Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nad nadmorskim brzegiem zachwyca nade wszystko krajobraz, słońce, gdy zachodzi, mieni się w czarnej morskiej wodzie feerią barw pomimo porywistego wiatru. Wody wokół jednak nie są bezpieczne, oprócz bogatych ławic śledzi i makreli, zamieszkują je też płaszczki, zdarzają się niekiedy zagubione kałamarnice i samotne skorpeny. Nad wodą można czasem zaobserwować wynurzające się ogony morskich węży. Biała magia uformowana w błędne ogniki, które topią się w wodzie nadaje temu miejscu wyjątkowej atmosfery. Wybrzeże jest nierówne, piaski gdzieniegdzie formują się w wydmy, pomiędzy którymi częściowo ukryta jest przysypana piachem wąska szczelina. Wypełniona jest wilgotnym, mokrym piachem, ale w ciepłe dni piach się usypuje głębiej, a każdy śmiałek, który w nią wejdzie może utknąć.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.09.22 18:42, w całości zmieniany 1 raz
Przyjemna aura wyznaczonej lokalizacji rozsiadła się pomiędzy zaproszonymi gośćmi. Chłodne powietrze zwiastujące nadejście złocistej jesieni owiewało zarośnięte policzki. Dłonie doznawały skrawków ulotnego ciepła, pochodzącego z rozjuszonego ogniska buchającego w rozległe, granatowe przestworza. Dusząca, gryząca woń dymu, mieszała się z apetycznym zapachem pieczonych ziemniaków. Coś przyjemnego, zapomnianego rozbudziło się w jego piersi; wspomnienie beztroskich, dziecięcych wypraw w towarzystwie młodszej siostry i jedynego rodziciela. To właśnie wtedy, zamknięci w leśnej gęstwinie przesiadywali przy własnoręcznie wykonanym palenisku słuchając fascynujących opowieści, pierwszych, poważnych nauk, jedząc upolowaną kilka godzin wcześniej zwierzynę. Był to czas jedyny w swoim rodzaju; w którym potrafili stworzyć namiastkę prawdziwej rodziny. A teraz? Nie miał praktycznie nikogo. Westchnął nostalgicznie patrząc na obrazek pokrzepiający serce; braterska miłość w pełnej okazałości. Poczucie winy mieszało się z odrobiną zazdrości. Opuścił wzrok tylko na moment, gdyż kolejna, znajoma persona zaszczyciła swą obecnością dzisiejszą, wyjątkową uroczystość. Jasne tęczówki zawiesiły się na młodym, szczupłym chłopaku o bliźniaczym złamaniu w okolicy kości nosowej. Brwi zmarszczyły się wyraźnie, z dezaprobatą przywołując odległe, weselne obrazy; skąd się tu wziął? Dlaczego za każdym razem ich osobiste ścieżki mieszały się w najmniej spodziewanym momencie? Odchrząknął znacząco czekając na swoją kolej. Gdy stał przed urokliwą aparycją młodej solenizantki uśmiechnął się promiennie dodając otuchy, podczas gdy policzki zarumieniły się pięknym odcieniem czerwieni. Nie chciał wprowadzać jej w zakłopotanie, nie potrafił odmówić tak uprzejmemu zaproszeniu. Wyglądała naprawdę uroczo, świeżo i niewinnie: – To wszystko dla ciebie, pieniądze nie grają tu żadnej roli. – poinformował jeszcze z typową, ciepłą nutą w lekko zachrypniętym głosie. Mogła na niego liczyć; podczas drobnych, niezobowiązujących napraw, opowieści z dalekich podróży, rozmowy o aspektach sztuki, którą tak bardzo umiłował: – Daj proszę znać czy spodobały ci się wiersze i który z nich będzie twoim ulubionym. – dodał na odchodne, klepiąc ją po dłoni, przesuwając się w bok i konfrontując z pozostałymi uczestnikami. Zatrzymał się przed urokliwą uzdrowicielką, która kilka tygodni temu przywróciła świadomość, ukoiła paniczny, świdrujący ból, rozproszony po całej czaszce. Był wtedy tak bardzo nieobecny…
– Dziękuję. Ach czuję się… – zatrzymał na moment zastanawiając się czy odpowiedzieć zgodnie z rzeczywistością. Postanowił jednak dopuścić się drobnego kłamstwa: – Czuję się całkiem dobrze. Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. – kącik ust uniósł się w delikatnym uśmiechu zwabiony reakcją lustrzanego neuronu. Robiąc kilka kroków w prawo zatrzymał się przy młodym mężczyźnie, którego aparycję kojarzył z początków słonecznego października. Wzrok utkwił się w zmieszanej twarzy, aby zaraz potem uścisnąć dłoń i rzec: – Możesz mówić mi po prostu Vincent. – zaproponował śmiało nieświadomie odczytując skłębione myśli ciemnowłosego. Odetchnął znacząco, jakby przydługa forma uprzejmości odrobinę go zmęczyła. Stanął obok przyjaciela ze szkolnego dormitorium posyłając w jego stronę żartobliwe, lecz gniewne spojrzenie: – Mów za siebie. – szepnął w rewanżu splatając ramiona na klatce piersiowej i kręcąc głową. Patrzył na przyjemne sceny grupki znajomych. Ich radość, piękne słowa wprowadzały go w zakłopotanie, lecz skutecznie tuszował wszelakie odczucia. Nie miał pojęcia co takiego robiło się na takich imprezach; luźne pogadanki, konsumpcja smakołyków, a może tańce, na które wcale nie był gotowy? Gdy odrobinę spóźniony Burroughs odszedł od Liz, ponownie skwitował go ciężkim wzrokiem zastanawiając się czy pojedzie jako pierwszy, przywita się, przełamie nieprzyjazną barierę. Nadal nie wiedział o nim zbyt wiele, lecz jego profil przewijał się przez coraz więcej grup wspólnych znajomych; jak to możliwe? Uśmiechnął się do siebie na wrażliwe słowa solenizantki; zasłużyła na to. Przez moment zapatrzył się na świetlisty napis, po czym wyrywając się ze stagnacji zaproponował: – Sprawdzę co z ogniskiem. – wydusił szybko znajdując odpowiednio długi patyk i grzebiąc w rozżarzonym palenisku, rozgarniał popiół, przyciągał owinięte w folie ziemniaki, dmuchał lekko, aby ciepły płomień pozostał z nimi jak najdłużej.
– Dziękuję. Ach czuję się… – zatrzymał na moment zastanawiając się czy odpowiedzieć zgodnie z rzeczywistością. Postanowił jednak dopuścić się drobnego kłamstwa: – Czuję się całkiem dobrze. Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. – kącik ust uniósł się w delikatnym uśmiechu zwabiony reakcją lustrzanego neuronu. Robiąc kilka kroków w prawo zatrzymał się przy młodym mężczyźnie, którego aparycję kojarzył z początków słonecznego października. Wzrok utkwił się w zmieszanej twarzy, aby zaraz potem uścisnąć dłoń i rzec: – Możesz mówić mi po prostu Vincent. – zaproponował śmiało nieświadomie odczytując skłębione myśli ciemnowłosego. Odetchnął znacząco, jakby przydługa forma uprzejmości odrobinę go zmęczyła. Stanął obok przyjaciela ze szkolnego dormitorium posyłając w jego stronę żartobliwe, lecz gniewne spojrzenie: – Mów za siebie. – szepnął w rewanżu splatając ramiona na klatce piersiowej i kręcąc głową. Patrzył na przyjemne sceny grupki znajomych. Ich radość, piękne słowa wprowadzały go w zakłopotanie, lecz skutecznie tuszował wszelakie odczucia. Nie miał pojęcia co takiego robiło się na takich imprezach; luźne pogadanki, konsumpcja smakołyków, a może tańce, na które wcale nie był gotowy? Gdy odrobinę spóźniony Burroughs odszedł od Liz, ponownie skwitował go ciężkim wzrokiem zastanawiając się czy pojedzie jako pierwszy, przywita się, przełamie nieprzyjazną barierę. Nadal nie wiedział o nim zbyt wiele, lecz jego profil przewijał się przez coraz więcej grup wspólnych znajomych; jak to możliwe? Uśmiechnął się do siebie na wrażliwe słowa solenizantki; zasłużyła na to. Przez moment zapatrzył się na świetlisty napis, po czym wyrywając się ze stagnacji zaproponował: – Sprawdzę co z ogniskiem. – wydusił szybko znajdując odpowiednio długi patyk i grzebiąc w rozżarzonym palenisku, rozgarniał popiół, przyciągał owinięte w folie ziemniaki, dmuchał lekko, aby ciepły płomień pozostał z nimi jak najdłużej.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Umknął spojrzeniem gdzieś w bok, gdy wspomniała o jego spóźnieniu; już otwierał usta, układając je w jakąś wygodną wymówkę, lecz ostatecznie darował sobie pospieszne tworzenie barwnych historyjek - znała go tak dobrze, że nawet z najbardziej wiarygodnej opowieści wyłuskałaby choć kilka ziaren prawdy.
- Daj spokój, Liz, to drobnostki - właściwie było mu głupio, że nie sprezentował jej niczego naprawdę wartościowego; niecodziennie kończy się dokładnie ćwierć wieku. On sam wciąż widział w jej uśmiechu dziewczęcą figlarność, lecz właściwie ktoś inny mógłby dostrzec już subtelną kobiecość.
W zaskoczeniu przyglądał się łzom, które sperliły się w kącikach oczu Lizzie - zesztywniał, nie do końca wiedząc jaka reakcja będzie właściwa - powinien udawać, że niczego nie dostrzegł? Sięgnął po koce, które wskazała, dając jej trochę przestrzeni na okiełznanie własnych emocji.
Widząc podchodzącego do niego brata Liz, zatrzymał się, odpowiadając na jego poważne spojrzenie nieco zadziornie, nie na tyle, by prowokować, acz odrobinę rozdrażnić; nie mógł się powstrzymać, być może wyniósł to z portu, trudno mu było przekonać się do aurorów.
- Keaton Burroughs, przyjaźnimy się z Lizzie od dziecka - odparł podobnym tonem, z jakiegoś powodu czując potrzebę, by także przedstawić się imieniem i nazwiskiem, choć rzadko kiedy to robił. Właściwie nie miał pojęcia, czemu oficjalnie poznają się dopiero teraz - i choć kojarzył mężczyznę z opowieści i zdjęć Liz, to faktycznie nigdy jeszcze nie zostali sobie przedstawieni.
Niestety telepatycznego przekazu Stefka nie udało mu się odebrać, lecz posłał mu z lekka zaskoczony uśmiech, gdy narzeczona wybrzmiało dobitnie; ona naprawdę istniała, wyśnione marzenie Cattermole'a. Wzrok pomknął ku górze, ku życzeniom, które rozbłysnęły na niebie; wszystkiego najlepszego. Gdzieś obok Cedric zamknął smutek Liz w braterskich ramionach.
- Poczęstujecie się kocem? - pojawił się przy Stefie i jego narzeczonej, oferując im przygotowane przez Liz nakrycia. - Nie miałem jeszcze okazji osobiście wam pogratulować, wszystkiego dobrego - z okazji zaręczyn; uśmiech zgrabny przysłonił nie najbardziej zgrabne słowa, a on zaraz potem ruszył w stronę bukieciarza, którego widok niegdyś doprowadzałby jedynie do irytacji - teraz patrząc się na niego pomyślał najpierw o czymś innym. O kimś innym.
- Wolisz kratę czy... Merlin wie, co to jest - mruknął chwilę później, przy Vincencie, przypatrując się ciężkiemu deseniowi, którego za nic w świecie nie był w stanie odszyfrować; nie unikał jego spojrzenia, miał wrażenie, że całe to powstałe między nimi napięcie w gruncie rzeczy nie zaistniałoby, gdyby nie jedno, zasadnicze niedopowiedzenie. - Z Justine... już lepiej? - i choć miał z nią kontakt listowny, choć wybierał się do niej na dniach, Vincent opiekował się nią każdego dnia - papier mógł przyjąć wszystko, a Tonks nie wylewałaby z siebie wszystkich bolączek; nie wiedział, czego się spodziewać - może po prostu przepełnionego niechęcią potwierdzenia, w które chyba byłby skłonny uwierzyć bardziej niż w wymigującą odpowiedź spisaną rozchwianym atramentem.
Sam narzucił na siebie jeden koc, ten, który został w jego rękach, i przysunął się do ogniska, by poczuć na dłoniach przyjemny dotyk ognia.
- Daj spokój, Liz, to drobnostki - właściwie było mu głupio, że nie sprezentował jej niczego naprawdę wartościowego; niecodziennie kończy się dokładnie ćwierć wieku. On sam wciąż widział w jej uśmiechu dziewczęcą figlarność, lecz właściwie ktoś inny mógłby dostrzec już subtelną kobiecość.
W zaskoczeniu przyglądał się łzom, które sperliły się w kącikach oczu Lizzie - zesztywniał, nie do końca wiedząc jaka reakcja będzie właściwa - powinien udawać, że niczego nie dostrzegł? Sięgnął po koce, które wskazała, dając jej trochę przestrzeni na okiełznanie własnych emocji.
Widząc podchodzącego do niego brata Liz, zatrzymał się, odpowiadając na jego poważne spojrzenie nieco zadziornie, nie na tyle, by prowokować, acz odrobinę rozdrażnić; nie mógł się powstrzymać, być może wyniósł to z portu, trudno mu było przekonać się do aurorów.
- Keaton Burroughs, przyjaźnimy się z Lizzie od dziecka - odparł podobnym tonem, z jakiegoś powodu czując potrzebę, by także przedstawić się imieniem i nazwiskiem, choć rzadko kiedy to robił. Właściwie nie miał pojęcia, czemu oficjalnie poznają się dopiero teraz - i choć kojarzył mężczyznę z opowieści i zdjęć Liz, to faktycznie nigdy jeszcze nie zostali sobie przedstawieni.
Niestety telepatycznego przekazu Stefka nie udało mu się odebrać, lecz posłał mu z lekka zaskoczony uśmiech, gdy narzeczona wybrzmiało dobitnie; ona naprawdę istniała, wyśnione marzenie Cattermole'a. Wzrok pomknął ku górze, ku życzeniom, które rozbłysnęły na niebie; wszystkiego najlepszego. Gdzieś obok Cedric zamknął smutek Liz w braterskich ramionach.
- Poczęstujecie się kocem? - pojawił się przy Stefie i jego narzeczonej, oferując im przygotowane przez Liz nakrycia. - Nie miałem jeszcze okazji osobiście wam pogratulować, wszystkiego dobrego - z okazji zaręczyn; uśmiech zgrabny przysłonił nie najbardziej zgrabne słowa, a on zaraz potem ruszył w stronę bukieciarza, którego widok niegdyś doprowadzałby jedynie do irytacji - teraz patrząc się na niego pomyślał najpierw o czymś innym. O kimś innym.
- Wolisz kratę czy... Merlin wie, co to jest - mruknął chwilę później, przy Vincencie, przypatrując się ciężkiemu deseniowi, którego za nic w świecie nie był w stanie odszyfrować; nie unikał jego spojrzenia, miał wrażenie, że całe to powstałe między nimi napięcie w gruncie rzeczy nie zaistniałoby, gdyby nie jedno, zasadnicze niedopowiedzenie. - Z Justine... już lepiej? - i choć miał z nią kontakt listowny, choć wybierał się do niej na dniach, Vincent opiekował się nią każdego dnia - papier mógł przyjąć wszystko, a Tonks nie wylewałaby z siebie wszystkich bolączek; nie wiedział, czego się spodziewać - może po prostu przepełnionego niechęcią potwierdzenia, w które chyba byłby skłonny uwierzyć bardziej niż w wymigującą odpowiedź spisaną rozchwianym atramentem.
Sam narzucił na siebie jeden koc, ten, który został w jego rękach, i przysunął się do ogniska, by poczuć na dłoniach przyjemny dotyk ognia.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej wzruszenie nie trwało długo. Zrobiła już to, ale ostatecznie naprawdę nie chciała robić tutaj teatru łez i smutku. Przede wszystkim byli tutaj by się cieszyć, by się lepiej poznać, by każdy czuł się po prostu dobrze. Z całej siły próbowała, by klimat był wyczuwalny, ale już ognisko wystarczyło, by całą okolicę wypełnił zapach drewna, przypominający ciepły, wieczorny kominek i mieszał się z nim zapach chłodnej bryzy. Jesień przyszła pełną parą, ale czuła już zimna. Nie teraz, kiedy trzymając się łagodnych, ciepłych ramion brata i wierzchem dłoni lekko ocierając łzy ze sklejonych nieco powiek. - Już, już, przestaję, przepraszam. - Upewniła szybko, i choć szybko przestała ronić łzy, nadal echo tego stanu odbijało się w jej zaczerwienionym nosie i podrażnionych oczach. Pociągnęła ostatni raz nosem i odwróciła się do reszty gości, którzy chyba zaczęli się całkiem nieźle rozgaszczać. I rzeczywiście, może z powodu tego, że Cedric był tu z nimi tak blisko jej, zaczęła się czuć trochę jak w rodzinie. Był przypałowy braciszek, kochana siostra, zaborczy brat i małe przekomarzające się konflikty. W oczach dziewczyny zabłyszczał płomień ciepłych emocji. Tak się cieszyła, że chociaż te kilka osób mogło przyjść do niej tutaj. Nawet jeśli to nie byli wszyscy, których znowu chciałaby zobaczyć.
Rozpakowała sukienkę, żeby móc się jej lepiej przyjrzeć, ale kiedy zobaczyła, jak cudownie do niej pasuje, spojrzała na Cedrica naburmuszony, gniewnym spojrzeniem. Znowu jej coś dał, mimo że wcale nie musiał i na pewno się postarał, żeby znaleźć taką sukienkę. - Jesteś niemożliwy... - Znowu objęła brata, tym razem trochę krócej, by móc już go wypuścić i żeby wszyscy podzielili się tak, jak chcą porozmawiać. A Lizzie postanowiła doglądać trochę każdego.
Ułożyła dłoń na piersi, kiedy zobaczyła napis, który wyczarował Steffen i uśmiechnęła się pogodnie. To było naprawdę słodkie, na tyle, że chyba nie wiedziała jak już im dziękować. Podchodząc do nich objęła mocno Isabellę, układając dłoń na jej ramieniu i przyjrzała się dokładnie napisowi. - Kochana, nie mogłabym sobie życzyć nic więcej niż więcej naszych spotkań. I żeby każdy z was... Był zdrowy i zawsze czuł się szczęśliwy. - Mogłaby się rozczulać nad tym, że chciałaby końca wojny i powrotu do dawnego życia, bo to też było ważne. W tym momencie nie myślała o tym jednak, tylko cieszyła się z uśmiechniętych twarzy (i całkiem przychylnej twarzy Cedrica).
Następnie rozpakowała tomik poezji, a gdy obserwowała śliczną, skórzaną okładkę i beżowe strony, prawie drżała jej warga, choć powtrzymywała się z całej siły, by znowu się nie wzruszyć. - Jeśli są tam chociaż w połowie tak dobre jak Kiedy zawyły trytony to już wiem, że będzie świetna. Ja... Nauczyłam się to śpiewać z nutnika. Był na końcu książki, którą mi pożyczyłeś ostatnio. - Z jakiegoś powodu trudno było jej wyciągnąć nos z każdej pożyczonej przez Vincenta książki. Jakby sama miała ich za mało, a jej regał prawie się przecież od nich uginał.
- Isabello, pomożesz? - Zaczęła dobierać się do kolczyków i oczywiście, ponieważ nie miała tu lusterka, musiała poprosić koleżankę o pomoc z założeniem ich tak, żeby wyglądały możliwie najlepiej i nie spadły gdy tylko potrząśnie głową. Oddała się w ręce blondynki, która oczywiście lepiej widziała jej uszy niż sama Lizzie, a później jeszcze spięła swoje niesforne loczki apaszką na samym czubku głowy zupełnie jakby jej głowa była cebulą, a włosy - szczypiorkiem. Wtedy też podeszła do ogniska i do Keata i Vincenta, klęczących nad ziemniakami w przyprawach. - I jak wyglądam? - Pokazała zęby w ciepłym uśmiechu. - Jesteście już głodni? Od jakiegoś czasu one już tu leżą... Ale lepiej, żeby trochę się podusiły. W koszyku są talerze i nóż. - Zaraz obok jej nogi ułożył się pies, by pogrzać się przy ognisku.
Stanęła dokładnie na środku, by spojrzeć na wszystkich niepewnie. - Niestety nie mgłam przynieść żadnego alkoholu, ale... mogę zaparzyć każdemu rumianek i wzniesiemy toast! Za to, żebyśmy za rok znowu spotkali się wszyscy w tym składzie... Albo większym!
Rozpakowała sukienkę, żeby móc się jej lepiej przyjrzeć, ale kiedy zobaczyła, jak cudownie do niej pasuje, spojrzała na Cedrica naburmuszony, gniewnym spojrzeniem. Znowu jej coś dał, mimo że wcale nie musiał i na pewno się postarał, żeby znaleźć taką sukienkę. - Jesteś niemożliwy... - Znowu objęła brata, tym razem trochę krócej, by móc już go wypuścić i żeby wszyscy podzielili się tak, jak chcą porozmawiać. A Lizzie postanowiła doglądać trochę każdego.
Ułożyła dłoń na piersi, kiedy zobaczyła napis, który wyczarował Steffen i uśmiechnęła się pogodnie. To było naprawdę słodkie, na tyle, że chyba nie wiedziała jak już im dziękować. Podchodząc do nich objęła mocno Isabellę, układając dłoń na jej ramieniu i przyjrzała się dokładnie napisowi. - Kochana, nie mogłabym sobie życzyć nic więcej niż więcej naszych spotkań. I żeby każdy z was... Był zdrowy i zawsze czuł się szczęśliwy. - Mogłaby się rozczulać nad tym, że chciałaby końca wojny i powrotu do dawnego życia, bo to też było ważne. W tym momencie nie myślała o tym jednak, tylko cieszyła się z uśmiechniętych twarzy (i całkiem przychylnej twarzy Cedrica).
Następnie rozpakowała tomik poezji, a gdy obserwowała śliczną, skórzaną okładkę i beżowe strony, prawie drżała jej warga, choć powtrzymywała się z całej siły, by znowu się nie wzruszyć. - Jeśli są tam chociaż w połowie tak dobre jak Kiedy zawyły trytony to już wiem, że będzie świetna. Ja... Nauczyłam się to śpiewać z nutnika. Był na końcu książki, którą mi pożyczyłeś ostatnio. - Z jakiegoś powodu trudno było jej wyciągnąć nos z każdej pożyczonej przez Vincenta książki. Jakby sama miała ich za mało, a jej regał prawie się przecież od nich uginał.
- Isabello, pomożesz? - Zaczęła dobierać się do kolczyków i oczywiście, ponieważ nie miała tu lusterka, musiała poprosić koleżankę o pomoc z założeniem ich tak, żeby wyglądały możliwie najlepiej i nie spadły gdy tylko potrząśnie głową. Oddała się w ręce blondynki, która oczywiście lepiej widziała jej uszy niż sama Lizzie, a później jeszcze spięła swoje niesforne loczki apaszką na samym czubku głowy zupełnie jakby jej głowa była cebulą, a włosy - szczypiorkiem. Wtedy też podeszła do ogniska i do Keata i Vincenta, klęczących nad ziemniakami w przyprawach. - I jak wyglądam? - Pokazała zęby w ciepłym uśmiechu. - Jesteście już głodni? Od jakiegoś czasu one już tu leżą... Ale lepiej, żeby trochę się podusiły. W koszyku są talerze i nóż. - Zaraz obok jej nogi ułożył się pies, by pogrzać się przy ognisku.
Stanęła dokładnie na środku, by spojrzeć na wszystkich niepewnie. - Niestety nie mgłam przynieść żadnego alkoholu, ale... mogę zaparzyć każdemu rumianek i wzniesiemy toast! Za to, żebyśmy za rok znowu spotkali się wszyscy w tym składzie... Albo większym!
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Taki już bywam - odrzekłem.
Podzielałem zdanie innych, którzy zawtórowali mi, zaprzeczając jakoby te prezenty byłyby problemem. Ja także czułem się winien tego, że nie mogłem sprezentować Liz czegoś bardziej spektakularnego, bo zasługiwała na wszystko, co najlepsze, lecz źle bym się czuł, gdybym tu się pojawił z pustymi rękoma. Taka opcja nie wchodziła w grę.
- Mnie również jest bardzo miło - odpowiedziałem na słowa młodziutkiej blondynki, która w niezwykle egzaltowany i poetycki niemal sposób złożyła mojej siostrze urodzinowe życzenia. Sprawiała wrażenie dobrze wychowanej, czarującej młodej damy. Zdziwiłem się zatem, że zdecydowała się przyjąć zaręczynowy pierścionek od Steffena, na którego przeniosłem nieprzychylne spojrzenie. Cóż, miłość bywa jednak ślepa. - Jeszcze raz gratuluję w takim wypadku. Obyście niedługo mieli okazję, by stanąć na ślubnym kobiercu - wyrzekłem uprzejmym tonem. Urodzinowy wieczór Lizzie to nie był czas i miejsce na to, by rozprawiać o błędach, wprowadzając nieprzyjemną atmosferę. Nie chciałem, aby cokolwiek popsuło mojej siostrze humor, trzymałem więc się na baczności i ostatecznie zmusiłem do uśmiechu, który nie sięgnął oczu.
Nawet wówczas, gdy stanąłem naprzeciw nieznajomego młodzieńca i uścisnąłem mu na powitanie dłoń, a jego zachowanie było co najmniej... prowokujące.
Wyjątkowo nie spodobało mi się to butne, spojrzenie, jakim obdarzył mnie młody brunet, jeszcze przed chwilą ściskający Elizabeth zbyt serdecznie jak na moje oko. Jakby chciał mnie wyzwać. Znałem takie spojrzenie i budziły one we mnie wyjątkowo nieprzyjemne odczucia.
- Dziwne. Nigdy o tobie nie wspominała - odparłem, unosząc przy tym lekko brew i uśmiechając się kącikiem ust. Przyjaciel z dzieciństwa? Ciekawe. Nie przypominałem sobie, żebym go widział w Dolinie Godryka kiedykolwiek. Przy mnie z ust Liz nigdy nie padło ani to imię, ani nazwisko. Znałem je jednak, uświadomiłem to sobie już po chwili, tyle, że łączyłem je z kimś zupełnie innym. Uprzejma alchemiczka o eterycznej urodzie i dobrych manierach w ogóle nie przypominała krzywonosego, butnego chłopaka. - Frances Burroughs to twoja krewna? - spytałem z ciekawością, nie mogłem się powstrzymać.
Nazwisko nie brzmiało na zbyt popularne, więc istniała szansa, że byli spokrewnieni. Panna Frances nie wspominała o rodzeństwie, może to kuzyni? Byłem po prostu ciekawy.
Z przyjemnością obserwowałem Elizabeth, która zaczyna przeglądać prezenty i prosi o pomoc Isabellę przy kolczykach. Zaprezentowała je Vincentowi i Keatonowi, a ja zmrużyłem lekko oczy, gdy się tak wdzięczyła - jak każdy starszy brat. Nie powiedziałem jednak ani słowa.
- Potrzebujesz pomocy przy tym? - spytałem, gdy zaproponowała, że zaparzy rumianku. Nie miałem, niestety, nic do zaoferowania. Alkohol nie był produktem pierwszej potrzeby. Może byłoby inaczej, gdybym nie miał na utrzymaniu Debbie, ale teraz musiałem zadbać o to, by mieć co włożyć do garnka. - Oby tak było, Liz - powiedziałem z uśmiechem. Domyślałem się co może kryć się pod większym gronem i szczerze życzyłem jej, by poznała prawdziwą miłość, mężczyznę, który o nią zadba.
Podzielałem zdanie innych, którzy zawtórowali mi, zaprzeczając jakoby te prezenty byłyby problemem. Ja także czułem się winien tego, że nie mogłem sprezentować Liz czegoś bardziej spektakularnego, bo zasługiwała na wszystko, co najlepsze, lecz źle bym się czuł, gdybym tu się pojawił z pustymi rękoma. Taka opcja nie wchodziła w grę.
- Mnie również jest bardzo miło - odpowiedziałem na słowa młodziutkiej blondynki, która w niezwykle egzaltowany i poetycki niemal sposób złożyła mojej siostrze urodzinowe życzenia. Sprawiała wrażenie dobrze wychowanej, czarującej młodej damy. Zdziwiłem się zatem, że zdecydowała się przyjąć zaręczynowy pierścionek od Steffena, na którego przeniosłem nieprzychylne spojrzenie. Cóż, miłość bywa jednak ślepa. - Jeszcze raz gratuluję w takim wypadku. Obyście niedługo mieli okazję, by stanąć na ślubnym kobiercu - wyrzekłem uprzejmym tonem. Urodzinowy wieczór Lizzie to nie był czas i miejsce na to, by rozprawiać o błędach, wprowadzając nieprzyjemną atmosferę. Nie chciałem, aby cokolwiek popsuło mojej siostrze humor, trzymałem więc się na baczności i ostatecznie zmusiłem do uśmiechu, który nie sięgnął oczu.
Nawet wówczas, gdy stanąłem naprzeciw nieznajomego młodzieńca i uścisnąłem mu na powitanie dłoń, a jego zachowanie było co najmniej... prowokujące.
Wyjątkowo nie spodobało mi się to butne, spojrzenie, jakim obdarzył mnie młody brunet, jeszcze przed chwilą ściskający Elizabeth zbyt serdecznie jak na moje oko. Jakby chciał mnie wyzwać. Znałem takie spojrzenie i budziły one we mnie wyjątkowo nieprzyjemne odczucia.
- Dziwne. Nigdy o tobie nie wspominała - odparłem, unosząc przy tym lekko brew i uśmiechając się kącikiem ust. Przyjaciel z dzieciństwa? Ciekawe. Nie przypominałem sobie, żebym go widział w Dolinie Godryka kiedykolwiek. Przy mnie z ust Liz nigdy nie padło ani to imię, ani nazwisko. Znałem je jednak, uświadomiłem to sobie już po chwili, tyle, że łączyłem je z kimś zupełnie innym. Uprzejma alchemiczka o eterycznej urodzie i dobrych manierach w ogóle nie przypominała krzywonosego, butnego chłopaka. - Frances Burroughs to twoja krewna? - spytałem z ciekawością, nie mogłem się powstrzymać.
Nazwisko nie brzmiało na zbyt popularne, więc istniała szansa, że byli spokrewnieni. Panna Frances nie wspominała o rodzeństwie, może to kuzyni? Byłem po prostu ciekawy.
Z przyjemnością obserwowałem Elizabeth, która zaczyna przeglądać prezenty i prosi o pomoc Isabellę przy kolczykach. Zaprezentowała je Vincentowi i Keatonowi, a ja zmrużyłem lekko oczy, gdy się tak wdzięczyła - jak każdy starszy brat. Nie powiedziałem jednak ani słowa.
- Potrzebujesz pomocy przy tym? - spytałem, gdy zaproponowała, że zaparzy rumianku. Nie miałem, niestety, nic do zaoferowania. Alkohol nie był produktem pierwszej potrzeby. Może byłoby inaczej, gdybym nie miał na utrzymaniu Debbie, ale teraz musiałem zadbać o to, by mieć co włożyć do garnka. - Oby tak było, Liz - powiedziałem z uśmiechem. Domyślałem się co może kryć się pod większym gronem i szczerze życzyłem jej, by poznała prawdziwą miłość, mężczyznę, który o nią zadba.
becomes law
resistance
becomes duty
-Bardzo dziękujemy! - odpowiedział Steff Cedrikowi, który wydawał się prawdziwym gentlemanem. W głębi ducha trochę zmieszał się, widząc Vincenta i pana Dearborn (Keat to Keat, na szczęście...) kilka tygodni po akcji z "Prorokiem." Unikał od tamtej pory innych Zakonników, planując formalne przeprosiny na czas spotkania, a tutaj zjawił się głównie dla Lizzie i Isabelli. To narzeczona wyciągnęła go zresztą z trwającego od początku października marazmu, inaczej siedziałby samemu w domu dłużej niż kiedykolwiek w życiu (nawet po śmierci Bertiego). Na szczęście, w obecności solenizantki wszyscy potrafili chyba odłożyć przykre tematy na bok. Uśmiechnął się do Cedrica szerzej, szczerze wdzięczny za uniknięcie niezręczności. Dobry z niego człowiek, ale czego innego się spodziewać - miał świetną siostrę!
Potem przeniósł rozkochany wzrok na Isabellę. -Też mam taką nadzieję. - że jak najprędzej staniemy na ślubnym kobiercu. Tą myśl musiała już wyczytać z jego ciepłego tonu głosu, bo o takich sprawach trudno mówić na głos, w dodatku publicznie.
Odprowadził narzeczoną w kierunku ogniska, gdzie Keat już im gratulował. Steff zreflektował się wreszcie, pamiętając, że (nawet byłe) szlachcianki nie przedstawiają się chyba ot, tak! Musiał poduczyć się trochę z savoire-vivre'u, dla Belli!
-Dzięki! A ja nie miałem okazji was sobie przedstawić - Bello, to Keaton, mój przyjaciel, wie wszystko o morzach i smokach i przygodach! Na Sylwestrze znokautowaliśmy razem groźnego zamachowca. - dodał z dumą, bo o sprawach niedotyczących Zakonu mógł mówić otwarcie - choć chyba te słowa powinna słyszeć nie tylko Bella, ale i Lizzie. -Keat, to - dziewczyna, o której słyszałeś tak dużo, że aż za dużo, powód wylewanych przeze mnie łez i wlewanego w siebie alkoholu, no ale jak widzisz wszystko się jednak ułożyło... -Isabella Presley, moja narzeczona, alchemiczka, zielarka, uzdrowicielka. - na jednym wdechu opowiedział Keatowi o wszystkim tym, o czym nie mówił mu, gdy z goryczą psioczył na Mathieu Rosiera. Zakochał się w końcu w Belli, gdy nieśmiało opowiadała mu o swoich zainteresowaniach i ambicjach - których nie miała szans ziścić w Pałacu Bealieu i które utrudniała teraz wojna, ale które Steff zamierzał dzielnie wspierać. -Bello, Vincent też zna się na ziołach i ingrediencjach. - odszukał Rinehearta wzrokiem, ale ten akurat poprawiał ognisko i chyba ich nie słyszał, a Steff nie miał śmiałości przedstawiać wszystkich sobie formalnie. Zaraz potem do Rinehearta zagaił Keat, pytając o Justine, a Steff od razu zastrzygł uszami i spojrzał porozumiewawczo na Bellę. Dlaczego Vincent miałby wiedzieć co z Justine?
Im dłużej znał Bellę, tym bardziej rozumiał, że oprócz miłości do siebie łączy ich również miłość do plotek, więc może czegoś się dzisiaj dowiedzą. Narzeczona odeszła na chwilę na stronę z Lizzie, a Cattermole spróbował udawać, że gapi się w ogień i podsłuchać kolegów.
Uwaga Steffa przeniosła się na solenizantkę, która wróciła z nowymi kolczykami. Nie był pewien, czy może ją skomplementować jako zaręczony mężczyzna (naprawdę musi kogoś o to spytać, może Jamesa - on już od dawna był żonaty), uśmiechnął się więc tylko uprzejmie.
-Toast brzmi wspaniale. - uśmiechnął się promiennie, a na wspomnienie o jeszcze większym składzie zrobiło mu się jakoś ciepło. Czy zdążyliby z Isabellą wziąć ślub i... założyć rodzinę w ciągu roku? Pewnie nie, pewnie to nawet nierozsądne, trwa wojna, ale pomarzyć zawsze można. Nie ośmielił się zerknąć na narzeczoną, trochę lękając się, że mina zdradzi jego bardzo nieśmiałe marzenia. Bella chciała w końcu realizować się... uzdrowicielsko... i w ogóle. Strasznie za to podziwiał, i ją i Lizzie.
-Lizzie, ja życzę ci spełnienia wszystkich marzeń w tym roku. - obwieścił z przekonaniem. -Bo... wiem, że czasy są trudne i mamy tylko rumianek, ale nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji, marzenia potrafią się spełnić zupełnie niespodziewanie. - odruchowo wziął Bellę za rękę, wznosząc toast. Czyż nie byli tego najlepszym przykładem?! Miał nadzieję, że i Keat go słyszy i weźmie sobie to do serca. O ile Lizzie była śliczną, wesołą i ambitną młodą damą i miała czas na wszystkie marzenia, o tyle Burroughs wydawał się jakiś nieswój.
-Zaśpiewamy? Tą piosenkę? Nauczycie nas? - zaproponował Vincentowi i Lizzie, gdy solenizantka wspomniała o tym, że uczyła się ostatnio czegoś śpiewać. Cattermole nie umiał co prawda śpiewać i nie mieli alkoholu, by to zamaskować, ale czego się nie robi dla przyjaciół! A wieczór w towarzystwie muzyki brzmiał jak coś bardzo miłego, coś co by Lizzie ucieszyło.
Potem przeniósł rozkochany wzrok na Isabellę. -Też mam taką nadzieję. - że jak najprędzej staniemy na ślubnym kobiercu. Tą myśl musiała już wyczytać z jego ciepłego tonu głosu, bo o takich sprawach trudno mówić na głos, w dodatku publicznie.
Odprowadził narzeczoną w kierunku ogniska, gdzie Keat już im gratulował. Steff zreflektował się wreszcie, pamiętając, że (nawet byłe) szlachcianki nie przedstawiają się chyba ot, tak! Musiał poduczyć się trochę z savoire-vivre'u, dla Belli!
-Dzięki! A ja nie miałem okazji was sobie przedstawić - Bello, to Keaton, mój przyjaciel, wie wszystko o morzach i smokach i przygodach! Na Sylwestrze znokautowaliśmy razem groźnego zamachowca. - dodał z dumą, bo o sprawach niedotyczących Zakonu mógł mówić otwarcie - choć chyba te słowa powinna słyszeć nie tylko Bella, ale i Lizzie. -Keat, to - dziewczyna, o której słyszałeś tak dużo, że aż za dużo, powód wylewanych przeze mnie łez i wlewanego w siebie alkoholu, no ale jak widzisz wszystko się jednak ułożyło... -Isabella Presley, moja narzeczona, alchemiczka, zielarka, uzdrowicielka. - na jednym wdechu opowiedział Keatowi o wszystkim tym, o czym nie mówił mu, gdy z goryczą psioczył na Mathieu Rosiera. Zakochał się w końcu w Belli, gdy nieśmiało opowiadała mu o swoich zainteresowaniach i ambicjach - których nie miała szans ziścić w Pałacu Bealieu i które utrudniała teraz wojna, ale które Steff zamierzał dzielnie wspierać. -Bello, Vincent też zna się na ziołach i ingrediencjach. - odszukał Rinehearta wzrokiem, ale ten akurat poprawiał ognisko i chyba ich nie słyszał, a Steff nie miał śmiałości przedstawiać wszystkich sobie formalnie. Zaraz potem do Rinehearta zagaił Keat, pytając o Justine, a Steff od razu zastrzygł uszami i spojrzał porozumiewawczo na Bellę. Dlaczego Vincent miałby wiedzieć co z Justine?
Im dłużej znał Bellę, tym bardziej rozumiał, że oprócz miłości do siebie łączy ich również miłość do plotek, więc może czegoś się dzisiaj dowiedzą. Narzeczona odeszła na chwilę na stronę z Lizzie, a Cattermole spróbował udawać, że gapi się w ogień i podsłuchać kolegów.
Uwaga Steffa przeniosła się na solenizantkę, która wróciła z nowymi kolczykami. Nie był pewien, czy może ją skomplementować jako zaręczony mężczyzna (naprawdę musi kogoś o to spytać, może Jamesa - on już od dawna był żonaty), uśmiechnął się więc tylko uprzejmie.
-Toast brzmi wspaniale. - uśmiechnął się promiennie, a na wspomnienie o jeszcze większym składzie zrobiło mu się jakoś ciepło. Czy zdążyliby z Isabellą wziąć ślub i... założyć rodzinę w ciągu roku? Pewnie nie, pewnie to nawet nierozsądne, trwa wojna, ale pomarzyć zawsze można. Nie ośmielił się zerknąć na narzeczoną, trochę lękając się, że mina zdradzi jego bardzo nieśmiałe marzenia. Bella chciała w końcu realizować się... uzdrowicielsko... i w ogóle. Strasznie za to podziwiał, i ją i Lizzie.
-Lizzie, ja życzę ci spełnienia wszystkich marzeń w tym roku. - obwieścił z przekonaniem. -Bo... wiem, że czasy są trudne i mamy tylko rumianek, ale nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji, marzenia potrafią się spełnić zupełnie niespodziewanie. - odruchowo wziął Bellę za rękę, wznosząc toast. Czyż nie byli tego najlepszym przykładem?! Miał nadzieję, że i Keat go słyszy i weźmie sobie to do serca. O ile Lizzie była śliczną, wesołą i ambitną młodą damą i miała czas na wszystkie marzenia, o tyle Burroughs wydawał się jakiś nieswój.
-Zaśpiewamy? Tą piosenkę? Nauczycie nas? - zaproponował Vincentowi i Lizzie, gdy solenizantka wspomniała o tym, że uczyła się ostatnio czegoś śpiewać. Cattermole nie umiał co prawda śpiewać i nie mieli alkoholu, by to zamaskować, ale czego się nie robi dla przyjaciół! A wieczór w towarzystwie muzyki brzmiał jak coś bardzo miłego, coś co by Lizzie ucieszyło.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
O to chodziło. Właśnie o to. By Elizabeth czuła się dobrze, wśród swoich, w bezpiecznym gnieździe rodziny i przyjaciół. Dobrała ich zgodnie z płomieniami w swym sercu, razem tworzyć mieli najmilszy jej pożar. Mniej lub bardziej dopasowani, zaprzyjaźnieni czy zgryźliwi – nieważne. Wszyscy tutaj przywędrowali tylko dla niej. Bella zamierzała strzec atmosfery i przyczynić się do tego, by ten dzień okazał się jej szczęściem. Każdą drobną łzę należało rozmyć czym prędzej. – Ależ Lizzie, marzenia wypowiedziane w dniu urodzin muszą się spełnić, będziemy świadkami, będziemy bronić tego, by udało ci się je zrealizować, moja miła. Czy nie tak, drodzy panowie? – zapytała z promiennym uśmiechem, poszukując oparcia w pozostałych kawalerach. Odpowiedziała delikatnym dotykiem na obecność dłoni Elizabeth przy jej ramieniu. – O nic się nie martw, przed nami najpiękniejszy czas. Dla ciebie i dla wszystkich – wyznała pogodnie i spróbowała wznieć na jej ustach kolejny uśmiech.
- Panie Cedricu, to bardzo miłe. Dziękujemy i mamy nadzieję, że to już niedługo – odpowiedziała uprzejmie zachwycona manierami tego dżentelmena. Niespotykane wręcz, że tak blisko mu było do nienagannej postawy wielki lordów. Skąd się tu wziął? Prawdziwy brat Elizabeth. Och, wyobrażała sobie jego troskę i rycerską postawę. Jej własny brat winien przyjąć nauki od pana Cedrica. Wokół mężczyzny rozciągała się przedziwna aura powagi, ale i bezpieczeństwa. Wydał się Isabelli naprawdę silną postacią.
Skupiony Steffen nie omieszkał powiadomić wszystkich o fakcie zaręczyn. Przedstawiał ją tak pięknie, jakby co najmniej miał za sobą długie lata aktywnego urzędowania na szlacheckich sabatach. Opowiadał o o dobrych przymiotach i pękał z dumy, przez co Isabella czuła jeszcze pełniej jego oddanie. – Bardzo ci dziękujemy, Keatonie - rzekła ciepło, gdy Steffen odebrał od niego koc. - Zdaje się, że ja już poznałam panicza Burroughsa – odpowiedziała urzeczona i mrugnęła lekko do Keata. – Tak dzielnie pomagał w szpitalu polowym. Dwie dodatkowe ręce dla uzdrowiciela w takiej chwili to złoto. Z radością jednak kiedyś posłucham o tych morskich przygodach – wyjawiła z wdzięcznością. – Tak się cieszę, że mogę poznać tyle nowych osób, jest w was pasja. Och, i Vincent. Naprawdę jesteś zielarzem? Gdzie masz swoją ukochaną cieplarnię? Opowiedz mi! – zawołała zauroczona nowymi informacjami, które podarował jej Steffen. Rineheart był co prawda trzy kroki od nich i lekko obrócony, ale Bella spróbowała mówić głośniej i zaczepić o jego wysoką postać. Nie kryła zainteresowania. – Och, Elizabeth, z radością. Podaj mi je, zaraz będą godne, by stać się ozdobą dla twej urody – mówiła zachwycona i pochwyciła biżuterię delikatnie miedzy palce. Ostrożnie umieściła kolczyki na właściwych miejscach, uprzednio odciągając z okolic ucha zabłąkane kosmyki. O tak, powinno być idealnie – Lśnisz jak najpiękniejsza iskierka – skomentowała ciepło i przyłożyła odruchowo dwie złączone dłonie do piersi. – Nigdy nie wzgardzę rumiankiem. Ziołowy napar zdaje się rozpalać o wiele lepiej od alkoholu. To niedoceniona moc roślin, prawda? – pytaniem lekko zaczepiała Keata i Vincenta, bo to oni, zdaje się, wykazywali się zamiłowaniem do natury.
Owo większe grono wyraźnie dało Isabelli do myślenia. Czujnie rozejrzała się po towarzystwie, poszukując wskazówek, a jej myśli pomknęły w stronę zupełnie przeciwną do rodzinnych fantazji Steffena. Skupiła się na przyjaciółce. – Kochana Elizabeth, za rok będzie tutaj razem z nami twój kawaler. Jestem tego pewna, pewna, że on gdzieś tam jest i tylko czeka, by zamknąć cię w ramionach. I za rok, za rok będzie mniej tej złej wojny i krzywd wokoło. I będziemy my wszyscy, twoi przyjaciele – wymówiła z wypiekami na policzkach. – Pośpiewamy? Och, tak, proszę – zawołała pogodnie. Przecież uwielbiała śpiewać. Z entuzjazmem zerknęła na ukochanego, który… chyba nigdy przy niej nie śpiewał. Tym bardziej odczuwała ciekawość.
- Panie Cedricu, to bardzo miłe. Dziękujemy i mamy nadzieję, że to już niedługo – odpowiedziała uprzejmie zachwycona manierami tego dżentelmena. Niespotykane wręcz, że tak blisko mu było do nienagannej postawy wielki lordów. Skąd się tu wziął? Prawdziwy brat Elizabeth. Och, wyobrażała sobie jego troskę i rycerską postawę. Jej własny brat winien przyjąć nauki od pana Cedrica. Wokół mężczyzny rozciągała się przedziwna aura powagi, ale i bezpieczeństwa. Wydał się Isabelli naprawdę silną postacią.
Skupiony Steffen nie omieszkał powiadomić wszystkich o fakcie zaręczyn. Przedstawiał ją tak pięknie, jakby co najmniej miał za sobą długie lata aktywnego urzędowania na szlacheckich sabatach. Opowiadał o o dobrych przymiotach i pękał z dumy, przez co Isabella czuła jeszcze pełniej jego oddanie. – Bardzo ci dziękujemy, Keatonie - rzekła ciepło, gdy Steffen odebrał od niego koc. - Zdaje się, że ja już poznałam panicza Burroughsa – odpowiedziała urzeczona i mrugnęła lekko do Keata. – Tak dzielnie pomagał w szpitalu polowym. Dwie dodatkowe ręce dla uzdrowiciela w takiej chwili to złoto. Z radością jednak kiedyś posłucham o tych morskich przygodach – wyjawiła z wdzięcznością. – Tak się cieszę, że mogę poznać tyle nowych osób, jest w was pasja. Och, i Vincent. Naprawdę jesteś zielarzem? Gdzie masz swoją ukochaną cieplarnię? Opowiedz mi! – zawołała zauroczona nowymi informacjami, które podarował jej Steffen. Rineheart był co prawda trzy kroki od nich i lekko obrócony, ale Bella spróbowała mówić głośniej i zaczepić o jego wysoką postać. Nie kryła zainteresowania. – Och, Elizabeth, z radością. Podaj mi je, zaraz będą godne, by stać się ozdobą dla twej urody – mówiła zachwycona i pochwyciła biżuterię delikatnie miedzy palce. Ostrożnie umieściła kolczyki na właściwych miejscach, uprzednio odciągając z okolic ucha zabłąkane kosmyki. O tak, powinno być idealnie – Lśnisz jak najpiękniejsza iskierka – skomentowała ciepło i przyłożyła odruchowo dwie złączone dłonie do piersi. – Nigdy nie wzgardzę rumiankiem. Ziołowy napar zdaje się rozpalać o wiele lepiej od alkoholu. To niedoceniona moc roślin, prawda? – pytaniem lekko zaczepiała Keata i Vincenta, bo to oni, zdaje się, wykazywali się zamiłowaniem do natury.
Owo większe grono wyraźnie dało Isabelli do myślenia. Czujnie rozejrzała się po towarzystwie, poszukując wskazówek, a jej myśli pomknęły w stronę zupełnie przeciwną do rodzinnych fantazji Steffena. Skupiła się na przyjaciółce. – Kochana Elizabeth, za rok będzie tutaj razem z nami twój kawaler. Jestem tego pewna, pewna, że on gdzieś tam jest i tylko czeka, by zamknąć cię w ramionach. I za rok, za rok będzie mniej tej złej wojny i krzywd wokoło. I będziemy my wszyscy, twoi przyjaciele – wymówiła z wypiekami na policzkach. – Pośpiewamy? Och, tak, proszę – zawołała pogodnie. Przecież uwielbiała śpiewać. Z entuzjazmem zerknęła na ukochanego, który… chyba nigdy przy niej nie śpiewał. Tym bardziej odczuwała ciekawość.
Z lekkim uśmiechem wymalowanym na bladych ustach przyglądał się tak skromnej, dziewczęcej radości. Niewielkie, przyjazne gesty, odpakowywanie drobnych upominków, były wyrazem normalności; chwilowego szczęścia, którego tak bardzo im teraz brakowało. Z ciekawością lustrował podarowany tomik wierszy obracany w drobnych, kobiecych dłoniach. Bordowa, skórzanka okładka odbijała wąskie strużki światła, a sama poezja pachniała specyficzną wonią korzennej starości. Uniósł brew w wymownym zadziwieniu, gdy brunetka przedstawiła fakt istnienia tajemniczego nutnika, umieszczonego na samym końcu niedawno pożyczonej książki. Złożył ręce na klatce piersiowej, postukał czubkiem buta w piaszczyste podłoże i odparł w specyficznym tonie: – Naprawdę? Musiałem nie zauważyć… – przyznał otwarcie wzruszając lekko ramionami. Jeszcze przez chwilę stał w półkolu stworzonym przez zgromadzonych, dużo młodszych gości. Trzymał się na uboczu wyłapując pojedyncze słowa, kiwając głową w wymownym porozumieniu. Przesunął niebieskie tęczówki na twarz uroczej uzdrowicielki, aby po dokładnym przedstawieniu pozostałych sylwetek rzec: – Również dołączam się do gratulacji. – i choć kompletnie nie znał prezentowanej pary, nie chciał uchodzić za niegrzecznego. Przestąpił z nogi na nogę i wraz z zapowiedzią, ruszył w stronę ogniska, aby lepiej zagospodarować swój czas oraz przygotować palenisko. Wydawało mu się, iż między zgromadzonymi usłyszał specyficzne zgłoski układające się w dźwięk jego imienia. Zmarszczył brwi i odetchnął lekko, wrzucając ostatnie, zebrane gałązki z resztą zielonego igliwia. Obrócił się lekko w ich stronę, starając się sprostać żywiołowemu entuzjazmowi blondynki: – Handluję roślinnymi ingrediencjami, ale zielarstwo od zawsze było moją pasją… – uzupełnił, aby na koniec zawiesić się na moment, nie mogąc znaleźć słowa, na doprecyzowanie swojego hobby. – Przeprowadziłem się do Irlandii kilka tygodni temu. Dopiero, bardzo powoli oporządzam miejsca godne założenia jakiejkolwiek hodowli. Nie mam zbyt wiele czasu.. – zatrzymał nabierając powietrza i lekko minimalizując swoją wypowiedź. Nie przepadał za opowiadaniem o samym sobie: – Ale jeśli będzie już gotowa, chętnie opowiem ci o swoich hodowlanych okazach. – podniósł głos, aby dziewczyna oddalona o kilka metrów lepiej usłyszała sens wyrzucanych sylab. Podniesionym kącikiem ust zaznaczył swe dobre intencje, po czym ponownie przykucnął przy buchającym ogniu, dorzucając rozrzuconych, wysuszonych gałązek. Patyk trzymany w prawej dłoni grzebał w czarnych zgliszczach, a on wydawał się niedopasowany do wytwornej atmosfery; martwił się każdym kolejnym dniem. Martwił się o osobę pozostawioną we własnych czterech ścianach nadmorskiego azylu. Pewna sylwetka znalazła się w jego obrębie, a on nie podniósł wzroku, w którym odbijał się soczysty pomarańcz rozszalałego żywiołu. Poznał go po specyficznym chodzie, osobliwym cieniu rzuconym nieopodal. Klatka piersiowa uniosła się w bolesnym oddechu, a wargi ułożył się w krótką odpowiedź, na którą zasługiwał. Na którą w tym momencie, w ich nietypowej sytuacji było go po prostu stać: – Lepiej. – powiadomił krótko i unosząc ciężkie powieki zlustrował całą, niepochlebną aparycję. Tak wiele niedopowiedzeń, niewyjaśnionych kwestii krążyło między tą dwójką, lecz nie miał ochoty wyciągać ręki jako pierwszy… Nie ufał mu; każde pytanie o blond towarzyszkę, z którą kilka miesięcy temu spędził to niezapomniane weselne przyjęcie, był dla niego niczym bolesna, kłująca zadra. Nie wiedział czy powinien dodawać coś więcej, na szczęście pozostali przenieśli się bliżej przyjemnego ciepła, a on sam ustąpił miejsca szkolnemu przyjacielowi, z którym przez wiele lat dzielił jedno dormitorium. – Rumianek ma świetne właściwości lecznicze i… – uniósł obie ręce do góry, aby zaprotestować w kwestii śpiewania. Nie miał do tego talentu, ani odpowiednich chęci. I choć znał melodię, przerzucił odpowiedzialność na dzisiejszą solenizantkę: – Elizabeth pójdzie to o niebo lepiej. – powiedział zaraz i odkręcił głowę w stronę Cedrica przekręcając oczami i pozostawiając przerażoną minę. Może naprawdę byli już na to wszystko za starzy?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie doczekałem się odpowiedzi ze strony siostry. Zajęła się rozmową ze znajomymi, a ja nie zamierzałem jej przeszkadzać. Zasługiwała przecież na to, aby świętować swoje urodziny tak jak chciała, radośnie i beztrosko, na tyle na ile było to w ogóle możliwe w tych czasach i w tym miejscu. Czułem wyrzuty sumienia, że te urodziny wyglądają właśnie tak. Powinno być inaczej. Powinno być jak dawniej. Ze wzruszeniem wróciłem pamięcią do przeszłości, kiedy w dzieciństwie na urodziny moje, czy Lizzie nasza matka przygotowywała ulubione danie na obiad i piekła tort. Dla mnie było to ciasto z wiśniami. Rodzice pozwalali nam zaprosić przyjaciół z Doliny Godryka i zrobić małe przyjęcie. Moje urodziny wypadały w styczniu, zazwyczaj więc kończyły się kuligiem, bitwą na śnieżki i jazdą po zamarzniętym stawie, gdy rodzice nie widzieli. Raz skończyło się to załamaniem lodu, kiedy zima nie była tak sroga, a więc i kąpielą w lodowatej locie, co poskutkowało paskudnym zapaleniem płuc. Ojciec słusznie na mnie wówczas nawrzeszczał. Te czasy jednak przeminęły i niekiedy traciłem nadzieję, że powrócą. Sytuacja dla nas wszystkich malowała się w coraz ciemniejszych barwach. Ponure myśli towarzyszyły mi przez ostatnie tygodnie nieustannie. Powracały wciąż i wciąż, osiadając coraz cięższym kamieniem na barkach i w żołądku, przez co znacznie trudniej było mi się za cokolwiek wziąć. Nieustannie czułem się zmęczony przez brak snu, a jeśli już zasypiałem, to dręczyły mnie koszmary. Jedynie siłą woli zmuszałem się do wstania z łóżka każdego ranka. O tym jednak mówić dzisiaj nie zamierzałem. Nie śmiałbym popsuć Liz tego wieczoru. Uśmiechała się dziś, wydawała radośniejsza niż zwykle, więc i ja poczułem się spokojniejszy. Aby nie przeszkadzać jej w rozmowie podszedłem do Vincenta, razem z nim stanąłem gdzieś z boku, na tyle jednak blisko ogniska, aby nie zmarznąć w ten październikowy wieczór.
- W naszym wieku to już chyba nie wypada obchodzić urodzin, co? - mruknąłem rozbawiony, spoglądając na przyjaciela. Z tego co pamiętałem on miał swoje obchodzić za miesiąc. Trzydzieste pierwsze. Ja miałem skończyć tyle samo w pierwszej połowie stycznia, ale czułem się jakbym miał co najmniej dekadę więcej. - Pamiętasz jak Charles z sąsiedniego dormitorium spił się ognistą od wuja w swoje siedemnaste urodziny i zgubił zegarek od ojca? - przypomniałem sobie nagle historię z szóstego roku wspólnej nauki.
- W naszym wieku to już chyba nie wypada obchodzić urodzin, co? - mruknąłem rozbawiony, spoglądając na przyjaciela. Z tego co pamiętałem on miał swoje obchodzić za miesiąc. Trzydzieste pierwsze. Ja miałem skończyć tyle samo w pierwszej połowie stycznia, ale czułem się jakbym miał co najmniej dekadę więcej. - Pamiętasz jak Charles z sąsiedniego dormitorium spił się ognistą od wuja w swoje siedemnaste urodziny i zgubił zegarek od ojca? - przypomniałem sobie nagle historię z szóstego roku wspólnej nauki.
becomes law
resistance
becomes duty
Przychodzę stąd
Nadmorski brzeg wydawał się być pozbawiony swojego niepodważalnego uroku. Nie przyszedł tutaj obserwować zachód słońca czy wypatrywać sobie węży morskich i błędnych ogników. Były jednak lepsze miejsca, do których można było zaprosić dziewczynę na randkę, biorąc pod uwagę bliskość mogił. A teraz powstałych z grobów ożywieńców, z którymi należało zrobić porządek. Nie wyglądało to dobrze już od pierwszej chwili. Powiódł spojrzeniem po plaży, dostrzegając gdzie nie gdzie rozgrzebany piach. A przede wszystkim szwędające się zwłoki o przeżartymi przez czas i trawionymi przez robactwo tkankami, z pustymi oczodołami. Wyglądały jak upiory z koszmarnych snów. Nie wyglądały nad wyraz groźnie. Nie zamierzał lekceważyć przeciwnika, z którym dotąd nie miał dotychczas styczności. Musiał jeszcze wymyślić, jak skutecznie pokonać umarlaków skoro większość zaklęć skutecznych w starciu z bardziej żywotnymi wrogami może się okazać niezbyt skuteczna. W chwili obecnej skłaniał się ku używaniu zaklęć związanych z ogniem, choć zdawał sobie sprawę z tego to może być obosieczny miecz. Oaza już wystarczająco ucierpiała podczas tego nagłego trzęsienia ziemi.
— Ulmus Aratrio! — Dobył różdżkę i skierował ją w stronę pierwszego skupiska ożywieńców, które rzuciło mu się w oczy. A konkretnie pod ich nogi. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli to uda mu się stworzyć rów w ziemi, który może zatrzymać te ożywione zwłoki i umożliwić mu łatwiejsze oraz bezpieczniejsze rozprawienie się z nimi za pomocą ognia. Na razie lepszego pomysłu nie miał. A może do tego czasu nadejdą inni czarodzieje i będą mogli połączyć siły i opanować to całe zaistniałe zagrożenie. Wszyscy będą mieli pełne ręce roboty. Po pokonaniu tych upiorów, ich praca się nie zakończy. On sam czuł się zobowiązany do pomocy mieszkańcom Oazy, gdy skończy tutaj. Jeden problem na raz, gdyż nie da rady być w dwóch miejscach w tym samym czasie. Najważniejsze, by nie musiał się mierzyć samemu z umarlakami. Sam wiele nie zdziała.
Rzucam k100 na Ulmus Aratrio (ST 65) + 17 U
Rzucam na obszar zaklęcia 5 + 1k3
Rzucam na obrażenia od czaru 3k10 (tłuczone) [warunkowe]
Rzucam k6 na atrakcje
EM: 48/50
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Volans Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k3' : 3
--------------------------------
#3 'k10' : 3, 5, 9
--------------------------------
#4 'k6' : 2
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k3' : 3
--------------------------------
#3 'k10' : 3, 5, 9
--------------------------------
#4 'k6' : 2
| Lecę z tej lokacji
Chłód wzmagał, wdzierając się pod skórę ostrząc żeby na skórze smaganej wiatrem podczas przyspieszonego lotu. Chaos widziany z góry wzmagał krążący we krwi - wraz z adrenaliną - niepokój. Widok szarpnął decyzją na moment, analizując, czy słusznie wybrał i nie powinien znaleźć się przy źródle, szczelina, której serce ziało pęknięciem, niby otwarta raną. Ale wieści o wstających z grobach i świadomości, że wybrzeże pełne było więziennych mogił, pociągnęły się wraz z aurorską powinnością. Nie miał pewności, czy ożywieńcy były prawdziwymi inferiusami, ale coś, co wypaczało i plugawiło naturę śmierci, nie miało prawa bytu.
Wyhamował niemal z impetem, gdy obniżył lot, dostrzegając postaci, które jak makabryczne lalki, ciągnięte za niewidzialne laki, sunęły w stronę... centrum? Brudne, nadgryzione przez robactwo, z widocznymi kośćmi, z resztką wiszących ubrań. Jeśli dotrą do wioski, widział, jak wielką panikę zasieją. Nie był to pierwszy raz, gdy widział podobne zjawiska, była zaprawiony w walce z równie mrocznymi zjawiskami, ale wciąż - widok wywoływał w nim odruchowy, zimy zacisk na piersi, zupełnie inny od tego, jaki czuł na skórze. Chociaż - być jedno i drugie mogło mieć na to wpływ. Pozwolił jednak wrażeniu ulecieć, na jego miejsce zasiadła czujna determinacja. W okolicy, dostrzegł już sylwetkę czarodzieja, akurat w momencie, gdy ten podniósł różdżkę z wywoływaną inkantacją. Nie był pewien, czy w aktualnym rozrachunku, jakiekolwiek rowy mogły im pomóc, gdy ziemia pękała sama, odsłaniając kolejne, wygrzebujące się zwłoki. te, zdawały się nie zwracać na niego uwagi, z uporem pełznąc gdzieś w stronę wioski - Moore - zatrzymał się bliżej wybrzeża, ale niedaleko czarodzieja, zaznaczając swoją obecność. Nie starał się jednak wchodzić w większa komunikację, na to czasu nie mieli. Czymkolwiek były istoty, znał sposób co najmniej na sprawdzenie, czy były zrodzone z czarnej magii. Stanął twardo na ziemi, lekkim rozkroku, jak do walki, łapiąc równowagę w razie, gdyby zmuszony był do nagłej, fizycznej reakcji. Odetchnął, sięgając myślą do tej jednej, jaśniejącej w umyśle wciąż, jak latarnia wśród nocy. Sięgnął po kojącą, wciąż tak samo wyraźną melodię śpiewaną przez feniksa, do pióra, jakie kiedyś otrzymał do słów profesora, które wypchnęły go na ścieżkę, którą wciąż podążał - Expecto Patronum - różdżka poruszyła się zgrabnie, zupełnie tak jakby chciał zgarnąć ku sobie zbierające się światło i połyskującą kreację materializowanego koziorożca. I tylko po to, by sięgnął po moc, której światło stworzone było do walki z mrokiem, do popielenia tego, co miało wrócić do ziemi. To, czy zrobić to samo miało z wypełzającymi wciąż truposzami, miał się za moment przekonać. Jeśli nie - wciąż otrzyma odpowiedź, czy mieli do czynienia z czarną magią, czy czymś zupełnie innym i musiał zmienić taktykę działania.
| Zaklęcie patronusa i wykorzystuję umiejętność spopielenia
Chłód wzmagał, wdzierając się pod skórę ostrząc żeby na skórze smaganej wiatrem podczas przyspieszonego lotu. Chaos widziany z góry wzmagał krążący we krwi - wraz z adrenaliną - niepokój. Widok szarpnął decyzją na moment, analizując, czy słusznie wybrał i nie powinien znaleźć się przy źródle, szczelina, której serce ziało pęknięciem, niby otwarta raną. Ale wieści o wstających z grobach i świadomości, że wybrzeże pełne było więziennych mogił, pociągnęły się wraz z aurorską powinnością. Nie miał pewności, czy ożywieńcy były prawdziwymi inferiusami, ale coś, co wypaczało i plugawiło naturę śmierci, nie miało prawa bytu.
Wyhamował niemal z impetem, gdy obniżył lot, dostrzegając postaci, które jak makabryczne lalki, ciągnięte za niewidzialne laki, sunęły w stronę... centrum? Brudne, nadgryzione przez robactwo, z widocznymi kośćmi, z resztką wiszących ubrań. Jeśli dotrą do wioski, widział, jak wielką panikę zasieją. Nie był to pierwszy raz, gdy widział podobne zjawiska, była zaprawiony w walce z równie mrocznymi zjawiskami, ale wciąż - widok wywoływał w nim odruchowy, zimy zacisk na piersi, zupełnie inny od tego, jaki czuł na skórze. Chociaż - być jedno i drugie mogło mieć na to wpływ. Pozwolił jednak wrażeniu ulecieć, na jego miejsce zasiadła czujna determinacja. W okolicy, dostrzegł już sylwetkę czarodzieja, akurat w momencie, gdy ten podniósł różdżkę z wywoływaną inkantacją. Nie był pewien, czy w aktualnym rozrachunku, jakiekolwiek rowy mogły im pomóc, gdy ziemia pękała sama, odsłaniając kolejne, wygrzebujące się zwłoki. te, zdawały się nie zwracać na niego uwagi, z uporem pełznąc gdzieś w stronę wioski - Moore - zatrzymał się bliżej wybrzeża, ale niedaleko czarodzieja, zaznaczając swoją obecność. Nie starał się jednak wchodzić w większa komunikację, na to czasu nie mieli. Czymkolwiek były istoty, znał sposób co najmniej na sprawdzenie, czy były zrodzone z czarnej magii. Stanął twardo na ziemi, lekkim rozkroku, jak do walki, łapiąc równowagę w razie, gdyby zmuszony był do nagłej, fizycznej reakcji. Odetchnął, sięgając myślą do tej jednej, jaśniejącej w umyśle wciąż, jak latarnia wśród nocy. Sięgnął po kojącą, wciąż tak samo wyraźną melodię śpiewaną przez feniksa, do pióra, jakie kiedyś otrzymał do słów profesora, które wypchnęły go na ścieżkę, którą wciąż podążał - Expecto Patronum - różdżka poruszyła się zgrabnie, zupełnie tak jakby chciał zgarnąć ku sobie zbierające się światło i połyskującą kreację materializowanego koziorożca. I tylko po to, by sięgnął po moc, której światło stworzone było do walki z mrokiem, do popielenia tego, co miało wrócić do ziemi. To, czy zrobić to samo miało z wypełzającymi wciąż truposzami, miał się za moment przekonać. Jeśli nie - wciąż otrzyma odpowiedź, czy mieli do czynienia z czarną magią, czy czymś zupełnie innym i musiał zmienić taktykę działania.
| Zaklęcie patronusa i wykorzystuję umiejętność spopielenia
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ożywione martwe ciała. Czy to po prostu duchy, błąkające się na wybrzeżu Oazy? Czy to atak inferiusów, okropnych magicznych stworzeń, które po dziś dzień śniły mi się czasem po nocach? Czy to... zombie, niby wymysł mugolskiej wyobraźni, ale czy aby na pewno? Pamiętam jak kiedyś w wakacje poszedłem z mamą do kina na Białe zombie – wtedy też śniły mi się po nocach, choć jeszcze nie mogłem wiedzieć, że za kilkanaście lat stanę oko w oko z czymś podobnym. Nie chciałem tego robić ponownie. Bardzo nie chciałem tego robić ponownie, ale mimo wszystko rozsądek podpowiedział mi, że powinienem. Nie każdy z nas miał okazję spotkać się z czymś takim, nie każdy wiedział jak zareaguje na ich widok. Ja wiedziałem, że zareaguję strachem, ale będę w stanie go częściowo stłumić. Dlatego też biegłem z sercem w gardle na miejsce.
– Na Merlina – mruknąłem z niedowierzaniem, kiedy udało mi się dotrzeć do Volansa i Samuela. Ożywieńcy wyglądali koszmarnie, chyba jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażałem. Na razie nie sprawiały wrażenia szczególnie agresywnych, ale też z oczywistych względów nie wzbudzały we mnie zaufania. Stałem tak przez chwilę, wpatrując się w ich nadgniłe ciała – wyglądały trochę jak te, które znalazłem kiedyś na Nokturnie. Poczułem jak znowu robi mi się niedobrze na samą myśl tamtego widoku, choć ten był jeszcze gorszy. Opanuj się, Floreanie. Miałeś się opanować – przypomniałem sobie, starając się zachować bystrość umysłu. W końcu uniosłem różdżkę, wypowiadając wyraźnie – Magicus extremos – spoglądając przy tym na swoich towarzyszy. Auror i smokolog, nie wątpiłem, że mają w sobie wystarczające pokłady odwagi i waleczności. Mimo wszystko przyda im się jeszcze trochę wsparcia. Ja musiałem te cechy w sobie wypracować, a może po prostu je przebudzić, walcząc przez ostatnie miesiące dla Zakonu. A może już lata? Czas podczas wojny nie upływał jednostajnie, jedne dni mijały bardzo szybko, inne zdawały się niesamowicie dłużyć. – Myślicie, że będą pojawiać się kolejne? – Powiedziałem cicho, trochę się bojąc, że zwrócenie na siebie uwagi skończy się niechybnym atakiem z ich strony.
– Na Merlina – mruknąłem z niedowierzaniem, kiedy udało mi się dotrzeć do Volansa i Samuela. Ożywieńcy wyglądali koszmarnie, chyba jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażałem. Na razie nie sprawiały wrażenia szczególnie agresywnych, ale też z oczywistych względów nie wzbudzały we mnie zaufania. Stałem tak przez chwilę, wpatrując się w ich nadgniłe ciała – wyglądały trochę jak te, które znalazłem kiedyś na Nokturnie. Poczułem jak znowu robi mi się niedobrze na samą myśl tamtego widoku, choć ten był jeszcze gorszy. Opanuj się, Floreanie. Miałeś się opanować – przypomniałem sobie, starając się zachować bystrość umysłu. W końcu uniosłem różdżkę, wypowiadając wyraźnie – Magicus extremos – spoglądając przy tym na swoich towarzyszy. Auror i smokolog, nie wątpiłem, że mają w sobie wystarczające pokłady odwagi i waleczności. Mimo wszystko przyda im się jeszcze trochę wsparcia. Ja musiałem te cechy w sobie wypracować, a może po prostu je przebudzić, walcząc przez ostatnie miesiące dla Zakonu. A może już lata? Czas podczas wojny nie upływał jednostajnie, jedne dni mijały bardzo szybko, inne zdawały się niesamowicie dłużyć. – Myślicie, że będą pojawiać się kolejne? – Powiedziałem cicho, trochę się bojąc, że zwrócenie na siebie uwagi skończy się niechybnym atakiem z ich strony.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Biała magia uciekała, a błyszczące drobiny, tu, na wybrzeżu, ledwie widoczne w powietrzu gnały z wiatrem od morza w nieznane miejsce, w kierunku centrum wyspy. Specyficzna aura Oazy ulegała zmianom, życiu, które od miesięcy na niej tętniło. Wcześniej zupełnie dzika i surowa wyspa o magicznych i nieco niepokojących właściwościach teraz była przeludniona i mogła być przez wielu nazywana domem — ale ten dom, został zaatakowany, a świat, który wydawał się straszny i niesprawiedliwy przedzierał się do bezpiecznej przystani z drugiej strony.
Kiedy ziemia się zatrzęsła, wybrzeże odczuło to najsłabiej, ale drżenie wyczuwane pod stopami wystarczyło, by zbudzić ciała więźniów Azkabanu, który jeszcze miesiącami od powstania Oazy wraz z morskim prądem uderzały o skały, osiadały na piasku. Istoty, które zostały czymś obudzone wydostawały się z ziemi, która za sprawką trzęsienia osypywała się bez trudu na boki, ułatwiając im wyjście z grząskiego terenu. Kościste paluchy wysuwały się z gruntu, po nich wydostawały się głowy o pustych oczodołach, a na końcu nagie sylwetki nadżarte czasem i robactwem. Byli powolni, nie wyglądali na niebezpiecznych, ale jednocześnie z każda upływającą sekundą coś zdawało się zmieniać...
Kiedy na wybrzeżu pojawił się Volans, od razu po ujrzeniu z czym ma do czynienia trzeźwo i bez zastanowienia wycelował różdżką przed ożywieńców, których miał w zasięgu wzroku w pierwszej chwili. Magia, która pomknęła z jego różdżki była jednak zbyt słaba, by dotrzeć w punkt i zrealizować plan czarodzieja. Zaraz po nim na miotle pojawił się doświadczony auror. Samuel sięgnął po białą magię, moc, która szlifowana latami zdołała czynić rzeczy dla wielu nieprawdopodobne. Kiedy z jego różdżki pomknął świetlisty patronus, ciała istot zaczęły kruszyć się w pył. Jednocześnie skupiska białej magii wokół zatrzymały się wokół, opadając na resztki kruszących się sylwetek. Ożywieńcy zdążyli wyprostować się, przytomnie zwrócić głowy w kierunku Samuela i Volansa, którzy mogli ujrzeć, jak sekundy przed spopieleniem nadżarte głowy, niczym obleczone resztkami tkanek czaszki zaczynają zmieniać się, coraz bardziej przypominając ludzką twarz — pojawiły się mięśnie, ścięgna, skóra, włosy, a puste oczodoły wypełniły się białkami — pustymi jak u lalki. Wychudzona twarz została nadżarta magią Skamandera, blaskiem patronusa, ale nie pochłonęła jej całkowicie. Kilka zniekształconych, ludzkich głów, o ludzko wyglądających twarzach upadło bezwładnie na ziemię.
Na wybrzeżu pojawił się także Florean, który z daleka mógł dostrzec rozgrywającą się scenę. Skoncentrowany na tym, co działo się przed Skamanderem i Moorem mógł nie zauważyć, że po lewej stronie Moora z ziemi wysuwają się nieumarłe dłonie. Rzucił zaklęcie, z sukcesem wzmacniając swoich towarzyszy. Dopiero wtedy czarodzieje mogli ujrzeć jak wpierw przed nimi, z kolejnych zbiorowych mogił, ale także wokół nich wydostają się ciała pochowanych więźniów Azkabanu. Było ich kilkanaście — ale każdy kto uczestniczył w kopaniu grobów wiedział, że było ich tu znacznie więcej.
Mistrz Gry wita was w rozgrywce. Mam nadzieję, że jesteście gotowi na wszystko, bo tutaj wszystko zdarzyć się może. Akcja na polanie rozładunkowej na ten moment nosi miano zagrażającej zdrowiu, a może się zmienić w zagrażające także życiu, strzeżcie się więc. Na odpis Mistrz Gry czeka do wtorku, godz: 20:00.
Floreanie, musisz jeszcze rzucić kością k8 na moc Magicusa.
Kiedy ziemia się zatrzęsła, wybrzeże odczuło to najsłabiej, ale drżenie wyczuwane pod stopami wystarczyło, by zbudzić ciała więźniów Azkabanu, który jeszcze miesiącami od powstania Oazy wraz z morskim prądem uderzały o skały, osiadały na piasku. Istoty, które zostały czymś obudzone wydostawały się z ziemi, która za sprawką trzęsienia osypywała się bez trudu na boki, ułatwiając im wyjście z grząskiego terenu. Kościste paluchy wysuwały się z gruntu, po nich wydostawały się głowy o pustych oczodołach, a na końcu nagie sylwetki nadżarte czasem i robactwem. Byli powolni, nie wyglądali na niebezpiecznych, ale jednocześnie z każda upływającą sekundą coś zdawało się zmieniać...
Kiedy na wybrzeżu pojawił się Volans, od razu po ujrzeniu z czym ma do czynienia trzeźwo i bez zastanowienia wycelował różdżką przed ożywieńców, których miał w zasięgu wzroku w pierwszej chwili. Magia, która pomknęła z jego różdżki była jednak zbyt słaba, by dotrzeć w punkt i zrealizować plan czarodzieja. Zaraz po nim na miotle pojawił się doświadczony auror. Samuel sięgnął po białą magię, moc, która szlifowana latami zdołała czynić rzeczy dla wielu nieprawdopodobne. Kiedy z jego różdżki pomknął świetlisty patronus, ciała istot zaczęły kruszyć się w pył. Jednocześnie skupiska białej magii wokół zatrzymały się wokół, opadając na resztki kruszących się sylwetek. Ożywieńcy zdążyli wyprostować się, przytomnie zwrócić głowy w kierunku Samuela i Volansa, którzy mogli ujrzeć, jak sekundy przed spopieleniem nadżarte głowy, niczym obleczone resztkami tkanek czaszki zaczynają zmieniać się, coraz bardziej przypominając ludzką twarz — pojawiły się mięśnie, ścięgna, skóra, włosy, a puste oczodoły wypełniły się białkami — pustymi jak u lalki. Wychudzona twarz została nadżarta magią Skamandera, blaskiem patronusa, ale nie pochłonęła jej całkowicie. Kilka zniekształconych, ludzkich głów, o ludzko wyglądających twarzach upadło bezwładnie na ziemię.
Na wybrzeżu pojawił się także Florean, który z daleka mógł dostrzec rozgrywającą się scenę. Skoncentrowany na tym, co działo się przed Skamanderem i Moorem mógł nie zauważyć, że po lewej stronie Moora z ziemi wysuwają się nieumarłe dłonie. Rzucił zaklęcie, z sukcesem wzmacniając swoich towarzyszy. Dopiero wtedy czarodzieje mogli ujrzeć jak wpierw przed nimi, z kolejnych zbiorowych mogił, ale także wokół nich wydostają się ciała pochowanych więźniów Azkabanu. Było ich kilkanaście — ale każdy kto uczestniczył w kopaniu grobów wiedział, że było ich tu znacznie więcej.
Floreanie, musisz jeszcze rzucić kością k8 na moc Magicusa.
Ramsey Mulciber
Szybka reakcja na niespotykane dotąd zagrożenie niewiele mu się zdała. Postanowił spróbować powstrzymać ponownie te maszkary, zanim zaczną stanowić dla niego zagrożenie albo zdołają przedostać się dalej, do serca Oazy. Podjął w ułamku sekundy decyzję o zmianie taktyki. Może okaże się ona skuteczna. Nie dowie się, jak nie spróbuje.
Zarejestrował przybycie wsparcia w postaci Samuela oraz Floreana. Im obu skinął głową, samemu pozostając świadom tego, że nie mają czasu na dłuższe rozmowy lub wymiany uprzejmości.
— Nie zakładałbym nic innego — Odparł zdawkowo na słowa towarzyszącego im czarodzieja. Nie należało zakładać nic innego. Byłoby to za proste, gdyby opanowali tę całą sytuację za sprawą kilku machnięć różdżką. Chwilę później zwrócił uwagę na rzucone przez łowcę czarnoksiężników zaklęcie patronusa w postaci koziorożca ani to, którego formułę wypowiedział Florean. Bardzo się im przyda każde wzmocnienie podczas tego starcia.
Zaskakującym mu się wydało to, że pod wpływem zaklęcia rzuconego przez aurora ciała tych istot na jego oczach zaczęły obracać w pył. Było to bardzo dogodne. Poczuł jednak mało przyjemny ucisk w żołądku, gdy ujrzał oblicza tych upiornych istot stają się wręcz ludzkie. Na Merlina, co to było? Zdawał sobie sprawę z tego, ze za życia byli to ludzie. Wolał jednak uniknąć podobnych sytuacji, w których musi siłą rzeczy spoglądać na oddzielone od ciała głowy.
Dostrzegł kątem oka wynurzające się spod ziemi po jego lewej stronie. Zapewne na samych rękach się nie skończy, dlatego musiał zwracać uwagę na lewą flankę. Tym bardziej, że wokół nich zaroiło się od umarlaków. Dlatego spróbuje zająć się grupą najbliżej go, tej z lewej właśnie. Wskazał w tym kierunku swoją różdżkę, wypowiadając też inkantację kolejnego znanego mu zaklęcia.
— Lancea! — Chcąc tego dokonać, skupił nie tylko całą swoją wolę na skupisku ożywieńców, ale również nadaniu magii pożądanego kształtu ognistej włóczni.
Rzucam k100 na Lanceę (ognistą włócznię) ST 65 + 15 U
EM: 47/50
Zarejestrował przybycie wsparcia w postaci Samuela oraz Floreana. Im obu skinął głową, samemu pozostając świadom tego, że nie mają czasu na dłuższe rozmowy lub wymiany uprzejmości.
— Nie zakładałbym nic innego — Odparł zdawkowo na słowa towarzyszącego im czarodzieja. Nie należało zakładać nic innego. Byłoby to za proste, gdyby opanowali tę całą sytuację za sprawą kilku machnięć różdżką. Chwilę później zwrócił uwagę na rzucone przez łowcę czarnoksiężników zaklęcie patronusa w postaci koziorożca ani to, którego formułę wypowiedział Florean. Bardzo się im przyda każde wzmocnienie podczas tego starcia.
Zaskakującym mu się wydało to, że pod wpływem zaklęcia rzuconego przez aurora ciała tych istot na jego oczach zaczęły obracać w pył. Było to bardzo dogodne. Poczuł jednak mało przyjemny ucisk w żołądku, gdy ujrzał oblicza tych upiornych istot stają się wręcz ludzkie. Na Merlina, co to było? Zdawał sobie sprawę z tego, ze za życia byli to ludzie. Wolał jednak uniknąć podobnych sytuacji, w których musi siłą rzeczy spoglądać na oddzielone od ciała głowy.
Dostrzegł kątem oka wynurzające się spod ziemi po jego lewej stronie. Zapewne na samych rękach się nie skończy, dlatego musiał zwracać uwagę na lewą flankę. Tym bardziej, że wokół nich zaroiło się od umarlaków. Dlatego spróbuje zająć się grupą najbliżej go, tej z lewej właśnie. Wskazał w tym kierunku swoją różdżkę, wypowiadając też inkantację kolejnego znanego mu zaklęcia.
— Lancea! — Chcąc tego dokonać, skupił nie tylko całą swoją wolę na skupisku ożywieńców, ale również nadaniu magii pożądanego kształtu ognistej włóczni.
Rzucam k100 na Lanceę (ognistą włócznię) ST 65 + 15 U
EM: 47/50
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Volans Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda