Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Źródło
Strona 40 z 41 • 1 ... 21 ... 39, 40, 41
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Źródło
Wyspa Azkabanu przeszła ostatnim czasem wiele, od wybuchu anomalii i opanowaniu ją przez złe czarnoksięskie moce aż do ostatecznego oczyszczenia tego miejsca białą magią Zakonu Feniksa. Nierówności terenu popękały, w wielu miejscach wypuszczając strumienie jasnej, mieniącej się wody ocenianej przez czarodziejów nie tylko jako zdatną do picia: białe moce, które w całości przeniknęły w ziemię Azkabanu, nadały jej leczniczych właściwości. Przywraca siły, usuwa zatrucia, przyśpiesza gojenie się ran. Najzdrowsza jest woda spływająca bezpośrednio ze skał - te, które połączą się z gruntem i rzekami uciekają do obmywającego wyspę morza przeważnie są już zanieczyszczone. Zdobycie jej wymaga zanurzenia się w rzece i podpłynięcia pod niewielki wodospad lub wspięcia się na wyboiste skały. W pobliżu największego ze źródeł pojawia się dużo ptaków, a w powietrzu błądzą cząstki białej magii przypominające ogromne świetliki; przeważnie w okolicy jest cicho i spokojnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 16.07.19 20:07, w całości zmieniany 3 razy
Wyglądało na to, że wszystko potoczyło się pomyślnie. Dzięki temu, czego dokonali i dzięki czynnościom wykonanym teraz, na polecenie Harolda Longbottoma udało im się sprowadzić feniksa i co za tym idzie, przywrócić Gabriela do życia. To wszystko nadal napełniało ją pewnym szokiem i zaskoczeniem, że to naprawdę było możliwe. Że Gabriel, przed chwilą wyglądający jak zimny trup, otworzył oczy i był tu z nimi. Cała ta noc była naprawdę szalona, począwszy od momentu, kiedy Harold Longbottom wezwał ich wszystkich i lakonicznie wyłożył sprawę, każąc zdobyć flet oraz włosy jednorożca, by ocalić przedwcześnie odebrane życie. Jamie nigdy nie myślała, że będzie mogła uczestniczyć w czymś takim, że spotka tak niesamowite magiczne istoty jak jednorożec i feniks, i potem będzie świadkiem czegoś, co zakrawało na cud. Przy okazji dowiedzieli się też wielu ważnych rzeczy, które, jak przeczuwała, zaważą na tym, jak będą wyglądały ich kolejne tygodnie. Czuła, że Zakon tego tak nie pozostawi, a ona od dziś miała być jego pełnoprawną częścią.
Wszyscy musieli być gotowi na to, co przyniosą nadchodzące dni, tygodnie i miesiące, skoro ministerstwo i stojący za kulisami rycerze Walpurgii szykowali się już do otwartej wojny ze światem, który uważali za gorszy i niegodny. Że planowali przeciągnąć olbrzymy na swoją stronę, czemu Zakon musiał jakoś przeciwdziałać. Ale żadne z nich jeszcze nie wiedziało, co przyniosą najbliższe dni. Teraz Oazę wypełniała atmosfera magii i radości z powodu ocalenia towarzysza.
Jamie zerkała po twarzach towarzyszy, zastanawiając się, jak oni to przeżywali i czy myśleli już o tym, co nadejdzie, czy radowali się jeszcze chwilą obecną i tym, co udało się dokonać dzisiaj.
Po wszystkim zaczęła też odczuwać zmęczenie. To była długa noc, pełna wrażeń, nie zawsze miłych i pozytywnych. Zaczęła marzyć już tylko o tym, by wrócić do domu i położyć się spać. Musiała mieć siły na to, co dopiero nadejdzie.
Pożegnała się z towarzyszami. Gabrielem miał się kto zająć, miał obok siebie siostrę, kogoś, kto znał go najlepiej i mógł mu najskuteczniej pomóc z uporaniem się z niewątpliwie trudnymi przeżyciami. Nie wiedziała w jaki sposób, ale przecież wcześniej umarł, a teraz ożył. Jamie nie chciała przerywać rodzeństwu tych chwil, i kiedy inni też zaczęli się zbierać, i ona opuściła Oazę, zamierzając powrócić do Doliny Godryka, gdzie mieszkała. Wiedziała jednak, że nie będzie mogła nawet wspomnieć rodzinie o czymkolwiek, co wiedziała, więc musiała też wymyślić przekonującą wymówkę dla swojego późnego powrotu. Ale z tym sobie poradzi.
| zt.
Wszyscy musieli być gotowi na to, co przyniosą nadchodzące dni, tygodnie i miesiące, skoro ministerstwo i stojący za kulisami rycerze Walpurgii szykowali się już do otwartej wojny ze światem, który uważali za gorszy i niegodny. Że planowali przeciągnąć olbrzymy na swoją stronę, czemu Zakon musiał jakoś przeciwdziałać. Ale żadne z nich jeszcze nie wiedziało, co przyniosą najbliższe dni. Teraz Oazę wypełniała atmosfera magii i radości z powodu ocalenia towarzysza.
Jamie zerkała po twarzach towarzyszy, zastanawiając się, jak oni to przeżywali i czy myśleli już o tym, co nadejdzie, czy radowali się jeszcze chwilą obecną i tym, co udało się dokonać dzisiaj.
Po wszystkim zaczęła też odczuwać zmęczenie. To była długa noc, pełna wrażeń, nie zawsze miłych i pozytywnych. Zaczęła marzyć już tylko o tym, by wrócić do domu i położyć się spać. Musiała mieć siły na to, co dopiero nadejdzie.
Pożegnała się z towarzyszami. Gabrielem miał się kto zająć, miał obok siebie siostrę, kogoś, kto znał go najlepiej i mógł mu najskuteczniej pomóc z uporaniem się z niewątpliwie trudnymi przeżyciami. Nie wiedziała w jaki sposób, ale przecież wcześniej umarł, a teraz ożył. Jamie nie chciała przerywać rodzeństwu tych chwil, i kiedy inni też zaczęli się zbierać, i ona opuściła Oazę, zamierzając powrócić do Doliny Godryka, gdzie mieszkała. Wiedziała jednak, że nie będzie mogła nawet wspomnieć rodzinie o czymkolwiek, co wiedziała, więc musiała też wymyślić przekonującą wymówkę dla swojego późnego powrotu. Ale z tym sobie poradzi.
| zt.
Ostrożnie rozprostował palce i poruszył ręką. Otworzył usta z wrażenia, bo już nie bolało!
Pomachał ręką żwawiej, uśmiechając się coraz szerzej. A potem zarzucił (już zdrowe) ramiona na Just i mocno ją przytulił!
-Już chyba dobrze, dziękuję, dziękuję! - pisnął, cofając się w końcu o krok. Just była taka zdolna! Obrzucił ją wdzięcznym spojrzeniem i spoważniał, przechodząc w tryb rodzicielski.
-A teraz odpocznij, razem z bratem! Od ilu godzin jesteś na nogach? - nie powie jej, że wygląda jak siedem nieszczęść, bo dziewczyny odbierają takie słowa jako "jesteś nieatrakcyjna" (ciekawe czemu?!) a przecież była bardzo atrakcyjna, tylko zmęczona. Uśmiechnął się pokrzepiająco.
-Cieszę się, że byłem tego świadkiem, to prawdziwy cud. Do zobaczenia, Just! - zapewnił gorliwie, pomachał uprzejmie i pyk - już go nie było, oddalił się szybko dając im prywatność i nie mogąc doczekać się ciepłego łóżeczka!
/zt było wspaniale! <3
Pomachał ręką żwawiej, uśmiechając się coraz szerzej. A potem zarzucił (już zdrowe) ramiona na Just i mocno ją przytulił!
-Już chyba dobrze, dziękuję, dziękuję! - pisnął, cofając się w końcu o krok. Just była taka zdolna! Obrzucił ją wdzięcznym spojrzeniem i spoważniał, przechodząc w tryb rodzicielski.
-A teraz odpocznij, razem z bratem! Od ilu godzin jesteś na nogach? - nie powie jej, że wygląda jak siedem nieszczęść, bo dziewczyny odbierają takie słowa jako "jesteś nieatrakcyjna" (ciekawe czemu?!) a przecież była bardzo atrakcyjna, tylko zmęczona. Uśmiechnął się pokrzepiająco.
-Cieszę się, że byłem tego świadkiem, to prawdziwy cud. Do zobaczenia, Just! - zapewnił gorliwie, pomachał uprzejmie i pyk - już go nie było, oddalił się szybko dając im prywatność i nie mogąc doczekać się ciepłego łóżeczka!
/zt było wspaniale! <3
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
26 lipca
Oaza była małą społecznością. Ona przeniosła się tutaj niedawno, sprowadzona wraz z matką przez brata. Wiedziała, że Cedric zrobił to, by obie były przy nim, bezpieczne. I bardzo była mu bardzo wdzięczna, ale chciała też dać temu miejscu coś od siebie. Ludzi, którzy potrzebowali pomocy było tu mnóstwo. Czasami wystarczyło zrobić trochę więcej zupy, żeby kogoś poczęstować. Nie mieli zbyt dużo, ale Lizzie się starała dawać od siebie tyle, ile mogła. Chociaż do wbijania gwoździ się nie nadawała i w tym akurat prosiła o pomoc (najczęściej przystojnych panów).
Ale dzieci z Oazy bardzo ją lubiły. Bardzo często do niej przychodziły, bo zwyczajnie lubiła się z nimi bawić. Lubiła z nimi biegać, grać w chowanego. Kiedy któremuś pod jej obecnością rozbiło się kolano, szybko je zaleczała prostym zaklęciem. To właśnie dzięki znajomościom z tymi małymi ptaszkami Oazy, dowiedziała się, że ktoś potrzebuje pomocy. Otarła lekko dłonie o fartuch, w którym ciągle chodziła. Był po prostu wygodny, miał kieszenie w przeciwieństwie do wszystkich jej spódnic. Dziewczynka z sąsiedztwa, lekko ubrudzona błotem na policzku, przybiegła do niej, mówiąc, że do Oazy przyszła ranna dziewczyna, która nie wyglądała najlepiej. Liz od razu wyszła ze swojej chatki, chwilowo porzucając swoje zadania na dzisiaj (gotowanie gulaszu na naprawdę małej ilości mięska. O dziwo nie było tu wcale aż tak dużo jedzenia.)
Źródło to ciekawe miejsce. Prawie sam środek wyspy, coś zawsze sprawiało, że tutaj wszyscy czuli się lepiej. Fizycznie i psychicznie. Gdyby była ranna, to byłoby naprawdę dobre miejsce do przyjścia. Może nawet pomyślałaby o nim zaraz po zwykłym pójściu do medyka. Na ramieniu przewiesiła swoją brązową torbę, pełną różnych składników i rzeczy potrzebnych w takich przypadków. Rozglądała się powoli po najbliższym otoczeniu, próbując znaleźć osobę, o którą mogło chodzić wzrokiem. Może ją zawoła? Dużo osób z Oazy wiedziało, że Lizzie jest medykiem.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bywała już w gorszym stanie. Miejsca, w których zeszła jej skóra, piekły niemiłosiernie, a noga z zerwanym ścięgnem skutecznie utrudniała jej chodzenie, jednak zdarzało jej się czuć gorzej. Bardziej paskudnie. Teraz jednak czuła jedynie pozostałe po bitwie otępienie i ból. Chyba po części dlatego, ze jej umysł jeszcze nie potrafił się zdecydować. Cieszyła się z okupionej ranami wygranej, czy jednak uznawała, ze śmierć człowieka, który zmarł przez jej własny urok, była za wysokim koszem? Na razie odpychała od siebie te myśl, chcąc zając się nią najpóźniej, jak tylko się dało.
Marcella chciała spędzić jeszcze chwilę w Londynie, rozmawiając ze swoim dawnym znajomym. Gwen, z uszkodzona nogą, wolała jednak wracać jak najprędzej, toteż udało się dlań załatwić transport. Gdy jednak dotarła do Oazy, miała wrażenie, ze wszystkie miejsca, w których przebywali medycy były przepełnione. Uzdrowiciele pracowali ze wszystkich sił. Mieli zmęczone twarze i ostatnim, czego potrzebowali, była kolejna głupia dziewucha pomagająca innym w zabawie w wojnę. Nie miała serca im przeszkadzać, dlatego przemknęła tylko, szukając kogoś chociaż trochę mniej zmęczonego.
Ale nie znalazła. Chodząc, dotarła do samego serca wyspy, nie mając już sil, aby pójść gdzieś dalej. Szum wodospadu, szum źródła otoczonego ptactwem, miał zaś w sobie coś upajającego. Kojącego ból i kołaczące serce. Usiadła więc na jednym z głazów, odciążając nogę. Westchnęła, czując dziwną ulgę, choć wciąż była przecież dość mocno poharatana. Rozprostowała ramiona, sprawdziła, czy jej różdżka dobrze leży w kieszeni. Leżała.
Zaczeka – postanowiła. Nie umierała, nic jej nie będzie, jeśli przez chwile pocierpi. Niech uzdrowiciele zajmą się bardziej rannymi. Niech odpoczną. Najwyżej jak tylko odzyska trochę sil, pójdzie po jakiś uzdrawiający eliksir albo sama sobie jakiś uwarzy. To wystarczy do czasu, aż ktoś będzie mogli jej poświecić chwile.
Wtem dostrzegła ruch. Następnie brązowe włosy siostry Cerdica. Spojrzała na nią, odruchowo starając się maskować ból i źle samopoczucie. Hej, nic mi nie jest, co u ciebie? Żalenie się niemal obcej dziewczynie nie miało przecież większego sensu. Wokół było wystarczająco cierpienia.
– Lizzie, cześć! – powiedziała do dziewczyny, siląc się na entuzjazm, jednak chyba trzeba byłoby być głuchym i ślepym, aby nie zauważyć, jak zmęczona i poharatana jest rudowłosa. Jej głos był nienaturalnie ochrypnięty, co wyłączając sztuczny ton mogło już być alarmujące. Uświadomiła to sobie dopiero po chwili, biorąc głęboki oddech. Odruchowo spróbowała dotknąć dłonią włosów w nerwowym geście, jednak skrzywiła się w połowie ruchu. Ta cholerna klątwa, nie miała skory na połowie ręki. Choć krew już stężała, ze zranień wciąż wyciekała żółtawa posoka.
Po chwili wiec przestała udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku i spoważniałą:
– Jesteś uzdrowicielką, prawda? – spytała. – Masz chwilę? Wszyscy w Oazie byli zajęci i… i no… nie chciałam im przeszkadzać, bo właściwie… chyba nic takiego mi nie jest. – Pokiwała głową sama do siebie.
Marcella chciała spędzić jeszcze chwilę w Londynie, rozmawiając ze swoim dawnym znajomym. Gwen, z uszkodzona nogą, wolała jednak wracać jak najprędzej, toteż udało się dlań załatwić transport. Gdy jednak dotarła do Oazy, miała wrażenie, ze wszystkie miejsca, w których przebywali medycy były przepełnione. Uzdrowiciele pracowali ze wszystkich sił. Mieli zmęczone twarze i ostatnim, czego potrzebowali, była kolejna głupia dziewucha pomagająca innym w zabawie w wojnę. Nie miała serca im przeszkadzać, dlatego przemknęła tylko, szukając kogoś chociaż trochę mniej zmęczonego.
Ale nie znalazła. Chodząc, dotarła do samego serca wyspy, nie mając już sil, aby pójść gdzieś dalej. Szum wodospadu, szum źródła otoczonego ptactwem, miał zaś w sobie coś upajającego. Kojącego ból i kołaczące serce. Usiadła więc na jednym z głazów, odciążając nogę. Westchnęła, czując dziwną ulgę, choć wciąż była przecież dość mocno poharatana. Rozprostowała ramiona, sprawdziła, czy jej różdżka dobrze leży w kieszeni. Leżała.
Zaczeka – postanowiła. Nie umierała, nic jej nie będzie, jeśli przez chwile pocierpi. Niech uzdrowiciele zajmą się bardziej rannymi. Niech odpoczną. Najwyżej jak tylko odzyska trochę sil, pójdzie po jakiś uzdrawiający eliksir albo sama sobie jakiś uwarzy. To wystarczy do czasu, aż ktoś będzie mogli jej poświecić chwile.
Wtem dostrzegła ruch. Następnie brązowe włosy siostry Cerdica. Spojrzała na nią, odruchowo starając się maskować ból i źle samopoczucie. Hej, nic mi nie jest, co u ciebie? Żalenie się niemal obcej dziewczynie nie miało przecież większego sensu. Wokół było wystarczająco cierpienia.
– Lizzie, cześć! – powiedziała do dziewczyny, siląc się na entuzjazm, jednak chyba trzeba byłoby być głuchym i ślepym, aby nie zauważyć, jak zmęczona i poharatana jest rudowłosa. Jej głos był nienaturalnie ochrypnięty, co wyłączając sztuczny ton mogło już być alarmujące. Uświadomiła to sobie dopiero po chwili, biorąc głęboki oddech. Odruchowo spróbowała dotknąć dłonią włosów w nerwowym geście, jednak skrzywiła się w połowie ruchu. Ta cholerna klątwa, nie miała skory na połowie ręki. Choć krew już stężała, ze zranień wciąż wyciekała żółtawa posoka.
Po chwili wiec przestała udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku i spoważniałą:
– Jesteś uzdrowicielką, prawda? – spytała. – Masz chwilę? Wszyscy w Oazie byli zajęci i… i no… nie chciałam im przeszkadzać, bo właściwie… chyba nic takiego mi nie jest. – Pokiwała głową sama do siebie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Przybiegła tu specjalnie dla niej, więc ten uśmiech nie był nawet potrzebny. Choć naprawdę doceniała, że dziewczyna chce zrobić dobrą minę do złej gry. Pokazywała, że pomimo bólu radzi sobie, co Lizzie uważała za godne podziwu. Z resztą, co nie spotykała tutaj ludzi, byli niesamowici i mieli tak wiele rzeczy do powiedzenia. Czasami przy leczeniu pozwalała sobie pogadać trochę dłużej z niemal każdym, wsłuchując się w ich przygody. Były często niebezpieczne i szalone, dlatego sama wolała traktować je w kategorii nie rób tego w domu, ale i tak lubiła słuchać. Po prostu opowieści. Widząc stan dziewczyny po prostu westchnęła i sama pokazała jej swój lekki dołeczek w prawym policzku. Wsunęła dłonie w kieszenie w swojej spódnicy, które mieściły się tylko pod beżowym fartuchem. - Cześć, Gwen. Ptaszki mi doniosły o Twoim wielkim powrocie. - Przyznała, spoglądając na dziewczynę z lekką przykrością. Ręka musiała ją bardzo boleć, w uszkodzonej skórze zagnieździła się ropa, co Lizzie mogła dostrzec z daleka. - Tak, jestem. Pomogę Ci, nie martw się. I nie ruszaj ręką. Będziesz tylko nadwerężać sobie skórę, zostaną blizny. Byłoby szkoda, masz taką ładną skórę.
Widać było, że się przygotowała. Miała ze sobą specyfik łagodzący w małej fiolce. Nie miał on magicznych właściwości uzdrawiających, ale delikatnie chłodził rany, sprawiając, że leczenie tych poważniejszych było nieco mniej nieprzyjemne i bolesne. A z pewnością oczyszczanie tej ręki będzie bolesne. Najlepiej będzie zacząć tutaj. - Mogę dotknąć? I opowiedz mi dokładnie co Ci się przytrafiło. - Lizzie miała bardzo łagodny głos i bardzo szybko przysiadła na trawie tuż przy Gwen. Lipcowa ziemia nie była już na tyle zimna, by miała z tym jakikolwiek problem. Zaraz po tym poklepała miejsce obok siebie, by dziewczyna również trochę odpoczęła. Wyglądała jakby tego potrzebowała.
Elizabeth mogła się też spodziewać, że jej kruszyna nie pozwoli jej na długo się opuścić. Zanim nawet zaczęła oglądać Gwen, od strony jej chatki przybiegł on - majestatyczny pies, który przystanął grzecznie przy swojej pani. Najwyraźniej mama musiała pójść odwiedzić Cedrica, a Bach nie lubił zostawać sam. Wywąchanie Lizzie w Oazie nie było dla niego problemem.
Widać było, że się przygotowała. Miała ze sobą specyfik łagodzący w małej fiolce. Nie miał on magicznych właściwości uzdrawiających, ale delikatnie chłodził rany, sprawiając, że leczenie tych poważniejszych było nieco mniej nieprzyjemne i bolesne. A z pewnością oczyszczanie tej ręki będzie bolesne. Najlepiej będzie zacząć tutaj. - Mogę dotknąć? I opowiedz mi dokładnie co Ci się przytrafiło. - Lizzie miała bardzo łagodny głos i bardzo szybko przysiadła na trawie tuż przy Gwen. Lipcowa ziemia nie była już na tyle zimna, by miała z tym jakikolwiek problem. Zaraz po tym poklepała miejsce obok siebie, by dziewczyna również trochę odpoczęła. Wyglądała jakby tego potrzebowała.
Elizabeth mogła się też spodziewać, że jej kruszyna nie pozwoli jej na długo się opuścić. Zanim nawet zaczęła oglądać Gwen, od strony jej chatki przybiegł on - majestatyczny pies, który przystanął grzecznie przy swojej pani. Najwyraźniej mama musiała pójść odwiedzić Cedrica, a Bach nie lubił zostawać sam. Wywąchanie Lizzie w Oazie nie było dla niego problemem.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miała pojęcia, że ktoś w ogóle zauważył jej powrót do Oazy, chociaż nigdy nie była mistrzem ukrywania. Ostatnio poruszała się chyba jakby nieco sprawniej niż zwykle, miała wrażenie, że lepiej panowała nad swoim ciałem, jednak na pewno nie mogło to mieć miejsca, gdy kulała na jedną nogę. Wydawało jej się jednak, że wszyscy byli zbyt zapracowani, aby w ogóle rzucić na nią okiem.
Była jednak na tyle zmęczona i na tyle słabo znała Lizzie, że słysząc jej pytanie, oczy dziewczyny zabłyszczały:
– Rozmawiasz z ptakami? – Pochyliła się ciekawsko w jej stronę: – Tak się da? – Kiedyś chyba słyszała o czarodziejach, którzy posiadają moc komunikowania się ze zwierzętami, ale w szkole mówiło się o tym niewiele, a ona nigdy nikogo takiego nie spotkała. A przynajmniej nic jej nie było o tym wiadomo. To był chyba naprawdę rzadki dar, jeśli w ogóle istniał. Zmęczony umysł jednak nie łączył metafor najlepiej.
Miała wrażenie, że ręka naprawdę nie jest największym problemem. Z bliznami czy nie, może bolała, ale była dalej sprawna. Większym problemem była noga, przez którą kulała i nie mogła w razie czego ani sprawnie walczyć, ani uciekać. To był priorytet. Skinęła jednak głową na słowa Lizzie.
– Nie ruszam. – Wiedziała, że uzdrowicieli należy się słuchać, a relacja z Kerry skutecznie uczyła ją, że nie ma co się kłócić z zaangażowana pielęgniarką… co łatwo było przenieść na magicznych lekarzy. Chociaż akurat panny Tonks chyba bała się bardziej, niż Lizzie. – Ale noga… Chyba mam zerwane ścięgno. Dostałam w nią, nie mogę na nią stanąć – wyjaśniła, pokazują o którą jej chodzi.
Widząc fiolkę w rękach kobiety wyciągnęła ręce. Nie miała zamiaru się przeciwstawiać czy protestować, skoro uzdrowicielka już tutaj była:
– Mhm. Ja… byłam z Marcellą w Londynie. Miałyśmy zabezpieczyć miejsce, aby… aby no wiesz. Zaatakowali nas funkcjonariusze, Lizzie, ale z nimi… jakoś sobie poradziłyśmy. Jeden chyba uciekł, ale drugi wylądował na ziemi Ale nim zdążyłyśmy cokolwiek zrobić, pojawili się kolejni i… i… jak do niego podeszłyśmy, to on… on chyba się wykrwawił. Od mojego lamino, rozumiesz? – mówiła, a jej głos drżał z emocji, chociaż daleka była od płaczu: – Ja… chyba powinnam czuć coś więcej, ten człowiek z g i n ą ł przez na… przeze mnie. Ale… Lizzie, ja… tylu ludzi już zginęło, co jeśli on był jednym z tych, który też zabijał? On… zabiłby nas tez, był na to gotowy, ale… och, ja sama nie wiem, co powinnam czuć – wyznała. Musiała. Czuła potrzebę mówienia o tym, usłyszenia, że wcale nie jest potworem. Albo że jest. Nie ważne.
To naprawdę wcale nie było proste. Wiedziała, na co się pisała, idąc z Marcellą. To było niebezpieczne i była gotowa użyć różdżki. Nie bez powodu uczyła się uroków. Wojna nigdy nie była ładna, a jako dziecko wychowane w takich a nie innych czasach zdawała sobie z tego sprawę od dawna. Jednocześnie jednak do tej pory wydawało jej się, że to ją jakimś cudem ominie. Że ona nie będzie musiała tego zrobić. A jednak trzymając różdżkę miała w dłoni broń, która mogła zabić sprawniej, niż pistolet. Ba, każdy wokół niej taką miał. To była potężna siła, która wzburzała w Gwen dreszcze.
W głowie malarki dudniły pytania. Czy mężczyzna, który zmarł, był na pewno złym człowiekiem? Czy wspierał Malfory’a z powodu swoich poglądów? A może został tylko do tego zmuszony? Może tak zarabiał na chleb? Paskudnie, ale… niektórzy nie mieli przecież wyboru. Co, jeśli miał rodzinę, dzieci? Gwen absolutnie nie dziwiła się, ze niektórzy w kraju mogą mieć ich za rebeliantów, za terrorystów; druga strona jednak robiła przecież to samo. W jaki sposób mieli to jednak zwyciężyć? Czy zło nie potęgowało zła? Bo czy dobre i szlachetne idee usprawiedliwiały jej działanie? Jednocześnie wiedziała, że wycofanie się w cień może zmienić sytuacje jedynie na gorszą. Jeśli nikt nie będzie przeciwstawiał się jawnemu mordowaniu innych to w jaki sposób mogli kogokolwiek uratować? Jak ktokolwiek z jej ludzi mógł przetrwać?
Była jednak na tyle zmęczona i na tyle słabo znała Lizzie, że słysząc jej pytanie, oczy dziewczyny zabłyszczały:
– Rozmawiasz z ptakami? – Pochyliła się ciekawsko w jej stronę: – Tak się da? – Kiedyś chyba słyszała o czarodziejach, którzy posiadają moc komunikowania się ze zwierzętami, ale w szkole mówiło się o tym niewiele, a ona nigdy nikogo takiego nie spotkała. A przynajmniej nic jej nie było o tym wiadomo. To był chyba naprawdę rzadki dar, jeśli w ogóle istniał. Zmęczony umysł jednak nie łączył metafor najlepiej.
Miała wrażenie, że ręka naprawdę nie jest największym problemem. Z bliznami czy nie, może bolała, ale była dalej sprawna. Większym problemem była noga, przez którą kulała i nie mogła w razie czego ani sprawnie walczyć, ani uciekać. To był priorytet. Skinęła jednak głową na słowa Lizzie.
– Nie ruszam. – Wiedziała, że uzdrowicieli należy się słuchać, a relacja z Kerry skutecznie uczyła ją, że nie ma co się kłócić z zaangażowana pielęgniarką… co łatwo było przenieść na magicznych lekarzy. Chociaż akurat panny Tonks chyba bała się bardziej, niż Lizzie. – Ale noga… Chyba mam zerwane ścięgno. Dostałam w nią, nie mogę na nią stanąć – wyjaśniła, pokazują o którą jej chodzi.
Widząc fiolkę w rękach kobiety wyciągnęła ręce. Nie miała zamiaru się przeciwstawiać czy protestować, skoro uzdrowicielka już tutaj była:
– Mhm. Ja… byłam z Marcellą w Londynie. Miałyśmy zabezpieczyć miejsce, aby… aby no wiesz. Zaatakowali nas funkcjonariusze, Lizzie, ale z nimi… jakoś sobie poradziłyśmy. Jeden chyba uciekł, ale drugi wylądował na ziemi Ale nim zdążyłyśmy cokolwiek zrobić, pojawili się kolejni i… i… jak do niego podeszłyśmy, to on… on chyba się wykrwawił. Od mojego lamino, rozumiesz? – mówiła, a jej głos drżał z emocji, chociaż daleka była od płaczu: – Ja… chyba powinnam czuć coś więcej, ten człowiek z g i n ą ł przez na… przeze mnie. Ale… Lizzie, ja… tylu ludzi już zginęło, co jeśli on był jednym z tych, który też zabijał? On… zabiłby nas tez, był na to gotowy, ale… och, ja sama nie wiem, co powinnam czuć – wyznała. Musiała. Czuła potrzebę mówienia o tym, usłyszenia, że wcale nie jest potworem. Albo że jest. Nie ważne.
To naprawdę wcale nie było proste. Wiedziała, na co się pisała, idąc z Marcellą. To było niebezpieczne i była gotowa użyć różdżki. Nie bez powodu uczyła się uroków. Wojna nigdy nie była ładna, a jako dziecko wychowane w takich a nie innych czasach zdawała sobie z tego sprawę od dawna. Jednocześnie jednak do tej pory wydawało jej się, że to ją jakimś cudem ominie. Że ona nie będzie musiała tego zrobić. A jednak trzymając różdżkę miała w dłoni broń, która mogła zabić sprawniej, niż pistolet. Ba, każdy wokół niej taką miał. To była potężna siła, która wzburzała w Gwen dreszcze.
W głowie malarki dudniły pytania. Czy mężczyzna, który zmarł, był na pewno złym człowiekiem? Czy wspierał Malfory’a z powodu swoich poglądów? A może został tylko do tego zmuszony? Może tak zarabiał na chleb? Paskudnie, ale… niektórzy nie mieli przecież wyboru. Co, jeśli miał rodzinę, dzieci? Gwen absolutnie nie dziwiła się, ze niektórzy w kraju mogą mieć ich za rebeliantów, za terrorystów; druga strona jednak robiła przecież to samo. W jaki sposób mieli to jednak zwyciężyć? Czy zło nie potęgowało zła? Bo czy dobre i szlachetne idee usprawiedliwiały jej działanie? Jednocześnie wiedziała, że wycofanie się w cień może zmienić sytuacje jedynie na gorszą. Jeśli nikt nie będzie przeciwstawiał się jawnemu mordowaniu innych to w jaki sposób mogli kogokolwiek uratować? Jak ktokolwiek z jej ludzi mógł przetrwać?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nie spodziewała się, że jej słowa, będące trochę metaforą, a trochę żartem Gwen potraktuje tak poważnie. Lizzie uśmiechnęła się tylko z rozbawieniem, nieco zaskoczonym, ale jednak rozbawieniem i w końcu pokręciła głową. Wprawdzie wiedziała, że istnieją czarodzieje zwierzęcouści, jednak byli dosyć rzadcy i zawsze wydawało jej się, że ktoś tak wyjątkowy nie byłby zwykłą, prostą panienką mieszkającą w Oazie Harolda. - Nie, chodziło mi o dzieciaki. Czasami się nimi opiekuję. - Wyjaśniła. Ptaszki były metaforyczne, jej wydawało się to oczywiste, ale pomimo łagodnej persony Gwendolyn, w sumie się nie znały. Nie mogła być pewna czy dziewczyna zna jej poczucie humoru. Właściwie powinna szybko domyślić się, że wcale nie...
- Jeśli pozwolisz, mogłabym to sprawdzić? - spytała. Starała się robić to zawsze, jeśli tylko osoba była w stanie jej odpowiedzieć. Wiedziała, że nie każdy może chcieć być dotykany przez obcą osobę, nawet jeśli Lizzie zawsze zachowywała przy leczeniu bardzo profesjonalną postawę, spokojne spojrzenie i nigdy nie pozwalała na głupie komentarze. Wręcz je potępiała. Chciała, by każdy czuł się przy swoim uzdrowicielu na tyle swobodnie by rozumieć, że ta osoba naprawdę nie boi się ciała drugiej osoby. Co więcej - doskonale zna jego działanie i nie ocenia.
Wprawdzie jej chodziło o nieco inne wyjaśnienie, ale wysłuchała opowieści dziewczyny do końca, tak by poczuła komfort psychiczny, aczkolwiek naprawdę wolałaby więcej dowiedzieć się o jej ranach, wtedy będzie miała o wiele większą łatwość leczenia. - Rozumiem. - Badała nogę rudowłosej, jednak jej wzrok wydawał się trochę smutny. Nie wiedziała co jej powiedzieć. Chociaż doświadczyła tego, jak ktoś ginął na jej oczach, nawet na jej kolanach, nigdy nie była przyczyną czyjejś śmierci. Nie wiedziała też co jej powiedzieć. Zostali postawieni w takiej sytuacji, że nie było innego wyjścia niż walczyć. Cedric jednak nigdy o tym nie mówił. Czasami przychodził z rękawami umazanymi błotem, sadzą i krwią, ale nigdy nie pokazywał swoich dylematów. A może chował podobne do tych, które miała Gwen? - Co się działo później? Pamiętasz jakie dokładnie zaklęcia rzucili? I jaki ból czujesz i jak długo.
Uśmiechnęła się łagodnie, jednocześnie unosząc dłoń by lekko pogłaskać dziewczynę po ramieniu. Chciała okazać jej zrozumienie, troskę i ciepło. Na pewno tego potrzebowała w takiej trudnej sytuacji, jednak nie znały się na tyle, by mogła pocieszyć ją w lepszy sposób. - Pamiętaj, że nie jesteś w tym sama.
Obrażenia do wyleczenie:
113/206, -20 (26 tłuczone, 7 oparzenia, 12 psychiczne, 15 szarpane, 15 duszenie się)
- Jeśli pozwolisz, mogłabym to sprawdzić? - spytała. Starała się robić to zawsze, jeśli tylko osoba była w stanie jej odpowiedzieć. Wiedziała, że nie każdy może chcieć być dotykany przez obcą osobę, nawet jeśli Lizzie zawsze zachowywała przy leczeniu bardzo profesjonalną postawę, spokojne spojrzenie i nigdy nie pozwalała na głupie komentarze. Wręcz je potępiała. Chciała, by każdy czuł się przy swoim uzdrowicielu na tyle swobodnie by rozumieć, że ta osoba naprawdę nie boi się ciała drugiej osoby. Co więcej - doskonale zna jego działanie i nie ocenia.
Wprawdzie jej chodziło o nieco inne wyjaśnienie, ale wysłuchała opowieści dziewczyny do końca, tak by poczuła komfort psychiczny, aczkolwiek naprawdę wolałaby więcej dowiedzieć się o jej ranach, wtedy będzie miała o wiele większą łatwość leczenia. - Rozumiem. - Badała nogę rudowłosej, jednak jej wzrok wydawał się trochę smutny. Nie wiedziała co jej powiedzieć. Chociaż doświadczyła tego, jak ktoś ginął na jej oczach, nawet na jej kolanach, nigdy nie była przyczyną czyjejś śmierci. Nie wiedziała też co jej powiedzieć. Zostali postawieni w takiej sytuacji, że nie było innego wyjścia niż walczyć. Cedric jednak nigdy o tym nie mówił. Czasami przychodził z rękawami umazanymi błotem, sadzą i krwią, ale nigdy nie pokazywał swoich dylematów. A może chował podobne do tych, które miała Gwen? - Co się działo później? Pamiętasz jakie dokładnie zaklęcia rzucili? I jaki ból czujesz i jak długo.
Uśmiechnęła się łagodnie, jednocześnie unosząc dłoń by lekko pogłaskać dziewczynę po ramieniu. Chciała okazać jej zrozumienie, troskę i ciepło. Na pewno tego potrzebowała w takiej trudnej sytuacji, jednak nie znały się na tyle, by mogła pocieszyć ją w lepszy sposób. - Pamiętaj, że nie jesteś w tym sama.
Obrażenia do wyleczenie:
113/206, -20 (26 tłuczone, 7 oparzenia, 12 psychiczne, 15 szarpane, 15 duszenie się)
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Och. Dzieci. Jednak tylko dzieci. Ptaszki byłyby bardziej magiczne i Gwen nie zdziwiłaby się, gdyby nagle okazało się, że w Oazie mieszka mówiący gatunek, ale najwyraźniej w zmęczeniu pokładała za dużą wiarę w magię i jej możliwości. Choć cuda się przecież zdarzały, szczególnie w świecie pełnym czarów. To, co można było zrobić za pomocą różdżki wciąż fascynowało Gwen. Zaczerwieniła się delikatnie, orientując się w popełnionym błędzie.
– Ja czasem... czasem też – powiedziała z wahaniem. Lizzie na pewno poświęcała dzieciom więcej czasu, niż ona sama. Gwen w końcu nie mieszkała w Oazie, a gdy już tu przebywała zwykle miała ręce pełne roboty. Ważenie eliksirów, sprzątanie, przynoszenie leków, pomoc w domowych sprawunkach... Naprawdę nie miała wiele czasu, aby po prostu poznać ludzi, z którymi się widywała. Żałowała tego, ale jednocześnie nie mogła dać sobie sekundy, aby zwolnić. To chyba by sprawiło, że cała iluzja świata, którą próbowała sobie wytworzyć w umyśle, runęłaby niczym domek z kart.
Widząc, że Lizzie zbliża się do jej nogi Gwen kiwnęła głową i spróbowała ustawić się tak, aby uzdrowicielce było trochę wygodniej. Nie wiedziała, czy to coś dało, ale w razie czego czekała na jej dalsze polecenia. Nauczyła się już, że kogo jak kogo, ale magicznych lekarzy lepiej słuchać.
Rany? Gwen nie myślała o ranach, choć czuła je bezustannie. Na szczęśce monolog pozwolił wyrzucić z siebie trochę nadmiernych emocji, a proste „rozumiem” było chyba bardziej cenne, niż ciemnowłosej się wydawało.
Przełknęła z trudem ślinę:
– Nie do końca. Nie... nie wszystkie znałam, Lizzie. Niektóre... to chyba była czarna magia, to, widzisz to? Ten czar nie zachowywał się normalnie – powiedziała, wskazując swoje ramiona. Czarna magia uderzała podstępnie, nie dając wyraźnych sygnałów co to tego, z czym przyjdzie się mierzyć atakowanemu. Dotknęła dłonią głowy, próbując przypomnieć sobie jak choćby mniej więcej brzmiały inkantacje: – Je... jedno brzmiało podobnie jak to niewybaczalne, do... do tortur. Ale to nie było to, potem... potem mnie swędziało. I jeszcze pamiętam... pamiętam inne, przez nie się dusiłam. I teraz bolą mnie płuca – powiedziała. – Brzmiało jako... jakoś... plumo? Plumanos? Nie wiem, Lizzie.
Zamilkła, zapominając o dokładnym opisaniu bólu. Wzięła kilka głębokich oddechów, usilnie próbując uspokoić emocje. Nie mogła dać się im pożreć. Powinna być silnym Zakonnikiem, tacy jak wszyscy inni. Bertie też był przecież tylko cukiernikiem, a przecież stał na froncie i... i ona też mogła, i właściwie powinna i...
Stop. Nie może o nim myśleć, bo to skończy się tylko jeszcze gorzej. Robiła ile tylko się dało, starała się wybierać dobrze i choć nie zawsze się udawało, to czy nie taka była natura ludzka? Upadali i popełniali błędy, ona również. Właściwie ona częściej niż inni, ale naprawdę się starała. A może to nic nie znaczyło? Wszak dobrymi chęciami piekło jest wysłane.
– Ja czasem... czasem też – powiedziała z wahaniem. Lizzie na pewno poświęcała dzieciom więcej czasu, niż ona sama. Gwen w końcu nie mieszkała w Oazie, a gdy już tu przebywała zwykle miała ręce pełne roboty. Ważenie eliksirów, sprzątanie, przynoszenie leków, pomoc w domowych sprawunkach... Naprawdę nie miała wiele czasu, aby po prostu poznać ludzi, z którymi się widywała. Żałowała tego, ale jednocześnie nie mogła dać sobie sekundy, aby zwolnić. To chyba by sprawiło, że cała iluzja świata, którą próbowała sobie wytworzyć w umyśle, runęłaby niczym domek z kart.
Widząc, że Lizzie zbliża się do jej nogi Gwen kiwnęła głową i spróbowała ustawić się tak, aby uzdrowicielce było trochę wygodniej. Nie wiedziała, czy to coś dało, ale w razie czego czekała na jej dalsze polecenia. Nauczyła się już, że kogo jak kogo, ale magicznych lekarzy lepiej słuchać.
Rany? Gwen nie myślała o ranach, choć czuła je bezustannie. Na szczęśce monolog pozwolił wyrzucić z siebie trochę nadmiernych emocji, a proste „rozumiem” było chyba bardziej cenne, niż ciemnowłosej się wydawało.
Przełknęła z trudem ślinę:
– Nie do końca. Nie... nie wszystkie znałam, Lizzie. Niektóre... to chyba była czarna magia, to, widzisz to? Ten czar nie zachowywał się normalnie – powiedziała, wskazując swoje ramiona. Czarna magia uderzała podstępnie, nie dając wyraźnych sygnałów co to tego, z czym przyjdzie się mierzyć atakowanemu. Dotknęła dłonią głowy, próbując przypomnieć sobie jak choćby mniej więcej brzmiały inkantacje: – Je... jedno brzmiało podobnie jak to niewybaczalne, do... do tortur. Ale to nie było to, potem... potem mnie swędziało. I jeszcze pamiętam... pamiętam inne, przez nie się dusiłam. I teraz bolą mnie płuca – powiedziała. – Brzmiało jako... jakoś... plumo? Plumanos? Nie wiem, Lizzie.
Zamilkła, zapominając o dokładnym opisaniu bólu. Wzięła kilka głębokich oddechów, usilnie próbując uspokoić emocje. Nie mogła dać się im pożreć. Powinna być silnym Zakonnikiem, tacy jak wszyscy inni. Bertie też był przecież tylko cukiernikiem, a przecież stał na froncie i... i ona też mogła, i właściwie powinna i...
Stop. Nie może o nim myśleć, bo to skończy się tylko jeszcze gorzej. Robiła ile tylko się dało, starała się wybierać dobrze i choć nie zawsze się udawało, to czy nie taka była natura ludzka? Upadali i popełniali błędy, ona również. Właściwie ona częściej niż inni, ale naprawdę się starała. A może to nic nie znaczyło? Wszak dobrymi chęciami piekło jest wysłane.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
|20 września, po przeprowadzkach, po zawieruchach
Zimny wiatr ledwie co kołysał zesztywniałą od zaschniętej krwi szatą. Gdzieniegdzie w zagięciach materiału uchował się kurz i resztki gruzu. W normalnych okolicznościach Skamander wyrzuciłby ubranie, kupił nowe, lecz wiedział, że teraz nie było go na to stać. Będzie musiał poprosić kogoś o naprawę i podsuniecie pomysłu na wywabienie plam po krwi. Tym na razie się nie przejmował - martwiło go to, że nie do końca czuł jak stawia kroki, że jego ciało kołysało nim samym mocniej niż zawiewający wiatr materiałem płaszcza. A może to wiatr kołysał nim...
- Ludzie mogą dziwnie na ciebie patrzeć - zaczął przechodząc nad jednym z większych pęknięć w ziemi bardziej zamaszystym krokiem. Zbliżył się do zbiornika, do którego przelewała się nienaturalnie skrząca woda zsuwająca się wąskim wodospadem ze skalnej szczeliny - Na ostatnim spotkaniu powiedziałem, że nie przeżyłeś. Twoja siostra mi o wszystkim opowiedziała, o całym zajściu w którym zaginąłeś. Potem, potem kilkukrotnie robiłem zwiad po okolicy, kiedy nie znalazłem nic - uznałem, że tak będzie lepiej - bardziej opowiadał, przestrzegał przed zachowaniem innych niż się usprawiedliwiał. To nie było w jego stylu. Podniósł przepasający jego tors materiał torby i uniósł odkładając ciążący mu od samego rana balastu. Niemalże westchną z ulgą. Zaczął zsuwać z ramion nie mniej ciężką szatę i leniwie zabrał się za rozpinanie guzików koszuli. Chciał się doprowadzić do porządku. Potrzebował. - Zajdź do Vincenta, jak tylko będziesz mógł. Powinieneś. Przynajmniej przed tym, jak zechcesz spotkać się z Judith - spojrzał na niego uważniej, być może trochę przezornie - to zdecydowanie lepiej brzmiało niż podejrzliwie. Nie wiedział co planował - Wiele też się zmieniło, jeżeli chodzi o Londyn. Zdecydowanie nie sprzedasz ani nie dostaniesz się do swojego mieszkania. Jeżeli czegoś potrzebujesz to powiem ci gdzie znajdziesz to w Oazie ale nie nastawiaj się na nazbyt wiele - to jak wyglądał szpital polowy dawało do myślenia o tym, jak prezentowała się dziś całe to miejsce - wszystkiego niemalże brakowało, a prowizoryczne rozwiązania były w cenie.
Po cierpiętniczym (bo wymagającym nie małej gimnastyki) procesie odrzucania kolejnych zniczonych, okrwawionych warstw Anthony zsunął się do zimnej, lecz wciąż cieplejszej od towarzystwa Dementorów rzeki.
|Turlam k6 na paranoję
Zimny wiatr ledwie co kołysał zesztywniałą od zaschniętej krwi szatą. Gdzieniegdzie w zagięciach materiału uchował się kurz i resztki gruzu. W normalnych okolicznościach Skamander wyrzuciłby ubranie, kupił nowe, lecz wiedział, że teraz nie było go na to stać. Będzie musiał poprosić kogoś o naprawę i podsuniecie pomysłu na wywabienie plam po krwi. Tym na razie się nie przejmował - martwiło go to, że nie do końca czuł jak stawia kroki, że jego ciało kołysało nim samym mocniej niż zawiewający wiatr materiałem płaszcza. A może to wiatr kołysał nim...
- Ludzie mogą dziwnie na ciebie patrzeć - zaczął przechodząc nad jednym z większych pęknięć w ziemi bardziej zamaszystym krokiem. Zbliżył się do zbiornika, do którego przelewała się nienaturalnie skrząca woda zsuwająca się wąskim wodospadem ze skalnej szczeliny - Na ostatnim spotkaniu powiedziałem, że nie przeżyłeś. Twoja siostra mi o wszystkim opowiedziała, o całym zajściu w którym zaginąłeś. Potem, potem kilkukrotnie robiłem zwiad po okolicy, kiedy nie znalazłem nic - uznałem, że tak będzie lepiej - bardziej opowiadał, przestrzegał przed zachowaniem innych niż się usprawiedliwiał. To nie było w jego stylu. Podniósł przepasający jego tors materiał torby i uniósł odkładając ciążący mu od samego rana balastu. Niemalże westchną z ulgą. Zaczął zsuwać z ramion nie mniej ciężką szatę i leniwie zabrał się za rozpinanie guzików koszuli. Chciał się doprowadzić do porządku. Potrzebował. - Zajdź do Vincenta, jak tylko będziesz mógł. Powinieneś. Przynajmniej przed tym, jak zechcesz spotkać się z Judith - spojrzał na niego uważniej, być może trochę przezornie - to zdecydowanie lepiej brzmiało niż podejrzliwie. Nie wiedział co planował - Wiele też się zmieniło, jeżeli chodzi o Londyn. Zdecydowanie nie sprzedasz ani nie dostaniesz się do swojego mieszkania. Jeżeli czegoś potrzebujesz to powiem ci gdzie znajdziesz to w Oazie ale nie nastawiaj się na nazbyt wiele - to jak wyglądał szpital polowy dawało do myślenia o tym, jak prezentowała się dziś całe to miejsce - wszystkiego niemalże brakowało, a prowizoryczne rozwiązania były w cenie.
Po cierpiętniczym (bo wymagającym nie małej gimnastyki) procesie odrzucania kolejnych zniczonych, okrwawionych warstw Anthony zsunął się do zimnej, lecz wciąż cieplejszej od towarzystwa Dementorów rzeki.
|Turlam k6 na paranoję
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Cisza wolna od ludzkiego zgiełku, wcale nie była dobra. Nie, kiedy docierały go nieistniejące wrażenia. Głosy, krzyki, śpiewy, które zmuszały go do ciągłego zaciskania szczęki i prób odcinania się od niepotrzebnych myśli i emocji. Towarzystwo, chociaż jednoosobowe, dawało mu moment odpoczynku.
Szare, cienkie, porozdzierane i przesiąknięte wonią potu i krwi, więzienne ubranie wciąż miał na sobie. Pod ramieniem trzymał złożone, czyste spodnie i koszulę. Nawet buty niósł w ręku, nie czując się na siłach, by zmieniać wszystko przed wejściem do wody. Podążył za Anthonym, stawiając bose kroki na wilgotnych fragmentach skał. Zatrzymał się dopiero, gdy drgająca od spływającego strumienia tafla, odbiła jego postać. W milczeniu zaczął ściągać materiał, który miał na sobie, nie próbując patrzeć na pokrywające ciało, brzydko gojące się rany i siniaki. Przewrażliwione czujnością spojrzenie wychwyciło, jak wiele nowych blizn zdobył Anthony. Jak na czarodziejów, ich ciała tworzyły pokaźną mozaikę szram - Niech patrzą - odezwał się po chwili mocowania z ubraniem. Przez twarz przemknął grymas, gdy zaczepił ramieniem o materiał rękawa, szorując po ranie. Zrzucił w końcu brudny strzęp na bok, dalej od brzegu źródła. Przetarł wierzchem dłoni wciąż sklejone zeschłą krwi włos przy skroni - ...bo powinienem nieżyć - odpowiedział, nie czując większej emocji ani w relacji, którą zdawał, ani w potrzebie przekazania tego co się stało - wyłowili mnie z wody, gdy podczas walki spadłem z klifu. Nie przeżyłbym, więc twoje wnioski były słuszne - kontynuował - ...ale widać jeszcze trochę będziesz musiał ze mną wytrzymać - nadal skupiał się na sciąganiu z siebie więziennych pozostałości ubrań. Czuł przeraźliwie wręcz zmęczenie, ale obecność kuzyna - brata i przyjaciela w jednym, była nieopisaną ulgą. Nawet, jeśli nie umiał się w tym wyrazić - Vincenta? - odwrócił głowę w stronę kuzyna, powtarzając imię. Zmrużył powieki, starając sobie dopasować imię do postaci - łamacz klątw, syn Kierana - mars powstały na czole nie rozpogodził się, po czym powoli kiwnął głową - poczęstował mnie papierosem - dodał, jakby miało to mieć jakieś głębsze znaczenie. Prawie zakrztusił się tytoniowym dymem, gdy wciągnął pierwszy haust, ale iluzorycznie, pozwoliło mu to rozluźnić się. Zabieg powtórzył, gdy poczęstowała go Marcella - Wiem - potwierdził powtórnie - Do Tess najpierw napiszę - skwitował. Nieprzyjemny zacisk żołądka nie należał jednak do spięcia nerwów. Czy zdążyła już go pożegnać?
- Na razie, potrzebuję zmyć z siebie... to wszystko - ostrożnie zanurzył się w wodzie, nie czując chłodu a napływające dreszcze przypominały mu, jak żywo płynęła w nim krew. Tak - wciąż żywa. Wszedł głębiej, by na moment zniknąć pod taflą srebrząca się taflą. Była czysta, a on przez kilka chwil miał wrażenie, że otacza go cisza inna od tej, która dręczyła go w chwilach całkowitej samotności. Wynurzył się oddychając głęboko, pozwalając by płynące strugi zmywały nie tylko cały, zgromadzony brud, ale oczyszczała zgiełk umysłu, zbyt długo przepełniony cieniem - Oaza i tak wygląda lepiej, jak pamiętam - był świadkiem zaledwie początku, dziś, przepełnione było życiem - Co się jeszcze zmieniło? - miał nieodparte wrażenie, że wokół niego na moment pociemniało, woda zdawała się mętna, by zniknąć porwana z nurtem. Źródło odbijało jego rozmazany profil, niby załamujące się lustro. Podniósł spojrzenie, odnajdując oblicze kuzyna.
| Też turlam sobie na po-więzienne komplikacje
Szare, cienkie, porozdzierane i przesiąknięte wonią potu i krwi, więzienne ubranie wciąż miał na sobie. Pod ramieniem trzymał złożone, czyste spodnie i koszulę. Nawet buty niósł w ręku, nie czując się na siłach, by zmieniać wszystko przed wejściem do wody. Podążył za Anthonym, stawiając bose kroki na wilgotnych fragmentach skał. Zatrzymał się dopiero, gdy drgająca od spływającego strumienia tafla, odbiła jego postać. W milczeniu zaczął ściągać materiał, który miał na sobie, nie próbując patrzeć na pokrywające ciało, brzydko gojące się rany i siniaki. Przewrażliwione czujnością spojrzenie wychwyciło, jak wiele nowych blizn zdobył Anthony. Jak na czarodziejów, ich ciała tworzyły pokaźną mozaikę szram - Niech patrzą - odezwał się po chwili mocowania z ubraniem. Przez twarz przemknął grymas, gdy zaczepił ramieniem o materiał rękawa, szorując po ranie. Zrzucił w końcu brudny strzęp na bok, dalej od brzegu źródła. Przetarł wierzchem dłoni wciąż sklejone zeschłą krwi włos przy skroni - ...bo powinienem nieżyć - odpowiedział, nie czując większej emocji ani w relacji, którą zdawał, ani w potrzebie przekazania tego co się stało - wyłowili mnie z wody, gdy podczas walki spadłem z klifu. Nie przeżyłbym, więc twoje wnioski były słuszne - kontynuował - ...ale widać jeszcze trochę będziesz musiał ze mną wytrzymać - nadal skupiał się na sciąganiu z siebie więziennych pozostałości ubrań. Czuł przeraźliwie wręcz zmęczenie, ale obecność kuzyna - brata i przyjaciela w jednym, była nieopisaną ulgą. Nawet, jeśli nie umiał się w tym wyrazić - Vincenta? - odwrócił głowę w stronę kuzyna, powtarzając imię. Zmrużył powieki, starając sobie dopasować imię do postaci - łamacz klątw, syn Kierana - mars powstały na czole nie rozpogodził się, po czym powoli kiwnął głową - poczęstował mnie papierosem - dodał, jakby miało to mieć jakieś głębsze znaczenie. Prawie zakrztusił się tytoniowym dymem, gdy wciągnął pierwszy haust, ale iluzorycznie, pozwoliło mu to rozluźnić się. Zabieg powtórzył, gdy poczęstowała go Marcella - Wiem - potwierdził powtórnie - Do Tess najpierw napiszę - skwitował. Nieprzyjemny zacisk żołądka nie należał jednak do spięcia nerwów. Czy zdążyła już go pożegnać?
- Na razie, potrzebuję zmyć z siebie... to wszystko - ostrożnie zanurzył się w wodzie, nie czując chłodu a napływające dreszcze przypominały mu, jak żywo płynęła w nim krew. Tak - wciąż żywa. Wszedł głębiej, by na moment zniknąć pod taflą srebrząca się taflą. Była czysta, a on przez kilka chwil miał wrażenie, że otacza go cisza inna od tej, która dręczyła go w chwilach całkowitej samotności. Wynurzył się oddychając głęboko, pozwalając by płynące strugi zmywały nie tylko cały, zgromadzony brud, ale oczyszczała zgiełk umysłu, zbyt długo przepełniony cieniem - Oaza i tak wygląda lepiej, jak pamiętam - był świadkiem zaledwie początku, dziś, przepełnione było życiem - Co się jeszcze zmieniło? - miał nieodparte wrażenie, że wokół niego na moment pociemniało, woda zdawała się mętna, by zniknąć porwana z nurtem. Źródło odbijało jego rozmazany profil, niby załamujące się lustro. Podniósł spojrzenie, odnajdując oblicze kuzyna.
| Też turlam sobie na po-więzienne komplikacje
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 13.05.21 1:07, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
- Fantastycznie - chrząknął udając rozczarowanie takim zbiegiem okoliczności. Pod skórą zadrgało jednak rozbawienie, a nawet niewysłowiona ulga na myśl, że się mylił. Anthony zdawał sobie sprawę z tego, że sposób w jaki postrzega świat przeraża i odpycha innych. Zbyt wyrachowany, zbyt pragmatyczny. Istnienie kogoś, kto pomimo tego potrafił patrzeć na niego nie tyle co ze zrozumieniem, a akceptacją, utrzymywała nim coś co pozwalało mu mimo wszystko uważać się za normalnego. Myśl, że to odzyskał... była bardziej kojąca niż obmywające obolałe ciało źródlana woda. Stojąc zanurzonym po pas nabrał jej w zamknięte dłonie zmywając z twarzy kurz. Zrobił to i drugi raz wypłukując z ust krew. Fantomowy posmak wpędzał go w mdłości - Młodszy Rineheart - wyjaśnił krótko bo być może Samuel mógł kojarzyć osobę czarodzieja z takiej perspektywy. Kiwnął głową potakująco, kiedy młodszy poprawnie przypisał mu ojca. Nie dziwiło, że go nie znał lub słabo kojarzył - Wrócił po niemalże dekadzie do Anglii. Łamie klątwy - czy to wszystko to nie było dla niego za dużo wrażeń? Teraz pilnował Justine. Powinien porozumieć się z Michaelem, kto kolejny przejmie wartę.
- Robi się ciasna. Za ciasna - zauważył marudnie zdając sobie sprawę z tego, że na którymś spotkaniu zwracał już na to uwagę. Na to, że jedynie przemieszczają potrzebujących z kąta w kąt. Jak dobytek w ogarniętym pożarze mieszkaniu - przenieśli wszystko do jednego pokoju, a potem drugiego jak tylko ogień się rozprzestrzenił. Dziś nie wiele brakowało, by zaczęli w panice wyrzucać wszystko przez okno lub przeistoczyli się w popiół. Westchnął ciężko - W drugim kwartale próbowaliśmy przeciągnąć na swoją stronę olbrzymy, lecz jak zauważyłeś - bezowocnie. Teraz próbujemy z wilkołakami - nie był z tego pomysłu zadowolony, lecz spychani byli na krawędź - Działamy w Londynie, lecz pomimo tego nas wypychają. Walki najpewniej niedługo przeniosą się na obrzeża, albo poza stolicę. Brendan, Jackie, Bertie, a teraz Kieran - przepadli - obmywał ostrożnie tors z zakrzepłej krwi widząc, że rana której się nabawił była niezwykle obszerna o postrzępionych brzegach. Nie zagoi się dobrze - Przybyło młodych, lecz nie wiem czy zdążą zrozumieć oczekiwań i wymagań jakie stawia wojna wobec tych, którzy ruszają na front. Nie wiem, jak mamy walczyć o przyszłość, kiedy gotowi są ryzykować życiem dla martwej, sentymentalnej przeszłości lub bajkowych honorowych idei - burkną nie będąc zadowolonym z tego, że przyciągnęli z Azkabanu martwą Pomonę. Ku chwale czego? Chociaż nie wiedział, czy nie drażniło go to bardziej z powodu tego, że należało poinformować Vane'a, czy tego, że widać było jak skończyła. Nie zamierzał się w to wpychać. William lub Roselyn byli do tego zadania odpowiedniejsi - Pomona urodziła w lipcu. Niedługo potem opuściła Vane'a. Porzuciła dzieci. Być może wiedziała, że jest obserwowana, że tak to się skończy - No tak, ona też zaliczała się do grona tych osób, które uszczupliły ich szeregi - Wiem, że nie można wymagać wszystkiego od wszystkich, lecz zaczyna nam brakować gruntu pod stopami. Nadchodzi zima. Lato było suche. Mamy wojnę - nie trzeba było być geniuszem by przewidywać, że Anglię czekała kolejna fala śmierci. Tym razem głodowej.
- Robi się ciasna. Za ciasna - zauważył marudnie zdając sobie sprawę z tego, że na którymś spotkaniu zwracał już na to uwagę. Na to, że jedynie przemieszczają potrzebujących z kąta w kąt. Jak dobytek w ogarniętym pożarze mieszkaniu - przenieśli wszystko do jednego pokoju, a potem drugiego jak tylko ogień się rozprzestrzenił. Dziś nie wiele brakowało, by zaczęli w panice wyrzucać wszystko przez okno lub przeistoczyli się w popiół. Westchnął ciężko - W drugim kwartale próbowaliśmy przeciągnąć na swoją stronę olbrzymy, lecz jak zauważyłeś - bezowocnie. Teraz próbujemy z wilkołakami - nie był z tego pomysłu zadowolony, lecz spychani byli na krawędź - Działamy w Londynie, lecz pomimo tego nas wypychają. Walki najpewniej niedługo przeniosą się na obrzeża, albo poza stolicę. Brendan, Jackie, Bertie, a teraz Kieran - przepadli - obmywał ostrożnie tors z zakrzepłej krwi widząc, że rana której się nabawił była niezwykle obszerna o postrzępionych brzegach. Nie zagoi się dobrze - Przybyło młodych, lecz nie wiem czy zdążą zrozumieć oczekiwań i wymagań jakie stawia wojna wobec tych, którzy ruszają na front. Nie wiem, jak mamy walczyć o przyszłość, kiedy gotowi są ryzykować życiem dla martwej, sentymentalnej przeszłości lub bajkowych honorowych idei - burkną nie będąc zadowolonym z tego, że przyciągnęli z Azkabanu martwą Pomonę. Ku chwale czego? Chociaż nie wiedział, czy nie drażniło go to bardziej z powodu tego, że należało poinformować Vane'a, czy tego, że widać było jak skończyła. Nie zamierzał się w to wpychać. William lub Roselyn byli do tego zadania odpowiedniejsi - Pomona urodziła w lipcu. Niedługo potem opuściła Vane'a. Porzuciła dzieci. Być może wiedziała, że jest obserwowana, że tak to się skończy - No tak, ona też zaliczała się do grona tych osób, które uszczupliły ich szeregi - Wiem, że nie można wymagać wszystkiego od wszystkich, lecz zaczyna nam brakować gruntu pod stopami. Nadchodzi zima. Lato było suche. Mamy wojnę - nie trzeba było być geniuszem by przewidywać, że Anglię czekała kolejna fala śmierci. Tym razem głodowej.
Find your wings
- Też się cieszę - miał brzmieć jak wyrzut, ale po raz pierwszy usta ułożyły się w w grymas przypominający uśmiech. Spękane wargi zapiekły, ale spłukał płynącą krew garścią wody. Miał wątpliwości przez długi czas, czy powinien był przeżyć. Miał je jeszcze dziś, budzony w celi wołaniem, podobnym do jednej z halucynacji. Dopiero teraz, daleko od zgiełku, z szumem płynącego strumienia, który zagłuszał inne dźwięki. W towarzystwie, które w kilka zdaniach upewniły go o realności wszystkiego, co się wydarzyło. Był wolny, wolnością, w której na powrót musiał - chciał się zanurzyć. Tak, jak w źródlanej toni naturalnego zbiornika.
Potwierdził kiwnięciem moment przed tym, jak nabrał kolejne, wodne garści. Strugi wartko spływały, nadając kroplom brudno-krwawej barwy, kreślące charakterystyczne, podłużne ścieżki na posiniałej skórze - Kieran rzadko o nim wspominał - nie wtrącał się w naturę relacji, jaka jego mentor dzielił z synem - spotkam się z nim - Miał świadomość konfliktu, ale nigdy nie pozwolił sobie na dociekliwość. Być może, aktualnie przyjdzie mu poznać drugą stronę tego relacyjnego medalu. Thony, wydawał się zdecydowanie lepiej zorientowany w sytuacji - Coś się kończy, coś zaczyna - mruknął niewyraźnie, bardziej do własnych myśli niż słów, które zanurzył wraz z sobą na głębokości źródła. Otworzył oczy, wstrzymując powietrze i odbił się od podłoża, rozkładając dłonie i zmuszając ciało do przepłynięcia niedużego fragmentu. Nie pływał tak dawno, że członki zdawały się być nieprzyjemnie sztywne. Wynurzył się ciężko oddychając i plując wodą. Ciało drżało bynajmniej nie od zimna. Pokonując opór żywiołu, wrócił na miejsce bliżej brzegu i samego kuzyna - To też zauważyłem - przyznał - nie zostanę tu długo - dodał, kierując wzrok na nierówne ślady blizn, które malowały się na skórze starszego Skamandera - a Ty, gdzie teraz mieszkasz? - bezdomność wydawała się mocno oczywista w przypadku ich obu, ale być może mógł go zaskoczyć?
Kolejna struga wody i włosy przestały przypominać splecione, wierzbowe strąki. Czarne pasma kleiły się do skóry, a sam Skamander zebrał je na plecy. Słuchał kolejnej z relacji. Wiele go ominęło. Więcej niż przypuszczał, a wciąż był to tylko niewielki fragment zmian, które rejestrował i wysłuchiwał - Wilkołaki... - marszczył ciemne brwi przypominając sobie o kimś, kogo nie widział jeszcze dłużej, przyjaciela, który był właśnie jednym z ich przedstawicieli. Co działo się z nim do tej pory?
Przetarł twarz, słysząc kolejne imiona, które znalazły się na liście umarłych i zaginionych. Ich szeregi coraz bardziej przerzedzane, bardziej zaczynały przypominać chwiejną konstrukcję, której wyrywano kolejne podstawy. Powinien czuć żal, ale zamiast tego na języku czuł tylko znajomą gorycz - Rzeczywistość zazwyczaj szybko weryfikuje to postrzeganie. Tylko dla niektórych, może być nieco za późno - odpowiedział tak przyjacielowi, jak samemu sobie. W chwili, gdy stawało się świadkiem brutalnej walki, gdy odurzająco mdły zapach krwi mieszał się z brudem, łzami i agonalnym wrzaskiem. On sam czuł się pozbawiony wszystkiego, co mógł w teraźniejszości trzymać go w poczuciu idei. Nic, co można byłoby wykorzystać przeciw niemu, jako słabość. Wyrzekł się tego. Było jednak coś...coś z przeszłości, coś martwego, co chował nawet przed sobą. Przymknął powieki, zmazując mglisty obraz - Pomona - raz jeszcze gorycz - zapewne tak - zgodził się, nie starając się rozgrzebywać tematu. Nawet, jeśli tak często postrzegana w perspektywie beztroski, potrafiła ochronić dzieci. Teraz, było już po wszystkim - Niektórymi trzeba potrząsnąć, by zrozumieli - niekontrolowany dreszcz przemknął przez całą długość kręgosłupa. Zakaszlał, plując krwawo - brzydka, ale konieczna to kwestia - perspektywa, którą rozciągał Anthony, była zbyt realna, by mógł się nie zgodzić. Sam nie wiedział, gdzie właściwie miał się podziać, chociaż jedno było pewne. W Oazie nie mógł zostać. Czy udałoby się znaleźć wystarczająco bezpieczne miejsce na przetrzymanie zimy?
Potwierdził kiwnięciem moment przed tym, jak nabrał kolejne, wodne garści. Strugi wartko spływały, nadając kroplom brudno-krwawej barwy, kreślące charakterystyczne, podłużne ścieżki na posiniałej skórze - Kieran rzadko o nim wspominał - nie wtrącał się w naturę relacji, jaka jego mentor dzielił z synem - spotkam się z nim - Miał świadomość konfliktu, ale nigdy nie pozwolił sobie na dociekliwość. Być może, aktualnie przyjdzie mu poznać drugą stronę tego relacyjnego medalu. Thony, wydawał się zdecydowanie lepiej zorientowany w sytuacji - Coś się kończy, coś zaczyna - mruknął niewyraźnie, bardziej do własnych myśli niż słów, które zanurzył wraz z sobą na głębokości źródła. Otworzył oczy, wstrzymując powietrze i odbił się od podłoża, rozkładając dłonie i zmuszając ciało do przepłynięcia niedużego fragmentu. Nie pływał tak dawno, że członki zdawały się być nieprzyjemnie sztywne. Wynurzył się ciężko oddychając i plując wodą. Ciało drżało bynajmniej nie od zimna. Pokonując opór żywiołu, wrócił na miejsce bliżej brzegu i samego kuzyna - To też zauważyłem - przyznał - nie zostanę tu długo - dodał, kierując wzrok na nierówne ślady blizn, które malowały się na skórze starszego Skamandera - a Ty, gdzie teraz mieszkasz? - bezdomność wydawała się mocno oczywista w przypadku ich obu, ale być może mógł go zaskoczyć?
Kolejna struga wody i włosy przestały przypominać splecione, wierzbowe strąki. Czarne pasma kleiły się do skóry, a sam Skamander zebrał je na plecy. Słuchał kolejnej z relacji. Wiele go ominęło. Więcej niż przypuszczał, a wciąż był to tylko niewielki fragment zmian, które rejestrował i wysłuchiwał - Wilkołaki... - marszczył ciemne brwi przypominając sobie o kimś, kogo nie widział jeszcze dłużej, przyjaciela, który był właśnie jednym z ich przedstawicieli. Co działo się z nim do tej pory?
Przetarł twarz, słysząc kolejne imiona, które znalazły się na liście umarłych i zaginionych. Ich szeregi coraz bardziej przerzedzane, bardziej zaczynały przypominać chwiejną konstrukcję, której wyrywano kolejne podstawy. Powinien czuć żal, ale zamiast tego na języku czuł tylko znajomą gorycz - Rzeczywistość zazwyczaj szybko weryfikuje to postrzeganie. Tylko dla niektórych, może być nieco za późno - odpowiedział tak przyjacielowi, jak samemu sobie. W chwili, gdy stawało się świadkiem brutalnej walki, gdy odurzająco mdły zapach krwi mieszał się z brudem, łzami i agonalnym wrzaskiem. On sam czuł się pozbawiony wszystkiego, co mógł w teraźniejszości trzymać go w poczuciu idei. Nic, co można byłoby wykorzystać przeciw niemu, jako słabość. Wyrzekł się tego. Było jednak coś...coś z przeszłości, coś martwego, co chował nawet przed sobą. Przymknął powieki, zmazując mglisty obraz - Pomona - raz jeszcze gorycz - zapewne tak - zgodził się, nie starając się rozgrzebywać tematu. Nawet, jeśli tak często postrzegana w perspektywie beztroski, potrafiła ochronić dzieci. Teraz, było już po wszystkim - Niektórymi trzeba potrząsnąć, by zrozumieli - niekontrolowany dreszcz przemknął przez całą długość kręgosłupa. Zakaszlał, plując krwawo - brzydka, ale konieczna to kwestia - perspektywa, którą rozciągał Anthony, była zbyt realna, by mógł się nie zgodzić. Sam nie wiedział, gdzie właściwie miał się podziać, chociaż jedno było pewne. W Oazie nie mógł zostać. Czy udałoby się znaleźć wystarczająco bezpieczne miejsce na przetrzymanie zimy?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
- To Kieran - Anthony nie wyobrażał sobie by ten stary zgred pozwoliłby sobie na odsłonienie podobnych informacji. Poza tym ciężko było raczej mówić o kimś z kim nie miało się kontaktu od ponad dekady. Z własnej winy. Być może Samuel potrafił się lepiej dogadać z byłym szefem aurorów, lecz Anthony nie potrafił znaleźć z nim wspólnego języka. Właściwie do samego końca. Thonemu to nie przeszkadzało. Jednak Vincent... Na krótką chwilę zawiesił w zamyśleniu dłoń na karku.
Dopiero ciężki haust powietrza i kolejne pytanie - Pytasz, jakbyś już nie znał odpowiedzi - zauważył z lekkim rozbawieniem ale ciągnął dalej - To tu, to tam - głównie tam gdzie trzeba. Przeważnie w Kwaterze, lecz coraz trudniej i tam się przebić. Pod gołym niebem, w pustostanach, czasem u kogoś, czasem odwiedzam rodziców, lecz to w ostateczności. Wiesz jaka moja matka jest. Nie mogę znieść tego, jak na mnie patrzy, a jej pytania zawsze są... trudne - była w stosunku do niego nadopiekuńcza i do tej pory nic się nie zmieniło. Nie trudno było pewnie sobie Samuelowi to wyobrazić - to jak mogła patrzeć na swojego zmęczonego wojną Promyczka w pogniecionej, poszarpanej, a nie raz i poplamionej (nie zawsze swoją) krwią szacie. Pokazując się przed nią w takiej prezencji, odnosił wrażenie, że robi coś skrajnie złego i niemoralnego. Już łatwiej było wrzucać rozszarpane zaklęciami ostrzy zwłoki strażników w koryto Tamizy.
- Zbrojenie budynku nadziało się na mnie po tym, jak dawnego biura poszło w gruz. Nie była to część planu. Mieliśmy pozyskać przetrzymywane różdżki, uzbroić więźniów z przyległego bloku, lecz nastąpiła niespodziewana eksplozja. Wszystko zaczęło się sypać - i plan, i budynek. Opowiedział po tym, jak zauważył, że ten się przygląda dość paskudnej, lecz jednak pozbawionej ingerencji czarnej magii ranie. Jak sadził - powinna z tego powodu bez większych komplikacji się zasklepić po ingerencji uzdrowiciela - Mam gdzieś maść żywokostową - mówiąc to raczej kierował niemą propozycję do kuzyna, którego ciało pokryte było nadmiarem widocznych stłuczeń, siniaków.
Odczuwał niemoc i to go drażniło. Bez względu na to co robił i jak się dwoił, czy też troił to nie wystarczało. Nie był jednak człowiekiem, który z tego powodu by się zatrzymał, zwolnił, złamał. Potrafił zmusić się by sięgać dalej, wyżej bo nie uważał, że znajdują się na jego drodze bariery czy limity mogące go zatrzymać. Jeszcze kiedyś sam powstrzymywał, wyznaczał granice, lecz teraz, w tej wojennej zawierusze nieustannie przesuwane zdawały się już nie istnieć. Zabijał mniej lub bardziej winnych, tych którzy celowali w niego różdżką i tych, którzy skrępowani czołgali się pod jego stopami, pozbawiał życia tych którzy stanęli mu na drodze, tych których nie byli wstanie zabić inni, tych których mu wskazano. Dla dobra ogółu wyzbył się resztek skrupułów. Przez to nie potrafił patrzeć na postępy czy decyzje innych ostrzej, bardziej wymagająco. Na co czekali inni...? Kiedy ktokolwiek go do goni, dotrzyma mu kroku...?
Obmył te myśli, zanurzając głowę, wypłukując z włosów kurz i gruz. Po wynurzeniu potrząsnął głową jak pies strzepując nadmiar wody, resztę przetarł ręką - Z lepszych wieści to Macmilan poślubił Rię. Chociaż i na ślubie pojawił się incydent. Ktoś podrzucił wśród gości klątwę. Sytuacja jednak została dość sprawnie opanowana. Raczej wszystko było udane.
Dopiero ciężki haust powietrza i kolejne pytanie - Pytasz, jakbyś już nie znał odpowiedzi - zauważył z lekkim rozbawieniem ale ciągnął dalej - To tu, to tam - głównie tam gdzie trzeba. Przeważnie w Kwaterze, lecz coraz trudniej i tam się przebić. Pod gołym niebem, w pustostanach, czasem u kogoś, czasem odwiedzam rodziców, lecz to w ostateczności. Wiesz jaka moja matka jest. Nie mogę znieść tego, jak na mnie patrzy, a jej pytania zawsze są... trudne - była w stosunku do niego nadopiekuńcza i do tej pory nic się nie zmieniło. Nie trudno było pewnie sobie Samuelowi to wyobrazić - to jak mogła patrzeć na swojego zmęczonego wojną Promyczka w pogniecionej, poszarpanej, a nie raz i poplamionej (nie zawsze swoją) krwią szacie. Pokazując się przed nią w takiej prezencji, odnosił wrażenie, że robi coś skrajnie złego i niemoralnego. Już łatwiej było wrzucać rozszarpane zaklęciami ostrzy zwłoki strażników w koryto Tamizy.
- Zbrojenie budynku nadziało się na mnie po tym, jak dawnego biura poszło w gruz. Nie była to część planu. Mieliśmy pozyskać przetrzymywane różdżki, uzbroić więźniów z przyległego bloku, lecz nastąpiła niespodziewana eksplozja. Wszystko zaczęło się sypać - i plan, i budynek. Opowiedział po tym, jak zauważył, że ten się przygląda dość paskudnej, lecz jednak pozbawionej ingerencji czarnej magii ranie. Jak sadził - powinna z tego powodu bez większych komplikacji się zasklepić po ingerencji uzdrowiciela - Mam gdzieś maść żywokostową - mówiąc to raczej kierował niemą propozycję do kuzyna, którego ciało pokryte było nadmiarem widocznych stłuczeń, siniaków.
Odczuwał niemoc i to go drażniło. Bez względu na to co robił i jak się dwoił, czy też troił to nie wystarczało. Nie był jednak człowiekiem, który z tego powodu by się zatrzymał, zwolnił, złamał. Potrafił zmusić się by sięgać dalej, wyżej bo nie uważał, że znajdują się na jego drodze bariery czy limity mogące go zatrzymać. Jeszcze kiedyś sam powstrzymywał, wyznaczał granice, lecz teraz, w tej wojennej zawierusze nieustannie przesuwane zdawały się już nie istnieć. Zabijał mniej lub bardziej winnych, tych którzy celowali w niego różdżką i tych, którzy skrępowani czołgali się pod jego stopami, pozbawiał życia tych którzy stanęli mu na drodze, tych których nie byli wstanie zabić inni, tych których mu wskazano. Dla dobra ogółu wyzbył się resztek skrupułów. Przez to nie potrafił patrzeć na postępy czy decyzje innych ostrzej, bardziej wymagająco. Na co czekali inni...? Kiedy ktokolwiek go do goni, dotrzyma mu kroku...?
Obmył te myśli, zanurzając głowę, wypłukując z włosów kurz i gruz. Po wynurzeniu potrząsnął głową jak pies strzepując nadmiar wody, resztę przetarł ręką - Z lepszych wieści to Macmilan poślubił Rię. Chociaż i na ślubie pojawił się incydent. Ktoś podrzucił wśród gości klątwę. Sytuacja jednak została dość sprawnie opanowana. Raczej wszystko było udane.
Find your wings
Strona 40 z 41 • 1 ... 21 ... 39, 40, 41
Źródło
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda