Brzeg jeziora
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Brzeg jeziora
Jedno z przepięknych jezior wchodzących w skład Krainy Jezior znajduje się w pobliżu posiadłości Fawleyów i jest lubianym miejscem wypoczynku członków rodziny, choć trzeba uważać na żyjące w nim kelpie. Te jednak za sprawą magicznych wędzideł pozostają niegroźne dla czarodziejów. Teren wokół jeziora jest piękny i spokojny, znajduje się tu też wąskie nadbrzeże i drewniany pomost. W wodach prócz kelpii żyją także inne magiczne stworzenia i rośliny, często można tu zobaczyć też niemagiczne ptactwo, na przykład liczne łabędzie będące jednym z symboli rodu. Miejsce jest szczególnie piękne o zachodzie słońca, kiedy to barwi wodę na różne odcienie czerwieni. Artyści z rodziny czasem szukają tu inspiracji i natchnienia.
9 VI 1956
Czerwcowa pogoda nie rozpieszczała nikogo, wszędzie obecne były śnieżne zaspy, pod którymi najczęściej kryła się całkiem gruba warstwa lodu, przez co każdy stawiany krok musiał być niezwykle ostrożny, wręcz asekuracyjny. W mieście przemieszczać się było w pewien sposób łatwiej i zarazem trudniej, ponieważ śnieg był regularnie usuwany z ulic, a śliskie drogi obsypywane solą przemysłową bądź piaskiem. Ale o chodniki dbano mniej, więc kroczono po nich niezwykle wolno, bo każdy spoglądał pod nogi, zaciskając przy tym z frustracji usta w cienką kreskę, co wyglądało boleśnie. Lecz Alpharda nawet tak wielce niesprzyjające warunki pogodowe nie mogły zniechęcić do spacerów, choć i tak były one zdecydowanie krótsze, bo w końcu i jemu brakowało motywacji do zapuszczania się zbyt daleko od domu czy też miejsca pracy. Szczerze lubił chłód szczypiący w policzki i to nerwowe poruszanie palcami w kieszeniach płaszcza, aby całkowicie nie zamarzły, choć czasem był ciekaw tego, czy przesiąknięte mrozem knykcie mogłyby po prostu pęknąć.
Zastany nad jeziorem krajobraz był kompletnie inny od tego miejskiego. Pod śniegiem kryła się jedynie zmarznięta trawa, za to białego puchu było zdecydowanie więcej i nikt nie wydeptał w nim żadnej ścieżki, co najwyżej pojawiały się gdzieniegdzie ślady zwierząt. Skryty między drzewami spoglądał na jezioro pokryte lodem, przez to nabierając ochoty na sprawdzenie, jak gruba jest lodowa pokrywa, lekko lśniąca od muskających ją delikatnie przytłumionych promieni słonecznych. Na niedorzeczne pomysły wpadał, z jednej strony jeszcze odczuwając entuzjazm, lecz ten z każdym dniem malał, jakby pokłady pozytywnego nastawienia do świata znacząco się uszczuplały. A gdy całkowicie zniknie ostatni ślad po jakiejkolwiek radości, popadnie w całkowity marazm. Znowu. Chory cykl się powtarzał nieustannie.
Ptak, który wylądował tuż przed nim, obok jego prawej nogi, zdawał się przyglądać mu z wielką mądrością w niewielkich, ciemnych ślepiach. To na pewno nie był przypadek, wierzył za to, że pojawił się przed nim ptasi szpieg będący na usługach jego znamienitej kuzynki. Na samą myśl, że Cressida posłała za nim zwiadowcę sprawiła, że uśmiechnął się ciepło, w tej samej chwili mocniej poruszając nieco skostniałymi palcami, kciukami pocierając o palce wskazujące. Mały ptaszek odleciał, pozostawiając po sobie tylko kilka niezbyt głębokich śladów na śniegu.
Jeszcze chwilę przyszło mu czekać na przybycie pani tych włości. Widok krewnej wykrzesał z niego kolejny uśmiech – subtelny i przyjazny, co pokrywało się z jego odczuciami.
– Ostatnim razem też się widzieliśmy nad jeziorem – rzekł te słowa jako pierwsze, bo w jej towarzystwie mógł sobie pozwolić na to, aby zapomnieć o sztuce składania prawidłowych powitań. Może powinien jednak nadmienić, że Serpentine Lake nie może w żaden sposób konkurować z tym, na które właśnie ma okazję patrzeć. – Dobrze cię widzieć, Cressido – poprawił się szybko, robiąc dwa kroki w jej stronę, aby lepiej się jej przyjrzeć. To od wysiłku i zimna miała rumieńce na twarzy. – Mam nadzieję, że i ty cieszysz się z widoku kuzyna, który zapewne jako jedyny był w stanie wygłupić się przed twoją sową.
Chyba nie chciał wiedzieć, co mała Piórko sobie o nim myślała. Doprawdy, żeby czarodziej oceniany był przez zwierzę.
Czerwcowa pogoda nie rozpieszczała nikogo, wszędzie obecne były śnieżne zaspy, pod którymi najczęściej kryła się całkiem gruba warstwa lodu, przez co każdy stawiany krok musiał być niezwykle ostrożny, wręcz asekuracyjny. W mieście przemieszczać się było w pewien sposób łatwiej i zarazem trudniej, ponieważ śnieg był regularnie usuwany z ulic, a śliskie drogi obsypywane solą przemysłową bądź piaskiem. Ale o chodniki dbano mniej, więc kroczono po nich niezwykle wolno, bo każdy spoglądał pod nogi, zaciskając przy tym z frustracji usta w cienką kreskę, co wyglądało boleśnie. Lecz Alpharda nawet tak wielce niesprzyjające warunki pogodowe nie mogły zniechęcić do spacerów, choć i tak były one zdecydowanie krótsze, bo w końcu i jemu brakowało motywacji do zapuszczania się zbyt daleko od domu czy też miejsca pracy. Szczerze lubił chłód szczypiący w policzki i to nerwowe poruszanie palcami w kieszeniach płaszcza, aby całkowicie nie zamarzły, choć czasem był ciekaw tego, czy przesiąknięte mrozem knykcie mogłyby po prostu pęknąć.
Zastany nad jeziorem krajobraz był kompletnie inny od tego miejskiego. Pod śniegiem kryła się jedynie zmarznięta trawa, za to białego puchu było zdecydowanie więcej i nikt nie wydeptał w nim żadnej ścieżki, co najwyżej pojawiały się gdzieniegdzie ślady zwierząt. Skryty między drzewami spoglądał na jezioro pokryte lodem, przez to nabierając ochoty na sprawdzenie, jak gruba jest lodowa pokrywa, lekko lśniąca od muskających ją delikatnie przytłumionych promieni słonecznych. Na niedorzeczne pomysły wpadał, z jednej strony jeszcze odczuwając entuzjazm, lecz ten z każdym dniem malał, jakby pokłady pozytywnego nastawienia do świata znacząco się uszczuplały. A gdy całkowicie zniknie ostatni ślad po jakiejkolwiek radości, popadnie w całkowity marazm. Znowu. Chory cykl się powtarzał nieustannie.
Ptak, który wylądował tuż przed nim, obok jego prawej nogi, zdawał się przyglądać mu z wielką mądrością w niewielkich, ciemnych ślepiach. To na pewno nie był przypadek, wierzył za to, że pojawił się przed nim ptasi szpieg będący na usługach jego znamienitej kuzynki. Na samą myśl, że Cressida posłała za nim zwiadowcę sprawiła, że uśmiechnął się ciepło, w tej samej chwili mocniej poruszając nieco skostniałymi palcami, kciukami pocierając o palce wskazujące. Mały ptaszek odleciał, pozostawiając po sobie tylko kilka niezbyt głębokich śladów na śniegu.
Jeszcze chwilę przyszło mu czekać na przybycie pani tych włości. Widok krewnej wykrzesał z niego kolejny uśmiech – subtelny i przyjazny, co pokrywało się z jego odczuciami.
– Ostatnim razem też się widzieliśmy nad jeziorem – rzekł te słowa jako pierwsze, bo w jej towarzystwie mógł sobie pozwolić na to, aby zapomnieć o sztuce składania prawidłowych powitań. Może powinien jednak nadmienić, że Serpentine Lake nie może w żaden sposób konkurować z tym, na które właśnie ma okazję patrzeć. – Dobrze cię widzieć, Cressido – poprawił się szybko, robiąc dwa kroki w jej stronę, aby lepiej się jej przyjrzeć. To od wysiłku i zimna miała rumieńce na twarzy. – Mam nadzieję, że i ty cieszysz się z widoku kuzyna, który zapewne jako jedyny był w stanie wygłupić się przed twoją sową.
Chyba nie chciał wiedzieć, co mała Piórko sobie o nim myślała. Doprawdy, żeby czarodziej oceniany był przez zwierzę.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cressida nie od dziś była zwierzęcousta i nauczyła się korzystać z tego daru także do swoich celów. W zamian za garść smacznych okruszków zaprzyjaźniony rudzik poleciał na zwiady w okolice miejsca, które wskazała w liście Alphardowi. Ptaszek miał przylecieć z powrotem, gdy tylko zauważy ciemnowłosego mężczyznę. Czekała więc w swoich komnatach z lekko uchylonym oknem. Wokół całego dworku znajdowały się jej ptasie uszy i oczy, zupełnie jak za czasów w Charnwood. Cressida wiedziała więc wiele o tym, co się tu działo i trzeba się było postarać, by przejść przez ogrody tak, by się o tym nie dowiedziała.
W dworku było spokojnie i cicho. Większość członków rodziny obecnych akurat w dworze wypoczywała po obiedzie w swoich komnatach, dzieci spały, pilnowane przez opiekunkę, a jej małżonek spotykał się z kimś w galerii sztuki. Cressida większość dnia spędziła w swojej malarskiej pracowni, w sypialni dzieci lub tutaj, w swoich kwaterach.
Siedziała w pobliżu okna, haftując ozdobne wzory na serwetce, kiedy nagle na parapecie usiadł rudzik, informując o przybyciu mężczyzny w okolice stawu. Cressida założyła płaszczyk i zimowe buciki, a ptaszek usiadł na jej ramieniu. Razem opuścili dworek jednym z bocznych wyjść, po czym młódka skierowała się w stronę stawu. Początkowo mogła iść wydeptaną wcześniej ścieżką, później jednak musiała brnąć przez śnieg miejscami sięgający jej powyżej kolan. Szła więc powoli i ostrożnie, zazdroszcząc ptasim przyjaciołom skrzydeł, na których mogły się wznieść w powietrze, unikając wątpliwej atrakcji brnięcia przez śnieg.
Cressida dotąd nie widziała takich ilości białego puchu nawet zimą. Kilka dni temu przeżyła spore zaskoczenie, kiedy wyjrzała przez okno i zobaczyła biały krajobraz. Spora część niższej roślinności zniknęła pod śniegiem, a gałęzie drzew uginały się od ciężkiego puchu. Ale o ile oni mogli się schronić w dworze, ptaki miały dużo trudniej, więc kilku ptasim rodzinom udzielała schronienia w oranżerii i dbała o to, by skrzaty dostarczały im okruszki z kuchni do jedzenia lub często karmiła je sama. Te ptaki były dla niej ważne i chciała o nie dbać.
W końcu jednak dotarła w odpowiednie miejsce. Jej nakrapiane policzki były zarumienione z wysiłku, choć i tak poruszało jej się dużo łatwiej niż podczas prawdziwej zimy, kiedy to musiała dźwigać sporych rozmiarów brzuch, w którym znajdowało się wówczas nie jedno a dwoje dzieci. Na jej ramieniu wciąż siedział rudzik, ten sam, którego wcześniej musiał widzieć Alphard.
Na jego widok również się uśmiechnęła.
- Mi też miło cię widzieć – powiedziała. – Pamiętam to. Tyle, że wtedy mimo wszystko otoczenie wyglądało bardziej wiosennie – powiedziała, spoglądając na zamarznięty staw. Dla tutejszych łabędzi to też nie były łatwe dni. Kilka z nich smętnie siedziało na brzegu, ale Cressida przypomniała sobie, że powinna jeszcze mieć w kieszeni trochę suchego chleba, którym karmiła wodne ptactwo wczoraj. Połamała pieczywo na kawałki, oferując ptakom, które już ją znały, więc ufnie podeszły i skorzystały z poczęstunku.
- To dla nich trudny czas – wyjaśniła swojemu kuzynowi. – To dobrze, że chociaż tobie chce się wygłupiać przed moją sową. Zaznała trochę rozrywki, a ja miałam czego słuchać, kiedy Piórko wróciła po dostarczeniu do ciebie listu. – O tak, ludzie musieli mieć się na baczności przy sowie Cressidy, która zawsze chętnie przekazywała swojej pani rozmaite plotki. – Oczywiście, że się cieszę. Jak mogłabym się nie cieszyć? Naprawdę miło, że zdołałeś znaleźć wolny dzień w natłoku pracy i innych obowiązków. Sama jako artystka nie do końca wiem, jak to jest, pracować w pełnym tego słowa znaczeniu.
Ptaszek na jej ramieniu podskoczył lekko i ćwierknął. Tylko Cressida zrozumiała, że obgadywał Alpharda, więc zaśmiała się cichutko.
- Możemy iść w stronę dworku, nie jesteśmy daleko, choć przez ten śnieg spacer się wydłuży. Miejscami trudno przez niego przejść. – Przynajmniej przy niziutkim wzroście Cressidy, której czubek głowy nie sięgał nawet ramienia Alpharda. – Działo się u ciebie coś ciekawego? – spytała po chwili, próbując brnąć przez gęsty śnieg. W pewnym momencie zapadła się lekko i prawie straciła równowagę.
W dworku było spokojnie i cicho. Większość członków rodziny obecnych akurat w dworze wypoczywała po obiedzie w swoich komnatach, dzieci spały, pilnowane przez opiekunkę, a jej małżonek spotykał się z kimś w galerii sztuki. Cressida większość dnia spędziła w swojej malarskiej pracowni, w sypialni dzieci lub tutaj, w swoich kwaterach.
Siedziała w pobliżu okna, haftując ozdobne wzory na serwetce, kiedy nagle na parapecie usiadł rudzik, informując o przybyciu mężczyzny w okolice stawu. Cressida założyła płaszczyk i zimowe buciki, a ptaszek usiadł na jej ramieniu. Razem opuścili dworek jednym z bocznych wyjść, po czym młódka skierowała się w stronę stawu. Początkowo mogła iść wydeptaną wcześniej ścieżką, później jednak musiała brnąć przez śnieg miejscami sięgający jej powyżej kolan. Szła więc powoli i ostrożnie, zazdroszcząc ptasim przyjaciołom skrzydeł, na których mogły się wznieść w powietrze, unikając wątpliwej atrakcji brnięcia przez śnieg.
Cressida dotąd nie widziała takich ilości białego puchu nawet zimą. Kilka dni temu przeżyła spore zaskoczenie, kiedy wyjrzała przez okno i zobaczyła biały krajobraz. Spora część niższej roślinności zniknęła pod śniegiem, a gałęzie drzew uginały się od ciężkiego puchu. Ale o ile oni mogli się schronić w dworze, ptaki miały dużo trudniej, więc kilku ptasim rodzinom udzielała schronienia w oranżerii i dbała o to, by skrzaty dostarczały im okruszki z kuchni do jedzenia lub często karmiła je sama. Te ptaki były dla niej ważne i chciała o nie dbać.
W końcu jednak dotarła w odpowiednie miejsce. Jej nakrapiane policzki były zarumienione z wysiłku, choć i tak poruszało jej się dużo łatwiej niż podczas prawdziwej zimy, kiedy to musiała dźwigać sporych rozmiarów brzuch, w którym znajdowało się wówczas nie jedno a dwoje dzieci. Na jej ramieniu wciąż siedział rudzik, ten sam, którego wcześniej musiał widzieć Alphard.
Na jego widok również się uśmiechnęła.
- Mi też miło cię widzieć – powiedziała. – Pamiętam to. Tyle, że wtedy mimo wszystko otoczenie wyglądało bardziej wiosennie – powiedziała, spoglądając na zamarznięty staw. Dla tutejszych łabędzi to też nie były łatwe dni. Kilka z nich smętnie siedziało na brzegu, ale Cressida przypomniała sobie, że powinna jeszcze mieć w kieszeni trochę suchego chleba, którym karmiła wodne ptactwo wczoraj. Połamała pieczywo na kawałki, oferując ptakom, które już ją znały, więc ufnie podeszły i skorzystały z poczęstunku.
- To dla nich trudny czas – wyjaśniła swojemu kuzynowi. – To dobrze, że chociaż tobie chce się wygłupiać przed moją sową. Zaznała trochę rozrywki, a ja miałam czego słuchać, kiedy Piórko wróciła po dostarczeniu do ciebie listu. – O tak, ludzie musieli mieć się na baczności przy sowie Cressidy, która zawsze chętnie przekazywała swojej pani rozmaite plotki. – Oczywiście, że się cieszę. Jak mogłabym się nie cieszyć? Naprawdę miło, że zdołałeś znaleźć wolny dzień w natłoku pracy i innych obowiązków. Sama jako artystka nie do końca wiem, jak to jest, pracować w pełnym tego słowa znaczeniu.
Ptaszek na jej ramieniu podskoczył lekko i ćwierknął. Tylko Cressida zrozumiała, że obgadywał Alpharda, więc zaśmiała się cichutko.
- Możemy iść w stronę dworku, nie jesteśmy daleko, choć przez ten śnieg spacer się wydłuży. Miejscami trudno przez niego przejść. – Przynajmniej przy niziutkim wzroście Cressidy, której czubek głowy nie sięgał nawet ramienia Alpharda. – Działo się u ciebie coś ciekawego? – spytała po chwili, próbując brnąć przez gęsty śnieg. W pewnym momencie zapadła się lekko i prawie straciła równowagę.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Widok brnącej przez śnieżne zaspy Cressidy naprawdę go poruszył, choć na własne oczy ujrzał zaledwie kilka spośród tych wszystkich postawionych przez nią kroków. Była niska i drobna, nic więc dziwnego, że jej policzki były czerwone od wysiłku, na jaki musiała się zdobyć, aby nieustannie przeć do przodu. Ileż motywacji musiała w sobie kryć, że zdecydowała się wyjść mu naprzeciw pomimo niesprzyjających warunków. Zresztą, samo zaproszenie, jakie do niego wystosowała, dowodziło jej niemałej odwagi. Nawet jeśli w liście wyjaśniła, że miała szczęście trafić na wyrozumiałego męża, jak również weszła do rodu o wiele bardziej ceniącego sobie sztukę niż politykę, Alphard nie mógł nic poradzić na to, że miał pewne obawy. Prawo miał tylko do czekania w ten mroźny dzień nad jednym z jezior, bo jego pojawienie się u progu nie byłoby wcale dobrze widziane. W dużej mierze było to ekscytujące, zarazem żałował, że stosunki pomiędzy szlachetnymi rodami bywają zawiłe, przez co nieraz bliskie kuzynostwo zapomnieć musi o wzajemnych sentymentach. Cressida jednak nie wyrzekła się żadnego ze swoich krewnych, dumna nawet z pokrewieństwa z Blackami.
– Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że wyciągnąłem cię w taką pogodę z domu – zaczął dość swobodnie, a w spojrzeniu ciemnych oczu krył się cień troski, choć entuzjazm w nich wcale przez to nie przygasł, przeciwnie, biło od niego jeszcze więcej ciepłej serdeczności. – Mam nadzieję, że nie zmarzłaś – czy narażanie młodej matki na złapanie choroby nie jest również narażaniem jej pociech? Ich systemy odpornościowe dopiero się kształtują, więc chora rodzicielka musiałaby trzymać się od nich z daleka, co z pewnością byłoby dla niej bolesne, nawet jeśli w pełni słuszne. Muszą uniknąć tak okropnie nieszczęśliwego scenariusza.
Przyglądał się z boku temu, jak jego szanowna kuzynka okazuje wiele dobroci łabędziom, dzieląc się z nimi suchym chlebem. Czasem odnosił wrażenie, że w niektórych szlachetnych rodach łatwiej jest zachować wrażliwość, choć w przypadku Cressidy musiała być ona wrodzona, bo tyle rzeczy przychodziło jej naturalnie. Na przykład zważała na potrzeby ptasich przyjaciół, choć może spowodowane było to tym, że rozumiała ich mowę. Walburga nie miała w sobie podobnej delikatności, w ich domu nie do pomyślenia było, żeby litować się zwierzętami, do poziomu których często sprowadzano mugoli, ponoć istoty ludzkie.
– Właściwie nie zamierzałem się wygłupić – wyjaśnił cicho, zerkając na łabędzie, lecz nie zbliżający się do nich. Nigdy nie wykazywał talentu w opiece nad jakimkolwiek stworzeniem, jego własna sowa ledwo go tolerowała. – Mój widok raczej rzadko wywołuje u innych radość. Nie jestem człowiekiem prostym w obyciu, co staje się sporą przeszkodą w pracy. Dzięki twojemu zaproszeniu mogłem uciec od obowiązków i zmartwień – uśmiechnął się pod nosem, przesuwając wzrok z zamarzniętego jeziora na twarz rozmówczyni. – Ja z kolei niewiele wiem o sztuce. Wpojono mi podstawy, ale nie potrafię być na nią wrażliwy. Chociaż na twoje dzieła zawsze spoglądam z dużą przyjemnością.
Obecność drobnego rudzika, który dał o sobie w końcu znać, sprawiła mu jakąś przyjemność. Nie pomylił się w swych podejrzeniach, to dokładnie ten sam ptasi szpieg, który wylądował tuż przed nim, nie tyle trwał przy boku zwierzęcoustnej pani, ale siedział na jej ramieniu i kierował mądre spojrzenie paciorkowatych oczu w jego stronę. Zatem był przez niego wypatrywany. Mógł mu to wybaczyć, skoro rozśmieszył jego drogą kuzynkę, choć miał wrażenie, że chyba jakąś dziwną uwagą na jego temat.
Kiedy Cressida ruszyła w stronę rezydencji, zaraz ruszył za nią, nie utrzymując wielkiego dystansu. Chyba tylko dzięki temu udało mu się zareagować na czas, wyciągając szybko rękę po to, aby chwycić ją za ramię i przytrzymać asekurująco w pionie, gdy była blisko utraty równowagi.
– Możesz wejść mi na plecy – zaproponował bez mrugnięcia okiem. Znaczenie słów dotarło do niego chwilę później od wypowiedzenia, przez co odpowiednia konsternacja przyszła za późno, jak również wprawiła go w lekkie zażenowanie. Nawet jeśli Cressida miała dopiero dwadzieścia lata, przynajmniej z punktu widzenia Alpharda, była już lady Fawley, stateczną damą, matką dwójki dzieci. I miałaby mu wejść na plecy. – Albo wezmę cię na ręce póki nie przejdziemy tego najbardziej topornego etapu wędrówki.
Przez jego wysoki wzrost nie mógł po prostu użyczyć jej swego ramienia, przy takim rozwiązaniu musiałaby mieć własne niewygodnie uniesione, przez co wyglądałoby to tak, jakby na nim wisiała. A przecież musiał zaoferować jej jakąś pomoc.
– Gdy już wylądujesz na moich plecach albo na rękach, może opowiem ci o moim spotkaniu z pewną lady – rzucił swobodnie, na zachętę i jako przynętę, posyłając jej łobuzerski uśmiech.
– Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że wyciągnąłem cię w taką pogodę z domu – zaczął dość swobodnie, a w spojrzeniu ciemnych oczu krył się cień troski, choć entuzjazm w nich wcale przez to nie przygasł, przeciwnie, biło od niego jeszcze więcej ciepłej serdeczności. – Mam nadzieję, że nie zmarzłaś – czy narażanie młodej matki na złapanie choroby nie jest również narażaniem jej pociech? Ich systemy odpornościowe dopiero się kształtują, więc chora rodzicielka musiałaby trzymać się od nich z daleka, co z pewnością byłoby dla niej bolesne, nawet jeśli w pełni słuszne. Muszą uniknąć tak okropnie nieszczęśliwego scenariusza.
Przyglądał się z boku temu, jak jego szanowna kuzynka okazuje wiele dobroci łabędziom, dzieląc się z nimi suchym chlebem. Czasem odnosił wrażenie, że w niektórych szlachetnych rodach łatwiej jest zachować wrażliwość, choć w przypadku Cressidy musiała być ona wrodzona, bo tyle rzeczy przychodziło jej naturalnie. Na przykład zważała na potrzeby ptasich przyjaciół, choć może spowodowane było to tym, że rozumiała ich mowę. Walburga nie miała w sobie podobnej delikatności, w ich domu nie do pomyślenia było, żeby litować się zwierzętami, do poziomu których często sprowadzano mugoli, ponoć istoty ludzkie.
– Właściwie nie zamierzałem się wygłupić – wyjaśnił cicho, zerkając na łabędzie, lecz nie zbliżający się do nich. Nigdy nie wykazywał talentu w opiece nad jakimkolwiek stworzeniem, jego własna sowa ledwo go tolerowała. – Mój widok raczej rzadko wywołuje u innych radość. Nie jestem człowiekiem prostym w obyciu, co staje się sporą przeszkodą w pracy. Dzięki twojemu zaproszeniu mogłem uciec od obowiązków i zmartwień – uśmiechnął się pod nosem, przesuwając wzrok z zamarzniętego jeziora na twarz rozmówczyni. – Ja z kolei niewiele wiem o sztuce. Wpojono mi podstawy, ale nie potrafię być na nią wrażliwy. Chociaż na twoje dzieła zawsze spoglądam z dużą przyjemnością.
Obecność drobnego rudzika, który dał o sobie w końcu znać, sprawiła mu jakąś przyjemność. Nie pomylił się w swych podejrzeniach, to dokładnie ten sam ptasi szpieg, który wylądował tuż przed nim, nie tyle trwał przy boku zwierzęcoustnej pani, ale siedział na jej ramieniu i kierował mądre spojrzenie paciorkowatych oczu w jego stronę. Zatem był przez niego wypatrywany. Mógł mu to wybaczyć, skoro rozśmieszył jego drogą kuzynkę, choć miał wrażenie, że chyba jakąś dziwną uwagą na jego temat.
Kiedy Cressida ruszyła w stronę rezydencji, zaraz ruszył za nią, nie utrzymując wielkiego dystansu. Chyba tylko dzięki temu udało mu się zareagować na czas, wyciągając szybko rękę po to, aby chwycić ją za ramię i przytrzymać asekurująco w pionie, gdy była blisko utraty równowagi.
– Możesz wejść mi na plecy – zaproponował bez mrugnięcia okiem. Znaczenie słów dotarło do niego chwilę później od wypowiedzenia, przez co odpowiednia konsternacja przyszła za późno, jak również wprawiła go w lekkie zażenowanie. Nawet jeśli Cressida miała dopiero dwadzieścia lata, przynajmniej z punktu widzenia Alpharda, była już lady Fawley, stateczną damą, matką dwójki dzieci. I miałaby mu wejść na plecy. – Albo wezmę cię na ręce póki nie przejdziemy tego najbardziej topornego etapu wędrówki.
Przez jego wysoki wzrost nie mógł po prostu użyczyć jej swego ramienia, przy takim rozwiązaniu musiałaby mieć własne niewygodnie uniesione, przez co wyglądałoby to tak, jakby na nim wisiała. A przecież musiał zaoferować jej jakąś pomoc.
– Gdy już wylądujesz na moich plecach albo na rękach, może opowiem ci o moim spotkaniu z pewną lady – rzucił swobodnie, na zachętę i jako przynętę, posyłając jej łobuzerski uśmiech.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mimo wszystko Cressida potrzebowała trochę ruchu na świeżym powietrzu; niegdyś, jako lady Flint, wiodła dość aktywne życie, dużo spacerowała po lesie i jeździła konno, nie spędzała całych dni leżąc na miękkich poduszkach i czekając, aż skrzaty podetkną jej wszystko pod nos. Po ciąży i porodzie jej forma spadła jednak, a i śniegu było dużo więcej niż podczas normalnych zim. Ale spotkanie z Alphardem było warte tego, by trochę pomarznąć, tym bardziej, że jako czarownica nie była tak podatna na zwykłe przeziębienia, a w dworku już czekały skrzaty gotowe zrobić gorącą herbatę.
Rodzina stanowiła dla młódki wysoką wartość, ślub nie mógł wymazać więzi z rodzicami, rodzeństwem, kuzynami i całą resztą krewnych. Nadal chciała, by Alphard był obecny w jej życiu, bo choć był specyficzny, na swój sposób go lubiła. Nie obchodziły jej żadne polityczne zawiłości, była przecież kobietą, a polityka była dla mężczyzn. Pozostawało jej cieszyć się, że Alphard nadal ją akceptuje, mimo że jej ślub z Fawleyem mógł być różnie postrzegany.
- Może trochę. Ale nie szkodzi, w dworku będzie dużo cieplej, a skrzaty podadzą nam herbatę – powiedziała. Była młoda i zdrowa, szczęśliwie ominęły ją też choroby genetyczne, na które taki spacer mógłby źle wpłynąć.
Cressida zawsze była wrażliwa i delikatna, szczególnie wobec ptaków, których mowę rozumiała. Jej ojciec czasami mówił że jest miękka i słaba, ale Fawleyowie nie widzieli w tym nic złego, w końcu artystyczna dusza powinna być wrażliwa. Ptaki mieszkające na terenach wokół posiadłości zawsze mogły liczyć na życzliwość dziewczęcia, także rodowe łabędzie, którym właśnie podarowała trochę chleba, przepraszając je w ptasim języku, że niestety nie ma więcej.
- Naprawdę? – zdziwiła się. Najwyraźniej postrzegała Alpharda inaczej niż większość, może wciąż patrzyła na niego przez pryzmat dzieciństwa, no i ich relacje nigdy nie były nacechowane stosunkami zawodowymi, a to może wyglądało inaczej. Cressida nie wiedziała, jak to jest mieć normalną pracę, bo sama była malarką i tworzyła spokojnie w swojej pracowni. – Może niektórzy cię nie doceniają. Ludzie z ministerstwa są chyba dość sztywni, prawda? Ale cieszę się, że odwiedziny u mnie mogą być dla ciebie ucieczką od trosk. W pracy na pewno macie teraz dużo zajęć. – Oderwała wzrok od łabędzi i także na niego spojrzała. Rudzik tymczasem wciąż siedział na jej ramieniu, od czasu do czasu mówiąc do niej cicho. – Moja rodzina też nie była szczególnie artystyczna, a przynajmniej nie tak, jak Fawleyowie. Wpojono mi podstawy, jak chyba każdej młodej damie, ale szybko okazało się, że pragnę czegoś więcej, więc matka umożliwiła mi rozwijać talent, a Fawleyowie pozwolili jeszcze bardziej go udoskonalić. – Cressida zawsze mogła liczyć na oparcie w Portii Flint, która miała w sobie dużą wyrozumiałość i troskę wobec najmłodszej i najdelikatniejszej z córek. Teraz mogła też liczyć na męża, który się o nią troszczył i dbał też o jej działalność malarską.
Ruszyli w stronę dworku. Nie musiało minąć wiele czasu, żeby Cressida się potknęła, ale silna dłoń Alpharda uchroniła ją przed wywróceniem się. Udało jej się utrzymać równowagę, za co podziękowała mu grzecznie, ale słysząc jego słowa, znów oblała się rumieńcem. Gdy była dzieckiem może uchodziłoby jej coś takiego, ale teraz, gdy była dorosłą mężatką, i w dodatku znajdowali się na terenach rodu nie przepadającego za Blackami... Jej mąż był tolerancyjny i wiedział, że planowała się spotkać z Alphardem, ale ktoś z jego krewnych mógł wysnuć swoje teorie, gdyby zobaczył przez okno, że Cressida jest niesiona przez Blacka.
- Och, Alphardzie, obawiam się, że to nie uchodzi – odpowiedziała. – Dam sobie radę. Jeszcze tylko kawałek, w ogrodach można znaleźć wydeptane ścieżki, którymi będziemy mogli poruszać się łatwiej.
Ptaszek na jej ramieniu znów podskoczył i zaćwierkał, a młódka starała się dzielnie przeć do przodu, odnajdując ścieżkę którą sama wydeptała idąc w stronę jeziora.
- Czasem naprawdę przydałaby się umiejętność latania jak ptaki – odezwała się. – Niestety w parze ze zdolnością rozumienia ich mowy nie idzie umiejętność lotu i mogę tylko patrzeć, jak moi przyjaciele wzbijają się w powietrze.
Kiedy była dzieckiem, nauczyła się latania na miotle by móc niekiedy podążać za ptakami, a nie tylko patrzeć na nie z ziemi, ale dość dawno nie miała okazji tego robić.
- I tak mi opowiedz, Alphardzie – poprosiła go. – Kogo spotkałeś? I co się działo? – zaczęła zasypywać go ciekawskimi pytaniami, bo chciała posłuchać tej historii. – Ja niewiele wychodziłam, ale parę dni temu odwiedziłam rodzinę w Charnwood. Tam też jest dużo śniegu.
Dotarli już do ogrodów i jednej ze ścieżek. Dworek znajdował się coraz bliżej.
Rodzina stanowiła dla młódki wysoką wartość, ślub nie mógł wymazać więzi z rodzicami, rodzeństwem, kuzynami i całą resztą krewnych. Nadal chciała, by Alphard był obecny w jej życiu, bo choć był specyficzny, na swój sposób go lubiła. Nie obchodziły jej żadne polityczne zawiłości, była przecież kobietą, a polityka była dla mężczyzn. Pozostawało jej cieszyć się, że Alphard nadal ją akceptuje, mimo że jej ślub z Fawleyem mógł być różnie postrzegany.
- Może trochę. Ale nie szkodzi, w dworku będzie dużo cieplej, a skrzaty podadzą nam herbatę – powiedziała. Była młoda i zdrowa, szczęśliwie ominęły ją też choroby genetyczne, na które taki spacer mógłby źle wpłynąć.
Cressida zawsze była wrażliwa i delikatna, szczególnie wobec ptaków, których mowę rozumiała. Jej ojciec czasami mówił że jest miękka i słaba, ale Fawleyowie nie widzieli w tym nic złego, w końcu artystyczna dusza powinna być wrażliwa. Ptaki mieszkające na terenach wokół posiadłości zawsze mogły liczyć na życzliwość dziewczęcia, także rodowe łabędzie, którym właśnie podarowała trochę chleba, przepraszając je w ptasim języku, że niestety nie ma więcej.
- Naprawdę? – zdziwiła się. Najwyraźniej postrzegała Alpharda inaczej niż większość, może wciąż patrzyła na niego przez pryzmat dzieciństwa, no i ich relacje nigdy nie były nacechowane stosunkami zawodowymi, a to może wyglądało inaczej. Cressida nie wiedziała, jak to jest mieć normalną pracę, bo sama była malarką i tworzyła spokojnie w swojej pracowni. – Może niektórzy cię nie doceniają. Ludzie z ministerstwa są chyba dość sztywni, prawda? Ale cieszę się, że odwiedziny u mnie mogą być dla ciebie ucieczką od trosk. W pracy na pewno macie teraz dużo zajęć. – Oderwała wzrok od łabędzi i także na niego spojrzała. Rudzik tymczasem wciąż siedział na jej ramieniu, od czasu do czasu mówiąc do niej cicho. – Moja rodzina też nie była szczególnie artystyczna, a przynajmniej nie tak, jak Fawleyowie. Wpojono mi podstawy, jak chyba każdej młodej damie, ale szybko okazało się, że pragnę czegoś więcej, więc matka umożliwiła mi rozwijać talent, a Fawleyowie pozwolili jeszcze bardziej go udoskonalić. – Cressida zawsze mogła liczyć na oparcie w Portii Flint, która miała w sobie dużą wyrozumiałość i troskę wobec najmłodszej i najdelikatniejszej z córek. Teraz mogła też liczyć na męża, który się o nią troszczył i dbał też o jej działalność malarską.
Ruszyli w stronę dworku. Nie musiało minąć wiele czasu, żeby Cressida się potknęła, ale silna dłoń Alpharda uchroniła ją przed wywróceniem się. Udało jej się utrzymać równowagę, za co podziękowała mu grzecznie, ale słysząc jego słowa, znów oblała się rumieńcem. Gdy była dzieckiem może uchodziłoby jej coś takiego, ale teraz, gdy była dorosłą mężatką, i w dodatku znajdowali się na terenach rodu nie przepadającego za Blackami... Jej mąż był tolerancyjny i wiedział, że planowała się spotkać z Alphardem, ale ktoś z jego krewnych mógł wysnuć swoje teorie, gdyby zobaczył przez okno, że Cressida jest niesiona przez Blacka.
- Och, Alphardzie, obawiam się, że to nie uchodzi – odpowiedziała. – Dam sobie radę. Jeszcze tylko kawałek, w ogrodach można znaleźć wydeptane ścieżki, którymi będziemy mogli poruszać się łatwiej.
Ptaszek na jej ramieniu znów podskoczył i zaćwierkał, a młódka starała się dzielnie przeć do przodu, odnajdując ścieżkę którą sama wydeptała idąc w stronę jeziora.
- Czasem naprawdę przydałaby się umiejętność latania jak ptaki – odezwała się. – Niestety w parze ze zdolnością rozumienia ich mowy nie idzie umiejętność lotu i mogę tylko patrzeć, jak moi przyjaciele wzbijają się w powietrze.
Kiedy była dzieckiem, nauczyła się latania na miotle by móc niekiedy podążać za ptakami, a nie tylko patrzeć na nie z ziemi, ale dość dawno nie miała okazji tego robić.
- I tak mi opowiedz, Alphardzie – poprosiła go. – Kogo spotkałeś? I co się działo? – zaczęła zasypywać go ciekawskimi pytaniami, bo chciała posłuchać tej historii. – Ja niewiele wychodziłam, ale parę dni temu odwiedziłam rodzinę w Charnwood. Tam też jest dużo śniegu.
Dotarli już do ogrodów i jednej ze ścieżek. Dworek znajdował się coraz bliżej.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Obietnica ciepła czekającego w rezydencji sprawiła, że uśmiechnął się delikatnie. Nie powinni zatem zwlekać, należało ruszyć się jak najszybciej z miejsca. Kiedy więc łabędzie uporały się z uszczuplonymi zapasami suchego chleba pochowanymi w kieszeniach Cressidy, mogli powoli dojrzewać do myśli opuszczenia ich. Jej zaskoczenie na wieść, iż nie każdy wita go ciepło, wywołało w nim rozbawienie, którym podzielił się z nią za pomocą lekkiego śmiechu, jaki zaraz wydobył się spomiędzy jego ust.
– Nie lubię się przechwalać, ale czasem odnoszę wrażenie, że spośród wszystkich pracowników Ministerstwa Magii tym najbardziej sztywnym jestem ja sam – odparł z wyraźnym rozbawieniem, choć zazwyczaj do tego tematu nie podchodził z taką swobodą. Był jednak z dala od miasta, a więc i od miejsca pracy, mógł więc pozwolić sobie na żartobliwy stosunek do wszystkich spraw, które wśród miejskiego krajobrazu zwyczajnie go przygniatały. – Rzeczywiście dużo jest pracy, bo i jeszcze większy chaos nastał. Ale nie musisz się martwić, wszystko z pewnością powróci do normy, potrzeba jedynie czasu. Dlatego cieszę się, że miałaś okazję i wciąż ją masz, aby rozwijać swój niewątpliwy talent.
Nie chciał zaprzątać jej głowy niestabilnością magii wywołaną anomaliami, polityką wewnętrzną czy zagraniczną, teraz najważniejsze dla niej było dobro jej rodziny, zwłaszcza dzieci. Na widok tych szkrabów z pewnością sam porzuci wszelkie troski, uznając je za nieistotne, gdy pochłonie go widok dwóch nowych żywotów na początku drogi, oby jak najdłuższej.
– Wybacz – rzekł mocno skrępowany, samemu nabierając mocniejszych rumieńców wstydu, bo nie był przyczajony do przepraszania i trudno mu było przeboleć przejaw własnej głupoty czy może naiwności, jaka mogła go cechować w dzieciństwie, lecz w dorosłym życiu dawno już powinien się jej wyzbyć. – Nie pomyślałem – dodał w końcu na swoje usprawiedliwienie, choć i w jego uszach nie było ono wystarczająco dobre. – Mam nadzieję, że nie poczytasz mi tego jako zwykłe zuchwalstwo. Chciałem dobrze.
Jakoś nie potrafił dojść ze sobą do ładu, jak i pogodzić się z uczuciem popełnienia strasznego błędu, którego nic nie będzie już nigdy w stanie wymazać. Zerkając na swoją kuzynkę, bez większej ingerencji pilnując tego, aby jednak się nie zachwiała, choć tak naprawdę mógł jedynie w ostatniej chwili uchronić ją przed upadkiem, po prostu podtrzymując za ramię, w końcu otworzył usta, aby ponownie spróbować się wytłumaczyć.
– Zapominam czasem, że już od dawna nie jesteśmy dziećmi. Stale widzę w tobie małą kuzynkę, która bez względu na przeszkody biegała za swoim bratem i kuzynami, a potem potrafiła płakać przez to, że wystraszyli wszystkie ptaki w całej okolicy.
Na samo wspomnienie zaśmiał się serdecznie, kolejny już raz w jej towarzystwie, nawet się tego nie wstydząc. Aby dopomóc kuzynce w spacerze, obrał inną taktykę. Wyprzedził ją o dwa kroki i prąc do przodu próbował usunąć jak najwięcej białego puchu, aby było jej łatwiej. Rozwiązanie to sprawdzało się tylko dlatego, że wiedział, gdzie ma się kierować, po wcześniejszych śladach pozostawionych przez Cressidę na śniegu.
– Latanie to sama przyjemność. Nie wiem czy wiesz, ale swego czasu byłem pałkarzem w szkolnej drużynie quidditcha. I radziłem sobie całkiem dobrze. Ale latanie na miotle to zupełnie inne uczucie niż latanie dzięki własnym skrzydłom.
Na wzmiankę o wizycie w rodzinnej posiadłości lady Fawley przytaknął głową.
– Jak się miewają twoi rodzice? Mam nadzieję, że zdrowie im dopisuje.
Rzecz jasna spytał bardziej z grzeczności, choć nawet był ciekaw tego, jak powodzi się krewnym od strony matki. Ale musiał zwrócić uwagę na inną sprawę. Nie mógł nie ulec jej prośbie, kiedy sam zresztą wywołał interesujący ją temat, w ten sposób rozbudzając jej ciekawość.
– Przypadkiem spotkałem lady Carrow w lesie – oznajmił nieco tajemniczym tonem, z premedytacją nie wdając się w szczegóły. – Potem zaś zaprosiłem ją do Wieży Astrologów. I myślę, że daleko jej do polubienia mojej osoby, dzięki czemu uważam ją za bardzo rozważną damę.
Kiedy wreszcie udało im się dobić do ścieżki, łatwiej już było dalej kierować się do przodu, coraz bardziej zbliżając się do rezydencji. Alphard wcale nie zapomniał, że kryje się w niej ciepło.
– Mam nadzieję, że nikomu nie wspomnisz o tych spotkaniach, Cressido. Widzisz, niektórzy byliby gotowi dostrzec w nich coś więcej i wiem, że lady Carrow nie byłoby to na rękę. Sama pewnie słyszałaś, że wciąż pamięta o swoim nieszczęściu sprzed lat.
Nie był pewien, czy śmierć narzeczonego przyniosła wspomnianej przez niego damie ulgę, czy może rozpacz. Z pewnością byłoby to jedno z tych aranżowanych małżeństw, lecz może podszyte prawdziwym uczuciem? Black wolał o tym nie rozmyślać, aby nie robić sobie żadnych nadziei, że przyjdzie mu kiedykolwiek związać się z kobietą, którą mógłby obdarzyć nawet miłością.
– Nie lubię się przechwalać, ale czasem odnoszę wrażenie, że spośród wszystkich pracowników Ministerstwa Magii tym najbardziej sztywnym jestem ja sam – odparł z wyraźnym rozbawieniem, choć zazwyczaj do tego tematu nie podchodził z taką swobodą. Był jednak z dala od miasta, a więc i od miejsca pracy, mógł więc pozwolić sobie na żartobliwy stosunek do wszystkich spraw, które wśród miejskiego krajobrazu zwyczajnie go przygniatały. – Rzeczywiście dużo jest pracy, bo i jeszcze większy chaos nastał. Ale nie musisz się martwić, wszystko z pewnością powróci do normy, potrzeba jedynie czasu. Dlatego cieszę się, że miałaś okazję i wciąż ją masz, aby rozwijać swój niewątpliwy talent.
Nie chciał zaprzątać jej głowy niestabilnością magii wywołaną anomaliami, polityką wewnętrzną czy zagraniczną, teraz najważniejsze dla niej było dobro jej rodziny, zwłaszcza dzieci. Na widok tych szkrabów z pewnością sam porzuci wszelkie troski, uznając je za nieistotne, gdy pochłonie go widok dwóch nowych żywotów na początku drogi, oby jak najdłuższej.
– Wybacz – rzekł mocno skrępowany, samemu nabierając mocniejszych rumieńców wstydu, bo nie był przyczajony do przepraszania i trudno mu było przeboleć przejaw własnej głupoty czy może naiwności, jaka mogła go cechować w dzieciństwie, lecz w dorosłym życiu dawno już powinien się jej wyzbyć. – Nie pomyślałem – dodał w końcu na swoje usprawiedliwienie, choć i w jego uszach nie było ono wystarczająco dobre. – Mam nadzieję, że nie poczytasz mi tego jako zwykłe zuchwalstwo. Chciałem dobrze.
Jakoś nie potrafił dojść ze sobą do ładu, jak i pogodzić się z uczuciem popełnienia strasznego błędu, którego nic nie będzie już nigdy w stanie wymazać. Zerkając na swoją kuzynkę, bez większej ingerencji pilnując tego, aby jednak się nie zachwiała, choć tak naprawdę mógł jedynie w ostatniej chwili uchronić ją przed upadkiem, po prostu podtrzymując za ramię, w końcu otworzył usta, aby ponownie spróbować się wytłumaczyć.
– Zapominam czasem, że już od dawna nie jesteśmy dziećmi. Stale widzę w tobie małą kuzynkę, która bez względu na przeszkody biegała za swoim bratem i kuzynami, a potem potrafiła płakać przez to, że wystraszyli wszystkie ptaki w całej okolicy.
Na samo wspomnienie zaśmiał się serdecznie, kolejny już raz w jej towarzystwie, nawet się tego nie wstydząc. Aby dopomóc kuzynce w spacerze, obrał inną taktykę. Wyprzedził ją o dwa kroki i prąc do przodu próbował usunąć jak najwięcej białego puchu, aby było jej łatwiej. Rozwiązanie to sprawdzało się tylko dlatego, że wiedział, gdzie ma się kierować, po wcześniejszych śladach pozostawionych przez Cressidę na śniegu.
– Latanie to sama przyjemność. Nie wiem czy wiesz, ale swego czasu byłem pałkarzem w szkolnej drużynie quidditcha. I radziłem sobie całkiem dobrze. Ale latanie na miotle to zupełnie inne uczucie niż latanie dzięki własnym skrzydłom.
Na wzmiankę o wizycie w rodzinnej posiadłości lady Fawley przytaknął głową.
– Jak się miewają twoi rodzice? Mam nadzieję, że zdrowie im dopisuje.
Rzecz jasna spytał bardziej z grzeczności, choć nawet był ciekaw tego, jak powodzi się krewnym od strony matki. Ale musiał zwrócić uwagę na inną sprawę. Nie mógł nie ulec jej prośbie, kiedy sam zresztą wywołał interesujący ją temat, w ten sposób rozbudzając jej ciekawość.
– Przypadkiem spotkałem lady Carrow w lesie – oznajmił nieco tajemniczym tonem, z premedytacją nie wdając się w szczegóły. – Potem zaś zaprosiłem ją do Wieży Astrologów. I myślę, że daleko jej do polubienia mojej osoby, dzięki czemu uważam ją za bardzo rozważną damę.
Kiedy wreszcie udało im się dobić do ścieżki, łatwiej już było dalej kierować się do przodu, coraz bardziej zbliżając się do rezydencji. Alphard wcale nie zapomniał, że kryje się w niej ciepło.
– Mam nadzieję, że nikomu nie wspomnisz o tych spotkaniach, Cressido. Widzisz, niektórzy byliby gotowi dostrzec w nich coś więcej i wiem, że lady Carrow nie byłoby to na rękę. Sama pewnie słyszałaś, że wciąż pamięta o swoim nieszczęściu sprzed lat.
Nie był pewien, czy śmierć narzeczonego przyniosła wspomnianej przez niego damie ulgę, czy może rozpacz. Z pewnością byłoby to jedno z tych aranżowanych małżeństw, lecz może podszyte prawdziwym uczuciem? Black wolał o tym nie rozmyślać, aby nie robić sobie żadnych nadziei, że przyjdzie mu kiedykolwiek związać się z kobietą, którą mógłby obdarzyć nawet miłością.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cressida zdziwiła się.
- Naprawdę? – uniosła brwi. Alphard wydawał jej się zawsze tym najmniej sztywnym spośród rodzeństwa Black. Tym, z którym najłatwiej było jej rozmawiać, szczególnie kiedy byli dziećmi. Budził w niej największą sympatię spośród dzieci ciotki Irmy i nie zachowywał się, jakby połknął kij. – Ja zawsze odnosiłam nieco inne wrażenie, ale może to dlatego, że miałam okazję poznać też twoje rodzeństwo. Przy Walburdze i Lupusie nigdy nie wydawałeś się tak sztywny. Oni na pewno nie próbowaliby rozśmieszać Piórka naśladowaniem ptasiej mowy.
Sama taka myśl wywołała w Cressidzie rozbawienie.
- Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy. Teraz powinniśmy wszyscy przeżywać pierwsze dni lata, a nie nawrót zimy – zerknęła smętnie na śnieg, który, choć piękny, nie powinien tu teraz leżeć.
Szli jednak dalej, zmierzając ku dworkowi.
- Nie szkodzi, nie gniewam się. Chciałeś dobrze – przytaknęła, słysząc jego pełne zakłopotania przeprosiny. Nie miała mu tego za złe, była jedynie zawstydzona, bo wiedziała, że nie wypada, żeby ją nosił, jeśli nie zachodziłby stan wyższej konieczności. Odkąd wyszła za mąż, tylko Williamowi wypadało nosić ją na rękach i gdyby tu był pewnie by to zrobił. Jedynie dzieciom uchodziły bardziej poufałe zachowania, na nie często patrzono przez palce. Teraz mogła zauważyć, że i Alphard się zarumienił przez tą całą sytuację, więc na dłuższy moment umilkła, póki z jej policzków nie zniknęły lekkie rumieńce.
- To tylko potwierdza, że wcale nie jesteś tak sztywny, jak mówisz. Gdybyś był, nie zaproponowałbyś czegoś takiego, ani nie przejąłbyś się moim upadkiem – powiedziała cicho, ostrożnie brnąc przez śnieg. – Wiesz, czasem też zapominam. A potem słyszę zza ściany płacz swoich dzieci i przypominam sobie, że już nie jestem dzieckiem, że tamte czasy już minęły, choć zawsze pozostaną w moim sercu, a patrząc na ciebie, będę pamiętać psotnego chłopca, który próbował wspinać się po drzewach i płoszył ptaki.
Kiedyś wszyscy byli młodzi i bardziej beztroscy. Ganiali po lesie lub zwiedzali pomieszczenia w dworku, a Cressida, jako młodsza od zdecydowanej większości kuzynostwa, głównie pałętała się za nimi, często w towarzystwie siedzącego na ramieniu ptaka, który ćwierkał do jej ucha. Lubiła te czasy, była szczęśliwym dzieckiem, które nigdy nie mogło czuć się samotne, bo zawsze otaczała ją rodzina lub ptasi przyjaciele.
Pozwoliła, by ruszył przodem i udeptywał przed nią ścieżkę. Był sporo wyższy, więc łatwiej przedzierał się przez śnieg.
- Chyba mi kiedyś opowiadałeś – rzekła. Nigdy nie miała okazji widzieć jego popisów, bo uczyła się w innej szkole, ale pamiętała, jak o tym opowiadał. – Sama nigdy nie interesowałam się quidditchem, bo ojciec zawsze powtarzał, że to nie jest rozrywka dla dam, ale swego czasu nauczyłam się latać na miotle, właśnie po to, by poczuć, jak to jest lecieć prawie jak ptaki, choć jednocześnie tak inaczej. One nie potrzebują mioteł, by wzbijać się w powietrze, ale ja potrzebowałam, jeśli chciałam podążać ich śladami inaczej niż tylko idąc za nimi po ziemi.
Jej ojciec nie był z tego zadowolony, choć też nie zakazywał jej tego, pod warunkiem, że była ostrożna, i że nie widział tego nikt obcy, ale w lesie Charnwood można było liczyć na prywatność i spokój. Latania nauczył ją brat, ale nigdy nie opanowała trudniejszych akrobacji, a tylko fundamentalne podstawy. Miotły mimo wszystko nie były jej ulubionym sposobem podróżowania, wolała teleportację lub sieć Fiuu. Albo konie; te świetnie sprawdzały się w lasach.
Szli dalej. Dzięki Alphardowi i Cressidzie łatwiej przemieszczało się wydeptaną ścieżką.
- Tak, na szczęście jest lepiej. Mama doszła już do siebie po... początku maja. Byli zachwyceni, że ich odwiedziłam. Pospacerowałam też trochę po lesie.
Cressida nadal miała w sobie coś z dziecka. Na przykład ciekawość. Alphard zaintrygował ją wcześniejszą wzmianką, więc nie mogła go nie zapytać o tajemnicze spotkanie.
- Lady Carrow? Masz na myśli Aurelię? – zapytała, bo akurat tę lady Carrow znała, ale Alphard mógł mówić o innej. – Jeśli tak, to oczywiście ją znam, bo to również moja kuzynka. Ale ostatni raz widziałyśmy się niespełna miesiąc temu, obie miałyśmy wtedy okazję gościć w Charnwood – mówiła, spoglądając na niego z ciekawością i przypominając sobie tamten dzień, a także nieznośną ciotkę Pelagię, która uparła się, by nazywać jednego z ich kuzynów galaretką. – Oczywiście, nikomu nie powiem. Co takiego robiliście w Wieży Astrologów? – Oczywiście nie doszukiwała się tam niczego niewłaściwego, pytała z ciekawości, bo sama dawno nie miała okazji tam być. – Mam nadzieję, że nasza droga kuzynka ma się dobrze. Podczas ostatniego spotkania obiecała mi wspólną konną przejażdżkę, ale z racji tej obecnej pogody to będzie musiało poczekać.
Byli już blisko dworku, od bocznych drzwi dzieliło ich może kilkadziesiąt metrów. Cressida zadarła głowę do góry, by spojrzeć w kierunku okien, ale nie zauważyła żadnej twarzy przyklejonej do szyby i wypatrującej przybysza. Członkowie rodziny zapewne byli zajęci swoimi sprawami i nikogo nie interesowało, co robiła Cressida, która właśnie beztrosko przemycała do posiadłości Blacka.
- Chodźmy tędy – powiedziała, wskazując na drzwi, którymi przechodziło się z dworku do ogrodów. Tędy Cressida wyszła i teraz tędy miała wprowadzić Alpharda.
W środku rzeczywiście było ciepło, a korytarze w niemal całej posiadłości były obwieszone magicznymi obrazami, przez co dworek przypominał nieco galerię sztuki. Dziewczątko poniewczasie uświadomiło sobie, że obrazy miały skłonności do plotkowania, ale ich lokatorzy nie wiedzieli przecież, kim był Alphard.
- Naprawdę? – uniosła brwi. Alphard wydawał jej się zawsze tym najmniej sztywnym spośród rodzeństwa Black. Tym, z którym najłatwiej było jej rozmawiać, szczególnie kiedy byli dziećmi. Budził w niej największą sympatię spośród dzieci ciotki Irmy i nie zachowywał się, jakby połknął kij. – Ja zawsze odnosiłam nieco inne wrażenie, ale może to dlatego, że miałam okazję poznać też twoje rodzeństwo. Przy Walburdze i Lupusie nigdy nie wydawałeś się tak sztywny. Oni na pewno nie próbowaliby rozśmieszać Piórka naśladowaniem ptasiej mowy.
Sama taka myśl wywołała w Cressidzie rozbawienie.
- Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy. Teraz powinniśmy wszyscy przeżywać pierwsze dni lata, a nie nawrót zimy – zerknęła smętnie na śnieg, który, choć piękny, nie powinien tu teraz leżeć.
Szli jednak dalej, zmierzając ku dworkowi.
- Nie szkodzi, nie gniewam się. Chciałeś dobrze – przytaknęła, słysząc jego pełne zakłopotania przeprosiny. Nie miała mu tego za złe, była jedynie zawstydzona, bo wiedziała, że nie wypada, żeby ją nosił, jeśli nie zachodziłby stan wyższej konieczności. Odkąd wyszła za mąż, tylko Williamowi wypadało nosić ją na rękach i gdyby tu był pewnie by to zrobił. Jedynie dzieciom uchodziły bardziej poufałe zachowania, na nie często patrzono przez palce. Teraz mogła zauważyć, że i Alphard się zarumienił przez tą całą sytuację, więc na dłuższy moment umilkła, póki z jej policzków nie zniknęły lekkie rumieńce.
- To tylko potwierdza, że wcale nie jesteś tak sztywny, jak mówisz. Gdybyś był, nie zaproponowałbyś czegoś takiego, ani nie przejąłbyś się moim upadkiem – powiedziała cicho, ostrożnie brnąc przez śnieg. – Wiesz, czasem też zapominam. A potem słyszę zza ściany płacz swoich dzieci i przypominam sobie, że już nie jestem dzieckiem, że tamte czasy już minęły, choć zawsze pozostaną w moim sercu, a patrząc na ciebie, będę pamiętać psotnego chłopca, który próbował wspinać się po drzewach i płoszył ptaki.
Kiedyś wszyscy byli młodzi i bardziej beztroscy. Ganiali po lesie lub zwiedzali pomieszczenia w dworku, a Cressida, jako młodsza od zdecydowanej większości kuzynostwa, głównie pałętała się za nimi, często w towarzystwie siedzącego na ramieniu ptaka, który ćwierkał do jej ucha. Lubiła te czasy, była szczęśliwym dzieckiem, które nigdy nie mogło czuć się samotne, bo zawsze otaczała ją rodzina lub ptasi przyjaciele.
Pozwoliła, by ruszył przodem i udeptywał przed nią ścieżkę. Był sporo wyższy, więc łatwiej przedzierał się przez śnieg.
- Chyba mi kiedyś opowiadałeś – rzekła. Nigdy nie miała okazji widzieć jego popisów, bo uczyła się w innej szkole, ale pamiętała, jak o tym opowiadał. – Sama nigdy nie interesowałam się quidditchem, bo ojciec zawsze powtarzał, że to nie jest rozrywka dla dam, ale swego czasu nauczyłam się latać na miotle, właśnie po to, by poczuć, jak to jest lecieć prawie jak ptaki, choć jednocześnie tak inaczej. One nie potrzebują mioteł, by wzbijać się w powietrze, ale ja potrzebowałam, jeśli chciałam podążać ich śladami inaczej niż tylko idąc za nimi po ziemi.
Jej ojciec nie był z tego zadowolony, choć też nie zakazywał jej tego, pod warunkiem, że była ostrożna, i że nie widział tego nikt obcy, ale w lesie Charnwood można było liczyć na prywatność i spokój. Latania nauczył ją brat, ale nigdy nie opanowała trudniejszych akrobacji, a tylko fundamentalne podstawy. Miotły mimo wszystko nie były jej ulubionym sposobem podróżowania, wolała teleportację lub sieć Fiuu. Albo konie; te świetnie sprawdzały się w lasach.
Szli dalej. Dzięki Alphardowi i Cressidzie łatwiej przemieszczało się wydeptaną ścieżką.
- Tak, na szczęście jest lepiej. Mama doszła już do siebie po... początku maja. Byli zachwyceni, że ich odwiedziłam. Pospacerowałam też trochę po lesie.
Cressida nadal miała w sobie coś z dziecka. Na przykład ciekawość. Alphard zaintrygował ją wcześniejszą wzmianką, więc nie mogła go nie zapytać o tajemnicze spotkanie.
- Lady Carrow? Masz na myśli Aurelię? – zapytała, bo akurat tę lady Carrow znała, ale Alphard mógł mówić o innej. – Jeśli tak, to oczywiście ją znam, bo to również moja kuzynka. Ale ostatni raz widziałyśmy się niespełna miesiąc temu, obie miałyśmy wtedy okazję gościć w Charnwood – mówiła, spoglądając na niego z ciekawością i przypominając sobie tamten dzień, a także nieznośną ciotkę Pelagię, która uparła się, by nazywać jednego z ich kuzynów galaretką. – Oczywiście, nikomu nie powiem. Co takiego robiliście w Wieży Astrologów? – Oczywiście nie doszukiwała się tam niczego niewłaściwego, pytała z ciekawości, bo sama dawno nie miała okazji tam być. – Mam nadzieję, że nasza droga kuzynka ma się dobrze. Podczas ostatniego spotkania obiecała mi wspólną konną przejażdżkę, ale z racji tej obecnej pogody to będzie musiało poczekać.
Byli już blisko dworku, od bocznych drzwi dzieliło ich może kilkadziesiąt metrów. Cressida zadarła głowę do góry, by spojrzeć w kierunku okien, ale nie zauważyła żadnej twarzy przyklejonej do szyby i wypatrującej przybysza. Członkowie rodziny zapewne byli zajęci swoimi sprawami i nikogo nie interesowało, co robiła Cressida, która właśnie beztrosko przemycała do posiadłości Blacka.
- Chodźmy tędy – powiedziała, wskazując na drzwi, którymi przechodziło się z dworku do ogrodów. Tędy Cressida wyszła i teraz tędy miała wprowadzić Alpharda.
W środku rzeczywiście było ciepło, a korytarze w niemal całej posiadłości były obwieszone magicznymi obrazami, przez co dworek przypominał nieco galerię sztuki. Dziewczątko poniewczasie uświadomiło sobie, że obrazy miały skłonności do plotkowania, ale ich lokatorzy nie wiedzieli przecież, kim był Alphard.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
– Walburga nie przemawia w ptasiej mowie? – spytał z jakże teatralną nutą zaskoczenia w głosie, zaś karykatura bezbrzeżnego zdumienia momentalnie odmalowała się na jego twarzy. Szeroko otwartymi oczyma spoglądał na swą rozmówczynię, po czym uśmiechnął się łobuzerko. – A ja zawsze miałem ją za straszną kwokę – dodał bezpardonowo, niezbyt przejmując się tym, że zwyczajnie nie wypada wypowiadać się tak o żadnej krewnej, a co dopiero o własnej siostrze! Zaśmiał się nawet ze swoich słów, w duchu licząc, że jednak nie zostanie upomniany za nieco krzywdzące słowa. Nie zawsze rodzeństwo miewa ze sobą dobre stosunki, co w rodzie Blacków było prawie tradycją. W relacjach rodzinnych brakowało ciepła, o wiele chętniej budowano je na poczuciu obowiązku względem rodu niźli emocjach. Alphard z Lupusem tworzyli front młodszych braci przeciwko starszemu rodzeństwu, bo przez długi lata dzielili marzenie o tym, aby ojcowska uwaga została wreszcie zwrócona ku nim. Cygnus zawsze był blisko ojca, który szykował go na swojego następcę, więc nikt innej możliwości nie brał pod uwagę – to najstarszemu synowi pisana była świetlana przyszłość. Walburga zaś przyglądała się ojcu z niemałym podziwem, rzecz jasna znając swoje miejsce; zawsze tkwiła przy matce, ucząc się od niej wszelkich powinności przeznaczonych dla szlachetnie urodzonych dam.
– Wiele się zmieniło od czasów naszych dziecięcych zabaw, Cressido – rzekł już zdecydowanie bardziej poważnym tonem, próbując przy tym jednak nie pogrążać się w zadumie, w końcu to miało być jak najbardziej przyjemne spotkanie, a więc nie obarczone żadnymi troskami. Szanowna kuzynka w jego mniemaniu nadal pozostała w wielu aspektach młodym dziewczęciem i chciał taki stan rzeczy utrzymać. Po cóż miałby obnażać przed nią dziwaczne rozterki mętnego umysłu? – Nie bez powodu stronię od tłumnych spotkań towarzyskich – mruknął pod nosem, spuszczając przy tym wzrok, aby spojrzeć w biały puch.
– Raczej potwierdza, że nietypowy ze mnie lord.
Posłał jej ciepły uśmiech, aby nawet przez chwilę nie musiała się przejmować jego samopoczuciem. Zdążył już przez te wszystkie lata przywyknąć do tego, że wyróżnia się na tle najznakomitszych czarodziejów. Jemu samemu wcale to nie przeszkadzało, przynajmniej zazwyczaj. Czasem jednak przychodziło mu najeść się wstydu, ale życie wciąż toczyło się dalej.
Znów uciekł spojrzeniem w dół, ciekawe zajęcie znajdując w przyglądaniu się temu, jak śnieg pozostaje na czubkach jego butów, kiedy parł do przodu, wydeptując przy tym jak najszerszą ścieżkę. Nogawki garniturowych spodni już mu namokły, ale niezbyt się tym przejął. Dłonie trzymał w kieszeniach płaszcza, dość intensywnie poruszając palcami, aby te całkowicie mu nie skostniały, w tym samym czasie wysłuchując tego, co ma do powiedzenia lady Fawley.
– Zaparłoby ci dech w piersiach na widok tych wszystkich akrobacji, jakie wykonywałem.
To wcale nie były czcze przechwałki, właściwie było w jego słowach wiele prawdy. Nie był przeciętnym graczem, swego czasu był nawet jedną z wielkich gwiazd w swojej drużynie.
Zejście na tematy towarzyskie było dobrym posunięciem. Wiedział, że ją zaciekawił, co zresztą trochę go bawiło.
– Tak, właśnie o Aurelii mowa – przyznał swobodnie. Wzmianka o ich spotkaniu nie wywołała w nim zdumienia, przyjął je raczej jako jedną z mniej ważnych ciekawostek. – Widzisz, ograbiłem lady Carrow z wiedzy o jej ulubionym miejscu, więc czułem się zobowiązany zrewanżować w podobny sposób. Pozwoliłem sobie pokazać jej mapę nieba skrytą w jednej z komnat w Wieży – odpowiedział na jej pytanie, nie doszukując się w nim uprzednio żadnego podstępu czy podejrzenia o zachowania niemoralne. – Gdy ostatni raz ją widziałem, była w dobrym zdrowiu. Z pewnością wyruszycie razem na przejażdżkę zaraz po tym, jak zniknie wreszcie ten śnieg.
Zwolnił w końcu kroku, aby iść tuż obok Cressidy, następnie pozwolił się wyprzedzić jej o dwa kroki, kiedy byli już blisko budynku. Uśmiechał się podczas przekradania do bocznego wejścia. Po przekroczeniu progu rezydencji nie zdjął siebie płaszcza, czekając na jakieś wytyczne ze strony gospodyni. Czuł się naprawdę podekscytowany, bo oto właśnie stał w miejscu, gdzie teoretycznie nogi nie powinien nigdy postawić.
– I co teraz, Cressido?
Był ciekaw, czy dane mu będzie w pierwszej kolejności udać się do komnaty maluchów. A może ukryty zostanie w jakimś małym saloniku gdzieś na uboczu? Każde rozwiązanie wydawało mu się równie ciekawe.
| z tematu x 2, kontynuacja w rezydencji
– Wiele się zmieniło od czasów naszych dziecięcych zabaw, Cressido – rzekł już zdecydowanie bardziej poważnym tonem, próbując przy tym jednak nie pogrążać się w zadumie, w końcu to miało być jak najbardziej przyjemne spotkanie, a więc nie obarczone żadnymi troskami. Szanowna kuzynka w jego mniemaniu nadal pozostała w wielu aspektach młodym dziewczęciem i chciał taki stan rzeczy utrzymać. Po cóż miałby obnażać przed nią dziwaczne rozterki mętnego umysłu? – Nie bez powodu stronię od tłumnych spotkań towarzyskich – mruknął pod nosem, spuszczając przy tym wzrok, aby spojrzeć w biały puch.
– Raczej potwierdza, że nietypowy ze mnie lord.
Posłał jej ciepły uśmiech, aby nawet przez chwilę nie musiała się przejmować jego samopoczuciem. Zdążył już przez te wszystkie lata przywyknąć do tego, że wyróżnia się na tle najznakomitszych czarodziejów. Jemu samemu wcale to nie przeszkadzało, przynajmniej zazwyczaj. Czasem jednak przychodziło mu najeść się wstydu, ale życie wciąż toczyło się dalej.
Znów uciekł spojrzeniem w dół, ciekawe zajęcie znajdując w przyglądaniu się temu, jak śnieg pozostaje na czubkach jego butów, kiedy parł do przodu, wydeptując przy tym jak najszerszą ścieżkę. Nogawki garniturowych spodni już mu namokły, ale niezbyt się tym przejął. Dłonie trzymał w kieszeniach płaszcza, dość intensywnie poruszając palcami, aby te całkowicie mu nie skostniały, w tym samym czasie wysłuchując tego, co ma do powiedzenia lady Fawley.
– Zaparłoby ci dech w piersiach na widok tych wszystkich akrobacji, jakie wykonywałem.
To wcale nie były czcze przechwałki, właściwie było w jego słowach wiele prawdy. Nie był przeciętnym graczem, swego czasu był nawet jedną z wielkich gwiazd w swojej drużynie.
Zejście na tematy towarzyskie było dobrym posunięciem. Wiedział, że ją zaciekawił, co zresztą trochę go bawiło.
– Tak, właśnie o Aurelii mowa – przyznał swobodnie. Wzmianka o ich spotkaniu nie wywołała w nim zdumienia, przyjął je raczej jako jedną z mniej ważnych ciekawostek. – Widzisz, ograbiłem lady Carrow z wiedzy o jej ulubionym miejscu, więc czułem się zobowiązany zrewanżować w podobny sposób. Pozwoliłem sobie pokazać jej mapę nieba skrytą w jednej z komnat w Wieży – odpowiedział na jej pytanie, nie doszukując się w nim uprzednio żadnego podstępu czy podejrzenia o zachowania niemoralne. – Gdy ostatni raz ją widziałem, była w dobrym zdrowiu. Z pewnością wyruszycie razem na przejażdżkę zaraz po tym, jak zniknie wreszcie ten śnieg.
Zwolnił w końcu kroku, aby iść tuż obok Cressidy, następnie pozwolił się wyprzedzić jej o dwa kroki, kiedy byli już blisko budynku. Uśmiechał się podczas przekradania do bocznego wejścia. Po przekroczeniu progu rezydencji nie zdjął siebie płaszcza, czekając na jakieś wytyczne ze strony gospodyni. Czuł się naprawdę podekscytowany, bo oto właśnie stał w miejscu, gdzie teoretycznie nogi nie powinien nigdy postawić.
– I co teraz, Cressido?
Był ciekaw, czy dane mu będzie w pierwszej kolejności udać się do komnaty maluchów. A może ukryty zostanie w jakimś małym saloniku gdzieś na uboczu? Każde rozwiązanie wydawało mu się równie ciekawe.
| z tematu x 2, kontynuacja w rezydencji
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 23-24.06
Śnieg zniknął. Jeszcze kilka dni temu warstwa białego puchu pokrywała całe podwórze, teraz natomiast krajobraz za oknami dworu wyglądał jak w marcu, tuż po odwilży i przed rozpoczęciem się prawdziwej wiosny. Tak naprawdę był czerwiec, i to druga połowa miesiąca, dwa dni po letnim przesileniu, ale musiała sobie o tym przypominać, biorąc pod uwagę, jaka zimowa aura panowała przez większość miesiąca. Także przedwczorajszy sabat spędziła w takiej zimowej aurze, a teraz śniegu już nie było. Czy to znaczyło rychłe zmiany na lepsze i uspokojenie się pogody? Taką miała nadzieję.
Zaraz po śniadaniu poprosiła skrzata o wyniesienie na zewnątrz jej sztalugi. Sama zabrała kasetkę z przyborami – farbami i pędzlami. Bardzo dawno nie malowała w plenerze, ostatnimi czasy pogoda na to nie pozwalała, dlatego musiała zadowolić się malowaniem w pracowni. Ale letni wernisaż zbliżał się wielkimi krokami, więc powinna zacząć aktywnie się do niego przygotowywać, jeśli w ogóle chciała myśleć o wystawieniu swoich obrazów. Odkąd urodziła dzieci, miała na malowanie mniej czasu niż wcześniej, a majowe i czerwcowe anomalie też nie nastrajały optymizmem i natchnieniem. Młódka przechodziła pewien kryzys twórczy i nie malowała tyle, co dotychczas, bo nawet sztuka nie przynosiła pełnego ukojenia. Liczyła jednak, że niedawna wizyta w galerii i obcowanie z dobrą sztuką poprawi jej nastrój i pozwoli twórczym sokom znów płynąć. Sztuka była jej wielką pasją odkąd sięgała pamięcią, już jako dziecko uwielbiała pokrywać płótna kolorami, najpierw z właściwą swojemu wiekowi chaotycznością, później nabierając coraz większej dojrzałości i ujawniając niezwykły talent drzemiący w tym drobnym, wątłym ciałku. Nauka w Beauxbatons, w ukierunkowanym na sztukę domu Harpii, pomogła jej jeszcze bardziej rozwinąć skrzydła. Po skończeniu szkoły została szybko zauważona przez Fawleyów, którzy ułatwili jej artystyczny debiut, a potem doprowadzili do jej zaręczyn i ślubu z Williamem, co niejako było ceną za artystyczne marzenia młodziutkiej i utalentowanej Flintówny.
Żeby coś stworzyć, najpierw musiała poszukać inspiracji. Niestety ogrody nie prezentowały się tak pięknie jak zwykle o tej porze roku. Kiedy rok temu zamieszkała tu tuż po ślubie, oczarowało ją piękno tego miejsca; zadbane alejki, roślinność, krzewy, oczka wodne i zaczarowane światła. Namalowała niejeden obraz i szkic, przysiadając w szczególnie urokliwych zakątkach i chłonąc całą sobą ich piękno. Teraz wszystko wyglądało jak po zimie; trawa była wypłowiała i zbrązowiała, rośliny nie kwitły, choć jeszcze w kwietniu zaczynały rosnąć pierwsze kwiaty. Cressida daremnie rozglądała się w poszukiwaniu kolorów, które mogłaby przelać na płótno. Na letnim wernisażu chciała zaprezentować coś ładnego i optymistycznego na przekór ostatniemu przygnębiającemu czasowi. Cressida wolała skupiać się na tym, co dobre i ładne, ale to, co ukazywało się jej oczom po odwilży, wcale takie piękne nie było, choć mogło stanowić zapowiedź poprawy i unormowania pogody.
Szła jednak wytrwale przed siebie, rozglądając się po otoczeniu i wypatrując czegoś, co mogłaby namalować. Chciała zacząć znów malować, marzyła o wernisażu. Chciała pokazać na nim coś naprawdę dobrego, zwłaszcza po tak długiej przerwie w tworzeniu innym niż dla samej siebie. Pragnęła wrócić do aktywnego artystycznego życia, pojawiać się w galeriach i dzielić się swoją twórczością.
W końcu ruszyła ścieżką w stronę jeziora. Może tam znajdzie lepsze, bardziej optymistyczne inspiracje, skoro ogrody wywierały wrażenie na tyle ponure, że nie chciała uwieczniać ich na płótnie w tym stanie? Ścieżka po kilku minutach doprowadziła ją nad staw znajdujący się najbliżej dworu. Z jego brzegu widziała jasne mury posiadłości i fragment ogrodów. Przeszła się kawałek wzdłuż brzegu i wyszła na pomost, przez pierwsze minuty po prostu wpatrując się przed siebie, szukając weny. Czasem bywało i tak, że nawet drobnostka potrafiła rozbudzić w niej natchnienie i na taką drobnostkę czekała.
W pewnym momencie z zarośli przybrzeżnej wodnej roślinności wysunął się łabędź. Płynął dostojnie po powierzchni wody, ledwie ją marszcząc. Cressida śledziła go wzrokiem, obserwując krzywiznę smukłej szyi i idealną biel piór. Może to właśnie była inspiracja, której szukała? Piękne, dostojne łabędzie pośrodku jeziora otoczonego przez zieleń, która miała dopiero obudzić się do życia.
Skrzat tymczasem rozstawił na brzegu sztalugę oraz stoliczek na przybory i zniknął. Cressida ostrożnie opuściła pomost, podchodząc do sztalugi, obok której stał stolik, na którym umieściła kasetkę z przyborami i zaczęła wyciągać to, co jej niezbędne. Wiedziała, że łabędź nie będzie tam tkwił całą wieczność, choć w odpowiednim momencie mogła go poprosić, żeby odpowiednio się ustawił. Żyła w dobrych relacjach z tutejszym ptactwem, a kiedy pogoda przez anomalie się zepsuła, dbała o to, żeby pomóc swoim ptasim przyjaciołom w przetrwaniu trudniejszego czasu.
Pogoda sprzyjała malowaniu. Sączące się przez cienkie chmury światło słoneczne nie oślepiało, a lekki, rześki wiatr nie porywał pędzli ani nie rozpraszał jej skupienia. Cressida zaczęła swoją dzisiejszą malarską pracę od przygotowania swojego stanowiska. Postawiła na sztaludze świeże płótno, przygotowała i odpowiednio ułożyła przybory. Dbała o to, żeby podczas pracy mogła z łatwością znaleźć potrzebny pędzel czy kolor farby.
Później mogła zacząć nanosić na płótno niezbędne zarysy, obszary, po których później będzie się poruszać. Od ogółu do szczegółu, jak mawiała jej dawna nauczycielka malarstwa. Łabędź wciąż leniwie pływał po jeziorze, pojawiły się też inne; na jeziorach otaczających dworek Ambleside nigdy nie brakowało łabędzi. Cressida powoli nanosiła na płótno kolejne zarysy; jeziora, falującej przybrzeżnej trawy czy znajdujących się dalej drzew, ponad którymi znajdowało się szarobłękitne niebo. Tak ją to zaabsorbowało, że straciła poczucie czasu; z pewnością musiało minąć dobrych kilka godzin, odkąd wyszła na zewnątrz. Łabędź, którego obserwowała wcześniej, już dawno odleciał, ale zamiast niego pojawiły się inne.
Zrobiła sobie przerwę na obiad i zajrzenie do dzieci, by upewnić się, czy smacznie śpią w swojej komnacie pilnowane przez opiekunkę. Potem wróciła nad jezioro, by dalej pracować nad obrazem i malować na płótnie kolejne szczegóły. Specjalna, czarodziejska farba olejna zasychała szybciej, nie musiała godzinami czekać na przeschnięcie jednej warstwy, by nanieść kolejne. Nie ulegało jednak wątpliwości, że dziś nie skończy całego obrazu, będzie musiała wrócić tu jutro, jeśli tylko pogoda pozwoli, by dokończyć.
Sama sceneria jeziora i jego okolic nie zmieniała się zbytnio przez ten czas; zmieniało się tylko położenie i ilość łabędzi. Każde pociągnięcie pędzla sprawiało, że obraz powoli stawał się coraz bardziej realistyczny i coraz łatwiej było w nim rozpoznać malowany widok. Co jakiś czas młódka zmieniała pędzle na taki o cieńszym lub grubszym końcu, zależnie od tego, co akurat malowała. Niestety po południu zaczęło padać, więc Cressida musiała zwinąć wszystko i wrócić do dworku. Dokończy malowanie jutro rano.
Tak też zrobiła; kolejnego dnia pogoda była podobna, a przed okazjonalnymi mżawkami chroniło ją zadaszenie ustawione nad nią i sztalugą przez skrzata. Cressida mogła więc skupić się na malowaniu, na dokańczaniu detalów obrazu. Wrysowała łabędzie, uprzednio prosząc je w ptasim języku, by podpłynęły nieco bliżej niej i przez chwilę nie zmieniały swojego położenia, bo musi uwiecznić je na płótnie. Subtelnymi ruchami pędzla nanosiła kolejne odcienie na wodę i niebo, by jak najbardziej upodobnić je do stanu rzeczywistego, by wyglądało to tak, jakby woda naprawdę poruszała się i migotała w wątłym, przymglonym blasku zasnutego chmurami słońca, by niebo miało odpowiedni odcień szarości, współgrając ze swoim odbiciem wymalowanym na tafli wody. Bardziej śmiałymi pociągnięciami namalowała ogołocone z zieleni gałęzie drzew oraz brązowozielone przybrzeżne zarośla. Starannie namalowała łabędzie, poświęcając sporo czasu na zróżnicowanie ich piór, odpowiednie wygięcie szyi oraz dokładne namalowanie detali takich jak dzioby i oczy. Chciała, żeby były jak najbardziej rzeczywiste i namacalne. Łabędzie okazały się wdzięcznym obiektem malowania, choć musiała się pospieszyć, żeby namalować je odpowiednio, przynajmniej zarysy, bo resztę mogła zrobić już z pamięci, obserwując tylko ptaki sunące po powierzchni wody. Malując żywe, poruszające się stworzenia musiała potrafić uchwycić pewne detale i odwzorować je nawet po tym, jak zwierzę zmieni swoje położenie i przemieści się.
Ale miała już wprawę, w końcu malowała od dzieciństwa, stopniowo dochodząc do obecnego poziomu malarskiego zaawansowania. Namalowanie pejzażu już nie było dla niej wyzwaniem, lubiła to robić nawet bardziej niż malować portrety. Malowanie w plenerze okazało się całkiem przyjemne, zupełnie jak za dawnych, spokojniejszych czasów, kiedy bardzo często udawała się malować poza mury pracowni, przynajmniej w cieplejsze miesiące.
Stopniowo dokańczała obraz, dopiero po południu wracając do dworku po uprzednim oczyszczeniu i spakowaniu przyborów oraz wezwaniu skrzata, by zabrał wszystko do jej pracowni. Ostatnie niedociągnięcia mogła poprawić już tam, nie przejmując się deszczem, który zaczynał padać coraz mocniej, oraz nadciągającym popołudniowym chłodem. Była jednak usatysfakcjonowana, że udało jej się przełamać twórczą niemoc i namalować prawie kompletny obraz w dwa dni. Oby tak dalej, to będzie miała co pokazywać podczas wernisażu, na który nie mogła się doczekać.
| zt.
Śnieg zniknął. Jeszcze kilka dni temu warstwa białego puchu pokrywała całe podwórze, teraz natomiast krajobraz za oknami dworu wyglądał jak w marcu, tuż po odwilży i przed rozpoczęciem się prawdziwej wiosny. Tak naprawdę był czerwiec, i to druga połowa miesiąca, dwa dni po letnim przesileniu, ale musiała sobie o tym przypominać, biorąc pod uwagę, jaka zimowa aura panowała przez większość miesiąca. Także przedwczorajszy sabat spędziła w takiej zimowej aurze, a teraz śniegu już nie było. Czy to znaczyło rychłe zmiany na lepsze i uspokojenie się pogody? Taką miała nadzieję.
Zaraz po śniadaniu poprosiła skrzata o wyniesienie na zewnątrz jej sztalugi. Sama zabrała kasetkę z przyborami – farbami i pędzlami. Bardzo dawno nie malowała w plenerze, ostatnimi czasy pogoda na to nie pozwalała, dlatego musiała zadowolić się malowaniem w pracowni. Ale letni wernisaż zbliżał się wielkimi krokami, więc powinna zacząć aktywnie się do niego przygotowywać, jeśli w ogóle chciała myśleć o wystawieniu swoich obrazów. Odkąd urodziła dzieci, miała na malowanie mniej czasu niż wcześniej, a majowe i czerwcowe anomalie też nie nastrajały optymizmem i natchnieniem. Młódka przechodziła pewien kryzys twórczy i nie malowała tyle, co dotychczas, bo nawet sztuka nie przynosiła pełnego ukojenia. Liczyła jednak, że niedawna wizyta w galerii i obcowanie z dobrą sztuką poprawi jej nastrój i pozwoli twórczym sokom znów płynąć. Sztuka była jej wielką pasją odkąd sięgała pamięcią, już jako dziecko uwielbiała pokrywać płótna kolorami, najpierw z właściwą swojemu wiekowi chaotycznością, później nabierając coraz większej dojrzałości i ujawniając niezwykły talent drzemiący w tym drobnym, wątłym ciałku. Nauka w Beauxbatons, w ukierunkowanym na sztukę domu Harpii, pomogła jej jeszcze bardziej rozwinąć skrzydła. Po skończeniu szkoły została szybko zauważona przez Fawleyów, którzy ułatwili jej artystyczny debiut, a potem doprowadzili do jej zaręczyn i ślubu z Williamem, co niejako było ceną za artystyczne marzenia młodziutkiej i utalentowanej Flintówny.
Żeby coś stworzyć, najpierw musiała poszukać inspiracji. Niestety ogrody nie prezentowały się tak pięknie jak zwykle o tej porze roku. Kiedy rok temu zamieszkała tu tuż po ślubie, oczarowało ją piękno tego miejsca; zadbane alejki, roślinność, krzewy, oczka wodne i zaczarowane światła. Namalowała niejeden obraz i szkic, przysiadając w szczególnie urokliwych zakątkach i chłonąc całą sobą ich piękno. Teraz wszystko wyglądało jak po zimie; trawa była wypłowiała i zbrązowiała, rośliny nie kwitły, choć jeszcze w kwietniu zaczynały rosnąć pierwsze kwiaty. Cressida daremnie rozglądała się w poszukiwaniu kolorów, które mogłaby przelać na płótno. Na letnim wernisażu chciała zaprezentować coś ładnego i optymistycznego na przekór ostatniemu przygnębiającemu czasowi. Cressida wolała skupiać się na tym, co dobre i ładne, ale to, co ukazywało się jej oczom po odwilży, wcale takie piękne nie było, choć mogło stanowić zapowiedź poprawy i unormowania pogody.
Szła jednak wytrwale przed siebie, rozglądając się po otoczeniu i wypatrując czegoś, co mogłaby namalować. Chciała zacząć znów malować, marzyła o wernisażu. Chciała pokazać na nim coś naprawdę dobrego, zwłaszcza po tak długiej przerwie w tworzeniu innym niż dla samej siebie. Pragnęła wrócić do aktywnego artystycznego życia, pojawiać się w galeriach i dzielić się swoją twórczością.
W końcu ruszyła ścieżką w stronę jeziora. Może tam znajdzie lepsze, bardziej optymistyczne inspiracje, skoro ogrody wywierały wrażenie na tyle ponure, że nie chciała uwieczniać ich na płótnie w tym stanie? Ścieżka po kilku minutach doprowadziła ją nad staw znajdujący się najbliżej dworu. Z jego brzegu widziała jasne mury posiadłości i fragment ogrodów. Przeszła się kawałek wzdłuż brzegu i wyszła na pomost, przez pierwsze minuty po prostu wpatrując się przed siebie, szukając weny. Czasem bywało i tak, że nawet drobnostka potrafiła rozbudzić w niej natchnienie i na taką drobnostkę czekała.
W pewnym momencie z zarośli przybrzeżnej wodnej roślinności wysunął się łabędź. Płynął dostojnie po powierzchni wody, ledwie ją marszcząc. Cressida śledziła go wzrokiem, obserwując krzywiznę smukłej szyi i idealną biel piór. Może to właśnie była inspiracja, której szukała? Piękne, dostojne łabędzie pośrodku jeziora otoczonego przez zieleń, która miała dopiero obudzić się do życia.
Skrzat tymczasem rozstawił na brzegu sztalugę oraz stoliczek na przybory i zniknął. Cressida ostrożnie opuściła pomost, podchodząc do sztalugi, obok której stał stolik, na którym umieściła kasetkę z przyborami i zaczęła wyciągać to, co jej niezbędne. Wiedziała, że łabędź nie będzie tam tkwił całą wieczność, choć w odpowiednim momencie mogła go poprosić, żeby odpowiednio się ustawił. Żyła w dobrych relacjach z tutejszym ptactwem, a kiedy pogoda przez anomalie się zepsuła, dbała o to, żeby pomóc swoim ptasim przyjaciołom w przetrwaniu trudniejszego czasu.
Pogoda sprzyjała malowaniu. Sączące się przez cienkie chmury światło słoneczne nie oślepiało, a lekki, rześki wiatr nie porywał pędzli ani nie rozpraszał jej skupienia. Cressida zaczęła swoją dzisiejszą malarską pracę od przygotowania swojego stanowiska. Postawiła na sztaludze świeże płótno, przygotowała i odpowiednio ułożyła przybory. Dbała o to, żeby podczas pracy mogła z łatwością znaleźć potrzebny pędzel czy kolor farby.
Później mogła zacząć nanosić na płótno niezbędne zarysy, obszary, po których później będzie się poruszać. Od ogółu do szczegółu, jak mawiała jej dawna nauczycielka malarstwa. Łabędź wciąż leniwie pływał po jeziorze, pojawiły się też inne; na jeziorach otaczających dworek Ambleside nigdy nie brakowało łabędzi. Cressida powoli nanosiła na płótno kolejne zarysy; jeziora, falującej przybrzeżnej trawy czy znajdujących się dalej drzew, ponad którymi znajdowało się szarobłękitne niebo. Tak ją to zaabsorbowało, że straciła poczucie czasu; z pewnością musiało minąć dobrych kilka godzin, odkąd wyszła na zewnątrz. Łabędź, którego obserwowała wcześniej, już dawno odleciał, ale zamiast niego pojawiły się inne.
Zrobiła sobie przerwę na obiad i zajrzenie do dzieci, by upewnić się, czy smacznie śpią w swojej komnacie pilnowane przez opiekunkę. Potem wróciła nad jezioro, by dalej pracować nad obrazem i malować na płótnie kolejne szczegóły. Specjalna, czarodziejska farba olejna zasychała szybciej, nie musiała godzinami czekać na przeschnięcie jednej warstwy, by nanieść kolejne. Nie ulegało jednak wątpliwości, że dziś nie skończy całego obrazu, będzie musiała wrócić tu jutro, jeśli tylko pogoda pozwoli, by dokończyć.
Sama sceneria jeziora i jego okolic nie zmieniała się zbytnio przez ten czas; zmieniało się tylko położenie i ilość łabędzi. Każde pociągnięcie pędzla sprawiało, że obraz powoli stawał się coraz bardziej realistyczny i coraz łatwiej było w nim rozpoznać malowany widok. Co jakiś czas młódka zmieniała pędzle na taki o cieńszym lub grubszym końcu, zależnie od tego, co akurat malowała. Niestety po południu zaczęło padać, więc Cressida musiała zwinąć wszystko i wrócić do dworku. Dokończy malowanie jutro rano.
Tak też zrobiła; kolejnego dnia pogoda była podobna, a przed okazjonalnymi mżawkami chroniło ją zadaszenie ustawione nad nią i sztalugą przez skrzata. Cressida mogła więc skupić się na malowaniu, na dokańczaniu detalów obrazu. Wrysowała łabędzie, uprzednio prosząc je w ptasim języku, by podpłynęły nieco bliżej niej i przez chwilę nie zmieniały swojego położenia, bo musi uwiecznić je na płótnie. Subtelnymi ruchami pędzla nanosiła kolejne odcienie na wodę i niebo, by jak najbardziej upodobnić je do stanu rzeczywistego, by wyglądało to tak, jakby woda naprawdę poruszała się i migotała w wątłym, przymglonym blasku zasnutego chmurami słońca, by niebo miało odpowiedni odcień szarości, współgrając ze swoim odbiciem wymalowanym na tafli wody. Bardziej śmiałymi pociągnięciami namalowała ogołocone z zieleni gałęzie drzew oraz brązowozielone przybrzeżne zarośla. Starannie namalowała łabędzie, poświęcając sporo czasu na zróżnicowanie ich piór, odpowiednie wygięcie szyi oraz dokładne namalowanie detali takich jak dzioby i oczy. Chciała, żeby były jak najbardziej rzeczywiste i namacalne. Łabędzie okazały się wdzięcznym obiektem malowania, choć musiała się pospieszyć, żeby namalować je odpowiednio, przynajmniej zarysy, bo resztę mogła zrobić już z pamięci, obserwując tylko ptaki sunące po powierzchni wody. Malując żywe, poruszające się stworzenia musiała potrafić uchwycić pewne detale i odwzorować je nawet po tym, jak zwierzę zmieni swoje położenie i przemieści się.
Ale miała już wprawę, w końcu malowała od dzieciństwa, stopniowo dochodząc do obecnego poziomu malarskiego zaawansowania. Namalowanie pejzażu już nie było dla niej wyzwaniem, lubiła to robić nawet bardziej niż malować portrety. Malowanie w plenerze okazało się całkiem przyjemne, zupełnie jak za dawnych, spokojniejszych czasów, kiedy bardzo często udawała się malować poza mury pracowni, przynajmniej w cieplejsze miesiące.
Stopniowo dokańczała obraz, dopiero po południu wracając do dworku po uprzednim oczyszczeniu i spakowaniu przyborów oraz wezwaniu skrzata, by zabrał wszystko do jej pracowni. Ostatnie niedociągnięcia mogła poprawić już tam, nie przejmując się deszczem, który zaczynał padać coraz mocniej, oraz nadciągającym popołudniowym chłodem. Była jednak usatysfakcjonowana, że udało jej się przełamać twórczą niemoc i namalować prawie kompletny obraz w dwa dni. Oby tak dalej, to będzie miała co pokazywać podczas wernisażu, na który nie mogła się doczekać.
| zt.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 14.09?
Cressida bardzo cieszyła się z przybycia Forsythii. Ich znajomość była głównie korespondencyjna, ale w przeszłości miały już okazję poznać się osobiście, jeszcze w czasach kiedy dziewczątko nosiło nazwisko Flint, a Forsythia uczestniczyła w badaniach fauny lasów Charnwood. Cressie, jako osóbka zainteresowana magicznymi stworzeniami, a zwłaszcza ptakami, zainteresowała się pracą Forsythii i miała okazję jej pomóc w sprawie związanej z ptakami. Zwykle nie ujawniała się przed ludźmi ze swoim darem, bojąc się uznania za odmieńca (a na salonach odmienność nie była mile widziana), ale wtedy zrobiła wyjątek, i stało się to początkiem znajomości.
Forsythia była jedną z bardzo nielicznych w życiu Cressidy osób niższego niż szlachetny stanu. Cressida nawet w szkole bardzo uważała na to, z kim się zadaje, by absolutnie nie urazić pana ojca. Co z tego, że był wtedy kilkaset kilometrów od niej? Jako dziecko niczego nie bała się równie mocno jak widoku zawodu i rozczarowania na jego twarzy. Dlatego jej szkolne koleżanki miały szlachetną lub czystą krew. Bo nawet jeśli Cressie w głębi duszy nigdy nie nienawidziła osób półkrwi ani mugolaków, zdanie pana ojca było świętością, więc nie naraziłaby się na jego rozczarowanie, gdyby dotarły do niego wieści, że przyjaźniła się z kimś nieodpowiednim. Płynięcie biernie z prądem i dostosowywanie się do zasad było najbezpieczniejsze, zwłaszcza że przyszło jej żyć w patriarchalnym świecie, w którym wiele aspektów jej życia było zależnych od mężczyzn, najpierw od ojca, później także od męża. Jako dziewczątko z natury uległe nigdy nie miała zadatków na buntowniczkę. A po szkole było jeszcze mniej okazji do poznawania ludzi z innych warstw społecznych, bo jeśli już opuszczała posiadłość, obracała się tylko w środowisku salonowym i bywała tylko w miejscach, w których być jej wypadało. Pilnowała swojej reputacji i nie wystawiłaby jej na szwank, pojawiając się w miejscu niegodnym osoby jej urodzenia. Nie wymykała się, nie uciekała spod pieczy osób stojących na straży jej przyzwoitości i nigdy, przenigdy nie wyprawiała się do Londynu i tego typu miejsc zupełnie sama, jeszcze zanim nastały obecne niespokojne czasy.
Jednak panna Crabbe pozostawała kobietą z dobrej, tradycyjnej rodziny czystej krwi, a ze strony swej matki była krewną jej drogiego kuzyna Alpharda. Dlatego w utrzymywaniu z nią kontaktu nie było nic niewłaściwego i William nie miał nic przeciwko temu, by przybyła do Ambleside, tym bardziej, jeśli posiadała krewnych powiązanych ze światem sztuki.
Kiedy początkowym powitaniom i innym wstępnym kwestiom stało się zadość, Cressida i Forsythia mogły wybrać się na przechadzkę po ogrodach. Jako że jej towarzyszka była kobietą, nie musiała im towarzyszyć przyzwoitka. Przesuwały się ścieżką, a nieopodal na trawniku jej dzieci bawiły się ze swoją piastunką, która sprawowała nad nimi opiekę od momentu ich narodzin. Cressida, jak inne szlacheckie matki, nie wykonywała czynności niegodnych jej stanu, nie była też przy dzieciach dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo w końcu musiała mieć czas na odpoczynek i rozwijanie swoich pasji, ale im bliźnięta były większe, tym więcej czasu spędzała z nimi, śpiewając im, czytając bajki, grając na fortepianie spokojne melodie i patrząc na nie z miłością. Przypadała jej więc ta najprzyjemniejsza rola i nie musiała martwić się sprawami prozaicznymi. Ich komnaty mieściły się jednak blisko komnat Cressidy, więc mogła zachodzić do nich bardzo często, a opiekunka uczyła ją, jak właściwie powinno się być matką. W momencie narodzin dzieci Cressida sama była jeszcze dzieckiem, niedojrzałym i niegotowym, a jednak zmuszonym przez swój status społeczny do szybkiego podjęcia obowiązków żony i matki. W końcu właśnie do tej roli wychowywano młode Flintówny. Miały wychodzić za mąż i rodzić dzieci. Życie panny Crabbe wydawało jej się więc nieco abstrakcyjne: miała aż dwadzieścia cztery lata, a wciąż nie wyszła za mąż, i w dodatku wolno jej było podróżować po świecie – i to bez ojca ani męża!
Dzień był naprawdę ładny, połowa września przyniosła już do Ambleside pierwsze tchnienia jesieni, a w ogrodzie kwitły inne niż wiosną czy latem kwiaty.
- I jak ci się podoba? – zapytała, przygładzając materiał ciemnoniebieskiej sukni. Jej długie, ciemnorude włosy opadały dziś luźno na plecy, a dłoń podtrzymywała nad głową małą parasoleczkę, bo choć słońce było mniej intensywne niż latem, wciąż mogło grozić mlecznej skórze młódki niegodną opalenizną, a wcześniej zaczerwienieniem niezwykle delikatnej cery. Ale mimo środków zaradczych i tak latem jej policzki nakrapiały się jeszcze większą ilością piegów, bez względu na to, jak bardzo unikała dłuższego przebywania na bezpośrednim słońcu. – Naprawdę się cieszę, mogąc wreszcie porozmawiać z tobą twarzą w twarz, tak dawno nie miałyśmy ku temu okazji. – Nie pamiętała już nawet, kiedy ostatnio widziały się osobiście. Zwykle wymieniały listy, ostatnio w lipcu, jeśli nie liczyć wiadomości sprzed kilku dni, w której Forsythia uprzedziła ją o wizycie. – Może przejdziemy się w kierunku najbliższego jeziora? Tam można poobserwować łabędzie i inne ptaki. Przy odrobinie szczęścia może ujrzymy z daleka kelpie – zaproponowała. Najbliższe jezioro nie było daleko i wiodła tam spokojna dróżka, którą mogły się przejść i porozmawiać. Przelotnie przypomniała sobie, jak kiedyś spacerowała tu z Alphardem. – Robiłaś coś ciekawego ostatnimi czasy? Widziałaś jakieś rzadkie stworzenia? – zapytała z ciekawością, bo może od czasu listów coś się zmieniło. Wciąż pamiętała wymieniane wiadomości, w których Forsythia opowiadała o swoim życiu, i w których zaznaczały się wyraźnie pewne różnice pomiędzy nimi, spowodowane różnym stanem społecznym. Ale pomimo tego Cressida była odrobinę ciekawa jej świata, doznań które jej samej nigdy nie mogły być dane, gdyż konwenanse, schematy i powinności wiązały jej życie równie ciasno, jak założony pod suknią gorset ściskał jej wąską talię. Choć codzienna suknia nie była tak elegancka jak te przeznaczone na wyjścia, wciąż było widać, że to ubiór damy, i że nawet na terenach posiadłości nie rezygnowała z noszenia gorsetu. Zasady, jakimi rządził się szlachecki świat, były dla niej bardzo ważne i pragnęła żyć w zgodzie z nimi.
Cressida bardzo cieszyła się z przybycia Forsythii. Ich znajomość była głównie korespondencyjna, ale w przeszłości miały już okazję poznać się osobiście, jeszcze w czasach kiedy dziewczątko nosiło nazwisko Flint, a Forsythia uczestniczyła w badaniach fauny lasów Charnwood. Cressie, jako osóbka zainteresowana magicznymi stworzeniami, a zwłaszcza ptakami, zainteresowała się pracą Forsythii i miała okazję jej pomóc w sprawie związanej z ptakami. Zwykle nie ujawniała się przed ludźmi ze swoim darem, bojąc się uznania za odmieńca (a na salonach odmienność nie była mile widziana), ale wtedy zrobiła wyjątek, i stało się to początkiem znajomości.
Forsythia była jedną z bardzo nielicznych w życiu Cressidy osób niższego niż szlachetny stanu. Cressida nawet w szkole bardzo uważała na to, z kim się zadaje, by absolutnie nie urazić pana ojca. Co z tego, że był wtedy kilkaset kilometrów od niej? Jako dziecko niczego nie bała się równie mocno jak widoku zawodu i rozczarowania na jego twarzy. Dlatego jej szkolne koleżanki miały szlachetną lub czystą krew. Bo nawet jeśli Cressie w głębi duszy nigdy nie nienawidziła osób półkrwi ani mugolaków, zdanie pana ojca było świętością, więc nie naraziłaby się na jego rozczarowanie, gdyby dotarły do niego wieści, że przyjaźniła się z kimś nieodpowiednim. Płynięcie biernie z prądem i dostosowywanie się do zasad było najbezpieczniejsze, zwłaszcza że przyszło jej żyć w patriarchalnym świecie, w którym wiele aspektów jej życia było zależnych od mężczyzn, najpierw od ojca, później także od męża. Jako dziewczątko z natury uległe nigdy nie miała zadatków na buntowniczkę. A po szkole było jeszcze mniej okazji do poznawania ludzi z innych warstw społecznych, bo jeśli już opuszczała posiadłość, obracała się tylko w środowisku salonowym i bywała tylko w miejscach, w których być jej wypadało. Pilnowała swojej reputacji i nie wystawiłaby jej na szwank, pojawiając się w miejscu niegodnym osoby jej urodzenia. Nie wymykała się, nie uciekała spod pieczy osób stojących na straży jej przyzwoitości i nigdy, przenigdy nie wyprawiała się do Londynu i tego typu miejsc zupełnie sama, jeszcze zanim nastały obecne niespokojne czasy.
Jednak panna Crabbe pozostawała kobietą z dobrej, tradycyjnej rodziny czystej krwi, a ze strony swej matki była krewną jej drogiego kuzyna Alpharda. Dlatego w utrzymywaniu z nią kontaktu nie było nic niewłaściwego i William nie miał nic przeciwko temu, by przybyła do Ambleside, tym bardziej, jeśli posiadała krewnych powiązanych ze światem sztuki.
Kiedy początkowym powitaniom i innym wstępnym kwestiom stało się zadość, Cressida i Forsythia mogły wybrać się na przechadzkę po ogrodach. Jako że jej towarzyszka była kobietą, nie musiała im towarzyszyć przyzwoitka. Przesuwały się ścieżką, a nieopodal na trawniku jej dzieci bawiły się ze swoją piastunką, która sprawowała nad nimi opiekę od momentu ich narodzin. Cressida, jak inne szlacheckie matki, nie wykonywała czynności niegodnych jej stanu, nie była też przy dzieciach dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo w końcu musiała mieć czas na odpoczynek i rozwijanie swoich pasji, ale im bliźnięta były większe, tym więcej czasu spędzała z nimi, śpiewając im, czytając bajki, grając na fortepianie spokojne melodie i patrząc na nie z miłością. Przypadała jej więc ta najprzyjemniejsza rola i nie musiała martwić się sprawami prozaicznymi. Ich komnaty mieściły się jednak blisko komnat Cressidy, więc mogła zachodzić do nich bardzo często, a opiekunka uczyła ją, jak właściwie powinno się być matką. W momencie narodzin dzieci Cressida sama była jeszcze dzieckiem, niedojrzałym i niegotowym, a jednak zmuszonym przez swój status społeczny do szybkiego podjęcia obowiązków żony i matki. W końcu właśnie do tej roli wychowywano młode Flintówny. Miały wychodzić za mąż i rodzić dzieci. Życie panny Crabbe wydawało jej się więc nieco abstrakcyjne: miała aż dwadzieścia cztery lata, a wciąż nie wyszła za mąż, i w dodatku wolno jej było podróżować po świecie – i to bez ojca ani męża!
Dzień był naprawdę ładny, połowa września przyniosła już do Ambleside pierwsze tchnienia jesieni, a w ogrodzie kwitły inne niż wiosną czy latem kwiaty.
- I jak ci się podoba? – zapytała, przygładzając materiał ciemnoniebieskiej sukni. Jej długie, ciemnorude włosy opadały dziś luźno na plecy, a dłoń podtrzymywała nad głową małą parasoleczkę, bo choć słońce było mniej intensywne niż latem, wciąż mogło grozić mlecznej skórze młódki niegodną opalenizną, a wcześniej zaczerwienieniem niezwykle delikatnej cery. Ale mimo środków zaradczych i tak latem jej policzki nakrapiały się jeszcze większą ilością piegów, bez względu na to, jak bardzo unikała dłuższego przebywania na bezpośrednim słońcu. – Naprawdę się cieszę, mogąc wreszcie porozmawiać z tobą twarzą w twarz, tak dawno nie miałyśmy ku temu okazji. – Nie pamiętała już nawet, kiedy ostatnio widziały się osobiście. Zwykle wymieniały listy, ostatnio w lipcu, jeśli nie liczyć wiadomości sprzed kilku dni, w której Forsythia uprzedziła ją o wizycie. – Może przejdziemy się w kierunku najbliższego jeziora? Tam można poobserwować łabędzie i inne ptaki. Przy odrobinie szczęścia może ujrzymy z daleka kelpie – zaproponowała. Najbliższe jezioro nie było daleko i wiodła tam spokojna dróżka, którą mogły się przejść i porozmawiać. Przelotnie przypomniała sobie, jak kiedyś spacerowała tu z Alphardem. – Robiłaś coś ciekawego ostatnimi czasy? Widziałaś jakieś rzadkie stworzenia? – zapytała z ciekawością, bo może od czasu listów coś się zmieniło. Wciąż pamiętała wymieniane wiadomości, w których Forsythia opowiadała o swoim życiu, i w których zaznaczały się wyraźnie pewne różnice pomiędzy nimi, spowodowane różnym stanem społecznym. Ale pomimo tego Cressida była odrobinę ciekawa jej świata, doznań które jej samej nigdy nie mogły być dane, gdyż konwenanse, schematy i powinności wiązały jej życie równie ciasno, jak założony pod suknią gorset ściskał jej wąską talię. Choć codzienna suknia nie była tak elegancka jak te przeznaczone na wyjścia, wciąż było widać, że to ubiór damy, i że nawet na terenach posiadłości nie rezygnowała z noszenia gorsetu. Zasady, jakimi rządził się szlachecki świat, były dla niej bardzo ważne i pragnęła żyć w zgodzie z nimi.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Szlacheckie dworki zawsze miały swój niebywały urok, a ten w Ambleside wyjątkowo zachwycał swoim urokiem. Panna Crabbe, choć usilnie była kierowana do wychowania godnego damie, tak absolutnie nie potrafiła wpasować się w taki schemat, jak chociażby Cressida. Niemniej jednak Forsythia była przystosowana do odgrywania godnej krewnej Blacków, toteż nawet pakując walizkę, miała na uwadze, do kogo jedzie i jak powinna się wówczas nosić. Nie chciała wywoływać u męża swojej dobrej znajomej niepokoju, miała być gościem – toteż należało zachować się przyzwoicie. Nie była na tyle nieokrzesana, aby o tym fakcie zapomnieć. Wychodząc z domu, nawet nie pożegnała się z ojcem, uznając to za zbędny rytuał. Zostawiła mu zaledwie krótką notkę, gdzie będzie, na wszelki wypadek, gdyby wydarzyło się coś, przez co musiałaby wrócić natychmiast do domu. Jednakże miała ogromną nadzieję, że weekendowy wypad do Cressidy obędzie się bez większych ekscesów, a panna Crabbe będzie mogła zaznać, choć odrobiny odpoczynku.
Pojawiwszy się w progu rezydencji, czuła jak jej zmartwienia rozwiewają się wraz z jesiennym wiatrem, który delikatnie porywał kolorowe liście z drzew. Ciepłe powitanie, wymiana uprzejmości… Cressie była zawsze tak delikatna i urocza, niska, drobna… niczym porcelanowa lalka, której naruszenie mogłoby skutkować tragicznymi konsekwencjami. Dokładnie taką ją pamiętała, choć zmieniła ją nieco rola matki, a przede wszystkim żony, to wciąż wyglądała na niebiańską niewiastę, zesłaną przyziemnym istotom, aby mogły podziwiać jej piękno. Delikatność, spokój i efemeryczność – takimi cechami zdawała się emanować malarka, wpisując się niezaprzeczalnie w okalające dworek widoki. Jednak zaraz po przywitaniu dawnej znajomej, Forsythia poznała jej dzieci, dla których przygotowała skromne prezenty. Portia otrzymała laleczkę, niemal tak urodziwą, jak jej matka, ubraną w przepięknie zdobioną suknię, zaś Julius dostał pudełko z magicznymi klockami, które mógł układać z pomocą zaledwie gestów dłoni. Wykonane ze specjalnego drewna, obłożone zaklęciami, unosić się mogły w powietrzu, nawet jeśli ktoś nie posiadał wiedzy i umiejętności magicznych.
Panna Crabbe była zauroczona dziećmi Cressidy, choć nigdy nie przepadała za ideą posiadania własnego potomstwa, tak pełnienie roli opiekunki wydawało się jej całkiem pasować. Niejednokrotnie zabawiała w ten sposób młodszych krewnych, szczególnie gdy przychodziło jej opowiadać ciekawe historie czy bajki. Nie miała żadnego problemu w przytuleniu Juliusa czy Portii, zupełnie jakby znała dzieci od dawna – może była wtedy zbyt wylewna, ale przecież to były dzieci! Należało im się jak najwięcej uczucia i dobroci.
Kobaltowa suknia z weluru dotykała niemal ziemi, a peleryna, skrzętnie przykrywała górę kreacji, sprawiając, że Forsythia wyglądała niemal na szlachciankę. Często w kwestii wyborów modowych, dopytywała swą kuzynkę Aquilę, szczególnie przy wyborze kreacji bardziej przynależnych statutowi szlacheckiemu. Jedynie nie mogła odmówić sobie upięcia włosów w koka, który i tak po podróży postanowił wymknąć się schematom i pojedyncze pasma zwisały w artystycznym nieładzie, przez co Sythia przypominała bohaterkę tragicznej, romantycznej powieści. Buty miała na lekkim obcasie, mniejszym niż zwykle, ale mimo to była niemal o głowę wyższa od swojej towarzyszki. Nie przeszkadzało jej to, oczywiście, że uwielbiała swój wzrost, niemniej jednak z daleka wyglądały nieco zabawnie. W przeciwieństwie do lady Fawley nie nosiła parasolki. Jej skóra była nienaturalnie blada i rzadko kiedy słońce mogło jakkolwiek na nią wpłynąć, poza czerwonym rumieńcem, który znikał prędko. Mamina krew Blacków, doborowo okraszała jej skórę bladością, godną upiora.
Abstrakcyjność pozycji Forsythii w świecie nie była, aż tak dziwna – wszak znała damy, które również były w jej wieku, a wciąż były samotne. Zresztą panna Crabbe miała już narzeczonego i od kiedy skończył zamordowany, tak dziewczę nie było w stanie dopuścić do siebie myśli o kolejnym narzeczeństwie. Nie wierzyła, aby kiedykolwiek mogła oddać siebie i swoją wolność, a tym bardziej bez szczerej miłości.
Snując się po pięknym ogrodzie, Forsythia co rusz spoglądała na bawiące się dzieci, jak gdyby sama chciała do nich dołączyć. Absolutnie nie wynikało to z instynktu macierzyńskiego, bo tego raczej nie posiadała – w szczególności przez swą fobię w kwestii ciąż. Chodziło o coś bardziej prozaicznego, samą zabawę. Gdy lady zadała jej pytanie, Sythia wyrwana z zamyślenia, z lekka ospałym wzrokiem przeanalizowała sylwetkę damy, a potem powtórzyła kilkakrotnie pytanie w głowie. – Ambleside? – zapytała dla pewności. – Cressido… tu jest tak błogo. Nie dziwię się, że kochasz malować te widoki, wszak każdy kwiat, każde źdźbło wydaje się opowiadać i snuć własną historię – opowiadała rozmarzona, rozglądając się wokół, zaś potem pochyliła się i podniosła ze ścieżki żółty liść, okręcając go w palcach za łodyżkę. – Nie wiem, czy to urok tego miejsca czy moja wyobraźnia, ale nawet jesienne liście wydają się żywsze kolorem – zauważyła, przyglądając się roślinie, wsłuchując w kolejne słowa damy. Uśmiechnęła się szczerze i kiwnęła głową. – Och, Cressie… Żałuję, że nie miałyśmy wcześniej okazji do takiego spotkania – dodała w odpowiedzi i przysunęła się bliżej, aby lepiej słyszeć słowa młodej matki. – Kelpie? – oczy panny Crabbe zalśniły z ekscytacji, co prawda gdzieś z tyłu głowy świtało jej, że magiczna fauna mogła na tych pięknych terenach dać się z łatwością zaobserwować, lecz informacja zasłyszana nagłos, dopiero poruszyła struny duszy Forsythii w jeden z najczulszych dlań sposobów. Pozwoliła damie prowadzić do jeziora, choć musiała ewidentnie spowolnić tempo swego chodzenia. Ostatnio jedynie pędziła, zawsze w biegu przemieszczania się między departamentami, rezerwatami, ulicami… Trzeba było przejść tam, sprawdzić to, podpisać tamto – zawierucha w jej życiu, doprowadziła do permanentnego przyspieszonego kroku, który mogła w końcu zwolnić, co wcale nie było łatwym zadaniem. Łapała się na tym, że mimowolnie próbowała przyspieszać, a w połączeniu z jej długim krokiem, co rusz wędrowała na przód, nie wiedząc gdzie skręcić.
Na kolejne pytanie uśmiechnęła się pod nosem, od lipca minęło sporo czasu i wielokrotnie powracała wspomnieniami do swych wypraw, toteż zdążyła pogodzić się choć trochę z kłującym uczuciem utraty brata, które powracało przy konwersacjach poruszających podróże. - Ostatnio raczej przebywałam w Londynie, choć zdarzyło mi się kilkakrotnie odwiedzać bardziej… naturalne tereny – zaczęła, rozglądając się wokół z uwagą, aby chłonąć majestat przyrody. – Ot, choćby pomagałam ratować malutkiego znikacza – uśmiechnęła się na to wspomnienie i lekko pochyliła w kierunku Cressie, aby dodać szeptem kolejne słowa. – Musiałam wejść na drzewo… w spódnicy – zaśmiała się cicho. – Tylko nikomu nie mów – dodała, powierzając ten sekret damie. – Natomiast obiecałam ci opowieści o moich podróżach – zauważyła, zerkając do tyłu i próbując sprawdzić, gdzie znajdowały się dzieci. Zrobiła to wręcz podświadomie, uważając, że one też najpewniej byłby skore do wysłuchania jej opowieści. Odchrząknęła, wracając spojrzeniem do rudowłosej damy. – Wybierz kraj, a postaram się opowiedzieć o nim historię, a jeśli akurat w nim nie byłam, wówczas będę szukać w pamięci, jaki kraj znajduje się w pobliżu – zaproponowała taką niewinną zabawę. Choć mapę świata jako tako miała w głowie, to raczej podejrzewała, że Cressida znała ją na podobnym poziomie i dziewczęta raczej się zrozumieją w kwestii krajów. – Ewentualnie kontynent – mrugnęła porozumiewawczo, aby ułatwić lady zadanie.
Pojawiwszy się w progu rezydencji, czuła jak jej zmartwienia rozwiewają się wraz z jesiennym wiatrem, który delikatnie porywał kolorowe liście z drzew. Ciepłe powitanie, wymiana uprzejmości… Cressie była zawsze tak delikatna i urocza, niska, drobna… niczym porcelanowa lalka, której naruszenie mogłoby skutkować tragicznymi konsekwencjami. Dokładnie taką ją pamiętała, choć zmieniła ją nieco rola matki, a przede wszystkim żony, to wciąż wyglądała na niebiańską niewiastę, zesłaną przyziemnym istotom, aby mogły podziwiać jej piękno. Delikatność, spokój i efemeryczność – takimi cechami zdawała się emanować malarka, wpisując się niezaprzeczalnie w okalające dworek widoki. Jednak zaraz po przywitaniu dawnej znajomej, Forsythia poznała jej dzieci, dla których przygotowała skromne prezenty. Portia otrzymała laleczkę, niemal tak urodziwą, jak jej matka, ubraną w przepięknie zdobioną suknię, zaś Julius dostał pudełko z magicznymi klockami, które mógł układać z pomocą zaledwie gestów dłoni. Wykonane ze specjalnego drewna, obłożone zaklęciami, unosić się mogły w powietrzu, nawet jeśli ktoś nie posiadał wiedzy i umiejętności magicznych.
Panna Crabbe była zauroczona dziećmi Cressidy, choć nigdy nie przepadała za ideą posiadania własnego potomstwa, tak pełnienie roli opiekunki wydawało się jej całkiem pasować. Niejednokrotnie zabawiała w ten sposób młodszych krewnych, szczególnie gdy przychodziło jej opowiadać ciekawe historie czy bajki. Nie miała żadnego problemu w przytuleniu Juliusa czy Portii, zupełnie jakby znała dzieci od dawna – może była wtedy zbyt wylewna, ale przecież to były dzieci! Należało im się jak najwięcej uczucia i dobroci.
Kobaltowa suknia z weluru dotykała niemal ziemi, a peleryna, skrzętnie przykrywała górę kreacji, sprawiając, że Forsythia wyglądała niemal na szlachciankę. Często w kwestii wyborów modowych, dopytywała swą kuzynkę Aquilę, szczególnie przy wyborze kreacji bardziej przynależnych statutowi szlacheckiemu. Jedynie nie mogła odmówić sobie upięcia włosów w koka, który i tak po podróży postanowił wymknąć się schematom i pojedyncze pasma zwisały w artystycznym nieładzie, przez co Sythia przypominała bohaterkę tragicznej, romantycznej powieści. Buty miała na lekkim obcasie, mniejszym niż zwykle, ale mimo to była niemal o głowę wyższa od swojej towarzyszki. Nie przeszkadzało jej to, oczywiście, że uwielbiała swój wzrost, niemniej jednak z daleka wyglądały nieco zabawnie. W przeciwieństwie do lady Fawley nie nosiła parasolki. Jej skóra była nienaturalnie blada i rzadko kiedy słońce mogło jakkolwiek na nią wpłynąć, poza czerwonym rumieńcem, który znikał prędko. Mamina krew Blacków, doborowo okraszała jej skórę bladością, godną upiora.
Abstrakcyjność pozycji Forsythii w świecie nie była, aż tak dziwna – wszak znała damy, które również były w jej wieku, a wciąż były samotne. Zresztą panna Crabbe miała już narzeczonego i od kiedy skończył zamordowany, tak dziewczę nie było w stanie dopuścić do siebie myśli o kolejnym narzeczeństwie. Nie wierzyła, aby kiedykolwiek mogła oddać siebie i swoją wolność, a tym bardziej bez szczerej miłości.
Snując się po pięknym ogrodzie, Forsythia co rusz spoglądała na bawiące się dzieci, jak gdyby sama chciała do nich dołączyć. Absolutnie nie wynikało to z instynktu macierzyńskiego, bo tego raczej nie posiadała – w szczególności przez swą fobię w kwestii ciąż. Chodziło o coś bardziej prozaicznego, samą zabawę. Gdy lady zadała jej pytanie, Sythia wyrwana z zamyślenia, z lekka ospałym wzrokiem przeanalizowała sylwetkę damy, a potem powtórzyła kilkakrotnie pytanie w głowie. – Ambleside? – zapytała dla pewności. – Cressido… tu jest tak błogo. Nie dziwię się, że kochasz malować te widoki, wszak każdy kwiat, każde źdźbło wydaje się opowiadać i snuć własną historię – opowiadała rozmarzona, rozglądając się wokół, zaś potem pochyliła się i podniosła ze ścieżki żółty liść, okręcając go w palcach za łodyżkę. – Nie wiem, czy to urok tego miejsca czy moja wyobraźnia, ale nawet jesienne liście wydają się żywsze kolorem – zauważyła, przyglądając się roślinie, wsłuchując w kolejne słowa damy. Uśmiechnęła się szczerze i kiwnęła głową. – Och, Cressie… Żałuję, że nie miałyśmy wcześniej okazji do takiego spotkania – dodała w odpowiedzi i przysunęła się bliżej, aby lepiej słyszeć słowa młodej matki. – Kelpie? – oczy panny Crabbe zalśniły z ekscytacji, co prawda gdzieś z tyłu głowy świtało jej, że magiczna fauna mogła na tych pięknych terenach dać się z łatwością zaobserwować, lecz informacja zasłyszana nagłos, dopiero poruszyła struny duszy Forsythii w jeden z najczulszych dlań sposobów. Pozwoliła damie prowadzić do jeziora, choć musiała ewidentnie spowolnić tempo swego chodzenia. Ostatnio jedynie pędziła, zawsze w biegu przemieszczania się między departamentami, rezerwatami, ulicami… Trzeba było przejść tam, sprawdzić to, podpisać tamto – zawierucha w jej życiu, doprowadziła do permanentnego przyspieszonego kroku, który mogła w końcu zwolnić, co wcale nie było łatwym zadaniem. Łapała się na tym, że mimowolnie próbowała przyspieszać, a w połączeniu z jej długim krokiem, co rusz wędrowała na przód, nie wiedząc gdzie skręcić.
Na kolejne pytanie uśmiechnęła się pod nosem, od lipca minęło sporo czasu i wielokrotnie powracała wspomnieniami do swych wypraw, toteż zdążyła pogodzić się choć trochę z kłującym uczuciem utraty brata, które powracało przy konwersacjach poruszających podróże. - Ostatnio raczej przebywałam w Londynie, choć zdarzyło mi się kilkakrotnie odwiedzać bardziej… naturalne tereny – zaczęła, rozglądając się wokół z uwagą, aby chłonąć majestat przyrody. – Ot, choćby pomagałam ratować malutkiego znikacza – uśmiechnęła się na to wspomnienie i lekko pochyliła w kierunku Cressie, aby dodać szeptem kolejne słowa. – Musiałam wejść na drzewo… w spódnicy – zaśmiała się cicho. – Tylko nikomu nie mów – dodała, powierzając ten sekret damie. – Natomiast obiecałam ci opowieści o moich podróżach – zauważyła, zerkając do tyłu i próbując sprawdzić, gdzie znajdowały się dzieci. Zrobiła to wręcz podświadomie, uważając, że one też najpewniej byłby skore do wysłuchania jej opowieści. Odchrząknęła, wracając spojrzeniem do rudowłosej damy. – Wybierz kraj, a postaram się opowiedzieć o nim historię, a jeśli akurat w nim nie byłam, wówczas będę szukać w pamięci, jaki kraj znajduje się w pobliżu – zaproponowała taką niewinną zabawę. Choć mapę świata jako tako miała w głowie, to raczej podejrzewała, że Cressida znała ją na podobnym poziomie i dziewczęta raczej się zrozumieją w kwestii krajów. – Ewentualnie kontynent – mrugnęła porozumiewawczo, aby ułatwić lady zadanie.
Cressida nie znała innego życia niż życie lady, wychowanej w patriarchalnym świecie, gdzie kobietom przypadała rola córek swoich ojców, żon swoich mężów, matek swoich dzieci oraz salonowych ozdób. Od dziecka pragnęła jak najlepiej wpasować się w narzucone schematy w przekonaniu, że to najlepsza droga do zyskania miłości i aprobaty surowego pana ojca. Ale była tym ostatnim dzieckiem, przed nią było jej starsze rodzeństwo. Jej brat i siostra byli lepsi w wielu rzeczach wymaganych od młodych Flintów, choćby z tego względu, że byli starsi. Talent malarski Cressidy nie budził zaś podziwu w niewrażliwym na sztukę i do bólu praktycznym ojcu. Dziewczątko zawsze więc dorastało w cieniu lepszego rodzeństwa i czuło się niewystarczające, niedoskonałe, co było przyczyną zrodzenia się w serduszku licznych kompleksów rzutujących na jej życie nawet w dorosłości. Jej poczucie własnej wartości było niezdrowo niskie, zwłaszcza na tle innych, w większości zadufanych w sobie dam.
Była też osóbką niezwykle delikatną, wrażliwą i kruchą. Niczym najdelikatniejszy, starannie hodowany kwiat, który zginąłby, gdyby tylko pozbawić go ochronnego klosza. Była całkowicie zależna od męskiej opieki, niezdolna do poradzenia sobie w pełnym niebezpieczeństw świecie samodzielnie. Młodych dam nie uczono w końcu samodzielności i zaradności, a bycia podległymi mężczyźnie. Wyłamywanie ze schematów się zdarzało, ale budziło kontrowersje i ze strony Cressidy niechęć i nieufność, unikała towarzystwa rówieśniczek które zapominały o tym, gdzie jest ich miejsce. Jeśli zaś chodzi o relacje koleżeńskie, z reguły otaczała się innymi szlachetnymi damami, dużo rzadziej kobietami krwi czystej, ale nieszlachetnej, ale zdarzało jej się utrzymywać i takie kontakty, jak ten z Forsythią. Spokrewnioną jednak z Blackami, co sprawiało, że pan ojciec nie powinien tej znajomości negować. Nie istniał powód (w każdym razie taki jej znany), dla którego ta relacja miałaby być niestosowna.
Służba z pewnością wskazała pannie Crabbe odpowiedni pokój, w którym mogła zostawić rzeczy. Cressie cieszyła się z jej wizyty i z wdzięcznością przyjęła zarówno jej odwiedziny, jak i podarki dla jej dzieci. Bliźnięta wydawały się zachwycone, choć to Julius był tym bardziej śmiałym; Portia, podobnie jak jej matka, była wstydliwa i nieśmiała wobec obcych, i początkowo chowała się za spódnicą opiekunki.
- Julius jest podobny do Williama. Portia, jak widać, do mnie – skwitowała z uśmiechem. To tyczyło się nie tylko wyglądu, ale i charakteru. Julius już teraz wydawał się miniaturową kopią swojego ojca i prawdopodobnie nie będzie mieć w przyszłości problemów z zawieraniem znajomości na salonach. Natomiast Portia… cóż, wiele było w niej z Cressidy. Była tym drugim dzieckiem, w cieniu brata, w przyszłości zapewne będzie wymagać jego opieki, kiedy oboje wyruszą do Beauxbatons. – I pomyśleć, że dopiero w dniu ich narodzin dowiedziałam się, że spotkało mnie takie podwójne szczęście. Byli najpiękniejszym prezentem od losu. – Wcześniej nie miała o tym pojęcia. Cały czas była pewna, że nosi jedno dziecko, dopóki uzdrowiciel przyjmujący jej poród w dworku nie zaskoczył jej zapowiedzią, że po już urodzonym chłopcu zaraz pojawi się drugie maleństwo. I spotkała ją najwspanialsza niespodzianka w życiu, kiedy ułożono w jej ramionach dwa małe zawiniątka. Równie zaskoczony był jej mąż. Ale Cressida, choć tak młoda i wciąż mająca w sobie dużo z dziecka, pragnęła zostać mamą i absolutnie przerażała ją wizja staropanieństwa. W schyłkowych latach szkoły bała się, że nikt nie zechce się jej oświadczyć i czeka ją albo wydanie za jakiegoś podstarzałego krewnego, albo samotność. Ale poznała Williama i to on zabiegał o zaaranżowanie zaręczyn właśnie z młodziutką Cressidą.
Zaskakiwało ją to, że kobieta tak piękna jak Forsythia wciąż jest samotna. Choć nosiła nieszlachetne nazwisko, wyglądała lepiej niż niejedna dama, a suknia dodatkowo podkreślała szlachetną, zapewne przejętą po Blackach urodę. Cressie jednak postrzegała świat przez pryzmat swojego konserwatywnego wychowania w świecie patriarchatu, i trudno jej było pojąć, że są kobiety o innych aspiracjach niż wychodzenie za mąż i rodzenie dzieci. Szczęście i spełnienie utożsamiała z tradycyjnymi rolami kobiecymi. Nie znała też dramatycznej historii narzeczeństwa panny Crabbe.
Ich wygląd rzeczywiście mocno ze sobą kontrastował. Forsythia była sporo wyższa od Cressidy, ciemnowłosa i blada, podczas gdy Cressie była niziutka, filigranowa i miała ciemnorude włosy oraz policzki i nosek upstrzone konstelacjami miodowych piegów. Choć różnica wieku była pomiędzy nimi stosunkowo niewielka, Cressida wyglądała jak nastolatka, nie jak dorosła kobieta, zwłaszcza że oprócz delikatnych rysów twarzy i niskiego wzrostu miała też drobną sylwetkę niemal pozbawioną typowo kobiecych krągłości.
- Wygląd tego miejsca można pokochać od pierwszego wejrzenia. A mnie przyszło poślubić Williama i zamieszkać tutaj końcem maja, ponad dwa lata temu, więc zastałam naprawdę wspaniałe widoki – rzekła, wspominając swoje pierwsze dni po ślubie, kiedy dopiero poznawała miejsce, które od tamtego dnia miała zwać domem. – Przestaje dziwić, że wśród Fawleyów rodzi się tyle dusz wrażliwych na sztukę. Sama namalowałam już wiele obrazów ukazujących piękno tych okolic. Choć w głębi duszy brakuje mi czasem moich rodzinnych stron, miejsca, w którym się urodziłam i wychowałam. Je też często maluję tak, jak je zapamiętałam. – Mogła nadal odwiedzać rodziców i rodzeństwo, i robiła to najczęściej jak tylko mogła, ale nigdy już nie miała stać się częścią Charnwood. Wraz z dniem ślubu pan ojciec oddał ją innemu rodowi, była niczym wzrastające drzewo, które nagle przesadzono, i pomimo piękna tego miejsca wciąż nie umiała zapuścić tutaj głębokich korzeni i kochać Fawleyów tak, jak przed ślubem kochała Flintów.
Stopniowo oddalały się od dworku, gdzie w ogrodach w bezpośrednim sąsiedztwie posiadłości bawiły się jej dzieci z opiekunką. Szły w kierunku jeziora; jej dzieci były jeszcze zbyt małe, by podołać dłuższym spacerom na nóżkach, którym wciąż brakowało wytrzymałości. Miały dopiero półtora roku i póki co poznawały jedynie dworek i jego najbliższe otoczenie, zawsze pod czyjąś opieką. Obejrzawszy się przez ramię mogły je jednak ujrzeć z daleka.
Odpowiedziała na pytanie o kelpie.
- Nie wiadomo, czy uda nam się którąś ujrzeć, ale parę sztuk żyje w tym jeziorze. Z pewnością zaobserwujemy natomiast łabędzie, ich nigdy nie brakuje. – Może to przez tą obfitość łabędzi w okolicach Fawleyowie uczynili je symbolem swego rodu? Lecz Cressida wciąż pozostawała leśną sową wśród pięknych łabędzi, uczącą się funkcjonowania wśród nich, w ich świecie zorientowanym na piękno i sztukę. – Rzadko bywam ostatnimi czasy w Londynie, choć miałam okazję znaleźć się w mieście kilka dni temu. – Przebywała jednak wyłącznie w typowo czarodziejskich miejscach, więc umknęło jej wyludnienie mugolskiej części miasta. Jeśli już odwiedzała stolicę, to gościła niemal wyłącznie w przybytkach sztuki, odwiedzanych głównie przez śmietankę towarzyską. Nie zbaczała ze szlaków tyczonych przez swoją warstwę społeczną. – Gdzie znalazłaś tego znikacza? – zapytała z ciekawością, chichocząc cicho, ale i leciutko się rumieniąc na myśl o wspinaniu się po drzewach. Jej pan ojciec nigdy na to nie pozwalał. Nawet śledzenie ptaków z pomocą miotły było dla niego niestosowne, więc z czasem zakazał jej i tego. Miotły były zbyt plebejskie i niegodne, zwłaszcza dla lady. A ona zawsze posłusznie dostosowywała się do ojcowskiej woli i nie robiła tego, czego jej zabraniał. – Może na początek opowiedz mi o tym, który zafascynował cię najbardziej? O tym, który poruszył twoją duszą i podarował najpiękniejsze wspomnienia? I o tym, gdzie spotkałaś najciekawsze stworzenia? – zaproponowała, chcąc wysłuchać tej opowieści. Podróżować bowiem mogła wyłącznie w taki sposób: czytając książki i słuchając historii opowiadanych przez innych. Gdy była dzieckiem zapoznano ją z podstawami geografii przy okazji lekcji astronomii czy historii magii, ale wiele szczegółów zatarło się w jej pamięci i niektórych, mniej znanych krajów pewnie nie umiałaby przypisać do kontynentów. Nieco lepiej orientowała się w kwestii Europy, w każdym razie tej magicznej, gdyż mugolski podział świata był jej obcy i nie była świadoma jego licznych zmian w ostatnich latach. Tak samo nie miała zielonego pojęcia o mugolskiej historii, wychowana w tym, co czarodziejskie, a z największą starannością zapoznano ją z historią najważniejszych rodów, przede wszystkim tego, w którym się urodziła. Reszta świata nie była dla jej ojca i guwernantek tak istotna jak to, by Cressie poznała dziedzictwo swego rodu.
Była też osóbką niezwykle delikatną, wrażliwą i kruchą. Niczym najdelikatniejszy, starannie hodowany kwiat, który zginąłby, gdyby tylko pozbawić go ochronnego klosza. Była całkowicie zależna od męskiej opieki, niezdolna do poradzenia sobie w pełnym niebezpieczeństw świecie samodzielnie. Młodych dam nie uczono w końcu samodzielności i zaradności, a bycia podległymi mężczyźnie. Wyłamywanie ze schematów się zdarzało, ale budziło kontrowersje i ze strony Cressidy niechęć i nieufność, unikała towarzystwa rówieśniczek które zapominały o tym, gdzie jest ich miejsce. Jeśli zaś chodzi o relacje koleżeńskie, z reguły otaczała się innymi szlachetnymi damami, dużo rzadziej kobietami krwi czystej, ale nieszlachetnej, ale zdarzało jej się utrzymywać i takie kontakty, jak ten z Forsythią. Spokrewnioną jednak z Blackami, co sprawiało, że pan ojciec nie powinien tej znajomości negować. Nie istniał powód (w każdym razie taki jej znany), dla którego ta relacja miałaby być niestosowna.
Służba z pewnością wskazała pannie Crabbe odpowiedni pokój, w którym mogła zostawić rzeczy. Cressie cieszyła się z jej wizyty i z wdzięcznością przyjęła zarówno jej odwiedziny, jak i podarki dla jej dzieci. Bliźnięta wydawały się zachwycone, choć to Julius był tym bardziej śmiałym; Portia, podobnie jak jej matka, była wstydliwa i nieśmiała wobec obcych, i początkowo chowała się za spódnicą opiekunki.
- Julius jest podobny do Williama. Portia, jak widać, do mnie – skwitowała z uśmiechem. To tyczyło się nie tylko wyglądu, ale i charakteru. Julius już teraz wydawał się miniaturową kopią swojego ojca i prawdopodobnie nie będzie mieć w przyszłości problemów z zawieraniem znajomości na salonach. Natomiast Portia… cóż, wiele było w niej z Cressidy. Była tym drugim dzieckiem, w cieniu brata, w przyszłości zapewne będzie wymagać jego opieki, kiedy oboje wyruszą do Beauxbatons. – I pomyśleć, że dopiero w dniu ich narodzin dowiedziałam się, że spotkało mnie takie podwójne szczęście. Byli najpiękniejszym prezentem od losu. – Wcześniej nie miała o tym pojęcia. Cały czas była pewna, że nosi jedno dziecko, dopóki uzdrowiciel przyjmujący jej poród w dworku nie zaskoczył jej zapowiedzią, że po już urodzonym chłopcu zaraz pojawi się drugie maleństwo. I spotkała ją najwspanialsza niespodzianka w życiu, kiedy ułożono w jej ramionach dwa małe zawiniątka. Równie zaskoczony był jej mąż. Ale Cressida, choć tak młoda i wciąż mająca w sobie dużo z dziecka, pragnęła zostać mamą i absolutnie przerażała ją wizja staropanieństwa. W schyłkowych latach szkoły bała się, że nikt nie zechce się jej oświadczyć i czeka ją albo wydanie za jakiegoś podstarzałego krewnego, albo samotność. Ale poznała Williama i to on zabiegał o zaaranżowanie zaręczyn właśnie z młodziutką Cressidą.
Zaskakiwało ją to, że kobieta tak piękna jak Forsythia wciąż jest samotna. Choć nosiła nieszlachetne nazwisko, wyglądała lepiej niż niejedna dama, a suknia dodatkowo podkreślała szlachetną, zapewne przejętą po Blackach urodę. Cressie jednak postrzegała świat przez pryzmat swojego konserwatywnego wychowania w świecie patriarchatu, i trudno jej było pojąć, że są kobiety o innych aspiracjach niż wychodzenie za mąż i rodzenie dzieci. Szczęście i spełnienie utożsamiała z tradycyjnymi rolami kobiecymi. Nie znała też dramatycznej historii narzeczeństwa panny Crabbe.
Ich wygląd rzeczywiście mocno ze sobą kontrastował. Forsythia była sporo wyższa od Cressidy, ciemnowłosa i blada, podczas gdy Cressie była niziutka, filigranowa i miała ciemnorude włosy oraz policzki i nosek upstrzone konstelacjami miodowych piegów. Choć różnica wieku była pomiędzy nimi stosunkowo niewielka, Cressida wyglądała jak nastolatka, nie jak dorosła kobieta, zwłaszcza że oprócz delikatnych rysów twarzy i niskiego wzrostu miała też drobną sylwetkę niemal pozbawioną typowo kobiecych krągłości.
- Wygląd tego miejsca można pokochać od pierwszego wejrzenia. A mnie przyszło poślubić Williama i zamieszkać tutaj końcem maja, ponad dwa lata temu, więc zastałam naprawdę wspaniałe widoki – rzekła, wspominając swoje pierwsze dni po ślubie, kiedy dopiero poznawała miejsce, które od tamtego dnia miała zwać domem. – Przestaje dziwić, że wśród Fawleyów rodzi się tyle dusz wrażliwych na sztukę. Sama namalowałam już wiele obrazów ukazujących piękno tych okolic. Choć w głębi duszy brakuje mi czasem moich rodzinnych stron, miejsca, w którym się urodziłam i wychowałam. Je też często maluję tak, jak je zapamiętałam. – Mogła nadal odwiedzać rodziców i rodzeństwo, i robiła to najczęściej jak tylko mogła, ale nigdy już nie miała stać się częścią Charnwood. Wraz z dniem ślubu pan ojciec oddał ją innemu rodowi, była niczym wzrastające drzewo, które nagle przesadzono, i pomimo piękna tego miejsca wciąż nie umiała zapuścić tutaj głębokich korzeni i kochać Fawleyów tak, jak przed ślubem kochała Flintów.
Stopniowo oddalały się od dworku, gdzie w ogrodach w bezpośrednim sąsiedztwie posiadłości bawiły się jej dzieci z opiekunką. Szły w kierunku jeziora; jej dzieci były jeszcze zbyt małe, by podołać dłuższym spacerom na nóżkach, którym wciąż brakowało wytrzymałości. Miały dopiero półtora roku i póki co poznawały jedynie dworek i jego najbliższe otoczenie, zawsze pod czyjąś opieką. Obejrzawszy się przez ramię mogły je jednak ujrzeć z daleka.
Odpowiedziała na pytanie o kelpie.
- Nie wiadomo, czy uda nam się którąś ujrzeć, ale parę sztuk żyje w tym jeziorze. Z pewnością zaobserwujemy natomiast łabędzie, ich nigdy nie brakuje. – Może to przez tą obfitość łabędzi w okolicach Fawleyowie uczynili je symbolem swego rodu? Lecz Cressida wciąż pozostawała leśną sową wśród pięknych łabędzi, uczącą się funkcjonowania wśród nich, w ich świecie zorientowanym na piękno i sztukę. – Rzadko bywam ostatnimi czasy w Londynie, choć miałam okazję znaleźć się w mieście kilka dni temu. – Przebywała jednak wyłącznie w typowo czarodziejskich miejscach, więc umknęło jej wyludnienie mugolskiej części miasta. Jeśli już odwiedzała stolicę, to gościła niemal wyłącznie w przybytkach sztuki, odwiedzanych głównie przez śmietankę towarzyską. Nie zbaczała ze szlaków tyczonych przez swoją warstwę społeczną. – Gdzie znalazłaś tego znikacza? – zapytała z ciekawością, chichocząc cicho, ale i leciutko się rumieniąc na myśl o wspinaniu się po drzewach. Jej pan ojciec nigdy na to nie pozwalał. Nawet śledzenie ptaków z pomocą miotły było dla niego niestosowne, więc z czasem zakazał jej i tego. Miotły były zbyt plebejskie i niegodne, zwłaszcza dla lady. A ona zawsze posłusznie dostosowywała się do ojcowskiej woli i nie robiła tego, czego jej zabraniał. – Może na początek opowiedz mi o tym, który zafascynował cię najbardziej? O tym, który poruszył twoją duszą i podarował najpiękniejsze wspomnienia? I o tym, gdzie spotkałaś najciekawsze stworzenia? – zaproponowała, chcąc wysłuchać tej opowieści. Podróżować bowiem mogła wyłącznie w taki sposób: czytając książki i słuchając historii opowiadanych przez innych. Gdy była dzieckiem zapoznano ją z podstawami geografii przy okazji lekcji astronomii czy historii magii, ale wiele szczegółów zatarło się w jej pamięci i niektórych, mniej znanych krajów pewnie nie umiałaby przypisać do kontynentów. Nieco lepiej orientowała się w kwestii Europy, w każdym razie tej magicznej, gdyż mugolski podział świata był jej obcy i nie była świadoma jego licznych zmian w ostatnich latach. Tak samo nie miała zielonego pojęcia o mugolskiej historii, wychowana w tym, co czarodziejskie, a z największą starannością zapoznano ją z historią najważniejszych rodów, przede wszystkim tego, w którym się urodziła. Reszta świata nie była dla jej ojca i guwernantek tak istotna jak to, by Cressie poznała dziedzictwo swego rodu.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Patriarchalizm nie był pannie Crabbe obcy, choć jej rodzina szlachecką nie była, tak piastowano pozycję męża i głowy rodziny. Syn miał być godnym potomkiem, reprezentantem rodziny, przedłużyć linię rodu. A córka? Towar, który można było sprzedać za dobre interesy. Jednak Forsythia zawsze stała w opozycji do takiej możliwości i choć śmierć matki była tragicznym wydarzeniem, tak pozwoliła dziewczynie na znacznie więcej swobody. Była nieposkromiona i często reformy kończyły się w punkcie, od którego zaczynano. W towarzystwie brata czuła się silniejsza, miała wrażenie, jakby bardziej respektowano jej opinię, interesowała się męskimi sprawami, które uważała za coś ludzkiego, zwykłego – nie istniała dla niej linia, odgradzająca kobietę od polityki, pieniądza czy biznesu. Walczyła o siebie i choć chodziła na ugody wraz z ojcem, tak jednocześnie rozpychała się łokciami w bańce, jaką jej kreował. Tylko że… wraz z narastającymi konfliktami i pierwszym kwietnia, który został obleczony nie tylko odkryciem ojcowskiego bestialstwa, ale także okrucieństwa rządu zaczęła wątpić we wszystko, a bańka pękła, rozpylając drobne ziarna niepokoju na umyśle panny Crabbe. Teraz rosły coraz bujniej, przez niemal pięć i pół miesiąca kiełkując w kierunkach zdrożnych czasem wręcz buntowniczych. Praca powoli przestawała być wystarczająca – chciała czegoś więcej, dowiedzieć się tego, co było przed nią skrywane, przestać tkwić w stagnacji i ograniczeniach budowanych przed nią przez konwenanse, rodzinę i politykę. Ile już straciła? A ile przyjdzie jej jeszcze przez to stracić?
Spoglądała na rodzeństwo z uśmiechem, lecz serce kłuło ją niemożebnie – sama była kiedyś częścią takiej całości. Bawiła ją konfiguracja bliźniąt, wszak to ona była jak Julius, a Perseus charakteryzował się podejściem Portii, szczególnie we wczesnym dzieciństwie. Oczywiście potem stał się pewniejszy, lecz zawsze był bardziej wyważony, nie afiszował się ze swoimi uczuciami i mniej pewnie podchodził do ludzi. Znacznie bardziej wpisywał się w kanon sylwetki krwi odziedziczonej po matczynej stronie gałęzi rodziny. Forsythia zaś odważnie i śmiało kroczyła przez życie, będąc niczym jej przodek George Crabbe – poeta, podróżnik, badacz magii, krukon i… magizoolog. Marzyła o tym, aby osiągnąć to, co jej przodek. Niegdyś, przed śmiercią brata jej największym marzeniem było otrzymanie Orderu Merlina za zasługi. Jednak była kobietą, a mimo lat i rozwoju sytuacji społecznej, wciąż nie mogła pozwolić sobie na takie ekscesy jak jej krewny, którego tak uwielbiała. Julius jest podobny do Williama. Portia, jak widać, do mnie. Zdanie rozbrzmiało w jej głowie, a w odpowiedzi chciała powiedzieć o swoim podobieństwie do dzieci Cressidy, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili, uważając to za zbędne stwierdzenie. Lepiej było pozostawić je dla siebie.
Była właściwie zszokowana, że Cressie nie miała pojęcia, że nosiła w łonie dwójkę dzieciątek. Z historii swej matki, pamiętała, jak ta opowiadała, iż od początku czuła, że nosi dwa serca. – Naprawdę? Uzdrowiciel nie wiedział o tym? Nie… nie czułaś, że jest ich więcej? – zapytała z wyraźnym zawahaniem w głosie. Choć na myśl o ciąży robiło jej się niedobrze, była to jej fobia… dawny bogin nim zmarł jej brat. Kobieta umierająca rodząc dziecko - koszmar. Wypełzający z jej wnętrza potwór w postaci dziecka zduszonego pępowiną - jeszcze gorsza mara. Przełknęła głośniej ślinę, próbując zachować spokój i uspokoić żołądek. Całe życie uważała, że nigdy nie będzie mieć dzieci, a na ewentualny przypadek chciała mieć zawsze w gotowości odpowiedni eliksir, który mogłaby wypić bez najmniejszego zastanowienia. Chociaż… czy zdobyłaby się na to? Odtrąciła prędko natrętne myśli, skupiając się na rzeczywistości.
- Cieszy mnie to, że możesz żyć w tak pięknym miejscu. Spokojnym miejscu… - westchnęła, zastanawiając się nad tym, jak statyczne życie wiodła Cressida. Czyż jej serce nie rwało się do poznania innych malowniczych zakątków? Lecz nie śmiała o to pytać, nie chciała urazić damy takim nietaktem, zresztą znów byłoby to nad wyraz zdrożne pytanie i rozpoczęcie tematu, którego obiecała nie poruszać. Nie chciała gorszyć lady Flint.
- Malujesz z pamięci? Podziwiam cię, och, gdy próbowałam szkicować magiczne stworzenie z urywków wspomnień, to wychodziły dziwaczne kreatury – zaśmiała się, na myśl o swym szkicowniku, który prowadziła przez całą podróż odbytą w 1956. Forsythia nigdy nie zagłębiała się w rzemiosło malarstwa czy rysunku, choć kochała sztukę i poniekąd ją rozumiała, tak nie miała ku temu ani cierpliwości, ani dostatecznego zacięcia. Jednym co robiła były szkice, choć łapała proporcje, potrafiła oddać to, co widziała, tak nie potrafiła oddać się temu w pełni, uznając swe działania za naiwne. Prowadziła szkicownik tylko dla siebie, pozostawiając w nim nie tylko rysunki, ale i zapiski. Chciałaby kiedyś wydać własną książkę, w której będzie mogła rozwodzić się nad cudownością magicznych stworzeń. Niemniej… miała też inne pomysły, choć jej fach nie umywał się do utalentowanych pisarzy, tak kochała swoje drobne opowieści, krótkie urywki scen, jakie tworzyła właśnie w podręcznym szkicowniku. Raczej by z tego nie wyżyła, ale mogła robić to dla przyjemności, tego nikt nie mógł jej zabronić. Chociaż, najpewniej niektóre z jej krótkich historyjek mogłyby wydać się burzące, gorszące i nieodpowiednie, gdyby ktoś je znalazł, ktoś taki jak choćby jej ojciec, to z pewnością czekałaby ją długa rozmowa na temat jej twórczości.
- Mogłabym spróbować je przywabić… - mruknęła pod nosem, muskając ukrytą w fałdach sukni kieszeń, w której spoczywała jej różdżka. Cóż by wtedy poczęły? Przecież Forsythia nie będzie wchodzić do jeziora w sukni, a próba okiełznania konia wodnego bez magicznego wędzidła mogłaby się skończyć katastrofą. – Jak rozumiem, będziesz wiedziała, o czym mówią łabędzie, prawda? – zapytała dla pewności. Dar Cressie był nadzwyczajnie intrygujący, możliwość komunikowania się ze stworzeniami wydawała się nierealna, nawet jak na świat magiczny. – Jak właściwie to robisz? – zawsze, gdy była czegoś ciekawa to pytała, nie czuła z tego powodu ujmy – życie w niewiedzy było znacznie gorsze. Będąc jeszcze w Hogwarcie panna Crabbe uganiała się za pewną krukonką obdarzoną darem metamorfomagii. Bynajmniej, aby ją gnębić! Była zauroczona kolorami i zmianami, jakie zachodziły na jej ciele, fascynujące zjawisko, jakiego Sythia miała nigdy nie doznać na własnej skórze. Znała również inną zwierzęcoustą damę – Vivienne Bulstrode, lecz to miało pozostać sekretem, o którym nikomu nie mogła powiedzieć. A właściwie panna Crabbe była naprawdę dobra w utrzymywaniu tajemnic, po cóż miałaby je zdradzać, jeśli ktoś tego sobie nie życzył? Nie chciała zawodzić niczyjego zaufania, nie chciała być własnym ojcem.
- Byłaś w Londynie i mnie nie odwiedziłaś? – uniosła brwi, lekko się burząc, lecz czuć w tym było żartobliwy ton. Zaraz potem zachichotała i machnęła lekko ręką. – Cóż takiego porabiałaś? – miała swoje podejrzenia, ale może niekoniecznie chodziło o nowe suknie czy dzieła sztuki.
Znikacz wiązał się z dosyć przyjemnym wspomnieniem, gdzie poznała przeuroczą młodą kobietę. Gwen, jak się przedstawiła, była niebywale podobna do lady Flint, nawet miała wówczas ze sobą szkicownik, a więc było bardzo możliwe, że była również artystką. Uśmiech nie znikał z ust panny Crabbe, aż w końcu postanowiła uraczyć Cressidę krótką opowieścią. – Wierz lub nie… lecz to nie ja go znalazłam, a dziewczę podobne do ciebie, wprost niebywale podobne! Byłam wówczas w Somerset i akurat napatoczyłam się po drodze, gdy wracałam z podpisywania papierów. Urzędnicze sprawy – westchnęła. – Byłam wtedy nieco… nieprzytomna po dosyć… niecodziennej nocy, lecz ostatecznie udało nam się odstawić ptaszka do gniazda, rzecz jasna wspólnymi siłami – podsumowała, ale na wspomnienie tej niecodziennej nocy ponownie zrobiło jej się wstyd. Może i dobrze, przynajmniej miała przestrogę przed ufaniem mężczyznom. Właściwie od zawsze miała z nimi problem i tylko dwóch spoza rodziny było w stanie znaleźć się bliżej jej serca, niż by tego chciała. – Cressido, chcesz mej zguby? Nie potrafię wybrać najbardziej fascynującego miejsca! Świat i stworzenia go zamieszkujące są zbyt cudowne, abym mogła je kategoryzować w ten sposób – zauważyła, obracając się pośród liści, które wiatr zwiał z drzewa. Przez chwilę kroczyła tyłem, nieco z przodu, aby móc wygodnie spoglądać na lady Flint. – Jesteś niepoprawna, skazując mnie na taki los – stwierdziła, podnosząc wyżej brodę, lecz zaraz potem roześmiała się wesoło i obróciła, podnosząc z ziemi kolejny liść, powoli zaczynając tworzyć bukiet. – Ale mogę powiedzieć ci o najciekawszym stworzeniu – zdecydowała się. Było jedno jedyne stworzenie, które ukochała ponad wszystkie inne. – Słyszałaś kiedyś o żmijoptakach?
Spoglądała na rodzeństwo z uśmiechem, lecz serce kłuło ją niemożebnie – sama była kiedyś częścią takiej całości. Bawiła ją konfiguracja bliźniąt, wszak to ona była jak Julius, a Perseus charakteryzował się podejściem Portii, szczególnie we wczesnym dzieciństwie. Oczywiście potem stał się pewniejszy, lecz zawsze był bardziej wyważony, nie afiszował się ze swoimi uczuciami i mniej pewnie podchodził do ludzi. Znacznie bardziej wpisywał się w kanon sylwetki krwi odziedziczonej po matczynej stronie gałęzi rodziny. Forsythia zaś odważnie i śmiało kroczyła przez życie, będąc niczym jej przodek George Crabbe – poeta, podróżnik, badacz magii, krukon i… magizoolog. Marzyła o tym, aby osiągnąć to, co jej przodek. Niegdyś, przed śmiercią brata jej największym marzeniem było otrzymanie Orderu Merlina za zasługi. Jednak była kobietą, a mimo lat i rozwoju sytuacji społecznej, wciąż nie mogła pozwolić sobie na takie ekscesy jak jej krewny, którego tak uwielbiała. Julius jest podobny do Williama. Portia, jak widać, do mnie. Zdanie rozbrzmiało w jej głowie, a w odpowiedzi chciała powiedzieć o swoim podobieństwie do dzieci Cressidy, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili, uważając to za zbędne stwierdzenie. Lepiej było pozostawić je dla siebie.
Była właściwie zszokowana, że Cressie nie miała pojęcia, że nosiła w łonie dwójkę dzieciątek. Z historii swej matki, pamiętała, jak ta opowiadała, iż od początku czuła, że nosi dwa serca. – Naprawdę? Uzdrowiciel nie wiedział o tym? Nie… nie czułaś, że jest ich więcej? – zapytała z wyraźnym zawahaniem w głosie. Choć na myśl o ciąży robiło jej się niedobrze, była to jej fobia… dawny bogin nim zmarł jej brat. Kobieta umierająca rodząc dziecko - koszmar. Wypełzający z jej wnętrza potwór w postaci dziecka zduszonego pępowiną - jeszcze gorsza mara. Przełknęła głośniej ślinę, próbując zachować spokój i uspokoić żołądek. Całe życie uważała, że nigdy nie będzie mieć dzieci, a na ewentualny przypadek chciała mieć zawsze w gotowości odpowiedni eliksir, który mogłaby wypić bez najmniejszego zastanowienia. Chociaż… czy zdobyłaby się na to? Odtrąciła prędko natrętne myśli, skupiając się na rzeczywistości.
- Cieszy mnie to, że możesz żyć w tak pięknym miejscu. Spokojnym miejscu… - westchnęła, zastanawiając się nad tym, jak statyczne życie wiodła Cressida. Czyż jej serce nie rwało się do poznania innych malowniczych zakątków? Lecz nie śmiała o to pytać, nie chciała urazić damy takim nietaktem, zresztą znów byłoby to nad wyraz zdrożne pytanie i rozpoczęcie tematu, którego obiecała nie poruszać. Nie chciała gorszyć lady Flint.
- Malujesz z pamięci? Podziwiam cię, och, gdy próbowałam szkicować magiczne stworzenie z urywków wspomnień, to wychodziły dziwaczne kreatury – zaśmiała się, na myśl o swym szkicowniku, który prowadziła przez całą podróż odbytą w 1956. Forsythia nigdy nie zagłębiała się w rzemiosło malarstwa czy rysunku, choć kochała sztukę i poniekąd ją rozumiała, tak nie miała ku temu ani cierpliwości, ani dostatecznego zacięcia. Jednym co robiła były szkice, choć łapała proporcje, potrafiła oddać to, co widziała, tak nie potrafiła oddać się temu w pełni, uznając swe działania za naiwne. Prowadziła szkicownik tylko dla siebie, pozostawiając w nim nie tylko rysunki, ale i zapiski. Chciałaby kiedyś wydać własną książkę, w której będzie mogła rozwodzić się nad cudownością magicznych stworzeń. Niemniej… miała też inne pomysły, choć jej fach nie umywał się do utalentowanych pisarzy, tak kochała swoje drobne opowieści, krótkie urywki scen, jakie tworzyła właśnie w podręcznym szkicowniku. Raczej by z tego nie wyżyła, ale mogła robić to dla przyjemności, tego nikt nie mógł jej zabronić. Chociaż, najpewniej niektóre z jej krótkich historyjek mogłyby wydać się burzące, gorszące i nieodpowiednie, gdyby ktoś je znalazł, ktoś taki jak choćby jej ojciec, to z pewnością czekałaby ją długa rozmowa na temat jej twórczości.
- Mogłabym spróbować je przywabić… - mruknęła pod nosem, muskając ukrytą w fałdach sukni kieszeń, w której spoczywała jej różdżka. Cóż by wtedy poczęły? Przecież Forsythia nie będzie wchodzić do jeziora w sukni, a próba okiełznania konia wodnego bez magicznego wędzidła mogłaby się skończyć katastrofą. – Jak rozumiem, będziesz wiedziała, o czym mówią łabędzie, prawda? – zapytała dla pewności. Dar Cressie był nadzwyczajnie intrygujący, możliwość komunikowania się ze stworzeniami wydawała się nierealna, nawet jak na świat magiczny. – Jak właściwie to robisz? – zawsze, gdy była czegoś ciekawa to pytała, nie czuła z tego powodu ujmy – życie w niewiedzy było znacznie gorsze. Będąc jeszcze w Hogwarcie panna Crabbe uganiała się za pewną krukonką obdarzoną darem metamorfomagii. Bynajmniej, aby ją gnębić! Była zauroczona kolorami i zmianami, jakie zachodziły na jej ciele, fascynujące zjawisko, jakiego Sythia miała nigdy nie doznać na własnej skórze. Znała również inną zwierzęcoustą damę – Vivienne Bulstrode, lecz to miało pozostać sekretem, o którym nikomu nie mogła powiedzieć. A właściwie panna Crabbe była naprawdę dobra w utrzymywaniu tajemnic, po cóż miałaby je zdradzać, jeśli ktoś tego sobie nie życzył? Nie chciała zawodzić niczyjego zaufania, nie chciała być własnym ojcem.
- Byłaś w Londynie i mnie nie odwiedziłaś? – uniosła brwi, lekko się burząc, lecz czuć w tym było żartobliwy ton. Zaraz potem zachichotała i machnęła lekko ręką. – Cóż takiego porabiałaś? – miała swoje podejrzenia, ale może niekoniecznie chodziło o nowe suknie czy dzieła sztuki.
Znikacz wiązał się z dosyć przyjemnym wspomnieniem, gdzie poznała przeuroczą młodą kobietę. Gwen, jak się przedstawiła, była niebywale podobna do lady Flint, nawet miała wówczas ze sobą szkicownik, a więc było bardzo możliwe, że była również artystką. Uśmiech nie znikał z ust panny Crabbe, aż w końcu postanowiła uraczyć Cressidę krótką opowieścią. – Wierz lub nie… lecz to nie ja go znalazłam, a dziewczę podobne do ciebie, wprost niebywale podobne! Byłam wówczas w Somerset i akurat napatoczyłam się po drodze, gdy wracałam z podpisywania papierów. Urzędnicze sprawy – westchnęła. – Byłam wtedy nieco… nieprzytomna po dosyć… niecodziennej nocy, lecz ostatecznie udało nam się odstawić ptaszka do gniazda, rzecz jasna wspólnymi siłami – podsumowała, ale na wspomnienie tej niecodziennej nocy ponownie zrobiło jej się wstyd. Może i dobrze, przynajmniej miała przestrogę przed ufaniem mężczyznom. Właściwie od zawsze miała z nimi problem i tylko dwóch spoza rodziny było w stanie znaleźć się bliżej jej serca, niż by tego chciała. – Cressido, chcesz mej zguby? Nie potrafię wybrać najbardziej fascynującego miejsca! Świat i stworzenia go zamieszkujące są zbyt cudowne, abym mogła je kategoryzować w ten sposób – zauważyła, obracając się pośród liści, które wiatr zwiał z drzewa. Przez chwilę kroczyła tyłem, nieco z przodu, aby móc wygodnie spoglądać na lady Flint. – Jesteś niepoprawna, skazując mnie na taki los – stwierdziła, podnosząc wyżej brodę, lecz zaraz potem roześmiała się wesoło i obróciła, podnosząc z ziemi kolejny liść, powoli zaczynając tworzyć bukiet. – Ale mogę powiedzieć ci o najciekawszym stworzeniu – zdecydowała się. Było jedno jedyne stworzenie, które ukochała ponad wszystkie inne. – Słyszałaś kiedyś o żmijoptakach?
Cressida tym właśnie była dla swojego ojca – towarem. Miał swojego pierworodnego syna, godnego następcę który przejmie po nim interesy, a dwie córki mógł wydać za mąż. O dziwo, ta młodsza i mniej doskonała została wydana jako pierwsza. Być może jej pan ojciec obawiał się, że nie będzie innych propozycji małżeństwa dla niej i oddał ją pierwszemu, który o nią poprosił, żeby uniknąć hańby, jaką przyniosłoby jej staropanieństwo? To podpowiadała jej niska samoocena i liczne kompleksy trawiące jej serduszko. Że nie wyszła za mąż przed siostrą, bo była taka pożądana, a po prostu ojciec ucieszył się, że ktokolwiek ją zechciał i że nie musiał sam mozolnie szukać dla niej męża.
W jej świecie stawiano grubą linię oddzielającą sprawy kobiece od typowo męskich, i przekraczanie jej uchodziło za kontrowersyjne. Kobieta próbująca wejść w męską skórę uchodziła za dziwadło, a zainteresowanie polityką i pracą zawodową było postrzegane jako domena mężczyzn. Choć pan ojciec zapewnił całej trójce dzieci edukację w zakresie rodowego dziedzictwa Flintów, by każde z nich znało się na zielarstwie i opiece nad magicznymi stworzeniami, a także miało jakieś pojęcie o astronomii, jeździe konnej i obyczajach centaurów, tak były rzeczy, których uczono tylko jej brata, a jej i jej siostry nie. Tym sposobem jej brat odebrał nauki przystosowujące go do kontynuowania ojcowskiej spuścizny, a Cressie i jej siostra w tym czasie zdobiły zielniki, kaligrafowały, haftowały, uczyły się odpowiednio poruszać i dygać, i były przygotowywane na przyszłe żony. Nigdy z tym nie walczyła i była zadowolona ze swojego miejsca w porządku rzeczy. Łatwiej i bezpieczniej było płynąć z prądem niż pod prąd, zwłaszcza w świecie wielkich rodów i zwłaszcza w obecnych czasach.
Cressida była ciekawa, jak cechy dzieci będą układać się w przyszłości i ile będzie w nich z Fawleyów, a ile z Flintów. Marzyła o tym, by poznały również dziedzictwo jej rodu, by w przyszłości mogły spędzać dużo czasu z dziećmi jej brata oraz siostry. Jeśli zaś chodzi o ich temperamenty, była zadowolona z tego, że tak to się ułożyło, odpowiednio do ich płci i kolejności narodzin. To chłopiec powinien być tym silniejszym i pewniejszym, zwłaszcza że miał opiekować się bliźniaczką, a w przyszłości i młodszym rodzeństwem. Dziewczynka mogła być delikatna, ale delikatność i miękkość u chłopców nie była dobrze widziana. W każdym razie nie u Flintów, bo Fawleyowie jako uduchowieni artyści zdawali się mieć większe przyzwolenie na wrażliwość również u mężczyzn. Jej pan ojciec nigdy nie zaakceptowałby słabości u jedynego syna, który miał być równie silny jak on. Nadmierna nawet jak na kobietę słabość Cressidy czasem go drażniła, ale skoro była dziewczęciem mającym zostać oddanym innej rodzinie, był skłonny to przełknąć, tym bardziej, że sam pielęgnował w niej uległość i nie pozwalał żadnemu z dzieci na krnąbrność.
Jako, że czarodzieje byli zacofani, nie istniały proste sposoby na wczesne wykrycie bliźniaczej ciąży (przynajmniej na Cressie nikt takowych nie wypróbował), i dziewczątko myślało, że dziecko po prostu jest duże. Pokręciła więc z uśmiechem głową.
- Nie myślałam, że mogłoby mnie spotkać takie szczęście – powiedziała. Dla niej dzieci były szczęściem, a w ciąży wyglądała wręcz kwitnąco i czuła się dobrze. Także poród skończył się pomyślnie. – Mówiono mi zawsze, że mam zbyt wąskie biodra, by być zdolną do rodzenia silnych i zdrowych synów. – A tymczasem zaskoczyła wszystkich, rodząc nie tylko zdrowego i silnego syna, ale i córkę.
Wiodła statyczne życie, ale takiego właśnie zawsze pragnęła. Chciała mieć dobrego, szanującego ją męża oraz dzieci – koniecznie całą gromadkę, więc zamierzała kiedyś sprezentować Juliusowi i Portii rodzeństwo. Skoro nie będą miały zbyt wielu kuzynów w bliskim wieku i o bliskiej krwi, to sama musiała zatroszczyć się o to, by było ich dużo i miały się z kim bawić.
- Też się z tego cieszę. Myślę, że naprawdę dobrze trafiłam, jeśli chodzi o zamążpójście – wyznała. William dobrze ją traktował, był dobry i troskliwy, jego rodzina też była dla niej dobra i cierpliwa, choć niegdyś spędziła chwile grozy, panicznie się bojąc, że przez błędne decyzje Fawleyów panieński ród się od niej odsunie. Na szczęście ród męża się nawrócił, a rody zawarły sojusz, co ukoiło jej lęki. Niestety nawet po nawróceniu Fawleyów nie odzyskała kilku relacji, które kiedyś były dla niej cenne. Cynthia nadal nie chciała się z nią przyjaźnić, a Cressie bardzo za nią tęskniła. Mogła poszukać nowych przyjaciółek wśród absolwentek Hogwartu, ale największy sentyment miała do szlachcianek uczących się z nią w Beauxbatons.
- Nie zawsze, ale czasem się zdarza. Z pamięci głównie dokańczam obrazy, kiedy główny rys jest już wykonany – powiedziała. W przypadku pejzaży sprawa była o tyle trudna, że świat się zmieniał, nawet na przestrzeni godzin zmieniały się warunki, więc niemożliwym było wiernie odtworzyć jednej konkretnej chwili na płótnie. Choć czarodziejskie szybkoschnące farby znacznie skracały pracę nad obrazem, bo nie trzeba było godzinami czekać na wyschnięcie gęstej farby olejnej przed nałożeniem kolejnej warstwy, to i tak malowanie pejzażu nie trwało chwili. Cressida posiadała też duży talent, co sprawiało, że miała pewien zmysł i pamięć ułatwiające wierne odzwierciedlanie rzeczywistości. Dobrze radziła sobie z proporcjami oraz realistycznością malowanych obiektów.
Dotarły do jeziora, gdzie także było już widać pierwsze przejawy jesieni w przebarwiających się liściach. Kelpie w nim co prawda zostały obłaskawione, żeby nie pożreć żadnego nieostrożnego dziecka Fawleyów, ale nadal pozostawały dzikimi zwierzętami, nie domowymi pieszczochami. Cressie wolała podziwiać je z bezpiecznej odległości.
- Łabędzie z pewnością łatwiej będzie przywabić – rzekła, przyglądając się pięknym ptakom leniwie sunącym przez wodę. Wyglądały naprawdę dostojnie i szlachetnie. – Rozumiem ich mowę i potrafię mówić do nich. W sprzyjających okolicznościach jestem w stanie nawet je kontrolować, ale nigdy tego nie nadużywam, nie proszę zwierząt o nic, co mogłoby je skrzywdzić – wyjaśniła. Zawsze była dobra wobec ptaków, starała się nawiązywać przyjazne interakcje, by czuły się bezpiecznie i nie bały się. Podchodziła do nich dobrocią, nigdy przemocą, a rodowa tradycja polowań kultywowana wśród Flintów budziła w niej wewnętrzny sprzeciw. O ile bardzo szanowała swój ród i jego tradycje, tak w polowaniach uczestniczyć nie chciała, a parę razy nawet dopuściła się ostrzeżenia ptaków przed ojcowskimi planami. To był najpoważniejszy przejaw buntu, jakiego dopuściła się w swoim życiu uległego dziewczątka – ale wrażliwość nie pozwalała jej patrzeć na ginące od strzał ptaki. Nie była w stanie również spożywać mięsa upolowanego ptactwa, i do tej pory stroniła od jedzenia ptasiego mięsa. – Taka się urodziłam. Dar przebudził się we mnie w dzieciństwie i od tamtego momentu rozumiem mowę ptaków, jakby to była mowa ludzka. Nikt mnie tego nie uczył, choć z biegiem lat sama coraz lepiej poznawałam i oswajałam swój dar, coraz lepiej radząc sobie z ptakami i coraz łatwiej zyskując ich zaufanie na tyle, by nie uciekały.
Skoro Forsythia i tak wiedziała o jej odmienności, nie widziała nic złego w tym, żeby jej wytłumaczyć, jak to działało. Sama nie znała zbyt wielu innych czarodziejów z darami. Miała kilka koleżanek półwil, w szkole zdarzyło jej się widzieć metamorfomaga, ale zwierzęcouści byli rzadkością, i nie wszyscy rozmawiali z ptakami. Nie znała drugiego ptakoustego - w każdym razie tak myślała, że nie.
- Mogę je tu przywołać, jeśli tylko zechcesz – zaproponowała, zerkając na parkę łabędzi, które pływały niedaleko i przyglądały się im z ciekawością. – Może nawet pozwolą się pogłaskać, jeśli je o to poproszę.
Lubiła mieć do czynienia z ptakami. Właściwie odkąd sięgała pamięcią zawsze blisko niej były jakieś ptaki, a jej rodzeństwo, lepsze i doskonalsze w oczach ojca, mogło jej tylko pozazdrościć wglądu w niezwykły ptasi świat. Żadne z jej rodziców ani rodzeństwa nie posiadało daru, tylko ona. Kiedy jednak była starsza zrozumiała, że przed obcymi powinna ukrywać swoje umiejętności, dlatego nie chwaliła się nimi każdemu i uważała na to, w czyjej obecności ćwierka. Nie chciała, żeby na salonach wszyscy wiedzieli o tym, że była odmienna, bała się kontrowersji, może nawet drwin ze strony niektórych dam.
- Nic szczególnego. Odwiedziłam galerię sztuki i magiczny balet, a krótko przed swoimi urodzinami byłam jeszcze w perfumerii Parkinsonów ze znajomą lady – wyjaśniła. Ot, typowe sprawy młodych dam. Żadnych kontrowersyjnych wypadów, wszystko w zgodzie z narzuconymi jej stanowi społecznemu normami.
- Naprawdę? – zdziwiła się słysząc o dziewczęciu podobnym do niej. – W każdym razie cieszę się, że udało się pomóc ptaszkowi.
Bardzo chciała posłuchać opowieści o podróżach. Właściwie to pragnęła usłyszeć o każdym odwiedzonym przez Forsythię kraju, ale spodziewała się, że nie wystarczy czasu – to musiało być bardzo dużo do opowiedzenia!
- Chcę dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co zobaczyłaś. To może w takim razie, skoro trudno wybrać najciekawsze miejsce, zacznij od początku swojej podróży? – zaproponowała. Zaraz zaciekawiła się na wzmiankę o żmijoptaku. – Słyszałam i czytałam o nich, ale nigdy nie miałam okazji żadnego ujrzeć. Jedynie ilustracje w książkach, ale te nie oddawały z pewnością prawdziwej magii tego stworzenia. Gdzie je spotkałaś?
Była ciekawa. Na salonach rzadko mogła sobie pozwolić na okazywanie ciekawości. Niektóre sfery życia, takie jak dalekie podróże, znajdowały się też poza zasięgiem młodej lady. Zwłaszcza podróże samotne. Gdyby jej mąż był magizoologiem podróżującym po świecie, wtedy może mogłaby wyprawiać się z nim – ale w świecie szlacheckim nawet dla mężczyzny tego typu zajęcie nie było oczywiste i pochwalane. Lepiej widziane było zajmowanie się mężczyzny sprawami rodu. William, jak na Fawleya przystało, był mecenasem sztuki. Sam nie miał żadnego znaczącego talentu, więc wykształcono go na teoretyka i znawcę, który potrafił oceniać talenty innych i aktualnie miał pod pieczą paru młodych czarodziejów o krwi czystej, lecz pozbawionej szlachectwa, którzy mieli realną szansę oczarować śmietankę towarzyską swoimi umiejętnościami. Czasem podróżował, ale nie dalej niż do Francji, i w przeszłości zdarzało mu się zabierać ze sobą Cressidę. Tym sposobem nigdy nie była dalej niż w sąsiednim kraju.
W jej świecie stawiano grubą linię oddzielającą sprawy kobiece od typowo męskich, i przekraczanie jej uchodziło za kontrowersyjne. Kobieta próbująca wejść w męską skórę uchodziła za dziwadło, a zainteresowanie polityką i pracą zawodową było postrzegane jako domena mężczyzn. Choć pan ojciec zapewnił całej trójce dzieci edukację w zakresie rodowego dziedzictwa Flintów, by każde z nich znało się na zielarstwie i opiece nad magicznymi stworzeniami, a także miało jakieś pojęcie o astronomii, jeździe konnej i obyczajach centaurów, tak były rzeczy, których uczono tylko jej brata, a jej i jej siostry nie. Tym sposobem jej brat odebrał nauki przystosowujące go do kontynuowania ojcowskiej spuścizny, a Cressie i jej siostra w tym czasie zdobiły zielniki, kaligrafowały, haftowały, uczyły się odpowiednio poruszać i dygać, i były przygotowywane na przyszłe żony. Nigdy z tym nie walczyła i była zadowolona ze swojego miejsca w porządku rzeczy. Łatwiej i bezpieczniej było płynąć z prądem niż pod prąd, zwłaszcza w świecie wielkich rodów i zwłaszcza w obecnych czasach.
Cressida była ciekawa, jak cechy dzieci będą układać się w przyszłości i ile będzie w nich z Fawleyów, a ile z Flintów. Marzyła o tym, by poznały również dziedzictwo jej rodu, by w przyszłości mogły spędzać dużo czasu z dziećmi jej brata oraz siostry. Jeśli zaś chodzi o ich temperamenty, była zadowolona z tego, że tak to się ułożyło, odpowiednio do ich płci i kolejności narodzin. To chłopiec powinien być tym silniejszym i pewniejszym, zwłaszcza że miał opiekować się bliźniaczką, a w przyszłości i młodszym rodzeństwem. Dziewczynka mogła być delikatna, ale delikatność i miękkość u chłopców nie była dobrze widziana. W każdym razie nie u Flintów, bo Fawleyowie jako uduchowieni artyści zdawali się mieć większe przyzwolenie na wrażliwość również u mężczyzn. Jej pan ojciec nigdy nie zaakceptowałby słabości u jedynego syna, który miał być równie silny jak on. Nadmierna nawet jak na kobietę słabość Cressidy czasem go drażniła, ale skoro była dziewczęciem mającym zostać oddanym innej rodzinie, był skłonny to przełknąć, tym bardziej, że sam pielęgnował w niej uległość i nie pozwalał żadnemu z dzieci na krnąbrność.
Jako, że czarodzieje byli zacofani, nie istniały proste sposoby na wczesne wykrycie bliźniaczej ciąży (przynajmniej na Cressie nikt takowych nie wypróbował), i dziewczątko myślało, że dziecko po prostu jest duże. Pokręciła więc z uśmiechem głową.
- Nie myślałam, że mogłoby mnie spotkać takie szczęście – powiedziała. Dla niej dzieci były szczęściem, a w ciąży wyglądała wręcz kwitnąco i czuła się dobrze. Także poród skończył się pomyślnie. – Mówiono mi zawsze, że mam zbyt wąskie biodra, by być zdolną do rodzenia silnych i zdrowych synów. – A tymczasem zaskoczyła wszystkich, rodząc nie tylko zdrowego i silnego syna, ale i córkę.
Wiodła statyczne życie, ale takiego właśnie zawsze pragnęła. Chciała mieć dobrego, szanującego ją męża oraz dzieci – koniecznie całą gromadkę, więc zamierzała kiedyś sprezentować Juliusowi i Portii rodzeństwo. Skoro nie będą miały zbyt wielu kuzynów w bliskim wieku i o bliskiej krwi, to sama musiała zatroszczyć się o to, by było ich dużo i miały się z kim bawić.
- Też się z tego cieszę. Myślę, że naprawdę dobrze trafiłam, jeśli chodzi o zamążpójście – wyznała. William dobrze ją traktował, był dobry i troskliwy, jego rodzina też była dla niej dobra i cierpliwa, choć niegdyś spędziła chwile grozy, panicznie się bojąc, że przez błędne decyzje Fawleyów panieński ród się od niej odsunie. Na szczęście ród męża się nawrócił, a rody zawarły sojusz, co ukoiło jej lęki. Niestety nawet po nawróceniu Fawleyów nie odzyskała kilku relacji, które kiedyś były dla niej cenne. Cynthia nadal nie chciała się z nią przyjaźnić, a Cressie bardzo za nią tęskniła. Mogła poszukać nowych przyjaciółek wśród absolwentek Hogwartu, ale największy sentyment miała do szlachcianek uczących się z nią w Beauxbatons.
- Nie zawsze, ale czasem się zdarza. Z pamięci głównie dokańczam obrazy, kiedy główny rys jest już wykonany – powiedziała. W przypadku pejzaży sprawa była o tyle trudna, że świat się zmieniał, nawet na przestrzeni godzin zmieniały się warunki, więc niemożliwym było wiernie odtworzyć jednej konkretnej chwili na płótnie. Choć czarodziejskie szybkoschnące farby znacznie skracały pracę nad obrazem, bo nie trzeba było godzinami czekać na wyschnięcie gęstej farby olejnej przed nałożeniem kolejnej warstwy, to i tak malowanie pejzażu nie trwało chwili. Cressida posiadała też duży talent, co sprawiało, że miała pewien zmysł i pamięć ułatwiające wierne odzwierciedlanie rzeczywistości. Dobrze radziła sobie z proporcjami oraz realistycznością malowanych obiektów.
Dotarły do jeziora, gdzie także było już widać pierwsze przejawy jesieni w przebarwiających się liściach. Kelpie w nim co prawda zostały obłaskawione, żeby nie pożreć żadnego nieostrożnego dziecka Fawleyów, ale nadal pozostawały dzikimi zwierzętami, nie domowymi pieszczochami. Cressie wolała podziwiać je z bezpiecznej odległości.
- Łabędzie z pewnością łatwiej będzie przywabić – rzekła, przyglądając się pięknym ptakom leniwie sunącym przez wodę. Wyglądały naprawdę dostojnie i szlachetnie. – Rozumiem ich mowę i potrafię mówić do nich. W sprzyjających okolicznościach jestem w stanie nawet je kontrolować, ale nigdy tego nie nadużywam, nie proszę zwierząt o nic, co mogłoby je skrzywdzić – wyjaśniła. Zawsze była dobra wobec ptaków, starała się nawiązywać przyjazne interakcje, by czuły się bezpiecznie i nie bały się. Podchodziła do nich dobrocią, nigdy przemocą, a rodowa tradycja polowań kultywowana wśród Flintów budziła w niej wewnętrzny sprzeciw. O ile bardzo szanowała swój ród i jego tradycje, tak w polowaniach uczestniczyć nie chciała, a parę razy nawet dopuściła się ostrzeżenia ptaków przed ojcowskimi planami. To był najpoważniejszy przejaw buntu, jakiego dopuściła się w swoim życiu uległego dziewczątka – ale wrażliwość nie pozwalała jej patrzeć na ginące od strzał ptaki. Nie była w stanie również spożywać mięsa upolowanego ptactwa, i do tej pory stroniła od jedzenia ptasiego mięsa. – Taka się urodziłam. Dar przebudził się we mnie w dzieciństwie i od tamtego momentu rozumiem mowę ptaków, jakby to była mowa ludzka. Nikt mnie tego nie uczył, choć z biegiem lat sama coraz lepiej poznawałam i oswajałam swój dar, coraz lepiej radząc sobie z ptakami i coraz łatwiej zyskując ich zaufanie na tyle, by nie uciekały.
Skoro Forsythia i tak wiedziała o jej odmienności, nie widziała nic złego w tym, żeby jej wytłumaczyć, jak to działało. Sama nie znała zbyt wielu innych czarodziejów z darami. Miała kilka koleżanek półwil, w szkole zdarzyło jej się widzieć metamorfomaga, ale zwierzęcouści byli rzadkością, i nie wszyscy rozmawiali z ptakami. Nie znała drugiego ptakoustego - w każdym razie tak myślała, że nie.
- Mogę je tu przywołać, jeśli tylko zechcesz – zaproponowała, zerkając na parkę łabędzi, które pływały niedaleko i przyglądały się im z ciekawością. – Może nawet pozwolą się pogłaskać, jeśli je o to poproszę.
Lubiła mieć do czynienia z ptakami. Właściwie odkąd sięgała pamięcią zawsze blisko niej były jakieś ptaki, a jej rodzeństwo, lepsze i doskonalsze w oczach ojca, mogło jej tylko pozazdrościć wglądu w niezwykły ptasi świat. Żadne z jej rodziców ani rodzeństwa nie posiadało daru, tylko ona. Kiedy jednak była starsza zrozumiała, że przed obcymi powinna ukrywać swoje umiejętności, dlatego nie chwaliła się nimi każdemu i uważała na to, w czyjej obecności ćwierka. Nie chciała, żeby na salonach wszyscy wiedzieli o tym, że była odmienna, bała się kontrowersji, może nawet drwin ze strony niektórych dam.
- Nic szczególnego. Odwiedziłam galerię sztuki i magiczny balet, a krótko przed swoimi urodzinami byłam jeszcze w perfumerii Parkinsonów ze znajomą lady – wyjaśniła. Ot, typowe sprawy młodych dam. Żadnych kontrowersyjnych wypadów, wszystko w zgodzie z narzuconymi jej stanowi społecznemu normami.
- Naprawdę? – zdziwiła się słysząc o dziewczęciu podobnym do niej. – W każdym razie cieszę się, że udało się pomóc ptaszkowi.
Bardzo chciała posłuchać opowieści o podróżach. Właściwie to pragnęła usłyszeć o każdym odwiedzonym przez Forsythię kraju, ale spodziewała się, że nie wystarczy czasu – to musiało być bardzo dużo do opowiedzenia!
- Chcę dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co zobaczyłaś. To może w takim razie, skoro trudno wybrać najciekawsze miejsce, zacznij od początku swojej podróży? – zaproponowała. Zaraz zaciekawiła się na wzmiankę o żmijoptaku. – Słyszałam i czytałam o nich, ale nigdy nie miałam okazji żadnego ujrzeć. Jedynie ilustracje w książkach, ale te nie oddawały z pewnością prawdziwej magii tego stworzenia. Gdzie je spotkałaś?
Była ciekawa. Na salonach rzadko mogła sobie pozwolić na okazywanie ciekawości. Niektóre sfery życia, takie jak dalekie podróże, znajdowały się też poza zasięgiem młodej lady. Zwłaszcza podróże samotne. Gdyby jej mąż był magizoologiem podróżującym po świecie, wtedy może mogłaby wyprawiać się z nim – ale w świecie szlacheckim nawet dla mężczyzny tego typu zajęcie nie było oczywiste i pochwalane. Lepiej widziane było zajmowanie się mężczyzny sprawami rodu. William, jak na Fawleya przystało, był mecenasem sztuki. Sam nie miał żadnego znaczącego talentu, więc wykształcono go na teoretyka i znawcę, który potrafił oceniać talenty innych i aktualnie miał pod pieczą paru młodych czarodziejów o krwi czystej, lecz pozbawionej szlachectwa, którzy mieli realną szansę oczarować śmietankę towarzyską swoimi umiejętnościami. Czasem podróżował, ale nie dalej niż do Francji, i w przeszłości zdarzało mu się zabierać ze sobą Cressidę. Tym sposobem nigdy nie była dalej niż w sąsiednim kraju.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Kiwnęła głową na stwierdzenie Cressie, gdyż młoda szlachcianka faktycznie dobrze trafiła ze swoim zamążpójściem. Przecież zawsze mogła zostać wydana za jakiegoś starego, wrednego lorda, który mógłby znęcać się nad nią psychicznie, jak i fizycznie, nie bacząc na jej protesty czy samopoczucie. Mógłby ją wykorzystywać i forsować na jej duszy zmiany, które odbiłyby się zbyt mrocznym echem. Forsythia słyszała o takich mężczyznach, a nawet… poniekąd z takim sama musiała obcować. Był on figurą jej ojca, który skrzywdził ją wielokrotnie, wymagając coś, na co młodziutka panna Crabbe zgodzić się nie chciała – przez to musiała porzucać na swojej drodze pewne pasje, marzenia, ale i przyjaźnie… choć uparcie po upływie czasu do niektórych wracała. O tyle dobrze, że stary Crabbe nie znęcał się nad żoną, pierwszą, jak i drugą, lecz złość potrafił przelać na dzieci lub mugoli… Takich tematów Sythia wolała jednak nie poruszać przy Cressidzie, toteż już nawet nie kontynuowała tematu, pozostawiając go w błogiej ciszy wrześniowego popołudnia.
- Ach, rozumiem. Czyli raczej nie zaczynasz wszystkiego z głowy, tak? Potrzebujesz jakiejś bazy? Słyszałam kiedyś o wykorzystywaniu zdjęć do szkiców i podmalówek. Próbowałaś może tego? – zagaiła wesoło, ciekawa doświadczeń dobrej znajomej. Pod koniec XIX wieku, powstał nurt fotografowania, który miał naśladować malarstwo – więc dlaczego nie można było posłużyć się fotografią dla udoskonalania malarstwa? Było do dla panny Crabbe bardzo logiczne wytłumaczenie, ale znała też artystów, którzy oburzali się na takie propozycje, uznając to za obrazę majestatu sztuki.
W odróżnieniu od Cressie Forsythia nie obawiała się kelpii, była tym typem osoby, która najchętniej wskoczyłaby do jeziora, oddając się przyjemnym chłodnym falom, które otoczyłyby ją intymną bliskością i poniosły do poznania najciemniejszych głębin. Teoretycznie z wiedzą, jaką posiadała, powinna pamiętać o niebezpieczeństwach, jakie wiązały się z obcowaniem z tymi stworzeniami, lecz mimo to jej instynkt samozachowawczy nie potrafił działać poprawnie, o czym wielokrotnie przekonała się, chociażby jej kuzynka. Dopiero po dłuższej chwili Forsythia ostudziła swój zapał i kiwnęła głową na wspomnienie o łabędziach. Przysłuchując się temu, jak lady Fawley opisuje korzystanie ze swojego daru, zaczęła się zastanawiać co by było, gdyby ktoś mniej wrażliwy i zdecydowanie niedelikatny został obdarzony umiejętnością rozmawiania z ptakami lub… tak jak rzekła zjawiskowa szlachcianka – przejmowania kontroli nad nimi. Cressie była dobra, miła, anielska wręcz, nic więc dziwnego, że nie żądała od ptactwa czegokolwiek, co mogło zagrozić ich życiu. Nie wykorzystywała ich dla własnych korzyści ani nie przymuszała do poświęcania czegokolwiek – było to z jej strony nie tylko szlachetne, ale pokazywało także, że nie wszyscy myśleli o zysku, wzbogaceniu się czy zdobyciu władzy. Dla Forsythii większość arystokratycznego społeczeństwa była zepsuta, dokładnie tak samo, jak Ministerstwo, w którym pracowała. Wszyscy zdawali się dążyć do wygrania w tym wyścigu szczuroszczetów, dlatego tak cennymi jednostkami były osoby pokroju Cressidy.
Rozkojarzona pokręciła głową, nie chcąc przymuszać zwierząt do niczego. – Może jeśli same podpłyną to wtedy? – zaproponowała, sama będąc zdziwiona, że nie pokusiła się o skorzystanie w natychmiastowej możliwości dotknięcia łabędzi. Właściwie w pewnym sensie były to ptaki niebezpieczne, szczególnie gdy chodziło o ich młode, wówczas syczały i nawet potrafiły podziobać do tego stopnia, aby pozostawić znaczny uszczerbek na zdrowiu.
- Perfumerii? Kupiłaś coś nowego? – Forsythia nigdy nie posiadała gustu względem perfum takiego jak jej szlachetne znajome. Zwykle charakteryzowała się dosyć silnym, męskim zapachem, który jednych mógł od niej odrzucać, zaś innych przyciągać. Czasem była dosyć perfidna w podkreślaniu tego aspektu, drażniąc zmysł powonienia innych osób, niemniej wybierając się w odwiedziny do Cressie, postawiła na drzewny zapach, może odrobinę leśny, pachnący trawą, który nie był aż tak wyzywający.
- Naprawdę i nawet była artystką, tak mi się przynajmniej wydaje… - stwierdziła, przywodząc w myślach obraz rudowłosej, młodej kobiety. Choć z pewnością, gdyby postawić dwie panie obok siebie, to odnalazłoby się wiele różnic, niemniej wspomnienie było lekko zamglone, pełne niedopowiedzeń, jakie w tej chwili próbowała nadrobić wyobraźnia.
- Od początku… - westchnęła, błądząc we wspomnieniach i zbierając kolejny liść do swego malutkiego bukietu. – W pierwszym tygodniu stycznia, wyruszyliśmy do Afryki – zaczęła, poprawiając materiał sukni i obracając się w kierunku Cressie. – Przelotnie odwiedzaliśmy Egipt, Saharę, aż dotarliśmy do Burkina Faso, gdzie zajmowaliśmy się widłowężami. Potem była Tanzania, Zanzibar, Kongo, Madagaskar… Wszystko działo się tak szybko, poznawałam z dnia na dzień coraz więcej magicznych stworzeń, uczyłam się jak je oswajać i pacyfikować, aby nie stanowiły zagrożenia dla siebie, ani dla czarodziejów. Uczyłam się jak je rozumieć i na co zwracać uwagę w przypadku ich dziwnego zachowania. Oczywiście przy okazji ciągle zwiedzałam! Tamtejszy świat jest… inny, żeby nie powiedzieć zacofany. Panuje tam zupełnie inna kultura i badacze, którzy rezydują tam dłużej, z pewnością mogliby opowiedzieć ci więcej o tym. Tamtejsza magia jest też inna, bardziej… prymitywna, rytualna. Jak wiesz, pasjonuję się dawnymi kulturami, a będąc w Afryce, mogłabym przysiąc, że dane mi było cofnąć się wieki wstecz i dojrzeć jedną z surowszych metod zastosowania czarów. Lecz nie tylko! Równie ciekawe metody tubylcy posiadali względem opieki nad magicznymi stworzeniami oraz ich… cóż, połowu – zatrzymała się, zamyślając na dłuższą chwilę. – I w ten sposób, po trzech miesiącach spędzonych w Afryce, wróciłam na kilka dni do Anglii – dokończyła, a jej myśli pobiegły w kierunku rejsu statkiem, jaki wówczas odbyła. Może lepiej byłoby, gdyby wspomnienia z tamtych dni nie wracały? Zalała ją dziwna fala nostalgii, której nie chciała, odchrząknęła więc nieznacznie, utrzymując wciąż pogodną mimikę, chowając rozchełstane uczucia w głąb siebie. Zaczynała powoli nabierać w tym jeszcze większej wprawy, w końcu ukrywanie emocji, dzień w dzień, rozwijało ją w jakimś sensie. - Otóż żmijoptaki spotkałam w Azji, gdy tropiliśmy demimoza. Kiedyś myślałam, że są cudowne, lecz na żywo, gdy miałam szansę ujrzeć, jak latają, rozwinięte w pełnej krasie, nieskrępowane rozmiarem… zrozumiałam, że są o wiele piękniejsze. Och, Cressie, smoki nawet w jednym procencie nie są tak fascynujące – ściszyła głos, jakby bała się, że ktoś może uznać za zniewagę taką opinię.
- Ach, rozumiem. Czyli raczej nie zaczynasz wszystkiego z głowy, tak? Potrzebujesz jakiejś bazy? Słyszałam kiedyś o wykorzystywaniu zdjęć do szkiców i podmalówek. Próbowałaś może tego? – zagaiła wesoło, ciekawa doświadczeń dobrej znajomej. Pod koniec XIX wieku, powstał nurt fotografowania, który miał naśladować malarstwo – więc dlaczego nie można było posłużyć się fotografią dla udoskonalania malarstwa? Było do dla panny Crabbe bardzo logiczne wytłumaczenie, ale znała też artystów, którzy oburzali się na takie propozycje, uznając to za obrazę majestatu sztuki.
W odróżnieniu od Cressie Forsythia nie obawiała się kelpii, była tym typem osoby, która najchętniej wskoczyłaby do jeziora, oddając się przyjemnym chłodnym falom, które otoczyłyby ją intymną bliskością i poniosły do poznania najciemniejszych głębin. Teoretycznie z wiedzą, jaką posiadała, powinna pamiętać o niebezpieczeństwach, jakie wiązały się z obcowaniem z tymi stworzeniami, lecz mimo to jej instynkt samozachowawczy nie potrafił działać poprawnie, o czym wielokrotnie przekonała się, chociażby jej kuzynka. Dopiero po dłuższej chwili Forsythia ostudziła swój zapał i kiwnęła głową na wspomnienie o łabędziach. Przysłuchując się temu, jak lady Fawley opisuje korzystanie ze swojego daru, zaczęła się zastanawiać co by było, gdyby ktoś mniej wrażliwy i zdecydowanie niedelikatny został obdarzony umiejętnością rozmawiania z ptakami lub… tak jak rzekła zjawiskowa szlachcianka – przejmowania kontroli nad nimi. Cressie była dobra, miła, anielska wręcz, nic więc dziwnego, że nie żądała od ptactwa czegokolwiek, co mogło zagrozić ich życiu. Nie wykorzystywała ich dla własnych korzyści ani nie przymuszała do poświęcania czegokolwiek – było to z jej strony nie tylko szlachetne, ale pokazywało także, że nie wszyscy myśleli o zysku, wzbogaceniu się czy zdobyciu władzy. Dla Forsythii większość arystokratycznego społeczeństwa była zepsuta, dokładnie tak samo, jak Ministerstwo, w którym pracowała. Wszyscy zdawali się dążyć do wygrania w tym wyścigu szczuroszczetów, dlatego tak cennymi jednostkami były osoby pokroju Cressidy.
Rozkojarzona pokręciła głową, nie chcąc przymuszać zwierząt do niczego. – Może jeśli same podpłyną to wtedy? – zaproponowała, sama będąc zdziwiona, że nie pokusiła się o skorzystanie w natychmiastowej możliwości dotknięcia łabędzi. Właściwie w pewnym sensie były to ptaki niebezpieczne, szczególnie gdy chodziło o ich młode, wówczas syczały i nawet potrafiły podziobać do tego stopnia, aby pozostawić znaczny uszczerbek na zdrowiu.
- Perfumerii? Kupiłaś coś nowego? – Forsythia nigdy nie posiadała gustu względem perfum takiego jak jej szlachetne znajome. Zwykle charakteryzowała się dosyć silnym, męskim zapachem, który jednych mógł od niej odrzucać, zaś innych przyciągać. Czasem była dosyć perfidna w podkreślaniu tego aspektu, drażniąc zmysł powonienia innych osób, niemniej wybierając się w odwiedziny do Cressie, postawiła na drzewny zapach, może odrobinę leśny, pachnący trawą, który nie był aż tak wyzywający.
- Naprawdę i nawet była artystką, tak mi się przynajmniej wydaje… - stwierdziła, przywodząc w myślach obraz rudowłosej, młodej kobiety. Choć z pewnością, gdyby postawić dwie panie obok siebie, to odnalazłoby się wiele różnic, niemniej wspomnienie było lekko zamglone, pełne niedopowiedzeń, jakie w tej chwili próbowała nadrobić wyobraźnia.
- Od początku… - westchnęła, błądząc we wspomnieniach i zbierając kolejny liść do swego malutkiego bukietu. – W pierwszym tygodniu stycznia, wyruszyliśmy do Afryki – zaczęła, poprawiając materiał sukni i obracając się w kierunku Cressie. – Przelotnie odwiedzaliśmy Egipt, Saharę, aż dotarliśmy do Burkina Faso, gdzie zajmowaliśmy się widłowężami. Potem była Tanzania, Zanzibar, Kongo, Madagaskar… Wszystko działo się tak szybko, poznawałam z dnia na dzień coraz więcej magicznych stworzeń, uczyłam się jak je oswajać i pacyfikować, aby nie stanowiły zagrożenia dla siebie, ani dla czarodziejów. Uczyłam się jak je rozumieć i na co zwracać uwagę w przypadku ich dziwnego zachowania. Oczywiście przy okazji ciągle zwiedzałam! Tamtejszy świat jest… inny, żeby nie powiedzieć zacofany. Panuje tam zupełnie inna kultura i badacze, którzy rezydują tam dłużej, z pewnością mogliby opowiedzieć ci więcej o tym. Tamtejsza magia jest też inna, bardziej… prymitywna, rytualna. Jak wiesz, pasjonuję się dawnymi kulturami, a będąc w Afryce, mogłabym przysiąc, że dane mi było cofnąć się wieki wstecz i dojrzeć jedną z surowszych metod zastosowania czarów. Lecz nie tylko! Równie ciekawe metody tubylcy posiadali względem opieki nad magicznymi stworzeniami oraz ich… cóż, połowu – zatrzymała się, zamyślając na dłuższą chwilę. – I w ten sposób, po trzech miesiącach spędzonych w Afryce, wróciłam na kilka dni do Anglii – dokończyła, a jej myśli pobiegły w kierunku rejsu statkiem, jaki wówczas odbyła. Może lepiej byłoby, gdyby wspomnienia z tamtych dni nie wracały? Zalała ją dziwna fala nostalgii, której nie chciała, odchrząknęła więc nieznacznie, utrzymując wciąż pogodną mimikę, chowając rozchełstane uczucia w głąb siebie. Zaczynała powoli nabierać w tym jeszcze większej wprawy, w końcu ukrywanie emocji, dzień w dzień, rozwijało ją w jakimś sensie. - Otóż żmijoptaki spotkałam w Azji, gdy tropiliśmy demimoza. Kiedyś myślałam, że są cudowne, lecz na żywo, gdy miałam szansę ujrzeć, jak latają, rozwinięte w pełnej krasie, nieskrępowane rozmiarem… zrozumiałam, że są o wiele piękniejsze. Och, Cressie, smoki nawet w jednym procencie nie są tak fascynujące – ściszyła głos, jakby bała się, że ktoś może uznać za zniewagę taką opinię.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Brzeg jeziora
Szybka odpowiedź