bi mi tej łaskawości nie okazali. I co, wcale się nie dziwię.
Nie bardziej, niż wyraźnie skrzywionej twarzy Tristana, bo to jest co najmniej zastanawiające. Czy to kwestia zażywania pozamałżeńskich rozkoszy w ogóle, czy udaje, by wypaść lepiej, jako mąż Wandzi? Biorę ostatniego bucha, ogarnę to - w Wenus. Naćpany czy nie, jeśli weźmie sobie dziwkę, da mi powody do podejrzliwości. Póki co, na moje usta wpełza uśmiech.
-Potraktuj to jako zaproszenie. Sypię szczodrze - będzie moim gościem, w końcu jesteśmy rodziną, dziś ja robię coś dla niego, jutro on zrobić coś dla mnie. Dawno nic w nosie nie miałem, przypominam sobie i przypomina mi się też gaducha tuż po. A więc: ostrożnie.
-Będę pamiętał - odparłem więc, chwytając za kryształową szklankę, ostatecznie dopijając alkohol do dna. Na osłodę, bo prędzej sobie niż komuś gardło poderżnę. Ale może tym destrukcyjnym sznytem Tristanowi chwalić się nie będę.
-Oby jak najszybciej - miarkuję, niech sam sobie dopowie, do czego piję. Wbrew pozorom, do części drugiej. Jak najszybciej, bez ofiar, bez bólu, bez żalu, bez zawodu. I kurwa, beze mnie.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Kącik jego ust uniósł się lekko w górę, słowa Francisa uznał za żart; faktyczna troska o dziewczęta pracujące w Wenus nieszczególnie mieściła mu się w głowie, były wszak narzędziami jak każde inne - a on był ich sutenerem, czego dawał upust, zachwalając sprzedaż czystej dziewczyny. Tristan zwykł szanować wszystkie niewiasty, zatem kobiety dorosłe, równe mu urodzeniem i o nienagannej reputacji. Tych z Wenus nazwać się w ten sposób nie dało - zwykł miewać względem nich pewien sentyment, ale nie było to równoznaczne ze szczerą troską okazaną właśnie przez Lestrange'a. Inaczej było tylko wtedy, kiedy chodziło o Deirdre. Ale żeby tak się stało, musiała przestać sprzedawać swoje ciało - a przynajmniej sprzedawać je innym niż on.
- To dziewczyny, nie obrazy, Francis. Da się je zastąpić - zagaił, nieco pewnie bezczelnie, nieco arogancko, ale też nie pojmował, jaką pracę trzeba poświęcić grupie mniej lub bardziej doświadczonych kurw; z uwodzeniem kobiety radziły sobie same, miały do tego smykałkę lub nie - a jeśli nie, to kariery u Francisa najpewniej nie zrobią. Przed laty było w nim więcej wrażliwości, zdarzało mu się traktować te kobiety z delikatnością i artystycznym wyczuciem, dziś - dziś był albo zły albo znudzony, przy czym lepszą opcją dla nich była ta druga. Kiedyś pozbawił jedną z nich życia, ale cóż zrobić, uczynić to musiał - poniosło go, a poza tym potrzebował fragmentu jej ciała, by w pełni oddać hołd Czarnemu Panu. Zapłacił za jej śmierć i szczerze wierzył, że nikt nie chował z tego względu urazy. W rzeczy samej jednak bardziej interesowała go dalsza część ich rozmowy - nie chciał, nie chciał widzieć w nim tchórza, który boi się przynieść zaszczyt swojej rodzinie. Nie chciał widzieć w nim człowieka, który się waha, po której stronie konfliktu stanąć. Bo nieodpowiednia decyzja swoimi konsekwencjami złamałaby serce Evandrze. Nie odmówił poczęstunku, choć nie był przekonany, czym był częstowany; wpierw obrócił papierosa w palcach, później go dopiero rozpalił, zaciągając się dymem. O Francisie jedno wiedzieć można było na pewno, używki miał przy sobie pierwszej jakości.
- Jako syn Lestrange'ów masz w sobie większy potencjał, niż inni - przypomniał, nosił w sobie błękitną krew, krew wielkich ludzi, pośród wszystkich tradycyjnych rodzin - był w ścisłym gronie tych najważniejszych. Wierzył szczerze w ideę czystej krwi. Wierzył, że wraz z nią szła moc. I odpowiedzialność. - Musisz tylko chcieć po niego sięgnąć, zamiast zachowywać się jak nadąsana panna, która będzie tylko płakała za idącymi na front żołnierzami. Skończ być dzieckiem, stań się mężczyzną - wezwał go, bo szlachectwo zobowiązywało. W tym przypadku, jak i w każdym innym, do walki za lepszy świat, za przywileje, które im przysługiwały z racji urodzenia. Za jutro, za świat, który zostawią swoim dzieciom. Za świat, w który - nie miał już wyjścia - musiał wierzyć. Ale do tego zmuszać go nie zamierzał, co najwyżej będzie mu to wytykał przy każdej, mniejszej lub też większej, okazji rodzinnej. - Póki ten dzień nie nadejdzie, póki się na to nie zdecydujesz, musisz okazać swoje poparcie w inny sposób. Niech będzie z dala od frontu: ale nie lekceważ tego, Francis, bo później może już być zbyt późno - przestrzegł go, po bratersku, bo poniekąd czuł się za to odpowiedzialny. Jeśli da powód rycerzom do zwątpienia w jego zamiary, Tristan przecież nie utrzyma ich z daleka - rozszarpią go, nim zdąży zaprzeczyć i uraczyć ich kolejnymi wymówkami. - Osobiście - odparł tedy krótko, nie bacząc na drwinę; ostro zaznaczając, że on sam nie żartował.
- Oczywiście, że zmieni się w ugór - przyznał bez zawahania. - Na których wyrosną trawy, krzewy, a w końcu drzewa i lasy. Mugolskie zapasy żywności nigdy nie były nam potrzebne. Zniknięcie mugoli upiększy jedynie krajobraz - Wolał w zasadzie dzikość w naturze niżeli uporządkowane pola uprawne, choć te drugie też miały w sobie nieco rustykalnego uroku. - cóż nam po mugolskiej służbie? Są zbyt wolni, Prymulka w ciągu dnia zrobi więcej, niż ich cały tuzin. A zagrożenie związków ze służbą nie znikną, kto lubi egzotykę, łatwo się do niej nie zniechęci - Nie chciał znaleźć w rodzinie zepsutej łodygi - a sprawa Isabelli wyczuliła go na podobne, dość nieoczekiwane, zdarzenia. - Zostanie problem ich zakwaterowania, utrzymania, po cóż to komu? Są zbędni, zasługują tylko na pogardę i pogardę otrzymają. Dość już im ulegaliśmy, utrzymując w mocy tę śmieszność Kodeksu Tajności. Nigdy zresztą nie będziemy mieć pewności, czy nie znajdzie się cudak, na którym wciąż utrzymują się efekty anomalii - lepiej losu nie kusić. - Wzruszył lekko ramieniem, jakby rozckliwiał się nad śmieciem, który miał właśnie rzucić do kosza - nie nad ludzkim istnieniem. Mugole nie byli dla niego ludźmi. Zradykalizował się, zbyt mocno. - Ościenne państwa prędzej czy później ulegną przed potęgą Czarnego Pana. W ten lub inny sposób, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości - stwierdził i choć mogło to brzmieć jak słowa szaleństwa, Tristan wierzył, że miał w tym słuszność. Grindelwald sprawił, że pokłoniło mu się pół czarodziejskiego świata: Lord Voldemort był od niego znacznie potężniejszy, co znaczyło, że mógł zajść jeszcze dalej. I on chciał być świadkiem tego tryumfu. Chciał mu pomóc. Chciał stać u jego boku, jako mniejszy, słabszy i nie tak uzdolniony, spijając choć część chwały, która była mu w pełni należna.
- Nie widzę powodów, by traktować ich inaczej, niż szlamy - odparł od razu, spoglądając na Francisa pytająco, zastanawiając się skąd to pytanie - i też jakiej odpowiedzi się właściwie spodziewał. Nie myślał w tym momencie wcale o tym, że kilka korytarzy dalej w kołysce spał jego pierworodny syn, który był za młody, by okazać magiczny talent. Że mogło stać się tak, że tego talentu nigdy nie okaże. Przecież wiedział, że charłacy rodzili się również wśród arystokratów - przynosząc wstyd całej rodzinie. To zdarzało się innym, nie jemu. - Istnieją teorie, że to właśnie oni są źródłem narodzin mugolaków - zauważył, czytał o tym kiedyś w Horyzontach Zaklęć, prócz magicznych zwierząt interesowały go artykuły o artefaktach i czystej krwi. - Przekazują wadliwe magiczne geny przez kilka mugolskich pokoleń, aż wreszcie rodzi się wybryk natury. Jeśli pozwolimy charłakom przetrwać, narazimy się na ich dalsze rozprzestrzenianie. Nie po to walczymy o krew czarodziejów, by pozwalać współistnieć tym kreaturom, to nierozsądne przez pryzmat dogmatów eugeniki. - Sprawa wydawała mu się prosta, dążyli do perfekcji, stworzenia społeczeństwa idealnego.
- Trzymam za słowo - odparł, przyjmując zaproszenie; wkrótce spotkają się ponownie. Na zabawie - ale miał nadzieję, że już wtedy usłyszy od Francisa pierwsze słowa na temat. - Oby - przytaknął, w istocie odbierając jego słowa po swojemu. - Oby jak najszybciej - Uniósł szklaneczkę z końcówką alkoholu, dobijając jego łyk po niemym toaście. Za wygraną wojnę. Za lepsze jutro.
Za Francisa, z którego wszyscy będą jeszcze dumni.
- To dziewczyny, nie obrazy, Francis. Da się je zastąpić - zagaił, nieco pewnie bezczelnie, nieco arogancko, ale też nie pojmował, jaką pracę trzeba poświęcić grupie mniej lub bardziej doświadczonych kurw; z uwodzeniem kobiety radziły sobie same, miały do tego smykałkę lub nie - a jeśli nie, to kariery u Francisa najpewniej nie zrobią. Przed laty było w nim więcej wrażliwości, zdarzało mu się traktować te kobiety z delikatnością i artystycznym wyczuciem, dziś - dziś był albo zły albo znudzony, przy czym lepszą opcją dla nich była ta druga. Kiedyś pozbawił jedną z nich życia, ale cóż zrobić, uczynić to musiał - poniosło go, a poza tym potrzebował fragmentu jej ciała, by w pełni oddać hołd Czarnemu Panu. Zapłacił za jej śmierć i szczerze wierzył, że nikt nie chował z tego względu urazy. W rzeczy samej jednak bardziej interesowała go dalsza część ich rozmowy - nie chciał, nie chciał widzieć w nim tchórza, który boi się przynieść zaszczyt swojej rodzinie. Nie chciał widzieć w nim człowieka, który się waha, po której stronie konfliktu stanąć. Bo nieodpowiednia decyzja swoimi konsekwencjami złamałaby serce Evandrze. Nie odmówił poczęstunku, choć nie był przekonany, czym był częstowany; wpierw obrócił papierosa w palcach, później go dopiero rozpalił, zaciągając się dymem. O Francisie jedno wiedzieć można było na pewno, używki miał przy sobie pierwszej jakości.
- Jako syn Lestrange'ów masz w sobie większy potencjał, niż inni - przypomniał, nosił w sobie błękitną krew, krew wielkich ludzi, pośród wszystkich tradycyjnych rodzin - był w ścisłym gronie tych najważniejszych. Wierzył szczerze w ideę czystej krwi. Wierzył, że wraz z nią szła moc. I odpowiedzialność. - Musisz tylko chcieć po niego sięgnąć, zamiast zachowywać się jak nadąsana panna, która będzie tylko płakała za idącymi na front żołnierzami. Skończ być dzieckiem, stań się mężczyzną - wezwał go, bo szlachectwo zobowiązywało. W tym przypadku, jak i w każdym innym, do walki za lepszy świat, za przywileje, które im przysługiwały z racji urodzenia. Za jutro, za świat, który zostawią swoim dzieciom. Za świat, w który - nie miał już wyjścia - musiał wierzyć. Ale do tego zmuszać go nie zamierzał, co najwyżej będzie mu to wytykał przy każdej, mniejszej lub też większej, okazji rodzinnej. - Póki ten dzień nie nadejdzie, póki się na to nie zdecydujesz, musisz okazać swoje poparcie w inny sposób. Niech będzie z dala od frontu: ale nie lekceważ tego, Francis, bo później może już być zbyt późno - przestrzegł go, po bratersku, bo poniekąd czuł się za to odpowiedzialny. Jeśli da powód rycerzom do zwątpienia w jego zamiary, Tristan przecież nie utrzyma ich z daleka - rozszarpią go, nim zdąży zaprzeczyć i uraczyć ich kolejnymi wymówkami. - Osobiście - odparł tedy krótko, nie bacząc na drwinę; ostro zaznaczając, że on sam nie żartował.
- Oczywiście, że zmieni się w ugór - przyznał bez zawahania. - Na których wyrosną trawy, krzewy, a w końcu drzewa i lasy. Mugolskie zapasy żywności nigdy nie były nam potrzebne. Zniknięcie mugoli upiększy jedynie krajobraz - Wolał w zasadzie dzikość w naturze niżeli uporządkowane pola uprawne, choć te drugie też miały w sobie nieco rustykalnego uroku. - cóż nam po mugolskiej służbie? Są zbyt wolni, Prymulka w ciągu dnia zrobi więcej, niż ich cały tuzin. A zagrożenie związków ze służbą nie znikną, kto lubi egzotykę, łatwo się do niej nie zniechęci - Nie chciał znaleźć w rodzinie zepsutej łodygi - a sprawa Isabelli wyczuliła go na podobne, dość nieoczekiwane, zdarzenia. - Zostanie problem ich zakwaterowania, utrzymania, po cóż to komu? Są zbędni, zasługują tylko na pogardę i pogardę otrzymają. Dość już im ulegaliśmy, utrzymując w mocy tę śmieszność Kodeksu Tajności. Nigdy zresztą nie będziemy mieć pewności, czy nie znajdzie się cudak, na którym wciąż utrzymują się efekty anomalii - lepiej losu nie kusić. - Wzruszył lekko ramieniem, jakby rozckliwiał się nad śmieciem, który miał właśnie rzucić do kosza - nie nad ludzkim istnieniem. Mugole nie byli dla niego ludźmi. Zradykalizował się, zbyt mocno. - Ościenne państwa prędzej czy później ulegną przed potęgą Czarnego Pana. W ten lub inny sposób, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości - stwierdził i choć mogło to brzmieć jak słowa szaleństwa, Tristan wierzył, że miał w tym słuszność. Grindelwald sprawił, że pokłoniło mu się pół czarodziejskiego świata: Lord Voldemort był od niego znacznie potężniejszy, co znaczyło, że mógł zajść jeszcze dalej. I on chciał być świadkiem tego tryumfu. Chciał mu pomóc. Chciał stać u jego boku, jako mniejszy, słabszy i nie tak uzdolniony, spijając choć część chwały, która była mu w pełni należna.
- Nie widzę powodów, by traktować ich inaczej, niż szlamy - odparł od razu, spoglądając na Francisa pytająco, zastanawiając się skąd to pytanie - i też jakiej odpowiedzi się właściwie spodziewał. Nie myślał w tym momencie wcale o tym, że kilka korytarzy dalej w kołysce spał jego pierworodny syn, który był za młody, by okazać magiczny talent. Że mogło stać się tak, że tego talentu nigdy nie okaże. Przecież wiedział, że charłacy rodzili się również wśród arystokratów - przynosząc wstyd całej rodzinie. To zdarzało się innym, nie jemu. - Istnieją teorie, że to właśnie oni są źródłem narodzin mugolaków - zauważył, czytał o tym kiedyś w Horyzontach Zaklęć, prócz magicznych zwierząt interesowały go artykuły o artefaktach i czystej krwi. - Przekazują wadliwe magiczne geny przez kilka mugolskich pokoleń, aż wreszcie rodzi się wybryk natury. Jeśli pozwolimy charłakom przetrwać, narazimy się na ich dalsze rozprzestrzenianie. Nie po to walczymy o krew czarodziejów, by pozwalać współistnieć tym kreaturom, to nierozsądne przez pryzmat dogmatów eugeniki. - Sprawa wydawała mu się prosta, dążyli do perfekcji, stworzenia społeczeństwa idealnego.
- Trzymam za słowo - odparł, przyjmując zaproszenie; wkrótce spotkają się ponownie. Na zabawie - ale miał nadzieję, że już wtedy usłyszy od Francisa pierwsze słowa na temat. - Oby - przytaknął, w istocie odbierając jego słowa po swojemu. - Oby jak najszybciej - Uniósł szklaneczkę z końcówką alkoholu, dobijając jego łyk po niemym toaście. Za wygraną wojnę. Za lepsze jutro.
Za Francisa, z którego wszyscy będą jeszcze dumni.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Odwzajemniam ten szczątkowy uśmiech, w mym wydaniu blady, niejako wymuszony. Widać nie łapiemy wspólnego mianownika i uparcie dzielimy sobie przez zero: on moje chęci, ja jego... rozsądek? Współczucie? Litość? Obliczenia są spieprzone, ale dalej w nich dłubię, jakbym faktycznie oczekiwał spektakularnego efektu, a później okładek w naukowych magazynach za rozwiązanie nierozwiązywalnej tajemnicy. Powodzenia; ten egzamin obleję, lecz szans na drugą i kolejną poprawkę nie widzę. Gdyby to była jedynie kwestia wzroku, grube bryle przyjąłbym z pocałowaniem ręki, klamki i co tam jeszcze można całować, ale niestety, zmysły dalej mam ostre. Dość, by dostrzegać, co się święci. Dość, by obrać sobie uroczą strategię nieangażowania się z powodów od a do z, obalaną przez Tristana z równą łatwością, co zły wilk obalił domki ze słomy i z drewna w bajce o trzech świnkach.
-Powiedzmy, że je lubię - odpowiadam, choć ton mego głosu to czysta kpina, tak mówi się o nich przy nich, a właściwie i tego nawet nie trzeba. To dziwki, moje podwładne, mogę z nimi zrobić, co mi się żywnie podoba, choć tej władzy nie wykorzystuję, znaczy, rżnę samego siebie, ale nie na kasę, tylko na coś bardziej wzniosłego - aczkolwiek nie przeczę, że raz na jakiś czas dobrze odświeżyć wyposażenie wnętrz - dodaję, a zgódźmy się raz, może to zapamięta. Łatwiej mi ustąpić w kwestii panienek wynajmowanych na godziny niż jeśli rozchodzi się o ludzkie życie. Dostał mi się jakiś spieprzony gen bohatera, mój cichy sprzeciw to wyrok na tych, którym chcę, ale nie pomagam, przy czym klaunem jestem i dla jednych i dla drugich. Tristan się nie myli: kiedyś i tak dokonam wyboru, pod presją nie większą niż teraz, rozdarty między tym, co słuszne, a tym, co, ekhm, pozwoli mi żyć. Nie byle jak, a dobrze. Wygodnie. Dostatnio. Kutas ze mnie, że rozważam w ogóle te luksusy, podczas gdy londyńczyków poprowadzono na rzeź i choć udziału w tym nie brałem, mogę się pod tym podpisać. Większy potencjał, jasne, powstrzymuję lekceważące prychnięcie, bo moje predyspozycje ograniczają się do obijania się we wszelkich możliwych konfiguracjach. Magicznie, ssę, nie ukrywam tego wcale, większą krzywdę różdżką zrobię dźgając nią kogoś w oko niż sięgając po zaklęcia - i to jest ta sprawność, przypisywana potomkom czystokrwistych rodów? Poważnie zachwycam się naszą historią, przekazywaniem nazwiska, lecz obiektywnie patrząc, lepszy od innych nie jestem. Nawet gorszy, bo raz, że niezaradny, dwa, że niezdecydowany, a trzy, że kawał chuja, co myśli tylko o sobie.
-Ktoś musi walczyć, żeby inni mogli rozpaczać - mówię cicho, pocierając ogoloną szczękę. Co czuje Evandra, gdy Tristan opuszcza Dover nie mówiąc jej, dokąd się udaje? W moim przypadku nikt by sobie oczu nie wypłakiwał, no, może prócz słodkiej siostrzyczki. Ponownie wykazuję, że brak w tym wszystkim neutralnej opcji, a każda decyzja niepozbawiona jest minusów. Kurwa? Rezygnacja, zamiast złości? Ugodzenie w moją męskość też specjalnie mnie nie rusza, retoryczny chwyt żołnierza ze mnie nie zrobi, a zawoalowana obelga nie wzburzy, bym rwał się do udowadniania Tristanowi swych racji -skoro życzysz sobie dowodu... dobrze - zgadzam się, skłoniwszy krótko głowę. Sztywno z rosnącą rezerwą, jakbym poczuł się urażony zaznaczeniem nieufności. Muszę okazać im się przydatny, podciągnąć swe zasługi dla sprawy, którą szczerze gardzę i uwaga, jeśli odmówię, jestem skończony już tak na amen. Oczywiście mówię jedno, myślę drugie, pieprzyć to, całe poparcie, jakie mogę dać, to przeczekanie tej zawieruchy z boku i nieangażowanie się w konflikt po żadnej stronie. Najbezpieczniej, logicznie, z mojego punktu widzenia: także wyjście nieidealne. Jak tak dalej pójdzie, to szajba mi odbije od tej całej dychotomii, uaktywni się rodzinne szaleństwo i tyle mnie widzieli, sam siebie ześlę na wygnanie na jakąś miłą wyspę. Dla odmiany, bez ludzi i problemów, od których boli żołądek i tworzą się wrzody. Kiwam jednak głowy, tak, rozumiem, dostaniesz ten przeklęty raport, z którego się dowiesz rzeczy bezwartościowych - zadbam, by wpierw przeszło to przez mój filtr, nim trafi do Tristana. Tak na wszelki wypadek.
-Mówisz o ludobójstwie - zwracam uwagę, a w gardle mi zasycha. Czuję irracjonalne zażenowanie, jakbym był uczniakiem, który poprawia wiekowego profesora, chociaż to Tristan jest ode mnie młodszy. Muszę się nie zgodzić, rzecz się przecież toczy o miliony istnień, dzieci, zupełnie niewinnych, a którymi on szafuje, jakby był co najmniej starotestamentowym Bogiem, z powodu kaprysu i mikrego niezadowolenia zsyłającego na ludzi klęski, plagi, nieszczęście. I gorzej - śmierć - Evandra wie, do czego dążysz? - pytam, zerkając na niego z ukosa, dam sobie rękę uciąć, że jednak nie. Ba, głowę bym podłożył pod gilotynę, sam Czarny Pan mógłby wycelować we mnie różdżkę, gdyby okazało się, że Wandzia jest z tym planami zaznajomiona. Zasłaniam się siostrą, to poniżej pewnego poziomu, ale jeśli ktoś może wzruszyć Tristanem, to tylko ona. I pierdolenie o lepszym świecie także dla niej, ale na świecie zbudowanym na kościach mugoli, nie, tego nie kupi.
-Ugruntuje to naszą pozycję. Bądźmy panami, nie tyranami - odpowiadam, obserwując surowe oblicze Tristana, pewne i niezachwiane. Wierzy w to, co mówi, naprawdę - i pod pewnymi względami, godne to podziwu - czarodziejom półkrwi na pewno się przydadzą do czynności urągających naszej rasie, a ludzki podnóżek to całkiem wdzięczny mebel. Pasowałby nawet do tego salonu - rzucam beztrosko, choć mówię obrzydliwości, które dosłownie cofają mi całe menu dzisiejszego dnia. Po co tyle żarłem na śniadanie? - psy się kastruje, to samo można zrobić z nimi. Tacy są ponoć bardziej ulegli - ot, ciekawostka wyczytana pewnie w jakimś historycznym tomiszczu traktującym o Starożytnych Rzymianach. Słabo mi, więc zaciągam się papierosem, a kolorowy dym idzie mi przez nozdrza - powinni mieć okazję wykazać się, udowodnić, że jednak mogą być przydatni. Jeśli nie spełnią wymagań swych panów, nikt ich nie pożałuje, ale wybicie ich co do nogi... - zawieszam głos i kręcę powoli głową - źle to wygląda, Tristan. Jakbyśmy się bali - tak o to twierdzi moje pożal-się-Merlinie oko socjologa.
-Ulegną i uklękną, ale lepiej, jeśli zrobią to z własnej woli. Strach utrzyma ich na łańcuchu na krótko, szacunek zbudowany na lęku pęka szybciej, niż respekt płynący z lojalności. Im też trzeba coś dać. Na przykład niezależny rząd z marionetkowym ministrem w zamian za wprowadzenie odpowiedniej polityki antymugolskiej to niezbyt dużo, ale zakłada już pewną umowę. A takie umowy trudno złamać. Świadomość konsekwencji pozostaje znacząca, skuteczniejsza niż ewentualna groźba. Wiedzieliby, na co się piszą. Co sami zaakceptowali - zabieram głos, chociaż powinienem w język się ugryźć i mieć wywalone. Spałbym lepiej, ciśnienie by tak nie skakało, żyłka na czole przestałaby pulsować... Korzyści sporo, no ale trzeba zrobić po swojemu, ale po głupiemu. Znaczy, dać się wciągnąć w ideologiczną dyskusję, która doprowadzi nas do niczego.
-Charłaki dalej będą się rodzić w ściśle magicznym społeczeństwie. Chcesz mi powiedzieć, że z zimną krwią zarżniesz zasmarkanego dziesięciolatka? A co, jeśli to będzie dziecko Matheiu? Moje? Albo... - reflektuję się i urywam, by nie posunąć się o krok za daleko. Co prawda, wydaje mi się, że granicę już przekroczyłem, więc nie kryję emocji, szoku, niechęci, a wręcz zdegustowania, lecz mimo wszystko, tego mu nie życzę - musimy zadbać o krew, ale nie w tak radykalny sposób. Zostanie nas garstka, w tym szlachta, gdzie od siódmego pokolenia wstecz każdy jest już ze sobą spokrewniony. Zakładam, że chciałbyś, aby twoja córka odziedziczyła po matce urodę i wrażliwość, ale już niekoniecznie Serpentynę - to całkiem proste, nie musi mi odpowiadać. Trochę się martwię, że czynię atmosferę cięższą niż zamierzałem, ale ciągnę odwzajemniony toast, niestety, pełen obaw.
Oby jak najszybciej przyszło jak najpóźniej.
-Powiedzmy, że je lubię - odpowiadam, choć ton mego głosu to czysta kpina, tak mówi się o nich przy nich, a właściwie i tego nawet nie trzeba. To dziwki, moje podwładne, mogę z nimi zrobić, co mi się żywnie podoba, choć tej władzy nie wykorzystuję, znaczy, rżnę samego siebie, ale nie na kasę, tylko na coś bardziej wzniosłego - aczkolwiek nie przeczę, że raz na jakiś czas dobrze odświeżyć wyposażenie wnętrz - dodaję, a zgódźmy się raz, może to zapamięta. Łatwiej mi ustąpić w kwestii panienek wynajmowanych na godziny niż jeśli rozchodzi się o ludzkie życie. Dostał mi się jakiś spieprzony gen bohatera, mój cichy sprzeciw to wyrok na tych, którym chcę, ale nie pomagam, przy czym klaunem jestem i dla jednych i dla drugich. Tristan się nie myli: kiedyś i tak dokonam wyboru, pod presją nie większą niż teraz, rozdarty między tym, co słuszne, a tym, co, ekhm, pozwoli mi żyć. Nie byle jak, a dobrze. Wygodnie. Dostatnio. Kutas ze mnie, że rozważam w ogóle te luksusy, podczas gdy londyńczyków poprowadzono na rzeź i choć udziału w tym nie brałem, mogę się pod tym podpisać. Większy potencjał, jasne, powstrzymuję lekceważące prychnięcie, bo moje predyspozycje ograniczają się do obijania się we wszelkich możliwych konfiguracjach. Magicznie, ssę, nie ukrywam tego wcale, większą krzywdę różdżką zrobię dźgając nią kogoś w oko niż sięgając po zaklęcia - i to jest ta sprawność, przypisywana potomkom czystokrwistych rodów? Poważnie zachwycam się naszą historią, przekazywaniem nazwiska, lecz obiektywnie patrząc, lepszy od innych nie jestem. Nawet gorszy, bo raz, że niezaradny, dwa, że niezdecydowany, a trzy, że kawał chuja, co myśli tylko o sobie.
-Ktoś musi walczyć, żeby inni mogli rozpaczać - mówię cicho, pocierając ogoloną szczękę. Co czuje Evandra, gdy Tristan opuszcza Dover nie mówiąc jej, dokąd się udaje? W moim przypadku nikt by sobie oczu nie wypłakiwał, no, może prócz słodkiej siostrzyczki. Ponownie wykazuję, że brak w tym wszystkim neutralnej opcji, a każda decyzja niepozbawiona jest minusów. Kurwa? Rezygnacja, zamiast złości? Ugodzenie w moją męskość też specjalnie mnie nie rusza, retoryczny chwyt żołnierza ze mnie nie zrobi, a zawoalowana obelga nie wzburzy, bym rwał się do udowadniania Tristanowi swych racji -skoro życzysz sobie dowodu... dobrze - zgadzam się, skłoniwszy krótko głowę. Sztywno z rosnącą rezerwą, jakbym poczuł się urażony zaznaczeniem nieufności. Muszę okazać im się przydatny, podciągnąć swe zasługi dla sprawy, którą szczerze gardzę i uwaga, jeśli odmówię, jestem skończony już tak na amen. Oczywiście mówię jedno, myślę drugie, pieprzyć to, całe poparcie, jakie mogę dać, to przeczekanie tej zawieruchy z boku i nieangażowanie się w konflikt po żadnej stronie. Najbezpieczniej, logicznie, z mojego punktu widzenia: także wyjście nieidealne. Jak tak dalej pójdzie, to szajba mi odbije od tej całej dychotomii, uaktywni się rodzinne szaleństwo i tyle mnie widzieli, sam siebie ześlę na wygnanie na jakąś miłą wyspę. Dla odmiany, bez ludzi i problemów, od których boli żołądek i tworzą się wrzody. Kiwam jednak głowy, tak, rozumiem, dostaniesz ten przeklęty raport, z którego się dowiesz rzeczy bezwartościowych - zadbam, by wpierw przeszło to przez mój filtr, nim trafi do Tristana. Tak na wszelki wypadek.
-Mówisz o ludobójstwie - zwracam uwagę, a w gardle mi zasycha. Czuję irracjonalne zażenowanie, jakbym był uczniakiem, który poprawia wiekowego profesora, chociaż to Tristan jest ode mnie młodszy. Muszę się nie zgodzić, rzecz się przecież toczy o miliony istnień, dzieci, zupełnie niewinnych, a którymi on szafuje, jakby był co najmniej starotestamentowym Bogiem, z powodu kaprysu i mikrego niezadowolenia zsyłającego na ludzi klęski, plagi, nieszczęście. I gorzej - śmierć - Evandra wie, do czego dążysz? - pytam, zerkając na niego z ukosa, dam sobie rękę uciąć, że jednak nie. Ba, głowę bym podłożył pod gilotynę, sam Czarny Pan mógłby wycelować we mnie różdżkę, gdyby okazało się, że Wandzia jest z tym planami zaznajomiona. Zasłaniam się siostrą, to poniżej pewnego poziomu, ale jeśli ktoś może wzruszyć Tristanem, to tylko ona. I pierdolenie o lepszym świecie także dla niej, ale na świecie zbudowanym na kościach mugoli, nie, tego nie kupi.
-Ugruntuje to naszą pozycję. Bądźmy panami, nie tyranami - odpowiadam, obserwując surowe oblicze Tristana, pewne i niezachwiane. Wierzy w to, co mówi, naprawdę - i pod pewnymi względami, godne to podziwu - czarodziejom półkrwi na pewno się przydadzą do czynności urągających naszej rasie, a ludzki podnóżek to całkiem wdzięczny mebel. Pasowałby nawet do tego salonu - rzucam beztrosko, choć mówię obrzydliwości, które dosłownie cofają mi całe menu dzisiejszego dnia. Po co tyle żarłem na śniadanie? - psy się kastruje, to samo można zrobić z nimi. Tacy są ponoć bardziej ulegli - ot, ciekawostka wyczytana pewnie w jakimś historycznym tomiszczu traktującym o Starożytnych Rzymianach. Słabo mi, więc zaciągam się papierosem, a kolorowy dym idzie mi przez nozdrza - powinni mieć okazję wykazać się, udowodnić, że jednak mogą być przydatni. Jeśli nie spełnią wymagań swych panów, nikt ich nie pożałuje, ale wybicie ich co do nogi... - zawieszam głos i kręcę powoli głową - źle to wygląda, Tristan. Jakbyśmy się bali - tak o to twierdzi moje pożal-się-Merlinie oko socjologa.
-Ulegną i uklękną, ale lepiej, jeśli zrobią to z własnej woli. Strach utrzyma ich na łańcuchu na krótko, szacunek zbudowany na lęku pęka szybciej, niż respekt płynący z lojalności. Im też trzeba coś dać. Na przykład niezależny rząd z marionetkowym ministrem w zamian za wprowadzenie odpowiedniej polityki antymugolskiej to niezbyt dużo, ale zakłada już pewną umowę. A takie umowy trudno złamać. Świadomość konsekwencji pozostaje znacząca, skuteczniejsza niż ewentualna groźba. Wiedzieliby, na co się piszą. Co sami zaakceptowali - zabieram głos, chociaż powinienem w język się ugryźć i mieć wywalone. Spałbym lepiej, ciśnienie by tak nie skakało, żyłka na czole przestałaby pulsować... Korzyści sporo, no ale trzeba zrobić po swojemu, ale po głupiemu. Znaczy, dać się wciągnąć w ideologiczną dyskusję, która doprowadzi nas do niczego.
-Charłaki dalej będą się rodzić w ściśle magicznym społeczeństwie. Chcesz mi powiedzieć, że z zimną krwią zarżniesz zasmarkanego dziesięciolatka? A co, jeśli to będzie dziecko Matheiu? Moje? Albo... - reflektuję się i urywam, by nie posunąć się o krok za daleko. Co prawda, wydaje mi się, że granicę już przekroczyłem, więc nie kryję emocji, szoku, niechęci, a wręcz zdegustowania, lecz mimo wszystko, tego mu nie życzę - musimy zadbać o krew, ale nie w tak radykalny sposób. Zostanie nas garstka, w tym szlachta, gdzie od siódmego pokolenia wstecz każdy jest już ze sobą spokrewniony. Zakładam, że chciałbyś, aby twoja córka odziedziczyła po matce urodę i wrażliwość, ale już niekoniecznie Serpentynę - to całkiem proste, nie musi mi odpowiadać. Trochę się martwię, że czynię atmosferę cięższą niż zamierzałem, ale ciągnę odwzajemniony toast, niestety, pełen obaw.
Oby jak najszybciej przyszło jak najpóźniej.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
A któż nie lubi kurew - czy nie są po to właśnie, żeby dać się polubić, pokochać, dać iluzję szczęścia - w takim czy innym znaczeniu? Rozmowa ewidentnie się nie klei, rozłam poglądów jest bardziej niż oczywisty, nawet jeżeli obie strony zamierzały udawać, że działo się inaczej; śmiałe spostrzeżenia jednej strony nie odnajdowały zrozumienia u drugiej i wzajemnie, światy Tristana i Francisa zdawały się być od siebie tak odległe, jak tylko mogły.
A jednak - zderzały się w jednym miejscu, tuż przed kobietą, którą oboje kochali.
Nie chciał dla brata Evandry źle, ale im więcej czasu z nim przebywał, tym bardziej sprawiał na nim wrażenie cwaniaka i obiboka - co jest zabawne do pewnego momentu, ale nie wtedy, kiedy dawno skończyło się już trzydzieści lat, a za oknami trwała wojna, na której umierali czarodzieje. Nie tak dawno gazety opłakiwały Morgotha i Doriana, dwóch synów mężnych rodów, którzy oddali wszystko, by przyszłe pokolenia żyły w lepszym miejscu: co w tym czasie robił Francis? Kawę?
Szlachectwo zobowiązywało, a nadeszły czas, które nie dawały przywileju wyboru. Ten zresztą nigdy nie był cecha ich klasy. Pozwolił sobie cicho westchnąć na prychnięcie Francisa, nie zamierzał go tutaj przekonywać o jego wartości - jeśli sam jej w sobie nie miał, może rzeczywiście niewiele był wart. Ale nawet karaluch może okazać się pożyteczny, jeśli tylko zechce posłuchać odpowiedniego rozkazu. Francis zwyczajnie nie dorósł do swoich lat, a to zaczynało wyglądać niepokojąco.
- Mężczyźni walczą, kobiety płaczą. Nie jesteś pewien, do której z tych kategorii należysz? - zapytał cierpliwie, nie siląc się już na subtelność. Żyli w społeczeństwie, które od setek lat miało jasno ustalone reguły - i właśnie o zachowanie tych reguł walczyli, szukanie w nich nowości i odkrywanie ich od nowa nieszczególnie go bawiło. Przyglądał się jego licu uważnie, aż do momentu, w którym złożył mu wreszcie jasną deklarację: zatem tak się stanie, Francis odtąd będzie informatorem. I oby wywiązywał się ze swoich obowiązków z rozwagą i dokładnością, bo inaczej nie będzie w stanie go ocalić. Kara za zdradę była jedna, Tristan nie był pewien, na ile jego szwagier zdawał sobie z tego sprawę. Na teatralne oburzenie nieszczególnie się nabrał, nie po słowach, które wcześniej padły. - Mówię poważnie, Francis - przestrzegł go, nie odejmując spojrzenia wprost od jego oczu. Mówił - dosłownie - śmiertelnie poważnie. Czarny Pan nie był z kimś, z kogo można było kpić - czy też przeciwko któremu można było kłamać. - Wiesz, czego pragnie Czarny Pan i wiesz, do czego jest zdolny. Wiesz, że zabierze to, czego chce - w sposób, jaki będzie chciał. I jeśli poprosi o to mnie, zrobię to samo. Z każdym. - I z tobą też. Idealistyczne argumenty zdawały się do niego nie docierać, brał mugolską brać w obronę jakbyż to bylo czego bronić - a już Salazar Slytherin w przeszłości obmyślił na tę okoliczność prawie idealny plan. Ludobójstwo - ludobójstwa dało się dokonać na człowieku, obruszył się znudzony. Mugole ludźmi nie byli.
- Polityka nie jest dla kobiet. Targają nimi słabości, są wrażliwsze i nie zawsze potrafią oddzielić emocje od rozsądku. Evandra wie, kim jestem. I wie, komu jestem oddany. Zna też nasze idee. - Nie winił jej nigdy za słabości, nie winił jej nigdy za współczucie, była niewiastą, była jego żoną. Czy żal jej było przepędzanych z miasta mugoli, nie sądził, by się nad tym szczególnie rozckliwiała, miała ważniejsze sprawy. Dużo czasu spędzała z Evanem. Jej sprzeciw by go nie wzruszył, nie w tej kwestii. Co noc widziała tatuaż na jego przedramieniu, nie odważyłaby się sprzeciwu wygłosić. Nawet, gdyby się do niego poczuwała. Jej imię przywołane w tym kontekście ni trochę go nie wzruszyło. Podwinął jedynie rękaw lewej szaty, by obnażyć przed nim Mroczny Znak - ten sam, który pojawiał się na niebie. Ten sam, który stanowił o potędze Czarnego Pana. Pogłoski o śmierciożercach krążyły już od dawna, nie mógł czuć się zaskoczony.
Francis musiał zrozumieć, że to już nie były żarty. Jego siostra to rozumiała.
- Panami będziemy my, a ty w czasie walk o te twoje światłe idee... możesz mi przypomnieć, co będziesz robił? - Zmrużył teatralnie jedno oko, ściągnął jedną brew, ileż śmieszności było w pouczaniu go co do wyników wojny, w której nie zamierzał zamoczyć nawet palca. - Skończ, bo za chwilę pomyślę, że masz powód, by stanąć w ich obronie - stwierdził, zrywając tę rozmowę - nie będzie przecież kolejny raz wyciągał tego samego argumentu. Nie, czarodzieje półkrwi nie potrzebowali pokusy, by tworzyć krzyżówki z wadami, których czarodziejski świat nie chciał. Kastrować - można, ale po cóż ten zachód? - Samo ich istnienie jest obrazą dla naszego świata. Jedyne, do czego się nadają, to paszcza bazyliszka. Ale on jest na razie najedzony, a drugiego nie tak łatwo znaleźć. - Pamiętasz, Francisie? Ile miałeś lat, kiedy otwarto Komnatę Tajemnic? Kiedy dziedzic Slytherina tego dokonał? Tristan nie był tego świadkiem, uczył się we Francji, ale wiele by dał, by poczuć atmosferę tamtych chwil: sięgnięcia po starożytne ideę jednego ze współzałożycieli Hogwartu. Wielkiego człowieka i wielkiego czarodzieja. - Podobno przyjęto cię do domu Slytherina - zagaił, z pewnym zdumieniem. Nie nadawał się tam. Nie był ambitny, przebiegły też nie bardzo. Nawet poglądy samego Salazara, jak widać, były mu raczej obce.
- Nie bądź śmieszny, nie działamy po to, żeby wyglądać. Jeśli ktoś nie dostrzega prawdy, wkrótce sam będzie miał powody do strachu. A nikt nie lubi się bać - W zasadzie nie bał się takich oskarżeń. Sam powodów do strachu nie miał - bo i przed kim? - za to wierzył, że całkiem skutecznie jest w stanie wywołać lęk u innych, tak jak skutecznie sprowadzić potrafił śmierć. A swoją potęgę zawdzięczał wyłącznie Czarnemu Panu. Francis nie zdawał sobie sprawy z tej potęgi - wciąż. Lekceważył ją. Tristan miał nadzieję, że w końcu pojmie - że jedyna droga, w której jest życie, wiedzie przez Czarnego Pana.
- Mają szansę uczynić to z własnej woli - tak jak ty otrzymałeś ją teraz - jeśli z niej nie skorzystają, są głupcami. A głupców też lepiej się pozbyć. - Im mniej wadliwych genów tym lepiej, zawsze można tę kwestię rozszerzyć na większy kadr. Czarny Pan nie potrzebował wkupywać się w łaski czarodziejów, by udowodnić, kim jest. Nie, Czarny Pan był kimś... wyjątkowym. - Nie było cię na Stonehege - a szkoda, miałby znacznie większy bagaż doświadczeń - Nie stałeś przed nim twarzą w twarz. Ale wiedz, że kiedy ten dzień nadejdzie, pojmiesz każde wypowiedziane przeze mnie słowo. I mam nadzieję, że nie będzie jeszcze za późno. - Biła od niego pewność siebie, przekonanie, że tak właśnie było. Bo było. Czarny Pan budził podziw i grozę zarazem. Dokonywał czynów strasznych. Ale wielkich.
- Zatem przechodzimy do krytyki naszych działań - odparł spokojnie, choć z pewną pobłażliwością - jak do dziecka, które poucza matkę, że przygotowany obiad nie jest dobry, bo jest za mało słodki. - Twoje polityczne doświadczenie jest niezwykle cenne, latami zbierałeś obycie wśród autorytetów różnych krajów. W czasie twojej szerokiej pracy na rzecz magicznego społeczeństwa, dzięki zaangażowaniu wojennemu, osiągnąłeś niezwykle bystry pogląd na aktualne sprawy. Przekażę twoje uwagi dalej, nasi specjaliści od polityki zagranicznej z pewnością będą tym zainteresowani - zapewnił, spoglądając na szwagra wzrokiem, który prosił, by ten nie mówił już nic więcej. Krajami ościennymi zajmował się Alphard Black, wybitny dyplomata, trzymał rękę na pulsie i baczył na niewłaściwe ruchy. Tymczasem ktoś, kto przed momentem wymawiał się, że nic nie potrafi, nagle wziął się za politykowanie, w którym sam sądzi, że będzie wiódł prym. Że ma rozwiązania, gotowe rady, że wie najlepiej, jak przeprowadzić rewolucję, w której nawet nie zamierzał wziąć udziału. Chyba sam dostrzegał w tym nonsens, musiał się tylko nad tym chwilę zastanowić. - Wiesz, co robić, jeśli chcesz, żeby twoje zdanie było brane poważnie - dodał równie lekko, dostał proste zadanie. I miał się z niego wywiązać. Tyle - na początek - wystarczy, o radę jak przejąć władzę nad światem zapyta go przy najbliższej okazji, kiedy tylko uda mu się już wydobyć zeznania z choć jednej kurwy.
Może to było problemem dzisiejszego świata, może dlatego synowie wielkich rodów nie podążali za Czarnym Panem, choć byli do tego zobligowani. Przyzwyczajeni byli, że należy im się wszystko, kiedy nie robią nic. Tymczasem błękitna krew ciągnęła za sobą wiele obowiązków - którym nie zawsze łatwo było sprostać, ale zawsze należało próbować. Z pewną dozą pokory i świadomością własnych ułomności. Wszystkiego dało się nauczyć, ale nikogo jeszcze nie oświeciło od rozmyślań o utopii podczas poobiedniej sjesty, choć Tristan wątpił, by Francis poświęcił swoim myślom aż tyle czasu. Tu trzeba było wiedzy, analiz, taktycznego zmysłu i doświadczenia. Rycerze Walpurgii tworzyli grupę, na którą te przymioty dzieliły się konsekwentnie - i którzy mieli przywódcę będącego jedną z najwybitniejszych, a może najwybitniejszą, osobowością czarodziejskiego świata.
I temat charłaków też nie zrobił na nim wrażenia. Spojrzał na Francisa wzrokiem tak dziwnie martwym, że ten z pewnością szybko to wychwycił. Tristan wierzył, że jego moc była zbyt wielka, by z łona Evandry mógł zrodzić się charłak, ale gdyby tak się stało - tak, zabiłby to dziecko. Może i z bólem, z rozdartą raną, może byłoby to dla niego trudniejsze, niż sądził w tym momencie. Ale zrobiłby to i nigdy by tego nie żałował. Bo tak należało postąpić. Bo był bezgranicznie i posłusznie oddany Czarnemu Panu, dla którego poświęcił swoje życie.
- Mathieu zrobi to, co słuszne - odparł bez zawahania. Wiedział, że tak. A jeśli nie, to przypomni mu o jego obowiązkach. - A ty? - zapytał, bez wyrazu spoglądając cały czas na jego twarz, w jego oczy, usta, które wypowiadały z chwili na chwilę co raz to bardziej podejrzane hasła. I przede wszystkim - niepokojące.
- Znawcą genetyki też zostałeś? - westchnął, składając dłonie razem; czy Francis przeczytał w życiu choć jedną książkę? Nie mógł oczekiwać, że ktoś weźmie te wynurzenia na poważnie, zachowywał się jak dziecko - więc tak był traktowany. - Skończył się czas na półśrodki. Skończył się czas na obojętność. Łagodniejsze rozwiązania nie przyniosły efektu, więc zmuszeni zostaliśmy zastosować środki konieczne. Wojna już trwa. Nie skończy się dlatego, że zaczniesz narzekać, że tego chcesz. I niezależnie od tego, co o tym myślisz. A ty albo przeprowadzisz zmiany z nami - albo staniesz nam na drodze, innego wyjścia nie ma - oświadczył jak najbardziej poważnie, Francis niejeden raz zagalopował się w tej rozmowie, ale wciąż - był bratem Evandry. I tylko dlatego, choć oskarżenia błysnęły w jego głowie, nie wypowiedział ich na głos.
Ale - kogoś tu chyba trzeba było sprowadzić na ziemię.
A jednak - zderzały się w jednym miejscu, tuż przed kobietą, którą oboje kochali.
Nie chciał dla brata Evandry źle, ale im więcej czasu z nim przebywał, tym bardziej sprawiał na nim wrażenie cwaniaka i obiboka - co jest zabawne do pewnego momentu, ale nie wtedy, kiedy dawno skończyło się już trzydzieści lat, a za oknami trwała wojna, na której umierali czarodzieje. Nie tak dawno gazety opłakiwały Morgotha i Doriana, dwóch synów mężnych rodów, którzy oddali wszystko, by przyszłe pokolenia żyły w lepszym miejscu: co w tym czasie robił Francis? Kawę?
Szlachectwo zobowiązywało, a nadeszły czas, które nie dawały przywileju wyboru. Ten zresztą nigdy nie był cecha ich klasy. Pozwolił sobie cicho westchnąć na prychnięcie Francisa, nie zamierzał go tutaj przekonywać o jego wartości - jeśli sam jej w sobie nie miał, może rzeczywiście niewiele był wart. Ale nawet karaluch może okazać się pożyteczny, jeśli tylko zechce posłuchać odpowiedniego rozkazu. Francis zwyczajnie nie dorósł do swoich lat, a to zaczynało wyglądać niepokojąco.
- Mężczyźni walczą, kobiety płaczą. Nie jesteś pewien, do której z tych kategorii należysz? - zapytał cierpliwie, nie siląc się już na subtelność. Żyli w społeczeństwie, które od setek lat miało jasno ustalone reguły - i właśnie o zachowanie tych reguł walczyli, szukanie w nich nowości i odkrywanie ich od nowa nieszczególnie go bawiło. Przyglądał się jego licu uważnie, aż do momentu, w którym złożył mu wreszcie jasną deklarację: zatem tak się stanie, Francis odtąd będzie informatorem. I oby wywiązywał się ze swoich obowiązków z rozwagą i dokładnością, bo inaczej nie będzie w stanie go ocalić. Kara za zdradę była jedna, Tristan nie był pewien, na ile jego szwagier zdawał sobie z tego sprawę. Na teatralne oburzenie nieszczególnie się nabrał, nie po słowach, które wcześniej padły. - Mówię poważnie, Francis - przestrzegł go, nie odejmując spojrzenia wprost od jego oczu. Mówił - dosłownie - śmiertelnie poważnie. Czarny Pan nie był z kimś, z kogo można było kpić - czy też przeciwko któremu można było kłamać. - Wiesz, czego pragnie Czarny Pan i wiesz, do czego jest zdolny. Wiesz, że zabierze to, czego chce - w sposób, jaki będzie chciał. I jeśli poprosi o to mnie, zrobię to samo. Z każdym. - I z tobą też. Idealistyczne argumenty zdawały się do niego nie docierać, brał mugolską brać w obronę jakbyż to bylo czego bronić - a już Salazar Slytherin w przeszłości obmyślił na tę okoliczność prawie idealny plan. Ludobójstwo - ludobójstwa dało się dokonać na człowieku, obruszył się znudzony. Mugole ludźmi nie byli.
- Polityka nie jest dla kobiet. Targają nimi słabości, są wrażliwsze i nie zawsze potrafią oddzielić emocje od rozsądku. Evandra wie, kim jestem. I wie, komu jestem oddany. Zna też nasze idee. - Nie winił jej nigdy za słabości, nie winił jej nigdy za współczucie, była niewiastą, była jego żoną. Czy żal jej było przepędzanych z miasta mugoli, nie sądził, by się nad tym szczególnie rozckliwiała, miała ważniejsze sprawy. Dużo czasu spędzała z Evanem. Jej sprzeciw by go nie wzruszył, nie w tej kwestii. Co noc widziała tatuaż na jego przedramieniu, nie odważyłaby się sprzeciwu wygłosić. Nawet, gdyby się do niego poczuwała. Jej imię przywołane w tym kontekście ni trochę go nie wzruszyło. Podwinął jedynie rękaw lewej szaty, by obnażyć przed nim Mroczny Znak - ten sam, który pojawiał się na niebie. Ten sam, który stanowił o potędze Czarnego Pana. Pogłoski o śmierciożercach krążyły już od dawna, nie mógł czuć się zaskoczony.
Francis musiał zrozumieć, że to już nie były żarty. Jego siostra to rozumiała.
- Panami będziemy my, a ty w czasie walk o te twoje światłe idee... możesz mi przypomnieć, co będziesz robił? - Zmrużył teatralnie jedno oko, ściągnął jedną brew, ileż śmieszności było w pouczaniu go co do wyników wojny, w której nie zamierzał zamoczyć nawet palca. - Skończ, bo za chwilę pomyślę, że masz powód, by stanąć w ich obronie - stwierdził, zrywając tę rozmowę - nie będzie przecież kolejny raz wyciągał tego samego argumentu. Nie, czarodzieje półkrwi nie potrzebowali pokusy, by tworzyć krzyżówki z wadami, których czarodziejski świat nie chciał. Kastrować - można, ale po cóż ten zachód? - Samo ich istnienie jest obrazą dla naszego świata. Jedyne, do czego się nadają, to paszcza bazyliszka. Ale on jest na razie najedzony, a drugiego nie tak łatwo znaleźć. - Pamiętasz, Francisie? Ile miałeś lat, kiedy otwarto Komnatę Tajemnic? Kiedy dziedzic Slytherina tego dokonał? Tristan nie był tego świadkiem, uczył się we Francji, ale wiele by dał, by poczuć atmosferę tamtych chwil: sięgnięcia po starożytne ideę jednego ze współzałożycieli Hogwartu. Wielkiego człowieka i wielkiego czarodzieja. - Podobno przyjęto cię do domu Slytherina - zagaił, z pewnym zdumieniem. Nie nadawał się tam. Nie był ambitny, przebiegły też nie bardzo. Nawet poglądy samego Salazara, jak widać, były mu raczej obce.
- Nie bądź śmieszny, nie działamy po to, żeby wyglądać. Jeśli ktoś nie dostrzega prawdy, wkrótce sam będzie miał powody do strachu. A nikt nie lubi się bać - W zasadzie nie bał się takich oskarżeń. Sam powodów do strachu nie miał - bo i przed kim? - za to wierzył, że całkiem skutecznie jest w stanie wywołać lęk u innych, tak jak skutecznie sprowadzić potrafił śmierć. A swoją potęgę zawdzięczał wyłącznie Czarnemu Panu. Francis nie zdawał sobie sprawy z tej potęgi - wciąż. Lekceważył ją. Tristan miał nadzieję, że w końcu pojmie - że jedyna droga, w której jest życie, wiedzie przez Czarnego Pana.
- Mają szansę uczynić to z własnej woli - tak jak ty otrzymałeś ją teraz - jeśli z niej nie skorzystają, są głupcami. A głupców też lepiej się pozbyć. - Im mniej wadliwych genów tym lepiej, zawsze można tę kwestię rozszerzyć na większy kadr. Czarny Pan nie potrzebował wkupywać się w łaski czarodziejów, by udowodnić, kim jest. Nie, Czarny Pan był kimś... wyjątkowym. - Nie było cię na Stonehege - a szkoda, miałby znacznie większy bagaż doświadczeń - Nie stałeś przed nim twarzą w twarz. Ale wiedz, że kiedy ten dzień nadejdzie, pojmiesz każde wypowiedziane przeze mnie słowo. I mam nadzieję, że nie będzie jeszcze za późno. - Biła od niego pewność siebie, przekonanie, że tak właśnie było. Bo było. Czarny Pan budził podziw i grozę zarazem. Dokonywał czynów strasznych. Ale wielkich.
- Zatem przechodzimy do krytyki naszych działań - odparł spokojnie, choć z pewną pobłażliwością - jak do dziecka, które poucza matkę, że przygotowany obiad nie jest dobry, bo jest za mało słodki. - Twoje polityczne doświadczenie jest niezwykle cenne, latami zbierałeś obycie wśród autorytetów różnych krajów. W czasie twojej szerokiej pracy na rzecz magicznego społeczeństwa, dzięki zaangażowaniu wojennemu, osiągnąłeś niezwykle bystry pogląd na aktualne sprawy. Przekażę twoje uwagi dalej, nasi specjaliści od polityki zagranicznej z pewnością będą tym zainteresowani - zapewnił, spoglądając na szwagra wzrokiem, który prosił, by ten nie mówił już nic więcej. Krajami ościennymi zajmował się Alphard Black, wybitny dyplomata, trzymał rękę na pulsie i baczył na niewłaściwe ruchy. Tymczasem ktoś, kto przed momentem wymawiał się, że nic nie potrafi, nagle wziął się za politykowanie, w którym sam sądzi, że będzie wiódł prym. Że ma rozwiązania, gotowe rady, że wie najlepiej, jak przeprowadzić rewolucję, w której nawet nie zamierzał wziąć udziału. Chyba sam dostrzegał w tym nonsens, musiał się tylko nad tym chwilę zastanowić. - Wiesz, co robić, jeśli chcesz, żeby twoje zdanie było brane poważnie - dodał równie lekko, dostał proste zadanie. I miał się z niego wywiązać. Tyle - na początek - wystarczy, o radę jak przejąć władzę nad światem zapyta go przy najbliższej okazji, kiedy tylko uda mu się już wydobyć zeznania z choć jednej kurwy.
Może to było problemem dzisiejszego świata, może dlatego synowie wielkich rodów nie podążali za Czarnym Panem, choć byli do tego zobligowani. Przyzwyczajeni byli, że należy im się wszystko, kiedy nie robią nic. Tymczasem błękitna krew ciągnęła za sobą wiele obowiązków - którym nie zawsze łatwo było sprostać, ale zawsze należało próbować. Z pewną dozą pokory i świadomością własnych ułomności. Wszystkiego dało się nauczyć, ale nikogo jeszcze nie oświeciło od rozmyślań o utopii podczas poobiedniej sjesty, choć Tristan wątpił, by Francis poświęcił swoim myślom aż tyle czasu. Tu trzeba było wiedzy, analiz, taktycznego zmysłu i doświadczenia. Rycerze Walpurgii tworzyli grupę, na którą te przymioty dzieliły się konsekwentnie - i którzy mieli przywódcę będącego jedną z najwybitniejszych, a może najwybitniejszą, osobowością czarodziejskiego świata.
I temat charłaków też nie zrobił na nim wrażenia. Spojrzał na Francisa wzrokiem tak dziwnie martwym, że ten z pewnością szybko to wychwycił. Tristan wierzył, że jego moc była zbyt wielka, by z łona Evandry mógł zrodzić się charłak, ale gdyby tak się stało - tak, zabiłby to dziecko. Może i z bólem, z rozdartą raną, może byłoby to dla niego trudniejsze, niż sądził w tym momencie. Ale zrobiłby to i nigdy by tego nie żałował. Bo tak należało postąpić. Bo był bezgranicznie i posłusznie oddany Czarnemu Panu, dla którego poświęcił swoje życie.
- Mathieu zrobi to, co słuszne - odparł bez zawahania. Wiedział, że tak. A jeśli nie, to przypomni mu o jego obowiązkach. - A ty? - zapytał, bez wyrazu spoglądając cały czas na jego twarz, w jego oczy, usta, które wypowiadały z chwili na chwilę co raz to bardziej podejrzane hasła. I przede wszystkim - niepokojące.
- Znawcą genetyki też zostałeś? - westchnął, składając dłonie razem; czy Francis przeczytał w życiu choć jedną książkę? Nie mógł oczekiwać, że ktoś weźmie te wynurzenia na poważnie, zachowywał się jak dziecko - więc tak był traktowany. - Skończył się czas na półśrodki. Skończył się czas na obojętność. Łagodniejsze rozwiązania nie przyniosły efektu, więc zmuszeni zostaliśmy zastosować środki konieczne. Wojna już trwa. Nie skończy się dlatego, że zaczniesz narzekać, że tego chcesz. I niezależnie od tego, co o tym myślisz. A ty albo przeprowadzisz zmiany z nami - albo staniesz nam na drodze, innego wyjścia nie ma - oświadczył jak najbardziej poważnie, Francis niejeden raz zagalopował się w tej rozmowie, ale wciąż - był bratem Evandry. I tylko dlatego, choć oskarżenia błysnęły w jego głowie, nie wypowiedział ich na głos.
Ale - kogoś tu chyba trzeba było sprowadzić na ziemię.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Umywam ręce, jemu - mydlę oczy - do mycia stóp nie dochodzi i szczerze mam nadzieję, że obejdzie się bez. Lepiej byłoby, gdybym wyszedł, poprosił o zapakowanie reszty serów i owoców na wynos, podwieczorek dokończył w samotności, ale swoje wysiedzieć muszę. Zerwanie się jak po oparzeniu nie postawi mnie w dobrym świetle, jak na rodzinną fotografię i tak już coś nie gra. Ja kapryszę, kulę się za oparciem fotela, nie chcę się uśmiechnąć do zdjęcia. Groźby padają, ale umiejętnie zawinięte w serwetki, słodkie origami, zawoalowane tak, by wypowiedziane jednak pozostały i nie zostawiły we mnie żadnych wątpliwości.
Albo raczej: nadziei.
Mówi się, że ta umiera ostatnia, ale to bzdura, bo właśnie dogorywa. Przekręca się i to brzydko, to agonia i piana toczona z pyska. Czuję koniec, kości nie podpowiadają mi już pogody, a szepczą o konieczności. Wyboru, mojego, najlepiej dobrowolnego. Dobrzy jesteśmy w utrzymywaniu pozorów, zarówno uprzejmej konwersacji, jak i tego, że rzecz toczy się o błahostki. Z szerszej perspektywy, owszem. Jedno życie, szkoda tylko, że głównym zainteresowanym w tej sprawie jestem ja, obarczony czymś, czego nie chciałem i o co nie prosiłem. Zajebiście jest przewalać majątek na wieczornym raucie i omijać kolejki, ale inflacja sprawia, że to nie warte nazwiska i plątania się w ideowe afery. Jeśli zrzeknę się tego, co mnie z nimi łączy, pierwszy znajdę się na celowniku. Albo z nimi, albo przeciwko nim, a ja kurwa chcę żyć, naprawdę chcę żyć. Tylko, że jak na przykładnego hazardzistę przystało, postawienie wszystkiego na oczywistego zwycięzcę zupełnie mnie nie kręci.
-Płacz to nie wstyd - odpowiadam bezbarwnie, niech sobie kpi na zdrowie. Bliski jestem rozpięcia spodni i pokazania mu kutasa, lecz ten dowcip prawdopodobnie nie spotkałby się z należnym entuzjazmem, więc zaciskam ręce na poręczach wysiedzianego fotela, by nawet nie znalazły się blisko rozporka. Mdli mnie od niechęci, rozprężenie ustępuje spięciu mięśni tak absolutnym, że ledwo mogę kiwnąć palcem.
-Wiem - odpowiadam cierpko, o potędze samozwańczego Lorda Voldemorta słyszałem wiele a jeszcze więcej widziałem. Skoro działania jego zwolenników to ułamek jego umiejętności, tak, mam się czego bać. Także Tristana? Spoglądam na jego surową twarz i widzę to, ślepą wiarę w głoszone słowa, poddanie, lecz nie pokornego sługi, a kogoś, gotowego na wszystko w imię, właśnie, czego? Krwi, która się przelewa? Udokumentowanej historii? Predyspozycji do trzymania innych pod butem? To nie moja rola, nie chcę w nią wchodzić, nie jestem zły. Tak długo, jak się opieram, tak długo, jak trzymam się na dystans. A co później, bo przecież będzie jakieś później? Zacznę nienawidzić siebie, czy przywyknę i nauczę się z tym żyć? Po jakim czasie przestanę wymiotować na widok zwłok? W ustach grzęźnie mi wyrzut, że Evandra go kocha. Że go kocha i kochać nie przestanie, cokolwiek by zrobił. Że go kocha i na pewno nie chce, by robił takie rzeczy. Że go kocha i wybaczy mu wszystko. Że go kocha, a on na to nie zasłużył, że powinien zostawić ją w spokoju. Że go kocha, a on łamie jej serce. Że go kocha i dobrze, że nie wie o połowie czynów, jakich się dopuścił, bo to mogłoby ją zabić. Zagryzam wargę, takie kiepskie zabezpieczenie, równie dobre co gest przekluczenia ust i ciśnięcia niewidzialnego kluczyka za barierę wyimaginowanego mostu, by nie palnąć czegoś głupio i głośno. Durne, ale działa, w przeciwnym razie wykrzyczałbym mu w twarz, każdą, dosłownie każdą ekstremalną myśl, która zaprowadziłaby mnie na stryczek. Jaki nieszczęśliwy wypadek dałoby się tu zaaranżować? Coś na wzór defenstracji praskiej: moje połamane gnaty za oknem? Fajtłapa ze mnie, Wandzia zapłakałaby chwilę, ale mogłaby w to uwierzyć. Drgam lekko, gdy Tristan obnaża swoje przedramię, nie powinienem czuć się zaskoczony, ale i tak oczy nieznacznie mi się rozszerzają na widok Mrocznego Znaku. Wiem dobrze, co to oznacza, wiem dobrze, co on oznacza.
Śmierć.
Nie dla mnie, nie dla niego, a dla tych, którzy nawet nie mają, jak się bronić. Dla cywili. Dla dzieci. Mówią, że to wojna, a tak naprawdę to rzeź.
-Pieniądze - odpowiadam bez zmrużenia oka. Głos mi się nie trzęsie, choć łapy mam spocone i zostawiam mokre ślady na drewnianych podłokietnikach. Zanim się podniosę, zetrę to dyskretnie rękawem, żeby nie zostawić śladów mojej nerwówki - państwo musi zarabiać. Wojna kosztuje. Nie chcesz chyba ogołocenia rodzinnych skarbców? - pytam z zaciśniętym gardłem - Zakładam, że od lipca uda mi się ruszyć z czymś nowym, złoto musi być w ruchu. Nie możemy pozwolić na biedę, gdy nastroje są niepewne - mówię, kurwa, po odciągnięciu wynagrodzeń dla dziewczyn i reszty pracowników, mogę oddać im wszystko, co do ostatniego galeona. Wątpię jednak, bym złotem dał radę wykupić sobie wolność i tak położą na tym łapę, na jednym i na drugim. A mi przyjdzie udawać przyzwolenie, dokładnie tak, jak robię teraz. Kurwa.
-Mam - przyznaję, bo tego chyba nie mogę przemilczeć - sumienie, Tristan. Nie jestem mordercą - wzruszam ramionami, niech to będzie moja słabość. Brak predyspozycji to podcinania gardeł z zimną krwią, odruch wymiotny na widok wnętrzności wywleczonych na wierzch, obrzydzenie przed szlachtowaniem ludzi, niewinnych ludzi. Trzymam kciuki, żeby potraktował to jako fizyczną blokadę i strach przed nocami, kiedy te duchy zostaną ze mną same.
-Owszem - przytakuję, zdaję sobie sprawę, do czego pije. Ja sam przypuszczam, że po prostu nie pasowałem nigdzie, a ten pieprzony kapelusz zwyczajnie chciał ułatwić sobie życie. Albo mi, przynajmniej te nastoletnie - Tiara Przydziału musiała zauważyć we mnie coś, czego my nie widzimy - strzelam filozoficznie. Może idzie tu o lojalność, ale tylko wobec siebie; ciekawe jak długo. Bo, proszę państwa, jestem na zakręcie.
I naprawdę nie mam zielonego pojęcia, co dalej. Kiedy przyjmę święcenia, bo czy to się stanie, już tylko staram się wątpić.
Rosier ma rację - nikt nie lubi się bać. Ja też nie, a blisko do tego, bym lał w gacie przed przyszłością, w której jestem kimś, kim nigdy nie byłem. Kimś, kim nigdy nie chciałem być.
Uwikłany w konflikt, o którym nie chcę słyszeć; spierdolić stąd, tak byłoby najlepiej, ale dokąd, skoro Tristan powoli zaczyna mówić o wojnie totalnej?
-Nie śmiem wątpić w potęgę Czarnego Pana - i mam kurwa nadzieję, że nie będę musiał stawać z nim twarzą w twarz - mówisz o ewentualnym rozszerzeniu wojny na terenie Europy. To musi być niesamowity czarnoksiężnik. Jak pokonał Grindelwalda? - pytam, to już jest podziw i fascynacja, to jest chore, że drżąc przed nim, mimowolnie i podskórnie go podziwiam. Zebrał wokół siebie silnych zwolenników, opanował Wielką Brytanię, podporządkował sobie Ministerstwo, zabił czarodzieja, który przez długi czas pół świata trzymał pod butem. Ja jestem mały, moje uniki bez większego znaczenia. Zaraz i tak powędruję do jego kieszeni, kolejna zabaweczka, żołnierzyk.
Z oderwaną nóżką albo rączką. Bez główki.
-To nie krytyka - zaprzeczam spokojnie, mimo że żyłka na skroni pulsuje mi w widoczny sposób. Tristan ze mnie drwi i to drwi w najlepsze; urąganie mej męskości odpuszczam, ale tym razem to już za dużo. Nie czuję się idiotą, głąbem, zadufanym w sobie gagatkiem, który z domu wyniósł przekonanie o własnej nieomylności i zdolność produkowania bzdur na dowolny temat. Żaden ze mnie spec, lecz i ekspertem być nie trzeba, by wygłaszać opinie - chyba, że tyczy się to tylko tych, zgodnych z przyjętym kanonem. Burzyć się na kpiny zostaje mi w środeczku, choć ewidentnie widać, że jestem nabuzowany. Zabieram się za papieroska, by gniew uszedł wraz z chmurą dymu, lepsze to, niż rzucić się Rosierowi do gardła. Na różdżki szans z nim nie mam, na pięści - może, choć jest ode mnie tęższy i lepiej zbudowany. Oceniam to prędko, naturalnie, ale pomysł prędko z głowy wypada. Może to i lepiej, to już nie czasy, gdy ćwiczenie zapasów pośród zastawy stołowej odbiera się za zabawę. Mam być poważny, nie tylko on mi to wytyka.
-Dostaniesz swój raport. Nie łamię danego słowa - odpowiadam. Pierwszy krok. Kulawy, ociągam się, ale kurwa, jednak lecę, jak pies na gwizdnięcie swego właściciela. Jaką mam alternatywę, która zachowa mnie przy życiu, które nie będzie przepełnione strachem, że jak mnie znajdą, to żywcem obedrą ze skóry? - po pierwszym razie jest łatwiej? - pytam go bezbarwnie, dałbym radę to znieść? Żołądek prędzej się ogarnie ode mnie, witajcie koszmary, witaj nieustanne poczucie winy. Czym to się leczy? Kreską? Od tego zaczyna się dzień? Ja już czuję, że muszę.
Spojrzenie Tristana wystarcza mi za odpowiedź - czy o tym powinienem wspomnieć Evandrze? Oczywiście. Czy jej powiem? Pewnie nie, ze strachu, że kipnie na samą myśl. Że mi nie uwierzy i opowie o naszej uroczej pogawędce Tristanowi, a ten utnie mi język, bym więcej nie kłapał ozorem, nie przysparzał siostrze zmartwień, nie stawał między nimi. Kurwa, kurwa, kurwa.
-Ja? - pytanie brzmi długo, bo długo zbieram się do odpowiedzi - ja też - przytakuję po chwili. Też zrobię to, co słuszne. Czyli na pewno nie zaszlachtuję dziecka. Jego wzrok mnie mrozi, muszę trzymać fason, a to piekielnie trudne, gdy mówi się o zabijaniu dziecka. Nie rzucę klątwy uśmiercającej, więc jak? Podziurawić je nożami? Podpalić? Udusić? Uderzyć główką o ścianę? A może podać truciznę, ufałoby mi, wypiłoby toksyczną zawartość kielicha bez zmrużenia oka.
-Wydaje mi się, że że właśnie się zadeklarowałem - odpowiadam, chcę czy nie chcę, tak się stało. Zrobiłem to. Podjąłem decyzję, pokątnie, zmuszony, ale jednak, zrobiłem to. Już mam krew na rękach. W ustach - wybacz mi, ale chciałbym zobaczyć się z Evandrą i moim siostrzeńcem, zanim przyjdzie czas na jego drzemkę - dodaję, powstając z fotela. Pora mi sprzyja, mogę się wyłgać brzdącem, jak wygodnie - porozmawiamy w Wenus. Pewnie będę miał dla ciebie ciekawe wieści - dodaję, uścisnąwszy mu rękę. Albo i nie; to klasyczny dylemat rozpędzonego wagonika. Poświęcić jedną osobę, by ocalić inne, skoro żadna nie zasłużyła sobie na taki los? Przed jego przyjściem pociągnę słomki, te same, z których później będziemy wciągać.
Albo raczej: nadziei.
Mówi się, że ta umiera ostatnia, ale to bzdura, bo właśnie dogorywa. Przekręca się i to brzydko, to agonia i piana toczona z pyska. Czuję koniec, kości nie podpowiadają mi już pogody, a szepczą o konieczności. Wyboru, mojego, najlepiej dobrowolnego. Dobrzy jesteśmy w utrzymywaniu pozorów, zarówno uprzejmej konwersacji, jak i tego, że rzecz toczy się o błahostki. Z szerszej perspektywy, owszem. Jedno życie, szkoda tylko, że głównym zainteresowanym w tej sprawie jestem ja, obarczony czymś, czego nie chciałem i o co nie prosiłem. Zajebiście jest przewalać majątek na wieczornym raucie i omijać kolejki, ale inflacja sprawia, że to nie warte nazwiska i plątania się w ideowe afery. Jeśli zrzeknę się tego, co mnie z nimi łączy, pierwszy znajdę się na celowniku. Albo z nimi, albo przeciwko nim, a ja kurwa chcę żyć, naprawdę chcę żyć. Tylko, że jak na przykładnego hazardzistę przystało, postawienie wszystkiego na oczywistego zwycięzcę zupełnie mnie nie kręci.
-Płacz to nie wstyd - odpowiadam bezbarwnie, niech sobie kpi na zdrowie. Bliski jestem rozpięcia spodni i pokazania mu kutasa, lecz ten dowcip prawdopodobnie nie spotkałby się z należnym entuzjazmem, więc zaciskam ręce na poręczach wysiedzianego fotela, by nawet nie znalazły się blisko rozporka. Mdli mnie od niechęci, rozprężenie ustępuje spięciu mięśni tak absolutnym, że ledwo mogę kiwnąć palcem.
-Wiem - odpowiadam cierpko, o potędze samozwańczego Lorda Voldemorta słyszałem wiele a jeszcze więcej widziałem. Skoro działania jego zwolenników to ułamek jego umiejętności, tak, mam się czego bać. Także Tristana? Spoglądam na jego surową twarz i widzę to, ślepą wiarę w głoszone słowa, poddanie, lecz nie pokornego sługi, a kogoś, gotowego na wszystko w imię, właśnie, czego? Krwi, która się przelewa? Udokumentowanej historii? Predyspozycji do trzymania innych pod butem? To nie moja rola, nie chcę w nią wchodzić, nie jestem zły. Tak długo, jak się opieram, tak długo, jak trzymam się na dystans. A co później, bo przecież będzie jakieś później? Zacznę nienawidzić siebie, czy przywyknę i nauczę się z tym żyć? Po jakim czasie przestanę wymiotować na widok zwłok? W ustach grzęźnie mi wyrzut, że Evandra go kocha. Że go kocha i kochać nie przestanie, cokolwiek by zrobił. Że go kocha i na pewno nie chce, by robił takie rzeczy. Że go kocha i wybaczy mu wszystko. Że go kocha, a on na to nie zasłużył, że powinien zostawić ją w spokoju. Że go kocha, a on łamie jej serce. Że go kocha i dobrze, że nie wie o połowie czynów, jakich się dopuścił, bo to mogłoby ją zabić. Zagryzam wargę, takie kiepskie zabezpieczenie, równie dobre co gest przekluczenia ust i ciśnięcia niewidzialnego kluczyka za barierę wyimaginowanego mostu, by nie palnąć czegoś głupio i głośno. Durne, ale działa, w przeciwnym razie wykrzyczałbym mu w twarz, każdą, dosłownie każdą ekstremalną myśl, która zaprowadziłaby mnie na stryczek. Jaki nieszczęśliwy wypadek dałoby się tu zaaranżować? Coś na wzór defenstracji praskiej: moje połamane gnaty za oknem? Fajtłapa ze mnie, Wandzia zapłakałaby chwilę, ale mogłaby w to uwierzyć. Drgam lekko, gdy Tristan obnaża swoje przedramię, nie powinienem czuć się zaskoczony, ale i tak oczy nieznacznie mi się rozszerzają na widok Mrocznego Znaku. Wiem dobrze, co to oznacza, wiem dobrze, co on oznacza.
Śmierć.
Nie dla mnie, nie dla niego, a dla tych, którzy nawet nie mają, jak się bronić. Dla cywili. Dla dzieci. Mówią, że to wojna, a tak naprawdę to rzeź.
-Pieniądze - odpowiadam bez zmrużenia oka. Głos mi się nie trzęsie, choć łapy mam spocone i zostawiam mokre ślady na drewnianych podłokietnikach. Zanim się podniosę, zetrę to dyskretnie rękawem, żeby nie zostawić śladów mojej nerwówki - państwo musi zarabiać. Wojna kosztuje. Nie chcesz chyba ogołocenia rodzinnych skarbców? - pytam z zaciśniętym gardłem - Zakładam, że od lipca uda mi się ruszyć z czymś nowym, złoto musi być w ruchu. Nie możemy pozwolić na biedę, gdy nastroje są niepewne - mówię, kurwa, po odciągnięciu wynagrodzeń dla dziewczyn i reszty pracowników, mogę oddać im wszystko, co do ostatniego galeona. Wątpię jednak, bym złotem dał radę wykupić sobie wolność i tak położą na tym łapę, na jednym i na drugim. A mi przyjdzie udawać przyzwolenie, dokładnie tak, jak robię teraz. Kurwa.
-Mam - przyznaję, bo tego chyba nie mogę przemilczeć - sumienie, Tristan. Nie jestem mordercą - wzruszam ramionami, niech to będzie moja słabość. Brak predyspozycji to podcinania gardeł z zimną krwią, odruch wymiotny na widok wnętrzności wywleczonych na wierzch, obrzydzenie przed szlachtowaniem ludzi, niewinnych ludzi. Trzymam kciuki, żeby potraktował to jako fizyczną blokadę i strach przed nocami, kiedy te duchy zostaną ze mną same.
-Owszem - przytakuję, zdaję sobie sprawę, do czego pije. Ja sam przypuszczam, że po prostu nie pasowałem nigdzie, a ten pieprzony kapelusz zwyczajnie chciał ułatwić sobie życie. Albo mi, przynajmniej te nastoletnie - Tiara Przydziału musiała zauważyć we mnie coś, czego my nie widzimy - strzelam filozoficznie. Może idzie tu o lojalność, ale tylko wobec siebie; ciekawe jak długo. Bo, proszę państwa, jestem na zakręcie.
I naprawdę nie mam zielonego pojęcia, co dalej. Kiedy przyjmę święcenia, bo czy to się stanie, już tylko staram się wątpić.
Rosier ma rację - nikt nie lubi się bać. Ja też nie, a blisko do tego, bym lał w gacie przed przyszłością, w której jestem kimś, kim nigdy nie byłem. Kimś, kim nigdy nie chciałem być.
Uwikłany w konflikt, o którym nie chcę słyszeć; spierdolić stąd, tak byłoby najlepiej, ale dokąd, skoro Tristan powoli zaczyna mówić o wojnie totalnej?
-Nie śmiem wątpić w potęgę Czarnego Pana - i mam kurwa nadzieję, że nie będę musiał stawać z nim twarzą w twarz - mówisz o ewentualnym rozszerzeniu wojny na terenie Europy. To musi być niesamowity czarnoksiężnik. Jak pokonał Grindelwalda? - pytam, to już jest podziw i fascynacja, to jest chore, że drżąc przed nim, mimowolnie i podskórnie go podziwiam. Zebrał wokół siebie silnych zwolenników, opanował Wielką Brytanię, podporządkował sobie Ministerstwo, zabił czarodzieja, który przez długi czas pół świata trzymał pod butem. Ja jestem mały, moje uniki bez większego znaczenia. Zaraz i tak powędruję do jego kieszeni, kolejna zabaweczka, żołnierzyk.
Z oderwaną nóżką albo rączką. Bez główki.
-To nie krytyka - zaprzeczam spokojnie, mimo że żyłka na skroni pulsuje mi w widoczny sposób. Tristan ze mnie drwi i to drwi w najlepsze; urąganie mej męskości odpuszczam, ale tym razem to już za dużo. Nie czuję się idiotą, głąbem, zadufanym w sobie gagatkiem, który z domu wyniósł przekonanie o własnej nieomylności i zdolność produkowania bzdur na dowolny temat. Żaden ze mnie spec, lecz i ekspertem być nie trzeba, by wygłaszać opinie - chyba, że tyczy się to tylko tych, zgodnych z przyjętym kanonem. Burzyć się na kpiny zostaje mi w środeczku, choć ewidentnie widać, że jestem nabuzowany. Zabieram się za papieroska, by gniew uszedł wraz z chmurą dymu, lepsze to, niż rzucić się Rosierowi do gardła. Na różdżki szans z nim nie mam, na pięści - może, choć jest ode mnie tęższy i lepiej zbudowany. Oceniam to prędko, naturalnie, ale pomysł prędko z głowy wypada. Może to i lepiej, to już nie czasy, gdy ćwiczenie zapasów pośród zastawy stołowej odbiera się za zabawę. Mam być poważny, nie tylko on mi to wytyka.
-Dostaniesz swój raport. Nie łamię danego słowa - odpowiadam. Pierwszy krok. Kulawy, ociągam się, ale kurwa, jednak lecę, jak pies na gwizdnięcie swego właściciela. Jaką mam alternatywę, która zachowa mnie przy życiu, które nie będzie przepełnione strachem, że jak mnie znajdą, to żywcem obedrą ze skóry? - po pierwszym razie jest łatwiej? - pytam go bezbarwnie, dałbym radę to znieść? Żołądek prędzej się ogarnie ode mnie, witajcie koszmary, witaj nieustanne poczucie winy. Czym to się leczy? Kreską? Od tego zaczyna się dzień? Ja już czuję, że muszę.
Spojrzenie Tristana wystarcza mi za odpowiedź - czy o tym powinienem wspomnieć Evandrze? Oczywiście. Czy jej powiem? Pewnie nie, ze strachu, że kipnie na samą myśl. Że mi nie uwierzy i opowie o naszej uroczej pogawędce Tristanowi, a ten utnie mi język, bym więcej nie kłapał ozorem, nie przysparzał siostrze zmartwień, nie stawał między nimi. Kurwa, kurwa, kurwa.
-Ja? - pytanie brzmi długo, bo długo zbieram się do odpowiedzi - ja też - przytakuję po chwili. Też zrobię to, co słuszne. Czyli na pewno nie zaszlachtuję dziecka. Jego wzrok mnie mrozi, muszę trzymać fason, a to piekielnie trudne, gdy mówi się o zabijaniu dziecka. Nie rzucę klątwy uśmiercającej, więc jak? Podziurawić je nożami? Podpalić? Udusić? Uderzyć główką o ścianę? A może podać truciznę, ufałoby mi, wypiłoby toksyczną zawartość kielicha bez zmrużenia oka.
-Wydaje mi się, że że właśnie się zadeklarowałem - odpowiadam, chcę czy nie chcę, tak się stało. Zrobiłem to. Podjąłem decyzję, pokątnie, zmuszony, ale jednak, zrobiłem to. Już mam krew na rękach. W ustach - wybacz mi, ale chciałbym zobaczyć się z Evandrą i moim siostrzeńcem, zanim przyjdzie czas na jego drzemkę - dodaję, powstając z fotela. Pora mi sprzyja, mogę się wyłgać brzdącem, jak wygodnie - porozmawiamy w Wenus. Pewnie będę miał dla ciebie ciekawe wieści - dodaję, uścisnąwszy mu rękę. Albo i nie; to klasyczny dylemat rozpędzonego wagonika. Poświęcić jedną osobę, by ocalić inne, skoro żadna nie zasłużyła sobie na taki los? Przed jego przyjściem pociągnę słomki, te same, z których później będziemy wciągać.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Skrzywił się, z pewnym niesmakiem; zdążył się nauczyć, że słabość jest grzechem, nigdy nie lubił ich okazywać, nigdy nie powinien jako mężczyzna, choć zawsze je miał, nigdy nie mógł zwłaszcza i teraz - nie jako nestor potężnego rodu, nie jako śmierciożerca. I trwał w przekonaniu, że nie powinien czynić tego żaden mężczyzna, bo nie to było ich rolą - sprowadzając kobietę do roli matki i żony, należało wywiązać się również z własnej - która łatwą wcale nie była. Ale życie też prostym nie było. Słowa Francisa byłyby naturalne, gdyby wypowiadał je dekadę temu, ale nie dzisiaj. Dawno przekroczył barierę lat trzydziestu, a wciąż zachowywał się jak podlotek, tak być dłużej nie mogło. Czasy były zbyt trudne, dzieci dorastały przedwcześnie, a on dalej bawił się w najlepsze - i uciekał od obowiązków, które nakładało na niego jego własne nazwisko.
I wciąż nie pojmował rozmiarów toczącej się wojny.
Nikt mu nie płacił, służył Czarnemu Panu, bo tego pragnął. Nikt nie płacił rycerzom, którzy podążali za czarnoksiężnikiem, bo niósł ideę, których pragnęli. Nie wiodły ich pieniądze, wiodła ich myśl, za którą gotowi byli umrzeć - co innego pomniejsi bojówkarze, ale tych i tak utrzymywało dotąd Ministerstwo Magii. Infrastruktura należała do państwa, sięgnięcie po magię nie wymagało złota - starczyło skorzystać z tlącego się w nich dziedzictwa wszechpotężnej magii, które wskazywał im Lord Voldemort.
Starczyło zrozumieć.
Mugolskie domy zostawią zresztą nieco oszczędności, nie będą to kwoty równane z bogactwami wielkich domów, ale dość, by opłacić bieżące sprawy. Wojna pożerała pieniądze, ale tylko wśród przegranych - wygrani mogli się na niej bogacić. Na wyciągnięcie ręki pozostawały majątki krajów ościennych, a nikt przecież nie mógł przewidzieć, jak zachowają się w przyszłości.
- Mamy w garści większość bogactw tego kraju, Francisie i drugie tyle na wyciągnięcie ręki. To nie pieniędzy nam trzeba, a oddania. - Wierności, zapewnienia, że każdy znał swoje miejsce i wiedział, że stanie u boku Czarnego Pana, gdy tylko ten zechce go wezwać. Gotowości do działania, niezależnie od tego, co to działanie miałoby oznaczać. Potrzebowali jego. Francisa Lestrange'a, męskiego potomka rodziny Lestrange, który poniesie ich schedę i zapewni, że panowie Wyspy Wight nie zrobią niczego głupiego. Tu nie chodziło tylko o niego - o Evandrę też, wiedział, że zrobi wszystko, żeby ją chronić. I wiedział też, że Czarny Pan nie znał litości - a jemu się nie sprzeciwi. - Twojego oddania - Pieniądz otwierał w życiu wiele drzwi, do tego też przyzwyczajono ich przez lata życia, ale nie te - te otworzyć mogła tylko przelana krew. Trwała wojna. Na wojnie najważniejsi byli ludzie i ich poparcie.
Idea.
- Zatem nadszedł czas, by ruszyć swoje sumienie i uzmysłowić sobie, że twoim obowiązkiem jest dzisiaj chwycić różdżkę i stanąć do walki, dla twoich dzieci, dla Evandry i dla przodków, którym zawdzięczasz wszystko, co masz. Jesteś synem Lestrange'ów, Francis, od ciebie zależy dobre imię całej twojej rodziny. - Morderstwo nie było adekwatnym słowem, nie każdy zaslugiwał na dar życia; czy ktoś nazywał mordercę człowieka bijącego muchę? Byli tacy, dla których świat się zatrzymywał, kiedy umierali. I byli tacy, o których nikt nie będzie pamiętał. Na wojnie ludzie umierali, umierać będą, na wojnie obowiązywały inne reguły gry. - Trwa wojna, zabijesz lub zginiesz - Innej drogi już nie było, na inną było już za późno. Jeśli nie zechce pomóc im, prędzej czy później zginie z ich ręki. Jeśli zechce pomóc rycerzom, zamorduje go druga strona, nim zdąży się przetłumaczyć, że zrobił to tylko dlatego, bo bardzo się bał. - Zakon Feniksa też nie jest zbyt kompromisowy - przypomniał mu krótko, a może przestrzegł. Gdyby Francis był kimś innym niż był, już spisałby go na straty, ale Francis był jego szwagrem, bratem Evandry, która szczerze kochała starszego brata. Nie chciał jej krzywdy, nie chciał, by stała się ofiarą tej wojny. Cicho westchnął na wieść, że Tiara Przydziału musiała dostrzec w nim coś więcej - skoro to uczyniła, może coś w nim tkwiło. Oby. To coś mogło go jeszcze ocalić, potrzebował tylko odpowiedniej motywacji. Jeśli mógł nią być strach, niech tak się stanie.
- Przyprowadziłem mu go - odparł bez zawahania na pytanie o Grindelwalda, wciąż wpatrując się w oczy Francisa. Może była to dobra okazja, by uzmysłowić szwagrowi, że Tristan nie żartował. Że u boku Czarnego Pana zdobył potęgę, o jakiej inni mogli tylko śnić. Przed kilkoma miesiącami otrzymał polecenie odnalezienia Grindelwalda, podążył jego śladem razem z Traversem, na pokładzie jego statku. Nie mówił Francisowi całej prawdy, kiedy spotkał Grindlewalda, nie był już tym człowiekiem, który opanował świat przed laty - zgubiła go jego własna pycha, zgrabnie wykorzystana przez Zakonników. Był wrakiem, a on ten wrak tylko dostarczył Czarnemu Panu, przy samej śmierci Grindelwalda już go nie było. Ale zrobił to. I zrobi to z każdym, kogo Czarny Pan zechce ujrzeć u swoich stóp, miał nadzieję, że przekaz dla Francisa będzie oczywisty.
I uśmiechnął się, choć nie wyglądał na ni trochę zadowolonego, samym kącikiem ust, gdy Francis zaprzeczył własnej krytyce. Nie był pewien, czy nie powie w temacie czegoś więcej, czegoś, czego mógłby pożałować. Ale nie powiedział - i dobrze - a Tristan mógł zostawić te słowa jako zakończenie tej dysputy, bo były znamienne i powinny zostać przez niego zapamiętane.
- Będę czekać na informacje - zapewnił go, bo chciał wierzyć, że Francis nie rzucał w tym momencie słów na wiatr, wierzył, choć bał się - bał się, że po drodze zwiodą go na manowce niepotrzebne emocje, strach, źle pojęte sumienie, pomylone priorytety. I obiecał sobie, że tego tak nie zostawi - przez wzgląd na Evandrę, nie pozwoli mu zrobić nic głupiego. Czy po pierwszym razie było łatwiej?
Pierwszego człowieka zabił w swojej obronie, była to rzecz prostsza, bo konieczna. Czuł odrazę, do siebie i do swojej ofiary, gdy stał nad rzeżącym mężczyzną, z którego z wolna odpływała krew; nie miał ręki, a może nogi, był tylko mugolem, który myślał, że zamorduje go trzymanym w ręku urządzeniem - które tak łatwo było unieszkodliwić magią. Za drugim razem przyszło łatwiej, choć jeszcze wtedy, gdy stawał do swojej ostatecznej próby, rzygał nad ludzką czaszką, oprawiając ją ze skóry, pozostałości oczu i krwi, by czystą oddać swojemu panu, by mógł uczynić z niej maskę, którą od tamtej pory będzie nosił na twarzy jako symbol swojej pozycji i swojego uprzywilejowania. I nosił - z dumą - jako triumf własnej siły nad swoimi słabościami, bo ostatecznie to ta zwyciężyła. Ale Tristan nie był gotów do rozmowy o drodze, jaką przebył. To byłoby przywoływaniem własnych słabości - które zawsze mogły rozdziawić paszczę i przywołać go ku sobie znów, błysnąć w ciemnościach zielonymi oczyma, odbijając każdą przywołaną avadę kedavrę. Na to pozwolić sobie nie mógł, milczał, nie odpowiedział.
Utkwiwszy na nim wzrok, skinął głową. Francis Lestrange zrobi to, co słuszne. Już on się o to postara.
Evandra miała do nich dołączyć, przywołanie jej było zasłoną, ale miniona rozmowa była trudna. Mógł pozwolić mu ten komfort. Niech spojrzy w jej oczy samotności i wspomni jego słowa, jego bezczynność narażała również ją. Nie próbował go zatrzymywać, powstał, by uścisnąć na pożegnanie i jego dłoń, przywołując Prymulkę, która miała zaprowadzić go przez kręte korytarze do siostry i ich syna.
Jego bratanka, dla którego należało stworzyć lepszy świat - może gdy spojrzy w jego oczy też dostrzeże w nich odbicie siostry.
- Spotkamy się niebawem. Bywaj, Francis - pożegnał się z nim, już bez goryczy w głosie, zupełnie jakby przeprowadzona przed momentem rozmowa dotyczyła najwyżej politycznego sporu.
W zasadzie dotyczyła.
zt x2
I wciąż nie pojmował rozmiarów toczącej się wojny.
Nikt mu nie płacił, służył Czarnemu Panu, bo tego pragnął. Nikt nie płacił rycerzom, którzy podążali za czarnoksiężnikiem, bo niósł ideę, których pragnęli. Nie wiodły ich pieniądze, wiodła ich myśl, za którą gotowi byli umrzeć - co innego pomniejsi bojówkarze, ale tych i tak utrzymywało dotąd Ministerstwo Magii. Infrastruktura należała do państwa, sięgnięcie po magię nie wymagało złota - starczyło skorzystać z tlącego się w nich dziedzictwa wszechpotężnej magii, które wskazywał im Lord Voldemort.
Starczyło zrozumieć.
Mugolskie domy zostawią zresztą nieco oszczędności, nie będą to kwoty równane z bogactwami wielkich domów, ale dość, by opłacić bieżące sprawy. Wojna pożerała pieniądze, ale tylko wśród przegranych - wygrani mogli się na niej bogacić. Na wyciągnięcie ręki pozostawały majątki krajów ościennych, a nikt przecież nie mógł przewidzieć, jak zachowają się w przyszłości.
- Mamy w garści większość bogactw tego kraju, Francisie i drugie tyle na wyciągnięcie ręki. To nie pieniędzy nam trzeba, a oddania. - Wierności, zapewnienia, że każdy znał swoje miejsce i wiedział, że stanie u boku Czarnego Pana, gdy tylko ten zechce go wezwać. Gotowości do działania, niezależnie od tego, co to działanie miałoby oznaczać. Potrzebowali jego. Francisa Lestrange'a, męskiego potomka rodziny Lestrange, który poniesie ich schedę i zapewni, że panowie Wyspy Wight nie zrobią niczego głupiego. Tu nie chodziło tylko o niego - o Evandrę też, wiedział, że zrobi wszystko, żeby ją chronić. I wiedział też, że Czarny Pan nie znał litości - a jemu się nie sprzeciwi. - Twojego oddania - Pieniądz otwierał w życiu wiele drzwi, do tego też przyzwyczajono ich przez lata życia, ale nie te - te otworzyć mogła tylko przelana krew. Trwała wojna. Na wojnie najważniejsi byli ludzie i ich poparcie.
Idea.
- Zatem nadszedł czas, by ruszyć swoje sumienie i uzmysłowić sobie, że twoim obowiązkiem jest dzisiaj chwycić różdżkę i stanąć do walki, dla twoich dzieci, dla Evandry i dla przodków, którym zawdzięczasz wszystko, co masz. Jesteś synem Lestrange'ów, Francis, od ciebie zależy dobre imię całej twojej rodziny. - Morderstwo nie było adekwatnym słowem, nie każdy zaslugiwał na dar życia; czy ktoś nazywał mordercę człowieka bijącego muchę? Byli tacy, dla których świat się zatrzymywał, kiedy umierali. I byli tacy, o których nikt nie będzie pamiętał. Na wojnie ludzie umierali, umierać będą, na wojnie obowiązywały inne reguły gry. - Trwa wojna, zabijesz lub zginiesz - Innej drogi już nie było, na inną było już za późno. Jeśli nie zechce pomóc im, prędzej czy później zginie z ich ręki. Jeśli zechce pomóc rycerzom, zamorduje go druga strona, nim zdąży się przetłumaczyć, że zrobił to tylko dlatego, bo bardzo się bał. - Zakon Feniksa też nie jest zbyt kompromisowy - przypomniał mu krótko, a może przestrzegł. Gdyby Francis był kimś innym niż był, już spisałby go na straty, ale Francis był jego szwagrem, bratem Evandry, która szczerze kochała starszego brata. Nie chciał jej krzywdy, nie chciał, by stała się ofiarą tej wojny. Cicho westchnął na wieść, że Tiara Przydziału musiała dostrzec w nim coś więcej - skoro to uczyniła, może coś w nim tkwiło. Oby. To coś mogło go jeszcze ocalić, potrzebował tylko odpowiedniej motywacji. Jeśli mógł nią być strach, niech tak się stanie.
- Przyprowadziłem mu go - odparł bez zawahania na pytanie o Grindelwalda, wciąż wpatrując się w oczy Francisa. Może była to dobra okazja, by uzmysłowić szwagrowi, że Tristan nie żartował. Że u boku Czarnego Pana zdobył potęgę, o jakiej inni mogli tylko śnić. Przed kilkoma miesiącami otrzymał polecenie odnalezienia Grindelwalda, podążył jego śladem razem z Traversem, na pokładzie jego statku. Nie mówił Francisowi całej prawdy, kiedy spotkał Grindlewalda, nie był już tym człowiekiem, który opanował świat przed laty - zgubiła go jego własna pycha, zgrabnie wykorzystana przez Zakonników. Był wrakiem, a on ten wrak tylko dostarczył Czarnemu Panu, przy samej śmierci Grindelwalda już go nie było. Ale zrobił to. I zrobi to z każdym, kogo Czarny Pan zechce ujrzeć u swoich stóp, miał nadzieję, że przekaz dla Francisa będzie oczywisty.
I uśmiechnął się, choć nie wyglądał na ni trochę zadowolonego, samym kącikiem ust, gdy Francis zaprzeczył własnej krytyce. Nie był pewien, czy nie powie w temacie czegoś więcej, czegoś, czego mógłby pożałować. Ale nie powiedział - i dobrze - a Tristan mógł zostawić te słowa jako zakończenie tej dysputy, bo były znamienne i powinny zostać przez niego zapamiętane.
- Będę czekać na informacje - zapewnił go, bo chciał wierzyć, że Francis nie rzucał w tym momencie słów na wiatr, wierzył, choć bał się - bał się, że po drodze zwiodą go na manowce niepotrzebne emocje, strach, źle pojęte sumienie, pomylone priorytety. I obiecał sobie, że tego tak nie zostawi - przez wzgląd na Evandrę, nie pozwoli mu zrobić nic głupiego. Czy po pierwszym razie było łatwiej?
Pierwszego człowieka zabił w swojej obronie, była to rzecz prostsza, bo konieczna. Czuł odrazę, do siebie i do swojej ofiary, gdy stał nad rzeżącym mężczyzną, z którego z wolna odpływała krew; nie miał ręki, a może nogi, był tylko mugolem, który myślał, że zamorduje go trzymanym w ręku urządzeniem - które tak łatwo było unieszkodliwić magią. Za drugim razem przyszło łatwiej, choć jeszcze wtedy, gdy stawał do swojej ostatecznej próby, rzygał nad ludzką czaszką, oprawiając ją ze skóry, pozostałości oczu i krwi, by czystą oddać swojemu panu, by mógł uczynić z niej maskę, którą od tamtej pory będzie nosił na twarzy jako symbol swojej pozycji i swojego uprzywilejowania. I nosił - z dumą - jako triumf własnej siły nad swoimi słabościami, bo ostatecznie to ta zwyciężyła. Ale Tristan nie był gotów do rozmowy o drodze, jaką przebył. To byłoby przywoływaniem własnych słabości - które zawsze mogły rozdziawić paszczę i przywołać go ku sobie znów, błysnąć w ciemnościach zielonymi oczyma, odbijając każdą przywołaną avadę kedavrę. Na to pozwolić sobie nie mógł, milczał, nie odpowiedział.
Utkwiwszy na nim wzrok, skinął głową. Francis Lestrange zrobi to, co słuszne. Już on się o to postara.
Evandra miała do nich dołączyć, przywołanie jej było zasłoną, ale miniona rozmowa była trudna. Mógł pozwolić mu ten komfort. Niech spojrzy w jej oczy samotności i wspomni jego słowa, jego bezczynność narażała również ją. Nie próbował go zatrzymywać, powstał, by uścisnąć na pożegnanie i jego dłoń, przywołując Prymulkę, która miała zaprowadzić go przez kręte korytarze do siostry i ich syna.
Jego bratanka, dla którego należało stworzyć lepszy świat - może gdy spojrzy w jego oczy też dostrzeże w nich odbicie siostry.
- Spotkamy się niebawem. Bywaj, Francis - pożegnał się z nim, już bez goryczy w głosie, zupełnie jakby przeprowadzona przed momentem rozmowa dotyczyła najwyżej politycznego sporu.
W zasadzie dotyczyła.
zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Snuł się po Château Rose, wspomnieniami sięgając do przeszłości, kiedy wszystko było o wiele prostsze, łatwiej. Kiedy miał czas z Tristanem siąść w sali burz, napić się szklanki wyśmienitego alkoholu... albo porozmawiać z kuzynkami o najbardziej błahych sprawach, wyraźnie odczuwając rozluźnienie. To nie przychodziło nawet teraz. Skierował się do saloniku na piętrze, kazał wcześniej przynieść tam herbatę, której zwyczajnie chciał się napić, patrząc na ogień trzaskający w kominku. Wchodząc do środka zauważył Fantine siedzącą na wysokim fotelu. Przywołał lekki, swobodny uśmiech na usta, chcąc ukryć oznaki zmęczenia i zmartwienia. Sytuacja, która trawiła świat nie dawała mu spokoju, choćby z tego powodu, że widząc młodziutką twarz Fantine... obawiał się. Bał się o nie wszystkie. Fantine, Melisande, Evandra. Były mu droższe niż ktokolwiek mógł przypuszczać...
- Fantine. - przywitał zwyczajowo kuzynkę, składając na jej policzku delikatny pocałunek. - Mogę dotrzymać Ci towarzystwa? - spytał. Może wolała pobyć sama? Może również trawiły ją głębokie przemyślenia? Chciałby, aby w jej głowie panował spokój, aby nie musiała przejmować się tym wszystkim, co działo się wokół nich i wieść swobodne życie w Château Rose, bez zmartwień i trosk. Zasługiwała na to, każda z dam Rosierów zasługiwała na jak najlepsze życie.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ostatnio zmieniony przez Mathieu Rosier dnia 07.08.21 0:39, w całości zmieniany 1 raz
Fantine Rosier uwielbiała Boże Narodzenie. Naprawdę, szczerze, gorąco. Nie przepadała za zimą samą w sobie - niskimi temperaturami, śniegiem i wiatrem, nikt wtedy nie wyglądał dobrze i musiała chować swoje kreacje pod zimowymi płaszczami, lecz Boże Narodzenie po prostu kochała. Grudniowe święta były jednym z najbardziej magicznych okresów w roku. Uwielbiła bożonarodzeniowe dekoracje, tradycje, potrawy... Wyczekiwała ich pojawienia się już od pierwszych dni grudnia. Fantine była jedną z najbardziej podekscytowanych osób w Chateau Rose, kiedy nastała druga połowa miesiąca i cały pałac rozbłysł od licznych dekoracji - niczym mała dziewczynka. Sama zresztą nadzorowała, czy wszystko jest jak należy. Czy dostarczono odpowiednią ilość choinek, a elfy przysiadły na ich gałązkach? Czy jemioła zawisła w każdej komnacie? Wszystkie te szczegóły były niezwykle ważne i tworzyły świąteczną atmosferę. Nie mówiąc już o licznych wieńcach z ostrokrzewu, łańcuchach ze świetlikami na balustradach schodów oraz bombkami na każdej gałązce - pałac prezentował się wspaniale. Wprawiał Fantine w wyśmienity nastrój. Dzięki temu mniej myślała o ponurej sytuacji w kraju - skupiła się na wyborze prezentów dla swoich bliskich chociażby. Na planowaniu kreacji na nadchodzący sabat noworoczny również.
Popołudnie dwudziestego piątego grudnia, właściwego Bożego Narodzenia, spędzała w jednym z saloników na piętrze racząc się filiżanką herbaty, którą przyniósł skrzat, chociaż o nią nawet nie prosiła oraz świątecznymi ciasteczkami. Sądziła, ze dołączy do niej jedna z kuzynek, które przybyły aż z Francji, aby dołączyć do wspólnego obchodzenia Bożego Narodzenia, czekała jednak i czekała, a Laurine nie pojawiała się. Poderwała głowę do góry, kiedy usłyszała otwierane drzwi - w progu jednak stanęła nie Francuza, a Mathieu. Jego widok sprawił, że Fantine uśmiechnęła się szczerze i odłożyła książkę traktującą o dziełach francukich impresjonistów na stolik, po czym wstała, aby go uścisnąć i również ucałować go w policzek. Ona była już gotowa do kolacji, która miała odbyć się wieczorem - miała na sobie elegancką sukienkę ze złotego atłasu, z dość wąską spódnicą i zabudowaną górą, którą zdobiły wyhaftowane, czerwone róże, przechodzące również na ramiona. Ciemne włosy kazała spleść w finezyjny, francuski warkocz i spiąć czerwoną kokardą z rubinem w środku. Tak jak zawsze skropliła nadgarstki i szyję różanymi perfumami.
- Ależ naturalnie, Mathieu, mój kochany, sprawiłbyś mi tym wielką radość - odpowiedziała entuzjastycznie, gestem zapraszając go, aby zajął miejsce w fotelu obok. - Ostatnio tak rzadko cię widuję - wyrzekła z żalem, z powrotem zasiadając w fotelu, sięgnęła po filiżankę z herbatą. - Wszystko w porządku? - spytała z troską. Fantine nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Mathieu wydaje się... zmęczony. Nic w tym jednak dziwnego, miał mnóstwo obowiązków.
Popołudnie dwudziestego piątego grudnia, właściwego Bożego Narodzenia, spędzała w jednym z saloników na piętrze racząc się filiżanką herbaty, którą przyniósł skrzat, chociaż o nią nawet nie prosiła oraz świątecznymi ciasteczkami. Sądziła, ze dołączy do niej jedna z kuzynek, które przybyły aż z Francji, aby dołączyć do wspólnego obchodzenia Bożego Narodzenia, czekała jednak i czekała, a Laurine nie pojawiała się. Poderwała głowę do góry, kiedy usłyszała otwierane drzwi - w progu jednak stanęła nie Francuza, a Mathieu. Jego widok sprawił, że Fantine uśmiechnęła się szczerze i odłożyła książkę traktującą o dziełach francukich impresjonistów na stolik, po czym wstała, aby go uścisnąć i również ucałować go w policzek. Ona była już gotowa do kolacji, która miała odbyć się wieczorem - miała na sobie elegancką sukienkę ze złotego atłasu, z dość wąską spódnicą i zabudowaną górą, którą zdobiły wyhaftowane, czerwone róże, przechodzące również na ramiona. Ciemne włosy kazała spleść w finezyjny, francuski warkocz i spiąć czerwoną kokardą z rubinem w środku. Tak jak zawsze skropliła nadgarstki i szyję różanymi perfumami.
- Ależ naturalnie, Mathieu, mój kochany, sprawiłbyś mi tym wielką radość - odpowiedziała entuzjastycznie, gestem zapraszając go, aby zajął miejsce w fotelu obok. - Ostatnio tak rzadko cię widuję - wyrzekła z żalem, z powrotem zasiadając w fotelu, sięgnęła po filiżankę z herbatą. - Wszystko w porządku? - spytała z troską. Fantine nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Mathieu wydaje się... zmęczony. Nic w tym jednak dziwnego, miał mnóstwo obowiązków.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Możliwość spędzenie choć kilku chwil w rodzinnym gronie była czymś, czego od dawna oczekiwał. Musiał rozkładać swój czas pomiędzy pracę w Rezerwacie, której nigdy nie ubywało, a wręcz przeciwnie, z dnia na dzień miał wrażenie było jej więcej, a swoje obowiązki jako Rycerz. Wojna nie była sprawą prostą, aby ją wygrać i wprowadzić nowy ład w świecie musieli dać z siebie wszystko i całkowicie skupić swoją uwagę na działaniach. W Kent przez moment zrobiło się niebezpiecznie, kiedy zaczęły docierać do niego informacje o wzmaganym buncie i osobach, które chciały wystosować cios przeciwko nim. Na szczęście podjął odpowiednią reakcję i wyeliminował ryzyko. Nie zamierzał go zmniejszać, ograniczać, a pozbyć się w pełni, za jednym razem. Każde działanie kosztowało go ogrom wysiłku i chyba każdy z jego otoczenia wiedział, że przykłada do tego największą uwagę. Był sumienny, każde jego działanie było przemyślane, choć łapał się na tym, że skrywane w nim pragnienia zostały uwolnione… Mrok znalazł ujście kilka tygodni temu, utwierdzając jedynie jego wewnętrzną przemianę.
- Mam dużo obowiązków, moja droga. Też nad tym ubolewam, wolałbym spędzać z Wami więcej czasu. – odparł na jej słowa i usiadł w wygodnym fotelu, zakładając nogę na nogę. Zaraz zjawiła się też jego herbata, co było mu w tym momencie niezwykle potrzebne. Chateau Rose wypełnione było gośćmi, którzy zjechali się do Różanego Zamku, aby razem z nimi świętować Boże Narodzenie. W tym roku było jednak inaczej, a nawet podczas kolacji wigilijnej Mathieu złapał się na rozważaniach odnośnie do ubiegłej wigilii. Ze żmiją wśród nich. Złamane obietnice, słodkie kłamstwa, odrzucenie tego, co oferowali jej Rosierowie. Miał nadzieję, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
- Wszystko w porządku, oczywiście. Źle ostatnio sypiam. – przyznał, uśmiechając się do Fantine delikatnie. Była troskliwa, piękna i Mathieu wręcz ją uwielbiał. Rodzina zawsze była dla niego najważniejsza i nie chciał dokładać im zmartwień. Z Tristanem rozmawiał na poważne tematy, wszak działali wspólnie na wielu frontach. Z Fantine, Melisande czy Evandrą wolał rozmawiać o czymś zupełnie… innym, bardziej przyziemnym, bo to jednocześnie pozwalało mu odciągnąć myśli. – Zapewne dlatego, że wciąż odczuwam skutki tamtego wypadku, choć jest o niebo lepiej. – dodał. Prawie umarł, a nadal traktował to w formie wypadku przy pracy. Gdyby nie Zachary zapewne w tym roku nie usiadłby z nimi przy jednym stole, co najwyżej dostarczyliby mu kwiaty na pomnik. Stracił dużo krwi i większości tego zdarzenia nie pamiętał. Z drugiej strony, skutki tamtych ran odczuwał już naprawdę nikle, raczej chodziło o sny, obrazy generowane przez jego umysł. Takie, których sam nie potrafił pojąć.
- Mam nadzieję, że święta poprawiają Twój nastrój. Wiem jak je uwielbiasz. – powiedział, próbując odciągnąć temat od swojej osoby. Nawet jeśli, liczył na to, że Fantine da się złapać na tę sztuczkę, chociaż tym razem.
- Mam dużo obowiązków, moja droga. Też nad tym ubolewam, wolałbym spędzać z Wami więcej czasu. – odparł na jej słowa i usiadł w wygodnym fotelu, zakładając nogę na nogę. Zaraz zjawiła się też jego herbata, co było mu w tym momencie niezwykle potrzebne. Chateau Rose wypełnione było gośćmi, którzy zjechali się do Różanego Zamku, aby razem z nimi świętować Boże Narodzenie. W tym roku było jednak inaczej, a nawet podczas kolacji wigilijnej Mathieu złapał się na rozważaniach odnośnie do ubiegłej wigilii. Ze żmiją wśród nich. Złamane obietnice, słodkie kłamstwa, odrzucenie tego, co oferowali jej Rosierowie. Miał nadzieję, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
- Wszystko w porządku, oczywiście. Źle ostatnio sypiam. – przyznał, uśmiechając się do Fantine delikatnie. Była troskliwa, piękna i Mathieu wręcz ją uwielbiał. Rodzina zawsze była dla niego najważniejsza i nie chciał dokładać im zmartwień. Z Tristanem rozmawiał na poważne tematy, wszak działali wspólnie na wielu frontach. Z Fantine, Melisande czy Evandrą wolał rozmawiać o czymś zupełnie… innym, bardziej przyziemnym, bo to jednocześnie pozwalało mu odciągnąć myśli. – Zapewne dlatego, że wciąż odczuwam skutki tamtego wypadku, choć jest o niebo lepiej. – dodał. Prawie umarł, a nadal traktował to w formie wypadku przy pracy. Gdyby nie Zachary zapewne w tym roku nie usiadłby z nimi przy jednym stole, co najwyżej dostarczyliby mu kwiaty na pomnik. Stracił dużo krwi i większości tego zdarzenia nie pamiętał. Z drugiej strony, skutki tamtych ran odczuwał już naprawdę nikle, raczej chodziło o sny, obrazy generowane przez jego umysł. Takie, których sam nie potrafił pojąć.
- Mam nadzieję, że święta poprawiają Twój nastrój. Wiem jak je uwielbiasz. – powiedział, próbując odciągnąć temat od swojej osoby. Nawet jeśli, liczył na to, że Fantine da się złapać na tę sztuczkę, chociaż tym razem.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Wszystko się zmieniało i niekiedy Fantine nie podobał się kierunek, w którym to wszystko zmierzało. Jeszcze trzy, cztery lata temu spędzałaby to grudniowe, bożonarodzeniowe popołudnie zupełnie inaczej. We wspólnym gronie, przy winie i muzyce, z uśmiechem na ustach i grając w karty, bądź inną grę towarzyską, beztrosko rozmawiając i muzykując, śpiewając kolędy i plotkując. Radośnie, wesoło i bez zmartwień. Uwielbiała tamte świąteczne chwile i często wracała do nich pamięcią. Dorosłość za wiele zmieniła. Dołożyła każdemu na barki wiele obowiązków, które teraz musieli dźwigać - szczególnie Tristanowi, noszącemu pierścień nestora oraz Mathieu, podążającym wytyczoną przez starszego kuzyna ścieżką. Z nich obu była naprawdę dumna, czuła się dumna, że jest ich siostrą i kuzynką. Niekiedy jednak tęskniła i marudziła, że nie mogą poświęcać jej samej tak dużo czasu jak kiedyś.
- Rozumiem - westchnęła z żalem. Nie myliła się. Rzadkie spotkania nie wynikały z braku woli, a braku czasu. Musiała to jakoś przegryźć, choć to nieprzyjemne jak rozgryzienie kwaśnej pestki. Zwłaszcza, że miała ograniczoną wiedzę co do tego, czym naprawdę ich mężczyźni z rodziny się zajmują. Fantine, znała naturalnie, ich obowiązki jako smokologów, sama wszak wypełniała obowiązki alchemiczki w smoczym rezerwacie od przeszło półtorej roku, lecz ich walka na wojnie była osłonięta dla czarownicy tajemnicą. Może lepiej dla niej? Ponoć im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
- Może przydałby ci się eliksir słodkiego snu? - spytała go z troską. - Mogę go dla ciebie uwarzyć, jeśli potrzebujesz, to żaden problem - zapewniła. Nieszczególnie miała ochotę stawać w laboratorium alchemicznym w święta, lecz dla Mathieu by to zrobiła - eliksir ten nie należał do szczególnie trudnych, zaś dobre samopoczucie krewnych było dla niej bardzo ważne. - Nie mówiłeś o nim wiele... Tym wypadku. Co dokładnie się stało, jeśli mogę zapytać? - spytała Fantine, ogniskując spojrzenie zielonych oczu na twarzy kuzyna; uniosła filiżankę do ust, by napić się jeszcze odrobiny herbaty z miodem i plasterkiem cytryny. Mathieu dotychczas opowiadał o tym bardzo wymijająco, miała wrażenie, że kryje się za tym coś więcej.
- Och, tak, nie będę kłamać, czuję się o wiele lepiej - przytaknęła z entuzjazmem. - Uwielbiam święta. Spójrz tylko na te elfy - wyrzekła Fantine, wskazując dłonią na choinkę, która stała w rogu saloniku - sięgała niemal sufitu, a ozdobiono ją licznymi bombkami, sopelkami, łańcuchami o barwach czerwieni i złota. Na gałązkach przysiadywały żywe elfy, które machały do nich maleńkimi rączkami, kiedy tylko zerknęli w ich stronę. - Może jutro powinniśmy zorganizować kulig? Co o tym sądzisz? Nie masz ochoty na przejażdżkę w saniach? - zastanowiła się Róża, opierając wygodniej o oparcie fotela.
- Rozumiem - westchnęła z żalem. Nie myliła się. Rzadkie spotkania nie wynikały z braku woli, a braku czasu. Musiała to jakoś przegryźć, choć to nieprzyjemne jak rozgryzienie kwaśnej pestki. Zwłaszcza, że miała ograniczoną wiedzę co do tego, czym naprawdę ich mężczyźni z rodziny się zajmują. Fantine, znała naturalnie, ich obowiązki jako smokologów, sama wszak wypełniała obowiązki alchemiczki w smoczym rezerwacie od przeszło półtorej roku, lecz ich walka na wojnie była osłonięta dla czarownicy tajemnicą. Może lepiej dla niej? Ponoć im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
- Może przydałby ci się eliksir słodkiego snu? - spytała go z troską. - Mogę go dla ciebie uwarzyć, jeśli potrzebujesz, to żaden problem - zapewniła. Nieszczególnie miała ochotę stawać w laboratorium alchemicznym w święta, lecz dla Mathieu by to zrobiła - eliksir ten nie należał do szczególnie trudnych, zaś dobre samopoczucie krewnych było dla niej bardzo ważne. - Nie mówiłeś o nim wiele... Tym wypadku. Co dokładnie się stało, jeśli mogę zapytać? - spytała Fantine, ogniskując spojrzenie zielonych oczu na twarzy kuzyna; uniosła filiżankę do ust, by napić się jeszcze odrobiny herbaty z miodem i plasterkiem cytryny. Mathieu dotychczas opowiadał o tym bardzo wymijająco, miała wrażenie, że kryje się za tym coś więcej.
- Och, tak, nie będę kłamać, czuję się o wiele lepiej - przytaknęła z entuzjazmem. - Uwielbiam święta. Spójrz tylko na te elfy - wyrzekła Fantine, wskazując dłonią na choinkę, która stała w rogu saloniku - sięgała niemal sufitu, a ozdobiono ją licznymi bombkami, sopelkami, łańcuchami o barwach czerwieni i złota. Na gałązkach przysiadywały żywe elfy, które machały do nich maleńkimi rączkami, kiedy tylko zerknęli w ich stronę. - Może jutro powinniśmy zorganizować kulig? Co o tym sądzisz? Nie masz ochoty na przejażdżkę w saniach? - zastanowiła się Róża, opierając wygodniej o oparcie fotela.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sen spędzany z powiek nocnymi koszmarami był jednym z wielu powodów, dla których Mathieu nie pozostawał w najlepszej formie. Nie zamierzał jednak dokładać Fantine zmartwień, nie musiała wiedzieć przez co przechodził i jak wiele wysiłku musiał włożyć w to, aby osiągnąć swój cel. Nie musiała też wiedzieć jak okrutne i bezlitosne stały się jego zapędy, jak z każdym kolejnym dniem pozbywał się jasności, pokrywając swoją duszę cieniami, mrocznymi i nieprzyjemnymi. To tylko dodałoby jej zmartwień.
Uśmiechnął się, kiedy wspomniała o eliksirze słodkiego snu. Jego znajomość i umiejętność tworzenia eliksirów była nikła, sam zapewne doprowadziłby do małej katastrofy, gdyby tylko się za to zabrał, dlatego bezpieczniejszym było unikanie tematu i zdawanie się na zdolności kogoś bardziej doświadczonego. To miłe z jej strony, że chciała go wesprzeć w ten sposób. Nie był jednak pewien czy cokolwiek byłoby w stanie pomóc mu w zwalczeniu tego, co gnębiło jego ciało. Nie przyznał się przecież przed nikim, że w ostatnich tygodniach tak wiele się zmieniło. To, co stało się w Białej Wywernie nie pozostało bez śladu, wręcz przeciwnie, intensywnie zaingerowało w jego życie i nie mógł pozbyć się wrażenia, że w pewien sposób otworzyło mu oczy. – Byłoby miło, gdybyś taki eliksir dla mnie stworzyła. Jeśli potrzebujesz jakichkolwiek składników, mam kilka w zapasie. Wiesz, że eliksiry to nie moja specjalność. – odparł, uśmiechając się przy tym lekko. Przy mniejszej lub większej okazji w jego dłonie wpadło kilka składników, które być może okazałyby się przydatne, komuś kto choć trochę się na tym znał.
Zmarszczył brwi, kiedy spytała o tamten wypadek. To nie do końca był wypadek, w końcu sam się tam wpakował, a magia zawiodła go na wielu frontach. Suma summarum, było to jednak ogromnym sukcesem, a na wyspie miało powstać coś, co posłuży im na wiele, wiele lat. Bezimienna wyspa mogła być fortyfikacją, na której znajdzie się jego flota. O tych planach jeszcze nie mówił zbyt wiele, ale robił wszystko, aby się ziściły.
- Zaistniała konieczność, abyśmy z Tristanem przejęli kontrolę nad Bezimienną Wyspą, jest częścią Kent i powinna podlegać nam. Niestety, napotkaliśmy pewien opór. Ten wypadek to potężne zaklęcie Lamino, przed którym nie udało mi się ochronić. – powiedział po chwili namysłu, skoro chciała wiedzieć, nie zamierzał mieć przed nią tajemnic. Była jego drogą kuzynką i nie sądził, aby ukrywanie przed nią czegokolwiek miało jakikolwiek sens. – Na szczęście szybka interwencja Zachary’ego uchroniła mnie przed wykrwawieniem się… – dodał jeszcze, żeby złagodzić w jakikolwiek sposób opis całej sytuacji. Tak, mógł się wykrwawić i doskonale o tym wiedział. Niemniej jednak, najważniejszym było powodzenie.
Słysząc zachwyt w głosie Fantine, to uwielbienie całego wystroju i klimatu świąt, uśmiechnął się. Nie mieli zbyt wiele okazji, a musiał przyznać, że te wszystkie aspekty dekoracyjne jego droga kuzynka dopięła dosłownie na ostatni guzik. Wszystko wyglądało zachwycająco i wyjątkowo, widać było jak wiele wysiłku i pracy włożyła w to, aby Chateau Rose zmieniło się w wyjątkowo klimatyczne miejsce.
- Kulig? Z przyjemnością. Dawno nie mieliśmy okazji do spędzania wspólnie czasu… a ten pomysł wydaje się być wyśmienitym. – przyznał, mając nadzieję, że faktycznie do kuligu dojdzie i będą mogli wspólnie oddać się choć chwili beztroski i dobrej zabawy. Należało im się po tych wszystkich trudach, z którymi przyszło im się mierzyć w ostatnim czasie. Upił łyk herbaty, delektując się jej smakiem. Takich rarytasów było coraz mniej, utrudniona dostępność towarów wcale nie ułatwiała im sprawy. – Byłaś na Jarmarku? – spytał, obracając głowę w jej stronę. On był i szczerze mówiąc, pozytywnie zaskoczył się tym przedsięwzięciem.
Uśmiechnął się, kiedy wspomniała o eliksirze słodkiego snu. Jego znajomość i umiejętność tworzenia eliksirów była nikła, sam zapewne doprowadziłby do małej katastrofy, gdyby tylko się za to zabrał, dlatego bezpieczniejszym było unikanie tematu i zdawanie się na zdolności kogoś bardziej doświadczonego. To miłe z jej strony, że chciała go wesprzeć w ten sposób. Nie był jednak pewien czy cokolwiek byłoby w stanie pomóc mu w zwalczeniu tego, co gnębiło jego ciało. Nie przyznał się przecież przed nikim, że w ostatnich tygodniach tak wiele się zmieniło. To, co stało się w Białej Wywernie nie pozostało bez śladu, wręcz przeciwnie, intensywnie zaingerowało w jego życie i nie mógł pozbyć się wrażenia, że w pewien sposób otworzyło mu oczy. – Byłoby miło, gdybyś taki eliksir dla mnie stworzyła. Jeśli potrzebujesz jakichkolwiek składników, mam kilka w zapasie. Wiesz, że eliksiry to nie moja specjalność. – odparł, uśmiechając się przy tym lekko. Przy mniejszej lub większej okazji w jego dłonie wpadło kilka składników, które być może okazałyby się przydatne, komuś kto choć trochę się na tym znał.
Zmarszczył brwi, kiedy spytała o tamten wypadek. To nie do końca był wypadek, w końcu sam się tam wpakował, a magia zawiodła go na wielu frontach. Suma summarum, było to jednak ogromnym sukcesem, a na wyspie miało powstać coś, co posłuży im na wiele, wiele lat. Bezimienna wyspa mogła być fortyfikacją, na której znajdzie się jego flota. O tych planach jeszcze nie mówił zbyt wiele, ale robił wszystko, aby się ziściły.
- Zaistniała konieczność, abyśmy z Tristanem przejęli kontrolę nad Bezimienną Wyspą, jest częścią Kent i powinna podlegać nam. Niestety, napotkaliśmy pewien opór. Ten wypadek to potężne zaklęcie Lamino, przed którym nie udało mi się ochronić. – powiedział po chwili namysłu, skoro chciała wiedzieć, nie zamierzał mieć przed nią tajemnic. Była jego drogą kuzynką i nie sądził, aby ukrywanie przed nią czegokolwiek miało jakikolwiek sens. – Na szczęście szybka interwencja Zachary’ego uchroniła mnie przed wykrwawieniem się… – dodał jeszcze, żeby złagodzić w jakikolwiek sposób opis całej sytuacji. Tak, mógł się wykrwawić i doskonale o tym wiedział. Niemniej jednak, najważniejszym było powodzenie.
Słysząc zachwyt w głosie Fantine, to uwielbienie całego wystroju i klimatu świąt, uśmiechnął się. Nie mieli zbyt wiele okazji, a musiał przyznać, że te wszystkie aspekty dekoracyjne jego droga kuzynka dopięła dosłownie na ostatni guzik. Wszystko wyglądało zachwycająco i wyjątkowo, widać było jak wiele wysiłku i pracy włożyła w to, aby Chateau Rose zmieniło się w wyjątkowo klimatyczne miejsce.
- Kulig? Z przyjemnością. Dawno nie mieliśmy okazji do spędzania wspólnie czasu… a ten pomysł wydaje się być wyśmienitym. – przyznał, mając nadzieję, że faktycznie do kuligu dojdzie i będą mogli wspólnie oddać się choć chwili beztroski i dobrej zabawy. Należało im się po tych wszystkich trudach, z którymi przyszło im się mierzyć w ostatnim czasie. Upił łyk herbaty, delektując się jej smakiem. Takich rarytasów było coraz mniej, utrudniona dostępność towarów wcale nie ułatwiała im sprawy. – Byłaś na Jarmarku? – spytał, obracając głowę w jej stronę. On był i szczerze mówiąc, pozytywnie zaskoczył się tym przedsięwzięciem.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Żaden z nich - ani Tristan, ani Mathieu, ani żaden inny lord Rosier czy ich krewny zaangażowany w konflikt wojenny - nie chciał martwić kobiet z rodziny, lecz taka była ich już po prostu rola. Nie powinny były mieszać się w politykę, pozostawało im więc martwić się o nich. Wspierać ich duchowo, swoją obecnością, może umiejętnościami - jeśli tylko miały możliwość działać zakulisowo. Fantine nie mogła zaoferować im więcej poza własnym wsparciem, dobrym słowem i właśnie eliksirami. Zawsze miała talent do alchemii, lubiła mówić sobie, że to geny legendarnej Mahaut, protoplasty ich rodziny, słynnej trucicielki i mistrzyni eliksirów; szlifowała go Akademii Magii Beaxubatons, później zaś pod okiem prywatnych nauczycieli oraz doświadczonych alchemików w rezerwacie. Przez ostatnie półtorej roku, które spędziła właśnie w laboratorium rezerwatu, nauczyła się chyba najwięcej, dlatego pewnym tonem zaproponowała ukochanemu kuzynowi swoją pomoc.
- To żaden problem, Mathieu, będziesz go miał jeszcze dzisiaj przed snem. Chciałabym, abyś odpoczął w te święta, spędził je tak miło jak ja - odpowiedziała łagodnie Fantine. Na propozycję oddania jej ingrediencji, które zgromadził pokiwała z uśmiechem głową. - Najlepiej będzie, jeśli każesz służbie zanieść je do pracowni alchemicznej. W kredensie jest również schowek na składniki. Sprawdzę co mogę z tego uwarzyć - zaproponowała. Nie mogła mu obiecać, że zdoła uwarzyć co tylko zechce. Fantine była wciąż bardzo młoda, a doświadczenie dopiero zdobywała - trudniejsze mikstury wciąż pozostawały poza jej zasięgiem. Wmawiała sobie jednak, że nie na długo. Rozwijała się, uczyła, nabierała wprawy. Kiedyś jeszcze uwarzy nawet i Felix Felicis - a przynajmniej chciała w to wierzyć.
Fantine zamilkła, kiedy Mathieu zdecydował się wyjawić przed nią prawdę o swoim wypadku i przyczynie jego złego samopoczucia. Uśmiech zniknął, zastąpiła go zatroskana i przerażona mina. Zdusiła okrzyk, zasłaniając ust dłonią, kiedy wyznał, że niemal się wykrwawił. Dzięki Merlinowi, że lord Shafiq czuwał.
- Och, Merlinie, brzmi to strasznie... Bardzo mi przykro, że musiało do tego dojść. Pamiętaj jedynie, że każda blizna i ślad będzie symbolem twojego męstwa i poświęcenia dla naszej rodziny, dla Kent, dla czarodziejów - odpowiedziała Róża, odkładając filiżankę na spodeczek i wyciągając rękę, aby uścisnąć lekko dłoń Mathieu. Chciała go w ten sposób wesprzeć i wyrazić swoje uznanie dla jego odwagi. Był lordem, a kładł na szali własne życie. - Wszystko jednak skończyło się sukcesem jak mniemam? - dopytała ostrożnie. Mathieu i Tristan z pewnością by nie odpuścili.
Fantine pomyślała, że propozycja przejażdżki saniami mogła być zbyt infantylna i banalna po takich przeżyciach, przy tym, z czym ich drodzy mężczyźni musieli się zmagać każdego dnia. Kuzyn zareagował jednak na jej propozycję entuzjastycznie, więc podjęła decyzję, że zajmie się tym rano.
- Zobaczę, czy uda się to zorganizować - obiecała Fantine. Uśmiechnęła się tajemniczo, kiedy spytał o Zimowy Jarmark. - Och, tak. Lord Maghnus Bulstrode zaprosił mnie na magiczny kulig nad brzegiem Tamizy. Odwiedziliśmy też loterię w porcie - wyznała mu.
- To żaden problem, Mathieu, będziesz go miał jeszcze dzisiaj przed snem. Chciałabym, abyś odpoczął w te święta, spędził je tak miło jak ja - odpowiedziała łagodnie Fantine. Na propozycję oddania jej ingrediencji, które zgromadził pokiwała z uśmiechem głową. - Najlepiej będzie, jeśli każesz służbie zanieść je do pracowni alchemicznej. W kredensie jest również schowek na składniki. Sprawdzę co mogę z tego uwarzyć - zaproponowała. Nie mogła mu obiecać, że zdoła uwarzyć co tylko zechce. Fantine była wciąż bardzo młoda, a doświadczenie dopiero zdobywała - trudniejsze mikstury wciąż pozostawały poza jej zasięgiem. Wmawiała sobie jednak, że nie na długo. Rozwijała się, uczyła, nabierała wprawy. Kiedyś jeszcze uwarzy nawet i Felix Felicis - a przynajmniej chciała w to wierzyć.
Fantine zamilkła, kiedy Mathieu zdecydował się wyjawić przed nią prawdę o swoim wypadku i przyczynie jego złego samopoczucia. Uśmiech zniknął, zastąpiła go zatroskana i przerażona mina. Zdusiła okrzyk, zasłaniając ust dłonią, kiedy wyznał, że niemal się wykrwawił. Dzięki Merlinowi, że lord Shafiq czuwał.
- Och, Merlinie, brzmi to strasznie... Bardzo mi przykro, że musiało do tego dojść. Pamiętaj jedynie, że każda blizna i ślad będzie symbolem twojego męstwa i poświęcenia dla naszej rodziny, dla Kent, dla czarodziejów - odpowiedziała Róża, odkładając filiżankę na spodeczek i wyciągając rękę, aby uścisnąć lekko dłoń Mathieu. Chciała go w ten sposób wesprzeć i wyrazić swoje uznanie dla jego odwagi. Był lordem, a kładł na szali własne życie. - Wszystko jednak skończyło się sukcesem jak mniemam? - dopytała ostrożnie. Mathieu i Tristan z pewnością by nie odpuścili.
Fantine pomyślała, że propozycja przejażdżki saniami mogła być zbyt infantylna i banalna po takich przeżyciach, przy tym, z czym ich drodzy mężczyźni musieli się zmagać każdego dnia. Kuzyn zareagował jednak na jej propozycję entuzjastycznie, więc podjęła decyzję, że zajmie się tym rano.
- Zobaczę, czy uda się to zorganizować - obiecała Fantine. Uśmiechnęła się tajemniczo, kiedy spytał o Zimowy Jarmark. - Och, tak. Lord Maghnus Bulstrode zaprosił mnie na magiczny kulig nad brzegiem Tamizy. Odwiedziliśmy też loterię w porcie - wyznała mu.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie dało się być idealnym i doskonale wyuczonym w każdej dziedzinie magii. Mathieu dobrze radził sobie w pojedynkach, sięgał po mroczną magię, która zalewała jego duszę od bardzo, bardzo dawna. Za to Fantine radziła sobie bardzo dobrze z tworzeniem różnego rodzaju mikstur, a co za tym idzie wszyscy uzupełniali się wzajemnie, wspierali i pomagali, dzieląc się swoimi zdolnościami. To dobrze, że nikt nie próbował być idealnym tylko w jednej dziedzinie, zdecydowanie lepszym rozwiązaniem było to, niżeli próby wyuczenia się wszystkiego na pamięć. Chęci Fantine miało dla niego ogromne znaczenie, to dobrze, że chciała go wspierać, a on mógł wspomóc jej rozwój, oddając w jej zdolne, piękne dłonie komponenty magiczne, które zgromadził.
- Tak zrobię, Tobie przydadzą się o wiele bardziej. Mógłbym podpalić co nieco, próbując coś uwarzyć. – powiedział z lekkim rozbawieniem. Dla niego to było jasne, eliksiry były jego słabszą stroną, niby coś tam umiał, nawet raz coś stworzył, ale…. Wolał nie ryzykować. Zajmował się smokami i pojedynkami, czasem na śmierć i życie, ale od kociołka wolał stronić.
Nie chciał opowiadać wszystkiego, z krwawymi szczegółami. Na całe szczęście niewiele pamiętał. Padł na wyspie, obudził się we własnym łożu, zaraz po tym jak Zachary zaczął go cucić. Mógł mu w zasadzie odpuścić, przecież mógł go pozszywać zanim go obudził, ale tego też Mathieu nie pamiętał. Ból był tak ogromny, że odbierał zmysły.
- Tak, skończyło się sukcesem. Odciągnąłem uwagę i Tristan mógł zrobić swoje. – stwierdził, z lekkim śmiechem, ale wybrzmiewała gdzieś pomiędzy tym gorycz. Starał się nie traktować tego personalnie, dał przecież z siebie wszystko, a przed kuzynem drżęli nawet w najdalszych częściach Anglii. Mathieu dołączył do tej krucjaty później, ale nadal była dla niego nadzieja na przyszłość.
- Zjemy coś? – spytał, czując jak gorący napój wlewa się do pustego żołądka. Znów zapominał o jedzeniu, pochłonięty ciężką pracą i planowaniem. Powinien bardziej skupić się na sobie, zamiast ciągle gnać myślami gdzieś w siną dal. Miał nadzieję, że Fantine coś zaproponuje, na pewno też miała ochotę na coś dobrego. Mogli spędzić w końcu czas wspólnie i nie musieli nerwowo zerkać na zegar.
- Lord Bulstrode? – mruknął, unosząc pytająco brew. Niemałe zaskoczenie, szczerze powiedziawszy. Ostatni kontakt miał z Lady Vivienne Bulstrode, jeśli chodziło o członków tego rodu. – Dobrze się z nim bawiłaś? – spytał, zainteresowany. Czyżby Fantine znalazła kogoś, kto był przyjemną perspektywą na przyszłość?
- Tak zrobię, Tobie przydadzą się o wiele bardziej. Mógłbym podpalić co nieco, próbując coś uwarzyć. – powiedział z lekkim rozbawieniem. Dla niego to było jasne, eliksiry były jego słabszą stroną, niby coś tam umiał, nawet raz coś stworzył, ale…. Wolał nie ryzykować. Zajmował się smokami i pojedynkami, czasem na śmierć i życie, ale od kociołka wolał stronić.
Nie chciał opowiadać wszystkiego, z krwawymi szczegółami. Na całe szczęście niewiele pamiętał. Padł na wyspie, obudził się we własnym łożu, zaraz po tym jak Zachary zaczął go cucić. Mógł mu w zasadzie odpuścić, przecież mógł go pozszywać zanim go obudził, ale tego też Mathieu nie pamiętał. Ból był tak ogromny, że odbierał zmysły.
- Tak, skończyło się sukcesem. Odciągnąłem uwagę i Tristan mógł zrobić swoje. – stwierdził, z lekkim śmiechem, ale wybrzmiewała gdzieś pomiędzy tym gorycz. Starał się nie traktować tego personalnie, dał przecież z siebie wszystko, a przed kuzynem drżęli nawet w najdalszych częściach Anglii. Mathieu dołączył do tej krucjaty później, ale nadal była dla niego nadzieja na przyszłość.
- Zjemy coś? – spytał, czując jak gorący napój wlewa się do pustego żołądka. Znów zapominał o jedzeniu, pochłonięty ciężką pracą i planowaniem. Powinien bardziej skupić się na sobie, zamiast ciągle gnać myślami gdzieś w siną dal. Miał nadzieję, że Fantine coś zaproponuje, na pewno też miała ochotę na coś dobrego. Mogli spędzić w końcu czas wspólnie i nie musieli nerwowo zerkać na zegar.
- Lord Bulstrode? – mruknął, unosząc pytająco brew. Niemałe zaskoczenie, szczerze powiedziawszy. Ostatni kontakt miał z Lady Vivienne Bulstrode, jeśli chodziło o członków tego rodu. – Dobrze się z nim bawiłaś? – spytał, zainteresowany. Czyżby Fantine znalazła kogoś, kto był przyjemną perspektywą na przyszłość?
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
- Dlatego lepiej pozostaw eliksiry mnie - zaśmiała się Róża.
Z zadziwiającą łatwością potrafiła sobie wyobrazić kuzyna, który nie miał najmniejszego pojęcia o warzeniu mikstur, w roli podpalacza Chateau Rose. Lepiej, by do tego nie doszło - dla dobra pałacu. Mathieu miał jednak liczne, insze talenty, których Fantine brakowało. Nie starała się zresztą podążać męską ścieżką. Alchemia wydawała się dziedziną kobiecą. Taką, w której czuła się dobrze. Była niczym sztuka - wymagała uwagi, precyzji i wrażliwości. Może właśnie dlatego Rosierówna tak dobrze się w niej odnajdywała?
Wyczuła gorycz w słowach Mathieu, kiedy opowiada o akcji, do jakiej musieli z Tristanem przystąpić na Bezimiennej Wyspie. Miała wrażenie, że czuł się źle z tym, że nie zrobił więcej - winę za to na pewno po prostu ponosiła jego ambicja. Z tego powinien być dumny. Ona była.
- Z was obu wszystkie jesteśmy bardzo dumne - zapewniła kuzyna, ściskając jego dłoń i uśmiechając się doń wspierająco.
Tristan był potężnym czarodziejem, zawładnął wielką mocą, tak wielką, że przechodziło to pojęcie Fantine. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego jak daleko zabrnął na ścieżce, którą kroczył. Gdyby wiedziała, zapewne nie potrafiłaby ująć w słowa swojego podziwu - zawsze jednak w niego wierzyła. Wierzyła też, że ich kuzyn podąży śladem nestora rodu i również sięgnie po potęgę.
- Chętnie. Do świątecznej kolacji jeszcze kilka godzin - odpowiedziała po chwili zastanowienia.
Właściwie dlaczego nie? Na razie zadowalała się jedynie herbatą, lecz przez wspomnienie o posiłku poczuła lekki ścisk żołądka - właściwie to nie jadła nic od śniadania. Fantine klasnęła w zatem w dłonie, aby przywołać skrzata. Prymulka pojawiła się natychmiast i skłoniła przed nimi nisko, witając lorda i lady Rosier z szacunkiem, dopytała czego sobie życzą. Nie minęło kilka chwil, a na stole pojawiły się ich życzenia - deska serów, pleśniowego i dojrzewającego, kawałki mięsiwa z dziczyzny, wołowiny i cielęciny, do tego jadalne kasztany i żurawina. Wszystko w towarzystwie francuskiego, czerwonego wina.
Fantine sięgnęła widelczykiem po kawałek sera, wsunęła go do ust i zastanowiła się nad odpowiedzią. Czemu Mathieu tak zdziwił się nazwiskiem lorda Bulstrode? Sądziła, że ich rodziny dotarły do porozumienia.
- We własnej osobie. Maghnus Bulstrode. Znasz go lepiej? - odparła, a jednocześnie sama spojrzała na Mathieu pytająco. Wiedziała, że z właścicielem Piórka Feniksa łączyły Tristana niegdyś bliższe relacje - może to za dużo powiedziane - ewentualnie wspólna zabawa. - Och, tak, nie żałuję przyjęcia zaproszenia. Lord Bulstrode to niezwykle czarujący mężczyzna. Podarował mi wylosowane na loterii kryształy, to uroczy gest - przyznała szczerze, zaraz potem racząc się plasterkiem doprawionej wołowiny.
Z zadziwiającą łatwością potrafiła sobie wyobrazić kuzyna, który nie miał najmniejszego pojęcia o warzeniu mikstur, w roli podpalacza Chateau Rose. Lepiej, by do tego nie doszło - dla dobra pałacu. Mathieu miał jednak liczne, insze talenty, których Fantine brakowało. Nie starała się zresztą podążać męską ścieżką. Alchemia wydawała się dziedziną kobiecą. Taką, w której czuła się dobrze. Była niczym sztuka - wymagała uwagi, precyzji i wrażliwości. Może właśnie dlatego Rosierówna tak dobrze się w niej odnajdywała?
Wyczuła gorycz w słowach Mathieu, kiedy opowiada o akcji, do jakiej musieli z Tristanem przystąpić na Bezimiennej Wyspie. Miała wrażenie, że czuł się źle z tym, że nie zrobił więcej - winę za to na pewno po prostu ponosiła jego ambicja. Z tego powinien być dumny. Ona była.
- Z was obu wszystkie jesteśmy bardzo dumne - zapewniła kuzyna, ściskając jego dłoń i uśmiechając się doń wspierająco.
Tristan był potężnym czarodziejem, zawładnął wielką mocą, tak wielką, że przechodziło to pojęcie Fantine. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego jak daleko zabrnął na ścieżce, którą kroczył. Gdyby wiedziała, zapewne nie potrafiłaby ująć w słowa swojego podziwu - zawsze jednak w niego wierzyła. Wierzyła też, że ich kuzyn podąży śladem nestora rodu i również sięgnie po potęgę.
- Chętnie. Do świątecznej kolacji jeszcze kilka godzin - odpowiedziała po chwili zastanowienia.
Właściwie dlaczego nie? Na razie zadowalała się jedynie herbatą, lecz przez wspomnienie o posiłku poczuła lekki ścisk żołądka - właściwie to nie jadła nic od śniadania. Fantine klasnęła w zatem w dłonie, aby przywołać skrzata. Prymulka pojawiła się natychmiast i skłoniła przed nimi nisko, witając lorda i lady Rosier z szacunkiem, dopytała czego sobie życzą. Nie minęło kilka chwil, a na stole pojawiły się ich życzenia - deska serów, pleśniowego i dojrzewającego, kawałki mięsiwa z dziczyzny, wołowiny i cielęciny, do tego jadalne kasztany i żurawina. Wszystko w towarzystwie francuskiego, czerwonego wina.
Fantine sięgnęła widelczykiem po kawałek sera, wsunęła go do ust i zastanowiła się nad odpowiedzią. Czemu Mathieu tak zdziwił się nazwiskiem lorda Bulstrode? Sądziła, że ich rodziny dotarły do porozumienia.
- We własnej osobie. Maghnus Bulstrode. Znasz go lepiej? - odparła, a jednocześnie sama spojrzała na Mathieu pytająco. Wiedziała, że z właścicielem Piórka Feniksa łączyły Tristana niegdyś bliższe relacje - może to za dużo powiedziane - ewentualnie wspólna zabawa. - Och, tak, nie żałuję przyjęcia zaproszenia. Lord Bulstrode to niezwykle czarujący mężczyzna. Podarował mi wylosowane na loterii kryształy, to uroczy gest - przyznała szczerze, zaraz potem racząc się plasterkiem doprawionej wołowiny.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Salonik na piętrze
Szybka odpowiedź