Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nad nadmorskim brzegiem zachwyca nade wszystko krajobraz, słońce, gdy zachodzi, mieni się w czarnej morskiej wodzie feerią barw pomimo porywistego wiatru. Wody wokół jednak nie są bezpieczne, oprócz bogatych ławic śledzi i makreli, zamieszkują je też płaszczki, zdarzają się niekiedy zagubione kałamarnice i samotne skorpeny. Nad wodą można czasem zaobserwować wynurzające się ogony morskich węży. Biała magia uformowana w błędne ogniki, które topią się w wodzie nadaje temu miejscu wyjątkowej atmosfery. Wybrzeże jest nierówne, piaski gdzieniegdzie formują się w wydmy, pomiędzy którymi częściowo ukryta jest przysypana piachem wąska szczelina. Wypełniona jest wilgotnym, mokrym piachem, ale w ciepłe dni piach się usypuje głębiej, a każdy śmiałek, który w nią wejdzie może utknąć.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.09.22 18:42, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Wpatrywał się w półprzytomnego Averego, który w chwili zaprzysięgania swej lojalności czuł dumę, a to co miał otrzymać w zamian za popełnioną ofiarę wpędzało go w niecierpliwe wyczekiwanie. Te emocje wciąż odbijały się echem mieszając się wewnątrz niego z własnymi przemyśleniami. Poniekąd tłumaczyło to zaciekłość Rycerzy. Anthony początkowo nie rozumiał tego jak bardzo można oddać się idei jednego człowieka. Nawet pomimo potęgi Voldemorta taki fanatyzm i zgodność nie była czymś zwyczajnym dla grupy czarodziei, lecz już nie dla tej samej grupy, która oddała wszystko co posiadała. Ci ludzie nie mieli już kompletnie nic do stracenia. Człowieczeństwo, wolną wolę, duszę. Odrzucili wszystko i to czyniło ich niebezpiecznymi.
Zgodnie z wolą Samuela i sugestią Brendana Anthony wyrwał się ze swoich rozmyśleń i chwycił bezwładne ciało śmierciożercy tuż pod nadgarstkami dłoni. Dźwignął ciężar z którym rytmicznym krokiem przemieszczał się wraz z Gwardzistą w wytyczonym kierunku. Ulewa nie odpuszczała, lejąc się strugami i tymi też ściekając z aurora. Było w tym jednak coś kojącego, obmywającego. Wypuścił czarnoksiężnika z uchwytu zaraz po Weasley'u. Prostując się zaciągnął się głębiej powietrzem. Skinął ryżemu aurorowi. Nie mogli dopuścić do tego by ten znów mógł siać śmierć w imię swego pana. Niedługo po tym przyglądał się jak Weasley wyprowadza inkantację rozrywającą krtań Averego. Krew zabulgotała w otwartej ranie lejąc się kaskadą na tors, a potem ziemię gdzie rozcieńczała się z deszczem. Wizengamotowa szata sędziego darowana przez szaleńców poruszyła się leniwie pod wpływem silniejszego podmuchu wiatru dopełniając tym samym okrutnego obraz samosądu, którego się podejmowali. Jeżeli jakiekolwiek prawo istniało to było to dziś bardziej niż kiedykolwiek doszło do niego, że te było już martwe. Dla wszystkich.
Coś drgnęło w nim w chwili w której zrzucili ciało w odmęty morza. Patrzył w jego toń zastanawiając się co to takiego. Ach, okropna śmierć - pomyślał odwracając się do miejsca zbrodni plecami by w ciszy wrócić do reszty, która ich potrzebowała. W połowie drogi poczuł, jak coś się od niego odbiło. Przypominało szklaną bryłkę. Skamander podniósł przedmiot, który w ego dłoni jak gdyby wytopił się d finalnej formy emanując ciepłem i czymś kojącym. Zachował go dla siebie, a potem skupił się na pomocy w organizowaniu obozowiska dla rannych.
|zt x2
Zgodnie z wolą Samuela i sugestią Brendana Anthony wyrwał się ze swoich rozmyśleń i chwycił bezwładne ciało śmierciożercy tuż pod nadgarstkami dłoni. Dźwignął ciężar z którym rytmicznym krokiem przemieszczał się wraz z Gwardzistą w wytyczonym kierunku. Ulewa nie odpuszczała, lejąc się strugami i tymi też ściekając z aurora. Było w tym jednak coś kojącego, obmywającego. Wypuścił czarnoksiężnika z uchwytu zaraz po Weasley'u. Prostując się zaciągnął się głębiej powietrzem. Skinął ryżemu aurorowi. Nie mogli dopuścić do tego by ten znów mógł siać śmierć w imię swego pana. Niedługo po tym przyglądał się jak Weasley wyprowadza inkantację rozrywającą krtań Averego. Krew zabulgotała w otwartej ranie lejąc się kaskadą na tors, a potem ziemię gdzie rozcieńczała się z deszczem. Wizengamotowa szata sędziego darowana przez szaleńców poruszyła się leniwie pod wpływem silniejszego podmuchu wiatru dopełniając tym samym okrutnego obraz samosądu, którego się podejmowali. Jeżeli jakiekolwiek prawo istniało to było to dziś bardziej niż kiedykolwiek doszło do niego, że te było już martwe. Dla wszystkich.
Coś drgnęło w nim w chwili w której zrzucili ciało w odmęty morza. Patrzył w jego toń zastanawiając się co to takiego. Ach, okropna śmierć - pomyślał odwracając się do miejsca zbrodni plecami by w ciszy wrócić do reszty, która ich potrzebowała. W połowie drogi poczuł, jak coś się od niego odbiło. Przypominało szklaną bryłkę. Skamander podniósł przedmiot, który w ego dłoni jak gdyby wytopił się d finalnej formy emanując ciepłem i czymś kojącym. Zachował go dla siebie, a potem skupił się na pomocy w organizowaniu obozowiska dla rannych.
|zt x2
Find your wings
jakaśdatamarcowa
Kostropate wybrzeże poprzecinane było umizgującą mu tonią, splatającej się z nim w nierozerwalnej symbiozie gdzieś w miejscu, które mogło być krańcem świata, a przynajmniej na taki wyglądało, pachnąc obcością i białą magią, rozbłyskującą w postaci białych smug, niknących w scenerii cieni. Podejrzenia dotyczące tego, jak daleko znalazł się od Wielkiej Brytanii, nasiąkały wilgotnością przesyconego solą powietrza, wypełnił je szum rozbijających się gniewnie fal. Na samym zaś horyzoncie rysowała się jedynie pustka, jakby trwali w zawieszeniu pomiędzy światami, jakby to, co dostając się tutaj w wyjątkowo osobliwy sposób, zostawił w Zakazanym Lesie za swoimi plecami.
Oaza, wciąż jeszcze szkielet drewnianych konstrukcji, rozsypany po połaciach przetkanej magią zieleni, mogła stać się miejscem, w którym ktoś kiedyś znajdzie schronienie w chwili, gdy znany im wszystkim świat zacznie kruszyć się pod naporem desperackich ruchów, poszukujących bezpieczeństwa - ona cała wyglądała jak ostoja, w której to bezpieczeństwo będzie można odszukać. A przynajmniej jego złudne poczucie - choć na chwilę, gdy odgrodzi się od problemów szumem fal, kołyszących do snu skołatane nerwy i niespokojne myśli.
To nie była jego pierwsza wizyta w tym miejscu - dostarczał już brakujący ekwipunek, który zdobył dzięki dojściom w Proroku; dźwigał na swoich ramionach drewniane belki w organicznej pracy u podstaw budowania całkiem nowego świata. A przynajmniej małego ułamka rzeczywistości, gdzie ktoś kiedyś być może znajdzie swój nowy dom. Schronienie na okalającej ich pustyni niebezpieczeństwa, niemające nic wspólnego z fatamorganą, lecz prawdziwe, najprawdziwsze.
Nadal nie rozumiał, jaka jest jej rola w tym wszystkim - zdawała się nadzorować postępujące prace, dopytywał niby od niechcenia, lecz nikt tutaj nie lubił wdawać się w zbędne dyskusje. Mieli zbyt wiele rzeczy do zrobienia. Słowa jej listu wciąż dźwięczały mu w głowie, a on przeklinał w myślach samego siebie za każde jedno, które wyszło spod jego pióra i spowodowało taką właśnie odpowiedź.
Przekaz był jednak jasny - niezależnie od tego, że oboje zgadzali się, iż pogoda zdawała się poprawiać, to była chyba jedna, jedyna rzecz, co do której pozostawali aż tak zgodni.
Unikał jej skutecznie - płaszcz zostawił pomiędzy darowiznami, które miała przejrzeć, gdy pojawi się w Oazie, na więcej interakcji sobie nie pozwolił i dbał o to, by pojawiać się tu w godzinach niemal nocnych. Kolejny świt obudził go zwiniętego pod prowizorycznym dachem niewielkiej chatynki - ledwie trzy dni temu; wtedy też po raz pierwszy pomyślał sobie, że mógłby robić to, co do tej pory dla Proroka, lecz na większą skalę - gdyby został pośrednikiem w Oazie...
Różdżka znalazła schronienie w dłoni, gdy zatoczył nią łagodny półokrąg, rozwiewając otaczający go mrok światłem komponującym się z łuną bijącą od ogników. Coś samo doprowadziło go w to miejsce, zupełnie tak, jakby wszechświat mówił mu, że powinien się tam znaleźć.
Wyrzucony na brzeg szumiał echem niknących kroków czyjegoś życia, które zgasło już dawno temu - pozostała po nim tylko pokiereszowana, na wpół strawiona przez morze wydmuszka, sterta kości, zaplątana w strzępki mięśni i płachtę potarganego ubrania. Nic więcej. Tylko tyle z niego zostało. Kimkolwiek był człowiek bez twarzy.
Słyszał, że kilku wydostało się już z morza, szukając powrotu na ląd.
Stłumił odruch wymiotny, który pojawił się, gdy tylko znalazł się zbyt blisko źródła intensywnego zapachu, a potem jednym ruchem różdżki stworzył dziurę w ziemi na tyle głęboką, by w śnie wiecznym truposzowi nie mogło nic przeszkodzić, żaden z dźwięków dobijających się z powierzchni świata żywych.
Drugi ruch różdżką, ciało z jękiem kości uniosło się nad ziemię, sunąc aż do wskazanego przez niego miejsca, rozmoczone włókna skóry napięły się zbyt mocno, kawałek dalej byłoby trudniej dotransportować w ten sposób zwłoki, ale ostatecznie to, co z tamtego człowieka zostało, osiadło w kolebce ziemi.
Wybrzeże wciąż wygrywało melodię spokoju.
Kostropate wybrzeże poprzecinane było umizgującą mu tonią, splatającej się z nim w nierozerwalnej symbiozie gdzieś w miejscu, które mogło być krańcem świata, a przynajmniej na taki wyglądało, pachnąc obcością i białą magią, rozbłyskującą w postaci białych smug, niknących w scenerii cieni. Podejrzenia dotyczące tego, jak daleko znalazł się od Wielkiej Brytanii, nasiąkały wilgotnością przesyconego solą powietrza, wypełnił je szum rozbijających się gniewnie fal. Na samym zaś horyzoncie rysowała się jedynie pustka, jakby trwali w zawieszeniu pomiędzy światami, jakby to, co dostając się tutaj w wyjątkowo osobliwy sposób, zostawił w Zakazanym Lesie za swoimi plecami.
Oaza, wciąż jeszcze szkielet drewnianych konstrukcji, rozsypany po połaciach przetkanej magią zieleni, mogła stać się miejscem, w którym ktoś kiedyś znajdzie schronienie w chwili, gdy znany im wszystkim świat zacznie kruszyć się pod naporem desperackich ruchów, poszukujących bezpieczeństwa - ona cała wyglądała jak ostoja, w której to bezpieczeństwo będzie można odszukać. A przynajmniej jego złudne poczucie - choć na chwilę, gdy odgrodzi się od problemów szumem fal, kołyszących do snu skołatane nerwy i niespokojne myśli.
To nie była jego pierwsza wizyta w tym miejscu - dostarczał już brakujący ekwipunek, który zdobył dzięki dojściom w Proroku; dźwigał na swoich ramionach drewniane belki w organicznej pracy u podstaw budowania całkiem nowego świata. A przynajmniej małego ułamka rzeczywistości, gdzie ktoś kiedyś być może znajdzie swój nowy dom. Schronienie na okalającej ich pustyni niebezpieczeństwa, niemające nic wspólnego z fatamorganą, lecz prawdziwe, najprawdziwsze.
Nadal nie rozumiał, jaka jest jej rola w tym wszystkim - zdawała się nadzorować postępujące prace, dopytywał niby od niechcenia, lecz nikt tutaj nie lubił wdawać się w zbędne dyskusje. Mieli zbyt wiele rzeczy do zrobienia. Słowa jej listu wciąż dźwięczały mu w głowie, a on przeklinał w myślach samego siebie za każde jedno, które wyszło spod jego pióra i spowodowało taką właśnie odpowiedź.
Przekaz był jednak jasny - niezależnie od tego, że oboje zgadzali się, iż pogoda zdawała się poprawiać, to była chyba jedna, jedyna rzecz, co do której pozostawali aż tak zgodni.
Unikał jej skutecznie - płaszcz zostawił pomiędzy darowiznami, które miała przejrzeć, gdy pojawi się w Oazie, na więcej interakcji sobie nie pozwolił i dbał o to, by pojawiać się tu w godzinach niemal nocnych. Kolejny świt obudził go zwiniętego pod prowizorycznym dachem niewielkiej chatynki - ledwie trzy dni temu; wtedy też po raz pierwszy pomyślał sobie, że mógłby robić to, co do tej pory dla Proroka, lecz na większą skalę - gdyby został pośrednikiem w Oazie...
Różdżka znalazła schronienie w dłoni, gdy zatoczył nią łagodny półokrąg, rozwiewając otaczający go mrok światłem komponującym się z łuną bijącą od ogników. Coś samo doprowadziło go w to miejsce, zupełnie tak, jakby wszechświat mówił mu, że powinien się tam znaleźć.
Wyrzucony na brzeg szumiał echem niknących kroków czyjegoś życia, które zgasło już dawno temu - pozostała po nim tylko pokiereszowana, na wpół strawiona przez morze wydmuszka, sterta kości, zaplątana w strzępki mięśni i płachtę potarganego ubrania. Nic więcej. Tylko tyle z niego zostało. Kimkolwiek był człowiek bez twarzy.
Słyszał, że kilku wydostało się już z morza, szukając powrotu na ląd.
Stłumił odruch wymiotny, który pojawił się, gdy tylko znalazł się zbyt blisko źródła intensywnego zapachu, a potem jednym ruchem różdżki stworzył dziurę w ziemi na tyle głęboką, by w śnie wiecznym truposzowi nie mogło nic przeszkodzić, żaden z dźwięków dobijających się z powierzchni świata żywych.
Drugi ruch różdżką, ciało z jękiem kości uniosło się nad ziemię, sunąc aż do wskazanego przez niego miejsca, rozmoczone włókna skóry napięły się zbyt mocno, kawałek dalej byłoby trudniej dotransportować w ten sposób zwłoki, ale ostatecznie to, co z tamtego człowieka zostało, osiadło w kolebce ziemi.
Wybrzeże wciąż wygrywało melodię spokoju.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ze wszystkiego najbardziej przerażająca była cisza. Ta niosąca się od wschodu na zachód, od południa na północ. Rozciągająca się od lasu, aż po wybrzeże, po spokojnej wodzie, i pomiędzy drzewami okalającymi linię zarośli, i między wznoszącymi się w mglistym powietrzu budowlami, które z każdym dniem stawały się coraz wyraźniejszą obietnicą jutra wolnego od strachu i przemocy. Cisza przemierzająca bezkresne ścieżki, pełna tajemnic, rozdzierająca uczucia i myśli. Kroczyła naprzód, spowijając całunem niepewności wszystko i wszystkich, tuląc do głębokiego snu, budząc z niego jeszcze przed nadejściem dnia. Cisza zalęgała się tu niespodziewanie, kiedy gaszono światła kaganków; gdy dopalały się ogniska, gasły iskrzace różdżki. Przemijał wieczór, nadchodziła noc. Niepostrzeżenie zachodziła ją od tyłu, jak nieprzyjaciel, lepkimi palcami sięgając drżących ramion. Bez powitania, bez ostrzeżenia, wywołując nieprzyjemny dreszcz sunący wzdłuż kręgosłupa od samego karku. Przez nią robiło się zimno, nieprzyjemnie, całkiem strasznie. Po niej przychodziła samotność, stąpając lekko kilka cali nad ziemią. Bezduszna i okrutna, spozierająca w oczy każdemu, kto nie zdołał w porę przymknąć powiek. Ona nie zdążyła. Mierzyła się z nimi dwiema, odganiając je od siebie próbą własnego oddechu, głośnego bicia serca.
Świece dopalały się, kiedy kończyła pracę, syk ginącego płomienia w rozgrzanym wosku był ostatnim, co słyszała, nim nadeszły, a wraz z nimi ona trzecia. Ciemność.
Otulona kocem, jak zbroją, której nie mogła przebić żadna z nich szła przed siebie, rozplątując włosy z luźnego warkocza. Wśród innych zaginął gdzieś płaszcz. Porzcony, nieodnaleziony, zastąpiony kraciastym wełnianym materiałem, który dostatecznie chronił przed zimnem. Ostatnie iskry gasły w miejscach, które nazywali schronieniem. Domy, wypełnione ludźmi — czy jak mawiał Alex, już duszą? Czy to, czego była świadkiem można było nazwać budowaniem przyszłości na zgliszczach? Nad nią - niebo, ciemniejące z każdą chwilą; pod nią, ziemia, a w niej Azkaban. Za nią była tylko ciemność - przed nią woda, błąkające są ogniki w lepkiej, gęstej mgle sunącej po powierzchni. Jeden z nich był inny. Inny niż wszystkie. Wyjątkowy. Nie odejmowała od niego spojrzenia, nie zwalniając kroku, prowadzona nim przed siebie, w nieznane, w światło, jedyne jakie wokół pozostało dla niej. Kroki stawiała cicho i ostrożnie, serce biło jej w piersi donośnie — bała się, że ją zdradzi, jej obecność zostanie zauważona, spłoszy go. Dziwne ukłucie rozczarowania i niepewnosci targnęło nią, gdy zdała sobie sprawę, że ognik był światłem czyjejś różdżki. Ale i to nie skłoniło jej do zawrócenia. Zaciągnąwszy mocniej koc na siebie, sięgnęła za pasek spodni, które nosiła tylko tu, podczas pracy. Dostrzegła w końcu zarys ramion — cudzych, obcych — strzelistej sylwetki, ciemnych, gęstych włosów.
Nieznajomy.
Pomimo zaproszenia, nie przyszedł. Pomimo zgody, nie stawił się. Łatwo uznała, że jego noga nigdy nie stanęła tu, w oazie. Nie wiedziała, że czekała, aż do tej pory. Dotąd nie myślała, że istniał powód jego dezercji. Nieznajomy przykuł jej wzrok, posłał myśli tam, gdzie nie powinny nigdy trafić. Gorzki smak miały te myśli; przełknęła ślinę, ale nie pomogło. Widok jaki z każdą chwilą malował się wyraźniej przed jej obliczem wzbudzał niepokój. Zdawało jej się, że widziała trupa.
Gałązka trzasnęła pod jej stopą, choć próbowała zbliżyć się niepostrzeżenie. Wtedy też nieznajomy zyskał właściwe imię i nazwisko, choć był tylko cieniem, na tle samotnych ogników. Porwała różdżkę, wyciągając ją przed siebie, gwałtownie, w panice, kotłującycm się zmieszaniu, walczącycm z chęcią zapadniecia się pod ziemię.
— Nie ruszaj się — zażądała, celując mu prosto w plecy, zdradzona przez naturę, w której chciała znaleźć cichego sojusznika. Za późno było na odwrót, nie zwykła uciekać. Nie pozostało jej nic innego, jak zmierzyć się z tym, co czekało tuż przed nią.— Co tu robisz? — Nie był przecież wrogiem, ani obcym, ani nikim kto nie powinien tu być. Wiedziała to aż za dobrze, ale nie opuściła różdżki. Cofnęła się krok — sprawdzi, co kombinuje, a gdy uzna, że nie dzieje się nic, odejdzie. Jak gdyby nigdy nic.
Świece dopalały się, kiedy kończyła pracę, syk ginącego płomienia w rozgrzanym wosku był ostatnim, co słyszała, nim nadeszły, a wraz z nimi ona trzecia. Ciemność.
Otulona kocem, jak zbroją, której nie mogła przebić żadna z nich szła przed siebie, rozplątując włosy z luźnego warkocza. Wśród innych zaginął gdzieś płaszcz. Porzcony, nieodnaleziony, zastąpiony kraciastym wełnianym materiałem, który dostatecznie chronił przed zimnem. Ostatnie iskry gasły w miejscach, które nazywali schronieniem. Domy, wypełnione ludźmi — czy jak mawiał Alex, już duszą? Czy to, czego była świadkiem można było nazwać budowaniem przyszłości na zgliszczach? Nad nią - niebo, ciemniejące z każdą chwilą; pod nią, ziemia, a w niej Azkaban. Za nią była tylko ciemność - przed nią woda, błąkające są ogniki w lepkiej, gęstej mgle sunącej po powierzchni. Jeden z nich był inny. Inny niż wszystkie. Wyjątkowy. Nie odejmowała od niego spojrzenia, nie zwalniając kroku, prowadzona nim przed siebie, w nieznane, w światło, jedyne jakie wokół pozostało dla niej. Kroki stawiała cicho i ostrożnie, serce biło jej w piersi donośnie — bała się, że ją zdradzi, jej obecność zostanie zauważona, spłoszy go. Dziwne ukłucie rozczarowania i niepewnosci targnęło nią, gdy zdała sobie sprawę, że ognik był światłem czyjejś różdżki. Ale i to nie skłoniło jej do zawrócenia. Zaciągnąwszy mocniej koc na siebie, sięgnęła za pasek spodni, które nosiła tylko tu, podczas pracy. Dostrzegła w końcu zarys ramion — cudzych, obcych — strzelistej sylwetki, ciemnych, gęstych włosów.
Nieznajomy.
Pomimo zaproszenia, nie przyszedł. Pomimo zgody, nie stawił się. Łatwo uznała, że jego noga nigdy nie stanęła tu, w oazie. Nie wiedziała, że czekała, aż do tej pory. Dotąd nie myślała, że istniał powód jego dezercji. Nieznajomy przykuł jej wzrok, posłał myśli tam, gdzie nie powinny nigdy trafić. Gorzki smak miały te myśli; przełknęła ślinę, ale nie pomogło. Widok jaki z każdą chwilą malował się wyraźniej przed jej obliczem wzbudzał niepokój. Zdawało jej się, że widziała trupa.
Gałązka trzasnęła pod jej stopą, choć próbowała zbliżyć się niepostrzeżenie. Wtedy też nieznajomy zyskał właściwe imię i nazwisko, choć był tylko cieniem, na tle samotnych ogników. Porwała różdżkę, wyciągając ją przed siebie, gwałtownie, w panice, kotłującycm się zmieszaniu, walczącycm z chęcią zapadniecia się pod ziemię.
— Nie ruszaj się — zażądała, celując mu prosto w plecy, zdradzona przez naturę, w której chciała znaleźć cichego sojusznika. Za późno było na odwrót, nie zwykła uciekać. Nie pozostało jej nic innego, jak zmierzyć się z tym, co czekało tuż przed nią.— Co tu robisz? — Nie był przecież wrogiem, ani obcym, ani nikim kto nie powinien tu być. Wiedziała to aż za dobrze, ale nie opuściła różdżki. Cofnęła się krok — sprawdzi, co kombinuje, a gdy uzna, że nie dzieje się nic, odejdzie. Jak gdyby nigdy nic.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie, to nie cisza przerażała najmocniej, najbardziej i najdotkliwiej, lecz to, co w ciszy mogło się urodzić, co nie istniało, choć istnieć powinno, co ozwać się nie zdążyło, niósł się więc wyłącznie on, bez-dźwięk, dźwięcząc złowrogo. Tafla morza była tylko pozornie spokojna, bo pod nią kotłowały się naprężone gniewem wiry, mącące harmonię regularnych rys jedynie sporadycznie. Na tafli jego twarzy wyraźniej odznaczał się niepokój, spokój nie był stanem mu znanym, to jedno nie zmienić miało się najpewniej nigdy.
Były obecne - cienie, nie takie, jak te, które wędrowały z nim w dzieciństwie, lecz ciepłe, pulsujące białą magią smugi, niosące wiarę w lepsze jutro, przyszpilające do myśli trzepot motylich skrzydeł nadziei, odganiające mrok; jedno, jedyne miejsce, w którym ciemność była jasnością, czerń ubierała się w jaśniejsze odcienie, rdzeń niezwykle silnie zakorzenionej w tym miejscu magii nie pozwolił o sobie zapomnieć.
To miejsce naprawdę było magiczne, magia była w jego tkance, ono całe nią przesiąknęło, pierwiastki dobra dotykały tych, którzy go potrzebowali, którzy w tym właśnie schronie przetrwać zamierzali najczarniejsze dni swojego życia (głębia czerni nie miała tu jednak wstępu, nie w poszukiwaniu mroku, lecz światła, ludzie przemierzali tę drogę, nie najłatwiejszą, tylko dla tych najbardziej zdeterminowanych). Magia tkwiła też w tym, jak niewiele trzeba było, by Oaza powstała. Wystarczyło ognisko splecionych ze sobą ludzkich dłoni, iskra zaangażowania, płomień dobra - jak Feniks powstała z popiołów czegoś, co kojarzyło się z największym złem. Tak niewiele (i jednocześnie wiele) - a przed ich oczami już teraz zarysowują się chaty gotowe do tego, by przyjąć pod swój dach całe rodziny.
Wciąż jednak deptali po popiołach.
On niemal nadepnął na ludzkie ciało, które teraz opadło na dno stworzonego przez niego rowu. Znalazł już jedno, zupełnie inne, szkielet czegoś, co nigdy człowiekiem nie było, lecz na ludzkiej duszy z upodobaniem żerowało. Nie miał oporów, by pozbyć się tych szczątków szybko - w tym jednak przypadku nie potrafił pogwałcić czegoś, co on sam uznawał za prawo niezbywalne; kres życia pogrzebany winien być w ziemi. Niezależnie od tego, kim był człowiek bez twarzy.
Trzask gałęzi. Serce zaczyna szarpać się gwałtownie, choć rozum szepcze, że w Oazie jest przecież bezpiecznie, że nikt niepowołany nie ma tu wstępu. Nie wie jednak, kogo bardziej się obawia - żywi przerażają go mniej niż martwi, niż to, czym to miejsce się stało, cmentarzyskiem potępionych dusz. Wyobraźnia szaleje nawet teraz, swoją różdżkę wciąż trzyma w dłoni, instynktownie cofa się krok do tyłu - w stronę zionącej w ziemi dziury. Czyjaś różdżka skierowana jest w jego stronę.
Nie rusza się. Jej głos poznaje po pierwszej nucie na pięciolinii emocji, on nie nazwałby jej nigdy nieznajomą, choć teraz niewiele było w niej elementów, które rozpoznać potrafił. Dłonie unosi nieco wyżej, spokojnym, łagodnym ruchem, jakby chciał się poddać.
Poddał się już wtedy.
Kogo karał - ją czy siebie?
Gdy milczał - które z nich to w ogóle odczuwało?
Gdy odszedł - czy naprawdę spodziewał się, że obróci się w jego stronę, prosząc, by został?
Każde z tych pytań zadał sobie po raz kolejny, jak pręgi odciskały się na jego psychice, nie był w stanie o nich zapomnieć. O niej zapomnieć. O tym, co czuł wtedy, co czuł do niej, w końcu i o tym, czego nigdy, przenigdy, poczuć nie powinien. Granice były oczywiste, czyż nie? Nie dla niego. Nie wiedział, kiedy sam je przekroczył, jeszcze wtedy wydawało mu się, że to nie ma znaczenia, że to tylko chwilowe, że przeminie wraz z upływem lata, lecz lato minęło, a on wciąż szukał jej uwagi.
Biel rozjaśniła jej twarz, rozmazując delikatne rysy w łagodnym świetle. Mozaika tej twarzy była jedynym elementem, w którym trudno było mu wyłowić jakiekolwiek zmiany. Może tylko zrobiły się bardziej surowe; jakby wyciosały je dotkliwe przeżycia - tak jak siłę, która choć już wtedy drzemała w jej oczach, nie dominowała w orzechowym kolorycie.
- Grzebię martwych - żywych - Ciebie - pogrzebałem w myślach przedwcześnie, choć może nie powinienem był nigdy tego robić. Jakkolwiek wolałby udawać, że ona nie istnieje (że oni nigdy nie istnieli?), być może wreszcie dojrzał do tego, by zaakceptować fakt, iż było inaczej. I pogodzić się z tym, że choć on był w jej życiu ledwie jednym wersem, ona stanowiła jego znaczną część. Czasem tak po prostu bywa. Jeśli należałoby się doszukiwać w tym czyjejś winy, to najprędzej jego samego. - Nie musisz tym nadal we mnie celować - zwykłe wtrącenie, sam zresztą opuścił w końcu uniesione w śmiesznie poddańczym geście dłonie. Nie musimy już dłużej ze sobą walczyć?
Były obecne - cienie, nie takie, jak te, które wędrowały z nim w dzieciństwie, lecz ciepłe, pulsujące białą magią smugi, niosące wiarę w lepsze jutro, przyszpilające do myśli trzepot motylich skrzydeł nadziei, odganiające mrok; jedno, jedyne miejsce, w którym ciemność była jasnością, czerń ubierała się w jaśniejsze odcienie, rdzeń niezwykle silnie zakorzenionej w tym miejscu magii nie pozwolił o sobie zapomnieć.
To miejsce naprawdę było magiczne, magia była w jego tkance, ono całe nią przesiąknęło, pierwiastki dobra dotykały tych, którzy go potrzebowali, którzy w tym właśnie schronie przetrwać zamierzali najczarniejsze dni swojego życia (głębia czerni nie miała tu jednak wstępu, nie w poszukiwaniu mroku, lecz światła, ludzie przemierzali tę drogę, nie najłatwiejszą, tylko dla tych najbardziej zdeterminowanych). Magia tkwiła też w tym, jak niewiele trzeba było, by Oaza powstała. Wystarczyło ognisko splecionych ze sobą ludzkich dłoni, iskra zaangażowania, płomień dobra - jak Feniks powstała z popiołów czegoś, co kojarzyło się z największym złem. Tak niewiele (i jednocześnie wiele) - a przed ich oczami już teraz zarysowują się chaty gotowe do tego, by przyjąć pod swój dach całe rodziny.
Wciąż jednak deptali po popiołach.
On niemal nadepnął na ludzkie ciało, które teraz opadło na dno stworzonego przez niego rowu. Znalazł już jedno, zupełnie inne, szkielet czegoś, co nigdy człowiekiem nie było, lecz na ludzkiej duszy z upodobaniem żerowało. Nie miał oporów, by pozbyć się tych szczątków szybko - w tym jednak przypadku nie potrafił pogwałcić czegoś, co on sam uznawał za prawo niezbywalne; kres życia pogrzebany winien być w ziemi. Niezależnie od tego, kim był człowiek bez twarzy.
Trzask gałęzi. Serce zaczyna szarpać się gwałtownie, choć rozum szepcze, że w Oazie jest przecież bezpiecznie, że nikt niepowołany nie ma tu wstępu. Nie wie jednak, kogo bardziej się obawia - żywi przerażają go mniej niż martwi, niż to, czym to miejsce się stało, cmentarzyskiem potępionych dusz. Wyobraźnia szaleje nawet teraz, swoją różdżkę wciąż trzyma w dłoni, instynktownie cofa się krok do tyłu - w stronę zionącej w ziemi dziury. Czyjaś różdżka skierowana jest w jego stronę.
Nie rusza się. Jej głos poznaje po pierwszej nucie na pięciolinii emocji, on nie nazwałby jej nigdy nieznajomą, choć teraz niewiele było w niej elementów, które rozpoznać potrafił. Dłonie unosi nieco wyżej, spokojnym, łagodnym ruchem, jakby chciał się poddać.
Poddał się już wtedy.
Kogo karał - ją czy siebie?
Gdy milczał - które z nich to w ogóle odczuwało?
Gdy odszedł - czy naprawdę spodziewał się, że obróci się w jego stronę, prosząc, by został?
Każde z tych pytań zadał sobie po raz kolejny, jak pręgi odciskały się na jego psychice, nie był w stanie o nich zapomnieć. O niej zapomnieć. O tym, co czuł wtedy, co czuł do niej, w końcu i o tym, czego nigdy, przenigdy, poczuć nie powinien. Granice były oczywiste, czyż nie? Nie dla niego. Nie wiedział, kiedy sam je przekroczył, jeszcze wtedy wydawało mu się, że to nie ma znaczenia, że to tylko chwilowe, że przeminie wraz z upływem lata, lecz lato minęło, a on wciąż szukał jej uwagi.
Biel rozjaśniła jej twarz, rozmazując delikatne rysy w łagodnym świetle. Mozaika tej twarzy była jedynym elementem, w którym trudno było mu wyłowić jakiekolwiek zmiany. Może tylko zrobiły się bardziej surowe; jakby wyciosały je dotkliwe przeżycia - tak jak siłę, która choć już wtedy drzemała w jej oczach, nie dominowała w orzechowym kolorycie.
- Grzebię martwych - żywych - Ciebie - pogrzebałem w myślach przedwcześnie, choć może nie powinienem był nigdy tego robić. Jakkolwiek wolałby udawać, że ona nie istnieje (że oni nigdy nie istnieli?), być może wreszcie dojrzał do tego, by zaakceptować fakt, iż było inaczej. I pogodzić się z tym, że choć on był w jej życiu ledwie jednym wersem, ona stanowiła jego znaczną część. Czasem tak po prostu bywa. Jeśli należałoby się doszukiwać w tym czyjejś winy, to najprędzej jego samego. - Nie musisz tym nadal we mnie celować - zwykłe wtrącenie, sam zresztą opuścił w końcu uniesione w śmiesznie poddańczym geście dłonie. Nie musimy już dłużej ze sobą walczyć?
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To tutaj spokój powinien rozsiewać się sam za sprawką białej magii, energii, która budowała to miejsce, przenikała z wilgotnej ziemi, unosiła się w gęstym powietrzu. Tego się spodziewała, na to liczyła. Porwana ciekawością, potrzebą — a może czymś innym? Intuicją, która zawsze szwankowała? Przybyła na brzeg, zastając go samego. Bez obcych, bez przyjaciół, bez ludzi, przed którymi mógł ciągle grać. A może to przed nią odgrywał piękną sztukę lata temu, dziś był sobą. A ona? Napotkała nieznany opór, nie pierwszy raz, ale nie z nim powinna walczyć. Magia była wszędzie. W niej i w nim tak samo. Pomimo wszystkich różnic, jakie między nimi urosły do monumentalnych wielkości łączyło ich to samo. Oaza. Zakon Feniksa. Zespajał ich wspólny cel.
Kiedyś cel nie był do tego potrzebny.
Może powinni zachować błogą ciszę z szacunku do tego miejsca. Ale przecież martwi, których grzebał nie mogli już zaprotestować. Nie mogło to mieć dla nich żadnego znaczenia. Mogło? Nie zdziwiło ją to co robił; nie bardziej od samej jego obecności. Jakby to on był tu zjawiskiem, którego jej normatywna rzeczywistość nie akceptowała. Dopiero po czasie miała nadejść ta świadomość, a wraz z nią zaskoczenie, choć słyszała, że woda na brzeg wyrzuca ciała.
— Nie przyszedłeś — do mnie; był tu i czynił to, co czynić powinien. Nie błąkał się tu bez celu, nie wydawał się być chłopcem zagubionym w obcej rzeczywistości. Ona była tu obca. W tej chwili, w tym momencie. Niepożądana, odległa. Wroga — dzierżąca w dłoni oręż skierowany w pierś kogoś, komu krzywdy wyrządzić nigdy by nie mogła. A jednak kawałek drewna wisiał w powietrzu, pomiędzy nimi, jak słowa, zatracone gdzieś w czasoprzestrzeni — nie dotarłszy nigdy do adresata. — Oczywiście — wyrzuciła z siebie od razu. Nie musiał się tłumaczyć z niczego. Nie chciała, by rozpoznał zawód w tonie jej głosu, sposób na jego zamaskowanie był tylko jeden.— Teraz przecież ledwie się znamy. Zapomniałam.— Czy w rzecze upłynęło tyle wody, że nie zdołała się zorientować w porę? Czy utknęła gdzieś w przeciągu tych minionych lat, kiedy świat gnał do przodu, czy może zbudziła się ze zbyt długiego snu, kurczowo chwytając się wspomnień — jak żywych, prawdziwych i ciepłych, niepoprawnie wyidealizowanych przez wskazówki zegara?
Obróciła się za siebie, ale za plecami miała tylko ciemność. Ciemność, w którą nie chciała wracać, choć i tu, wśród migoczących cieni, ogników i lepkiej mgły nie czuła się bezpieczniej. Zagrożenie było realne, wiedziała to. Nie była tylko pewna, z której strony wyprowadzi atak, musiała być czujna, gotowa zawczasu. Zdała sobie sprawę z własnej postawy, gdy opuścił wyciągnięte dłonie, gdy melodia jego głosu przeniknęła przez ciszę i dotarła w końcu do niej w pełni. Ale przecież czasem należało opuścić gardę, bo zmęczone ręce nie uderzą z odpowiednią siłą. Błądziła spojrzeniem po nim, ale najpewniej odznaczała się linia jego ciała, skąpana w cieniu twarz nie zdradzała zbyt wiele. Nie dawała otuchy, na próżno szukała w niej przyjaciela. Ale o tych się pamięta, a ona? Zapomniała, bo chciała, czy musiała?
Nie chciała zawracać. Do Zakazanego Lasu, do domu, do sklepu. Ignorować go też się nie dało. Ta potyczka była jedynym co jej pozostało.
— Pomogę ci — zdecydowała nagle, odejmując wzrok i skracając dzielący ich dystans — ale czy na pewno? Ten rósł z każdą chwilą. Wydłużał się w akompaniamencie kolejnych uderzeń serca, ciężkiego oddechu, jakby głaz spoczął na piersi. — Nikogo innego tu nie ma, nie musisz się mnie wstydzić— zakpiła. Chciała by jej głos brzmiał pokrzepiająco, uśmiech nawet zabłąkał się na jej twarzy, ale nie wyszło. Przypomniał gorzki wyraz, ton rozbrzmiał żałośnie. Zatrzeć wrażenie będzie trudno, wiedziała. Denat okazał się skutecznie rozpraszać myśli. Jego widok, gdy się zbliżyła i pochyliła nad dołem — potworny. Ale ktoś przestraszył ją przed nim znacznie bardziej. Stał tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Zimniejszy niż morska toń. Ziąb bił od niego niezrozumiale, a powinna go czuć od nieboszczyka. On żył. Tak jej się zdawało. Czy oddychał? Czy był tu naprawdę? Czy jego serce wciąż biło? W pomarszczonej, okropnie wykrzywionej twarzy więźnia nie było pogardy ani drwiny. Stojąc z nim w jednej linii nad prowizorycznym grobem zwolniła się z pokusy patrzenia mu w oczy. Na próżno szukała w cieniach czegoś znajomego. W tęczówkach nie odnalazłaby zrozumienia, w głosie krzty sympatii, silnych ramionach dawnego oparcia, w nim samym bliskości i bezpieczeństwa. Pozostała tylko pustka i paląca tęsknota.
Oszukiwała się — na próżno. Tuż po tym, jak przestała oszukiwać jego, nie zasłużył na tak wymyślną iluzję. Jedyną, jaką w życiu musiało udać jej się stworzyć.
Zrzuciła z ramion koc, różdżkę skierowała na górkę ziemi, nierówność, którą mogli przysypać nieszczęśnika. A może wejść tam do niego, do głębokiego dołu i dać przykryć się grubą warstwą rozmokniętego gruntu byłoby łatwiej, lepiej? Samotnie lub we dwoje.
Kiedyś cel nie był do tego potrzebny.
Może powinni zachować błogą ciszę z szacunku do tego miejsca. Ale przecież martwi, których grzebał nie mogli już zaprotestować. Nie mogło to mieć dla nich żadnego znaczenia. Mogło? Nie zdziwiło ją to co robił; nie bardziej od samej jego obecności. Jakby to on był tu zjawiskiem, którego jej normatywna rzeczywistość nie akceptowała. Dopiero po czasie miała nadejść ta świadomość, a wraz z nią zaskoczenie, choć słyszała, że woda na brzeg wyrzuca ciała.
— Nie przyszedłeś — do mnie; był tu i czynił to, co czynić powinien. Nie błąkał się tu bez celu, nie wydawał się być chłopcem zagubionym w obcej rzeczywistości. Ona była tu obca. W tej chwili, w tym momencie. Niepożądana, odległa. Wroga — dzierżąca w dłoni oręż skierowany w pierś kogoś, komu krzywdy wyrządzić nigdy by nie mogła. A jednak kawałek drewna wisiał w powietrzu, pomiędzy nimi, jak słowa, zatracone gdzieś w czasoprzestrzeni — nie dotarłszy nigdy do adresata. — Oczywiście — wyrzuciła z siebie od razu. Nie musiał się tłumaczyć z niczego. Nie chciała, by rozpoznał zawód w tonie jej głosu, sposób na jego zamaskowanie był tylko jeden.— Teraz przecież ledwie się znamy. Zapomniałam.— Czy w rzecze upłynęło tyle wody, że nie zdołała się zorientować w porę? Czy utknęła gdzieś w przeciągu tych minionych lat, kiedy świat gnał do przodu, czy może zbudziła się ze zbyt długiego snu, kurczowo chwytając się wspomnień — jak żywych, prawdziwych i ciepłych, niepoprawnie wyidealizowanych przez wskazówki zegara?
Obróciła się za siebie, ale za plecami miała tylko ciemność. Ciemność, w którą nie chciała wracać, choć i tu, wśród migoczących cieni, ogników i lepkiej mgły nie czuła się bezpieczniej. Zagrożenie było realne, wiedziała to. Nie była tylko pewna, z której strony wyprowadzi atak, musiała być czujna, gotowa zawczasu. Zdała sobie sprawę z własnej postawy, gdy opuścił wyciągnięte dłonie, gdy melodia jego głosu przeniknęła przez ciszę i dotarła w końcu do niej w pełni. Ale przecież czasem należało opuścić gardę, bo zmęczone ręce nie uderzą z odpowiednią siłą. Błądziła spojrzeniem po nim, ale najpewniej odznaczała się linia jego ciała, skąpana w cieniu twarz nie zdradzała zbyt wiele. Nie dawała otuchy, na próżno szukała w niej przyjaciela. Ale o tych się pamięta, a ona? Zapomniała, bo chciała, czy musiała?
Nie chciała zawracać. Do Zakazanego Lasu, do domu, do sklepu. Ignorować go też się nie dało. Ta potyczka była jedynym co jej pozostało.
— Pomogę ci — zdecydowała nagle, odejmując wzrok i skracając dzielący ich dystans — ale czy na pewno? Ten rósł z każdą chwilą. Wydłużał się w akompaniamencie kolejnych uderzeń serca, ciężkiego oddechu, jakby głaz spoczął na piersi. — Nikogo innego tu nie ma, nie musisz się mnie wstydzić— zakpiła. Chciała by jej głos brzmiał pokrzepiająco, uśmiech nawet zabłąkał się na jej twarzy, ale nie wyszło. Przypomniał gorzki wyraz, ton rozbrzmiał żałośnie. Zatrzeć wrażenie będzie trudno, wiedziała. Denat okazał się skutecznie rozpraszać myśli. Jego widok, gdy się zbliżyła i pochyliła nad dołem — potworny. Ale ktoś przestraszył ją przed nim znacznie bardziej. Stał tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Zimniejszy niż morska toń. Ziąb bił od niego niezrozumiale, a powinna go czuć od nieboszczyka. On żył. Tak jej się zdawało. Czy oddychał? Czy był tu naprawdę? Czy jego serce wciąż biło? W pomarszczonej, okropnie wykrzywionej twarzy więźnia nie było pogardy ani drwiny. Stojąc z nim w jednej linii nad prowizorycznym grobem zwolniła się z pokusy patrzenia mu w oczy. Na próżno szukała w cieniach czegoś znajomego. W tęczówkach nie odnalazłaby zrozumienia, w głosie krzty sympatii, silnych ramionach dawnego oparcia, w nim samym bliskości i bezpieczeństwa. Pozostała tylko pustka i paląca tęsknota.
Oszukiwała się — na próżno. Tuż po tym, jak przestała oszukiwać jego, nie zasłużył na tak wymyślną iluzję. Jedyną, jaką w życiu musiało udać jej się stworzyć.
Zrzuciła z ramion koc, różdżkę skierowała na górkę ziemi, nierówność, którą mogli przysypać nieszczęśnika. A może wejść tam do niego, do głębokiego dołu i dać przykryć się grubą warstwą rozmokniętego gruntu byłoby łatwiej, lepiej? Samotnie lub we dwoje.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nim ona o tym pomyślała, ta sama myśl, dzielona wkrótce na pół, przemknęła przez jego głowę. Może to nie te butwiejące czernią porzucenia i zapomnienia zwłoki powinni grzebać, lecz samych siebie, póki mogą zrobić to z własnej woli, póki nikt nie uczyni tego za nich, odbierając im wszystkie atrybuty należące do żywych. Dziura ziała pustką, a dno nie zarysowywało się w ciemności, jakby opadało w dół bez końca, w niebyt strachu, w próżnię niewiadomych. Cztery ściany, mury ciasne, klaustrofobiczne, ogołocone z punktów zaczepnych - nawet wystające korzenie były na tyle wiotkie, że pod ciężarem jakiegokolwiek człowieka powstającego z martwych przerwałyby się natychmiast. To była droga w jedną stronę. Nie było powrotu.
Ale on przecież zawsze kroczył na krawędzi świata, może czas na to, by odważyć się zrobić ten jeden krok, w nieznane. Z nią u boku albo bez niej, wciąż z tym samym niebem rozlewającym się nad myślami, z ciałem przeszytym niepewnością. Świat rozchwiany w fundamentach jeszcze jakoś stał, trzymał się, choć już niestabilnie, zwiastując to, że w końcu runie (już niedługo - też to czujesz?), przysypany ludzką desperacją, wybujałymi ambicjami tych, którzy łakną destrukcji, spirali śmierci wirującej bez końca. Ale zanim ich świat runie, a tamtych wzrośnie, zanim zniszczeje wszystko, co tak dobrze znają, czeka na niego, może też na nią, jeszcze ten jeden krok. Prosto w ciemność gęstniejącą, taką, do której nie dotrze łagodna łuna białej magii, której nie ociepli żaden dotyk. Zrobił go z własnego wyboru, gdy dołączył do Zakonu jeszcze myśląc jak chłopiec; nie znalazł się jednak na samym dnie, wciąż czeka na ten moment, kiedy okoliczności sprawią, że straci poczucie stabilności i ugrzęźnie w mroku. Wtedy wyżej zadzierać będzie głowę, szukając lichych ogników światła rozmywającego się w dali. Może wówczas doceniłby to, że w najczarniejszą godzinę nie byłby całkiem sam. Na razie nie potrafił.
- Wydawało mi się, że niekoniecznie byłbym mile widziany - tylko szczerość przebijała się przez te słowa, nie były naznaczone goryczą ani nawet lustrzanym rozczarowaniem, wychwyconym w jej stwierdzeniu. Żałowała? Naprawdę żałowała, że nie potrafią już rozmawiać bez otoczki pretensji i kąśliwych uwag? - Zapomniałaś - jak ciche echo powtórzył w ślad za nią; zapomniałaś o mnie już wtedy, od razu, czemu w ogóle zaczęło cię dziwić to, że nie znasz mnie wcale? - Znaliśmy się kiedykolwiek? Tak naprawdę? - wykreśliła go ze swojego życia z taką łatwością, jakby jego zniknięcie w żadnej mierze jej nie obeszło - jakby zapełniał jej dnie jako zastępstwo za kogoś innego, a gdy tamten na powrót znalazł się u jej boku, po prostu zajął należne mu miejsce, wygrzane w letnim słońcu zapomnienia. - Nie jestem taki pewien, kogo wtedy poznałem - nie wiem nawet, czy byłaś choć odrobinę prawdziwa. Zdziwiło go to, że choć zasłonił się przed nią murem kłamstw, przez prześwity w nim pozwalając jej czasem tylko dojrzeć swoją nieubarwioną i nieprzeinaczoną przeszłość, to pewien był, że pokazał jej więcej prawdy dotyczącej siebie samego niż zrobiła to ona, rzekomo budując swój obraz bez fundamentów fałszu. - Kim w ogóle dla ciebie byłem? - drwił tylko - czy pytał, oczekując odpowiedzi? Rozdrapała stare rany, miast defensywy przeszedł więc do ataku, nie chcąc odsłonić się przed nią bardziej, wietrząc szansę, by to ją w końcu ubodły jego słowa. Ale nigdy nie potrafił zadawać właściwych pytań - zmroziła go świadomość, że niechętnie usłyszy jakąkolwiek odpowiedź na to pytanie - czy byłaby nią tylko cisza, czy kpina, czy w końcu świadectwo, że jednak nie nikim, lecz stał się chociaż bliżej niesprecyzowanym kimś. Znowu miała nad nim władzę - w tej krótkiej chwili, gdy napięte struny mięśni oczekiwały jedynego ciosu, przed którym nie potrafił się obronić.
Garda opuszczona, różdżkę skierowała w końcu w dół - czy oferta pomocy miała być kapitulacją? Jeśli tak - na jakich warunkach? W istocie - kiedyś nie potrzebowali wspólnego celu, by razem funkcjonować. Kiedyś celem pozostawało samo bycie obok siebie i dla siebie, orbitowanie gdzieś w pobliżu; te podrzędne cele znajdowały się same, gdy eksplorowali razem codzienność, testując jej odmienny smak, kiedy tylko decydowali się na wykonywanie doskonale znanych im czynności - ale razem. Razem zmieniało wszystko. Teraz po latach spoił ich cel - albo majaki czy też mrzonki, sam nie wiedział, czy postulaty Zakonu to nie był raczej powidok zbiorowego szaleństwa.
I czy Oaza to ich ziemia niczyja, gdzie przeszłość zostawią za sobą, myśląc tylko o tym, co już jako jednostki, a nie duet, zrobić mogą dla przyszłości.
Pomogę ci.
Może powinien był zareagować inaczej - niż ponownym wycofaniem - ale wciąż zbyt dumny był, by przyjąć od niej cokolwiek. Nastroszył się, ledwie tylko znowu zakpiła, patrząc mu prosto w oczy, a uśmiech lekki zatańczył na jej twarzy, choć słowa były ciężkie, grzęzły w emocjach. Znów pomyślał o tym samym; nigdy nie potrafiła kłamać - jakim cudem udało jej się go wtedy tak łatwo oszukać? - Do czego nawiązujesz? - błyskawiczna kontrofensywa; znaleźli się na ringu wrogich spojrzeń, w miejscu doskonale mu znanym - zagrajmy w końcu w otwarte karty - co dokładnie masz mi do zarzucenia? O jakim wstydzie mówisz? Nie mam absolutnie najmniejszego pojęcia, o co ci, kurwa, chodzi - niech zacznie mówić jaśniej, niech powie cokolwiek, co nie jest kąśliwym ogólnikiem.
I wprawdzie nie celowała już w niego różdżką, ale chyba stało się jasne zarówno dla niej, jak i dla niego - że nie potrafią ze sobą nie walczyć.
Ale on przecież zawsze kroczył na krawędzi świata, może czas na to, by odważyć się zrobić ten jeden krok, w nieznane. Z nią u boku albo bez niej, wciąż z tym samym niebem rozlewającym się nad myślami, z ciałem przeszytym niepewnością. Świat rozchwiany w fundamentach jeszcze jakoś stał, trzymał się, choć już niestabilnie, zwiastując to, że w końcu runie (już niedługo - też to czujesz?), przysypany ludzką desperacją, wybujałymi ambicjami tych, którzy łakną destrukcji, spirali śmierci wirującej bez końca. Ale zanim ich świat runie, a tamtych wzrośnie, zanim zniszczeje wszystko, co tak dobrze znają, czeka na niego, może też na nią, jeszcze ten jeden krok. Prosto w ciemność gęstniejącą, taką, do której nie dotrze łagodna łuna białej magii, której nie ociepli żaden dotyk. Zrobił go z własnego wyboru, gdy dołączył do Zakonu jeszcze myśląc jak chłopiec; nie znalazł się jednak na samym dnie, wciąż czeka na ten moment, kiedy okoliczności sprawią, że straci poczucie stabilności i ugrzęźnie w mroku. Wtedy wyżej zadzierać będzie głowę, szukając lichych ogników światła rozmywającego się w dali. Może wówczas doceniłby to, że w najczarniejszą godzinę nie byłby całkiem sam. Na razie nie potrafił.
- Wydawało mi się, że niekoniecznie byłbym mile widziany - tylko szczerość przebijała się przez te słowa, nie były naznaczone goryczą ani nawet lustrzanym rozczarowaniem, wychwyconym w jej stwierdzeniu. Żałowała? Naprawdę żałowała, że nie potrafią już rozmawiać bez otoczki pretensji i kąśliwych uwag? - Zapomniałaś - jak ciche echo powtórzył w ślad za nią; zapomniałaś o mnie już wtedy, od razu, czemu w ogóle zaczęło cię dziwić to, że nie znasz mnie wcale? - Znaliśmy się kiedykolwiek? Tak naprawdę? - wykreśliła go ze swojego życia z taką łatwością, jakby jego zniknięcie w żadnej mierze jej nie obeszło - jakby zapełniał jej dnie jako zastępstwo za kogoś innego, a gdy tamten na powrót znalazł się u jej boku, po prostu zajął należne mu miejsce, wygrzane w letnim słońcu zapomnienia. - Nie jestem taki pewien, kogo wtedy poznałem - nie wiem nawet, czy byłaś choć odrobinę prawdziwa. Zdziwiło go to, że choć zasłonił się przed nią murem kłamstw, przez prześwity w nim pozwalając jej czasem tylko dojrzeć swoją nieubarwioną i nieprzeinaczoną przeszłość, to pewien był, że pokazał jej więcej prawdy dotyczącej siebie samego niż zrobiła to ona, rzekomo budując swój obraz bez fundamentów fałszu. - Kim w ogóle dla ciebie byłem? - drwił tylko - czy pytał, oczekując odpowiedzi? Rozdrapała stare rany, miast defensywy przeszedł więc do ataku, nie chcąc odsłonić się przed nią bardziej, wietrząc szansę, by to ją w końcu ubodły jego słowa. Ale nigdy nie potrafił zadawać właściwych pytań - zmroziła go świadomość, że niechętnie usłyszy jakąkolwiek odpowiedź na to pytanie - czy byłaby nią tylko cisza, czy kpina, czy w końcu świadectwo, że jednak nie nikim, lecz stał się chociaż bliżej niesprecyzowanym kimś. Znowu miała nad nim władzę - w tej krótkiej chwili, gdy napięte struny mięśni oczekiwały jedynego ciosu, przed którym nie potrafił się obronić.
Garda opuszczona, różdżkę skierowała w końcu w dół - czy oferta pomocy miała być kapitulacją? Jeśli tak - na jakich warunkach? W istocie - kiedyś nie potrzebowali wspólnego celu, by razem funkcjonować. Kiedyś celem pozostawało samo bycie obok siebie i dla siebie, orbitowanie gdzieś w pobliżu; te podrzędne cele znajdowały się same, gdy eksplorowali razem codzienność, testując jej odmienny smak, kiedy tylko decydowali się na wykonywanie doskonale znanych im czynności - ale razem. Razem zmieniało wszystko. Teraz po latach spoił ich cel - albo majaki czy też mrzonki, sam nie wiedział, czy postulaty Zakonu to nie był raczej powidok zbiorowego szaleństwa.
I czy Oaza to ich ziemia niczyja, gdzie przeszłość zostawią za sobą, myśląc tylko o tym, co już jako jednostki, a nie duet, zrobić mogą dla przyszłości.
Pomogę ci.
Może powinien był zareagować inaczej - niż ponownym wycofaniem - ale wciąż zbyt dumny był, by przyjąć od niej cokolwiek. Nastroszył się, ledwie tylko znowu zakpiła, patrząc mu prosto w oczy, a uśmiech lekki zatańczył na jej twarzy, choć słowa były ciężkie, grzęzły w emocjach. Znów pomyślał o tym samym; nigdy nie potrafiła kłamać - jakim cudem udało jej się go wtedy tak łatwo oszukać? - Do czego nawiązujesz? - błyskawiczna kontrofensywa; znaleźli się na ringu wrogich spojrzeń, w miejscu doskonale mu znanym - zagrajmy w końcu w otwarte karty - co dokładnie masz mi do zarzucenia? O jakim wstydzie mówisz? Nie mam absolutnie najmniejszego pojęcia, o co ci, kurwa, chodzi - niech zacznie mówić jaśniej, niech powie cokolwiek, co nie jest kąśliwym ogólnikiem.
I wprawdzie nie celowała już w niego różdżką, ale chyba stało się jasne zarówno dla niej, jak i dla niego - że nie potrafią ze sobą nie walczyć.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Walka z nim przypominała zimowy wiatr niosący okruchy lodu; czemu nie mogła być wiosennym deszczem? Ciął nieokrytą szalikiem twarz bez litości, wykorzystując odsłoniętą skórę. Jeszcze nim zdecydowała się podejść, a już wtedy gdy jego chłodny głos zmroził ją ponownie wiedziała, że walka będzie nierówna. Była na przegranej pozycji. To w jej dłoniach zastygło pióro nad pergaminem, to jej palce odsunęły papier na bok, zamiast włożyć do koperty i wręczyć sowie. Ostatni ruch należał do niej, czekanie było bezcelowe. Nie miało być łatwo, ale była gotowa zrobić jeszcze jeden krok w jego kierunku, by spojrzeć mu w oczy i sprawdzić, czy lód można jeszcze stopić.
Była jeszcze druga strona medalu, która znacznie utrudniała ruszenie się z miejsca. Zmarszczyła brwi, z łatwością wspominając ostatnie nakreślone do niego słowa.
— Zawsze byłeś mile widziany.— Od pierwszego dnia, kiedy twoja stopa przekroczyła próg sklepu, a dzwonek w drzwiach zatańczył radośnie. — Zwlekałeś za długo — by można było uznać to za roztargnienie. Wiedziała, od kiedy się go spodziewać. Minął jednak styczeń. Minął luty. Mijał i marzec. — Jeśli nie zamierzałeś przyjść mogłeś sobie darować listy i deklaracje — które niepotrzebnie zmąciły czysty umysł. — Najwyraźniej nic nie znaczą.— Nie chciała przyznać, że traktowała je jako pierwszy krok, ale za ostatnie przewinienia nie mogła go nie ukarać. Liczyła na niego, straszliwie się zawiodła.
Dlaczego w ogóle postanowiła się mu z tego tłumaczyć?
— Co?— Wyrwało jej się głupio, ale nie zreflektowała się, kryjąc za własną dumą. Jeszcze nie. Nie rozumiała. Zaskoczenia nie mogła ukryć w żaden sposób, nawet nie próbowała. Jego pytania otrzeźwiły ją jak siarczysty policzek. I nie mogła nawet uwierzyć, że to on jej go wymierzył. — Co to w ogóle ma znaczyć?— Do czego zmierzasz, Keat i co chcesz przez to osiągnąć? Grunt osunął jej się spod nóg, choć wciąż stała twardo na ziemi, nad pustym, ziejącym nicością i przemijaniem dołem. Bił raz za razem, wymierzając sprawnie cios za ciosem. Ale to był dopiero początek — słyszała to w jego głosie, było tego wiele więcej, ale dusił to i pozwalał temu pęcznieć, by w końcu wybuchnąć, niszcząc wszystko, co znajdowało się w polu rażenia.
Mogła na to pytanie odpowiedzieć bez wahania, nie musiała się zastanawiać. Znała odpowiedź i sądziła, że dla niego była równie oczywista — po co to więc? Te grymasy, pioruny spojrzeń, które miały ranić i krzywdzić? Podeszła bliżej niego i uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy głębiej i dojrzeć w nich cień dobrej woli. Nie mógł przecież zasłaniać się tak i odwracać plecami w nieskończoność. Mógł?
— Keat — mruknęła, marszcząc brwi, jej głos przesiąkł pretensją, że nie wiedział, że w ogóle o to pytał. — Dlaczego?— to robił, skoro nigdy nie przeszło jej przez myśl, że rozmijają się we własnych odbiciach. — Łatwiej byłoby powiedzieć kim nie byłeś wtedy — bo nie był kochankiem, w którego ramionach mogła tonąć każdej nocy, nie był też obcym, zwyczajnym pośrednikiem, do roli którego go zdegradowała. — Ja… — nie lubię takich rozmów. Czuła niemalże naga. Stojąca tuż przed nim, zmuszona do odpuszczenia i wycofania. Wyjawienia prawd i rzeczy, których ujawniać wcale nie chciała — nie było łatwo sięgać tak głęboko. Zakopmy to wszystko, ruszmy dalej, nie musząc zaglądać do skrzyń, które powinny gnić już w ziemi. Cicho, ciszej, może tak, że nawet nie usłyszy: — cię potrzebowałam — w przeciwieństwie do tych wszystkich przyjaciół, którzy — jak sądziła — potrzebowali jej. Wypełniał dni uśmiechem i radością, prezentował świat od zachodu słońca, w barwach, których nie widziała wcześniej; aż w końcu który patrzył na nią tak, jak nikt dotąd.
Oplotła się rękami, nie z powodu zimna, a uciążliwej nagości.
— Jak to do czego?— Czy to on był naćpany dziś, czy ona? Czy to on jeszcze nie sięgnął rzeczywistości, choć była już noc, czy to ona zaczynała śnić na jawie? Znów brwi ściągnęły się ku sobie, odwróciła się. Głowa w bok pociągnęła resztę ciała, a dłoń przylgnęła do czoła. Może miała gorączkę i nie zachowywała się zbyt jasno.
Nie było to oczywiste?
— Jakie to wygodne — prychnęła, do siebie już, kiedy wciąż mówił. Przekleństwo skierowane zaś w słowach do niej zmusiło ją, by znów spiorunować go wzrokiem. I jej głos się zmienił. — Kazać wyrzucić wszystko i stać się ofiarą cudzego teatru. A później co? Zrobisz tą swoją obojętną minę, wzruszysz ramionami i uznasz, że cię to jednak nie obchodzi? — Nie chciała widzieć go takiego, jak wtedy, w Parszywym, ani wtedy, na sylwestrze. Jaką miała więc gwarancję, że zagrają z wzajemnością? — Minęło pięć lat. Pięć. To tak długo, by zapomnieć? Udawać, że ledwie się znamy? Nie pamiętasz jak spacerowaliśmy po dachach po tym jak omal nas nie zabiłeś na cudzej miotle?— i piliśmy ognistą po zachodzie słońca, leżąc ramię w ramię, jakby byli gotowi na koniec świata.– Jak idiotycznie wyżebrałam od marynarza zimną butelkę z alkoholem, żebyś miał co przyłożyć do rozbitego czoła? — po starciu z tłuczkiem, który leciał prosto na mnie, choć miałeś tego nie robić. — Jestem w czymś gorsza od twoich znajomych, żebyś mnie w ich towarzystwie tak perfekcyjnie ignorował? Brawo, Burroughs, naprawdę byłam pod wrażeniem tych występów. Nie pasuję do nich? Możesz mi to teraz powiedzieć, w końcu chcesz grać w otwarte karty, a nie ma ich tu, nie będą na ciebie patrzeć przez pryzmat znajomości ze mną. — Nie czuła, jak jej ton się zaostrza, zaczyna mówić głośniej, coraz bardziej nerwowo; ale jak już ruszył tę machinę, nie umiała skończyć. — Po pięciu latach udajesz, że mnie właściwie nie znasz… dlatego, że – właściwie co? Nie odpisałam. Wiem. Pamiętam. Miałam powód. I przepraszam. Ale to co ty robisz teraz nie jest wcale lepsze. I wiesz co? – Wciągnęła powietrze i zadarła brodę wysoko, zacisnęła na moment zęby. Płakała często — ze wzruszenia, szczęścia, smutku i złości, ale dziś nie chciała. Mimo to oczy się zeszkliły. Z gniewu. Bezradności. Żalu i frustracji. Ale nie mogła mu na to pozwolić, przekuć łzy w oręż, którym ją przebije. — Mam nadzieję, że jesteś tym usatysfakcjonowany. Jeśli to jakaś zemsta, mam nadzieję, że smakuje cholernie słodko. — Głęboki oddech, rozpaczliwie poszukujący odrobiny spokoju. — Możesz mnie nawet nienawidzić, śmiało. Zniosę i to, jeśli masz być dzięki temu szczęśliwszy. — Wątpiła, by tak się stało; nienawiść była jak trucizna, która zatruwała organizm każdego dnia coraz bardziej. Bo i ona nienawidziła i wiedziała, że nie czuje się dzięki temu lepiej. — Ale nie ignoruj mnie. — Bo to boli najbardziej.
Była jeszcze druga strona medalu, która znacznie utrudniała ruszenie się z miejsca. Zmarszczyła brwi, z łatwością wspominając ostatnie nakreślone do niego słowa.
— Zawsze byłeś mile widziany.— Od pierwszego dnia, kiedy twoja stopa przekroczyła próg sklepu, a dzwonek w drzwiach zatańczył radośnie. — Zwlekałeś za długo — by można było uznać to za roztargnienie. Wiedziała, od kiedy się go spodziewać. Minął jednak styczeń. Minął luty. Mijał i marzec. — Jeśli nie zamierzałeś przyjść mogłeś sobie darować listy i deklaracje — które niepotrzebnie zmąciły czysty umysł. — Najwyraźniej nic nie znaczą.— Nie chciała przyznać, że traktowała je jako pierwszy krok, ale za ostatnie przewinienia nie mogła go nie ukarać. Liczyła na niego, straszliwie się zawiodła.
Dlaczego w ogóle postanowiła się mu z tego tłumaczyć?
— Co?— Wyrwało jej się głupio, ale nie zreflektowała się, kryjąc za własną dumą. Jeszcze nie. Nie rozumiała. Zaskoczenia nie mogła ukryć w żaden sposób, nawet nie próbowała. Jego pytania otrzeźwiły ją jak siarczysty policzek. I nie mogła nawet uwierzyć, że to on jej go wymierzył. — Co to w ogóle ma znaczyć?— Do czego zmierzasz, Keat i co chcesz przez to osiągnąć? Grunt osunął jej się spod nóg, choć wciąż stała twardo na ziemi, nad pustym, ziejącym nicością i przemijaniem dołem. Bił raz za razem, wymierzając sprawnie cios za ciosem. Ale to był dopiero początek — słyszała to w jego głosie, było tego wiele więcej, ale dusił to i pozwalał temu pęcznieć, by w końcu wybuchnąć, niszcząc wszystko, co znajdowało się w polu rażenia.
Mogła na to pytanie odpowiedzieć bez wahania, nie musiała się zastanawiać. Znała odpowiedź i sądziła, że dla niego była równie oczywista — po co to więc? Te grymasy, pioruny spojrzeń, które miały ranić i krzywdzić? Podeszła bliżej niego i uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy głębiej i dojrzeć w nich cień dobrej woli. Nie mógł przecież zasłaniać się tak i odwracać plecami w nieskończoność. Mógł?
— Keat — mruknęła, marszcząc brwi, jej głos przesiąkł pretensją, że nie wiedział, że w ogóle o to pytał. — Dlaczego?— to robił, skoro nigdy nie przeszło jej przez myśl, że rozmijają się we własnych odbiciach. — Łatwiej byłoby powiedzieć kim nie byłeś wtedy — bo nie był kochankiem, w którego ramionach mogła tonąć każdej nocy, nie był też obcym, zwyczajnym pośrednikiem, do roli którego go zdegradowała. — Ja… — nie lubię takich rozmów. Czuła niemalże naga. Stojąca tuż przed nim, zmuszona do odpuszczenia i wycofania. Wyjawienia prawd i rzeczy, których ujawniać wcale nie chciała — nie było łatwo sięgać tak głęboko. Zakopmy to wszystko, ruszmy dalej, nie musząc zaglądać do skrzyń, które powinny gnić już w ziemi. Cicho, ciszej, może tak, że nawet nie usłyszy: — cię potrzebowałam — w przeciwieństwie do tych wszystkich przyjaciół, którzy — jak sądziła — potrzebowali jej. Wypełniał dni uśmiechem i radością, prezentował świat od zachodu słońca, w barwach, których nie widziała wcześniej; aż w końcu który patrzył na nią tak, jak nikt dotąd.
Oplotła się rękami, nie z powodu zimna, a uciążliwej nagości.
— Jak to do czego?— Czy to on był naćpany dziś, czy ona? Czy to on jeszcze nie sięgnął rzeczywistości, choć była już noc, czy to ona zaczynała śnić na jawie? Znów brwi ściągnęły się ku sobie, odwróciła się. Głowa w bok pociągnęła resztę ciała, a dłoń przylgnęła do czoła. Może miała gorączkę i nie zachowywała się zbyt jasno.
Nie było to oczywiste?
— Jakie to wygodne — prychnęła, do siebie już, kiedy wciąż mówił. Przekleństwo skierowane zaś w słowach do niej zmusiło ją, by znów spiorunować go wzrokiem. I jej głos się zmienił. — Kazać wyrzucić wszystko i stać się ofiarą cudzego teatru. A później co? Zrobisz tą swoją obojętną minę, wzruszysz ramionami i uznasz, że cię to jednak nie obchodzi? — Nie chciała widzieć go takiego, jak wtedy, w Parszywym, ani wtedy, na sylwestrze. Jaką miała więc gwarancję, że zagrają z wzajemnością? — Minęło pięć lat. Pięć. To tak długo, by zapomnieć? Udawać, że ledwie się znamy? Nie pamiętasz jak spacerowaliśmy po dachach po tym jak omal nas nie zabiłeś na cudzej miotle?— i piliśmy ognistą po zachodzie słońca, leżąc ramię w ramię, jakby byli gotowi na koniec świata.– Jak idiotycznie wyżebrałam od marynarza zimną butelkę z alkoholem, żebyś miał co przyłożyć do rozbitego czoła? — po starciu z tłuczkiem, który leciał prosto na mnie, choć miałeś tego nie robić. — Jestem w czymś gorsza od twoich znajomych, żebyś mnie w ich towarzystwie tak perfekcyjnie ignorował? Brawo, Burroughs, naprawdę byłam pod wrażeniem tych występów. Nie pasuję do nich? Możesz mi to teraz powiedzieć, w końcu chcesz grać w otwarte karty, a nie ma ich tu, nie będą na ciebie patrzeć przez pryzmat znajomości ze mną. — Nie czuła, jak jej ton się zaostrza, zaczyna mówić głośniej, coraz bardziej nerwowo; ale jak już ruszył tę machinę, nie umiała skończyć. — Po pięciu latach udajesz, że mnie właściwie nie znasz… dlatego, że – właściwie co? Nie odpisałam. Wiem. Pamiętam. Miałam powód. I przepraszam. Ale to co ty robisz teraz nie jest wcale lepsze. I wiesz co? – Wciągnęła powietrze i zadarła brodę wysoko, zacisnęła na moment zęby. Płakała często — ze wzruszenia, szczęścia, smutku i złości, ale dziś nie chciała. Mimo to oczy się zeszkliły. Z gniewu. Bezradności. Żalu i frustracji. Ale nie mogła mu na to pozwolić, przekuć łzy w oręż, którym ją przebije. — Mam nadzieję, że jesteś tym usatysfakcjonowany. Jeśli to jakaś zemsta, mam nadzieję, że smakuje cholernie słodko. — Głęboki oddech, rozpaczliwie poszukujący odrobiny spokoju. — Możesz mnie nawet nienawidzić, śmiało. Zniosę i to, jeśli masz być dzięki temu szczęśliwszy. — Wątpiła, by tak się stało; nienawiść była jak trucizna, która zatruwała organizm każdego dnia coraz bardziej. Bo i ona nienawidziła i wiedziała, że nie czuje się dzięki temu lepiej. — Ale nie ignoruj mnie. — Bo to boli najbardziej.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wiosna jeszcze nie nadeszła, lodem wciąż wiatr oddycha, skrapla się oddech chłodu, anemiczne pąki ciszy przebijają się gdzieś spod bieli - ostałego się śniegu i tej magicznej pokrywy łuny, która chyba nie stopnieje nigdy, może nawet wzmocni się, rozprzestrzeni - im więcej ciemności wokół nich, tym bardziej to miejsce nasączy się antidotum na nią w postaci obronnej magii? Chciałby, żeby tak było. On też potrzebował poczucia bezpieczeństwa, choć to balansowanie na granicy ryzyka w głównej mierze napędzało go do życia.
- To deklaracja bez pokrycia, Hannah, jasne, możesz próbować mi wmówić, że się mylę i że przywitałabyś mnie z uśmiechem na ustach, a nawet bez różdżki w ręku - dodał z przekąsem, zerkając na tę, którą wciąż trzymała w dłoni - ale wolałem nie sprawdzać, jak by to wyglądało, nie muszę chyba zdawać przed tobą, akurat, żadnych raportów, prawda? - na tyle, na ile orientował się w kwestiach zakonnej hierarchii, tylko gwardziści stali ponad pozostałą resztą. Nie wiedział jednak, jak długo Wright jest w organizacji, i czy w związku z tym nie powinien być podległy również jej. - Nie zwlekałem - zaprzeczył zbyt impulsywnie, porywczo - nie wiesz, co dokładnie udało mi się przygotować w międzyczasie - odkąd Tonks poinformowała mnie o tym miejscu; nie muszę się przed tobą w żaden sposób tłumaczyć, ale tak się składa, że - to zrobię, żebyś nie patrzyła tak pewnie, przed zadaniem pytania wyciągając już wnioski, bo przecież tylko taka wersja ci do mnie pasuje, ta najgorsza; bo przecież skoro zwlekałem, to pewnie z egoistycznych pobudek - potrzebowałem chwili, żeby nawiązać współpracę z osobami z Proroka, a poza tym, to, że mnie jeszcze nie widziałaś, nie znaczy wcale, że nie bywam w Oazie, kręcę się tu już trochę, i to dość regularnie - spojrzenie przecina przestrzeń cichą, dociera tam, gdzie Księżyc spada do dna stopionej w srebro toni, jak najdalej od niej; skrzyżował ręce, tworząc kolejną warstwę ochronną odgradzającą ją od niego. - Jestem tutaj, a wciąż twierdzisz, że moje słowa nic nie znaczą, wiele rzeczy zdaje się nic dla ciebie nie znaczyć - i znowu to rozgoryczone niedopowiedzenie pojawia się gdzieś w tle - najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja nic dla ciebie nie znaczę. Nienawidził siebie takiego, żałośnie podległego, wciąż szukającego jej uwagi, wciąż czekającego na to, co teraz mu odpowie, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Zacisnął palce kurczowo na przedramionach, kiedy podeszła bliżej niego, zbyt blisko, by był w stanie to zignorować. Miał ochotę odsunąć się od niej, równie łatwo przyszłoby mu skrócenie dystansu - utknął gdzieś pośrodku, w impasie pragnień, nie ruszył się o krok.
Nie powinna tak robić. Wypowiadać jego imienia w ten sposób, niemal miękko, zbyt podobnie to tego, jak robiła to wtedy; nie powinna oplatać dłońmi swego ciała, w lustrzanym odbiciu jego gestu. Miał ochotę zaśmiać się gorzko, widząc ich teraz. Ale zbyt zajęty bym rozbieraniem na czynniki pierwsze tego, co powiedziała; a więc potrzebowała go; ślepy jak nigdy nie potrafił dostrzec w tym drugiego dna - utknął, koncentrując się na tym, co do głowy przychodziło pierwsze.
Potrzebowała jego pieniędzy - sklep popadłby w ruinę, gdyby nie wuj i lichwiarskie zobowiązania; potrzebowała jego uwagi - jak każdy, to ludzkie, nie ma w tym nic nadzwyczajnego; w końcu też - potrzebowała jego... - wciąż nie potrafi tego nazwać, pozostanie więc przy kategorii ogólnej - uczucia - by poczuć się lepiej? By zapełnił puste dnie?
Pośród tych wszystkich możliwości nie pomyślał o tym, że mogła tak po prostu potrzebować jego. Bez dopowiadania dalszego ciągu, jego tylko, niczego więcej.
Jeśli to były deski ich teatru, to nie chciał chyba dobrnąć do końca tej sztuki, bo miał wrażenie, że ciąży nad nimi jakieś fatum, które nigdy nie pozwoli im powrócić do tamtego momentu, jedynego momentu w czasoprzestrzeni, gdy ich ścieżki zbiegły się, splatając razem, siłą karykaturalnej grawitacji przedłużając niemożliwe w nieuchwytną skończoność, nieskończoność czasu nigdy nie była im pisana.
Dwa oblicza - wciąż była blisko, teraz już tylko fizycznie, przed chwilą widział ją taką, którą chciał objąć całą, teraz z obronnej postawy nic nie pozostało, może tylko w oczach refleks smutku, rozczarowania nim chyba. Wolał tego nie widzieć. Udawał, że nie dostrzega. I słuchał. Bez wzruszania ramion, lecz z miną ostentacyjnie obojętną, jakby na pokaz - nie chciała jej oglądać, to taką właśnie przybrał, niech Wright patrzy na nią tylko. - Nawet nie byliśmy wtedy bliscy śmierci - wszedł jej w słowo, prostując to właśnie, jakby z całego dialogu ten jeden zarzut tego wymagał - poza tym... Merlinie - pannę lekkich obyczajów na chwilę zostawił nawet w spokoju, o obyczajach Merlina zbyt wiele nie wiedział, ale tym razem zwrócił się ku niemu - przypomnij mi, ilu swoim znajomym mnie przedstawiłaś? - wtedy - z iloma z nich spędzaliśmy czas? - to on wpuścił ją do swojego świata, chciał, by świat ten stał się jej bliski, by otaczający go ludzie zobaczyli ją jego oczami, by ona polubiła pokraczne maniery doków i dosadne poczucie humoru portu - do jej świata mógł wejść przez sklep z miotłami, tylko na chwilę, ledwie na zaplecze, nigdy nie pokazała mu nic więcej, a teraz jeszcze raczy zarzucać mu coś takiego? - Masz do mnie pretensje, że na sylwestrze nie pobiegłem cię przedstawić swoim znajomym, ale już w porządku jest to, że z częścią z nich spędziłaś kilka miesięcy, sama natomiast swoim ani razu nie zająknęłaś się o mnie nawet słowem? Nie wspinając nawet o tym, że nigdy ich nie poznałem? I to ja wstydzę się ciebie? - zgrabnie odwróciła kuguchara ogonem, wtedy nie zwracał na te niuanse uwagi, z perspektywy czasu widział, paradoksalnie, lepiej, a przynajmniej w kwestii tego, które z nich angażowało się bardziej - nie udaję, że ledwie się znamy, i, nie, nie zapomniałem, nie wiedziałem tylko, na czym tak właściwie stoimy i czy nie wolisz czasem, żebym ograniczył z tobą kontakt do minimum, nie lubię się narzucać - naprężony ton głosu na najcichszej wiatru gamie jest mimo wszystko doskonale słyszalny - a jasno dałaś mi odczuć, że nie chcesz mieć już ze mną kontaktu, nie musisz przepraszać, nie masz za co, odpisywanie na listy ode mnie nie należy chyba do zakresu twoich obowiązków - zbyt dumny był, by powiedzieć cokolwiek o swych uczuciach, by odsłonić się przed nią, ale ona zrobiła to pierwsza - a na to również nie był przygotowany. Całkowicie zdezorientowany przez chwilę po prostu przyglądał się całemu kolorytowi emocji, którymi skrzyły się jej oczy, łzom schowanym pod jej powiekami. - To nie jest żadna... - zemsta? Chyba jednak jest. Chciał ją przecież zranić. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo teraz wcale nie taki pewien, czy poza wstydem odczuwa choć gram satysfakcji, widząc ją taką. - Nigdy nie byłbym w stanie cię znienawidzić - wydobył z siebie w końcu tylko to, głos brzmiał tak, jakby wcale nie należał do niego, głucho, odlegle.
I nigdy nie byłbym w stanie cię ignorować.
- Nie płacz - na ten argument nie potrafił w żaden sposób odpowiedzieć; może tylko w jeden - nie zważając na nic chwycił ją za ręce, splatając ze sobą ich palce, nieporadnie, wciąż trzymali w nich przecież różdżki; nie pozwolił sobie na więcej, nie objął jej, powtórne nie płacz zamarło na ustach, byli tuż obok, ale nie całkiem blisko, pustka wciąż odgradzała ich od siebie; stykały się w końcu, po tych wszystkich latach, ich dłonie tylko, przepraszam z jego strony nie padło. W wyblakłe rano upływali nad świtem, na plaży liście kołysały pieśni zagubionych dusz zarosłych czasem i ciszą.
Może była to opowieść o nich.
- To deklaracja bez pokrycia, Hannah, jasne, możesz próbować mi wmówić, że się mylę i że przywitałabyś mnie z uśmiechem na ustach, a nawet bez różdżki w ręku - dodał z przekąsem, zerkając na tę, którą wciąż trzymała w dłoni - ale wolałem nie sprawdzać, jak by to wyglądało, nie muszę chyba zdawać przed tobą, akurat, żadnych raportów, prawda? - na tyle, na ile orientował się w kwestiach zakonnej hierarchii, tylko gwardziści stali ponad pozostałą resztą. Nie wiedział jednak, jak długo Wright jest w organizacji, i czy w związku z tym nie powinien być podległy również jej. - Nie zwlekałem - zaprzeczył zbyt impulsywnie, porywczo - nie wiesz, co dokładnie udało mi się przygotować w międzyczasie - odkąd Tonks poinformowała mnie o tym miejscu; nie muszę się przed tobą w żaden sposób tłumaczyć, ale tak się składa, że - to zrobię, żebyś nie patrzyła tak pewnie, przed zadaniem pytania wyciągając już wnioski, bo przecież tylko taka wersja ci do mnie pasuje, ta najgorsza; bo przecież skoro zwlekałem, to pewnie z egoistycznych pobudek - potrzebowałem chwili, żeby nawiązać współpracę z osobami z Proroka, a poza tym, to, że mnie jeszcze nie widziałaś, nie znaczy wcale, że nie bywam w Oazie, kręcę się tu już trochę, i to dość regularnie - spojrzenie przecina przestrzeń cichą, dociera tam, gdzie Księżyc spada do dna stopionej w srebro toni, jak najdalej od niej; skrzyżował ręce, tworząc kolejną warstwę ochronną odgradzającą ją od niego. - Jestem tutaj, a wciąż twierdzisz, że moje słowa nic nie znaczą, wiele rzeczy zdaje się nic dla ciebie nie znaczyć - i znowu to rozgoryczone niedopowiedzenie pojawia się gdzieś w tle - najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja nic dla ciebie nie znaczę. Nienawidził siebie takiego, żałośnie podległego, wciąż szukającego jej uwagi, wciąż czekającego na to, co teraz mu odpowie, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Zacisnął palce kurczowo na przedramionach, kiedy podeszła bliżej niego, zbyt blisko, by był w stanie to zignorować. Miał ochotę odsunąć się od niej, równie łatwo przyszłoby mu skrócenie dystansu - utknął gdzieś pośrodku, w impasie pragnień, nie ruszył się o krok.
Nie powinna tak robić. Wypowiadać jego imienia w ten sposób, niemal miękko, zbyt podobnie to tego, jak robiła to wtedy; nie powinna oplatać dłońmi swego ciała, w lustrzanym odbiciu jego gestu. Miał ochotę zaśmiać się gorzko, widząc ich teraz. Ale zbyt zajęty bym rozbieraniem na czynniki pierwsze tego, co powiedziała; a więc potrzebowała go; ślepy jak nigdy nie potrafił dostrzec w tym drugiego dna - utknął, koncentrując się na tym, co do głowy przychodziło pierwsze.
Potrzebowała jego pieniędzy - sklep popadłby w ruinę, gdyby nie wuj i lichwiarskie zobowiązania; potrzebowała jego uwagi - jak każdy, to ludzkie, nie ma w tym nic nadzwyczajnego; w końcu też - potrzebowała jego... - wciąż nie potrafi tego nazwać, pozostanie więc przy kategorii ogólnej - uczucia - by poczuć się lepiej? By zapełnił puste dnie?
Pośród tych wszystkich możliwości nie pomyślał o tym, że mogła tak po prostu potrzebować jego. Bez dopowiadania dalszego ciągu, jego tylko, niczego więcej.
Jeśli to były deski ich teatru, to nie chciał chyba dobrnąć do końca tej sztuki, bo miał wrażenie, że ciąży nad nimi jakieś fatum, które nigdy nie pozwoli im powrócić do tamtego momentu, jedynego momentu w czasoprzestrzeni, gdy ich ścieżki zbiegły się, splatając razem, siłą karykaturalnej grawitacji przedłużając niemożliwe w nieuchwytną skończoność, nieskończoność czasu nigdy nie była im pisana.
Dwa oblicza - wciąż była blisko, teraz już tylko fizycznie, przed chwilą widział ją taką, którą chciał objąć całą, teraz z obronnej postawy nic nie pozostało, może tylko w oczach refleks smutku, rozczarowania nim chyba. Wolał tego nie widzieć. Udawał, że nie dostrzega. I słuchał. Bez wzruszania ramion, lecz z miną ostentacyjnie obojętną, jakby na pokaz - nie chciała jej oglądać, to taką właśnie przybrał, niech Wright patrzy na nią tylko. - Nawet nie byliśmy wtedy bliscy śmierci - wszedł jej w słowo, prostując to właśnie, jakby z całego dialogu ten jeden zarzut tego wymagał - poza tym... Merlinie - pannę lekkich obyczajów na chwilę zostawił nawet w spokoju, o obyczajach Merlina zbyt wiele nie wiedział, ale tym razem zwrócił się ku niemu - przypomnij mi, ilu swoim znajomym mnie przedstawiłaś? - wtedy - z iloma z nich spędzaliśmy czas? - to on wpuścił ją do swojego świata, chciał, by świat ten stał się jej bliski, by otaczający go ludzie zobaczyli ją jego oczami, by ona polubiła pokraczne maniery doków i dosadne poczucie humoru portu - do jej świata mógł wejść przez sklep z miotłami, tylko na chwilę, ledwie na zaplecze, nigdy nie pokazała mu nic więcej, a teraz jeszcze raczy zarzucać mu coś takiego? - Masz do mnie pretensje, że na sylwestrze nie pobiegłem cię przedstawić swoim znajomym, ale już w porządku jest to, że z częścią z nich spędziłaś kilka miesięcy, sama natomiast swoim ani razu nie zająknęłaś się o mnie nawet słowem? Nie wspinając nawet o tym, że nigdy ich nie poznałem? I to ja wstydzę się ciebie? - zgrabnie odwróciła kuguchara ogonem, wtedy nie zwracał na te niuanse uwagi, z perspektywy czasu widział, paradoksalnie, lepiej, a przynajmniej w kwestii tego, które z nich angażowało się bardziej - nie udaję, że ledwie się znamy, i, nie, nie zapomniałem, nie wiedziałem tylko, na czym tak właściwie stoimy i czy nie wolisz czasem, żebym ograniczył z tobą kontakt do minimum, nie lubię się narzucać - naprężony ton głosu na najcichszej wiatru gamie jest mimo wszystko doskonale słyszalny - a jasno dałaś mi odczuć, że nie chcesz mieć już ze mną kontaktu, nie musisz przepraszać, nie masz za co, odpisywanie na listy ode mnie nie należy chyba do zakresu twoich obowiązków - zbyt dumny był, by powiedzieć cokolwiek o swych uczuciach, by odsłonić się przed nią, ale ona zrobiła to pierwsza - a na to również nie był przygotowany. Całkowicie zdezorientowany przez chwilę po prostu przyglądał się całemu kolorytowi emocji, którymi skrzyły się jej oczy, łzom schowanym pod jej powiekami. - To nie jest żadna... - zemsta? Chyba jednak jest. Chciał ją przecież zranić. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo teraz wcale nie taki pewien, czy poza wstydem odczuwa choć gram satysfakcji, widząc ją taką. - Nigdy nie byłbym w stanie cię znienawidzić - wydobył z siebie w końcu tylko to, głos brzmiał tak, jakby wcale nie należał do niego, głucho, odlegle.
I nigdy nie byłbym w stanie cię ignorować.
- Nie płacz - na ten argument nie potrafił w żaden sposób odpowiedzieć; może tylko w jeden - nie zważając na nic chwycił ją za ręce, splatając ze sobą ich palce, nieporadnie, wciąż trzymali w nich przecież różdżki; nie pozwolił sobie na więcej, nie objął jej, powtórne nie płacz zamarło na ustach, byli tuż obok, ale nie całkiem blisko, pustka wciąż odgradzała ich od siebie; stykały się w końcu, po tych wszystkich latach, ich dłonie tylko, przepraszam z jego strony nie padło. W wyblakłe rano upływali nad świtem, na plaży liście kołysały pieśni zagubionych dusz zarosłych czasem i ciszą.
Może była to opowieść o nich.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przed tobą, akurat...
Skąd ta pogarda, Burroughs?
Wszystko to, co prezentował: skąpe gesty pasujące do znudzonego życiem melancholika; sposób w jaki mówił, słowa, które z taką łatwością wypływały z jego ust; obce spojrzenie; wydawało się surrealistyczne. Brzmienie głosu, niegdyś ciepłe i przypominające skojarzoną z poczuciem bezpieczeństwa melodię, nagle stało się monotonne, ziębiące, krytyczne; niczym głos zawiedzionego ojca, który nie musiał nawet patrzeć, by wywołać poczucie beznadziejności. Jego mina była obojętna, pozbawiona wyrazu, przypominająca raczej ożywiony marmurowy posąg wykradziony z jakiejś pradawnej świątyni niż twarz człowieka - o takim poczuciu humoru i wielkim sercu. Skąd ten formalizm? Musiała skupić się bardziej, choć dobrze rozumiała wypowiadane przez niego frazy. Mówił po angielsku, tego była pewna, a jednak nie kryła nawet zdziwienia tym, co słyszała.
Raportów? Uniosła brwi w zdumieniu, tak wysoko, że skryły się pod falą ciemnych, lekko pofalowanych włosów. Wszystkiego mogła się spodziewać, lecz nie takiej odpowiedzi, nie takiego tonu. Wiec to tak miało teraz wyglądać?
- Jakiego pokrycia oczekujesz? Na piśmie, z moim pełnym, czytelnym podpisem? - nie pomyślała, że jej słowa nie mają odzwierciedlenia w czynach, pozwoliła sobie więc na kpinę. Bo dokładnie po takim piśmie wyciągnął podobne wnioski. Nie sadziła, by dała mu to odczuć. — Nie wiesz, jak bym cię przywitała. Możesz jedynie gdybać i zakładać, że coś układa się tak, jak się tego spodziewasz, ale chyba oboje wiemy, że to się rzadko sprawdza. O ile nie jesteś wróżbitą. A z tego co mi wiadomo, nie jesteś. — Zerknęła na swoją różdżkę, opuszczoną, ale wciąż z zaciśniętymi mocno palcami na niej. Łatwiej było w ten sposób, mogła bawić się palcami, rozluźniać i zaciskać dłoń w nerwach, które bardzo, bardzo chciała przed nim ukryć. — Nie musisz mi zdawać żadnych raportów. - potwierdziła sucho — Nie ja cię wprowadziłam do zakonu, nie odpowiadasz przede mną — i cierpko, w podobnym tonie, próbując naśladować w tym jego. Nie była tak dobrym kłamcą. Właściwie, była w tym beznadziejna, ale powtarzanie cudzych ruchów, mając je przed oczami nie było aż takie skomplikowane.
Wzruszyła ramionami, zacisnęła usta w kreskę na moment. Nie wiedziała, co robił — sądziła jednak, że Tonks oddelegowała go bezpośrednio do pomocy jej, przy cięższych pracach. Cóż za niefart, Wright. — Nie wiem. Wybacz, popełniłam błąd, zakładając, że chodzi nam o to samo. Możliwe, ze Tonks poleciła ci coś innego, niż to przedstawiła mnie, na długo przed twoim listem. — podkreśliła dosadnie, czas miał tu bowiem znaczącą rolę. Odezwał się dopiero, kiedy wylała mu na spodnie porcję ginu. Krętacz.— Możesz to robić — kręcić się po oazie, kiedy tylko chcesz. — To miejsce potrzebuje wszystkich chętnych do pomocy. — nie jej było oceniać jego wkład w rozwój bezpiecznej przystani. Postanowiła podejść do tego profesjonalnie, kończąc przedstawianie mu zarzutów. Chciała być obojętna. Chciała potrafić być tak obojętna i oschła jak on. W tej chwili zazdrościła mu tej umiejętności potwornie. W niej jednak wrzało; ziemia się trzęsła. — Więc gratulację. Cieszę się, że tyle dla nas robisz. Dla zakonu i ludzi — dodała pospiesznie, prostując kręgosłup. Wyciągnęła się, ale nie dodało jej to dodatkowych centymetrów, nie sprawiło też, że wydawała się silniejszym przeciwnikiem.
— Jesteś tutaj — powtórzyła po nim głucho o nim zdołała się powstrzymać, gryząc w język, dodała:— a jednak cię tu wcale nie ma.— Nie takiego Keata, jakiego znała. Był nieobecny. Był obcy. Widocznie jego spostrzeżenia, choć bolesne i dotkliwe, były słuszne. Wzięła głęboki wdech, oderwała wzrok od jego oczu, przemknęła po jego twarzy, po nosie, ustach, żuchwie, zatrzymała się na grdyce — pokiwała głową, lecz nie w utwierdzeniu go, że miał rację, a siebie, że był tylko sobowtórem kogoś, z kim spędzała wspaniałe noce i dnie. — Wiele rzeczy ma dla mnie znaczenie. Widocznie, nie wiesz, które — a powinieneś. — Choć sądzisz, że wiesz wszystko.— Był przecież czas, w którym była tylko dla niego. Nikt i nic nie rozpraszało jej uwagi, strumień myśli płynął tylko w jedna stronę, wprost ku niemu.
Chciała mu utrzeć nosa — był bardzo pewien swych słów. Miał jednak ku temu podstawy. Zawarła wyżej brodę, będzie się bronić, choć protego to za mało. Słuchała go jednak dalej, z każdym słowem tracąc ochotę na dalszą, bezsensowna walkę, jednocześnie rwąc się silniej, jak rozwścieczone zwierzę. Co z tego, że na łańcuchu, że przy budzie: ograniczone, pozbawione możliwości, własnej siły. Patrzyła mu w oczy zacięcie, nawet kiedy odgrodził się od niej rękami. Zablokował, jakby chciał ją w każdej chwili od siebie odepchnąć. Mógłby? Dlaczego nie. Nie zrobiła więc nic więcej.
Jego pytanie wywarło na niej duże wrażenie. Nie było to ani zaskoczenie, ani zdezorientowanie. Może coś pomiędzy. Może było w tym też coś z niedowierzania. Naprawdę tak odbijał piłeczkę? Oko za oko, wet za wet? Otworzyła usta, szerzej oczy, a źrenice powiększyły się znacznie, choć w tym półmroku trudno było dostrzec różnicę.
— Wow — szepnęła, będąc naprawdę pod wrażeniem działa, jakie wyciągnął. I wiedziała, że traci nad sobą kontrolę, że przekroczył granicę, choć sam o niej nie wiedział — ani że jest tak blisko, ani że jest tak cienka. Zmuszał ją do wyznań, których słuchać nie powinien. Nie potrafiła mu nie odpowiedzieć i miała żal do niego, że musiała to uczynić. — Masz racje. Wstydziłam się — odpowiedziała nieprzyjemnie, szorstko, mrużąc oczy gniewnie, usta jej zadrżały, ton głos zniżył się, ale udało mu się już wcześniej ją doprowadzić do tego stanu.— Właściwie wciąż się wstydzę. Wstydzę się tak, że nawet nie zająknęłam się słowem moim kochanym braciom. Nie wspomniałam o tym mojej najlepszej przyjaciółce, Just. Ani Jackie. Nie powiedziałam też Macmillanowi. Weasleyowi. Charlie. Nikomu. Zadowolony? — Z odpowiedzi, z owego faktu wyraźnie nie był. — Wtedy nie było żadnego z nich. Gdyby byli, musiałabym im powiedzieć, że... — zawahała się na moment, głos ugrzązł jej w gardle, jakby nie chciał przepuścić kolejnych słów dalej:— sobie nie radzę. Najpierw moje plany sportowe okazały się wyłącznie dziecinnymi marzeniami, a później okazało się, że nie potrafię podołać czemuś co dostałam na tacy. Więc tak. Wstydziłam się prosić o pomoc. — Bo nie jego, przecież. Ogrom zalet jakie posiadał nieraz ja przerażał, wprawiał w zakłopotanie. Wtedy wad nie dostrzegała - dziś widziała je bardzo dokładnie. Mimo to, zdania zmienić nie mogła. — Pokazać, że nie jestem samodzielna, że nie radzę sobie tak dobrze, jak sądzili. — A chciała, za wszelka cenę. Spełnić oczekiwania, swoje i cudze. I jego również. Kiedy nadszedł czas, że nie mogła, musiała przestać chcieć. — I tylko dlatego trafiłam do twojego wuja. Bo nie miałam wyjścia. Bo nie chciałam, żeby ktokolwiek z nich miał pomóc. Wiec hej, wychodzi na to, że wtedy miałam tyko ciebie. Ciebie i Billy'ego — poprawiła się automatycznie. — Komu mogłam cię przedstawić?
Naprawdę nie pomyślał o tym? Ani przez chwile wtedy go to nie zastanowiło — czy był ktokolwiek, a jeśli tak to gdzie i dlaczego nie tuż obok? W tej chwili coś pękło. Czuła, jak przepoławia ją na pół to wyznanie; że od tej pory nie będzie już mogła patrzeć na niego tak, jak wcześniej i nigdy tak już się nie poczuje. Dawna swoboda odeszła w niepamięć. Pojawił się za to kolejny wstyd i dyskomfort.
— Nie oczekiwałam, że to zrobisz — podbiegniesz, jakkolwiek dziwnie - sarkastycznie? - to brzmi. — wystarczyło tylko... — byś mnie nie ignorował jak to zrobiłeś. Nie skończyła jednak.
Ale nie zasługiwał na ciszę. Zbyt wiele jej ofiarował. Chciała i nie chciała mu się tłumaczyć jednocześnie; czuła ze musiała. Była mu to winna.
Jej twarz zdradzała pretensje. Jej ciało napięło się znów — już nie obejmowała się ciasno, ręce miała opuszczone, pochylona była do przodu. Naprawdę uznał, że nie chciała mieć z nim do czynienia?
— Zrobiłam to, by sprawy nie zaszły za daleko — wycedziła przez zęby. A mogły. Mogła go przecież zwodzić, bawić się w najlepsze, czerpiąc z tego radość i przyjemność. Bo dzięki niemu je wtedy czuła. I wcale nie chciała z nich rezygnować. — Nie? Nie?! — głos podniósł się sam, kiedy - niewiadomo. — Co, w takim razie? Zasłużyłam?!— musiała, skoro się na to zdecydował. Wciąż trawiła ten fakt — że zdecydował, mimo wszystko. — Powiedz to, wyrzuć to z siebie, Keat. Zrób to jak mężczyzna i zakończ tą rozmowę, jak trzeba. — Nie wierzyła, że nie mógł jej nienawidzić. A jeśli jednak, zamierzała mu w tym pomóc.
Sądziła jednak, że kiedy spotkają się znów, będzie mimo wszystko, jak dawniej. Nie mogło być? Wskazówki zegara nie mogły zmazać tamtych win? Rozczarowanie ukłuło ją boleśnie. — Nie płaczę — zaprotestowała gwałtownie, choć łzy gęściej zebrały się w kącikach. Opuściła wzrok na jego dłonie, którymi ja chwycił. Dobrze znała te dłonie - długie, krzywe palce i knykcie noszące ślady wielu krwawych walk. Chciała je zacisnąć, położyć sobie na ramionach - będzie dobrze. Milczała, bo myśli napływające w ciszy, która pomiędzy nich się wkradła zaczynały zalewać ja teoriami i stwierdzeniami, o które by się nie posądziła wcześniej. Wysunęła dłonie z jego dłoni i odwróciła się do niego plecami, przecierając ich wierzchem wilgotne oczy. Zacisnęła zęby, siąknęła nosem, patrząc w ciemność.
Ciemność wołała ją po imieniu.
Schowała różdżkę w spodnie z tyłu, niegotowa, by odwrócić się do niego przodem ponownie, by spojrzeć na niego — mu w twarz. Drżała — ze złości, z nadmiaru emocji, których nie potrafiła się pozbyć. Oddychała ciężko, płytko, rozglądając się po wszystkim prze sobą.
— Może masz racje — szepnęła w końcu, cicho, ledwie słyszalnie. Zagubiona łza spłynęła jej po policzku, ale wytarła ją od razu w pośpiechu.— Nie znaliśmy się nigdy.
Może tylko mi się zdawało.
Skąd ta pogarda, Burroughs?
Wszystko to, co prezentował: skąpe gesty pasujące do znudzonego życiem melancholika; sposób w jaki mówił, słowa, które z taką łatwością wypływały z jego ust; obce spojrzenie; wydawało się surrealistyczne. Brzmienie głosu, niegdyś ciepłe i przypominające skojarzoną z poczuciem bezpieczeństwa melodię, nagle stało się monotonne, ziębiące, krytyczne; niczym głos zawiedzionego ojca, który nie musiał nawet patrzeć, by wywołać poczucie beznadziejności. Jego mina była obojętna, pozbawiona wyrazu, przypominająca raczej ożywiony marmurowy posąg wykradziony z jakiejś pradawnej świątyni niż twarz człowieka - o takim poczuciu humoru i wielkim sercu. Skąd ten formalizm? Musiała skupić się bardziej, choć dobrze rozumiała wypowiadane przez niego frazy. Mówił po angielsku, tego była pewna, a jednak nie kryła nawet zdziwienia tym, co słyszała.
Raportów? Uniosła brwi w zdumieniu, tak wysoko, że skryły się pod falą ciemnych, lekko pofalowanych włosów. Wszystkiego mogła się spodziewać, lecz nie takiej odpowiedzi, nie takiego tonu. Wiec to tak miało teraz wyglądać?
- Jakiego pokrycia oczekujesz? Na piśmie, z moim pełnym, czytelnym podpisem? - nie pomyślała, że jej słowa nie mają odzwierciedlenia w czynach, pozwoliła sobie więc na kpinę. Bo dokładnie po takim piśmie wyciągnął podobne wnioski. Nie sadziła, by dała mu to odczuć. — Nie wiesz, jak bym cię przywitała. Możesz jedynie gdybać i zakładać, że coś układa się tak, jak się tego spodziewasz, ale chyba oboje wiemy, że to się rzadko sprawdza. O ile nie jesteś wróżbitą. A z tego co mi wiadomo, nie jesteś. — Zerknęła na swoją różdżkę, opuszczoną, ale wciąż z zaciśniętymi mocno palcami na niej. Łatwiej było w ten sposób, mogła bawić się palcami, rozluźniać i zaciskać dłoń w nerwach, które bardzo, bardzo chciała przed nim ukryć. — Nie musisz mi zdawać żadnych raportów. - potwierdziła sucho — Nie ja cię wprowadziłam do zakonu, nie odpowiadasz przede mną — i cierpko, w podobnym tonie, próbując naśladować w tym jego. Nie była tak dobrym kłamcą. Właściwie, była w tym beznadziejna, ale powtarzanie cudzych ruchów, mając je przed oczami nie było aż takie skomplikowane.
Wzruszyła ramionami, zacisnęła usta w kreskę na moment. Nie wiedziała, co robił — sądziła jednak, że Tonks oddelegowała go bezpośrednio do pomocy jej, przy cięższych pracach. Cóż za niefart, Wright. — Nie wiem. Wybacz, popełniłam błąd, zakładając, że chodzi nam o to samo. Możliwe, ze Tonks poleciła ci coś innego, niż to przedstawiła mnie, na długo przed twoim listem. — podkreśliła dosadnie, czas miał tu bowiem znaczącą rolę. Odezwał się dopiero, kiedy wylała mu na spodnie porcję ginu. Krętacz.— Możesz to robić — kręcić się po oazie, kiedy tylko chcesz. — To miejsce potrzebuje wszystkich chętnych do pomocy. — nie jej było oceniać jego wkład w rozwój bezpiecznej przystani. Postanowiła podejść do tego profesjonalnie, kończąc przedstawianie mu zarzutów. Chciała być obojętna. Chciała potrafić być tak obojętna i oschła jak on. W tej chwili zazdrościła mu tej umiejętności potwornie. W niej jednak wrzało; ziemia się trzęsła. — Więc gratulację. Cieszę się, że tyle dla nas robisz. Dla zakonu i ludzi — dodała pospiesznie, prostując kręgosłup. Wyciągnęła się, ale nie dodało jej to dodatkowych centymetrów, nie sprawiło też, że wydawała się silniejszym przeciwnikiem.
— Jesteś tutaj — powtórzyła po nim głucho o nim zdołała się powstrzymać, gryząc w język, dodała:— a jednak cię tu wcale nie ma.— Nie takiego Keata, jakiego znała. Był nieobecny. Był obcy. Widocznie jego spostrzeżenia, choć bolesne i dotkliwe, były słuszne. Wzięła głęboki wdech, oderwała wzrok od jego oczu, przemknęła po jego twarzy, po nosie, ustach, żuchwie, zatrzymała się na grdyce — pokiwała głową, lecz nie w utwierdzeniu go, że miał rację, a siebie, że był tylko sobowtórem kogoś, z kim spędzała wspaniałe noce i dnie. — Wiele rzeczy ma dla mnie znaczenie. Widocznie, nie wiesz, które — a powinieneś. — Choć sądzisz, że wiesz wszystko.— Był przecież czas, w którym była tylko dla niego. Nikt i nic nie rozpraszało jej uwagi, strumień myśli płynął tylko w jedna stronę, wprost ku niemu.
Chciała mu utrzeć nosa — był bardzo pewien swych słów. Miał jednak ku temu podstawy. Zawarła wyżej brodę, będzie się bronić, choć protego to za mało. Słuchała go jednak dalej, z każdym słowem tracąc ochotę na dalszą, bezsensowna walkę, jednocześnie rwąc się silniej, jak rozwścieczone zwierzę. Co z tego, że na łańcuchu, że przy budzie: ograniczone, pozbawione możliwości, własnej siły. Patrzyła mu w oczy zacięcie, nawet kiedy odgrodził się od niej rękami. Zablokował, jakby chciał ją w każdej chwili od siebie odepchnąć. Mógłby? Dlaczego nie. Nie zrobiła więc nic więcej.
Jego pytanie wywarło na niej duże wrażenie. Nie było to ani zaskoczenie, ani zdezorientowanie. Może coś pomiędzy. Może było w tym też coś z niedowierzania. Naprawdę tak odbijał piłeczkę? Oko za oko, wet za wet? Otworzyła usta, szerzej oczy, a źrenice powiększyły się znacznie, choć w tym półmroku trudno było dostrzec różnicę.
— Wow — szepnęła, będąc naprawdę pod wrażeniem działa, jakie wyciągnął. I wiedziała, że traci nad sobą kontrolę, że przekroczył granicę, choć sam o niej nie wiedział — ani że jest tak blisko, ani że jest tak cienka. Zmuszał ją do wyznań, których słuchać nie powinien. Nie potrafiła mu nie odpowiedzieć i miała żal do niego, że musiała to uczynić. — Masz racje. Wstydziłam się — odpowiedziała nieprzyjemnie, szorstko, mrużąc oczy gniewnie, usta jej zadrżały, ton głos zniżył się, ale udało mu się już wcześniej ją doprowadzić do tego stanu.— Właściwie wciąż się wstydzę. Wstydzę się tak, że nawet nie zająknęłam się słowem moim kochanym braciom. Nie wspomniałam o tym mojej najlepszej przyjaciółce, Just. Ani Jackie. Nie powiedziałam też Macmillanowi. Weasleyowi. Charlie. Nikomu. Zadowolony? — Z odpowiedzi, z owego faktu wyraźnie nie był. — Wtedy nie było żadnego z nich. Gdyby byli, musiałabym im powiedzieć, że... — zawahała się na moment, głos ugrzązł jej w gardle, jakby nie chciał przepuścić kolejnych słów dalej:— sobie nie radzę. Najpierw moje plany sportowe okazały się wyłącznie dziecinnymi marzeniami, a później okazało się, że nie potrafię podołać czemuś co dostałam na tacy. Więc tak. Wstydziłam się prosić o pomoc. — Bo nie jego, przecież. Ogrom zalet jakie posiadał nieraz ja przerażał, wprawiał w zakłopotanie. Wtedy wad nie dostrzegała - dziś widziała je bardzo dokładnie. Mimo to, zdania zmienić nie mogła. — Pokazać, że nie jestem samodzielna, że nie radzę sobie tak dobrze, jak sądzili. — A chciała, za wszelka cenę. Spełnić oczekiwania, swoje i cudze. I jego również. Kiedy nadszedł czas, że nie mogła, musiała przestać chcieć. — I tylko dlatego trafiłam do twojego wuja. Bo nie miałam wyjścia. Bo nie chciałam, żeby ktokolwiek z nich miał pomóc. Wiec hej, wychodzi na to, że wtedy miałam tyko ciebie. Ciebie i Billy'ego — poprawiła się automatycznie. — Komu mogłam cię przedstawić?
Naprawdę nie pomyślał o tym? Ani przez chwile wtedy go to nie zastanowiło — czy był ktokolwiek, a jeśli tak to gdzie i dlaczego nie tuż obok? W tej chwili coś pękło. Czuła, jak przepoławia ją na pół to wyznanie; że od tej pory nie będzie już mogła patrzeć na niego tak, jak wcześniej i nigdy tak już się nie poczuje. Dawna swoboda odeszła w niepamięć. Pojawił się za to kolejny wstyd i dyskomfort.
— Nie oczekiwałam, że to zrobisz — podbiegniesz, jakkolwiek dziwnie - sarkastycznie? - to brzmi. — wystarczyło tylko... — byś mnie nie ignorował jak to zrobiłeś. Nie skończyła jednak.
Ale nie zasługiwał na ciszę. Zbyt wiele jej ofiarował. Chciała i nie chciała mu się tłumaczyć jednocześnie; czuła ze musiała. Była mu to winna.
Jej twarz zdradzała pretensje. Jej ciało napięło się znów — już nie obejmowała się ciasno, ręce miała opuszczone, pochylona była do przodu. Naprawdę uznał, że nie chciała mieć z nim do czynienia?
— Zrobiłam to, by sprawy nie zaszły za daleko — wycedziła przez zęby. A mogły. Mogła go przecież zwodzić, bawić się w najlepsze, czerpiąc z tego radość i przyjemność. Bo dzięki niemu je wtedy czuła. I wcale nie chciała z nich rezygnować. — Nie? Nie?! — głos podniósł się sam, kiedy - niewiadomo. — Co, w takim razie? Zasłużyłam?!— musiała, skoro się na to zdecydował. Wciąż trawiła ten fakt — że zdecydował, mimo wszystko. — Powiedz to, wyrzuć to z siebie, Keat. Zrób to jak mężczyzna i zakończ tą rozmowę, jak trzeba. — Nie wierzyła, że nie mógł jej nienawidzić. A jeśli jednak, zamierzała mu w tym pomóc.
Sądziła jednak, że kiedy spotkają się znów, będzie mimo wszystko, jak dawniej. Nie mogło być? Wskazówki zegara nie mogły zmazać tamtych win? Rozczarowanie ukłuło ją boleśnie. — Nie płaczę — zaprotestowała gwałtownie, choć łzy gęściej zebrały się w kącikach. Opuściła wzrok na jego dłonie, którymi ja chwycił. Dobrze znała te dłonie - długie, krzywe palce i knykcie noszące ślady wielu krwawych walk. Chciała je zacisnąć, położyć sobie na ramionach - będzie dobrze. Milczała, bo myśli napływające w ciszy, która pomiędzy nich się wkradła zaczynały zalewać ja teoriami i stwierdzeniami, o które by się nie posądziła wcześniej. Wysunęła dłonie z jego dłoni i odwróciła się do niego plecami, przecierając ich wierzchem wilgotne oczy. Zacisnęła zęby, siąknęła nosem, patrząc w ciemność.
Ciemność wołała ją po imieniu.
Schowała różdżkę w spodnie z tyłu, niegotowa, by odwrócić się do niego przodem ponownie, by spojrzeć na niego — mu w twarz. Drżała — ze złości, z nadmiaru emocji, których nie potrafiła się pozbyć. Oddychała ciężko, płytko, rozglądając się po wszystkim prze sobą.
— Może masz racje — szepnęła w końcu, cicho, ledwie słyszalnie. Zagubiona łza spłynęła jej po policzku, ale wytarła ją od razu w pośpiechu.— Nie znaliśmy się nigdy.
Może tylko mi się zdawało.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Jeśli on był dla niej jak marmur, to niech wie, że wyciosała go sama, fragment po fragmencie, każdą pojedynczą rysę pociągnięciem ostrza dłuta słowa rozgoryczonego, każde spojrzenie (nie)oszlifowane szlifem milczenia i ciszy, w końcu każde wgłębienie pustki i wypukłość głosu. Ta sztuczna poza została stworzona w zetknięciu z kimś, kto potrafił dotknąć go do żywego, nie dotykając go wcale. Nie chciał być taki, ale nie potrafił inaczej, łudząc się, że to zabezpieczenie, które mu pomoże, odegna od niego słowa, które niosły ciężar przytwierdzający go do podłoża; ale marmur wbrew pozorom łatwo skruszyć, w końcu pęka, nie dba już wcale o zachowawczy ton, o zdystansowane manieryzmy, wykruszają się te gorzkie emocje, ich grząski żwir wciąż jeszcze kaleczy krtań - w końcu jednak zamiast figury pojawia się człowiek. Miałkie komentarze zachowuje dla siebie, słucha tylko jej wybuchu, tego, co ona ma mu do przekazania, do zarzucenia.
- Dostałem już próbkę na piśmie, dziękuję, że pytasz, nie potrzebuję kolejnych - chciała emocji - miała doskonałą okazję, by zaobserwować je w niepapierowej formie, atramentowe słowa wchłonął, zapamiętał je na zbyt długo, może na zawsze; odsłaniał się przed nią, w kałamarzu gęsto od uczuć, którymi mógłby zapisać niejedno zdanie, nie wie, dlaczego nasącza to jedno, padające z jego ust, wyłącznie w złości. - Nie potrzebuję trzeciego oka, żeby zrozumieć, że coś jest nie tak, kiedy ktoś marnuje alkohol, wylewając go na mnie na pożegnanie... zacząłem się zastanawiać, czym oblałabyś mnie na powitanie... wiesz, wysyłasz oczywiste sygnały, a teraz udajesz oburzoną, że mogłem je właściwie odczytać - to nawet nie był mętlik niejednoznaczności, a krystalicznie jednoznaczne poirytowanie; przemilczał, że to on ją prowokował, drażnił, robiąc wszystko, by wyłuskać z niej emocje, które później rozsypywały się wokół nich w grząskiej atmosferze; utknęli w tych wzajemnych zarzutach, morze niezrozumienia rozbijało się wokół nich falami wzburzenia.
Utkwił wzrok w jej dłoni nerwowo zaciskającej się na różdżce, gdy wspomniała coś o tym, że raporty powinien kierować wyłącznie do tej osoby, która wprowadziła go do Zakonu; nie był pewien, czy potrafiłby się zmusić do tego, by odpowiadać przed Wright, gdyby organizacja funkcjonowała w inny sposób, ale chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że będą musieli nauczyć się znowu koegzystować w swojej obecności, odkładając gdzieś dalej wszystkie niedopowiedzenia i nadmiar niepotrzebnych emocji. Przynajmniej na chwilę, przynajmniej na czas wspólnego działania. - Czym się zajmujesz w Zakonie? - może pytał po to, by skierować swoje kroki tam, gdzie ich ścieżki jak najrzadziej by się krzyżowały; może było zupełnie inaczej, a jakaś część jego podświadomości chciała wiedzieć, jak ewentualnie byłby w stanie jej pomóc. Co - poza dbaniem o względnie bezpieczną przestrzeń Oazy - jeszcze robiła?
Przyłapała go na kłamstwie, dość perfidnym, bo za jego pomocą próbował przecież zdyskredytować ją samą. Powinien był odezwać się znacznie wcześniej, zrobiłby to, gdyby tylko na liście od Tonks pojawiło się inne nazwisko - ale nie potrafił ułożyć kolejnych akapitów, które zawisną gdzieś na niebie, znikną za horyzontem, pozostając bez odpowiedzi. Odwlekał moment zabrania się za nakreślenie pierwszej litery zbyt długo, układał w głowie frazy, które nie brzmiały ani trochę sensownie, a potem - po tamtym spotkaniu w barze - pod wpływem alkoholowego impulsu napisał coś, czego nigdy nie powinien był wysłać. Zrobił to dla Zakonu - czy samego siebie? Żeby mieć pretekst, by spotkać ją znowu?
Jakiekolwiek jednak nie były pierwotne motywy, potem przecież zaangażował się w budowę tego azylu. I wytrzeźwiał w końcu - przestał więc szukać kontaktu z Wright, wszystko wróciło do normy. - Dziękuję za pozwolenie - wyrwało mu się; rozlał kolejną porcję jadu, co mógłby powstrzymać z łatwością, gdyby tylko zaczął czasem zastanawiać się, co powie, zanim słowa te opuszczą jego usta. Zabolało go jednak to, jak łatwo zdegradowała go do wszystkich, milczał przez chwilę, pozwalając, by cisza przybrała dźwięk irytujący na tyle, że odezwał się, byle tylko przerwać jego brzmienie. - Do czego mogę się w najbliższym czasie przydać? - formalny ton nie brzmiał w jego ustach wiarygodnie, ale chciał pokazać jej, że potrafi być profesjonalny - jeśli tylko zechce; może chciał to też udowodnić samemu sobie - w gruncie rzeczy dobro tych, którymi mieli się wspólnie opiekować w Oazie, miało priorytet. Zdobywał informacje, czym się zająć, od osób, które i tak ustalały wszystko z Hannah, więc równie dobrze mógł zapytać ją bezpośrednio.
Nie popełniła błędu, zakładając, że (w tej jednej kwestii) chodzi im o to samo.
Przelewa się woda, upływa, odpływa, nie cuci ich, on sam ma wrażenie, że tonie powoli, zniekształcone głosy ich dwójki docierają do niego z oddali; w nadmorskim areale wspólnego poznawania swego niezrozumienia, te same fale przeznaczenia jednak uparcie wciąż popychają ich ku sobie po to tylko, by odepchnąć, gdy ona i on zetkną się już z brzegiem swego lęku.
Lęku przed tym, co w nich samych. Może ma rację - jest tu, ale nie ma go wcale. Paradoks nierozwiązywalny. Nie wie, co ma jej odpowiedzieć na te słowa, nie rozumie, co mu tak właściwie zarzuca.
Opaczna leksyka światła i ciemności; dlaczego ona patrząc na jasność widzi tylko ciemność, czemu na opak interpretuje jego intencje; po co tworzy z niego kogoś, kim nie był i nigdy nie będzie. Nie rościł sobie przecież praw do tego, by z butą powiedzieć, że wie wszystko. Ale przecież zna(ł) ją na tyle, żeby potrafić czytać pewne sygnały, to, co myśli. Ona naprawdę nie umie zbyt dobrze skrywać swych myśli, nigdy nie potrafiła, teraz w tych próbach bycia jego bezemocjonalną kopią wygląda mało przekonująco.
Wstydziłam się.
Jedno, krótkie wyznanie. A kosztowało ją tak dużo, widział przecież, ale nie wiedział jeszcze, czemu, ani co się za tym kryło. Bo że to był dopiero początek tego, co mu powie - tego był pewien.
Wstydziła się - nie jego, a przed nimi. To takie oczywiste, teraz, gdy rzuciła mu tym w twarz. Czemu nie zrozumiał tego wcześniej? Skoro sam w jej sytuacji zachowałby się - mógłby się założyć - identycznie; za fasadą skrywałby całą prawdę, nie pozwalając komukolwiek dostrzec, że coś się dzieje.
Tylko że ona przedstawiła to wszystko tak, jakby sama ściągnęła na siebie niepowodzenia. Naprawdę wierzyła w tę wersję?
- Powiem ci, jak to było - rzucił Hannah rozeźlone spojrzenie, wcinając się w jej wypowiedź, gdy tylko skończyła swój monolog - radziłaś sobie tak, jak potrafiłaś. Umiałaś zrezygnować ze swoich marzeń, jak na tak cholernie upartą osobę to spory wyczyn, mogłaś brnąć w to dalej, ale wiedziałaś, kiedy przestać. A potem dostałaś drewniany stół bez jednej nogi, chwiejący się i niestabilny. To wciąż było za mało, żebyś się poddała. Kurwa, ile ty wtedy miałaś lat? Co ty mogłaś wiedzieć o finansach i prowadzeniu sklepu? Taką wiedzę zdobywa się latami... - ona chciała wszystko zbyt szybko - podpisałaś cyrograf - wiedział przecież, czym była dla niej umowa z Boyle'em, zupełną ostatecznością - a jednak zdecydowała się na nią - byle tylko nie zamykać sklepu dziadka. Harowałaś do upadłego, żyłując się w tej klitce. Żeby wykopać się z długów. W którym momencie nie byłaś samodzielna? - sama jedna postawiła to wszystko na nogi. Już cztery. - Nie wiem, czy dobrze zrobiłaś nie prosząc o pomoc kogoś, kogo znałaś, ale do takich rzeczy chyba nie ma co wracać. Nie po to zresztą o tym mówię... nie masz prawa czegokolwiek się wstydzić - a jeśli myślała, że jest inaczej, to właśnie je jej odbiera - poradziłaś sobie wtedy, kiedy było najgorzej, poradzisz sobie, kiedy znowu coś zacznie się pieprzyć, pewnie znowu zrobisz to sama, choć mam nadzieję, że ktoś jednak będzie wtedy przy tobie, ktoś, kogo nie będziesz się bała poprosić o pomoc - kto będzie potrafił tak dobrze jak on kiedyś sprawić, że Wright zapomni choć na chwilę o ciężarze codzienności. Nawet on wiedział, że samodzielność nie wyklucza szukania oparcia w drugim człowieku. - Nie mów mi, że zrobiłaś coś, czego możesz się wstydzić, bo wmawiasz sobie jakieś bzdury.
Miała tylko jego. I... Nie zapytał, kim jest Billy, skoro nie przedstawiła ich sobie wtedy, musiał istnieć ku temu jakiś powód - inny od wymienionych wcześniej, a nie miał najmniejszej ochoty dopytywać, jakie łączyły ją relacje z tamtym facetem; świadomość, że był ktoś jeszcze z jakiegoś powodu wciąż była w stanie sprawić, że poczuł irracjonalną zazdrość.
- Już wtedy byłem dużym chłopcem, wiedziałem, na co się piszę, nie przeszkadzało mi to ani trochę, więc nie mów mi teraz, że chciałaś mnie chronić, bo to tylko wymówka - znów wypuszcza ją z objęcia dłoni, pozwala jej odejść, ciepło wymyka się z opuszków; myślał przez chwilę, że to wystarczy - jej ręka w opoce jego palców, dotyk zatrzymany na dłużej, ale i on szybko przemija. Dłonie zostają zupełnie same. Mają tylko siebie, jak zawsze, nie ma w tym stanie niczego nienaturalnego - poza poczuciem, że brakuje tych, które pasują do nich zbyt dobrze. Zostaje tylko brak. - Co mam ci powiedzieć? Naprawdę muszę to robić? Skoro powiedziałaś mi przed chwilą, że doskonale wiedziałaś, co do ciebie czułem, to co ci da usłyszenie tego ode mnie? Miałem spędzić z tobą kilka dni, nie szukałem niczego więcej, nie chciałem cię nawet poznać zbyt dobrze, ale stało się, zauroczyłem się szybko, wmawiałem sobie przez chwilę, że to minie, ale wciąż byłaś obok - a to nie przemijało - nie rozumiałem wtedy, czemu urwałaś kontakt, co takiego zrobiłem, ale nie, nigdy cię nie nienawidziłem... wiesz, mógłbym być po prostu twoim... przyjacielem - znajomym? Wtedy - teraz nie był pewien, na ile byłoby to realne.
Być może na to już za późno.
Być może nie znali się nigdy?
Nie był w stanie przytaknąć. Nie miał argumentów, by zaprzeczyć z pełnią przekonania. Wiedział tylko, że wciąż chciał ją przy sobie zatrzymać. Może gdyby wymówił jej imię tak, jak kiedyś, zostałaby przy nim choć chwilę dłużej. Ale potrafiłby tylko wpisać to zblakłe, zagłuszone imię w sypki piasek, usta milczały uparte, wciąż zbyt dumne, by prosić o więcej - powiedział już wszystko. Czas, by ona odeszła. Zawsze odchodzi. Brnie gdzieś do przodu w nieokreślonym kierunku, nie ogląda się za siebie, nie widzi snującego się za nią cienia.
Kiedyś znowu zgubi jej ślad. Nawet ten na piasku rozsypie czas. Którego mają jeszcze wiele. Każde z nich osobno. Może czasem razem. Przypomniał sobie w końcu o truposzu, który nie ma go już ani trochę. W skupieniu wykonał ruch dłonią, końcówką różdżki zsypując ziemię na rozkładające się ciało. A gdy skończył, różdżką narysował na grobie symbol nieskończoności.
- Ten świat, który mamy, jest najlepszym, jaki dostaniemy, tam dalej nie ma już nic - z początku wydawać by się mogło, że przemawia do pogrzebanego - i o ten nasz świat będę walczyć, nie jestem tu przypadkiem, to nie jest mój chwilowy kaprys, Zakon stał się dla mnie ważny - chciał to powiedzieć przy niej, żeby traktowała go poważnie, żeby nic z tego, co było między nimi, nie wpłynęło nigdy na ich zobowiązania względem innych.
- Dostałem już próbkę na piśmie, dziękuję, że pytasz, nie potrzebuję kolejnych - chciała emocji - miała doskonałą okazję, by zaobserwować je w niepapierowej formie, atramentowe słowa wchłonął, zapamiętał je na zbyt długo, może na zawsze; odsłaniał się przed nią, w kałamarzu gęsto od uczuć, którymi mógłby zapisać niejedno zdanie, nie wie, dlaczego nasącza to jedno, padające z jego ust, wyłącznie w złości. - Nie potrzebuję trzeciego oka, żeby zrozumieć, że coś jest nie tak, kiedy ktoś marnuje alkohol, wylewając go na mnie na pożegnanie... zacząłem się zastanawiać, czym oblałabyś mnie na powitanie... wiesz, wysyłasz oczywiste sygnały, a teraz udajesz oburzoną, że mogłem je właściwie odczytać - to nawet nie był mętlik niejednoznaczności, a krystalicznie jednoznaczne poirytowanie; przemilczał, że to on ją prowokował, drażnił, robiąc wszystko, by wyłuskać z niej emocje, które później rozsypywały się wokół nich w grząskiej atmosferze; utknęli w tych wzajemnych zarzutach, morze niezrozumienia rozbijało się wokół nich falami wzburzenia.
Utkwił wzrok w jej dłoni nerwowo zaciskającej się na różdżce, gdy wspomniała coś o tym, że raporty powinien kierować wyłącznie do tej osoby, która wprowadziła go do Zakonu; nie był pewien, czy potrafiłby się zmusić do tego, by odpowiadać przed Wright, gdyby organizacja funkcjonowała w inny sposób, ale chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że będą musieli nauczyć się znowu koegzystować w swojej obecności, odkładając gdzieś dalej wszystkie niedopowiedzenia i nadmiar niepotrzebnych emocji. Przynajmniej na chwilę, przynajmniej na czas wspólnego działania. - Czym się zajmujesz w Zakonie? - może pytał po to, by skierować swoje kroki tam, gdzie ich ścieżki jak najrzadziej by się krzyżowały; może było zupełnie inaczej, a jakaś część jego podświadomości chciała wiedzieć, jak ewentualnie byłby w stanie jej pomóc. Co - poza dbaniem o względnie bezpieczną przestrzeń Oazy - jeszcze robiła?
Przyłapała go na kłamstwie, dość perfidnym, bo za jego pomocą próbował przecież zdyskredytować ją samą. Powinien był odezwać się znacznie wcześniej, zrobiłby to, gdyby tylko na liście od Tonks pojawiło się inne nazwisko - ale nie potrafił ułożyć kolejnych akapitów, które zawisną gdzieś na niebie, znikną za horyzontem, pozostając bez odpowiedzi. Odwlekał moment zabrania się za nakreślenie pierwszej litery zbyt długo, układał w głowie frazy, które nie brzmiały ani trochę sensownie, a potem - po tamtym spotkaniu w barze - pod wpływem alkoholowego impulsu napisał coś, czego nigdy nie powinien był wysłać. Zrobił to dla Zakonu - czy samego siebie? Żeby mieć pretekst, by spotkać ją znowu?
Jakiekolwiek jednak nie były pierwotne motywy, potem przecież zaangażował się w budowę tego azylu. I wytrzeźwiał w końcu - przestał więc szukać kontaktu z Wright, wszystko wróciło do normy. - Dziękuję za pozwolenie - wyrwało mu się; rozlał kolejną porcję jadu, co mógłby powstrzymać z łatwością, gdyby tylko zaczął czasem zastanawiać się, co powie, zanim słowa te opuszczą jego usta. Zabolało go jednak to, jak łatwo zdegradowała go do wszystkich, milczał przez chwilę, pozwalając, by cisza przybrała dźwięk irytujący na tyle, że odezwał się, byle tylko przerwać jego brzmienie. - Do czego mogę się w najbliższym czasie przydać? - formalny ton nie brzmiał w jego ustach wiarygodnie, ale chciał pokazać jej, że potrafi być profesjonalny - jeśli tylko zechce; może chciał to też udowodnić samemu sobie - w gruncie rzeczy dobro tych, którymi mieli się wspólnie opiekować w Oazie, miało priorytet. Zdobywał informacje, czym się zająć, od osób, które i tak ustalały wszystko z Hannah, więc równie dobrze mógł zapytać ją bezpośrednio.
Nie popełniła błędu, zakładając, że (w tej jednej kwestii) chodzi im o to samo.
Przelewa się woda, upływa, odpływa, nie cuci ich, on sam ma wrażenie, że tonie powoli, zniekształcone głosy ich dwójki docierają do niego z oddali; w nadmorskim areale wspólnego poznawania swego niezrozumienia, te same fale przeznaczenia jednak uparcie wciąż popychają ich ku sobie po to tylko, by odepchnąć, gdy ona i on zetkną się już z brzegiem swego lęku.
Lęku przed tym, co w nich samych. Może ma rację - jest tu, ale nie ma go wcale. Paradoks nierozwiązywalny. Nie wie, co ma jej odpowiedzieć na te słowa, nie rozumie, co mu tak właściwie zarzuca.
Opaczna leksyka światła i ciemności; dlaczego ona patrząc na jasność widzi tylko ciemność, czemu na opak interpretuje jego intencje; po co tworzy z niego kogoś, kim nie był i nigdy nie będzie. Nie rościł sobie przecież praw do tego, by z butą powiedzieć, że wie wszystko. Ale przecież zna(ł) ją na tyle, żeby potrafić czytać pewne sygnały, to, co myśli. Ona naprawdę nie umie zbyt dobrze skrywać swych myśli, nigdy nie potrafiła, teraz w tych próbach bycia jego bezemocjonalną kopią wygląda mało przekonująco.
Wstydziłam się.
Jedno, krótkie wyznanie. A kosztowało ją tak dużo, widział przecież, ale nie wiedział jeszcze, czemu, ani co się za tym kryło. Bo że to był dopiero początek tego, co mu powie - tego był pewien.
Wstydziła się - nie jego, a przed nimi. To takie oczywiste, teraz, gdy rzuciła mu tym w twarz. Czemu nie zrozumiał tego wcześniej? Skoro sam w jej sytuacji zachowałby się - mógłby się założyć - identycznie; za fasadą skrywałby całą prawdę, nie pozwalając komukolwiek dostrzec, że coś się dzieje.
Tylko że ona przedstawiła to wszystko tak, jakby sama ściągnęła na siebie niepowodzenia. Naprawdę wierzyła w tę wersję?
- Powiem ci, jak to było - rzucił Hannah rozeźlone spojrzenie, wcinając się w jej wypowiedź, gdy tylko skończyła swój monolog - radziłaś sobie tak, jak potrafiłaś. Umiałaś zrezygnować ze swoich marzeń, jak na tak cholernie upartą osobę to spory wyczyn, mogłaś brnąć w to dalej, ale wiedziałaś, kiedy przestać. A potem dostałaś drewniany stół bez jednej nogi, chwiejący się i niestabilny. To wciąż było za mało, żebyś się poddała. Kurwa, ile ty wtedy miałaś lat? Co ty mogłaś wiedzieć o finansach i prowadzeniu sklepu? Taką wiedzę zdobywa się latami... - ona chciała wszystko zbyt szybko - podpisałaś cyrograf - wiedział przecież, czym była dla niej umowa z Boyle'em, zupełną ostatecznością - a jednak zdecydowała się na nią - byle tylko nie zamykać sklepu dziadka. Harowałaś do upadłego, żyłując się w tej klitce. Żeby wykopać się z długów. W którym momencie nie byłaś samodzielna? - sama jedna postawiła to wszystko na nogi. Już cztery. - Nie wiem, czy dobrze zrobiłaś nie prosząc o pomoc kogoś, kogo znałaś, ale do takich rzeczy chyba nie ma co wracać. Nie po to zresztą o tym mówię... nie masz prawa czegokolwiek się wstydzić - a jeśli myślała, że jest inaczej, to właśnie je jej odbiera - poradziłaś sobie wtedy, kiedy było najgorzej, poradzisz sobie, kiedy znowu coś zacznie się pieprzyć, pewnie znowu zrobisz to sama, choć mam nadzieję, że ktoś jednak będzie wtedy przy tobie, ktoś, kogo nie będziesz się bała poprosić o pomoc - kto będzie potrafił tak dobrze jak on kiedyś sprawić, że Wright zapomni choć na chwilę o ciężarze codzienności. Nawet on wiedział, że samodzielność nie wyklucza szukania oparcia w drugim człowieku. - Nie mów mi, że zrobiłaś coś, czego możesz się wstydzić, bo wmawiasz sobie jakieś bzdury.
Miała tylko jego. I... Nie zapytał, kim jest Billy, skoro nie przedstawiła ich sobie wtedy, musiał istnieć ku temu jakiś powód - inny od wymienionych wcześniej, a nie miał najmniejszej ochoty dopytywać, jakie łączyły ją relacje z tamtym facetem; świadomość, że był ktoś jeszcze z jakiegoś powodu wciąż była w stanie sprawić, że poczuł irracjonalną zazdrość.
- Już wtedy byłem dużym chłopcem, wiedziałem, na co się piszę, nie przeszkadzało mi to ani trochę, więc nie mów mi teraz, że chciałaś mnie chronić, bo to tylko wymówka - znów wypuszcza ją z objęcia dłoni, pozwala jej odejść, ciepło wymyka się z opuszków; myślał przez chwilę, że to wystarczy - jej ręka w opoce jego palców, dotyk zatrzymany na dłużej, ale i on szybko przemija. Dłonie zostają zupełnie same. Mają tylko siebie, jak zawsze, nie ma w tym stanie niczego nienaturalnego - poza poczuciem, że brakuje tych, które pasują do nich zbyt dobrze. Zostaje tylko brak. - Co mam ci powiedzieć? Naprawdę muszę to robić? Skoro powiedziałaś mi przed chwilą, że doskonale wiedziałaś, co do ciebie czułem, to co ci da usłyszenie tego ode mnie? Miałem spędzić z tobą kilka dni, nie szukałem niczego więcej, nie chciałem cię nawet poznać zbyt dobrze, ale stało się, zauroczyłem się szybko, wmawiałem sobie przez chwilę, że to minie, ale wciąż byłaś obok - a to nie przemijało - nie rozumiałem wtedy, czemu urwałaś kontakt, co takiego zrobiłem, ale nie, nigdy cię nie nienawidziłem... wiesz, mógłbym być po prostu twoim... przyjacielem - znajomym? Wtedy - teraz nie był pewien, na ile byłoby to realne.
Być może na to już za późno.
Być może nie znali się nigdy?
Nie był w stanie przytaknąć. Nie miał argumentów, by zaprzeczyć z pełnią przekonania. Wiedział tylko, że wciąż chciał ją przy sobie zatrzymać. Może gdyby wymówił jej imię tak, jak kiedyś, zostałaby przy nim choć chwilę dłużej. Ale potrafiłby tylko wpisać to zblakłe, zagłuszone imię w sypki piasek, usta milczały uparte, wciąż zbyt dumne, by prosić o więcej - powiedział już wszystko. Czas, by ona odeszła. Zawsze odchodzi. Brnie gdzieś do przodu w nieokreślonym kierunku, nie ogląda się za siebie, nie widzi snującego się za nią cienia.
Kiedyś znowu zgubi jej ślad. Nawet ten na piasku rozsypie czas. Którego mają jeszcze wiele. Każde z nich osobno. Może czasem razem. Przypomniał sobie w końcu o truposzu, który nie ma go już ani trochę. W skupieniu wykonał ruch dłonią, końcówką różdżki zsypując ziemię na rozkładające się ciało. A gdy skończył, różdżką narysował na grobie symbol nieskończoności.
- Ten świat, który mamy, jest najlepszym, jaki dostaniemy, tam dalej nie ma już nic - z początku wydawać by się mogło, że przemawia do pogrzebanego - i o ten nasz świat będę walczyć, nie jestem tu przypadkiem, to nie jest mój chwilowy kaprys, Zakon stał się dla mnie ważny - chciał to powiedzieć przy niej, żeby traktowała go poważnie, żeby nic z tego, co było między nimi, nie wpłynęło nigdy na ich zobowiązania względem innych.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z niesprawiedliwością walczyła z uporem maniaka, zawsze i wszędzie. Dzisiejszy oponent, niespodziewanie, okazał się najtrudniejszym ze wszystkich, z wyjątkową gracją i wprawą odwracając kota ogonem. Radził sobie świetnie, może w innym życiu, stojąc po innej stronie klepałaby go właśnie w plecy za wytrwałość, za zdecydowane działanie w tym pełnym agresji tangu. Krok za krokiem, w przód i w tył. Ściskał ją mocno, bezwzględnie. Nie takiego prowadzenia jednak od niego oczekiwała. Trzymał swą narrację dzielnie, nie zamierzając jej odpuścić, za wszystkie winy i nie-winy, które przydarzyły się po drodze, skazując ją bezwzględnie na jedno. Bez procesu, bez żadnego śledztwa, wydając swój wyrok i osąd, choć niegdyś sam karcił ją za przedwczesne oceny. Nie osądzaj tak szybko. Pokrętnymi drogami próbował dotrzeć do sedna sprawy, celował jednak bezbłędnie — trafiał tam, gdzie bolało, atakował w sposób bezkompromisowy. Przeciwnik i towarzysz broni w jednym. Tylko ten marmur, nie człowiek, irytował ją, drażnił, wyprowadzał z równowagi, powodując, że stroszyła sierść jak rozjuszona kotka, gotowa podrapać i to dotkliwie; po twarzy, czy wyciągniętych do niej pojednawczo rękach.
— Odpowiadając, starałam się dostosować do nadawcy — odparła więc zaczepnie, nie rezygnując wcale z dalszych prób udowodnienia mu, że pewnych rzeczy jej przypisać nie może. Do ideału było jej daleko, za daleko, by mogła w pełnej hipokryzji po takie wrażenie sięgać, lecz pozwolenie mu na to było niczym innym, jak białą flagą wywieszoną tuż po przyznaniu się do winy. Przyszło jej znosić męskie fochy. Ale tego właśnie chciała, ujrzeć go takiego, prawdziwego, pełnego wszystkiego na raz, gwałtownego, wyrwanego z zimnego marmuru. Nie bała się burzy, piorunów i grzmotów. Po niej prędzej lub później wszystko kwitło na nowo, zza gęstych chmur wychodziło słońce. Czekała na ten błysk światła, na powiew wiatru. Może sama elektryzowała powietrze, nie pozwalając wszystkiemu odpocząć i opaść wraz z ostatnimi kroplami deszczu?, łez. — Nie udaję. J e s t e m oburzona twoim skandalicznym zachowaniem — sprostowała wyraźnie, cedząc niektóre słowa przez zęby, sprowokowana, zaczepiona — o to wszak nie było przecież trudno. Ledwie szturchnięta przypadkiem potrafiła oddać, on popchnął ją z premedytacją, tuż po tym, jak sama się potknęła o własne nogi. — Skoro już dostrzegłeś parą swoich oczu, że coś jest nie tak to po cholerę w ogóle słałeś ten wydumany list? Jakiej odpowiedzi się spodziewałeś? Masz mnie za głupią?— Oczy zwęziły się mocno, wciąż błyszczały w nich iskry. — Sądzisz, że potrafisz to właściwie odczytać? — zarzuciła mu niedomyślność, unosząc brwi. Gdyby było inaczej, podobne rozmowy mieliby z głowy. — Na szczęście ze mną nie ma wiele roboty. Nie kłamię — w przeciwieństwie do niego; czasem tylko mniej lub bardziej skutecznie próbowała zataić prawdę, tę osobistą, dotykającą najwrażliwszych punktów. Jeśli wyciosała ten marmur sama, osiągnęła porażkę. Nie chciała tego, ani jego w tej formie. Namolnie próbowała wydobyć go ze środka, bijąc się ze swoimi myślami, które szeptały cicho, że wszystkie chwyty były dozwolone. Wzbraniała się przed desperackimi środkami działania, powtarzając sobie — może wmawiając — że taka nie była.
Nagłe pytanie chlusnęło ją w twarz. Szybko jednak się ocknęła, zdając sobie sprawę, że na wyniosły ton było już za późno. Powinna była przywitać go chłodno, cierpko, zobojętnieć na jego widok. Wiedziała jednak, dlaczego ją irytował swoja ignorancją, głupio byłoby przekonywać samą siebie, że jest inaczej. Wzięła kilka głębszych oddechów, by dorównać rytmowi, który narzucił.
— Dbam o to, by ludzie mieli gdzie spać. Właśnie skończyłam przygotowywać deski czołowe — bo teraz to głównie ją zajmowało; popołudnia spędzała właśnie tu, pomiędzy drzewami, nowopowstającym chatami. Budowała, uczyła się tej sztuki razem z innymi, nie bojąc się przy tym ciężkiej i męskiej pracy. — Jestem zwykle tam, gdzie jestem potrzebna — więc pewnie, gdyby i on jej potrzebował, zjawiłaby się bez wahania. Może trochę wcześniej grymasząc, jak kobieta pełna fochów i pretensji, tylko dla zasady, by go rozdrażnić. Nie spytała, dlaczego chciał wiedzieć, uznając, że jest zainteresowany podziałem obowiązków wśród nich, rolami, jakie mieli tu spełniać. Nie zamierzała mu przeszkadzać w angażowaniu się na rzecz Zakonu, pomaganiu innym, niezależnie od tego, jak bardzo niekomfortowa mogłaby być jego obecność. Zacisnęła usta mocniej, nie próbując uniknąć jadu, który sączył. Skórę miała znacznie twardszą niż mu się wydawało. Tylko ona była w stanie chronić kruchość porcelany pod kilkuwarstwową powłoką. I milczała zacięcie, póki nie przerwał tworu, którego był ojcem. Nie myślała nad tym zbyt długo, od razu, konkretnie przechodząc do rzeczy. — Jutro o świcie pod Zakazanym Lasem będzie czekał transport drewna. Trzeba je dostarczyć do dwóch chat, tych najdalej wysuniętych, tych bez dachów. A później przenieść na górę, skąd łatwiej będzie je układać. — Na pewno sobie z tym poradzi; był silny, a może po prostu na tyle uparty, że nie mógłby odpuścić niczego, czego się podjął.
Miała dość tej walki, awantury, na końcu której nie wyłonią żadnego zwycięzcy. Będą tylko przegrani. Oni dwoje. Sami. Całkiem osobno. Bez wzajemnego wsparcia, bez pomocy, bez wrażenia, że ktoś czuje i myśli podobnie. Bez przekonania, że jest gdzieś ktoś, przy kim można milczeć tak, jak snuć opowieści, które nigdy się nie ziszczą. Już sama zwątpiła, dokąd miało ich to zaprowadzić. Zbyt dużo żalu było w tym wszystkim, nienazwanych zdarzeń, straconych planów. Nieporozumień. Te ostatnie kłuły najmocniej, kiedy miało się przed sobą człowieka, który niegdyś rozumiał tak, jak nikt inny. Potrafił czytać z zamkniętych ust, pomiędzy wierszami, z każdego pojedynczego spojrzenia. Wątpiła, że to, co chciała tym wszystkim osiągnąć mogło mieć jakikolwiek sens. Wojna była brutalna, ale nie takiej przyszłości dla niego chciała. Jego widok, pokonanego, nigdy nie przyniósłby jej satysfakcji ani ulgi. Sama skapitulować nie chciała. Utknęli w impasie.
Mówiła zwykle wiele, mówiła co myślała, a czasem i to, czego nie myślała wcale. Teraz jednak zamilkła, pogrążona w czymś, co ściskało jej serce. Jego słów nie mogła słuchać. Mówił tak, jakby był święcie przekonany o swojej racji.
— Przestań — wcięła się, ale nie przestawał. Patrzyła mu w oczy, próbując go przekonać o tym, że — tak, wierzyła w to co mówiła, bo dokładnie tak było. Nie czuła się ofiarą, co najwyżej własnych porażek, którym należało stawić czoła. — Dość już — zaprotestowała ostrzej, gdy uznał jej wyznanie za bzdurne. Nie wiedziała, czy to ubodło ją mocniej, czy niepewność, że mogła się mylić. — Nie próbuję się użalać nad sobą.— I nigdy tego nie robiła. Nie chciała się teraz tłumaczyć z tego i nie to było główną kwestią ich rozmowy. — Nie chcę żebyś wchodził w tą rolę i mówił mi to wszystko. Nie potrzebuję... pocieszenia. Próbuję ci tym wytłumaczyć, że nie jesteś kimś, kogo się można wstydzić, Keaton. Obok kogo można przejść obojętnie. Gdyby realia były inne, nie wahałabym się, by wciągnąć cię w mój świat, przedstawić ludziom, na których mi zależy— Ale jej świat wtedy był pusty i kręcił się wyłącznie wokół sklepu. I wtedy, również wokół niego przez chwilę. — Jesteś jednym z najbardziej wartościowych ludzi, jakich znam, więc nie zarzucaj mi takich rzeczy nigdy więcej.— W jej głosie rozbrzmiała groźba; nie żartowała. Brwi ściągnęły się ku sobie, a kilka kosmyków włosów wypadło z luźnego warkocza, kiedy potrząsnęła głową. Jej szklące się oczy wpatrywały się w niego jeszcze przez chwilę, a ona, tylko pozornie, uspokajała się. Wewnątrz niej wciąż płonął ogień. — Nie, Keat — zaprzeczyła stanowczo. — Nie miałeś pojęcia. Nie mogłeś mieć, nie wiedziałeś na co się piszesz. Nie chcę myśleć nawet, jakie wymówki stosujesz względem innych, ale mylnie zakładasz, że robię to samo. — Sugerując, że kłamie; a może nawet, że czyniła to z premedytacją. Czyniła? — Nie przeszkadzało ci też to, że miałeś osiemnaście lat. Osiemnaście — podkreśliła, po raz kolejny i ostatni wracając do wiecznej zadry między nimi. Kiedyś obiecała, że wyjawi mu tajemnicę uciążliwej metryki, być może to był ten dzień. — Nigdy nie zarzuciłam ci niedojrzałości — przypomniała mu. — Byłeś młodym mężczyzną, na początku pewnej drogi, a świat stawał przed tobą otworem. Mogłeś robić wszystko. Ale oboje wiemy, że złamałbyś mi serce — bo była wtedy dziewczyną z marzeniami wpojonymi przez system. Wcale nie wolną od powszechnie wyznawanych norm i hołdowanych wartości. Nie chciała go dopuścić zbyt blisko; ale nie jego jednego. Tak było wygodniej, mniej niezręcznie. Nie było obietnic, deklaracji, ani nieudanych prób. Nie było strat bliskich i płaczu po pięknych czasach. Nie pozwoliła sobie na to nawet kiedy uczucie zaczęło płonąć do kogoś innego. Tego jednego ryzyka w życiu nie podejmowała. — Keat — mruknęła ciszej, łagodniej. — Nie byłam materiałem na przygodę. Nawet twoją.— Nie mógł mieć planów, nie mógł poważnie myśleć o przyszłości. Ona była inna. Pewne przekonania nie opuszczały jej wtedy na krok. Uparta konsekwentność nie opuszczała jej w niczym. Dzięki temu sklep nie tylko uniknął bankructwa, ale przyzwoicie prosperował; przez to też zamknęła przed nim wszystkie drzwi. Jedno niewarte było drugiego, nie mogła jednak pluć sobie w brodę, sama dokonywała wyborów. Dziś musiała się z nimi mierzyć. Może dlatego nie mogła patrzeć mu w twarz; by ukryć wszystko to, co dało się odczytać jak z otwartej księgi. Wszystkie posiadane słabości, które można wykorzystać, wątpliwości, które spędzały sen z powiek. Patrząc przed siebie, gdzieś tam w las słuchała słów, tak prawdziwych i szczerych, jak żadne wcześniej. Wyrzuty sumienia spłynęły na nią w jednej chwili, ale twardo stała, oplatając się ramionami, przecierając mokre od łez policzki. Te płynęły już same, choć oddychała powoli, głęboko. I nic nie wskazywało na to, że miała zanieść się szlochem.
Ale stało się.
— Nic nie zrobiłeś. To nie ty, to ja— wydarło się z niej ochryple, oddech ugrzązł jej w piersi. Coś pojawiło się w jej żołądku, wypełniało ją od zera; jakby najadała się własnym ciałem. Może zbyt w niego wątpiła, może nie doceniała jego siły i hartu ducha. Może jednak chciała mu oszczędzić podświadomie rozczarowania, przed którym sama się wzbraniała niedługo później, tłumacząc sobie, że pasuje jej taki stan rzeczy; że kochała w sposób, który pozwalał jej cieszyć się ze szczęścia innych. Zachowywał się jak dupek, i to podły, ale musiała przymknąć na to oko, zamiast dalszej walki godząc się zebrać cięgi. Spodziewała się innych słów, ale może to umysł podpowiadał jej najłatwiejszą do przetrawienia wersję.
Rozmywali się gdzieś w ciszy. Mijali od chwili do chwili. Kiedyś jej wybaczy, być może. Zapomni — ale dziś już tego nie chciała. Ona też dojrzała, a czas pozwolił jej spojrzeć na wszystko z dystansu. Może los okaże się przewrotny, choć wolałaby nie. Zasługiwał przecież na wszystko, co najlepsze i gdyby tylko mogła, oddałaby mu całe szczęście.
— Keat— zaczęła cicho, jeszcze ciszej. Może nawet nie usłyszał. Spojrzała na niego z boku, nie ruszając się z miejsca, kiedy on powrócił do właściwych czynności, od których go oderwała. Denat zniknął w ziemi. — Wciąż to czujesz?— może to było najważniejsze, może od tego winni zacząć. Nie spytała o to wcześniej. O to, jak się i co czuł dziś. Gdzieś między niepohamowaną falą pretensji zgubiło się zwyczajne ja się masz, paraliżowane przez strach przed możliwą odpowiedzią. Nie odpowiedziała mu na słowa o Zakonie; jeszcze nie. Na to przyjdzie jeszcze czas nim nadejdzie świt. Poszukiwała w półmroku jego spojrzenia; łakomo, próbując tym razem ściągnąć je na siebie. By popatrzył, powiedział prawdę.
— Odpowiadając, starałam się dostosować do nadawcy — odparła więc zaczepnie, nie rezygnując wcale z dalszych prób udowodnienia mu, że pewnych rzeczy jej przypisać nie może. Do ideału było jej daleko, za daleko, by mogła w pełnej hipokryzji po takie wrażenie sięgać, lecz pozwolenie mu na to było niczym innym, jak białą flagą wywieszoną tuż po przyznaniu się do winy. Przyszło jej znosić męskie fochy. Ale tego właśnie chciała, ujrzeć go takiego, prawdziwego, pełnego wszystkiego na raz, gwałtownego, wyrwanego z zimnego marmuru. Nie bała się burzy, piorunów i grzmotów. Po niej prędzej lub później wszystko kwitło na nowo, zza gęstych chmur wychodziło słońce. Czekała na ten błysk światła, na powiew wiatru. Może sama elektryzowała powietrze, nie pozwalając wszystkiemu odpocząć i opaść wraz z ostatnimi kroplami deszczu?, łez. — Nie udaję. J e s t e m oburzona twoim skandalicznym zachowaniem — sprostowała wyraźnie, cedząc niektóre słowa przez zęby, sprowokowana, zaczepiona — o to wszak nie było przecież trudno. Ledwie szturchnięta przypadkiem potrafiła oddać, on popchnął ją z premedytacją, tuż po tym, jak sama się potknęła o własne nogi. — Skoro już dostrzegłeś parą swoich oczu, że coś jest nie tak to po cholerę w ogóle słałeś ten wydumany list? Jakiej odpowiedzi się spodziewałeś? Masz mnie za głupią?— Oczy zwęziły się mocno, wciąż błyszczały w nich iskry. — Sądzisz, że potrafisz to właściwie odczytać? — zarzuciła mu niedomyślność, unosząc brwi. Gdyby było inaczej, podobne rozmowy mieliby z głowy. — Na szczęście ze mną nie ma wiele roboty. Nie kłamię — w przeciwieństwie do niego; czasem tylko mniej lub bardziej skutecznie próbowała zataić prawdę, tę osobistą, dotykającą najwrażliwszych punktów. Jeśli wyciosała ten marmur sama, osiągnęła porażkę. Nie chciała tego, ani jego w tej formie. Namolnie próbowała wydobyć go ze środka, bijąc się ze swoimi myślami, które szeptały cicho, że wszystkie chwyty były dozwolone. Wzbraniała się przed desperackimi środkami działania, powtarzając sobie — może wmawiając — że taka nie była.
Nagłe pytanie chlusnęło ją w twarz. Szybko jednak się ocknęła, zdając sobie sprawę, że na wyniosły ton było już za późno. Powinna była przywitać go chłodno, cierpko, zobojętnieć na jego widok. Wiedziała jednak, dlaczego ją irytował swoja ignorancją, głupio byłoby przekonywać samą siebie, że jest inaczej. Wzięła kilka głębszych oddechów, by dorównać rytmowi, który narzucił.
— Dbam o to, by ludzie mieli gdzie spać. Właśnie skończyłam przygotowywać deski czołowe — bo teraz to głównie ją zajmowało; popołudnia spędzała właśnie tu, pomiędzy drzewami, nowopowstającym chatami. Budowała, uczyła się tej sztuki razem z innymi, nie bojąc się przy tym ciężkiej i męskiej pracy. — Jestem zwykle tam, gdzie jestem potrzebna — więc pewnie, gdyby i on jej potrzebował, zjawiłaby się bez wahania. Może trochę wcześniej grymasząc, jak kobieta pełna fochów i pretensji, tylko dla zasady, by go rozdrażnić. Nie spytała, dlaczego chciał wiedzieć, uznając, że jest zainteresowany podziałem obowiązków wśród nich, rolami, jakie mieli tu spełniać. Nie zamierzała mu przeszkadzać w angażowaniu się na rzecz Zakonu, pomaganiu innym, niezależnie od tego, jak bardzo niekomfortowa mogłaby być jego obecność. Zacisnęła usta mocniej, nie próbując uniknąć jadu, który sączył. Skórę miała znacznie twardszą niż mu się wydawało. Tylko ona była w stanie chronić kruchość porcelany pod kilkuwarstwową powłoką. I milczała zacięcie, póki nie przerwał tworu, którego był ojcem. Nie myślała nad tym zbyt długo, od razu, konkretnie przechodząc do rzeczy. — Jutro o świcie pod Zakazanym Lasem będzie czekał transport drewna. Trzeba je dostarczyć do dwóch chat, tych najdalej wysuniętych, tych bez dachów. A później przenieść na górę, skąd łatwiej będzie je układać. — Na pewno sobie z tym poradzi; był silny, a może po prostu na tyle uparty, że nie mógłby odpuścić niczego, czego się podjął.
Miała dość tej walki, awantury, na końcu której nie wyłonią żadnego zwycięzcy. Będą tylko przegrani. Oni dwoje. Sami. Całkiem osobno. Bez wzajemnego wsparcia, bez pomocy, bez wrażenia, że ktoś czuje i myśli podobnie. Bez przekonania, że jest gdzieś ktoś, przy kim można milczeć tak, jak snuć opowieści, które nigdy się nie ziszczą. Już sama zwątpiła, dokąd miało ich to zaprowadzić. Zbyt dużo żalu było w tym wszystkim, nienazwanych zdarzeń, straconych planów. Nieporozumień. Te ostatnie kłuły najmocniej, kiedy miało się przed sobą człowieka, który niegdyś rozumiał tak, jak nikt inny. Potrafił czytać z zamkniętych ust, pomiędzy wierszami, z każdego pojedynczego spojrzenia. Wątpiła, że to, co chciała tym wszystkim osiągnąć mogło mieć jakikolwiek sens. Wojna była brutalna, ale nie takiej przyszłości dla niego chciała. Jego widok, pokonanego, nigdy nie przyniósłby jej satysfakcji ani ulgi. Sama skapitulować nie chciała. Utknęli w impasie.
Mówiła zwykle wiele, mówiła co myślała, a czasem i to, czego nie myślała wcale. Teraz jednak zamilkła, pogrążona w czymś, co ściskało jej serce. Jego słów nie mogła słuchać. Mówił tak, jakby był święcie przekonany o swojej racji.
— Przestań — wcięła się, ale nie przestawał. Patrzyła mu w oczy, próbując go przekonać o tym, że — tak, wierzyła w to co mówiła, bo dokładnie tak było. Nie czuła się ofiarą, co najwyżej własnych porażek, którym należało stawić czoła. — Dość już — zaprotestowała ostrzej, gdy uznał jej wyznanie za bzdurne. Nie wiedziała, czy to ubodło ją mocniej, czy niepewność, że mogła się mylić. — Nie próbuję się użalać nad sobą.— I nigdy tego nie robiła. Nie chciała się teraz tłumaczyć z tego i nie to było główną kwestią ich rozmowy. — Nie chcę żebyś wchodził w tą rolę i mówił mi to wszystko. Nie potrzebuję... pocieszenia. Próbuję ci tym wytłumaczyć, że nie jesteś kimś, kogo się można wstydzić, Keaton. Obok kogo można przejść obojętnie. Gdyby realia były inne, nie wahałabym się, by wciągnąć cię w mój świat, przedstawić ludziom, na których mi zależy— Ale jej świat wtedy był pusty i kręcił się wyłącznie wokół sklepu. I wtedy, również wokół niego przez chwilę. — Jesteś jednym z najbardziej wartościowych ludzi, jakich znam, więc nie zarzucaj mi takich rzeczy nigdy więcej.— W jej głosie rozbrzmiała groźba; nie żartowała. Brwi ściągnęły się ku sobie, a kilka kosmyków włosów wypadło z luźnego warkocza, kiedy potrząsnęła głową. Jej szklące się oczy wpatrywały się w niego jeszcze przez chwilę, a ona, tylko pozornie, uspokajała się. Wewnątrz niej wciąż płonął ogień. — Nie, Keat — zaprzeczyła stanowczo. — Nie miałeś pojęcia. Nie mogłeś mieć, nie wiedziałeś na co się piszesz. Nie chcę myśleć nawet, jakie wymówki stosujesz względem innych, ale mylnie zakładasz, że robię to samo. — Sugerując, że kłamie; a może nawet, że czyniła to z premedytacją. Czyniła? — Nie przeszkadzało ci też to, że miałeś osiemnaście lat. Osiemnaście — podkreśliła, po raz kolejny i ostatni wracając do wiecznej zadry między nimi. Kiedyś obiecała, że wyjawi mu tajemnicę uciążliwej metryki, być może to był ten dzień. — Nigdy nie zarzuciłam ci niedojrzałości — przypomniała mu. — Byłeś młodym mężczyzną, na początku pewnej drogi, a świat stawał przed tobą otworem. Mogłeś robić wszystko. Ale oboje wiemy, że złamałbyś mi serce — bo była wtedy dziewczyną z marzeniami wpojonymi przez system. Wcale nie wolną od powszechnie wyznawanych norm i hołdowanych wartości. Nie chciała go dopuścić zbyt blisko; ale nie jego jednego. Tak było wygodniej, mniej niezręcznie. Nie było obietnic, deklaracji, ani nieudanych prób. Nie było strat bliskich i płaczu po pięknych czasach. Nie pozwoliła sobie na to nawet kiedy uczucie zaczęło płonąć do kogoś innego. Tego jednego ryzyka w życiu nie podejmowała. — Keat — mruknęła ciszej, łagodniej. — Nie byłam materiałem na przygodę. Nawet twoją.— Nie mógł mieć planów, nie mógł poważnie myśleć o przyszłości. Ona była inna. Pewne przekonania nie opuszczały jej wtedy na krok. Uparta konsekwentność nie opuszczała jej w niczym. Dzięki temu sklep nie tylko uniknął bankructwa, ale przyzwoicie prosperował; przez to też zamknęła przed nim wszystkie drzwi. Jedno niewarte było drugiego, nie mogła jednak pluć sobie w brodę, sama dokonywała wyborów. Dziś musiała się z nimi mierzyć. Może dlatego nie mogła patrzeć mu w twarz; by ukryć wszystko to, co dało się odczytać jak z otwartej księgi. Wszystkie posiadane słabości, które można wykorzystać, wątpliwości, które spędzały sen z powiek. Patrząc przed siebie, gdzieś tam w las słuchała słów, tak prawdziwych i szczerych, jak żadne wcześniej. Wyrzuty sumienia spłynęły na nią w jednej chwili, ale twardo stała, oplatając się ramionami, przecierając mokre od łez policzki. Te płynęły już same, choć oddychała powoli, głęboko. I nic nie wskazywało na to, że miała zanieść się szlochem.
Ale stało się.
— Nic nie zrobiłeś. To nie ty, to ja— wydarło się z niej ochryple, oddech ugrzązł jej w piersi. Coś pojawiło się w jej żołądku, wypełniało ją od zera; jakby najadała się własnym ciałem. Może zbyt w niego wątpiła, może nie doceniała jego siły i hartu ducha. Może jednak chciała mu oszczędzić podświadomie rozczarowania, przed którym sama się wzbraniała niedługo później, tłumacząc sobie, że pasuje jej taki stan rzeczy; że kochała w sposób, który pozwalał jej cieszyć się ze szczęścia innych. Zachowywał się jak dupek, i to podły, ale musiała przymknąć na to oko, zamiast dalszej walki godząc się zebrać cięgi. Spodziewała się innych słów, ale może to umysł podpowiadał jej najłatwiejszą do przetrawienia wersję.
Rozmywali się gdzieś w ciszy. Mijali od chwili do chwili. Kiedyś jej wybaczy, być może. Zapomni — ale dziś już tego nie chciała. Ona też dojrzała, a czas pozwolił jej spojrzeć na wszystko z dystansu. Może los okaże się przewrotny, choć wolałaby nie. Zasługiwał przecież na wszystko, co najlepsze i gdyby tylko mogła, oddałaby mu całe szczęście.
— Keat— zaczęła cicho, jeszcze ciszej. Może nawet nie usłyszał. Spojrzała na niego z boku, nie ruszając się z miejsca, kiedy on powrócił do właściwych czynności, od których go oderwała. Denat zniknął w ziemi. — Wciąż to czujesz?— może to było najważniejsze, może od tego winni zacząć. Nie spytała o to wcześniej. O to, jak się i co czuł dziś. Gdzieś między niepohamowaną falą pretensji zgubiło się zwyczajne ja się masz, paraliżowane przez strach przed możliwą odpowiedzią. Nie odpowiedziała mu na słowa o Zakonie; jeszcze nie. Na to przyjdzie jeszcze czas nim nadejdzie świt. Poszukiwała w półmroku jego spojrzenia; łakomo, próbując tym razem ściągnąć je na siebie. By popatrzył, powiedział prawdę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strzec się powinien dumy krzepnącej zbyt szybko na świeżych ranach, które tak naprawdę sam przecież sobie zadawał, precyzyjnie ostrze sztyletu wbijając w najczulsze punkty; to jego dłonie trzymały narzędzie zbrodni, ale udawał nadal, że na rękojeści pozostają ślady Wright, lub że nie ma ich wcale, że to ona w białych rękawiczkach, nie zroszonych nawet krwistym poczuciem winy, kaleczy miękką tkankę jego serca. Wymierza mu niesprawiedliwość. Może kiedyś wyrwie całkiem zbędny organ, może nawet, ostatecznie, przysłuży mu się tym - nie chciałby czuć wcale, także paprochów uczuć; wciąż jeszcze myśli, że tak byłoby łatwiej.
Ale czuje. Za dużo. A jej kolejne słowa tylko dorzucają iskier do pożogi, rzuca jej poirytowane spojrzenie, ogień nie przygasa, on jednak nie szuka już w myślach riposty idealnej, pozwala na to, by drobna uszczypliwość pozostała bez odpowiedzi.
Jest oburzona jego zachowaniem? Za kogo więc go miała? Czego się po nim spodziewała? Dobrze, że przyszedł ten dzień, w którym może dostrzec go całego, wszystkie jego wady, ma ich sporo, nie powinna była wcześniej przymykać oczu, udawać, że one nie istnieją, przypisywać mu zbyt wiele nieistniejących zalet.
Taki jestem, przypatrz się dobrze, kąśliwy uśmiech pojawia się na twarzy na chwilę, on jednak wciąż milczy.
- Jak myślisz? - na zadane mu pytanie odpowiedział tak samo, w podobnym tonie - tamta rozmowa - o ile w ogóle można to tak nazwać - nie poszła nam za dobrze - ta jest jeszcze gorsza, obiektywnie oceniając, ale w tej wymianie zdań przynajmniej widział jakiś sens, bez świadków pozwalali sobie na odsłonięcie więcej siebie, i choć nie zapowiadało się, by czekające ich dzisiaj pożegnanie znacznie się różniło od tego poprzedniego, chyba coś sobie wyjaśnili, wyszarpując sobie słowa, szarpiąc się ze sobą nawzajem. - Nie wiem, po co był ten list, czemu miał akurat taką formę i co próbowałem tym osiągnąć - niech odpowie sobie na to pytanie sama, on zadziałał instynktownie, nie zastanawiając się, co to wszystko oznacza. Nie potrzebował tego wiedzieć. - Prawdę mówiąc, chyba nie spodziewałem się żadnej odpowiedzi - zdążyłem się już do tego przyzwyczaić miał na końcu języka, ale darował sobie ten argument, obiecując sobie, że już nigdy więcej nie będzie poruszał tego tematu - co? - głupia? Dlaczego miałby uważać, że jest głupia? Skąd jej się to w ogóle wzięło? - Ale ja już tak? - nie będzie zgrywał niewiniątka, nikt się na to nie nabierze, aczkolwiek nie podobało mu się to, że właśnie teraz, kiedy nie kłamał (aż tak bardzo), zdecydowała się mu to zarzucić.
Kiedy wspomniała coś o deskach czołowych, potrafił sobie tylko wyobrazić, jak bierze jeden z pali i z zamachem uderza go nim prosto w czoło, choć obstawiał, że w czasie wolnym zajmuje się raczej czymś innym. W przeciwieństwie do niego potrafiła przynajmniej jakoś nazwać to, co robiła - on krążył po Oazie, chwytając się przypadkowych zadań, kierowany od ekipy do ekipy. Może też miał już do czynienia z deskami czołowymi, lecz nie był tego świadomy.
- Zajmę się tym przed rezerwatem - wyrwało mu się skrótowo, nie do końca zastanawiał się, czy w ogóle wiedziała, że wciąż kręci się przy smokach. Do niedawna nie miał nawet pojęcia, że Ben jest jej bratem, nie sądził, by Wright zwrócił na niego uwagę i dzielił się z siostrą ploteczkami o jednym z narwańców, którzy zaczęli kurs (choć o rzekomym rozpoczęciu go opowiadali na pewnym dachu pięć lat temu). Kolejne kłamstwo. Teraz nie miał już sił na to, by się nimi zasłaniać, żeby wymyślać kolejne.
Czuł już tylko rezygnację, nic więcej, uszły z niego wszystkie emocje, powiedział już chyba to, co był jej winien, ale był winien też tego, że dodał o wiele więcej, niepotrzebnie. Lecz jego ostatnie słowa trudno takimi nazwać - były potrzebne, żeby coś jej uzmysłowić, nawet jeśli konsekwentnie je odrzucała. Nie próbowała się nad sobą użalać - on też tego nie robił, to nie była próba przygarnięcia jej do siebie i poklepania po plecach, kiedy zmierzała w złą stronę. - To nie jest pocieszenie, to fakt - dodał bez większych emocji, zobojętniały na to, jak Wright przyjmie jego słowa. Nie zamierzał jej do niczego przekonywać, jeśli sama tego nie widziała.
Nie jest kimś, kogo można się wstydzić? Obok kogo można przejść obojętnie?
Każdemu innemu zarzuciłby, że to wyświechtana formułka, brzmiąca naprawdę kiepsko, ani trochę szczerze. Ale ona nie kłamała - nie robiła tego teraz. Musiała choć trochę wierzyć w te słowa, choć nie były żadnym pocieszeniem. - Tamtego świata - ani twojego, ani tym bardziej naszego - już nie ma, za dużo czasu poświęcamy temu, co było kiedyś, wiesz, to chyba naprawdę nie ma już teraz żadnego znaczenia - miało, ale nie chciał powiedzieć tego głośno, bo zabrzmiałoby to wtedy tak, jakby wciąż mu na tym zależało.
Nagroda pocieszenia - jest jednym z najbardziej wartościowych ludzi, jakich zna, ale to wciąż nie wystarczyło, by spojrzała na niego tak, jak on patrzył na nią. Mógłby roześmiać jej się w twarz, lecz nie zrobił tego; powinien być wdzięczny za te słowa, ale sprawiły tylko, że poczuł gorycz żalu, którą z trudem przełknął.
- Przestań - on też nie chciał już tego słyszeć. - Mówisz, że nigdy nie zarzuciłaś mi niedojrzałości, ale nie przeszkadza ci to znowu używać argumentu wieku, ile jeszcze będziesz do tego wracać? Tak, miałem osiemnaście lat, wystarczająco, żeby wiedzieć, co czuję, więc nie mów mi teraz, że lepiej ode mnie mnie wtedy rozumiałaś, może znasz się na ludziach, nie mówię, że nie, ale nie byłem dzieckiem, które nie ma pojęcia, jak działa ten świat - a może inaczej, jeśli byłem, to niewiele różniłem się wtedy od ciebie, ty też przecież zaczynałaś - stawiać pierwsze poważne kroki ku dorosłości. - Świat nigdy nie stał przede mną otworem, przed tobą też nie, ale chyba zawsze było coś ekscytującego w tym, że musieliśmy kombinować, jak wyważyć te zaryglowane drzwi, żeby przedostać się do tego rzekomo lepszego miejsca - zrobili to - i są teraz tutaj. Tego szukali? Do tego dążyli?
Do walki z olbrzymami - w samotności, po omacku, sparaliżowali strachem, że ich działania nie zmienią już nic, że za następnymi drzwiami jest tylko gorzej.
- Nie, tylko ty to wiesz, choć nie jestem pewien, skąd przekonanie, że właśnie tak to wszystko miało się potoczyć - celowo nie powiedział skończyć - w innej rzeczywistości nie złamali sobie serc, nie tylko we wtorek, w żaden dzień tygodnia, i pewnie nic nie było idealne, ale trwało. Bo pozwolili na to oboje. - Ale stałaś się nią - letnią przygodą, zimowym wspomnieniem.
Zobojętnił się na jej łzy, choć nie sądził, że to w ogóle możliwe. Gdy odwrócił wzrok było mu łatwiej, nie patrzył już na nią, nie szukał jej dłoni; wyciągnął w jej stronę rękę, lecz odrzuciła ją, więc nie zamierzał robić tego ponownie. Tylko po to, by znowu doświadczyć tego samego. Pustki. Czuł ją już przecież, gdzieś w środku, jakby wszystkie emocje zamarzły, jak morze za jego plecami szumiały coraz ciszej, falowały słabiej.
- Błagam cię, nie trawię tych frazesów, będziemy się teraz bawić w przerzucanie winy na samych siebie? Mam teraz powiedzieć: nie, to wcale nie ty, to ja? Umiem spieprzyć absolutnie wszystko, Hannah, nie oszukujmy się, może miałaś rację, może w końcu zepsułbym i to, pewnie wybrałaś właściwie - rezygnując z niego i skupiając się na priorytetach nadanych właściwie.
Znowu to robią, na żywym organizmie własnych emocji dokonują wiwisekcji swoich uczuć, tnąc bez znieczulenia, znieczulają się sami - on przybraną pozą, ona wylewając z siebie ocean łez. Kiedyś policzyłby każdą jedną, zapamiętałby wszystkie, które perliły się w jej oczach, dziś mających kolor gorzkiej czekolady.
Ale nie w tej chwili.
Teraz to on potrzebował dystansu. Przestrzeni. Niewypełnionej już żadnymi słowami. Po raz ostatni spojrzał się na grób, a raczej coś, co miało go imitować, po czym wetknął różdżkę do kieszeni, wciskając tam też dłonie, przybierając przygarbioną pozycję, kuląc się w sobie, gdy wypowiedziała jego imię.
Przypuszczał, że o to zapyta. I przeczucie go nie myliło. Nie potrafił odpowiedzieć szczerze, może dlatego, że nie znał odpowiedzi na to pytanie; ale nie umiał też skłamać, a zdecydowane zaprzeczenie byłoby kłamstwem - białym? Pozwalającym im zostawić to wszystko za sobą? Powinien był powiedzieć, że nic już nie czuje? Tak byłoby łatwiej - i jej i jemu.
Nie dał rady. Za odpowiedź musiało jej wystarczyć jego spojrzenie, nieprzeniknione, ciche, spojrzenie osoby skrajnie zmęczonej; jeśli zostały w nim resztki energii po całym dniu, to ta rozmowa wyczerpała je wszystkie. Miał dość.
Zapamięta ją taką na długo. Na (być może skróconą na własne życzenie) wieczność. Całą w emocjach, odległą jak nigdy, bliską jak zawsze, z oczami przepełnionymi łzami; tęsknił za tym, co mogli mieć, kim mógłby się stać przy niej, za minionymi dniami, które wypełnione byłyby jej obecnością, tęsknił za jej dotykiem, odartym z fizyczności, przepełnionym bliskością uczuć. Chciał otrzeć te łzy, skroploną winę, jego winę, ale to do niej należała decyzja, co dalej. Może są stworzeni dla siebie, on dla siebie i ona dla siebie. Może nawet tamte kilka miesięcy było pomyłką i nigdy nie powinni byli razem spalać się w karykaturze uczucia, którego nie potrafili nazwać.
Cokolwiek miało miejsce wiele lat temu, nie powinno mieć już teraz większego znaczenia.
Czy naprawdę utknęli w impasie?
Oddalił się od mogiły, podchodząc bliżej falującej toni, poskramianej księżycowym pyłem. I tam usiadł, po czym raz jeszcze, ostatni, odwrócił się w jej stronę - żeby zapamiętać każdy detal. Jeśli kiedykolwiek wydostali się z hadesu codzienności, jeśli przebył tę drogę sam, jeśli odnalezienie jej było jego wyborem, to właśnie dopełniło się fatum, u końca drogi ponownie popełnił ten sam błąd, co wtedy - nie wierzył, że ona w jakimkolwiek świecie, żywych czy martwych, mogłaby podążać w ślad za nim.
Wiedział, że odejdzie. Zniknie w ciemnościach nocy.
Ale wciąż czekał, Orfeusz w podróży do świtu, pod powiekami miał już cały nieboskłon, gdy ułożył głowę na piasku, pozwalając, by drobinki wdarły się we włosy, czuł je pod palcami, przesypywały się jak czas, którego nigdy już nie odzyskają, którego mieli coraz mniej, ale dzięki temu czuł wyraźnie te pojedyncze ziarenka, nie niknęły w rozmytej nieskończoności, każda chwila była cenna.
Oczy wielkości skurczonych planet, w nich odbijały się wszystkie marzenia, wszystkie pragnienia. To jedno, które zawsze będzie przesłonione niedosytem.
Czekał. Miał milczeć aż do pierwszych promieni słońca.
Z nią siedzącą tuż obok. Prawdziwą albo wyobrażoną sobie.
Do ostatniego ziarenka, do ostatniej gwiazdy, do ostatniej iskry nadziei.
Czekał - ale nie oczekiwał już niczego.
Ale czuje. Za dużo. A jej kolejne słowa tylko dorzucają iskier do pożogi, rzuca jej poirytowane spojrzenie, ogień nie przygasa, on jednak nie szuka już w myślach riposty idealnej, pozwala na to, by drobna uszczypliwość pozostała bez odpowiedzi.
Jest oburzona jego zachowaniem? Za kogo więc go miała? Czego się po nim spodziewała? Dobrze, że przyszedł ten dzień, w którym może dostrzec go całego, wszystkie jego wady, ma ich sporo, nie powinna była wcześniej przymykać oczu, udawać, że one nie istnieją, przypisywać mu zbyt wiele nieistniejących zalet.
Taki jestem, przypatrz się dobrze, kąśliwy uśmiech pojawia się na twarzy na chwilę, on jednak wciąż milczy.
- Jak myślisz? - na zadane mu pytanie odpowiedział tak samo, w podobnym tonie - tamta rozmowa - o ile w ogóle można to tak nazwać - nie poszła nam za dobrze - ta jest jeszcze gorsza, obiektywnie oceniając, ale w tej wymianie zdań przynajmniej widział jakiś sens, bez świadków pozwalali sobie na odsłonięcie więcej siebie, i choć nie zapowiadało się, by czekające ich dzisiaj pożegnanie znacznie się różniło od tego poprzedniego, chyba coś sobie wyjaśnili, wyszarpując sobie słowa, szarpiąc się ze sobą nawzajem. - Nie wiem, po co był ten list, czemu miał akurat taką formę i co próbowałem tym osiągnąć - niech odpowie sobie na to pytanie sama, on zadziałał instynktownie, nie zastanawiając się, co to wszystko oznacza. Nie potrzebował tego wiedzieć. - Prawdę mówiąc, chyba nie spodziewałem się żadnej odpowiedzi - zdążyłem się już do tego przyzwyczaić miał na końcu języka, ale darował sobie ten argument, obiecując sobie, że już nigdy więcej nie będzie poruszał tego tematu - co? - głupia? Dlaczego miałby uważać, że jest głupia? Skąd jej się to w ogóle wzięło? - Ale ja już tak? - nie będzie zgrywał niewiniątka, nikt się na to nie nabierze, aczkolwiek nie podobało mu się to, że właśnie teraz, kiedy nie kłamał (aż tak bardzo), zdecydowała się mu to zarzucić.
Kiedy wspomniała coś o deskach czołowych, potrafił sobie tylko wyobrazić, jak bierze jeden z pali i z zamachem uderza go nim prosto w czoło, choć obstawiał, że w czasie wolnym zajmuje się raczej czymś innym. W przeciwieństwie do niego potrafiła przynajmniej jakoś nazwać to, co robiła - on krążył po Oazie, chwytając się przypadkowych zadań, kierowany od ekipy do ekipy. Może też miał już do czynienia z deskami czołowymi, lecz nie był tego świadomy.
- Zajmę się tym przed rezerwatem - wyrwało mu się skrótowo, nie do końca zastanawiał się, czy w ogóle wiedziała, że wciąż kręci się przy smokach. Do niedawna nie miał nawet pojęcia, że Ben jest jej bratem, nie sądził, by Wright zwrócił na niego uwagę i dzielił się z siostrą ploteczkami o jednym z narwańców, którzy zaczęli kurs (choć o rzekomym rozpoczęciu go opowiadali na pewnym dachu pięć lat temu). Kolejne kłamstwo. Teraz nie miał już sił na to, by się nimi zasłaniać, żeby wymyślać kolejne.
Czuł już tylko rezygnację, nic więcej, uszły z niego wszystkie emocje, powiedział już chyba to, co był jej winien, ale był winien też tego, że dodał o wiele więcej, niepotrzebnie. Lecz jego ostatnie słowa trudno takimi nazwać - były potrzebne, żeby coś jej uzmysłowić, nawet jeśli konsekwentnie je odrzucała. Nie próbowała się nad sobą użalać - on też tego nie robił, to nie była próba przygarnięcia jej do siebie i poklepania po plecach, kiedy zmierzała w złą stronę. - To nie jest pocieszenie, to fakt - dodał bez większych emocji, zobojętniały na to, jak Wright przyjmie jego słowa. Nie zamierzał jej do niczego przekonywać, jeśli sama tego nie widziała.
Nie jest kimś, kogo można się wstydzić? Obok kogo można przejść obojętnie?
Każdemu innemu zarzuciłby, że to wyświechtana formułka, brzmiąca naprawdę kiepsko, ani trochę szczerze. Ale ona nie kłamała - nie robiła tego teraz. Musiała choć trochę wierzyć w te słowa, choć nie były żadnym pocieszeniem. - Tamtego świata - ani twojego, ani tym bardziej naszego - już nie ma, za dużo czasu poświęcamy temu, co było kiedyś, wiesz, to chyba naprawdę nie ma już teraz żadnego znaczenia - miało, ale nie chciał powiedzieć tego głośno, bo zabrzmiałoby to wtedy tak, jakby wciąż mu na tym zależało.
Nagroda pocieszenia - jest jednym z najbardziej wartościowych ludzi, jakich zna, ale to wciąż nie wystarczyło, by spojrzała na niego tak, jak on patrzył na nią. Mógłby roześmiać jej się w twarz, lecz nie zrobił tego; powinien być wdzięczny za te słowa, ale sprawiły tylko, że poczuł gorycz żalu, którą z trudem przełknął.
- Przestań - on też nie chciał już tego słyszeć. - Mówisz, że nigdy nie zarzuciłaś mi niedojrzałości, ale nie przeszkadza ci to znowu używać argumentu wieku, ile jeszcze będziesz do tego wracać? Tak, miałem osiemnaście lat, wystarczająco, żeby wiedzieć, co czuję, więc nie mów mi teraz, że lepiej ode mnie mnie wtedy rozumiałaś, może znasz się na ludziach, nie mówię, że nie, ale nie byłem dzieckiem, które nie ma pojęcia, jak działa ten świat - a może inaczej, jeśli byłem, to niewiele różniłem się wtedy od ciebie, ty też przecież zaczynałaś - stawiać pierwsze poważne kroki ku dorosłości. - Świat nigdy nie stał przede mną otworem, przed tobą też nie, ale chyba zawsze było coś ekscytującego w tym, że musieliśmy kombinować, jak wyważyć te zaryglowane drzwi, żeby przedostać się do tego rzekomo lepszego miejsca - zrobili to - i są teraz tutaj. Tego szukali? Do tego dążyli?
Do walki z olbrzymami - w samotności, po omacku, sparaliżowali strachem, że ich działania nie zmienią już nic, że za następnymi drzwiami jest tylko gorzej.
- Nie, tylko ty to wiesz, choć nie jestem pewien, skąd przekonanie, że właśnie tak to wszystko miało się potoczyć - celowo nie powiedział skończyć - w innej rzeczywistości nie złamali sobie serc, nie tylko we wtorek, w żaden dzień tygodnia, i pewnie nic nie było idealne, ale trwało. Bo pozwolili na to oboje. - Ale stałaś się nią - letnią przygodą, zimowym wspomnieniem.
Zobojętnił się na jej łzy, choć nie sądził, że to w ogóle możliwe. Gdy odwrócił wzrok było mu łatwiej, nie patrzył już na nią, nie szukał jej dłoni; wyciągnął w jej stronę rękę, lecz odrzuciła ją, więc nie zamierzał robić tego ponownie. Tylko po to, by znowu doświadczyć tego samego. Pustki. Czuł ją już przecież, gdzieś w środku, jakby wszystkie emocje zamarzły, jak morze za jego plecami szumiały coraz ciszej, falowały słabiej.
- Błagam cię, nie trawię tych frazesów, będziemy się teraz bawić w przerzucanie winy na samych siebie? Mam teraz powiedzieć: nie, to wcale nie ty, to ja? Umiem spieprzyć absolutnie wszystko, Hannah, nie oszukujmy się, może miałaś rację, może w końcu zepsułbym i to, pewnie wybrałaś właściwie - rezygnując z niego i skupiając się na priorytetach nadanych właściwie.
Znowu to robią, na żywym organizmie własnych emocji dokonują wiwisekcji swoich uczuć, tnąc bez znieczulenia, znieczulają się sami - on przybraną pozą, ona wylewając z siebie ocean łez. Kiedyś policzyłby każdą jedną, zapamiętałby wszystkie, które perliły się w jej oczach, dziś mających kolor gorzkiej czekolady.
Ale nie w tej chwili.
Teraz to on potrzebował dystansu. Przestrzeni. Niewypełnionej już żadnymi słowami. Po raz ostatni spojrzał się na grób, a raczej coś, co miało go imitować, po czym wetknął różdżkę do kieszeni, wciskając tam też dłonie, przybierając przygarbioną pozycję, kuląc się w sobie, gdy wypowiedziała jego imię.
Przypuszczał, że o to zapyta. I przeczucie go nie myliło. Nie potrafił odpowiedzieć szczerze, może dlatego, że nie znał odpowiedzi na to pytanie; ale nie umiał też skłamać, a zdecydowane zaprzeczenie byłoby kłamstwem - białym? Pozwalającym im zostawić to wszystko za sobą? Powinien był powiedzieć, że nic już nie czuje? Tak byłoby łatwiej - i jej i jemu.
Nie dał rady. Za odpowiedź musiało jej wystarczyć jego spojrzenie, nieprzeniknione, ciche, spojrzenie osoby skrajnie zmęczonej; jeśli zostały w nim resztki energii po całym dniu, to ta rozmowa wyczerpała je wszystkie. Miał dość.
Zapamięta ją taką na długo. Na (być może skróconą na własne życzenie) wieczność. Całą w emocjach, odległą jak nigdy, bliską jak zawsze, z oczami przepełnionymi łzami; tęsknił za tym, co mogli mieć, kim mógłby się stać przy niej, za minionymi dniami, które wypełnione byłyby jej obecnością, tęsknił za jej dotykiem, odartym z fizyczności, przepełnionym bliskością uczuć. Chciał otrzeć te łzy, skroploną winę, jego winę, ale to do niej należała decyzja, co dalej. Może są stworzeni dla siebie, on dla siebie i ona dla siebie. Może nawet tamte kilka miesięcy było pomyłką i nigdy nie powinni byli razem spalać się w karykaturze uczucia, którego nie potrafili nazwać.
Cokolwiek miało miejsce wiele lat temu, nie powinno mieć już teraz większego znaczenia.
Czy naprawdę utknęli w impasie?
Oddalił się od mogiły, podchodząc bliżej falującej toni, poskramianej księżycowym pyłem. I tam usiadł, po czym raz jeszcze, ostatni, odwrócił się w jej stronę - żeby zapamiętać każdy detal. Jeśli kiedykolwiek wydostali się z hadesu codzienności, jeśli przebył tę drogę sam, jeśli odnalezienie jej było jego wyborem, to właśnie dopełniło się fatum, u końca drogi ponownie popełnił ten sam błąd, co wtedy - nie wierzył, że ona w jakimkolwiek świecie, żywych czy martwych, mogłaby podążać w ślad za nim.
Wiedział, że odejdzie. Zniknie w ciemnościach nocy.
Ale wciąż czekał, Orfeusz w podróży do świtu, pod powiekami miał już cały nieboskłon, gdy ułożył głowę na piasku, pozwalając, by drobinki wdarły się we włosy, czuł je pod palcami, przesypywały się jak czas, którego nigdy już nie odzyskają, którego mieli coraz mniej, ale dzięki temu czuł wyraźnie te pojedyncze ziarenka, nie niknęły w rozmytej nieskończoności, każda chwila była cenna.
Oczy wielkości skurczonych planet, w nich odbijały się wszystkie marzenia, wszystkie pragnienia. To jedno, które zawsze będzie przesłonione niedosytem.
Czekał. Miał milczeć aż do pierwszych promieni słońca.
Z nią siedzącą tuż obok. Prawdziwą albo wyobrażoną sobie.
Do ostatniego ziarenka, do ostatniej gwiazdy, do ostatniej iskry nadziei.
Czekał - ale nie oczekiwał już niczego.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Widziała go całego, jaki był naprawdę. Pretensje w jej głosie nie ustawały, żal tlił się w oczach. Może była rozczarowana, lecz nie nim. Powinna być mądrzejsza, w końcu zawsze powtarzała, że była starsza. Warto było stosować się do własnych zasad. Prezentował przed nią cały wachlarz emocji wetkniętych w słowa, o które by go nie podejrzewała. Tak jak o to, że potrafił tak precyzyjnie — sobie i jej, robić przykrość. Nie zastanawiała się dlaczego, reagowała instynktownie, broniąc się przed tym, co próbował jej zarzucić, chcąc odwrócić sytuację na jej korzyść. Ale też nie wiedziała - po co, ani jaki to miało mieć sens. Może to było głupie i dziecinne bo tak, dla zasady. Patrzyła na niego uparcie, takiego jaki był. Wściekłość i tęsknota mieszały się ze sobą, szargając rozkołatane serce. Ale kiedy to wszystko upadnie i ucichnie, pomyśli, że jest okej. Kiedy otuli ją cisza zrozumie, że wcale jej to nie przeszkadza. Ani on taki, jaki był. Wściekły, zrozpaczony, rozgniewany, czy złamany. Jakże prawdziwy, pozbawiony fałszu i przybranej wcześniej maski obojętności. Kiedy emocje opadną uzna, że ceni go nawet bardziej po tym, jak wdarła się do środka, a on wyrzucił ją za drzwi. I to będzie w porządku. Kiedy chciała, potrafiła wedrzeć się i oknem.
Przewróciła oczami. Może i zachowała się zbyt impulsywnie. Szkoda ginu wsiąkniętego w spodnie, mogła go wtedy wypić — znała kilka innych, otrzeźwiających sposobów na skierowanie uwagi aroganckiego człowieka na siebie. Pozostało jej jedynie wzruszenie ramionami, ale tego nie zrobiła, zamiast tego wspierając się ręką o biodro w wyczekującym geście. Jakby chciała, by nie przestawał z tym tonem, niech posunie się dalej, niech prze przed siebie. Była gotowa, by przyjąć jego słowa i pretensje.
Czy na pewno?
— Nie wiem — wymsknęło jej się kiedy tylko na chwilę rozluźniła zaciskane w złości wargi. Nie wiedziała, czy kłamał, skąd miałaby? Myślała, że zna go dobrze, prowokowała, by odsłonić fasadę kłamstw, którymi się zasłaniał, ale poddał jej tezę wątpliwościom. Może to jednak ona była w błędzie, bezsensownie próbując zedrzeć z niego coś, co było jego własną twarzą. Spokorniała, na moment walcząc z dręczącymi ją niepewnościami. Nie była pewna, czy miała ochotę objąć go mocno, zaplatając ręce na jego karku i przeprosić, czy wepchnąć go do wykopanego przez niego dołu i zakopać żywcem. Podniosła na niego wzrok na wzmiankę o rezerwacie. Odruchowo chciała spytać, jak mu się wiedzie i czy został już tym wielkim łowcą, opiekunem magicznych stworzeń.
— Znalazłeś już tego najbardziej upierdliwego smoka?— spytała zamiast tego, pozornie nawiązując do nazwania go własnym imieniem. Dziś zdawało jej się, że gdyby tamta wizja się ziściła nie byłoby wcale tak źle, choć żartobliwie traktowała ją jak czarny scenariusz. Może byłoby inaczej. Zignorowała przywołany fakt. Dumnie, choć bardziej uparcie trzymała się swojej wersji, jego puszczając mimo uszu, choć jego słowa wciąż brzęczały jej w głowie. I utrudniały wszystko, co po nich miało nastąpić.
...to chyba naprawdę nie ma już teraz żadnego znaczenia.
Zabolało. Otwarła usta, ale nawet westchnięcie nie wydostało się z gardła. Patrzyła na niego tylko oniemiała, zdruzgotana tym, co powiedział, przez chwilę tylko łudząc się, że i to było kłamstwem. Może niepotrzebnie, w końcu należało stawić prawdzie czoła. Zacisnęła zęby i przełknęła ślinę, nie spuszczając z niego wzroku. Przestała więc, pokornie, a może wręcz przeciwnie, zgodnie z jego prośbą. Zamilkła w końcu, słuchając tylko jego wyznania, nie poddając już głośno wątpliwościom, nie starając się go przekonać do własnych racji. Było coś jeszcze, chciała powiedzieć mu coś więcej. Wyznać kolejny powód, dla którego musiał zniknąć z jej życia. Dla własnego dobra. Nie chciał już tego słuchać, przyjmować do siebie tłumaczeń. Do niczego go zmusić nie może. Nie miała prawa.
Ale stałaś się nią.
Zabolało znów, choć nie wiedziała, czy dlatego, że stała się nią na własne życzenie, czy miała być nią dla niego już na zawsze.
Nie odpowiedziała mu już nic. Nie było nic więcej do dodania, do powiedzenia. Nie było po co zaprzeczać i tłumaczyć dokonanych wyborów, szukać nowych to usprawiedliwień dla własnych i cudzych czynów. Tego wszystkiego było więcej. Historia miała przecież swój dalszy ciąg, a jednak musiała zniknąć w eterze, we wspomnieniach tych, którzy patrzeli na nią z różnej perspektywy. Mniej lub bardziej rozumianą. Nie przywykła do milczenia. Ta cisza była dławiąca. Łatwo doszukiwało się w niej tego, czego w niej nie było, nadawało własnego brzmienia i wydźwięku. Bała się tego. Własnej interpretacji, samowolnego nadawaniu faktom barw, których nie widziała. Cisza dawała zbyt szerokie pole do wyciągania własnych, nierzadko błędnych wniosków. A jednak zalęgła się pomiędzy nimi na dobre, bo jeszcze gdy on mówił, ona przestała. A później przestał i on. Spojrzał na nią tylko oczami, w których mieściły się wszystkie prawdy, których poszukiwała. Skrywały odpowiedzi, których potrzebowała, ale czy umiała je właściwie odczytać? Nie musiał nic mówić. Powiedział już wystarczająco.
Żałowała, że nie mogła cofnąć się o tych kilka chwil, wrócić do momentu, w którym ruszyła na niego w pełnym rynsztunku gotowa do działania. Powinna była odpuścić. Zostawić to, tak jak było. Nie tykać. To tak musiało wyglądać, przecież podejrzewała, w jakim kierunku to wszystko zmierza i czym się skończy. Wiedziała, jak zawsze, plotła w głowie nici przyszłych zdarzeń, pewna, że ma rację. I zabrnęła w to niepotrzebnie, docierając tak głęboko i wyszarpując z niego wszystko to, co chciał zachować w sobie. Dla siebie. Żałowała. Zaryzykowała. Nie zdecydowała się nigdy wcześniej na podobną intymność w wyznaniach, nie oczekiwała tego też od kogokolwiek wcześniej — czemu tym razem się poddała? To ryzyko się nie opłaciło, powinna była milczeć, jak przy Williamie. Nie naciskać, nie popychać. Trzymać język za zębami. Pewne rozmowy, pewne tematy potrafiły zmieniać bieg historii, ale nie były w stanie cofnąć czasu. Dobrnęła więc tam, gdzie nigdy nie chciała się znaleźć i czuła to, czego nigdy nie chciała czuć. Nie było powrotu do tamtych chwil, do tamtego świata. Na próżno wymagała od niego zwrotu i spojrzenia w przeszłość. Może gdyby ta rozmowa nigdy się nie przydarzyła, byłoby lepiej.
Patrzyła jak odchodzi. Nie on pierwszy. Nie zawsze to ona odchodziła. Jak odwraca się do niej plecami, w milczeniu, powoli dopasowując melodię swojego oddechu do panującej wkoło ciszy, szumu fal, które nagle dało się usłyszeć, gdy te wszystkie słowa opadły, a emocje przestały wprawiać powietrze w drżenie. I widziała tylko pustkę w tych szerokich plecach, w postawnej sylwetce. Jego włosy lekko falowały na delikatnym wietrze, jego zapach niosąc w inną stronę. Zrobiła się mała. Skurczyła się nagle, stając małą dziewczynką, patrzącą, jak ktoś bliski znika za rogiem, nie odwracając się za siebie, by się pożegnać. Po raz ostatni. Przed nią nie było już nikogo, za nią była tylko ciemność. Stała w miejscu, nie potrafiąc wykonać żadnego kroku, a może nie mogąc po prostu oderwać wzroku od miejsca, w którym zniknął. Licząc, że zaraz wróci. Nie odejdzie bezpowrotnie. Ona też czekała, choć nie wiedziała na co.
Ruszyła w stronę, z której przyszła, w końcu odzyskawszy władzę nad swoim rozdygotanym ciałem, odpędzając od siebie widmo dziecka, którym się nagle stała. Z ziemi podniosła koc, którym przyszła otulona i otrzepała go z resztek trawy i ziemi, która ugrzęzła między włóknami wełny. Kraciasty materiał zwinęła w kłębek, niosąc go przyciśniętego do siebie. Kilka kroków, kilka jardów nim jej nogi zatonęły w piachu. Leżał tam na zimnej ziemi, jak marynarz wypluty przez morze po wymagającym sztormie. Rozbitek, cudem wzniesiony przez fale na samotną wyspę. Ale przeżył. Zmęczony, wyczerpany szarpaniną z bezlitosnym żywiołem, całkiem pusty w środku, ale żywy.
Bo jeśli podążysz naprzód, ja podążę za tobą.
Otuliła jego ciało kocem, by nie zmarzł w tę bezchmurną noc. Kiedy usiadła tuż obok sama od razu poczuła przenikliwy chłód bijący od ziemi. Już nie wymagała niczego. Położyła się, topiąc rozsypane włosy w piachu, naciągając brzeg koca na siebie i wznosząc szeroko otwarte oczy ku niebu. Nie prosząc los o to, by w końcu się uśmiechnął; nie prosząc też nocy by odeszła w końcu i nastał dla nich dzień. Była pogodzona. Nie pierwszy i nie ostatni raz zderzała się ze ścianą odmiennych wrażeń, myśli. Nie było wzajemności, ani zrozumienia. On nie czuł już nic, ona czuła tak wiele. Dla niego przeszłość nie miała już żadnego znaczenia, dla niej była wszystkim. W szklistych oczach wpatrzonych w ciemne niebo odbijały się setki iskrzących gwiazd. Jej gwiazd, wspomnień, uczuć. Powinna była pamiętać, że nie wszystkie warte są ujawnienia, ich siła potrafi niszczyć.
W wilgotnym piasku odnalazła jego dłoń, musnęła ją opuszkami palców. Może przypadkiem, a może całkiem celowo, kiedy poczuła, że jest obok. Złapała ją po chwili, tę samą, która niegdyś w zupełnie inną, mniej rozgwieżdżoną noc chwyciła ją podobnie. I pewnie, dając wyraz wszystkiemu, co wtedy trwało, nawet jeśli ulotne, nawet jeśli nie było niczym innym jak karykaturą uczucia, którego sami nie potrafili nazwać.
| zt
Przewróciła oczami. Może i zachowała się zbyt impulsywnie. Szkoda ginu wsiąkniętego w spodnie, mogła go wtedy wypić — znała kilka innych, otrzeźwiających sposobów na skierowanie uwagi aroganckiego człowieka na siebie. Pozostało jej jedynie wzruszenie ramionami, ale tego nie zrobiła, zamiast tego wspierając się ręką o biodro w wyczekującym geście. Jakby chciała, by nie przestawał z tym tonem, niech posunie się dalej, niech prze przed siebie. Była gotowa, by przyjąć jego słowa i pretensje.
Czy na pewno?
— Nie wiem — wymsknęło jej się kiedy tylko na chwilę rozluźniła zaciskane w złości wargi. Nie wiedziała, czy kłamał, skąd miałaby? Myślała, że zna go dobrze, prowokowała, by odsłonić fasadę kłamstw, którymi się zasłaniał, ale poddał jej tezę wątpliwościom. Może to jednak ona była w błędzie, bezsensownie próbując zedrzeć z niego coś, co było jego własną twarzą. Spokorniała, na moment walcząc z dręczącymi ją niepewnościami. Nie była pewna, czy miała ochotę objąć go mocno, zaplatając ręce na jego karku i przeprosić, czy wepchnąć go do wykopanego przez niego dołu i zakopać żywcem. Podniosła na niego wzrok na wzmiankę o rezerwacie. Odruchowo chciała spytać, jak mu się wiedzie i czy został już tym wielkim łowcą, opiekunem magicznych stworzeń.
— Znalazłeś już tego najbardziej upierdliwego smoka?— spytała zamiast tego, pozornie nawiązując do nazwania go własnym imieniem. Dziś zdawało jej się, że gdyby tamta wizja się ziściła nie byłoby wcale tak źle, choć żartobliwie traktowała ją jak czarny scenariusz. Może byłoby inaczej. Zignorowała przywołany fakt. Dumnie, choć bardziej uparcie trzymała się swojej wersji, jego puszczając mimo uszu, choć jego słowa wciąż brzęczały jej w głowie. I utrudniały wszystko, co po nich miało nastąpić.
...to chyba naprawdę nie ma już teraz żadnego znaczenia.
Zabolało. Otwarła usta, ale nawet westchnięcie nie wydostało się z gardła. Patrzyła na niego tylko oniemiała, zdruzgotana tym, co powiedział, przez chwilę tylko łudząc się, że i to było kłamstwem. Może niepotrzebnie, w końcu należało stawić prawdzie czoła. Zacisnęła zęby i przełknęła ślinę, nie spuszczając z niego wzroku. Przestała więc, pokornie, a może wręcz przeciwnie, zgodnie z jego prośbą. Zamilkła w końcu, słuchając tylko jego wyznania, nie poddając już głośno wątpliwościom, nie starając się go przekonać do własnych racji. Było coś jeszcze, chciała powiedzieć mu coś więcej. Wyznać kolejny powód, dla którego musiał zniknąć z jej życia. Dla własnego dobra. Nie chciał już tego słuchać, przyjmować do siebie tłumaczeń. Do niczego go zmusić nie może. Nie miała prawa.
Ale stałaś się nią.
Zabolało znów, choć nie wiedziała, czy dlatego, że stała się nią na własne życzenie, czy miała być nią dla niego już na zawsze.
Nie odpowiedziała mu już nic. Nie było nic więcej do dodania, do powiedzenia. Nie było po co zaprzeczać i tłumaczyć dokonanych wyborów, szukać nowych to usprawiedliwień dla własnych i cudzych czynów. Tego wszystkiego było więcej. Historia miała przecież swój dalszy ciąg, a jednak musiała zniknąć w eterze, we wspomnieniach tych, którzy patrzeli na nią z różnej perspektywy. Mniej lub bardziej rozumianą. Nie przywykła do milczenia. Ta cisza była dławiąca. Łatwo doszukiwało się w niej tego, czego w niej nie było, nadawało własnego brzmienia i wydźwięku. Bała się tego. Własnej interpretacji, samowolnego nadawaniu faktom barw, których nie widziała. Cisza dawała zbyt szerokie pole do wyciągania własnych, nierzadko błędnych wniosków. A jednak zalęgła się pomiędzy nimi na dobre, bo jeszcze gdy on mówił, ona przestała. A później przestał i on. Spojrzał na nią tylko oczami, w których mieściły się wszystkie prawdy, których poszukiwała. Skrywały odpowiedzi, których potrzebowała, ale czy umiała je właściwie odczytać? Nie musiał nic mówić. Powiedział już wystarczająco.
Żałowała, że nie mogła cofnąć się o tych kilka chwil, wrócić do momentu, w którym ruszyła na niego w pełnym rynsztunku gotowa do działania. Powinna była odpuścić. Zostawić to, tak jak było. Nie tykać. To tak musiało wyglądać, przecież podejrzewała, w jakim kierunku to wszystko zmierza i czym się skończy. Wiedziała, jak zawsze, plotła w głowie nici przyszłych zdarzeń, pewna, że ma rację. I zabrnęła w to niepotrzebnie, docierając tak głęboko i wyszarpując z niego wszystko to, co chciał zachować w sobie. Dla siebie. Żałowała. Zaryzykowała. Nie zdecydowała się nigdy wcześniej na podobną intymność w wyznaniach, nie oczekiwała tego też od kogokolwiek wcześniej — czemu tym razem się poddała? To ryzyko się nie opłaciło, powinna była milczeć, jak przy Williamie. Nie naciskać, nie popychać. Trzymać język za zębami. Pewne rozmowy, pewne tematy potrafiły zmieniać bieg historii, ale nie były w stanie cofnąć czasu. Dobrnęła więc tam, gdzie nigdy nie chciała się znaleźć i czuła to, czego nigdy nie chciała czuć. Nie było powrotu do tamtych chwil, do tamtego świata. Na próżno wymagała od niego zwrotu i spojrzenia w przeszłość. Może gdyby ta rozmowa nigdy się nie przydarzyła, byłoby lepiej.
Patrzyła jak odchodzi. Nie on pierwszy. Nie zawsze to ona odchodziła. Jak odwraca się do niej plecami, w milczeniu, powoli dopasowując melodię swojego oddechu do panującej wkoło ciszy, szumu fal, które nagle dało się usłyszeć, gdy te wszystkie słowa opadły, a emocje przestały wprawiać powietrze w drżenie. I widziała tylko pustkę w tych szerokich plecach, w postawnej sylwetce. Jego włosy lekko falowały na delikatnym wietrze, jego zapach niosąc w inną stronę. Zrobiła się mała. Skurczyła się nagle, stając małą dziewczynką, patrzącą, jak ktoś bliski znika za rogiem, nie odwracając się za siebie, by się pożegnać. Po raz ostatni. Przed nią nie było już nikogo, za nią była tylko ciemność. Stała w miejscu, nie potrafiąc wykonać żadnego kroku, a może nie mogąc po prostu oderwać wzroku od miejsca, w którym zniknął. Licząc, że zaraz wróci. Nie odejdzie bezpowrotnie. Ona też czekała, choć nie wiedziała na co.
Ruszyła w stronę, z której przyszła, w końcu odzyskawszy władzę nad swoim rozdygotanym ciałem, odpędzając od siebie widmo dziecka, którym się nagle stała. Z ziemi podniosła koc, którym przyszła otulona i otrzepała go z resztek trawy i ziemi, która ugrzęzła między włóknami wełny. Kraciasty materiał zwinęła w kłębek, niosąc go przyciśniętego do siebie. Kilka kroków, kilka jardów nim jej nogi zatonęły w piachu. Leżał tam na zimnej ziemi, jak marynarz wypluty przez morze po wymagającym sztormie. Rozbitek, cudem wzniesiony przez fale na samotną wyspę. Ale przeżył. Zmęczony, wyczerpany szarpaniną z bezlitosnym żywiołem, całkiem pusty w środku, ale żywy.
Bo jeśli podążysz naprzód, ja podążę za tobą.
Otuliła jego ciało kocem, by nie zmarzł w tę bezchmurną noc. Kiedy usiadła tuż obok sama od razu poczuła przenikliwy chłód bijący od ziemi. Już nie wymagała niczego. Położyła się, topiąc rozsypane włosy w piachu, naciągając brzeg koca na siebie i wznosząc szeroko otwarte oczy ku niebu. Nie prosząc los o to, by w końcu się uśmiechnął; nie prosząc też nocy by odeszła w końcu i nastał dla nich dzień. Była pogodzona. Nie pierwszy i nie ostatni raz zderzała się ze ścianą odmiennych wrażeń, myśli. Nie było wzajemności, ani zrozumienia. On nie czuł już nic, ona czuła tak wiele. Dla niego przeszłość nie miała już żadnego znaczenia, dla niej była wszystkim. W szklistych oczach wpatrzonych w ciemne niebo odbijały się setki iskrzących gwiazd. Jej gwiazd, wspomnień, uczuć. Powinna była pamiętać, że nie wszystkie warte są ujawnienia, ich siła potrafi niszczyć.
W wilgotnym piasku odnalazła jego dłoń, musnęła ją opuszkami palców. Może przypadkiem, a może całkiem celowo, kiedy poczuła, że jest obok. Złapała ją po chwili, tę samą, która niegdyś w zupełnie inną, mniej rozgwieżdżoną noc chwyciła ją podobnie. I pewnie, dając wyraz wszystkiemu, co wtedy trwało, nawet jeśli ulotne, nawet jeśli nie było niczym innym jak karykaturą uczucia, którego sami nie potrafili nazwać.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Przesunął czubkiem buta po piachu, bez zastanawiania się nad tym, co tak właściwie robi; narysowana cienka linia odgrodziła ich od siebie, ale jeśli miała mieć jakąś funkcję, to nie spełniała jej nawet przez chwilę, bo zaraz potem przysypał ją drobinkami, uparcie wpatrując się w ziemię, a nie w Wright; uciekał od niej wzrokiem, mając wrażenie, że czegokolwiek teraz przy niej nie powie, wystarczy tylko jeden rzut jej oka, by dotrzeć do tego, czego wcale odsłaniać nie chciał. Linia ramion także się złamała, wcisnął dłonie głęboko do kieszeni płaszcza, unosząc nieznacznie głowę dopiero wtedy, kiedy zadała to jedno pytanie; wątły promień żartu przedarł się przez tę pochmurną rozmowę.
- Nie znalazłem jeszcze żadnego wystarczająco upierdliwego - odparł z powagą; niech nie myśli sobie, że to kłamstwo, przez chwilę, po tym, gdy w eterze między nimi zaczęła wybrzmiewać cisza, naprawdę przyglądał się smokom, wystawiającym zachłanne pyszczki podczas karmienia. Szukał tego najtrudniejszego do okiełznania, żeby przynajmniej w myślach móc go nazywać jej imieniem. I choć było takich sporo, to ani jeden nie osiągnął poziomu, jaki mógłby go usatysfakcjonować.
Półuśmiech zakrzepł szybko, potem brakło już słów, a on ułożył się na piasku, godząc się z tym, że odeszła, jak przewidywał. Może tak właśnie będzie lepiej, może dzięki temu, że zniknęła, będą mogli udawać, iż rozmowa ta nigdy się nie wydarzyła, że była tylko szeptem morza wyobrażeń roztrzaskującego się o klif rzeczywistości - gniewne fale wspinały się po ostrzu skamieniałych słów, odbijały się od nich i nic poza bezkształtną pianą już po nich nie pozostawało. Na tym to wszystko się kończyło. Bili pianę.
Walka, która nie miała sensu. Słowa, które nie powinny były paść. Spojrzenia, splecione ze sobą w synergii niedopowiedzeń i uczuć niepotrzebnych.
Odpuścił, jak i zrobiła to ona.
W hekatombie poległych w bitwie z góry przegranej - tej ze swymi uczuciami - był tylko jednostką, jakich wiele. Nie miał też pewności wcale, jaką ofiarę dzisiaj złożył. Może wreszcie z tym wszystkim się pogodził? Morze w końcu zasnuło się spokojem?
Nie zauważył tego, jak bardzo było zimno. Jak chłód wspina się po jego ciele, zakleszcza się wokół niego - odczuł to dopiero wtedy, gdy miękkość koca ciepłem rozlała się po nim całym, nieznacznie przechylił głowę w jej stronę; nie słyszał chrzęstu piasku, szum morza i snu zdążyły odgrodzić go od innych dźwięków, dlatego też chyba nie ukrył w porę swego zaskoczenia. Wróciła. I nigdy tak naprawdę nie odeszła?
A jeśli to był tylko sen, to miał dotyk łagodny. Dłoń w tej należącej do niego umościła się wygodnie. Jego palce zesztywniały, nie poruszając się ani o pół cala przez dłuższą chwilę. Gwiazdy w tym czasie wędrowały powoli, początkowo uparcie patrzył tylko na nie, do góry.
Złamał się jednak w końcu. Poszukał ich w jej oczach, refleksu nieba, w które wpatrywała się tak, jakby całe je spojrzeniem objąć mogła; i jakby w przestworzach dostrzec potrafiła ścieżkę, którą podążając nie zboczą z właściwej drogi - a może tylko wszechświat cały miała w swym milczącym zrozumieniem spojrzeniu. Patrzył więc na nią, patrzył też w niebo, to odbite na tafli jej oczu. Patrzył nienachalnie. Choć intensywnie.
Czekał aż zaśnie, aż świat pod powiekami jej zgaśnie; gdzieś na granicy snu, nim zmorzył i jego, rękawem swetra zgarnął wilgotne strugi, ślady po łzach. A zimną nocą znalazł jej ciepło, dał jej też swoje własne - objął ją w końcu, leżeli tak do świtu, dwóch rozbitków z dala od portu przeznaczenia.
zt
- Nie znalazłem jeszcze żadnego wystarczająco upierdliwego - odparł z powagą; niech nie myśli sobie, że to kłamstwo, przez chwilę, po tym, gdy w eterze między nimi zaczęła wybrzmiewać cisza, naprawdę przyglądał się smokom, wystawiającym zachłanne pyszczki podczas karmienia. Szukał tego najtrudniejszego do okiełznania, żeby przynajmniej w myślach móc go nazywać jej imieniem. I choć było takich sporo, to ani jeden nie osiągnął poziomu, jaki mógłby go usatysfakcjonować.
Półuśmiech zakrzepł szybko, potem brakło już słów, a on ułożył się na piasku, godząc się z tym, że odeszła, jak przewidywał. Może tak właśnie będzie lepiej, może dzięki temu, że zniknęła, będą mogli udawać, iż rozmowa ta nigdy się nie wydarzyła, że była tylko szeptem morza wyobrażeń roztrzaskującego się o klif rzeczywistości - gniewne fale wspinały się po ostrzu skamieniałych słów, odbijały się od nich i nic poza bezkształtną pianą już po nich nie pozostawało. Na tym to wszystko się kończyło. Bili pianę.
Walka, która nie miała sensu. Słowa, które nie powinny były paść. Spojrzenia, splecione ze sobą w synergii niedopowiedzeń i uczuć niepotrzebnych.
Odpuścił, jak i zrobiła to ona.
W hekatombie poległych w bitwie z góry przegranej - tej ze swymi uczuciami - był tylko jednostką, jakich wiele. Nie miał też pewności wcale, jaką ofiarę dzisiaj złożył. Może wreszcie z tym wszystkim się pogodził? Morze w końcu zasnuło się spokojem?
Nie zauważył tego, jak bardzo było zimno. Jak chłód wspina się po jego ciele, zakleszcza się wokół niego - odczuł to dopiero wtedy, gdy miękkość koca ciepłem rozlała się po nim całym, nieznacznie przechylił głowę w jej stronę; nie słyszał chrzęstu piasku, szum morza i snu zdążyły odgrodzić go od innych dźwięków, dlatego też chyba nie ukrył w porę swego zaskoczenia. Wróciła. I nigdy tak naprawdę nie odeszła?
A jeśli to był tylko sen, to miał dotyk łagodny. Dłoń w tej należącej do niego umościła się wygodnie. Jego palce zesztywniały, nie poruszając się ani o pół cala przez dłuższą chwilę. Gwiazdy w tym czasie wędrowały powoli, początkowo uparcie patrzył tylko na nie, do góry.
Złamał się jednak w końcu. Poszukał ich w jej oczach, refleksu nieba, w które wpatrywała się tak, jakby całe je spojrzeniem objąć mogła; i jakby w przestworzach dostrzec potrafiła ścieżkę, którą podążając nie zboczą z właściwej drogi - a może tylko wszechświat cały miała w swym milczącym zrozumieniem spojrzeniu. Patrzył więc na nią, patrzył też w niebo, to odbite na tafli jej oczu. Patrzył nienachalnie. Choć intensywnie.
Czekał aż zaśnie, aż świat pod powiekami jej zgaśnie; gdzieś na granicy snu, nim zmorzył i jego, rękawem swetra zgarnął wilgotne strugi, ślady po łzach. A zimną nocą znalazł jej ciepło, dał jej też swoje własne - objął ją w końcu, leżeli tak do świtu, dwóch rozbitków z dala od portu przeznaczenia.
zt
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda