Mniejszy salonik
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mniejszy salonik
Znacznie mniejszy od głównego salonu, ale również utrzymany w rodowych barwach i dekoracjach. Znajduje się na piętrze; nie jest tak reprezentatywny, i zwykle służy do mniej oficjalnych spotkań towarzyskich z krewnymi i znajomymi członków rodziny. Znajduje się tu wygodny komplet wypoczynkowy złożony z sofy i foteli, niewielki kominek, stół, parę regałów i fortepian. Za oknami rozciąga się widok na ogrody; pomieszczenie nie jest może zbyt jasne, ale dzięki jego mniejszym rozmiarom jest tu cieplej.
Cressida zdawała sobie sprawę z tego, jak to wygląda w centrum salonowego życia, dlatego błąkała się bliżej jego obrzeży, jednocześnie unikając kontrowersji i niestosowności. Była typowym przykładem młodej damy, która słuchała się ojca i starała się nie przynieść wstydu mężowi. Daleko jej było do niektórych zbuntowanych dziewcząt, a to w ich stronę najczęściej kierowały się ganiące spojrzenia i niepochlebne plotki. W stronę kobiet, które zamiast zostać żonami i matkami wolały walczyć o bzdurną niezależność i próbować wchodzić w męskie role, lub, co gorsza, zdradzały swoje rodziny. Niestety w świecie wyższych sfer też nie brakowało ludzi, którzy byli gotowi odwrócić się od bliskich w imię „miłości” ponad podziałami, a Cressida nigdy tego nie rozumiała, bo jej samej coś podobnego nie przyszłoby do głowy, już w szkole dbała o to, by odpowiednio dobierać znajomych, tak by nie przynieść wstydu panu ojcu. Żadna miłość nie była warta odwrócenia się od ludzi, którzy ją wychowali, a już na pewno nie miłość do kogoś z gminu.
Również w kwestii ślubu zdała się na wolę obu rodów, a wśród zaproszonych próżno byłoby szukać czarodziejów o nieczystej krwi, dla których salony pozostawały zamknięte od wieków i Cressida nie zamierzała tego kwestionować, rada, że jej ślub nie był przyczyną żadnego skandalu, a w dalszej perspektywie zaowocował sojuszem obu rodzin. Jej małżeństwo z Williamem zostało już uświęcone narodzinami dzieci, w tym syna, więc Cressie udowodniła swoją wartość i choć nadal jej pewność siebie kulała, jej pozycja w nowej rodzinie wzrosła, odkąd była matką dziedzica Williama.
W dorosłości, w dobie zarysowujących się coraz wyraźniej podziałów między rodami, zdawała sobie sprawę, że to, w jakim towarzystwie się obracała, miało coraz większe znaczenie i z osobami o otwarcie promugolskich poglądach przyjaźnić się już po prostu nie wypadało. Miała za sobą już kilka kłótni z osobami, które kiedyś uważała za przyjaciół, a które teraz cechowały się postępowymi poglądami i potępiały ją za bierność. Ale Cressida taką już miała naturę – zawsze płynęła z prądem, nigdy pod prąd. Dostosowywała się, bo nade wszystko zależało jej na akceptacji rodziny, tej która pozostała po stronie barykady uważaną przez większość za słuszną, bo część niestety pozostała po drugiej stronie, co bardzo ją bolało i martwiło. Pokorna, uległa Cressie nie kwestionowała tego, choć w głębi duszy zastanawiała się nad kwestiami, na które wcześniej nie zwracała uwagi, ale macierzyństwo zmusiło ją do tego, by martwić się wszystkim, co mogło wpływać na bezpieczeństwo jej dzieci, ale o ile mogła dzielić się niepokojami z krewnymi, nie zamierzała poruszać trudnych tematów podczas rozmowy z w gruncie rzeczy mało znaną osobą – a co za tym szło, niezaufaną na tyle, by dzielić się troskami. Ograniczała się więc do typowo kobiecej konwersacji pozbawionej głębi i zażyłości. Była z natury naiwna, ale nie aż tak, by nie wiedzieć, że w rozmowach z niezaufanymi szlachetnie urodzonymi damami należało uważać. Pozostawała jednak przez cały czas miła i uprzejma, z pewnością mocno różniła się od ludzi z ministerstwa, a nawet od większości biegłych w grze pozorów szlachcianek – bo jej zachowanie było szczere, a nie wymuszone. Taka już była.
- Naprawdę się cieszę, że moje obrazy przypadły ci do gustu, jak chyba każdy artysta jestem szczęśliwa, gdy moje prace podobają się oglądającym, a muszę przyznać, że możliwość ujrzenia ich w prawdziwej galerii to zaszczyt – ucieszyła się; najwyraźniej lady Malfoy była obecna na ostatnim wernisażu, gdzie prezentowano również dzieła Cressidy. Młódkę ogromnie cieszyło, że jej obrazy wisiały już w galeriach, nazwisko Fawley było w świecie artystów marką samą w sobie, może pewnego dnia również stojące przed nim imię Cressida zostanie docenione. Po wernisażu nie narzekała na propozycje, kilka lady chciało, by namalowała dla nich portrety lub inne obrazy. – Oby twój portret również ci się spodobał, ma być w końcu pamiątką dla twoich bliskich. Powiedz mi jeszcze, jakiego koloru są ściany komnat w twoim dworze? Zdaję sobie sprawę, że rodowe błękity Fawleyów nie są wymarzoną oprawą dla lady Malfoy, ale namalowanie ścian w innej barwie nie będzie stanowiło problemu, to tylko kwestia dobrania innych farb do tła – zapewniła. Miała dość talentu i wyobraźni, by sobie z tym poradzić, nie z takimi rzeczami już sobie radziła, malując właściwie od dziecka. Gdyby nie komplikacje z anomaliami i magią, najprawdopodobniej to Cressida wybrałaby się do Malfoyów i namalowałaby Callisto w ogrodach ich dworu, w jej prawdziwym domu, a nie w dworze rodu nie darzonego przez Malfoyów sympatią. Pogoda była jednak kapryśna, znów padał deszcz, więc przebywanie kilka godzin na zewnątrz nie wchodziło w grę, ciężko było zarówno pozować, jak i malować w zimnie i wciskającej się wszędzie wilgoci.
Skończyły herbatę, a potem przeniosły się do pracowni, gdzie było przygotowane stanowisko do pozowania z eleganckim fotelem i tłem w neutralnym kolorze, które na obrazie mogło przybrać dowolne barwy.
- Jeśli będziesz chciała przerwy, nie wahaj się powiedzieć. Skrzat będzie do naszej dyspozycji, gotów przynieść kolejną filiżankę herbaty i talerzyk ciasteczek – zapewniła. – Nie musisz też cały czas siedzieć w idealnym bezruchu, najważniejsze, byś zachowywała mniej więcej podobną pozycję bez drastycznych zmian ułożenia.
Sztaluga z czystym płótnem oraz przybory były już przygotowane, pozostało więc tylko jedno – przystąpienie do malowania. Cressida najpierw zaczęła od zakomponowania płótna, wykonując szkic lady Malfoy i najważniejszych elementów, które miała następnie zacząć pokrywać farbami. Wciąż było dość wcześnie, ale nie chcąc przetrzymywać lady nie wiadomo jak długo, nie grzebała się i zabrała się do pracy energicznie, choć jednocześnie dbała o staranność wykonania. Od ogółu do szczegółu, jak zawsze powtarzał jej nauczyciel malarstwa w Beauxbatons, pokrywała płótno kolorami, które stopniowo układały się w konkretne kształty i z upływem czasu nabierały szczegółowości. W międzyczasie próbowała zabawiać Callisto rozmową, zadając pytania o różne błahe, neutralne kwestie odpowiednie w rozmowie dwóch młodych kobiet.
Również w kwestii ślubu zdała się na wolę obu rodów, a wśród zaproszonych próżno byłoby szukać czarodziejów o nieczystej krwi, dla których salony pozostawały zamknięte od wieków i Cressida nie zamierzała tego kwestionować, rada, że jej ślub nie był przyczyną żadnego skandalu, a w dalszej perspektywie zaowocował sojuszem obu rodzin. Jej małżeństwo z Williamem zostało już uświęcone narodzinami dzieci, w tym syna, więc Cressie udowodniła swoją wartość i choć nadal jej pewność siebie kulała, jej pozycja w nowej rodzinie wzrosła, odkąd była matką dziedzica Williama.
W dorosłości, w dobie zarysowujących się coraz wyraźniej podziałów między rodami, zdawała sobie sprawę, że to, w jakim towarzystwie się obracała, miało coraz większe znaczenie i z osobami o otwarcie promugolskich poglądach przyjaźnić się już po prostu nie wypadało. Miała za sobą już kilka kłótni z osobami, które kiedyś uważała za przyjaciół, a które teraz cechowały się postępowymi poglądami i potępiały ją za bierność. Ale Cressida taką już miała naturę – zawsze płynęła z prądem, nigdy pod prąd. Dostosowywała się, bo nade wszystko zależało jej na akceptacji rodziny, tej która pozostała po stronie barykady uważaną przez większość za słuszną, bo część niestety pozostała po drugiej stronie, co bardzo ją bolało i martwiło. Pokorna, uległa Cressie nie kwestionowała tego, choć w głębi duszy zastanawiała się nad kwestiami, na które wcześniej nie zwracała uwagi, ale macierzyństwo zmusiło ją do tego, by martwić się wszystkim, co mogło wpływać na bezpieczeństwo jej dzieci, ale o ile mogła dzielić się niepokojami z krewnymi, nie zamierzała poruszać trudnych tematów podczas rozmowy z w gruncie rzeczy mało znaną osobą – a co za tym szło, niezaufaną na tyle, by dzielić się troskami. Ograniczała się więc do typowo kobiecej konwersacji pozbawionej głębi i zażyłości. Była z natury naiwna, ale nie aż tak, by nie wiedzieć, że w rozmowach z niezaufanymi szlachetnie urodzonymi damami należało uważać. Pozostawała jednak przez cały czas miła i uprzejma, z pewnością mocno różniła się od ludzi z ministerstwa, a nawet od większości biegłych w grze pozorów szlachcianek – bo jej zachowanie było szczere, a nie wymuszone. Taka już była.
- Naprawdę się cieszę, że moje obrazy przypadły ci do gustu, jak chyba każdy artysta jestem szczęśliwa, gdy moje prace podobają się oglądającym, a muszę przyznać, że możliwość ujrzenia ich w prawdziwej galerii to zaszczyt – ucieszyła się; najwyraźniej lady Malfoy była obecna na ostatnim wernisażu, gdzie prezentowano również dzieła Cressidy. Młódkę ogromnie cieszyło, że jej obrazy wisiały już w galeriach, nazwisko Fawley było w świecie artystów marką samą w sobie, może pewnego dnia również stojące przed nim imię Cressida zostanie docenione. Po wernisażu nie narzekała na propozycje, kilka lady chciało, by namalowała dla nich portrety lub inne obrazy. – Oby twój portret również ci się spodobał, ma być w końcu pamiątką dla twoich bliskich. Powiedz mi jeszcze, jakiego koloru są ściany komnat w twoim dworze? Zdaję sobie sprawę, że rodowe błękity Fawleyów nie są wymarzoną oprawą dla lady Malfoy, ale namalowanie ścian w innej barwie nie będzie stanowiło problemu, to tylko kwestia dobrania innych farb do tła – zapewniła. Miała dość talentu i wyobraźni, by sobie z tym poradzić, nie z takimi rzeczami już sobie radziła, malując właściwie od dziecka. Gdyby nie komplikacje z anomaliami i magią, najprawdopodobniej to Cressida wybrałaby się do Malfoyów i namalowałaby Callisto w ogrodach ich dworu, w jej prawdziwym domu, a nie w dworze rodu nie darzonego przez Malfoyów sympatią. Pogoda była jednak kapryśna, znów padał deszcz, więc przebywanie kilka godzin na zewnątrz nie wchodziło w grę, ciężko było zarówno pozować, jak i malować w zimnie i wciskającej się wszędzie wilgoci.
Skończyły herbatę, a potem przeniosły się do pracowni, gdzie było przygotowane stanowisko do pozowania z eleganckim fotelem i tłem w neutralnym kolorze, które na obrazie mogło przybrać dowolne barwy.
- Jeśli będziesz chciała przerwy, nie wahaj się powiedzieć. Skrzat będzie do naszej dyspozycji, gotów przynieść kolejną filiżankę herbaty i talerzyk ciasteczek – zapewniła. – Nie musisz też cały czas siedzieć w idealnym bezruchu, najważniejsze, byś zachowywała mniej więcej podobną pozycję bez drastycznych zmian ułożenia.
Sztaluga z czystym płótnem oraz przybory były już przygotowane, pozostało więc tylko jedno – przystąpienie do malowania. Cressida najpierw zaczęła od zakomponowania płótna, wykonując szkic lady Malfoy i najważniejszych elementów, które miała następnie zacząć pokrywać farbami. Wciąż było dość wcześnie, ale nie chcąc przetrzymywać lady nie wiadomo jak długo, nie grzebała się i zabrała się do pracy energicznie, choć jednocześnie dbała o staranność wykonania. Od ogółu do szczegółu, jak zawsze powtarzał jej nauczyciel malarstwa w Beauxbatons, pokrywała płótno kolorami, które stopniowo układały się w konkretne kształty i z upływem czasu nabierały szczegółowości. W międzyczasie próbowała zabawiać Callisto rozmową, zadając pytania o różne błahe, neutralne kwestie odpowiednie w rozmowie dwóch młodych kobiet.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Patrząc, jak układało się wszystko, co o życiu Cressidy było jej wiadomo, Callisto czasami rozmyślała potem, wróciwszy już do domu, w którym łatwiej i wygodniej było wszystko o sobie rozważać – czy dla niej to wszystko mogłoby jeszcze tak wyglądać. Kusząco spokojne życie, które da się odgrodzić od wydarzeń wstrząsających całym krajem, bez błędów, które trzeba naprawiać wielkim kosztem i do końca życia męczyć się z bliznami, jakie zostawiły, bardziej na duszy niż na ciele. Cressida miała już i zrobiła wszystko, czego można od niej oczekiwać – zrobiła dobrą partię, urodziła dzieci. Swoim rodzicom i mężowi, a także wszystkim, dosłownie każdemu, kto mógłby się nią zainteresować wręcz musiała wystarczyć. Lady Malfoy nie spodziewała się, by podobny zaszczyt miał wkrótce przypaść jej w udziale. Nawet jeśli ojciec będzie z niej dumny, a mąż zadowolony, to ona sama tak długo wymagała od siebie jakiegoś niesprecyzowanego więcej, by przeczuwać, że to, co wystarcza innym, dla niej nie będzie końcem drogi.
- Zielone, oczywiście. – odpowiedziała, ciesząc się w głębi duszy, że wyobraźnia Cressidy uczyni jej portret jeszcze przyjemniejszym dla oka. Tak jak Faleyowie upatrzyli sobie błękity, z Malfoyami wszystkim kojarzyły się różne tony zieleni, od szmaragdowego po butelkowy. – W jasnym, trawiastym odcieniu. – kiedyś nie podobało jej się, jak urządzono jej komnaty w Malfoy Manor. Wymyślała, by zmienić kolor ścian, sprowadzić nowe lustra i wstawić wersalkę zamiast foteli, ale im bliżej była opuszczenia rodzinnego domu, tym bardziej doskonałe wydawały jej się wszystkie elementy przedtem będące tylko przyczyną narzekań.
Callisto uśmiechnęła się z gracją przywodzącą na myśl wyrozumiałość ludzi dobiegających starości. Przelotnie, ledwie zauważalnie, uspokajająco. Nie pozowała pierwszy raz; codzienne życie polegało zaś na tym, by stopniowo coraz bardziej ograniczać sobie wygodę, by albo lepiej przy tym wyglądać, albo mądrzej (lub grzeczniej, znacznie częściej tylko grzeczniej) zabrzmieć w rozmowie, w której za nic nie chce się brać udziału.
- Najważniejsze, by tobie dobrze się pracowało. – być może akurat dzisiaj Callisto postanowiła zacząć obnosić się z nowo odnalezioną w sobie spolegliwością. Czas najwyższy nie tylko zrozumieć, że ta cecha bardzo się jej przyda u boku nowego męża, którego staromodne (nie staromodne, tradycyjne) wychowanie nauczyło oczekiwać od małżonki posłuszeństwa i pokornej ciszy, ale też udoskonalić ją i przyzwyczaić się – oto, kim teraz zostanie. I na co jej te wszystkie listy pisywane do brata po kryjomu, na co śmiałe zrywy myśli o wolności serca i czasu? Musiały pojawić się, kiedy Callisto była zajęta innymi sprawami i dopiero, kiedy urosły niepilnowane do rozmiarów, w których nie można już ich zignorować, lady Malfoy musiała jakoś sobie z nimi poradzić.
Czas nie stał po jej stronie.
- Zielone, oczywiście. – odpowiedziała, ciesząc się w głębi duszy, że wyobraźnia Cressidy uczyni jej portret jeszcze przyjemniejszym dla oka. Tak jak Faleyowie upatrzyli sobie błękity, z Malfoyami wszystkim kojarzyły się różne tony zieleni, od szmaragdowego po butelkowy. – W jasnym, trawiastym odcieniu. – kiedyś nie podobało jej się, jak urządzono jej komnaty w Malfoy Manor. Wymyślała, by zmienić kolor ścian, sprowadzić nowe lustra i wstawić wersalkę zamiast foteli, ale im bliżej była opuszczenia rodzinnego domu, tym bardziej doskonałe wydawały jej się wszystkie elementy przedtem będące tylko przyczyną narzekań.
Callisto uśmiechnęła się z gracją przywodzącą na myśl wyrozumiałość ludzi dobiegających starości. Przelotnie, ledwie zauważalnie, uspokajająco. Nie pozowała pierwszy raz; codzienne życie polegało zaś na tym, by stopniowo coraz bardziej ograniczać sobie wygodę, by albo lepiej przy tym wyglądać, albo mądrzej (lub grzeczniej, znacznie częściej tylko grzeczniej) zabrzmieć w rozmowie, w której za nic nie chce się brać udziału.
- Najważniejsze, by tobie dobrze się pracowało. – być może akurat dzisiaj Callisto postanowiła zacząć obnosić się z nowo odnalezioną w sobie spolegliwością. Czas najwyższy nie tylko zrozumieć, że ta cecha bardzo się jej przyda u boku nowego męża, którego staromodne (nie staromodne, tradycyjne) wychowanie nauczyło oczekiwać od małżonki posłuszeństwa i pokornej ciszy, ale też udoskonalić ją i przyzwyczaić się – oto, kim teraz zostanie. I na co jej te wszystkie listy pisywane do brata po kryjomu, na co śmiałe zrywy myśli o wolności serca i czasu? Musiały pojawić się, kiedy Callisto była zajęta innymi sprawami i dopiero, kiedy urosły niepilnowane do rozmiarów, w których nie można już ich zignorować, lady Malfoy musiała jakoś sobie z nimi poradzić.
Czas nie stał po jej stronie.
Gość
Gość
Cressida nade wszystko miłowała spokój, poczucie bezpieczeństwa i bliskość rodziny, dlatego zawsze postępowała ostrożnie, unikając wszelkiego ryzyka i kontrowersji. Była przykładem dziewczęcia które kochało swoją złotą klatkę, jaką rodzina otoczyła ją dla jej dobra, i nie marzyło o wolności i niezależności, bo przecież miała wszystko, czego mogła zapragnąć. Robiła to, czego od niej oczekiwano i nie angażowała się w rzeczy nieodpowiednie damie. Polityką interesowała się tylko na tyle, na ile dotyczyło to jej samej, dzieci, męża, rodziców i rodzeństwa, ale pod wieloma względami była naiwną ignorantką wciąż żywiącą nadzieję, że poważniejsze zawirowania ominą jej bliskich. Nigdy nie przykładała dużej wagi do rodowych sporów, woląc obdarzać ludzi sympatią niż niechęcią. Niechęć była zarezerwowana tylko dla tych, którzy naprawdę na nią zasłużyli, ale i wtedy Cressida raczej unikała takich ludzi niż szukała okazji do zwady. Jej bycie zahukaną szarą myszką kiepską w kłamstwach i grze pozorów nie wszystkim młodym damom na salonach się podobało, tym bardziej postępowym nie podobało się z kolei jej uparte, bierne tkwienie przy tym co stare i sprawdzone. Była artystyczną duszą, którą Beauxbatons nauczyło, że nie można być zbyt wybredną, kiedy ilość rówieśników o szlachetnej krwi i odpowiednich poglądach jest ograniczona i na pewno bardziej akceptowalna była znajomość z lady Malfoy niż z jakimś mieszańcem lub mugolakiem. Nie były zresztą szczególnie blisko, bo nie widywały się często, a teraz spotkały się w celach bardziej zawodowych niż przyjacielskich, bo Cressie malowała jej obraz. Wiedziała też, że to takich znajomych powinna teraz szukać i zwracać się nie w stronę członków rodów, które poparły sprawę mugoli, a w stronę lady z tradycyjnych rodzin, które mogły dać jej dobry przykład. Może gdyby miała okazję lepiej poznać lady Malfoy i jej podobne dziewczęta, sama czegoś by się od nich nauczyła i stałaby się pewniejsza siebie i mniej zahukana?
- Tak właśnie podejrzewałam – uśmiechnęła się; oczywiście znała barwy wszystkich rodów, ale nie była całkowicie pewna, czy komnaty lady Malfoy również były pomalowane w zielenie. – Zielenie to też barwy mego panieńskiego rodu, darzę je zatem ogromnym sentymentem i doskonale rozumiem twoje przywiązanie do kolorów, które towarzyszyły ci przez całe życie. – Flintowie, jak przystało na ród żyjący wśród lasów mieli barwy nawiązujące do jego skarbów, czyli zielenie, czerń i zgaszoną żółć. Nie były to identyczne odcienie jak te Malfoyów, Nottów i Parkinsonów, ale młódka nawet do tej pory często nosiła się w tych kolorach, przynajmniej w mniej formalnych okolicznościach, gdzie nie musiała obowiązkowo występować w barwach rodu męża. Była jednak dumną potomkinią Bloddeuwedd, pielęgnującą wartości swych przodków, i skrycie marzącą także o tym, by wzorem legendarnej przodkini opanować umiejętność zmiany w sowę.
Dzięki wyobraźni, a także znajomości rodowych kolorystyk nie miała problemu z namalowaniem tła w odpowiednim kolorze, by stwarzać przynajmniej pozory, że portret powstał na włościach Malfoyów, a nie Fawleyów. Każde kolejne pociągnięcie pędzla składało się na powstający stopniowo obraz. Pracowała wytrwale i dokładnie, starając się jak najlepiej oddać urodę lady Malfoy na płótnie. Zajęło to trochę czasu, ale Callisto naprawdę cierpliwie pozowała; najwyraźniej miała już wprawę w utrzymywaniu nienagannej postawy. Cressida pewnie dość szybko zaczęłaby się wiercić, bo u Flintów nie odebrała aż takiego rygoru w dworskich naukach jak zapewne miało to miejsce u Malfoyów, Nottów i innych bardziej salonowych rodów, nastawionych na reprezentacyjność. Flintowie natomiast zawsze żyli nieco na uboczu, zajęci swoimi sprawami.
W końcu, po kilku godzinach pracy, obraz był prawie gotowy. We wrześniu słońce zachodziło wcześniej niż w lecie, zbliżał się wieczór, pogorszyły się warunki oświetleniowe, zresztą lady Malfoy musiała już zapewne wracać do siebie.
- Jest prawie skończony, muszę jednak dopracować ostatnie szczegóły i dokończyć tło, farby muszą też całkowicie przeschnąć – rzekła. – Za kilka dni służba dostarczy go jednak do waszego dworu. Teraz możesz zobaczyć aktualny efekt.
Zachęciła Callisto, by obejrzała prawie gotowy obraz, który wymagał już głównie dokończenia i kosmetycznych poprawek. Cressida chciała mieć pewność, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, dlatego wolała go dokończyć już jutro na spokojnie i po wyschnięciu do końca odesłać do dworu Malfoyów.
Porozmawiały jeszcze chwilę, Cressie wysłuchała uwag Callisto, a później pożegnały się i skrzat odprowadził ją do miejsca, skąd miała wrócić do swego domu.
| zt.
- Tak właśnie podejrzewałam – uśmiechnęła się; oczywiście znała barwy wszystkich rodów, ale nie była całkowicie pewna, czy komnaty lady Malfoy również były pomalowane w zielenie. – Zielenie to też barwy mego panieńskiego rodu, darzę je zatem ogromnym sentymentem i doskonale rozumiem twoje przywiązanie do kolorów, które towarzyszyły ci przez całe życie. – Flintowie, jak przystało na ród żyjący wśród lasów mieli barwy nawiązujące do jego skarbów, czyli zielenie, czerń i zgaszoną żółć. Nie były to identyczne odcienie jak te Malfoyów, Nottów i Parkinsonów, ale młódka nawet do tej pory często nosiła się w tych kolorach, przynajmniej w mniej formalnych okolicznościach, gdzie nie musiała obowiązkowo występować w barwach rodu męża. Była jednak dumną potomkinią Bloddeuwedd, pielęgnującą wartości swych przodków, i skrycie marzącą także o tym, by wzorem legendarnej przodkini opanować umiejętność zmiany w sowę.
Dzięki wyobraźni, a także znajomości rodowych kolorystyk nie miała problemu z namalowaniem tła w odpowiednim kolorze, by stwarzać przynajmniej pozory, że portret powstał na włościach Malfoyów, a nie Fawleyów. Każde kolejne pociągnięcie pędzla składało się na powstający stopniowo obraz. Pracowała wytrwale i dokładnie, starając się jak najlepiej oddać urodę lady Malfoy na płótnie. Zajęło to trochę czasu, ale Callisto naprawdę cierpliwie pozowała; najwyraźniej miała już wprawę w utrzymywaniu nienagannej postawy. Cressida pewnie dość szybko zaczęłaby się wiercić, bo u Flintów nie odebrała aż takiego rygoru w dworskich naukach jak zapewne miało to miejsce u Malfoyów, Nottów i innych bardziej salonowych rodów, nastawionych na reprezentacyjność. Flintowie natomiast zawsze żyli nieco na uboczu, zajęci swoimi sprawami.
W końcu, po kilku godzinach pracy, obraz był prawie gotowy. We wrześniu słońce zachodziło wcześniej niż w lecie, zbliżał się wieczór, pogorszyły się warunki oświetleniowe, zresztą lady Malfoy musiała już zapewne wracać do siebie.
- Jest prawie skończony, muszę jednak dopracować ostatnie szczegóły i dokończyć tło, farby muszą też całkowicie przeschnąć – rzekła. – Za kilka dni służba dostarczy go jednak do waszego dworu. Teraz możesz zobaczyć aktualny efekt.
Zachęciła Callisto, by obejrzała prawie gotowy obraz, który wymagał już głównie dokończenia i kosmetycznych poprawek. Cressida chciała mieć pewność, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, dlatego wolała go dokończyć już jutro na spokojnie i po wyschnięciu do końca odesłać do dworu Malfoyów.
Porozmawiały jeszcze chwilę, Cressie wysłuchała uwag Callisto, a później pożegnały się i skrzat odprowadził ją do miejsca, skąd miała wrócić do swego domu.
| zt.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 20.11
Kolejne dni listopada mijały, a burza wciąż się nie kończyła. Cressida nie mogła nawet spacerować po ogrodach ani wybierać się nad najbliższe jezioro. Zresztą przy takiej pogodzie i tak nie mogłaby cieszyć się przyjemnością spaceru, nie mówiąc o malowaniu w plenerze i pozostawało jej robić to w swojej pracowni, starając się ignorować złowrogie pomruki grzmotów i błyski. Brakowało jej pięknych słonecznych dni, choć o tej porze roku i tak było ich niewiele, bo listopad zawsze był deszczowy i szary. Ten jednak był wyjątkowo przygnębiający, nie tylko przez tą okropną burzową aurę, ale też przez niepokoje społeczne oraz te związane z anomaliami i niemożnością swobodnego korzystania z czarów. Wyjazd do Francji był już całkiem realną perspektywą, być może były to ostatnie na ten moment dni Cressidy w kraju, więc chciała je wykorzystać do tego, by spędzić czas z bliskimi. Ostatnio spędziła parę dni w Charnwood, by pobyć trochę z rodzeństwem i matką. Również nad lasem Flintów przetaczała się burza, znacząco utrudniając jej ojcu i innym krewnym hołdowanie rodowym tradycjom i innym powinnościom, a sam ojciec najwięcej uwagi poświęcał dbaniu o rodowe szklarnie i uprawy ingrediencji.
Później wróciła do Ambleside, znów zamknięta w przestrzeniach jego komnat, patrząc z okien na marniejące w ulewnym deszczu ogrody i ołowianoszare niebo. To wszystko było tak depresyjne i nawet obrazy nie wnosiły w jej życie tylu kolorów co zwykle, miała nawet wrażenie, że i one stały się bardziej ponure i mniej barwne. Coraz częściej używała przygaszonych kolorów, a z miejsc które uwieczniała emanował ten niemal namacalny, znajdujący się gdzieś na obrzeżu świadomości niepokój który od miesięcy gościł i w jej życiu.
Humor poprawiały jej nieco spotkania towarzyskie. Spędzała jednak czas głównie z mężem i jego kuzynkami również mieszkającymi w Ambleside, bo rzadko opuszczała dworek i rzadko ktoś odwiedzał teraz ją, czemu trudno było się dziwić, skoro nie można było się teleportować, a i sieć Fiuu poważnie szwankowała.
Dziś jednak miała odwiedzić ją Isabella, kuzynka jej męża, której od dłuższego czasu nie widziała. W obliczu politycznych zawirowań nie wypadało jej się otwarcie spotykać z członkami rodzin promugolskich, ale Selwynowie podczas szczytu w Stonehenge zmienili swą politykę i nawrócili się, tak jak dwa miesiące wcześniej Fawleyowie. I choć zapewne ta zmiana budziła w niektórych kontrowersje, Cressida cieszyła się, że nie musiała odsuwać się od Isabelli tak jak od niektórych dawnych znajomych i nadal mogły podtrzymywać kontakt. Nie były ze sobą może specjalnie blisko, w końcu uczyły się w różnych szkołach i poznały dopiero w dorosłości, ale Cressida, choć tak nieśmiała i niepewna siebie, potrzebowała koleżanek w wyższych sferach. Musiała nadrobić te lata, kiedy uczyła się we Francji i niektórych swoich rówieśników uczących się w Hogwarcie poznała dopiero po powrocie do Anglii i salonowym debiucie. Kto wie, może miały szansę kiedyś się zaprzyjaźnić? Cressie nie wiedziała jednak o niektórych ekscesach lady Selwyn. Wiedziała jednak, że była krewną jej męża (i to właśnie William zapoznał je ze sobą krótko po ich zaręczynach) i że miały kilka wspólnych pasji, między innymi zielarstwo, dlatego postanowiła wysłać do niej list i zaprosić ją do dworku.
Oczekiwała swego gościa w małym saloniku, który najczęściej wykorzystywała do spotkań z koleżankami. Czekając na przyjście Isabelli grała na stojącym tu fortepianie, odziana w sięgającą ziemi niebieską suknię z długimi, wąskimi rękawami i z luźno rozpuszczonymi ciemnorudymi włosami. Nigdy nie była w tym szczególnie dobra, ale podstawowe umiejętności posiadła, a dźwięki spokojnej, nieco nostalgicznej melodii pomagały jej się zrelaksować. Podejrzewała, że gdy Isabella przybędzie, skrzatka niezwłocznie ją tu przyprowadzi. Póki co była sama, a jej jedynym towarzystwem był rudzik siedzący na pokrywie fortepianu i wtórujący jej swoim śpiewem. Był to ten sam, którym zaopiekowała się niecałe dwa tygodnie temu.
Kolejne dni listopada mijały, a burza wciąż się nie kończyła. Cressida nie mogła nawet spacerować po ogrodach ani wybierać się nad najbliższe jezioro. Zresztą przy takiej pogodzie i tak nie mogłaby cieszyć się przyjemnością spaceru, nie mówiąc o malowaniu w plenerze i pozostawało jej robić to w swojej pracowni, starając się ignorować złowrogie pomruki grzmotów i błyski. Brakowało jej pięknych słonecznych dni, choć o tej porze roku i tak było ich niewiele, bo listopad zawsze był deszczowy i szary. Ten jednak był wyjątkowo przygnębiający, nie tylko przez tą okropną burzową aurę, ale też przez niepokoje społeczne oraz te związane z anomaliami i niemożnością swobodnego korzystania z czarów. Wyjazd do Francji był już całkiem realną perspektywą, być może były to ostatnie na ten moment dni Cressidy w kraju, więc chciała je wykorzystać do tego, by spędzić czas z bliskimi. Ostatnio spędziła parę dni w Charnwood, by pobyć trochę z rodzeństwem i matką. Również nad lasem Flintów przetaczała się burza, znacząco utrudniając jej ojcu i innym krewnym hołdowanie rodowym tradycjom i innym powinnościom, a sam ojciec najwięcej uwagi poświęcał dbaniu o rodowe szklarnie i uprawy ingrediencji.
Później wróciła do Ambleside, znów zamknięta w przestrzeniach jego komnat, patrząc z okien na marniejące w ulewnym deszczu ogrody i ołowianoszare niebo. To wszystko było tak depresyjne i nawet obrazy nie wnosiły w jej życie tylu kolorów co zwykle, miała nawet wrażenie, że i one stały się bardziej ponure i mniej barwne. Coraz częściej używała przygaszonych kolorów, a z miejsc które uwieczniała emanował ten niemal namacalny, znajdujący się gdzieś na obrzeżu świadomości niepokój który od miesięcy gościł i w jej życiu.
Humor poprawiały jej nieco spotkania towarzyskie. Spędzała jednak czas głównie z mężem i jego kuzynkami również mieszkającymi w Ambleside, bo rzadko opuszczała dworek i rzadko ktoś odwiedzał teraz ją, czemu trudno było się dziwić, skoro nie można było się teleportować, a i sieć Fiuu poważnie szwankowała.
Dziś jednak miała odwiedzić ją Isabella, kuzynka jej męża, której od dłuższego czasu nie widziała. W obliczu politycznych zawirowań nie wypadało jej się otwarcie spotykać z członkami rodzin promugolskich, ale Selwynowie podczas szczytu w Stonehenge zmienili swą politykę i nawrócili się, tak jak dwa miesiące wcześniej Fawleyowie. I choć zapewne ta zmiana budziła w niektórych kontrowersje, Cressida cieszyła się, że nie musiała odsuwać się od Isabelli tak jak od niektórych dawnych znajomych i nadal mogły podtrzymywać kontakt. Nie były ze sobą może specjalnie blisko, w końcu uczyły się w różnych szkołach i poznały dopiero w dorosłości, ale Cressida, choć tak nieśmiała i niepewna siebie, potrzebowała koleżanek w wyższych sferach. Musiała nadrobić te lata, kiedy uczyła się we Francji i niektórych swoich rówieśników uczących się w Hogwarcie poznała dopiero po powrocie do Anglii i salonowym debiucie. Kto wie, może miały szansę kiedyś się zaprzyjaźnić? Cressie nie wiedziała jednak o niektórych ekscesach lady Selwyn. Wiedziała jednak, że była krewną jej męża (i to właśnie William zapoznał je ze sobą krótko po ich zaręczynach) i że miały kilka wspólnych pasji, między innymi zielarstwo, dlatego postanowiła wysłać do niej list i zaprosić ją do dworku.
Oczekiwała swego gościa w małym saloniku, który najczęściej wykorzystywała do spotkań z koleżankami. Czekając na przyjście Isabelli grała na stojącym tu fortepianie, odziana w sięgającą ziemi niebieską suknię z długimi, wąskimi rękawami i z luźno rozpuszczonymi ciemnorudymi włosami. Nigdy nie była w tym szczególnie dobra, ale podstawowe umiejętności posiadła, a dźwięki spokojnej, nieco nostalgicznej melodii pomagały jej się zrelaksować. Podejrzewała, że gdy Isabella przybędzie, skrzatka niezwłocznie ją tu przyprowadzi. Póki co była sama, a jej jedynym towarzystwem był rudzik siedzący na pokrywie fortepianu i wtórujący jej swoim śpiewem. Był to ten sam, którym zaopiekowała się niecałe dwa tygodnie temu.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Sowa od Cressidy ożywiła Isabelli ponury, mglisty dzień. Gdy tylko przeczytała wieści, natychmiast porzuciła nudne zajęcie, jakim była lektura biografii słynnego kompozytora. Poruszona perspektywą podróży, dość dalekiej, ale przede wszystkim odwiedzenia dawno niewidzianej przyjaciółki, szybko postawiła nieco przysypiającą w to popołudnie rodzinę na nogi.
Ojciec próbował jej wybić z głowy pomysł wycieczki na drugi koniec kraju. Nie uważał, aby to był w tym momencie dobry pomysł. Nawet iskrzące się oczy córki, która próbowała skruszyć twarde ojcowskie postanowienie, nie zdołały nic zdziałać. Wtrąciła się jednak matka. Poparła ona wyprawę Belli, uznając jej wizytę tam za dobrą okazję do przyjrzenia się godnej wzory lady. Oczywiście nie powiedziała tego głośno, choć pewnie ta kwestia pojawiła się w późniejszej rozmowie małżonków, już za zamkniętymi drzwiami. Przede wszystkim jednak cieszyła się na myśl o kontakcie córki z jej rodziną.
Ostatecznie Isabella dostała pozwolenie i jeszcze tego samego dnia rozpoczęła przygotowania. Długo wybierała sukienkę i dodatki, ale najważniejsze były podarki, jakie zamierzała wręczyć Lady Fawley. Przygotowała ususzone zioła oraz nasiona pewnej wyjątkowo egzotycznej rośliny, którą podarował jej niedawno Lord Selwyn. Wiedziała, że droga Cressie również darzyła rośliny wielką miłością. Podejrzewała też, że młodej żonie nie brakuje błyskotek i drobiazgów, więc zapragnęła podarować jej coś naprawdę wyjątkowego. Niezbędne materiały zabrała do sypialni, w której do późnych godzin pracowała nad prezentem. Tak naprawdę nie znała aż tak dobrze Cressidy. W dodatku długo już się nie widziały. Liczyła jednak, że spodoba jej się to, co przygotowała. Wiedziała, że przyjaciółka jest osobą spokojną i ułożoną, ale liczyła na to, że ten podarek stanie się bliski jej sercu.
W dniu podróży nikt w całym pałacu nie mógł nie zauważyć wielkiej radości młodej lady. Wszystko już było gotowe. Bella nie mogła usnąć. Dawno już nie odwiedzała tak dalekiego zakątka. Wyruszyć miała razem ze swoją oddaną służką Balbiną oraz zaufanym człowiekiem ojca, który wedle zaleceń powróci do pałacu, jak tylko lady dotrze do rezydencji swoich krewnych. Jedynym właściwym sposobem na przedostanie się tam wydawał się świstoklik. Popularniejsze formy transportu obecnie zawodziły, więc należało znaleźć inny sposób. Bella nie lubiła świstoklików, dziwne uczucie w żołądku towarzyszyło jej podczas takich podróży. Perspektywa odwiedzin była jej jednak na tyle miła, że starała się przełknąć bez marudzenia myśl o niedogodnościach. Magia zamknięta w starej, pękniętej filiżance wkrótce przeniosła ich do bram posiadłości.
Isabella odwiedziła to miejsce już wcześniej, ale w szaleństwie deszczu i wiatru wydało jej się wyjątkowo ponure. Szybko przedostały się do wejścia, choć ich sukienki zdołały odrobinę przemoknąć. Mimo to uśmiech nie znikał z buzi młodej lady.
- Cressido! – zawołała Isabella, nim służba zdołała poinformować Lady Fawley o przybyciu gościa. Bella stanęła w wytwornym salonie. Jakie szczęście, że jeszcze w holu Balbina zdjęła z niej przemoczoną pelerynkę, bo inaczej zapewne nakapałaby na dywan.
– Och, przerwałam Ci. Wybacz mi, proszę.
Dopiero teraz zorientowała się, że dopuściła się pewnego nietaktu. Ten fakt nieco ją spłoszył, ale liczyła na to, że Cressie nie pomyśli o niej źle. Naprawdę z wielkimi emocjami wyczekiwała tego spotkania, ale czasami powinna zgasić swój niepodobny lady temperament.
- Tak miło Cię widzieć. - Westchnęła, robiąc dwa kroki w jej stronę.
Ojciec próbował jej wybić z głowy pomysł wycieczki na drugi koniec kraju. Nie uważał, aby to był w tym momencie dobry pomysł. Nawet iskrzące się oczy córki, która próbowała skruszyć twarde ojcowskie postanowienie, nie zdołały nic zdziałać. Wtrąciła się jednak matka. Poparła ona wyprawę Belli, uznając jej wizytę tam za dobrą okazję do przyjrzenia się godnej wzory lady. Oczywiście nie powiedziała tego głośno, choć pewnie ta kwestia pojawiła się w późniejszej rozmowie małżonków, już za zamkniętymi drzwiami. Przede wszystkim jednak cieszyła się na myśl o kontakcie córki z jej rodziną.
Ostatecznie Isabella dostała pozwolenie i jeszcze tego samego dnia rozpoczęła przygotowania. Długo wybierała sukienkę i dodatki, ale najważniejsze były podarki, jakie zamierzała wręczyć Lady Fawley. Przygotowała ususzone zioła oraz nasiona pewnej wyjątkowo egzotycznej rośliny, którą podarował jej niedawno Lord Selwyn. Wiedziała, że droga Cressie również darzyła rośliny wielką miłością. Podejrzewała też, że młodej żonie nie brakuje błyskotek i drobiazgów, więc zapragnęła podarować jej coś naprawdę wyjątkowego. Niezbędne materiały zabrała do sypialni, w której do późnych godzin pracowała nad prezentem. Tak naprawdę nie znała aż tak dobrze Cressidy. W dodatku długo już się nie widziały. Liczyła jednak, że spodoba jej się to, co przygotowała. Wiedziała, że przyjaciółka jest osobą spokojną i ułożoną, ale liczyła na to, że ten podarek stanie się bliski jej sercu.
W dniu podróży nikt w całym pałacu nie mógł nie zauważyć wielkiej radości młodej lady. Wszystko już było gotowe. Bella nie mogła usnąć. Dawno już nie odwiedzała tak dalekiego zakątka. Wyruszyć miała razem ze swoją oddaną służką Balbiną oraz zaufanym człowiekiem ojca, który wedle zaleceń powróci do pałacu, jak tylko lady dotrze do rezydencji swoich krewnych. Jedynym właściwym sposobem na przedostanie się tam wydawał się świstoklik. Popularniejsze formy transportu obecnie zawodziły, więc należało znaleźć inny sposób. Bella nie lubiła świstoklików, dziwne uczucie w żołądku towarzyszyło jej podczas takich podróży. Perspektywa odwiedzin była jej jednak na tyle miła, że starała się przełknąć bez marudzenia myśl o niedogodnościach. Magia zamknięta w starej, pękniętej filiżance wkrótce przeniosła ich do bram posiadłości.
Isabella odwiedziła to miejsce już wcześniej, ale w szaleństwie deszczu i wiatru wydało jej się wyjątkowo ponure. Szybko przedostały się do wejścia, choć ich sukienki zdołały odrobinę przemoknąć. Mimo to uśmiech nie znikał z buzi młodej lady.
- Cressido! – zawołała Isabella, nim służba zdołała poinformować Lady Fawley o przybyciu gościa. Bella stanęła w wytwornym salonie. Jakie szczęście, że jeszcze w holu Balbina zdjęła z niej przemoczoną pelerynkę, bo inaczej zapewne nakapałaby na dywan.
– Och, przerwałam Ci. Wybacz mi, proszę.
Dopiero teraz zorientowała się, że dopuściła się pewnego nietaktu. Ten fakt nieco ją spłoszył, ale liczyła na to, że Cressie nie pomyśli o niej źle. Naprawdę z wielkimi emocjami wyczekiwała tego spotkania, ale czasami powinna zgasić swój niepodobny lady temperament.
- Tak miło Cię widzieć. - Westchnęła, robiąc dwa kroki w jej stronę.
Anomalie kładły się długim cieniem na codzienności wielu czarodziejów. Dotykały także szlachetnie urodzonych, nie omijały nikogo. Szczególnie uciążliwe były w przypadku dzieci, co spędzało dziewczątku sen z powiek. Nawet wychodzenie do ogrodu nosiło teraz znamiona niebezpieczeństwa, a do podróży konieczne było zdobywanie świstoklików. Nigdy nie lubiła teleportacji, ale teraz naprawdę za nią tęskniła, a także za sprawną siecią Fiuu. Były też latające powozy i ateonany, ale choć Cressida była zdolnym jeźdźcem, z pewnością nie podjęłaby się lotu w takich warunkach.
Szczególnym niepokojem napawały ją wyprawy do Londynu, który jawił się obecnie jako miejsce bardziej niebezpieczne niż jakiekolwiek inne. Był w końcu przepełniony mugolami, których anomalie również nie omijały. Dlatego w mieście pojawiała się rzadko i wtedy kiedy z jakiegoś powodu było to konieczne. Mąż łatwiej pozwalał jej na wizyty w szlacheckich dworkach, choć i tam musiała wybierać się z jakimś towarzystwem, nigdy samotnie.
Ucieszyła ją jednak wiadomość zwrotna od Isabelli, że mogła się u niej pojawić. W umówiony dzień czekała więc na nią w mniejszym saloniku, gdzie najchętniej spotykała się z koleżankami, bo było tam łatwiej o spokój i prywatność niż w głównym salonie. Nikt nie ingerował w to, co Cressida robi; mąż wiedział, że starannie dbała o stosowność swoich znajomości. Ufał jej i nie wtrącał się w jej relacje, nigdy też nie próbował stanąć między nią a jej panieńskim rodem, z którym czuła silną więź.
Tak jak się spodziewała nie musiała długo czekać. Usłyszała znajomy głos i przerwała grę, po czym odwróciła się w stronę drzwi, w których stała już lady Selwyn. Na piegowatej buzi dziewczątka również pojawił się uśmiech, bo naprawdę cieszyła się z tego spotkania. Przez te wszystkie zawirowania dawno nie miały okazji do dłuższego spotkania i rozmowy, choć Cressie czasem wysyłała listy. Był to nawyk jeszcze z Beauxbatons, gdzie wysyłanie mnóstwa listów przez dziesięć miesięcy w roku było jedynym sposobem komunikacji z bliskimi i znajomymi pozostawionymi w Anglii. Choć lubiła swoją dawną szkołę, czasem żałowała że nie mogła uczyć się z krewnymi oraz wieloma innymi rówieśnikami. Gdyby nie decyzja jej matki sprzed lat byłyby razem na roku, choć nie wiadomo, czy w jednym domu. Cressie w głębi duszy zawsze bała się, że gdyby poszła do Hogwartu, mogłaby trafić do Hufflepuffu, co z pewnością nie podobałoby się jej ojcu i jeszcze bardziej skomplikowało ich relacje. Jedynym słusznym domem w jego mniemaniu był Slytherin, ewentualnie Ravenclaw. I gdyby nie usilne nalegania matki przerażonej historiami o otwarciu Komnaty Tajemnic i śmierci uczennicy, Cressie i jej siostra również poszłyby do Hogwartu.
Wstała ze stołeczka i ruszyła w stronę krewnej swego męża, która również zdawała się drobna i filigranowa, choć jej blond włosy i gładka, blada cera wyglądały bardziej szlachetnie niż nakrapiana buzia Cressidy, która od dziecka czuła się wybrykiem natury, bo jako jedyna Flintówna była ruda i piegowata, co było spuścizną po babce ze strony matki, wywodzącej się z Prewettów. Te geny ominęły jej matkę i starsze rodzeństwo, ujawniając się dopiero w Cressidzie i będąc jednym ze źródeł dziecięcych kompleksów, choć nie jedynym.
- W porządku, i tak grałam w oczekiwaniu na ciebie. Nie jestem w tym specjalnie dobra, to raczej takie... odstresowanie – wyjaśniła, leciutko się rumieniąc. Rudzik siedzący na klapie od fortepianu podskoczył i zaćwierkał, wyraźnie zaciekawiony gościem. Ale jako że Isabella nie wiedziała o jej odmienności, nie afiszowała się z darem i nie odpowiedziała na słowa ptaszka. – Ciebie też dobrze widzieć. Tak wiele się w ostatnim czasie działo. Te wszystkie anomalie... i w ogóle. Może na początek napijesz się herbaty? Pewnie zmarzłaś, a skrzat zaraz może podać mały poczęstunek, jeśli zechcesz.
Zachęciła koleżankę, by usiadły razem na fotelach przy stoliczku.
- Musimy wiele nadrobić, droga Isabello – zaczęła po chwili, gdy skrzatka już zniknęła, zapewne by zrobić dla nich coś do picia. – Nie byłam w Stonehenge, ale co nieco słyszałam... i czytałam gazety. Jak się czujesz... z tym wszystkim? Z tymi zmianami, które dotknęły twoją rodzinę? – Wiedziała że to musiało być dziwne. W końcu Cressida też to przechodziła, choć ona sama była ze zmiany zadowolona, bo oznaczała, że panieński ród się od niej nie odetnie, czego się bała, kiedy Fawleyowie przerwali swoją trwającą wieki neutralność i początkowo zwrócili się w niestosowną stronę. Ale późniejsza zmiana nastawienia Fawleyów i pójście ścieżką tradycji umożliwiły zawarcie sojuszu z Flintami, który został scementowany tym, że Cressida powiła swemu mężowi dzieci. U Selwynów wszystko wydawało się jednak dużo bardziej skomplikowane, przynajmniej z tego co wiedziała, ale czerpała informacje z innych źródeł, a gazety pewnie wiele faktów przemilczały. Tak czy inaczej ich nawrócenie przebiegało bardziej burzliwie, miało duży wpływ na relacje Selwynów z innymi rodami i mogły mieć wpływ również na życie Isabelli i jej relacje z wieloma osobami. Cressie nie była wścibska, ale chciała się tego dowiedzieć. Teraz już nie musiała się obawiać, że ich znajomość zostanie uznana za coś kontrowersyjnego.
Szczególnym niepokojem napawały ją wyprawy do Londynu, który jawił się obecnie jako miejsce bardziej niebezpieczne niż jakiekolwiek inne. Był w końcu przepełniony mugolami, których anomalie również nie omijały. Dlatego w mieście pojawiała się rzadko i wtedy kiedy z jakiegoś powodu było to konieczne. Mąż łatwiej pozwalał jej na wizyty w szlacheckich dworkach, choć i tam musiała wybierać się z jakimś towarzystwem, nigdy samotnie.
Ucieszyła ją jednak wiadomość zwrotna od Isabelli, że mogła się u niej pojawić. W umówiony dzień czekała więc na nią w mniejszym saloniku, gdzie najchętniej spotykała się z koleżankami, bo było tam łatwiej o spokój i prywatność niż w głównym salonie. Nikt nie ingerował w to, co Cressida robi; mąż wiedział, że starannie dbała o stosowność swoich znajomości. Ufał jej i nie wtrącał się w jej relacje, nigdy też nie próbował stanąć między nią a jej panieńskim rodem, z którym czuła silną więź.
Tak jak się spodziewała nie musiała długo czekać. Usłyszała znajomy głos i przerwała grę, po czym odwróciła się w stronę drzwi, w których stała już lady Selwyn. Na piegowatej buzi dziewczątka również pojawił się uśmiech, bo naprawdę cieszyła się z tego spotkania. Przez te wszystkie zawirowania dawno nie miały okazji do dłuższego spotkania i rozmowy, choć Cressie czasem wysyłała listy. Był to nawyk jeszcze z Beauxbatons, gdzie wysyłanie mnóstwa listów przez dziesięć miesięcy w roku było jedynym sposobem komunikacji z bliskimi i znajomymi pozostawionymi w Anglii. Choć lubiła swoją dawną szkołę, czasem żałowała że nie mogła uczyć się z krewnymi oraz wieloma innymi rówieśnikami. Gdyby nie decyzja jej matki sprzed lat byłyby razem na roku, choć nie wiadomo, czy w jednym domu. Cressie w głębi duszy zawsze bała się, że gdyby poszła do Hogwartu, mogłaby trafić do Hufflepuffu, co z pewnością nie podobałoby się jej ojcu i jeszcze bardziej skomplikowało ich relacje. Jedynym słusznym domem w jego mniemaniu był Slytherin, ewentualnie Ravenclaw. I gdyby nie usilne nalegania matki przerażonej historiami o otwarciu Komnaty Tajemnic i śmierci uczennicy, Cressie i jej siostra również poszłyby do Hogwartu.
Wstała ze stołeczka i ruszyła w stronę krewnej swego męża, która również zdawała się drobna i filigranowa, choć jej blond włosy i gładka, blada cera wyglądały bardziej szlachetnie niż nakrapiana buzia Cressidy, która od dziecka czuła się wybrykiem natury, bo jako jedyna Flintówna była ruda i piegowata, co było spuścizną po babce ze strony matki, wywodzącej się z Prewettów. Te geny ominęły jej matkę i starsze rodzeństwo, ujawniając się dopiero w Cressidzie i będąc jednym ze źródeł dziecięcych kompleksów, choć nie jedynym.
- W porządku, i tak grałam w oczekiwaniu na ciebie. Nie jestem w tym specjalnie dobra, to raczej takie... odstresowanie – wyjaśniła, leciutko się rumieniąc. Rudzik siedzący na klapie od fortepianu podskoczył i zaćwierkał, wyraźnie zaciekawiony gościem. Ale jako że Isabella nie wiedziała o jej odmienności, nie afiszowała się z darem i nie odpowiedziała na słowa ptaszka. – Ciebie też dobrze widzieć. Tak wiele się w ostatnim czasie działo. Te wszystkie anomalie... i w ogóle. Może na początek napijesz się herbaty? Pewnie zmarzłaś, a skrzat zaraz może podać mały poczęstunek, jeśli zechcesz.
Zachęciła koleżankę, by usiadły razem na fotelach przy stoliczku.
- Musimy wiele nadrobić, droga Isabello – zaczęła po chwili, gdy skrzatka już zniknęła, zapewne by zrobić dla nich coś do picia. – Nie byłam w Stonehenge, ale co nieco słyszałam... i czytałam gazety. Jak się czujesz... z tym wszystkim? Z tymi zmianami, które dotknęły twoją rodzinę? – Wiedziała że to musiało być dziwne. W końcu Cressida też to przechodziła, choć ona sama była ze zmiany zadowolona, bo oznaczała, że panieński ród się od niej nie odetnie, czego się bała, kiedy Fawleyowie przerwali swoją trwającą wieki neutralność i początkowo zwrócili się w niestosowną stronę. Ale późniejsza zmiana nastawienia Fawleyów i pójście ścieżką tradycji umożliwiły zawarcie sojuszu z Flintami, który został scementowany tym, że Cressida powiła swemu mężowi dzieci. U Selwynów wszystko wydawało się jednak dużo bardziej skomplikowane, przynajmniej z tego co wiedziała, ale czerpała informacje z innych źródeł, a gazety pewnie wiele faktów przemilczały. Tak czy inaczej ich nawrócenie przebiegało bardziej burzliwie, miało duży wpływ na relacje Selwynów z innymi rodami i mogły mieć wpływ również na życie Isabelli i jej relacje z wieloma osobami. Cressie nie była wścibska, ale chciała się tego dowiedzieć. Teraz już nie musiała się obawiać, że ich znajomość zostanie uznana za coś kontrowersyjnego.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Spokój i stosowność Cressidy były czymś, czego z pewnością brakowało Belli. Choć sylwetka Selwyn była dość drobna, to skrywająca się w niej energia potrafiła zaskoczyć. Daleko jej było do tak przykładnej i nierozczarowującej damy jak Fawley. Wiedziała o tym. Wystarczyło kilka wspólnych rozmów, aby odkryć czyjąś naturę. Isa w pierwszej chwili obawiała się, że tak cicha i dość nieśmiała osóbka okaże się kolejną nudną damą, jaką przyszło jej spotkać w swoim życiu. Okazało się jednak, że jest wprost inaczej, bo w Cressie było coś, co obudziło w niej uczucie przyjaźni i nie mogła tak po prostu porzucić tej znajomości. Widziała w rudowłosej naprawdę piękna kobietę pełną dość nieoczywistych atutów – nie tylko z urody, ale i z usposobienia. Odnajdywały się na dwóch różnych biegunach, ale mimo to coś wydawało się je łączyć. Czy to była może rola, do jakiej obydwie od lat tak skrupulatnie przygotowywano? A może rozumienie i wielka miłość do natury? Tego nie była pewna, ale liczyła, że nadchodzące wspólne chwile pozwolą im poznać się bliżej.
W ostatnim czasie przemieszczała się dość sporo, a jej dni okazywały się wyjątkowo wymagające, choć między tymi trudami odnaleźć można było i przyjemne, zaskakujące momenty, o których z pewnością będzie chciała Cressidzie opowiedzieć. Czymże byłaby codzienność, gdyby wszystko odbywało się wedle ustalonych zawczasu harmonogramów? Pośród tych listopadowych dni znalazła też okazję do podróży do Londynu, który znajdował się, w porównaniu do dworu Fawleyów, blisko rodzinnych stron Belli. Wiele można było zarzucić jej jako damie, ale na pewno nie brak zainteresowania modą i nowinami kosmetycznymi. Interesowała się nowościami ze świata pięknych sukien, broszek i jedwabnych dodatków. Wycieczka do Londynu zawsze stanowiła sposobność do obejrzenia najnowszych kolekcji i zakupów, które to Bella bardzo lubiła. Przy okazji też mogła zetknąć się z nieznaną jej częścią społeczności czarodziejów oraz tymi rodzajami produktów i usług, które pozostają bardzo obce Selwynównie jako młodej damie. Podróżowała z oddaną jej służką, więc nie można powiedzieć o pełnej swobodzie, ale to i tak zawsze było dużo lepsze niż nudne popołudnia w zamku. Londyn z każdą wizytą był jej bliższy, przypominał wielkie morze budynków podczas sztormu. Na morzu tym znajdowały się ciekawe punkty, które być może kiedyś uda jej się jeszcze zwiedzić. Wciąż jednak nie miała łodzi i z pewnością zatonęłaby. To tylko fantazje, o których mogła rozmyślać, ale których nie wypowiadała na głos, nie chcąc czynić przykrości swoim bliskim. Przecież powinna myśleć o sprawach jakże innych i dalekich od morskich marzeń.
Delikatne oblicze Lady Fawley nigdy nie wydawało jej się nieszlachetne. Jej uroda była wyjątkowa, podczas gdy twarz Isabelli przypominała rysy każdej ślicznej, szlachetnie urodzonej panny. Nie widziała w sobie nic nadzwyczajnego, choć ostatnie lata, coraz częstsze zobowiązania towarzyskie i nowe znajomości pozwoliły jej uwierzyć we własną przyjemną aparycję. Oby tylko nie zapomniała o skromności.
Słowa o odstresowaniu obudziły w Belli troskę. Nie brzmiały zbyt pogodnie. – Czy coś Cię niepokoi, Cressido? – zapytała, zbliżając się do niej mimowolnie. Teraz mogła jeszcze uważniej się jej przyjrzeć. Choć była już matką, pozostawała dalej w oczach Isy bardzo krucha. Chciałaby ujrzeć jej uśmiech.
- Chętnie napiję się herbaty. Ta podróż nie należała do najprzyjemniejszych, obawiałam się przez chwilę, że nie zdołam do Ciebie dotrzeć. Może któregoś dnia wreszcie się to skończy… - powiedziała, przy ostatnich słowach dość tęsknie zerkając w okno. Faktycznie przemarzła i zmokła, o czym świadczyło ubrudzone zwieńczenie jej jasnej sukienki. Jednak Bella zdawała się tego nie zauważać. Wciąż była przejęta. Powiodła wzrokiem za usłużną skrzatką, a potem znów popatrzyła na rudowłosą. Dobrze było usiąść pośród miękkich poduszek i ogrzać się w suchym miejscu.
Wspomnienie o Stonehenge nie było tematem miłym, ale rzadko kiedy odnajdowały się takie tematy, o których Bella prawdziwie bałaby się rozmawiać. Inną kwestią było to, co faktycznie mówić wypadało.
- Czuję wielki niepokój. W murach Beaulieu jest teraz inaczej… Przyjmujemy ostatnio wielu gości. Znakomite szlachetne sylwetki, z którymi ojciec nie rozmawiał od długiego czasu, a które nagle spoglądają na nas bardziej przychylnie. Sprawy polityczne nigdy nie były mi bliskie, Cressido. Wciąż zastanawiam się, co wydarzy się dalej. Wydaje mi się, że ojciec przyjął zmiany ze spokojem, ale ciężko cokolwiek z niego wydusić. Tymczasem ja czuję się zagubiona. – Zakończyła z westchnieniem i nieco opuściła głowę. – Wiesz, chyba chciałabym zrozumieć więcej… - dodała ciszej, ale potem nagle ożywiła się, przypominając sobie o podarku. – Mam dla Ciebie prezent, Cressido. Prawie zapomniałam.
Zawołała Balbinę, która przyniosła ozdobne pudełko owinięte czerwoną kokardą. Wewnątrz była lalka, którą Bella zrobiła własnoręcznie. Leżała pośród pachnących ziół, ale owinięta była jedwabną chustą. Mogła posłużyć jako marionetka teatralna, ale z powodzeniem też odnalazłaby się w roli ozdoby. Nie było to mistrzowskie dzieło, ale Isabella dopiero od niedawna zapałała uczuciem do tej sztuki i wciąż się uczyła. Nie miała z pewnością tak wielkiego talentu jak Cressida. – Mam nadzieję, że Ci się spodoba – rzekła pogodnie, wręczając jej pudełko.
W ostatnim czasie przemieszczała się dość sporo, a jej dni okazywały się wyjątkowo wymagające, choć między tymi trudami odnaleźć można było i przyjemne, zaskakujące momenty, o których z pewnością będzie chciała Cressidzie opowiedzieć. Czymże byłaby codzienność, gdyby wszystko odbywało się wedle ustalonych zawczasu harmonogramów? Pośród tych listopadowych dni znalazła też okazję do podróży do Londynu, który znajdował się, w porównaniu do dworu Fawleyów, blisko rodzinnych stron Belli. Wiele można było zarzucić jej jako damie, ale na pewno nie brak zainteresowania modą i nowinami kosmetycznymi. Interesowała się nowościami ze świata pięknych sukien, broszek i jedwabnych dodatków. Wycieczka do Londynu zawsze stanowiła sposobność do obejrzenia najnowszych kolekcji i zakupów, które to Bella bardzo lubiła. Przy okazji też mogła zetknąć się z nieznaną jej częścią społeczności czarodziejów oraz tymi rodzajami produktów i usług, które pozostają bardzo obce Selwynównie jako młodej damie. Podróżowała z oddaną jej służką, więc nie można powiedzieć o pełnej swobodzie, ale to i tak zawsze było dużo lepsze niż nudne popołudnia w zamku. Londyn z każdą wizytą był jej bliższy, przypominał wielkie morze budynków podczas sztormu. Na morzu tym znajdowały się ciekawe punkty, które być może kiedyś uda jej się jeszcze zwiedzić. Wciąż jednak nie miała łodzi i z pewnością zatonęłaby. To tylko fantazje, o których mogła rozmyślać, ale których nie wypowiadała na głos, nie chcąc czynić przykrości swoim bliskim. Przecież powinna myśleć o sprawach jakże innych i dalekich od morskich marzeń.
Delikatne oblicze Lady Fawley nigdy nie wydawało jej się nieszlachetne. Jej uroda była wyjątkowa, podczas gdy twarz Isabelli przypominała rysy każdej ślicznej, szlachetnie urodzonej panny. Nie widziała w sobie nic nadzwyczajnego, choć ostatnie lata, coraz częstsze zobowiązania towarzyskie i nowe znajomości pozwoliły jej uwierzyć we własną przyjemną aparycję. Oby tylko nie zapomniała o skromności.
Słowa o odstresowaniu obudziły w Belli troskę. Nie brzmiały zbyt pogodnie. – Czy coś Cię niepokoi, Cressido? – zapytała, zbliżając się do niej mimowolnie. Teraz mogła jeszcze uważniej się jej przyjrzeć. Choć była już matką, pozostawała dalej w oczach Isy bardzo krucha. Chciałaby ujrzeć jej uśmiech.
- Chętnie napiję się herbaty. Ta podróż nie należała do najprzyjemniejszych, obawiałam się przez chwilę, że nie zdołam do Ciebie dotrzeć. Może któregoś dnia wreszcie się to skończy… - powiedziała, przy ostatnich słowach dość tęsknie zerkając w okno. Faktycznie przemarzła i zmokła, o czym świadczyło ubrudzone zwieńczenie jej jasnej sukienki. Jednak Bella zdawała się tego nie zauważać. Wciąż była przejęta. Powiodła wzrokiem za usłużną skrzatką, a potem znów popatrzyła na rudowłosą. Dobrze było usiąść pośród miękkich poduszek i ogrzać się w suchym miejscu.
Wspomnienie o Stonehenge nie było tematem miłym, ale rzadko kiedy odnajdowały się takie tematy, o których Bella prawdziwie bałaby się rozmawiać. Inną kwestią było to, co faktycznie mówić wypadało.
- Czuję wielki niepokój. W murach Beaulieu jest teraz inaczej… Przyjmujemy ostatnio wielu gości. Znakomite szlachetne sylwetki, z którymi ojciec nie rozmawiał od długiego czasu, a które nagle spoglądają na nas bardziej przychylnie. Sprawy polityczne nigdy nie były mi bliskie, Cressido. Wciąż zastanawiam się, co wydarzy się dalej. Wydaje mi się, że ojciec przyjął zmiany ze spokojem, ale ciężko cokolwiek z niego wydusić. Tymczasem ja czuję się zagubiona. – Zakończyła z westchnieniem i nieco opuściła głowę. – Wiesz, chyba chciałabym zrozumieć więcej… - dodała ciszej, ale potem nagle ożywiła się, przypominając sobie o podarku. – Mam dla Ciebie prezent, Cressido. Prawie zapomniałam.
Zawołała Balbinę, która przyniosła ozdobne pudełko owinięte czerwoną kokardą. Wewnątrz była lalka, którą Bella zrobiła własnoręcznie. Leżała pośród pachnących ziół, ale owinięta była jedwabną chustą. Mogła posłużyć jako marionetka teatralna, ale z powodzeniem też odnalazłaby się w roli ozdoby. Nie było to mistrzowskie dzieło, ale Isabella dopiero od niedawna zapałała uczuciem do tej sztuki i wciąż się uczyła. Nie miała z pewnością tak wielkiego talentu jak Cressida. – Mam nadzieję, że Ci się spodoba – rzekła pogodnie, wręczając jej pudełko.
Cressida na pozór wydawała się nudna, nijaka i poukładana, ale zyskiwała przy pierwszym poznaniu, kiedy okazywało się, że w jej drobnym ciałku skrywa się bystra, ciekawa świata i miłująca piękno natury oraz sztuki artystyczna dusza. Po pewnym czasie ośmielała się i zaczynała więcej mówić, przynajmniej przy kobietach, bo mężczyźni onieśmielali ją dłużej. Choć była przykładna i przestrzegała zasad, wyróżniała się na tle szlachcianek nie tylko nietypową urodą, choć jej zainteresowanie światem roślin i zwierząt było po prostu spuścizną pochodzenia z rodu Flint. Jej ojciec był znakomitym znawcą magicznej flory i sporo ją nauczył, mimo że było wiadome, że Cressida po skończeniu szkoły poślubi mężczyznę z innego rodu. Zamiłowanie do zwierząt wzięło się z upodobania do jazdy konnej, a także wrodzonej zdolności rozmawiania z ptakami, dzięki czemu Cressie naprawdę dobrze znała zwyczaje swoich skrzydlatych przyjaciół.
Isabella wydawała się całkiem intrygującą i ciekawą osóbką o żywym, energicznym temperamencie. O ile Cressidę można było przyrównać do wody lub ziemi, tak Isabella była prawdziwym ogniem – i nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę, że była Selwynem. Cressie w przeszłości nie miała zbyt wiele do czynienia z członkami tego rodu. Pierwszych dziesięć lat życia spędziła w swego rodzaju izolacji, rzadko mając do czynienia z kimś spoza rodziny i przyjaciół Flintów. Później wyjechała do Beauxbatons, a po powrocie zadebiutowała, zawierając także nowe znajomości i poznając wiele nowych osób. W końcu na salonach warto było poznawać innych, zwłaszcza osoby w podobnym wieku. Isabella była w dodatku kuzynką jej męża, więc tym bardziej warto było ją poznać.
Cressida nigdy nie przepadała za Londynem, był zbyt głośny i tłoczny jak dla dziewczątka wychowanego w lesie, choć były tam miejsca, które ceniła, jak czarodziejskie galerie sztuki, ogród botaniczny czy magizoologiczny. Teraz jednak wizyty tam były ograniczone do minimum, bo Londyn wydawał się szczególnie nękany anomaliami.
- To co zawsze. Anomalie, no i... martwię się o dzieci i resztę bliskich – odpowiedziała. Często się zamartwiała o swoich najbliższych: dzieci, męża, rodzeństwo, rodziców i resztę rodziny. Martwiła się anomaliami, ale nie tylko. Bo choć kiepsko znała się na polityce, to miała obawy o to, jak to wszystko wpłynie na życie jej i jej bliskich.
- Naprawdę chciałabym, żeby to się skończyło i wszystko wróciło do normy – przytaknęła; poprosiła jednak skrzatkę o herbatę i ciasteczka, a stworzenie niedługo później wróciło, stawiając przed nimi dzbanuszek, dwie filiżanki, cukierniczkę i talerzyk z ciasteczkami.
Jeśli chodzi o sprawy polityczne Cressida była ignorantką, ale musiała interesować się tym, co mogło mieć wpływ na jej bliskich. Była matką – właśnie to zmuszało ją, żeby czasem zejść z obłoków na ziemię i zainteresować się pewnymi sprawami, takimi jak Stonehenge, o którym pokrótce opowiadali jej ojciec męża, a także kuzyn Alphard. Dawniej nie musiała myśleć o takich rzeczach, bo podobnych zawirowań nie było. Jeszcze niedawno rody pozostawały w równowadze mimo istniejących między nimi od wieków wzajemnych animozji. Cressida, być może z racji nauki w Beauxbatons, gdzie nie mogła pozwalać sobie na wybredność, skoro liczba osób z brytyjskich rodów była dość ograniczona, zawsze miała dość luźny stosunek do rodowych sporów i nie kierowała się nimi aż tak ściśle. Teraz wszystko wydawało się wywracać do góry nogami, a przepaść pomiędzy rodzinami o różnych poglądach rosła. Niektórych dawnych przyjaciół dziś już nie mogła nimi nazywać. Oni nie chcieli nazywać przyjaciółką jej, niezadowoleni z jej bierności i neutralności, ale Cressie nigdy nie miała buntowniczej natury, zawsze płynęła z prądem, nigdy pod prąd, i z pewnością nie przeciwstawiłaby się rodzinie, a ta ze strony ojca znaczyła więcej niż ta ze strony matki.
- Rozumiem, że to pewnie skomplikowane, zwłaszcza biorąc pod uwagę to wszystko, co się wydarzyło. – W końcu ich poprzedni nestor umarł, a na jego miejsce powołano pierwszą w historii kobietę, która w dodatku zdecydowała się zmienić dotychczasową politykę rodu, tracąc stare sojusze i dopiero próbując zyskać nowe. Isabella w dodatku straciła jednego z kuzynów, który sprzeciwił się zmianom i został pozbawiony nazwiska; Cressie nie wiedziała, czy byli blisko, ale współczuła jej, chociaż wiedziała że zdrajcy zasługują na karę. Na Fawleyów też przez pewien czas spoglądano mniej przychylnie, choć nie ulegało wątpliwości, że w pierwszej kolejności byli artystami i polityczne zawiłości nie były gruntem, na którym poruszali się pewnie. Nie byli też ludźmi dążącymi do konfliktów i woleli zachowywać od nich zdrowy dystans. Cressida również trzymała się na dystans, nie uczestnicząc w wydarzeniach, nieświadoma tego, co działo się w kraju już od dłuższego czasu. Korzystała z przywilejów które dawało bycie kobietą – nikt nie wymagał od niej zaangażowania. – Mi też nie są i nigdy nie były, o czym zapewne wiesz. Ale jednak wiele się zmienia, co zmusiło i mnie, żeby przyglądać się pewnym sprawom, oczywiście z odpowiedniego, stosownego damie dystansu – westchnęła, po chwili jednak sięgając dłonią po filiżankę i upijając łyk herbaty. – Zapytałam o to, bo po prostu się martwiłam i zastanawiałam, jak radzisz sobie z tymi zmianami. Mój mąż mówił, że to dobrze, że Selwynowie podążyli ścieżką tradycji. Na pewno się ucieszy jak mu powiem, że się widziałyśmy, ostatnio mówiłam mu, że mam zamiar cię zaprosić i pochwalił ten pomysł.
Uśmiechnęła się szerzej, patrząc jak Isabella przywołuje służkę, która przyniosła pudełko, w którym znajdowała się lalka.
- Jest piękna, dziękuję! – ucieszyła się, uważnie oglądając podarek. – Sama ją zrobiłaś? – spytała, ostrożnie wyciągając lalkę z pudełka i oglądając ją. Później odłożyła ją na miejsce; z pewnością miała zostać ładną ozdobą jej komnat. – Nigdy nie robiłam lalek, ale coraz lepiej haftuję... No i maluję, ale o malarstwie z pewnością wiesz, bo robię to od tak dawna... Ale pod okiem Fawleyów szlifuję swoje umiejętności, a we wrześniu wystawiłam kilka obrazów na wernisażu w londyńskiej galerii sztuki.
Radziła sobie z malarstwem coraz lepiej, jej obrazy były coraz bardziej realistyczne. Odkąd wyszła za mąż za Williama i znalazła się pod pieczą Fawleyów dokonała naprawdę wielkiego postępu.
Isabella wydawała się całkiem intrygującą i ciekawą osóbką o żywym, energicznym temperamencie. O ile Cressidę można było przyrównać do wody lub ziemi, tak Isabella była prawdziwym ogniem – i nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę, że była Selwynem. Cressie w przeszłości nie miała zbyt wiele do czynienia z członkami tego rodu. Pierwszych dziesięć lat życia spędziła w swego rodzaju izolacji, rzadko mając do czynienia z kimś spoza rodziny i przyjaciół Flintów. Później wyjechała do Beauxbatons, a po powrocie zadebiutowała, zawierając także nowe znajomości i poznając wiele nowych osób. W końcu na salonach warto było poznawać innych, zwłaszcza osoby w podobnym wieku. Isabella była w dodatku kuzynką jej męża, więc tym bardziej warto było ją poznać.
Cressida nigdy nie przepadała za Londynem, był zbyt głośny i tłoczny jak dla dziewczątka wychowanego w lesie, choć były tam miejsca, które ceniła, jak czarodziejskie galerie sztuki, ogród botaniczny czy magizoologiczny. Teraz jednak wizyty tam były ograniczone do minimum, bo Londyn wydawał się szczególnie nękany anomaliami.
- To co zawsze. Anomalie, no i... martwię się o dzieci i resztę bliskich – odpowiedziała. Często się zamartwiała o swoich najbliższych: dzieci, męża, rodzeństwo, rodziców i resztę rodziny. Martwiła się anomaliami, ale nie tylko. Bo choć kiepsko znała się na polityce, to miała obawy o to, jak to wszystko wpłynie na życie jej i jej bliskich.
- Naprawdę chciałabym, żeby to się skończyło i wszystko wróciło do normy – przytaknęła; poprosiła jednak skrzatkę o herbatę i ciasteczka, a stworzenie niedługo później wróciło, stawiając przed nimi dzbanuszek, dwie filiżanki, cukierniczkę i talerzyk z ciasteczkami.
Jeśli chodzi o sprawy polityczne Cressida była ignorantką, ale musiała interesować się tym, co mogło mieć wpływ na jej bliskich. Była matką – właśnie to zmuszało ją, żeby czasem zejść z obłoków na ziemię i zainteresować się pewnymi sprawami, takimi jak Stonehenge, o którym pokrótce opowiadali jej ojciec męża, a także kuzyn Alphard. Dawniej nie musiała myśleć o takich rzeczach, bo podobnych zawirowań nie było. Jeszcze niedawno rody pozostawały w równowadze mimo istniejących między nimi od wieków wzajemnych animozji. Cressida, być może z racji nauki w Beauxbatons, gdzie nie mogła pozwalać sobie na wybredność, skoro liczba osób z brytyjskich rodów była dość ograniczona, zawsze miała dość luźny stosunek do rodowych sporów i nie kierowała się nimi aż tak ściśle. Teraz wszystko wydawało się wywracać do góry nogami, a przepaść pomiędzy rodzinami o różnych poglądach rosła. Niektórych dawnych przyjaciół dziś już nie mogła nimi nazywać. Oni nie chcieli nazywać przyjaciółką jej, niezadowoleni z jej bierności i neutralności, ale Cressie nigdy nie miała buntowniczej natury, zawsze płynęła z prądem, nigdy pod prąd, i z pewnością nie przeciwstawiłaby się rodzinie, a ta ze strony ojca znaczyła więcej niż ta ze strony matki.
- Rozumiem, że to pewnie skomplikowane, zwłaszcza biorąc pod uwagę to wszystko, co się wydarzyło. – W końcu ich poprzedni nestor umarł, a na jego miejsce powołano pierwszą w historii kobietę, która w dodatku zdecydowała się zmienić dotychczasową politykę rodu, tracąc stare sojusze i dopiero próbując zyskać nowe. Isabella w dodatku straciła jednego z kuzynów, który sprzeciwił się zmianom i został pozbawiony nazwiska; Cressie nie wiedziała, czy byli blisko, ale współczuła jej, chociaż wiedziała że zdrajcy zasługują na karę. Na Fawleyów też przez pewien czas spoglądano mniej przychylnie, choć nie ulegało wątpliwości, że w pierwszej kolejności byli artystami i polityczne zawiłości nie były gruntem, na którym poruszali się pewnie. Nie byli też ludźmi dążącymi do konfliktów i woleli zachowywać od nich zdrowy dystans. Cressida również trzymała się na dystans, nie uczestnicząc w wydarzeniach, nieświadoma tego, co działo się w kraju już od dłuższego czasu. Korzystała z przywilejów które dawało bycie kobietą – nikt nie wymagał od niej zaangażowania. – Mi też nie są i nigdy nie były, o czym zapewne wiesz. Ale jednak wiele się zmienia, co zmusiło i mnie, żeby przyglądać się pewnym sprawom, oczywiście z odpowiedniego, stosownego damie dystansu – westchnęła, po chwili jednak sięgając dłonią po filiżankę i upijając łyk herbaty. – Zapytałam o to, bo po prostu się martwiłam i zastanawiałam, jak radzisz sobie z tymi zmianami. Mój mąż mówił, że to dobrze, że Selwynowie podążyli ścieżką tradycji. Na pewno się ucieszy jak mu powiem, że się widziałyśmy, ostatnio mówiłam mu, że mam zamiar cię zaprosić i pochwalił ten pomysł.
Uśmiechnęła się szerzej, patrząc jak Isabella przywołuje służkę, która przyniosła pudełko, w którym znajdowała się lalka.
- Jest piękna, dziękuję! – ucieszyła się, uważnie oglądając podarek. – Sama ją zrobiłaś? – spytała, ostrożnie wyciągając lalkę z pudełka i oglądając ją. Później odłożyła ją na miejsce; z pewnością miała zostać ładną ozdobą jej komnat. – Nigdy nie robiłam lalek, ale coraz lepiej haftuję... No i maluję, ale o malarstwie z pewnością wiesz, bo robię to od tak dawna... Ale pod okiem Fawleyów szlifuję swoje umiejętności, a we wrześniu wystawiłam kilka obrazów na wernisażu w londyńskiej galerii sztuki.
Radziła sobie z malarstwem coraz lepiej, jej obrazy były coraz bardziej realistyczne. Odkąd wyszła za mąż za Williama i znalazła się pod pieczą Fawleyów dokonała naprawdę wielkiego postępu.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Z pewnością można było utożsamić Belle z ogniem i nie nawet tylko przez wzgląd na rodową tradycję. Ogień jako źródło światła przyciągał ciekawskie oczy, nigdy nie pozostawał w spoczynku – tak jak i ona. Budziła zaintrygowanie i stanowiła, wydawałoby się, niegasnące źródło energii. Płomień, gdyby mógł pomyśleć, zacząłby snuć marzenie o tym, by strawić wszystko na swej poplątanej ścieżce. Isa z kolei czuła się kuszona, świat ją ciekawił. Od maleńkości jej rączki chciały dotykać, badać i odkrywać. Te same rączki też karcono i im też groził ten surowy palec guwernantki. Nie wolno. To zdanie odbijało się w niej głęboko i, o dziwo, słyszała je czasami i dzisiaj. Tylko już bardziej we własnej głowie, bo naprawdę starała się grzecznie płonąć w tej jednej świecy i stać się powodem zadowolenie dla bliskich. Szczególnie dziś to wydawało się niezwykle ważne. Cressidzie jako lady, żonie i matce ufano. Nie musiała znać szczegółów z jej rodzinnego życia, aby być tego niemal pewną. Ten rudowłosy anioł to wzorowa dama. Zaufanie zaś nagradzano szacunkiem i większą swobodą – czymś, na co Bella według matki wciąż niekoniecznie zasługiwała. Tak naprawdę to nie dziwiła jej się, ale mimo to tęsknie marzyła o rzeczach, które starszej Lady Selwyn nie objawiały się nawet w snach. Być może któregoś dnia w życiu Isabelli wydarzy się coś, co pozwoli jej opanować swój własny ogień. Nigdy nie chciała go tracić, ale też nie wierzyła, że świat zaakceptuje ją taką, jaką jest. Zaprzeczyć jednak nie mogła temu, że czuje się dobrze w swej małej dzikości.
Leciutko przytaknęła na jej słowa. To co zawsze – jakby ufała, że Bella w pełni zrozumie targające nią troski. Owszem, próbowała. To wyobrażenie było jednak dość niepełne. Uświadomiła sobie, że przecież nie jest ani żoną ani matką i może tylko próbować porównać jej zmartwienie ze swoimi niepokojami o najbliższą rodzinę. Wydawało się jednak, że one się czymś różnią. Cressida nad czymś czuwała, była opiekunem. Za to Bella, niestety, stała w roli jakże odwrotnej – to inni opiekowali się nią. Postarała się jednak podarować jej skrawek dobrej myśli:
- Twoje dzieci na pewno są tutaj bezpieczne. Wiem, że nie pozwoliłabyś, aby coś im zagroziło. Wkrótce znów będziemy mogły podglądać słońce – powiedziała, dzieląc się z nią swym optymizmem. Może jej słowa graniczyły z abstrakcją i ujawniały pewną naiwność Belli, ale dookoła było tak wiele zawirowań, że wolała po prostu uwierzyć w pomyślność losu. Do tej pory to działało. Może poza jednym takim parszywym dniem, ale i o tym wstydziła się jej opowiedzieć. Nie śmiała też podzielić się z nią myślą o tym, że być może po rozejściu się burzowych chmur, świat czarodziejów się drastycznie zmieni.
Stosunki między szlacheckimi rodzinami po raz pierwszy zabolały ją przez przemiany w Hogwarcie. Nowy dyrektor i jego nowe zasady zaowocowały podziałem. Była wtedy już na ostatnim roku. Obserwowała rewolucję, która dzieliła przyjaciół i pociągała młode, chłonne umysły ku mrokom. Zrodziły się między uczniami bariery, które dawniej nie istniały. Była w tej „bezpieczniejszej” grupie. Otoczona Ślizgonami i czystej krwi przyjaciółmi nie musiała martwić się tym, że z zamku znikają uczniowie o wątpliwej metryce. Jednak wiedziała o tym. To był taki moment, w którym przez myśl przemknęło jej, że przecież, choć wiele można nieczystym zarzucić, to jednak nikomu nie wadzili. Nie umiała ich nienawidzić tak, jak wymagało tego otoczenie. Nie wybierała stron, nie określała siebie w tym względzie. Potrafiła zmyślać, przytakiwać i opowiadać, co tylko chcieli. Nie potrafiła tylko czuć. Ani też zaprzestać gorączkowego rozmyślania o tym czymś, co wodziło ludzi ku ciemności. Bo coś na pewno było.
- Zmiany jeszcze tak bardzo mnie nie dotknęły, ale domyślam się, że już wkrótce będę musiała pewniej się określić - powiedziała spokojnie, choć w lekkim zamyśleniu. - Największą ich radością jest to, że teraz faktycznie będziemy mogły bez przeszkód się spotykać. Cieszę się, że mnie zaprosiłaś. Twój mąż… Jaki jest? Opowiedz mi o nim. Jeśli zechcesz – poprosiła, nie mogąc powstrzymać ciekawości. Nie wiedziała, jak to jest. Nie znała sekretów życia małżeńskiego, ale któregoś dnia przyjdzie jej się z tym zmierzyć. Nie była też pewna, czy Cressida zechce o tym mówić.
Odetchnęła, widząc jej radość. Mogła teraz napić się herbatki. – Tak. Cieszę się, że Ci się podoba. Chciałabym móc kiedyś ożywić je w jakieś pasjonującej historii. Uwielbiam teatr lalek. Wydają mi się takie mistyczne.
Wiedziała o jej talencie i domyślała się, że artystyczna dusza odnajdzie się niemal każdej dziedzinie sztuk plastycznych. Nie zdziwiłaby się, gdyby udało jej się tworzyć z powodzeniem i lalki.
- To wspaniała wiadomość. Cressido, koniecznie wyślij mi sowę, jeśli znów zorganizujesz wernisaż! – powiedziała z ożywieniem. – Jak przyjęło Cię środowisko artystów? Czy niedługo będę mogła przeczytać o Twoim talencie w prasie? – spytała, wyobrażając sobie, że przy następnych odwiedzinach Fawley będzie już wielką malarką. Zresztą – już nią była w oczach Belli.
Leciutko przytaknęła na jej słowa. To co zawsze – jakby ufała, że Bella w pełni zrozumie targające nią troski. Owszem, próbowała. To wyobrażenie było jednak dość niepełne. Uświadomiła sobie, że przecież nie jest ani żoną ani matką i może tylko próbować porównać jej zmartwienie ze swoimi niepokojami o najbliższą rodzinę. Wydawało się jednak, że one się czymś różnią. Cressida nad czymś czuwała, była opiekunem. Za to Bella, niestety, stała w roli jakże odwrotnej – to inni opiekowali się nią. Postarała się jednak podarować jej skrawek dobrej myśli:
- Twoje dzieci na pewno są tutaj bezpieczne. Wiem, że nie pozwoliłabyś, aby coś im zagroziło. Wkrótce znów będziemy mogły podglądać słońce – powiedziała, dzieląc się z nią swym optymizmem. Może jej słowa graniczyły z abstrakcją i ujawniały pewną naiwność Belli, ale dookoła było tak wiele zawirowań, że wolała po prostu uwierzyć w pomyślność losu. Do tej pory to działało. Może poza jednym takim parszywym dniem, ale i o tym wstydziła się jej opowiedzieć. Nie śmiała też podzielić się z nią myślą o tym, że być może po rozejściu się burzowych chmur, świat czarodziejów się drastycznie zmieni.
Stosunki między szlacheckimi rodzinami po raz pierwszy zabolały ją przez przemiany w Hogwarcie. Nowy dyrektor i jego nowe zasady zaowocowały podziałem. Była wtedy już na ostatnim roku. Obserwowała rewolucję, która dzieliła przyjaciół i pociągała młode, chłonne umysły ku mrokom. Zrodziły się między uczniami bariery, które dawniej nie istniały. Była w tej „bezpieczniejszej” grupie. Otoczona Ślizgonami i czystej krwi przyjaciółmi nie musiała martwić się tym, że z zamku znikają uczniowie o wątpliwej metryce. Jednak wiedziała o tym. To był taki moment, w którym przez myśl przemknęło jej, że przecież, choć wiele można nieczystym zarzucić, to jednak nikomu nie wadzili. Nie umiała ich nienawidzić tak, jak wymagało tego otoczenie. Nie wybierała stron, nie określała siebie w tym względzie. Potrafiła zmyślać, przytakiwać i opowiadać, co tylko chcieli. Nie potrafiła tylko czuć. Ani też zaprzestać gorączkowego rozmyślania o tym czymś, co wodziło ludzi ku ciemności. Bo coś na pewno było.
- Zmiany jeszcze tak bardzo mnie nie dotknęły, ale domyślam się, że już wkrótce będę musiała pewniej się określić - powiedziała spokojnie, choć w lekkim zamyśleniu. - Największą ich radością jest to, że teraz faktycznie będziemy mogły bez przeszkód się spotykać. Cieszę się, że mnie zaprosiłaś. Twój mąż… Jaki jest? Opowiedz mi o nim. Jeśli zechcesz – poprosiła, nie mogąc powstrzymać ciekawości. Nie wiedziała, jak to jest. Nie znała sekretów życia małżeńskiego, ale któregoś dnia przyjdzie jej się z tym zmierzyć. Nie była też pewna, czy Cressida zechce o tym mówić.
Odetchnęła, widząc jej radość. Mogła teraz napić się herbatki. – Tak. Cieszę się, że Ci się podoba. Chciałabym móc kiedyś ożywić je w jakieś pasjonującej historii. Uwielbiam teatr lalek. Wydają mi się takie mistyczne.
Wiedziała o jej talencie i domyślała się, że artystyczna dusza odnajdzie się niemal każdej dziedzinie sztuk plastycznych. Nie zdziwiłaby się, gdyby udało jej się tworzyć z powodzeniem i lalki.
- To wspaniała wiadomość. Cressido, koniecznie wyślij mi sowę, jeśli znów zorganizujesz wernisaż! – powiedziała z ożywieniem. – Jak przyjęło Cię środowisko artystów? Czy niedługo będę mogła przeczytać o Twoim talencie w prasie? – spytała, wyobrażając sobie, że przy następnych odwiedzinach Fawley będzie już wielką malarką. Zresztą – już nią była w oczach Belli.
Cressida była pod wieloma względami przeciwieństwem Isabelli. Zawsze bała się łamać zakazy, pokornie dostosowując się do tego co kazał pan ojciec, bo pragnęła za wszelką cenę zadowolić jego oczekiwania, pokazać że jest równie dobra jak starsze rodzeństwo. Pragnęła jego miłości i zauważenia. Nie znaczy to, że absolutnie nigdy nie robiła czegoś nie tak. Czasem jej się zdarzało – w dzieciństwie niekiedy wymykała się z nudnych lekcji z guwernantką, by wyjść do lasu i rozmawiać z ptakami, a kilka razy przed polowaniami ostrzegła ptactwo, czym naraziła się na ojcowski gniew. Nigdy jednak nie dopuściła się przewin pokroju zaprzyjaźnienia się z mugolaczką, wiedząc doskonale, że nie wypada. Nawet we Francji, setki kilometrów od domu i surowego wzroku konserwatywnego ojca. Zawsze miała raczej spokojny, zrównoważony temperament i bardzo kochała swoją rodzinę, więc chciała być jej wzorową przedstawicielką. Pomijając fakt, że jej dobra, łagodna natura nie pozwoliła jej znaleźć przyjemności w polowaniach, ale ojciec z czasem przestał ją przymuszać i zabierał tylko jej starsze rodzeństwo, jej pozwalając oddawać się typowo kobiecym zajęciom jak malowanie, ilustrowanie zielników czy haftowanie. Nigdy też nie odezwało się w niej tak modne ostatnimi czasy pragnienie niezależności. Uważała je za coś złego i nie przystającego damie, więc starała się również unikać towarzystwa kobiet, które zbyt mocno akcentowały światu swoją postępowość i próbowały wchodzić w męską rolę. Ale Flintowie zawsze byli tradycjonalistami nie podążającymi z duchem czasu. Jej ojciec umarłby ze wstydu, gdyby w głowie którejś z jego córek narodziły się podobne rojenia.
Cressida nie potrzebowała niezależności. Była wprost stworzona do tego, by być żoną i matką i nigdy nie czuła się z przyrodzoną jej rolą skonfliktowana. Jej mąż, biorąc za żonę młodą Flintównę, otrzymywał może nieco zahukany i nieśmiały, ale bardzo solidny i dobrze przygotowany do swojej roli okaz małżonki. Mąż jej ufał, bo wiedział, że Cressida nigdy nie zrobiłaby z premedytacją czegoś, co mogłoby go narazić na wstyd, i mogła się cieszyć dość dużą swobodą. Ograniczenie wychodzenia było zaś podyktowane wyłącznie jej dobrem, więc bez żadnego sprzeciwu się dostosowywała i jeśli już opuszczała dwór, to zawsze w towarzystwie służki bądź kogoś z rodziny, jeśli ktoś akurat wybierał się do Londynu.
Była nie tylko pod opieką (męża, a wcześniej ojca), ale teraz sama także musiała martwić się o inne istoty – swoje dzieci, które miały dopiero osiem miesięcy i były całkowicie bezbronne, zależne od swoich opiekunów. Kiedy je urodziła zrozumiała, czym jest miłość matki do dzieci, i że niosła ona ze sobą nie tylko piękno, ale i lęk oraz niepokój.
- Chciałabym, żeby tak było – odezwała się.
I Cressida starała się optymistycznie wierzyć że wszystko będzie dobrze i że za jakiś czas sytuacja powoli zacznie się uspokajać. Chciała żyć po staremu, tak jak została wychowana. Nie chciała zmian i postępu.
Cressida nigdy nie znalazła się w Hogwarcie i znała go tylko z opowieści, nie odczuła więc przemian na własnej skórze. Do Beauxbatons Grindelwald nie dotarł, wszystko tam toczyło się utartym spokojnym rytmem, za co mogła być wdzięczna swojej matce, która błagała ojca tak długo, aż uległ i wysłał obie córki na nauki do Francji. Gdyby jednak chodziła do Hogwartu zapewne byłaby bierna i płynęła z prądem, unikając wszelkiego ryzyka. Nigdy nie stanęłaby w obronie uczniów o nieczystej krwi i nie naraziłaby się dla osób niższej kategorii, choć nie przyłączyłaby się również do prześladowania ich, woląc zachowywać asekuracyjny dystans i pilnować swojego nosa. Taka właśnie była, bierna i neutralna. Choć była konserwatywna jako dama oddana swojej roli żony i matki, od sprawy mugolskiej wolała trzymać się z daleka, choć gdyby była zmuszona obrać stronę, podążyłaby za rodziną. Wierzyła że jej bliscy są dobrzy, a jeśli niektórzy rzeczywiście zwracali się ku ciemności, wolała tego nie zauważać i ignorować wszelkie oznaki, by nie zostać odartą ze złudzeń, którymi dla spokoju ducha wolała się karmić.
Isabella była kobietą, więc pewnie nikt nie wymagał od niej wiążących politycznych deklaracji, tak jak nie wymagano tego od Cressidy. Dziewczętom pozwalano trzymać się z dala od polityki i zajmować się swoimi sprawami. Były przede wszystkim ozdobami swoich rodzin, a ich najpoważniejszą życiową rolą było zamążpójście i rodzenie mężowi dzieci. Pewnie Isabellę wkrótce także to czekało i Cressie nie zdziwiłaby się, gdyby jej związek miał silny wymiar polityczny. A jeśli chodzi o znajomości, teraz znowu będzie witana na salonach z większym szacunkiem.
- William? Przecież to ty jesteś jego kuzynką – zachichotała. – Choć podejrzewam, że z racji różnicy wieku i tego, że uczył się w Beauxbatons nie mieliście ze sobą aż tak wiele do czynienia. – William był dekadę starszy od Cressie, a więc i od Isabelli, dlatego Selwynówna mogła nie znać go z innych okoliczności niż jakieś rodzinne spotkania i inne wydarzenia towarzyskie. Ale to właśnie on je sobie przedstawił. Chciał wprowadzić Cressidę do swojej rodziny, więc jeszcze na etapie narzeczeństwa przedstawiał jej swoje kuzynostwo, by poczuła się raźniej, wchodząc w rodzinę z którą wcześniej nie miała większych powiązań. Ostatecznie sojusz Flintów i Fawleyów był bardzo świeżą sprawą. – Jako mąż jest... dobry, troskliwy i wyrozumiały. Opiekuje się mną i próbuje sprawić, bym uwierzyła w siebie. Zasypuje mnie komplementami i podarunkami. – A Cressie i tak nadal miała niską samoocenę, bo starania Williama nie mogły tak szybko i łatwo wyplenić z jej głowy kompleksów rodzących się przez lata, kiedy była tą najmniej zauważaną i docenianą córką swego ojca. William jednak chciał z tego „brzydkiego kaczątka” zrobić prawdziwego łabędzia. Chciał, by Cressida przestała postrzegać się jako wybrakowaną i uwierzyła w siebie. Był też bardzo opiekuńczy wobec matki swoich dzieci. Dziewczątko jednak zawsze zastanawiało, dlaczego zabiegał właśnie o jej rękę, a nie o rękę jej siostry lub którejś z innych dziewcząt z salonów. Zakompleksiona natura kazała nie dowierzać w zapewnienia, że zapragnął właśnie jej odkąd pierwszy raz ją ujrzał.
- Poznałam go w wakacje przed ostatnim rokiem Beauxbatons, a po ukończeniu szkoły to właśnie on zaprosił mnie do tańca na debiutanckim sabacie – dodała jeszcze, rumieniąc się. Pamiętała jak wtedy stała na uboczu, pewna że przez całe wydarzenie będzie podpierać ścianę, a tu nagle pojawił się on, choć miał do wyboru wiele innych panien. – Trzy miesiące później mi się oświadczył, a potem zaczął przedstawiać mnie swoim krewnym, w tym i tobie.
Rumieniec na jej piegowatych policzkach stał się intensywniejszy. Sięgnęła więc po herbatkę, by zatuszować zmieszanie.
- W Beauxbatons mieliśmy kółko teatralne o wdzięcznej nazwie Théâtre de Sirènes. Nie należałam do niego, ale czasem pokazywali całej szkole swoje występy. Kilka razy był to teatr lalek – rzekła, ciesząc się z prezentu. – Pewnie by ci się spodobało, skoro lubisz lalki. Mieliśmy naprawdę dużo artystycznych zajęć.
Jej ojciec zawsze uważał sztukę za stratę czasu, ale Cressie uwielbiała ją, i to nie tylko malarstwo, choć w nim radziła sobie zdecydowanie najlepiej. Pewnie gdyby trochę poćwiczyła potrafiłaby też ładnie malować buzie lalek i szyć dla nich haftowane sukienki.
- Oczywiście – obiecała. – Nie wiem, kiedy będę miała okazję uczestniczyć w następnym, ale kiedy to się wydarzy, otrzymasz zaproszenie. Teraz to właściwie nie był tylko mój wernisaż, pokazywano tam prace także innych młodych talentów. – Naturalnie takich o szlachetnej lub czystej krwi, i zaproszone grono gości również było odpowiednie. Cressidzie jako damie nie uchodziło tworzyć dla gawiedzi, dlatego miejsca, w których pokazywała swoje prace, zawsze były starannie dobierane. Stroniła także z daleka od świata brudnej, przeżartej nałogami i degeneracją bohemy artystycznej, woląc trzymać się świata sztuki wysokiej adresowanej do przedstawicieli wyższych sfer. Nie zstępowała w zgiełk szarej egzystencji zwykłego ludu. – William jest moim mecenasem i dba o to, by dobrze pokazać mój talent. Jestem mu za to bardzo wdzięczna, tak wiele robi, bym mogła tworzyć i się rozwijać.
Znowu napiła się herbatki.
- Czy o twoją uwagę ktoś już zabiega na salonach tak, jak William kiedyś zabiegał o moją? – zapytała po chwili. W końcu Isabella była ładną dziewczyną, w dodatku temperamentną, a miała wrażenie, że wielu młodzieńców takie lubiło i grzeczne, skromne dziewczęta pokroju Cressidy wydawały im się nudne.
Cressida nie potrzebowała niezależności. Była wprost stworzona do tego, by być żoną i matką i nigdy nie czuła się z przyrodzoną jej rolą skonfliktowana. Jej mąż, biorąc za żonę młodą Flintównę, otrzymywał może nieco zahukany i nieśmiały, ale bardzo solidny i dobrze przygotowany do swojej roli okaz małżonki. Mąż jej ufał, bo wiedział, że Cressida nigdy nie zrobiłaby z premedytacją czegoś, co mogłoby go narazić na wstyd, i mogła się cieszyć dość dużą swobodą. Ograniczenie wychodzenia było zaś podyktowane wyłącznie jej dobrem, więc bez żadnego sprzeciwu się dostosowywała i jeśli już opuszczała dwór, to zawsze w towarzystwie służki bądź kogoś z rodziny, jeśli ktoś akurat wybierał się do Londynu.
Była nie tylko pod opieką (męża, a wcześniej ojca), ale teraz sama także musiała martwić się o inne istoty – swoje dzieci, które miały dopiero osiem miesięcy i były całkowicie bezbronne, zależne od swoich opiekunów. Kiedy je urodziła zrozumiała, czym jest miłość matki do dzieci, i że niosła ona ze sobą nie tylko piękno, ale i lęk oraz niepokój.
- Chciałabym, żeby tak było – odezwała się.
I Cressida starała się optymistycznie wierzyć że wszystko będzie dobrze i że za jakiś czas sytuacja powoli zacznie się uspokajać. Chciała żyć po staremu, tak jak została wychowana. Nie chciała zmian i postępu.
Cressida nigdy nie znalazła się w Hogwarcie i znała go tylko z opowieści, nie odczuła więc przemian na własnej skórze. Do Beauxbatons Grindelwald nie dotarł, wszystko tam toczyło się utartym spokojnym rytmem, za co mogła być wdzięczna swojej matce, która błagała ojca tak długo, aż uległ i wysłał obie córki na nauki do Francji. Gdyby jednak chodziła do Hogwartu zapewne byłaby bierna i płynęła z prądem, unikając wszelkiego ryzyka. Nigdy nie stanęłaby w obronie uczniów o nieczystej krwi i nie naraziłaby się dla osób niższej kategorii, choć nie przyłączyłaby się również do prześladowania ich, woląc zachowywać asekuracyjny dystans i pilnować swojego nosa. Taka właśnie była, bierna i neutralna. Choć była konserwatywna jako dama oddana swojej roli żony i matki, od sprawy mugolskiej wolała trzymać się z daleka, choć gdyby była zmuszona obrać stronę, podążyłaby za rodziną. Wierzyła że jej bliscy są dobrzy, a jeśli niektórzy rzeczywiście zwracali się ku ciemności, wolała tego nie zauważać i ignorować wszelkie oznaki, by nie zostać odartą ze złudzeń, którymi dla spokoju ducha wolała się karmić.
Isabella była kobietą, więc pewnie nikt nie wymagał od niej wiążących politycznych deklaracji, tak jak nie wymagano tego od Cressidy. Dziewczętom pozwalano trzymać się z dala od polityki i zajmować się swoimi sprawami. Były przede wszystkim ozdobami swoich rodzin, a ich najpoważniejszą życiową rolą było zamążpójście i rodzenie mężowi dzieci. Pewnie Isabellę wkrótce także to czekało i Cressie nie zdziwiłaby się, gdyby jej związek miał silny wymiar polityczny. A jeśli chodzi o znajomości, teraz znowu będzie witana na salonach z większym szacunkiem.
- William? Przecież to ty jesteś jego kuzynką – zachichotała. – Choć podejrzewam, że z racji różnicy wieku i tego, że uczył się w Beauxbatons nie mieliście ze sobą aż tak wiele do czynienia. – William był dekadę starszy od Cressie, a więc i od Isabelli, dlatego Selwynówna mogła nie znać go z innych okoliczności niż jakieś rodzinne spotkania i inne wydarzenia towarzyskie. Ale to właśnie on je sobie przedstawił. Chciał wprowadzić Cressidę do swojej rodziny, więc jeszcze na etapie narzeczeństwa przedstawiał jej swoje kuzynostwo, by poczuła się raźniej, wchodząc w rodzinę z którą wcześniej nie miała większych powiązań. Ostatecznie sojusz Flintów i Fawleyów był bardzo świeżą sprawą. – Jako mąż jest... dobry, troskliwy i wyrozumiały. Opiekuje się mną i próbuje sprawić, bym uwierzyła w siebie. Zasypuje mnie komplementami i podarunkami. – A Cressie i tak nadal miała niską samoocenę, bo starania Williama nie mogły tak szybko i łatwo wyplenić z jej głowy kompleksów rodzących się przez lata, kiedy była tą najmniej zauważaną i docenianą córką swego ojca. William jednak chciał z tego „brzydkiego kaczątka” zrobić prawdziwego łabędzia. Chciał, by Cressida przestała postrzegać się jako wybrakowaną i uwierzyła w siebie. Był też bardzo opiekuńczy wobec matki swoich dzieci. Dziewczątko jednak zawsze zastanawiało, dlaczego zabiegał właśnie o jej rękę, a nie o rękę jej siostry lub którejś z innych dziewcząt z salonów. Zakompleksiona natura kazała nie dowierzać w zapewnienia, że zapragnął właśnie jej odkąd pierwszy raz ją ujrzał.
- Poznałam go w wakacje przed ostatnim rokiem Beauxbatons, a po ukończeniu szkoły to właśnie on zaprosił mnie do tańca na debiutanckim sabacie – dodała jeszcze, rumieniąc się. Pamiętała jak wtedy stała na uboczu, pewna że przez całe wydarzenie będzie podpierać ścianę, a tu nagle pojawił się on, choć miał do wyboru wiele innych panien. – Trzy miesiące później mi się oświadczył, a potem zaczął przedstawiać mnie swoim krewnym, w tym i tobie.
Rumieniec na jej piegowatych policzkach stał się intensywniejszy. Sięgnęła więc po herbatkę, by zatuszować zmieszanie.
- W Beauxbatons mieliśmy kółko teatralne o wdzięcznej nazwie Théâtre de Sirènes. Nie należałam do niego, ale czasem pokazywali całej szkole swoje występy. Kilka razy był to teatr lalek – rzekła, ciesząc się z prezentu. – Pewnie by ci się spodobało, skoro lubisz lalki. Mieliśmy naprawdę dużo artystycznych zajęć.
Jej ojciec zawsze uważał sztukę za stratę czasu, ale Cressie uwielbiała ją, i to nie tylko malarstwo, choć w nim radziła sobie zdecydowanie najlepiej. Pewnie gdyby trochę poćwiczyła potrafiłaby też ładnie malować buzie lalek i szyć dla nich haftowane sukienki.
- Oczywiście – obiecała. – Nie wiem, kiedy będę miała okazję uczestniczyć w następnym, ale kiedy to się wydarzy, otrzymasz zaproszenie. Teraz to właściwie nie był tylko mój wernisaż, pokazywano tam prace także innych młodych talentów. – Naturalnie takich o szlachetnej lub czystej krwi, i zaproszone grono gości również było odpowiednie. Cressidzie jako damie nie uchodziło tworzyć dla gawiedzi, dlatego miejsca, w których pokazywała swoje prace, zawsze były starannie dobierane. Stroniła także z daleka od świata brudnej, przeżartej nałogami i degeneracją bohemy artystycznej, woląc trzymać się świata sztuki wysokiej adresowanej do przedstawicieli wyższych sfer. Nie zstępowała w zgiełk szarej egzystencji zwykłego ludu. – William jest moim mecenasem i dba o to, by dobrze pokazać mój talent. Jestem mu za to bardzo wdzięczna, tak wiele robi, bym mogła tworzyć i się rozwijać.
Znowu napiła się herbatki.
- Czy o twoją uwagę ktoś już zabiega na salonach tak, jak William kiedyś zabiegał o moją? – zapytała po chwili. W końcu Isabella była ładną dziewczyną, w dodatku temperamentną, a miała wrażenie, że wielu młodzieńców takie lubiło i grzeczne, skromne dziewczęta pokroju Cressidy wydawały im się nudne.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Kobiety jak dorodne okazy, jak upodlone samice istniejące dla uciechy mężczyzn. Kiedyś usłyszała podobne słowa od jednej ze swoich ślizgońskich przyjaciółek. W przeciwieństwie do Cressidy, Bella szukała wokół siebie indywidualności. Nie dzieliła ludzi, przynajmniej się starała na tyle, na ile tylko było to możliwe. Choć znała swój los, nie zamierzała stawać się okazem. Grzecznie stać z prostymi plecami i posłusznym spojrzeniem. Nikt nigdy nie pozwoli jej iść pierwszej, ale mogła chociaż tak jakoś sprytnie się prześlizgnąć. Nie wyobrażała sobie do śmierci siedzieć jak taka mysz pod miotłą. Umarłaby z nieszczęścia już w pierwszych tygodniach. Świat był na tyle piękny i zaskakujący, że uważała za słabość stchórzenie przed jego czarem. Nie mogła być okazem, jakże krzywdzące wydawało jej się to myślenie. Podziwiała Cressidę, bo taka postawa z pewnością mogła ją bardzo wiele kosztować (w wyobraźni Belli). Fawley nie wydała się jednak osóbką nieszczęśliwszą, wyglądało na to, że dobrze jej w tej nowej roli, a małżeństwo i macierzyństwo były jej radością. Przestała być podlotkiem, rozkwitała mając nowe misje. Jednak dla Isabelli to nie była cała prawda. Próbowała poznać każdy aspekt takiego życia, być może właśnie dlatego zwróciła się do niej z tymi pytaniami o Williama. Nie jednak o kuzyna samego w sobie, ale właśnie o męża. O to jaki jest i jak wygląda prawdziwe życie żony. Dobrze odgadła do Cressida. Rację miała też, jeśli chodzi o relację jej ukochanego z Isą. Między nimi istniały bariery, które nie pozwoliły dotąd dobrze i bliżej im się poznać. Czy Cressida mogłaby odkryć przed nią mroki tej roli? Czy William był jej bardzo bliski? Aranżowane małżeństwo to dwie obce osoby, które nagle stają się jednością. Ileż musiało w niej być wątpliwości. Bella nie chciała nawet myśleć o tym, że za chwilę ktoś może przed nią kogoś takiego postawić, mówiąc, że odtąd ma go słuchać. Że ma go kochać. Czy tak się w ogóle dało? Liczyła, ze serdeczna jej Lady Fawley okaże wsparcie.
- O, więc jest wspaniałym mężem! – zareagowała na jej początkowe słowa z entuzjazmem. Co prawda nie wyobrażała sobie, aby pod osłoną nocy był wielkim katem, ale… cóż, przypadki bywały rozmaite. Opieka, dobroć, zrozumienie i podarki. Mogła mieć przy nim wszystko, czego zapragnie. Bella domyślała się, że malutkie dzieci zobowiązywały ją do czuwania w domu i poświęcania im największej uwagi. Dalsza opowieść brzmiała trochę jak baśń. Spotkanie, wspólny taniec, rumieńce (które z pewnością były tak jak teraz, tak i wtedy – Bella nie mogła powstrzymać delikatnego chichotu), a później niezwykłe oświadczyny. Nie był więc tak obcy, jak to się działo w niektórych historiach. – Spędzaliście wspólnie czas, polubiliście się, zanim się oświadczył? Więc to była jego decyzja? Ukochał sobie Ciebie… - mówiła z pewnym rozmarzeniem. Jako miłośniczka teatru doceniała pełne emocji historie. Wyobrażała sobie też, jak musiała się czuć w tym wszystkim główna bohaterka. – A czy jest coś w życiu małżeńskim, co z chęcią byś odmieniła? – spytała dość śmiało, ale potrzebowała takie pytania zadawać. Nie dowie się przecież od matki! Choć i Fawley może nie być rozmowna przez wzgląd na Williama. Bella nie chciała papalać na prawo i lewo. Próbowała odnaleźć odpowiedzi.
- Gdy opowiadasz o Beauxbatons wydaje mi się, że pasowałabym tam lepiej niż do Hogwartu, ale…Cieszę się, że nie wyjechałam do Francji. Niektóre przyjaźnie z czasów szkolnych już się nie powtórzą… - Westchnęła z nostalgią, a przed oczami stanęło jej kilka drogich twarzy. Czasem chciała znów stać się nastolatką i tam powrócić.
Sztuka wysoka była bardzo wytworna, pasowała do Lady Fawley i z pewnością cieszyła oko Belli. Jednak nie wolno było zapomnieć o tym, że oblicza artystyczne przyjmują formy wielce rozmaite. Nadchodziły czasy, kiedy malarstwo czy literatura osiągały coraz większą swobodę. Może nie dworach szlacheckich, ale z pewnością na ulicach Londynu. Po cichu marzyła o tym, by któregoś dnia obejrzeć spektakl dziwny i nieprzepisowy, odegrany gdzieś w podrzędnym teatrze. Nie było jednak nikogo, kto zgodziłby pójść z nią, a tylko tak mogła w ogóle rozważać takie wyjście. Wystarczająco naciągała dobrą wolę ojca innymi swoimi pomysłami. Ten pozostanie w strefie marzenia.
- Ty i Willam… wydajecie się być tak piękną jednością. Jak to dobrze, że on docenia i wspiera Cię w pasjach. Co byś zrobiła, gdyby nie tolerował malarstwa? – zapytała, próbując znów załagodzić swoje własne obawy. Cressida musiała odpowiadać na trudne pytania. Być może nawet nigdy nie wyobrażała sobie takiej sytuacji.
Mąż…
- Nikt, Cressido – powiedziała dość pogodnie i zwiewnie, jakby ten fakt bardzo ją cieszył. – Pewnie to wkrótce się zmieni, ale póki jestem… Wolna. Choć to chyba zbyt wielkie słowo. Niemniej cieszę się każdym dniem. Czy powinien mnie martwić ten fakt?
Ostatecznie to, choć się cieszyła, nie wiedziała, czy to dobra informacja. W domu nikt o tym nie wspominał. Zjawiała się na przyjęciach, tańczyła z kawalerami, rozmawiała też dość swobodnie, ale w żadnym z nich chyba nie chciała ujrzeć męża. To był ten moment, gdy należało o tym pomyśleć. Tylko że Selwyn myślała chyba o wszystkim innym. Jednak nie mogą nie wykorzystać spotkania z Cressidą i tych kobiecych pogaduszek. Kto inny mógłby powiedzieć jej cokolwiek więcej?
- O, więc jest wspaniałym mężem! – zareagowała na jej początkowe słowa z entuzjazmem. Co prawda nie wyobrażała sobie, aby pod osłoną nocy był wielkim katem, ale… cóż, przypadki bywały rozmaite. Opieka, dobroć, zrozumienie i podarki. Mogła mieć przy nim wszystko, czego zapragnie. Bella domyślała się, że malutkie dzieci zobowiązywały ją do czuwania w domu i poświęcania im największej uwagi. Dalsza opowieść brzmiała trochę jak baśń. Spotkanie, wspólny taniec, rumieńce (które z pewnością były tak jak teraz, tak i wtedy – Bella nie mogła powstrzymać delikatnego chichotu), a później niezwykłe oświadczyny. Nie był więc tak obcy, jak to się działo w niektórych historiach. – Spędzaliście wspólnie czas, polubiliście się, zanim się oświadczył? Więc to była jego decyzja? Ukochał sobie Ciebie… - mówiła z pewnym rozmarzeniem. Jako miłośniczka teatru doceniała pełne emocji historie. Wyobrażała sobie też, jak musiała się czuć w tym wszystkim główna bohaterka. – A czy jest coś w życiu małżeńskim, co z chęcią byś odmieniła? – spytała dość śmiało, ale potrzebowała takie pytania zadawać. Nie dowie się przecież od matki! Choć i Fawley może nie być rozmowna przez wzgląd na Williama. Bella nie chciała papalać na prawo i lewo. Próbowała odnaleźć odpowiedzi.
- Gdy opowiadasz o Beauxbatons wydaje mi się, że pasowałabym tam lepiej niż do Hogwartu, ale…Cieszę się, że nie wyjechałam do Francji. Niektóre przyjaźnie z czasów szkolnych już się nie powtórzą… - Westchnęła z nostalgią, a przed oczami stanęło jej kilka drogich twarzy. Czasem chciała znów stać się nastolatką i tam powrócić.
Sztuka wysoka była bardzo wytworna, pasowała do Lady Fawley i z pewnością cieszyła oko Belli. Jednak nie wolno było zapomnieć o tym, że oblicza artystyczne przyjmują formy wielce rozmaite. Nadchodziły czasy, kiedy malarstwo czy literatura osiągały coraz większą swobodę. Może nie dworach szlacheckich, ale z pewnością na ulicach Londynu. Po cichu marzyła o tym, by któregoś dnia obejrzeć spektakl dziwny i nieprzepisowy, odegrany gdzieś w podrzędnym teatrze. Nie było jednak nikogo, kto zgodziłby pójść z nią, a tylko tak mogła w ogóle rozważać takie wyjście. Wystarczająco naciągała dobrą wolę ojca innymi swoimi pomysłami. Ten pozostanie w strefie marzenia.
- Ty i Willam… wydajecie się być tak piękną jednością. Jak to dobrze, że on docenia i wspiera Cię w pasjach. Co byś zrobiła, gdyby nie tolerował malarstwa? – zapytała, próbując znów załagodzić swoje własne obawy. Cressida musiała odpowiadać na trudne pytania. Być może nawet nigdy nie wyobrażała sobie takiej sytuacji.
Mąż…
- Nikt, Cressido – powiedziała dość pogodnie i zwiewnie, jakby ten fakt bardzo ją cieszył. – Pewnie to wkrótce się zmieni, ale póki jestem… Wolna. Choć to chyba zbyt wielkie słowo. Niemniej cieszę się każdym dniem. Czy powinien mnie martwić ten fakt?
Ostatecznie to, choć się cieszyła, nie wiedziała, czy to dobra informacja. W domu nikt o tym nie wspominał. Zjawiała się na przyjęciach, tańczyła z kawalerami, rozmawiała też dość swobodnie, ale w żadnym z nich chyba nie chciała ujrzeć męża. To był ten moment, gdy należało o tym pomyśleć. Tylko że Selwyn myślała chyba o wszystkim innym. Jednak nie mogą nie wykorzystać spotkania z Cressidą i tych kobiecych pogaduszek. Kto inny mógłby powiedzieć jej cokolwiek więcej?
Cressida wcale nie czuła się upodlona ani zniewolona. Nie znała innego stanu rzeczy, wychowana w konserwatywnym duchu, gdzie role płci były jasno określone. Nie czuła się jednak źle, ponieważ jej ukochane zainteresowania i pasje mieściły się w dozwolonych ramach, zarówno przed ślubem jak i po nim. Teraz miała nawet jeszcze większą wolność, bo tu nikt nie mówił że sztuka jest niepraktyczną stratą czasu, a mąż i jego rodzina wręcz zachęcali ją do tego, by tworzyła jak najwięcej i by prócz malarstwa uczyła się innych umiejętności artystycznych.
Nie mając ciągot do rzeczy niedozwolonych nie czuła się pokrzywdzona, nie mogąc ich robić. Było jej też dobrze chować się za plecami mężczyzn i nie musieć podejmować trudnych, bolesnych decyzji. Dlatego właśnie cieszyła się, że urodziła się jako ta słabsza płeć, którą o wiele częściej traktowano ulgowo.
Cressida jednocześnie starała się zawsze wpasować w tradycje i obyczajowość Flintów, by ojciec był z niej dumny, ale zarazem odróżniała się od swojej siostry i kuzynek, choćby pod względem tych ciągotek artystycznych oraz głębokiej niechęci do polowań. Najprawdopodobniej łączyła w sobie wiele cech Flinta i Fawleya, i to już wtedy zanim została żoną mężczyzny z tego rodu.
Z chwilą wyjścia za mąż i urodzenia dzieci przestała być dzieckiem, a stała się kobietą stojącą obok męża, ale zarazem kryjącą się bezpiecznie w jego cieniu. William jednak był bardzo tolerancyjny i szanował ją oraz jej zdanie, nie próbował wymusić na niej respektu w taki sposób jak ojciec, nigdy nie odniósł się do niej niewłaściwie. Dlatego do tej pory poczucie swojej wartości silniej opierała na relacji z ojcem (która trwała znacznie dłużej niż relacja z mężem i jej wpływ głębiej wniknął w jej sposób myślenia) i tym, że o jego uwagę musiała walczyć, i potrafił wzbudzać szacunek i respekt nawet bez słów. William był raczej wspierającym partnerem i przyjacielem, nie kimś, kto stał nad nią ze srogim, wymagającym spojrzeniem. Miała więc prawdziwe szczęście, że trafiła na takiego męża, bo przy kimś bardziej apodyktycznym i surowym jej delikatna natura pewnie zaczęłaby szybko więdnąć i marnieć.
Nie było powiedziane że męża trzeba było kochać. W większości aranżowanych małżeństw miłość nie istniała, był tylko obowiązek, ale niektórym z czasem udawało się wypracować pozytywne relacje, przyjaźń a nawet coś więcej. Nie były to wielkie płomienne miłości, które zdawały się istnieć tylko na kartach powieści romantycznych, ale uczucia dojrzałe i stabilne, jak to, które istniało między jej rodzicami, którzy szanowali się wzajemnie i dobrze uzupełniali, a jej matka dobrze odnalazła się w rodzinie Flintów.
- Tak – przyznała z rumieńcem na policzkach; mówiąc o Williamie często się rumieniła, bo choć nadal nie nazwała tego w myślach wprost, kochała go. Nie od pierwszego wejrzenia, ale to uczucie narodziło się w niej z czasem, szczególnie silnie wtedy, kiedy czuła pod sercem ruchy ich dzieci. – Przed zaręczynami spotkałam go tylko kilka razy, najwięcej czasu spędziliśmy ze sobą na tamtym pierwszym sabacie. Później postawiono mnie przed faktem dokonanym, kiedy mój pan ojciec zgodził się oddać Williamowi moją rękę, i zorganizowano uroczysty obiad, po którym William mi się oświadczył. – Wcześniej oba rody podpisały kontrakt, Cressie została niejako sprzedana Fawleyom, choć nigdy nie myślała o tym w ten sposób. Wiedziała że to normalne, że każdą dziewczynę to czekało i tylko te niepełnowartościowe, nieurodziwe lub zbyt zbuntowane zostawały starymi pannami. Zawsze się tego bała i wydawało jej się to całkiem realną perspektywą, dlatego zdziwiła się, że tak szybko pojawił się kandydat do jej ręki, który tak długo chodził za jej ojcem aż ten w końcu zgodził się mu ją oddać. Podobno starał się o to od tamtego debiutanckiego sabatu. Zatwardziały kawaler uwielbiający korzystać z uroków salonowego życia i szeptać komplementy do uszu niewiast nagle zapragnął poślubić tą jedną, nieśmiałą i pełną kompleksów, która pod jego spojrzeniem płoniła się rumieńcem jak piwonia i umykała wzrokiem.
- Dobrze jest być żoną takiego mężczyzny jak on i niczego w nim bym nie zmieniła – dodała cichutko, opuszczając skromnie wzrok. – Ale pozostaje mi tylko się zastanawiać, co mógł we mnie widzieć, kiedy wokół było tyle śliczniejszych i bardziej śmiałych dziewcząt. Niemniej jednak z biegiem czasu naprawdę się polubiliśmy, a nawet zaprzyjaźniliśmy, dzięki czemu wyszłam za niego nie czując wielkiego niepokoju – przyznała szczerze, ostatecznie rozmawiała z kuzynką męża, poza tym była naiwna i ufna. – Małżeństwo naprawdę nie jest takie straszne i odzierające z dotychczasowych pasji, jak boją się niektóre dziewczęta. To co kochałam wcale się nie zakończyło, choć musiałam zmienić miejsce zamieszkania, otoczenie i nazwisko, i na początku czułam się dziwnie, bo to było coś nowego.
Początkowo trudno się było przyzwyczaić z raczej ciemnych, udekorowanych w zielone barwy komnat dworku Charnwood przesyconego zapachem lasu do jasnych, widnych i błękitnych komnat posiadłości Fawleyów. Brakowało jej też możliwości porozmawiania codziennie z siostrą czy spacerów po lesie i znajomych ptaków. Mogła jednak nadal odwiedzać bliskich i podtrzymywać z nimi więź.
- Beauxbatons było cudownym miejscem, pięknym i artystycznym, choć początkowo czułam się tam bardzo osamotniona. Tam było tak bardzo inaczej niż w moim rodzinnym domu pod chyba każdym względem. – Inne otoczenie, inny język, inne zwyczaje no i dużo nieznanej jej młodzieży, podczas gdy wcześniej przebywała tylko wśród rodziny i przyjaciół rodziny. Nic dziwnego, że na początku rozmawiała głównie z obrazami i ptakami, ale z czasem zaczęła szukać kontaktu z dziewczętami pochodzącymi z brytyjskich rodów. – Najbardziej brakowało mi właśnie tego: przyjaźni. Tak wiele mnie ominęło, kiedy większość naszych rówieśników uczyło się w Hogwarcie i wielu z tych, którzy nie byli moją rodziną ani przyjaciółmi mego rodu poznałam dopiero w dorosłości. – Przez to nie zdążyła znaleźć takiej prawdziwej, głębokiej przyjaźni wśród absolwentów Hogwartu z którymi nie łączyły jej więzy krwi, bo taka relacja rozwijała się latami, a dwa lata okazjonalnych spotkań to stanowczo zbyt mało, przynajmniej dla dziewczątka które z racji nieśmiałości otwierało się dość powoli. Dlatego mogła tylko pozazdrościć wspólnej nauki, choć gdyby trafiła do nieodpowiedniego domu, to pewnie i tak nie miałaby przyjaciół. Gdyby została Puchonką, czego się w dzieciństwie bała zanim dowiedziała się że wyjedzie do Francji, to czy młodzi Ślizgoni w ogóle chcieliby z nią rozmawiać? A w Hufflepuffie i Gryffindorze raczej nie było odpowiednich dla przykładnej lady znajomych. Jako absolwentka Beauxbatons przynajmniej nie musiała obawiać się pogardy i niechęci, była poza hogwarckimi podziałami.
- Gdyby William nie lubił malarstwa, to byłby bardzo dziwnym Fawleyem – przyznała. W tej rodzinie talenty i zamiłowania artystyczne były bardzo pożądane. Jej małżonek jednak urodził się bez znaczącego talentu praktycznego, więc został teoretykiem i mecenasem sztuki, a Cressida była klejnotem w jego koronie; a przynajmniej on tak o niej mówił, bo niska samoocena Cressie nie pozwalała jej mieć o sobie takiego mniemania. – Ale gdybym poślubiła mężczyznę z innego rodu, takiego który nie przykłada wagi do sztuki i salonowego życia... Pewnie jakoś bym się przystosowała, choć czy istnieje bardziej stosowna pasja dla młodej damy niż sztuka? – Wychowała się jako Flint. Flintowie byli o wiele bardziej przyziemni niż Fawleyowie, oddani bardziej praktycznym zajęciom, jak hodowla ziół czy polowania, ale nikt nie zabraniał Cressidzie malować, ponieważ było to odpowiednie zajęcie dla kobiety. Poza tym zajmowała się też tym co inni Flintowie, opiekowała się roślinami, tworzyła zielniki i bardzo dobrze jeździła konno.
- Nikt nie przykuł twojej uwagi na sabatach? Trudno byłoby mi uwierzyć, że nikt nie prosi cię do tańca na wydarzeniach towarzyskich. Masz takie piękne jasne włosy i alabastrową cerę – odezwała się, muskając palcami pojedynczy ciemnorudy kosmyk. Kiedyś rude włosy i piegi były jej kompleksem, i czasem nadal bywały. I wydawało jej się, że panny takie jak Isabella musiały budzić zainteresowanie. – Teraz, kiedy twoja rodzina hmm... nawróciła się, możliwe że kwestią czasu będzie, kiedy ktoś się tobą zainteresuje. Najlepsze sojusze rodowe zawiera się wszak przez małżeństwa, tak twierdził mój ojciec. – I wiedział to każdy, nawet kobiety. Również takie które jak Cressida żyły w swojej mydlanej bańce naiwności. Ale podejrzewała, że Isabella wkrótce rzeczywiście może stać się ważnym atutem mającym się przysłużyć dobru Selwynów i umożliwić im zawarcie korzystnego sojuszu. Cressie jednak trochę jej współczuła, pamiętając jak sama dziwnie się poczuła, kiedy jej małżeństwo zostało upolitycznione i pisano o nim nawet na łamach Walczącego Maga.
Miała wrażenie, że Isabella się bała. W końcu wydawała się w jakiś dziwny sposób cieszyć brakiem zainteresowania, co zaskoczyło Cressidę. Ale sama przed zaręczynami też się stresowała jak to będzie wyglądać, jak mocno zmieni się jej życie i czy na pewno będzie szczęśliwa, choć zarazem pragnęła spełnić swój obowiązek i uszczęśliwić rodziców, dlatego wyszła za mąż równo trzy miesiące przed dziewiętnastymi urodzinami.
Nie mając ciągot do rzeczy niedozwolonych nie czuła się pokrzywdzona, nie mogąc ich robić. Było jej też dobrze chować się za plecami mężczyzn i nie musieć podejmować trudnych, bolesnych decyzji. Dlatego właśnie cieszyła się, że urodziła się jako ta słabsza płeć, którą o wiele częściej traktowano ulgowo.
Cressida jednocześnie starała się zawsze wpasować w tradycje i obyczajowość Flintów, by ojciec był z niej dumny, ale zarazem odróżniała się od swojej siostry i kuzynek, choćby pod względem tych ciągotek artystycznych oraz głębokiej niechęci do polowań. Najprawdopodobniej łączyła w sobie wiele cech Flinta i Fawleya, i to już wtedy zanim została żoną mężczyzny z tego rodu.
Z chwilą wyjścia za mąż i urodzenia dzieci przestała być dzieckiem, a stała się kobietą stojącą obok męża, ale zarazem kryjącą się bezpiecznie w jego cieniu. William jednak był bardzo tolerancyjny i szanował ją oraz jej zdanie, nie próbował wymusić na niej respektu w taki sposób jak ojciec, nigdy nie odniósł się do niej niewłaściwie. Dlatego do tej pory poczucie swojej wartości silniej opierała na relacji z ojcem (która trwała znacznie dłużej niż relacja z mężem i jej wpływ głębiej wniknął w jej sposób myślenia) i tym, że o jego uwagę musiała walczyć, i potrafił wzbudzać szacunek i respekt nawet bez słów. William był raczej wspierającym partnerem i przyjacielem, nie kimś, kto stał nad nią ze srogim, wymagającym spojrzeniem. Miała więc prawdziwe szczęście, że trafiła na takiego męża, bo przy kimś bardziej apodyktycznym i surowym jej delikatna natura pewnie zaczęłaby szybko więdnąć i marnieć.
Nie było powiedziane że męża trzeba było kochać. W większości aranżowanych małżeństw miłość nie istniała, był tylko obowiązek, ale niektórym z czasem udawało się wypracować pozytywne relacje, przyjaźń a nawet coś więcej. Nie były to wielkie płomienne miłości, które zdawały się istnieć tylko na kartach powieści romantycznych, ale uczucia dojrzałe i stabilne, jak to, które istniało między jej rodzicami, którzy szanowali się wzajemnie i dobrze uzupełniali, a jej matka dobrze odnalazła się w rodzinie Flintów.
- Tak – przyznała z rumieńcem na policzkach; mówiąc o Williamie często się rumieniła, bo choć nadal nie nazwała tego w myślach wprost, kochała go. Nie od pierwszego wejrzenia, ale to uczucie narodziło się w niej z czasem, szczególnie silnie wtedy, kiedy czuła pod sercem ruchy ich dzieci. – Przed zaręczynami spotkałam go tylko kilka razy, najwięcej czasu spędziliśmy ze sobą na tamtym pierwszym sabacie. Później postawiono mnie przed faktem dokonanym, kiedy mój pan ojciec zgodził się oddać Williamowi moją rękę, i zorganizowano uroczysty obiad, po którym William mi się oświadczył. – Wcześniej oba rody podpisały kontrakt, Cressie została niejako sprzedana Fawleyom, choć nigdy nie myślała o tym w ten sposób. Wiedziała że to normalne, że każdą dziewczynę to czekało i tylko te niepełnowartościowe, nieurodziwe lub zbyt zbuntowane zostawały starymi pannami. Zawsze się tego bała i wydawało jej się to całkiem realną perspektywą, dlatego zdziwiła się, że tak szybko pojawił się kandydat do jej ręki, który tak długo chodził za jej ojcem aż ten w końcu zgodził się mu ją oddać. Podobno starał się o to od tamtego debiutanckiego sabatu. Zatwardziały kawaler uwielbiający korzystać z uroków salonowego życia i szeptać komplementy do uszu niewiast nagle zapragnął poślubić tą jedną, nieśmiałą i pełną kompleksów, która pod jego spojrzeniem płoniła się rumieńcem jak piwonia i umykała wzrokiem.
- Dobrze jest być żoną takiego mężczyzny jak on i niczego w nim bym nie zmieniła – dodała cichutko, opuszczając skromnie wzrok. – Ale pozostaje mi tylko się zastanawiać, co mógł we mnie widzieć, kiedy wokół było tyle śliczniejszych i bardziej śmiałych dziewcząt. Niemniej jednak z biegiem czasu naprawdę się polubiliśmy, a nawet zaprzyjaźniliśmy, dzięki czemu wyszłam za niego nie czując wielkiego niepokoju – przyznała szczerze, ostatecznie rozmawiała z kuzynką męża, poza tym była naiwna i ufna. – Małżeństwo naprawdę nie jest takie straszne i odzierające z dotychczasowych pasji, jak boją się niektóre dziewczęta. To co kochałam wcale się nie zakończyło, choć musiałam zmienić miejsce zamieszkania, otoczenie i nazwisko, i na początku czułam się dziwnie, bo to było coś nowego.
Początkowo trudno się było przyzwyczaić z raczej ciemnych, udekorowanych w zielone barwy komnat dworku Charnwood przesyconego zapachem lasu do jasnych, widnych i błękitnych komnat posiadłości Fawleyów. Brakowało jej też możliwości porozmawiania codziennie z siostrą czy spacerów po lesie i znajomych ptaków. Mogła jednak nadal odwiedzać bliskich i podtrzymywać z nimi więź.
- Beauxbatons było cudownym miejscem, pięknym i artystycznym, choć początkowo czułam się tam bardzo osamotniona. Tam było tak bardzo inaczej niż w moim rodzinnym domu pod chyba każdym względem. – Inne otoczenie, inny język, inne zwyczaje no i dużo nieznanej jej młodzieży, podczas gdy wcześniej przebywała tylko wśród rodziny i przyjaciół rodziny. Nic dziwnego, że na początku rozmawiała głównie z obrazami i ptakami, ale z czasem zaczęła szukać kontaktu z dziewczętami pochodzącymi z brytyjskich rodów. – Najbardziej brakowało mi właśnie tego: przyjaźni. Tak wiele mnie ominęło, kiedy większość naszych rówieśników uczyło się w Hogwarcie i wielu z tych, którzy nie byli moją rodziną ani przyjaciółmi mego rodu poznałam dopiero w dorosłości. – Przez to nie zdążyła znaleźć takiej prawdziwej, głębokiej przyjaźni wśród absolwentów Hogwartu z którymi nie łączyły jej więzy krwi, bo taka relacja rozwijała się latami, a dwa lata okazjonalnych spotkań to stanowczo zbyt mało, przynajmniej dla dziewczątka które z racji nieśmiałości otwierało się dość powoli. Dlatego mogła tylko pozazdrościć wspólnej nauki, choć gdyby trafiła do nieodpowiedniego domu, to pewnie i tak nie miałaby przyjaciół. Gdyby została Puchonką, czego się w dzieciństwie bała zanim dowiedziała się że wyjedzie do Francji, to czy młodzi Ślizgoni w ogóle chcieliby z nią rozmawiać? A w Hufflepuffie i Gryffindorze raczej nie było odpowiednich dla przykładnej lady znajomych. Jako absolwentka Beauxbatons przynajmniej nie musiała obawiać się pogardy i niechęci, była poza hogwarckimi podziałami.
- Gdyby William nie lubił malarstwa, to byłby bardzo dziwnym Fawleyem – przyznała. W tej rodzinie talenty i zamiłowania artystyczne były bardzo pożądane. Jej małżonek jednak urodził się bez znaczącego talentu praktycznego, więc został teoretykiem i mecenasem sztuki, a Cressida była klejnotem w jego koronie; a przynajmniej on tak o niej mówił, bo niska samoocena Cressie nie pozwalała jej mieć o sobie takiego mniemania. – Ale gdybym poślubiła mężczyznę z innego rodu, takiego który nie przykłada wagi do sztuki i salonowego życia... Pewnie jakoś bym się przystosowała, choć czy istnieje bardziej stosowna pasja dla młodej damy niż sztuka? – Wychowała się jako Flint. Flintowie byli o wiele bardziej przyziemni niż Fawleyowie, oddani bardziej praktycznym zajęciom, jak hodowla ziół czy polowania, ale nikt nie zabraniał Cressidzie malować, ponieważ było to odpowiednie zajęcie dla kobiety. Poza tym zajmowała się też tym co inni Flintowie, opiekowała się roślinami, tworzyła zielniki i bardzo dobrze jeździła konno.
- Nikt nie przykuł twojej uwagi na sabatach? Trudno byłoby mi uwierzyć, że nikt nie prosi cię do tańca na wydarzeniach towarzyskich. Masz takie piękne jasne włosy i alabastrową cerę – odezwała się, muskając palcami pojedynczy ciemnorudy kosmyk. Kiedyś rude włosy i piegi były jej kompleksem, i czasem nadal bywały. I wydawało jej się, że panny takie jak Isabella musiały budzić zainteresowanie. – Teraz, kiedy twoja rodzina hmm... nawróciła się, możliwe że kwestią czasu będzie, kiedy ktoś się tobą zainteresuje. Najlepsze sojusze rodowe zawiera się wszak przez małżeństwa, tak twierdził mój ojciec. – I wiedział to każdy, nawet kobiety. Również takie które jak Cressida żyły w swojej mydlanej bańce naiwności. Ale podejrzewała, że Isabella wkrótce rzeczywiście może stać się ważnym atutem mającym się przysłużyć dobru Selwynów i umożliwić im zawarcie korzystnego sojuszu. Cressie jednak trochę jej współczuła, pamiętając jak sama dziwnie się poczuła, kiedy jej małżeństwo zostało upolitycznione i pisano o nim nawet na łamach Walczącego Maga.
Miała wrażenie, że Isabella się bała. W końcu wydawała się w jakiś dziwny sposób cieszyć brakiem zainteresowania, co zaskoczyło Cressidę. Ale sama przed zaręczynami też się stresowała jak to będzie wyglądać, jak mocno zmieni się jej życie i czy na pewno będzie szczęśliwa, choć zarazem pragnęła spełnić swój obowiązek i uszczęśliwić rodziców, dlatego wyszła za mąż równo trzy miesiące przed dziewiętnastymi urodzinami.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
W oczach Belli tak bliską osobę trzeba było kochać. Przynajmniej w początkowych fazach. Nie wyobrażała sobie obojętności we wspólnej komnacie. Wiedziała, że bardzo mała jest szansa na to, aby w osobie męża odnalazła płomienne uczucie, ale wierzyła w to. Naiwnie, uparcie i wyjątkowo mocno. Cóż się jednak dziwić, skoro była tak wielką marzycielką i twardo stała przy swoich wizjach. Być może taka postawa doprowadzi ją do upadku, gdy ziszczą się wszystkie czarne myśli, gdy obawy przestaną być niewidzialnymi, mikroskopijnymi igiełkami szczypiącymi ją w łydki, a staną się potężnym ciosem powalającym najtwardszego zawodnika. Dziś jednak żyła tym chwilowym skrawkiem rozkosznej wolności. Nie myślała jednak wyłącznie o tych zakazanych zachciankach. Próbowała zagrać uroczą damę i sprawić, by ojcowskie serce pękło z dumy, a kiedy tylko mogła, zbaczała z tej drogi i dogadzała samej sobie, odrzucając w krótkich chwilach szlachetne życie. Nawet nie wiedziała, że to może przynieść tak wiele radości! Bywały wpadki, płynęły łzy i roznosił się srogi krzyk Lorda Selwyna, ale wskażcie, proszę, kto nigdy nie zawiódł i nie wpędził w troski swych rodziców. Szczęśliwie i tak udawało jej się zagłaskiwać ojca. Bez tego nie byłoby tej pięknej cieplarni i nie byłoby długich nocnych rozmów w ojcowskiej bibliotece, pośród ksiąg, które pachniały Belli niezwykłą tajemnicą.
Plany, formalność, zasady, wypada i nie wypada. To takie małe tornado wijące się gdzieś przy niej i haczące w najmniej pożądanym momencie. Słuchając opowieści Cressidy, już wyobrażała sobie, jak wszyscy płynnie przechodzili z jej życiem od punktu do punktu. Nie dziwiło to Isabelli, znała ten schemat i rozumiała zasady gry. Przyjmowała je ze spokojem. Więc będą tańce, rozmowy, a potem on wybierze sobie ją i poprosi ojca o rękę. Ach, właśnie tak. Gorzej jeśli nie będzie żadnego kręcącego się kandydata, a nagle jakiś stary nestor machnie ręką i złączy dwie obce sobie osoby. Czy Cressida mogła mówić o szczęściu, skoro Will wybrał sobie ją z własnej woli? Selwyn nie do końca potrafiła to ocenić. Wciąż widziała, jak przerzuca się kobietę z pałacu do pałacu. Tak jak zrobili to z rudowłosą, tak zaraz zrobią i z nią.
- Jesteś piękna i pełna tajemniczego uroku, Lady Fawley. Wcale się nie dziwię, że jego serce zabiło mocniej właśnie dla Ciebie. – A później nachyliła się nieco do niej z uśmiechem na ustach. – Jak dobrze, że William jest Williamem, a nie żadnym paskudnym Lordem – powiedziała, jakby mówiła jej coś w sekrecie. Ale i tak pozwoliła sobie na wdzięczny chichot. Nie bała się mówić takich rzeczy. Obydwie wiedziały, że taka była prawda. Wiele dziewcząt nie mogło liczyć na tak przystępnego męża, który w dodatku podzielał ich pasje. I nie mówiła tego wszystkiego dlatego, że był to jej kuzyn.
- Ależ ranią mnie Twe słowa, Cressido! Proszę, nie mów tak – mówiła żywo, nie kryjąc emocji. – Nigdy nie wątp w swój urok i swą kobiecą siłę – powiedziała, cytując chyba którąś z koleżanek. Gdyby matki młodych Lady wiedziały, co też się działo w lochach Slytherinu, jakie podszepty krążyły między dziewczętami… - Teraz, w tym pięknym salonie widzę Cię jako panią, czułą i oddającą serce dla tego domu. – Bella z ochotą podzieliła się swą uwagą. Opowieści rudowłosej wydawały jej się niemal baśniowe. Nie mogła oczekiwać, że Cressida podzieli jej pragnienia. Potrzebowała innych rzeczy i takież to rzeczy tutaj mogła otrzymać, więc była szczęśliwa.
Rozumiała jej ból związany z przyjaciółkami, choć ich sytuacje były wielce odmienne. Bella jednak przez międzyrodowe waśnie nie mogła przyjaźnić się z niektórymi dziewczętami. Niektóre nieczyste znajomości ze szkoły musiała nawet porzucić. W obecnej jednak sytuacji politycznej Selwynów część znajomości zaczęło odżywać.
- Mam nadzieję, że w nowych krainach odnalazłaś przyjaciółki – powiedziała nieco spokojniejsza już – Wyobrażam sobie te wspólne herbatki i pogaduszki. – Wyobrażała sobie też znacznie więcej rzeczy, ale nie była pewna, czy mieściły się one w stosowności Cressidy. Wolała też, aby żona kuzyna jej nie potępiała. Aż strach pomyśleć, jak zareagowałaby wiedząc o tych wszystkich psotach Selwyn.
Stosowność, no tak.
– Nigdy nie poznałam damy, prócz mej matki, tak szlachetnej jak Ty. Twoje talenty są na pewno powodem dumy obydwu rodzin – odrzekła, to jako pierwsze właśnie przyszło jej na myśl. Nikt nie mógł jej czegokolwiek zarzucić. A nieśmiałość? Była przecież bardziej rozgadana od Belli! Choć obecnie ich rozmowa opierała się głównie na pytaniach jednej i odpowiedziach drugiej. Gdy zaś o Flintów chodziło… Może Bella jako zielarz byłaby lepszym Flintem niż Selwynem? Tylko czy ktokolwiek z Flintów odnajdywał się w ogniu?
- Nikt, zupełnie nikt. Oczywiście, tańczyłam i to nie raz, ale nikt nie zdołał mnie oczarować i, jak widać, ani ja jego – odpowiadała bez cienia niepokoju. Brak adoratorów nie wydawał jej się wielkim utrapieniem. Trzeba też napomknąć, że Bella sama nie starała się też bardzo na tych sabatach. Chętnie porozmawiała z chłopcami i dziewczętami, z radością też oddawała się muzyce, ale nie myślała o poszukiwaniu męża. Ani o tym, że jakiś kawaler mógłby tam poszukiwać właśnie jej. Cóż, nie myślała jak przykładna lady. – Wiem, Cressido. Zapewne będzie właśnie tak, jak mówisz. Któregoś dnia… Tym bardziej, że wyraźnie widać poruszenie w moim domu. Mamy wielu gości, wiele rodów znów otwiera dla nas swe bramy.
To nie do końca strach władał Bellą. Z jednej strony pragnęła tego bardzo. Wierzyła w zakochanie. Czytała dużo literatury kobiecej, baśnie, odwiedzała teatru i dała się zaczarować tym historiom. Pragnęła mieć u swego boku kogoś z kim wspólnie będzie mogła rozkwitać. Wiedziała jednak, że los bywa częściej wrogiem niż przyjacielem i małżeństwo może stać się je przekleństwem.
Nie widziała świata tak jak Cressida.
Plany, formalność, zasady, wypada i nie wypada. To takie małe tornado wijące się gdzieś przy niej i haczące w najmniej pożądanym momencie. Słuchając opowieści Cressidy, już wyobrażała sobie, jak wszyscy płynnie przechodzili z jej życiem od punktu do punktu. Nie dziwiło to Isabelli, znała ten schemat i rozumiała zasady gry. Przyjmowała je ze spokojem. Więc będą tańce, rozmowy, a potem on wybierze sobie ją i poprosi ojca o rękę. Ach, właśnie tak. Gorzej jeśli nie będzie żadnego kręcącego się kandydata, a nagle jakiś stary nestor machnie ręką i złączy dwie obce sobie osoby. Czy Cressida mogła mówić o szczęściu, skoro Will wybrał sobie ją z własnej woli? Selwyn nie do końca potrafiła to ocenić. Wciąż widziała, jak przerzuca się kobietę z pałacu do pałacu. Tak jak zrobili to z rudowłosą, tak zaraz zrobią i z nią.
- Jesteś piękna i pełna tajemniczego uroku, Lady Fawley. Wcale się nie dziwię, że jego serce zabiło mocniej właśnie dla Ciebie. – A później nachyliła się nieco do niej z uśmiechem na ustach. – Jak dobrze, że William jest Williamem, a nie żadnym paskudnym Lordem – powiedziała, jakby mówiła jej coś w sekrecie. Ale i tak pozwoliła sobie na wdzięczny chichot. Nie bała się mówić takich rzeczy. Obydwie wiedziały, że taka była prawda. Wiele dziewcząt nie mogło liczyć na tak przystępnego męża, który w dodatku podzielał ich pasje. I nie mówiła tego wszystkiego dlatego, że był to jej kuzyn.
- Ależ ranią mnie Twe słowa, Cressido! Proszę, nie mów tak – mówiła żywo, nie kryjąc emocji. – Nigdy nie wątp w swój urok i swą kobiecą siłę – powiedziała, cytując chyba którąś z koleżanek. Gdyby matki młodych Lady wiedziały, co też się działo w lochach Slytherinu, jakie podszepty krążyły między dziewczętami… - Teraz, w tym pięknym salonie widzę Cię jako panią, czułą i oddającą serce dla tego domu. – Bella z ochotą podzieliła się swą uwagą. Opowieści rudowłosej wydawały jej się niemal baśniowe. Nie mogła oczekiwać, że Cressida podzieli jej pragnienia. Potrzebowała innych rzeczy i takież to rzeczy tutaj mogła otrzymać, więc była szczęśliwa.
Rozumiała jej ból związany z przyjaciółkami, choć ich sytuacje były wielce odmienne. Bella jednak przez międzyrodowe waśnie nie mogła przyjaźnić się z niektórymi dziewczętami. Niektóre nieczyste znajomości ze szkoły musiała nawet porzucić. W obecnej jednak sytuacji politycznej Selwynów część znajomości zaczęło odżywać.
- Mam nadzieję, że w nowych krainach odnalazłaś przyjaciółki – powiedziała nieco spokojniejsza już – Wyobrażam sobie te wspólne herbatki i pogaduszki. – Wyobrażała sobie też znacznie więcej rzeczy, ale nie była pewna, czy mieściły się one w stosowności Cressidy. Wolała też, aby żona kuzyna jej nie potępiała. Aż strach pomyśleć, jak zareagowałaby wiedząc o tych wszystkich psotach Selwyn.
Stosowność, no tak.
– Nigdy nie poznałam damy, prócz mej matki, tak szlachetnej jak Ty. Twoje talenty są na pewno powodem dumy obydwu rodzin – odrzekła, to jako pierwsze właśnie przyszło jej na myśl. Nikt nie mógł jej czegokolwiek zarzucić. A nieśmiałość? Była przecież bardziej rozgadana od Belli! Choć obecnie ich rozmowa opierała się głównie na pytaniach jednej i odpowiedziach drugiej. Gdy zaś o Flintów chodziło… Może Bella jako zielarz byłaby lepszym Flintem niż Selwynem? Tylko czy ktokolwiek z Flintów odnajdywał się w ogniu?
- Nikt, zupełnie nikt. Oczywiście, tańczyłam i to nie raz, ale nikt nie zdołał mnie oczarować i, jak widać, ani ja jego – odpowiadała bez cienia niepokoju. Brak adoratorów nie wydawał jej się wielkim utrapieniem. Trzeba też napomknąć, że Bella sama nie starała się też bardzo na tych sabatach. Chętnie porozmawiała z chłopcami i dziewczętami, z radością też oddawała się muzyce, ale nie myślała o poszukiwaniu męża. Ani o tym, że jakiś kawaler mógłby tam poszukiwać właśnie jej. Cóż, nie myślała jak przykładna lady. – Wiem, Cressido. Zapewne będzie właśnie tak, jak mówisz. Któregoś dnia… Tym bardziej, że wyraźnie widać poruszenie w moim domu. Mamy wielu gości, wiele rodów znów otwiera dla nas swe bramy.
To nie do końca strach władał Bellą. Z jednej strony pragnęła tego bardzo. Wierzyła w zakochanie. Czytała dużo literatury kobiecej, baśnie, odwiedzała teatru i dała się zaczarować tym historiom. Pragnęła mieć u swego boku kogoś z kim wspólnie będzie mogła rozkwitać. Wiedziała jednak, że los bywa częściej wrogiem niż przyjacielem i małżeństwo może stać się je przekleństwem.
Nie widziała świata tak jak Cressida.
Cressie, w czasach przed zaręczynami, nie uważała kochania męża za konieczne, najważniejszy był obowiązek wobec rodu, to on sprawiał że dwie osoby były łączone węzłem małżeńskim, zwykle z inicjatywy swoich rodów, nie własnej. Miłość nie była najważniejsza, nie dla niej tworzono aranżowane związki, a dla przetrwania rodów i czystej krwi. Nikt nie dał jej możliwości wyboru, ten przysługiwał jedynie mężczyznom, a młode lady poślubiały tych, których ojcowie i nestorzy nakazali im poślubić. Gdyby jej pan ojciec nie zgodził się oddać jej ręki Williamowi, nigdy nie byliby razem. Oczywiście uczucia stanowiły miłą osłodę wypełniania obowiązku, ale gdyby nie czuła do Williama żadnej przyjaźni i sympatii, również musiałaby za niego wyjść i oddać mu się w noc poślubną. Miała niebywałe szczęście, że między nią i mężem pojawiła się przyjaźń jeszcze na etapie narzeczeństwa, ale prawdopodobnie była w mniejszości. Oczywiście życzyła Isabelli jak najlepiej i żeby udało jej się w osobie męża odnaleźć bratnią duszę, którą polubi, a kiedyś może nawet pokocha.
Uczucie jej i Williama nie było jednak płomienne i nagłe, budziło się powoli i przypominało raczej przyjaźń dwóch dusz idących przez życie obok siebie razem, bez wzlotów, upadków i silnych emocji. Cieszyła się z tego, ale zdawała sobie sprawę że gdyby ojciec postanowił inaczej dziś mogłaby być żoną kogoś innego, bardziej surowego i mniej wyrozumiałego, ale pokornie by się dostosowała. Taka już była, co nie znaczyło, że sobie nie dogadzała. Robiła to, ale w dozwolony sposób który nie oburzy ojca.
Nie wiedziała że dla Isabelli jej opowieść brzmiała w taki sposób. Dla Cressidy to wszystko było normalne i oczywiste, te wszystkie powinności, zasady i utarte schematy, którymi podążały pokolenia kobiet przed nimi. Do tego od dzieciństwa ją przygotowywano, uświadamiając jej wagę obowiązków, które musiała spełnić gdy dorośnie. Gdyby William się nie pojawił, prosząc Leandera Flinta o rękę najmłodszej córki, to pewnie ojciec i nestor sami wybraliby odpowiedniego kandydata i pertraktowaliby z jego rodem, ewentualnie zawsze mogli ją wydać za jakiegoś dalszego kuzyna. William jako mężczyzna mógł przejawić inicjatywę i dokonać wyboru kobiety, którą chciał pojąć za żonę. Mógł poznawać na salonach różne panny i w końcu wypatrzeć tą, z którą chciał spędzić życie. Mogła się tylko zastanawiać, co zobaczył w niej. Była niska, ruda, piegowata i chorobliwie nieśmiała, poza tym miała wąskie biodra, maleńkie piersi, podczas pierwszego tańca z nim ze stresu parę razy się potknęła i wszyscy zawsze mówili, że nie będzie dobra do rodzenia synów.
- William jest cudowny, ale ja... chyba nie jestem tak dobra jak inne dziewczęta – powiedziała, spuszczając wzrok. Zawsze czuła się gorsza od starszego rodzeństwa, wybrakowana i nie potrafiąca spełnić oczekiwań ojca. Dlatego miała niską samoocenę nawet po ślubie i nie pomagały liczne deklaracje męża zapewniającego ją o jej urodzie, talencie i wyjątkowości. Zawsze bała się tego, że nie będzie potrafiła go uszczęśliwić, tym bardziej że William był starszy i bardzo, ale to bardzo przystojny. Co widział w takiej szarej myszce? Daleko jej było do królewskiego łabędzia. – Cieszę się, że tak dobrze o mnie myślisz, ale nie wiem, czy wiele osób podzieliłoby twoje zdanie. Niemniej jednak chciałabym, żeby mógł być ze mnie zadowolony i dumny. Gdy czasy trochę się uspokoją, pragnę urodzić mu więcej dzieci. Skrycie marzę o tym, by posiadać pięcioro. – Po tym wyznaniu znowu się zarumieniła, ale pragnienie posiadania gromadki dzieci również wydawało jej się czymś naturalnym. Macierzyństwo było dla niej najwyższą formą życiowego spełnienia. Gdyby tak przyszło jej kiedyś ujrzeć legendarne zwierciadło Ain Eingarp, zapewne ujrzałaby tam siebie u boku męża, otoczonych licznymi dziećmi.
Na salonach jednak była pełna kompleksów, głównie przez wzgląd na wygląd oraz brak pewności siebie, a także przez fakt, że z powodu nauki za granicą nie miała sposobności wcześniej zacieśnić relacji z uczniami Hogwartu i nie miała szans wejść w towarzystwa, gdzie inne dziewczęta znały się i przyjaźniły od lat, a ona była obca, poznana później. Jak miała konkurować z więziami zawartymi lata temu w szkolnej ławie?
- Głównie dziewczęta z brytyjskich rodów, które podobnie jak ja zostały tam wysłane, ale niestety na moim roku nie było ich zbyt wiele – odpowiedziała ze smutkiem. Miała też kilka koleżanek z francuskich rodzin czystej krwi, ale nie miała już z nimi kontaktu, poza Babette która przyjechała do Anglii. Brakowało jej jednak długotrwałych przyjaźni tutaj, w kraju.
Wiedząc o psotach Isabelli nie zareagowałaby zbyt entuzjastycznie i na myśl o wielu z nich poczułaby się zgorszona. Sama nigdy nie psociła, jeśli nie liczyć tego dziecięcego wymykania się do lasu by porozmawiać z ptakami, czy ostrzec je przed planowanym przez ojca polowaniem. No chyba że za psotę można było uznać potajemną naukę animagii, którą uskuteczniała w ścisłym sekrecie, zafascynowana możliwością zmieniania się w jakiegoś ptaka.
- Mój ojciec nigdy specjalnie nie doceniał sztuki, chyba że szkice roślin w zielnikach, które tworzył i prosił mnie, bym odpowiednio je zilustrowała. – Leander Flint był do bólu praktyczny, twardo stąpający po ziemi i pozbawiony artyzmu. Żywiołem Flintów nie był jednak ogień, a ziemia. Mieszkańcy lasu Charnwood byli stali, przyziemni, zafascynowani zielarstwem i od lat uparcie trzymali się swoich obyczajów, nie idąc z duchem czasu, podczas gdy ogień był żywiołowy i zmienny, nieobliczalny. Cressida jedyne co miała płomienne to włosy, bo na pewno nie charakter. I choć przy Isabelli rzeczywiście się rozgadała, jej nieśmiałość ujawniała się głównie przy mężczyznach, osobach sporo starszych oraz nowo poznanych. Przy dziewczętach, jeśli odkryła że dobrze się rozmawia, potrafiła otworzyć się szybciej i zaczynała mówić. A przy mężczyznach długo płonęła rumieńcem i uciekała wzrokiem.
Ale widziała świat jak Flint, dość konserwatywnie, przez pryzmat schematów i powinności, chociaż z domieszką artyzmu Fawleya.
- Może ktoś już właśnie czeka na odpowiedni moment, by poprosić twego ojca o twoją rękę? – zastanowiła się, choć przypuszczała, że skoro mężczyźni przykładali taką wagę do polityki, mogło też chodzić o poglądy, i gdy Selwynowie w ostatnich miesiącach błądzili, zainteresowanie pannami z ich rodu mogło być mniejsze. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyła, bo jaka inna mogła być przyczyna tego, że Isabella nie miała adoratora? Cressie znała Selwynównę na tyle krótko, zwłaszcza że nie uczyły się w jednej szkole, że nie wiedziała zbyt wiele o jej nieprzykładności. Nie znała prawdziwego oblicza siedzącej naprzeciwko niej panny, pewna że kuzynka jej męża musi być dobrą i uzdolnioną lady. – A to poruszenie bardzo dobrze o tym świadczy. Może twój ojciec już wybiera odpowiedniego kandydata i wkrótce ci go przedstawi? A potem dostaniesz śliczny pierścionek i będziesz cieszyć się narzeczeńskim stanem, a twoi rodzice będą z ciebie dumni. – W wyobrażeniach dziewczątka to brzmiało bardzo optymistycznie, ale chciała pokazać Isabelli, że bycie narzeczoną to piękna rzecz.
Uczucie jej i Williama nie było jednak płomienne i nagłe, budziło się powoli i przypominało raczej przyjaźń dwóch dusz idących przez życie obok siebie razem, bez wzlotów, upadków i silnych emocji. Cieszyła się z tego, ale zdawała sobie sprawę że gdyby ojciec postanowił inaczej dziś mogłaby być żoną kogoś innego, bardziej surowego i mniej wyrozumiałego, ale pokornie by się dostosowała. Taka już była, co nie znaczyło, że sobie nie dogadzała. Robiła to, ale w dozwolony sposób który nie oburzy ojca.
Nie wiedziała że dla Isabelli jej opowieść brzmiała w taki sposób. Dla Cressidy to wszystko było normalne i oczywiste, te wszystkie powinności, zasady i utarte schematy, którymi podążały pokolenia kobiet przed nimi. Do tego od dzieciństwa ją przygotowywano, uświadamiając jej wagę obowiązków, które musiała spełnić gdy dorośnie. Gdyby William się nie pojawił, prosząc Leandera Flinta o rękę najmłodszej córki, to pewnie ojciec i nestor sami wybraliby odpowiedniego kandydata i pertraktowaliby z jego rodem, ewentualnie zawsze mogli ją wydać za jakiegoś dalszego kuzyna. William jako mężczyzna mógł przejawić inicjatywę i dokonać wyboru kobiety, którą chciał pojąć za żonę. Mógł poznawać na salonach różne panny i w końcu wypatrzeć tą, z którą chciał spędzić życie. Mogła się tylko zastanawiać, co zobaczył w niej. Była niska, ruda, piegowata i chorobliwie nieśmiała, poza tym miała wąskie biodra, maleńkie piersi, podczas pierwszego tańca z nim ze stresu parę razy się potknęła i wszyscy zawsze mówili, że nie będzie dobra do rodzenia synów.
- William jest cudowny, ale ja... chyba nie jestem tak dobra jak inne dziewczęta – powiedziała, spuszczając wzrok. Zawsze czuła się gorsza od starszego rodzeństwa, wybrakowana i nie potrafiąca spełnić oczekiwań ojca. Dlatego miała niską samoocenę nawet po ślubie i nie pomagały liczne deklaracje męża zapewniającego ją o jej urodzie, talencie i wyjątkowości. Zawsze bała się tego, że nie będzie potrafiła go uszczęśliwić, tym bardziej że William był starszy i bardzo, ale to bardzo przystojny. Co widział w takiej szarej myszce? Daleko jej było do królewskiego łabędzia. – Cieszę się, że tak dobrze o mnie myślisz, ale nie wiem, czy wiele osób podzieliłoby twoje zdanie. Niemniej jednak chciałabym, żeby mógł być ze mnie zadowolony i dumny. Gdy czasy trochę się uspokoją, pragnę urodzić mu więcej dzieci. Skrycie marzę o tym, by posiadać pięcioro. – Po tym wyznaniu znowu się zarumieniła, ale pragnienie posiadania gromadki dzieci również wydawało jej się czymś naturalnym. Macierzyństwo było dla niej najwyższą formą życiowego spełnienia. Gdyby tak przyszło jej kiedyś ujrzeć legendarne zwierciadło Ain Eingarp, zapewne ujrzałaby tam siebie u boku męża, otoczonych licznymi dziećmi.
Na salonach jednak była pełna kompleksów, głównie przez wzgląd na wygląd oraz brak pewności siebie, a także przez fakt, że z powodu nauki za granicą nie miała sposobności wcześniej zacieśnić relacji z uczniami Hogwartu i nie miała szans wejść w towarzystwa, gdzie inne dziewczęta znały się i przyjaźniły od lat, a ona była obca, poznana później. Jak miała konkurować z więziami zawartymi lata temu w szkolnej ławie?
- Głównie dziewczęta z brytyjskich rodów, które podobnie jak ja zostały tam wysłane, ale niestety na moim roku nie było ich zbyt wiele – odpowiedziała ze smutkiem. Miała też kilka koleżanek z francuskich rodzin czystej krwi, ale nie miała już z nimi kontaktu, poza Babette która przyjechała do Anglii. Brakowało jej jednak długotrwałych przyjaźni tutaj, w kraju.
Wiedząc o psotach Isabelli nie zareagowałaby zbyt entuzjastycznie i na myśl o wielu z nich poczułaby się zgorszona. Sama nigdy nie psociła, jeśli nie liczyć tego dziecięcego wymykania się do lasu by porozmawiać z ptakami, czy ostrzec je przed planowanym przez ojca polowaniem. No chyba że za psotę można było uznać potajemną naukę animagii, którą uskuteczniała w ścisłym sekrecie, zafascynowana możliwością zmieniania się w jakiegoś ptaka.
- Mój ojciec nigdy specjalnie nie doceniał sztuki, chyba że szkice roślin w zielnikach, które tworzył i prosił mnie, bym odpowiednio je zilustrowała. – Leander Flint był do bólu praktyczny, twardo stąpający po ziemi i pozbawiony artyzmu. Żywiołem Flintów nie był jednak ogień, a ziemia. Mieszkańcy lasu Charnwood byli stali, przyziemni, zafascynowani zielarstwem i od lat uparcie trzymali się swoich obyczajów, nie idąc z duchem czasu, podczas gdy ogień był żywiołowy i zmienny, nieobliczalny. Cressida jedyne co miała płomienne to włosy, bo na pewno nie charakter. I choć przy Isabelli rzeczywiście się rozgadała, jej nieśmiałość ujawniała się głównie przy mężczyznach, osobach sporo starszych oraz nowo poznanych. Przy dziewczętach, jeśli odkryła że dobrze się rozmawia, potrafiła otworzyć się szybciej i zaczynała mówić. A przy mężczyznach długo płonęła rumieńcem i uciekała wzrokiem.
Ale widziała świat jak Flint, dość konserwatywnie, przez pryzmat schematów i powinności, chociaż z domieszką artyzmu Fawleya.
- Może ktoś już właśnie czeka na odpowiedni moment, by poprosić twego ojca o twoją rękę? – zastanowiła się, choć przypuszczała, że skoro mężczyźni przykładali taką wagę do polityki, mogło też chodzić o poglądy, i gdy Selwynowie w ostatnich miesiącach błądzili, zainteresowanie pannami z ich rodu mogło być mniejsze. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyła, bo jaka inna mogła być przyczyna tego, że Isabella nie miała adoratora? Cressie znała Selwynównę na tyle krótko, zwłaszcza że nie uczyły się w jednej szkole, że nie wiedziała zbyt wiele o jej nieprzykładności. Nie znała prawdziwego oblicza siedzącej naprzeciwko niej panny, pewna że kuzynka jej męża musi być dobrą i uzdolnioną lady. – A to poruszenie bardzo dobrze o tym świadczy. Może twój ojciec już wybiera odpowiedniego kandydata i wkrótce ci go przedstawi? A potem dostaniesz śliczny pierścionek i będziesz cieszyć się narzeczeńskim stanem, a twoi rodzice będą z ciebie dumni. – W wyobrażeniach dziewczątka to brzmiało bardzo optymistycznie, ale chciała pokazać Isabelli, że bycie narzeczoną to piękna rzecz.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Bez szacunku dla tradycji i dziedzictwa nie przetrwaliby. Isabella Selwyn wiedziała to i musiała się z tym liczyć. Wiele aspektów bycia członkiem rodziny szlacheckiej uwielbiała. To nie kara i też w taki sposób do tego nie podchodziła, ale nie byłaby sobą, gdyby trochę nie pomarudziła. Ona podarowała jej coś od siebie, a oni szlifowali ją jak taki czystokrwisty diament. Gdyby nie nauki i pamięć o przeszłości, nie poznałaby wytwornych sztuk nie zanurzyłaby się w czarującym teatrze i nie mogłaby z takim rozmachem (choć rozmach ten ograniczał się do terenów należących do rodu) powalać sobie na rozwój w kierunkach szczególnie przez nią umiłowanych. Coś za coś. Któryś z rodów upomni się o jej rękę, obiecując w zamian przyjaźń. Pewnie tak właśnie będzie. Wychowano ją na kobietę świadomą miejsca, w którym się znajduje. Nie planowała spektakularnych ucieczek i buntu, kręciła nosem, trochę fantazjowała, ale czy którakolwiek z dziewczynek tak nie robiła? Nie wyobrażała sobie życia w ponurej dziurze, codziennego brudu ulicy i jednej, wynoszonej sukienki. Kochała piękno i luksus, kochała wytworność rzeźb w holu i labirynt kwiatów w ogrodzie.
Mogła przemienić swoje brzemię w baśń. Mogła podejść do tego jak do przygody. Najprędzej jednak należało pojąć punkt, w którym teraz znalazła się rodzina i znaleźć tam miejsce dla siebie. Emocje nasączone niepokojem wiązały się z nieznajomością faktów. Chuchali na nią, zamiast otwarcie powiedzieć, jak jest. Wiedziała też, że tak naprawdę ani ojciec ani matka nie doceniają jej pasji związanych z magią leczniczą. Bo po co jej to? Mogli jedynie pochwalać chęć rozwoju i bystrość umysłu. Gorzej już z dłońmi zatopionymi w mokrej ziemi. Całe szczęście, że samo leczenie było jedynie teorią. Jej nie wolno było mieć krwi na sukience.
Jeśli chciała wyjść z tej mgły niskiej samooceny i bała się, że przyniesie mężowi rozczarowanie, to powinna chyba właśnie zacząć od porzucenia takich myśli. One zapuszczały w niej korzenie, a przecież mogła rozkwitać sama, bez tego cwanego, niedobrego pasożyta. Jeśli jej rośliny były nawiedzane przez szkodników, to walczyła z nimi. Dla człowieka przybierały postać tak ponurych opinii o samym sobie. Zmartwiła się.
- Jesteś od nich lepsza. Ty jesteś jego lady, panią jego serca. Poprosił o Ciebie i Ciebie otrzymał. Nie przysięgą, ale przede wszystkim sercem. Och, Cressido, Twoje opowieści są mi takie drogie. Chciałabym, aby mnie ktoś tak pragnął, jak William pragnie Ciebie. – Nie była jednak pewna, czy marzyła o takiej gromadce dzieci jak żona kuzyna. Przebywanie pośród ludzi zawsze wiązało się ze szczerą przyjemności, ale obawiała się, że mogłaby nie sprostać temu. Nie była tak dostojna jak Cressida. Choć nie znała tego, z którym spędzi resztę życia. Może on zdoła rozpalić w niej płomień macierzyństwa? Rola matki była piękna, niezwykle ważna. Szczęście rozkwitało w oczach mężów, gdy tulili oni swoje głowy do rosnących brzuchów. To były dary ich miłości o obietnica kontynuowania wielowiekowej tradycji. Jeśli zaś chodziło o obraz w zwierciadle, to bała się, tego, co mogłaby tam ujrzeć. Obawiała się też, że jej pragnienia są zbyt zmienne. Tylko czy o największym z nich nie rozwodziła się w myślach przez cały czas? Czy o nim przed chwilą nie wspomniała?
Słuchając opowieści o ojcu, uśmiechnęła się w duchu. Może los się pomylił? A może w wyjątkowym kaprysie skrzyżowały się w niej dziedzictwa Flintów (którzy przecież byli jej obcy!) i Selwynów? Tym drugim była, była bardzo i nikt nie miał wątpliwości. Selwynowie wiecznie nakręcali przedstawienie. Począwszy od Lady Morgany aż po najmłodsze owoce rodu. Bella nie ustępowała im, ale skąd w jej życiu tyle roślin? Chyba tego ognia było już tak wiele, że musiała go nieco przygasić chłodną, spokojną ziemią, aby nie spalić doszczętnie całej tradycji. To była jej równowaga. Tak sobie chyba radziła z temperamentem i ambicjami niekiedy skaczącymi zbyt wysoko.
- Może kiedyś w moich dłoniach znajdzie się zielnik Flintów. Z największą radością będę oglądała szkice, wiedząc, że to Ty je wyczarowałaś, droga Cressido. Choć wtedy mocniej zapragnęłabym poznać Twą rodzinę. Na pewno miałabym wiele pytań. – I tak uświadomiła sobie, że w zasadzie niewiele wiedziała o Flintach. Do tej pory raczej niechętnie mówiło się w jej domu o tej rodzinie. Choć i to pewnie wkrótce się zmieni.
Ciekawość męczyła ją, ale mimo to chyba nie miała ochoty na słuchanie o tym, jak ojciec przegląda katalog potencjalnych kandydatów. Dobrze, że nie robił tego w jej obecności, dobrze, że nikt nic nie wspomniał, choć przecież wiedzieli o tym, że Bella przeczuwa coś. Swój wiek miała, a czas polityczny skłaniał do różnych działań.
Wstała nagle i z westchnieniem przyjęła jej słowa. Zrobiła parę kroków w kierunku okna, a potem tak pełna nostalgii popatrzyła na Cressidę. Wzięła głęboki wdech. Mogła jej wyznać teraz to wszystko, co przysparzało jej tylu trosk. Obawiała się jednak, że kobieta zapała do niej niechęcią i nie zdoła tego zrozumieć. – Będę narzeczoną, może już za krótką chwilę - mówiąc to, popatrzyła na swoje palce. Nie było tam żadnego pierścionka. – Chciałabym móc pokazać mu swój świat, chciałabym, aby pozwolił mi odkrywać razem z nim i jego świat. Byśmy nie byli tylko umową – mówiła natchniona, ale zaraz nieco się uspokoiła i znów usiadła. Napiła się herbatki. Przykład Cressidy pokazywał, że przecież tak mogło być. – Czy myślisz, że to brzmi nierozsądnie? – zapytała, patrząc na nią uważnie.
Czy prosiła o bardzo wiele? Być może powinna w tej chwili porzucić własną romantyczną, pełną ekspresji duszę, jeśli kiedykolwiek chciała zaznać spokoju.
Mogła przemienić swoje brzemię w baśń. Mogła podejść do tego jak do przygody. Najprędzej jednak należało pojąć punkt, w którym teraz znalazła się rodzina i znaleźć tam miejsce dla siebie. Emocje nasączone niepokojem wiązały się z nieznajomością faktów. Chuchali na nią, zamiast otwarcie powiedzieć, jak jest. Wiedziała też, że tak naprawdę ani ojciec ani matka nie doceniają jej pasji związanych z magią leczniczą. Bo po co jej to? Mogli jedynie pochwalać chęć rozwoju i bystrość umysłu. Gorzej już z dłońmi zatopionymi w mokrej ziemi. Całe szczęście, że samo leczenie było jedynie teorią. Jej nie wolno było mieć krwi na sukience.
Jeśli chciała wyjść z tej mgły niskiej samooceny i bała się, że przyniesie mężowi rozczarowanie, to powinna chyba właśnie zacząć od porzucenia takich myśli. One zapuszczały w niej korzenie, a przecież mogła rozkwitać sama, bez tego cwanego, niedobrego pasożyta. Jeśli jej rośliny były nawiedzane przez szkodników, to walczyła z nimi. Dla człowieka przybierały postać tak ponurych opinii o samym sobie. Zmartwiła się.
- Jesteś od nich lepsza. Ty jesteś jego lady, panią jego serca. Poprosił o Ciebie i Ciebie otrzymał. Nie przysięgą, ale przede wszystkim sercem. Och, Cressido, Twoje opowieści są mi takie drogie. Chciałabym, aby mnie ktoś tak pragnął, jak William pragnie Ciebie. – Nie była jednak pewna, czy marzyła o takiej gromadce dzieci jak żona kuzyna. Przebywanie pośród ludzi zawsze wiązało się ze szczerą przyjemności, ale obawiała się, że mogłaby nie sprostać temu. Nie była tak dostojna jak Cressida. Choć nie znała tego, z którym spędzi resztę życia. Może on zdoła rozpalić w niej płomień macierzyństwa? Rola matki była piękna, niezwykle ważna. Szczęście rozkwitało w oczach mężów, gdy tulili oni swoje głowy do rosnących brzuchów. To były dary ich miłości o obietnica kontynuowania wielowiekowej tradycji. Jeśli zaś chodziło o obraz w zwierciadle, to bała się, tego, co mogłaby tam ujrzeć. Obawiała się też, że jej pragnienia są zbyt zmienne. Tylko czy o największym z nich nie rozwodziła się w myślach przez cały czas? Czy o nim przed chwilą nie wspomniała?
Słuchając opowieści o ojcu, uśmiechnęła się w duchu. Może los się pomylił? A może w wyjątkowym kaprysie skrzyżowały się w niej dziedzictwa Flintów (którzy przecież byli jej obcy!) i Selwynów? Tym drugim była, była bardzo i nikt nie miał wątpliwości. Selwynowie wiecznie nakręcali przedstawienie. Począwszy od Lady Morgany aż po najmłodsze owoce rodu. Bella nie ustępowała im, ale skąd w jej życiu tyle roślin? Chyba tego ognia było już tak wiele, że musiała go nieco przygasić chłodną, spokojną ziemią, aby nie spalić doszczętnie całej tradycji. To była jej równowaga. Tak sobie chyba radziła z temperamentem i ambicjami niekiedy skaczącymi zbyt wysoko.
- Może kiedyś w moich dłoniach znajdzie się zielnik Flintów. Z największą radością będę oglądała szkice, wiedząc, że to Ty je wyczarowałaś, droga Cressido. Choć wtedy mocniej zapragnęłabym poznać Twą rodzinę. Na pewno miałabym wiele pytań. – I tak uświadomiła sobie, że w zasadzie niewiele wiedziała o Flintach. Do tej pory raczej niechętnie mówiło się w jej domu o tej rodzinie. Choć i to pewnie wkrótce się zmieni.
Ciekawość męczyła ją, ale mimo to chyba nie miała ochoty na słuchanie o tym, jak ojciec przegląda katalog potencjalnych kandydatów. Dobrze, że nie robił tego w jej obecności, dobrze, że nikt nic nie wspomniał, choć przecież wiedzieli o tym, że Bella przeczuwa coś. Swój wiek miała, a czas polityczny skłaniał do różnych działań.
Wstała nagle i z westchnieniem przyjęła jej słowa. Zrobiła parę kroków w kierunku okna, a potem tak pełna nostalgii popatrzyła na Cressidę. Wzięła głęboki wdech. Mogła jej wyznać teraz to wszystko, co przysparzało jej tylu trosk. Obawiała się jednak, że kobieta zapała do niej niechęcią i nie zdoła tego zrozumieć. – Będę narzeczoną, może już za krótką chwilę - mówiąc to, popatrzyła na swoje palce. Nie było tam żadnego pierścionka. – Chciałabym móc pokazać mu swój świat, chciałabym, aby pozwolił mi odkrywać razem z nim i jego świat. Byśmy nie byli tylko umową – mówiła natchniona, ale zaraz nieco się uspokoiła i znów usiadła. Napiła się herbatki. Przykład Cressidy pokazywał, że przecież tak mogło być. – Czy myślisz, że to brzmi nierozsądnie? – zapytała, patrząc na nią uważnie.
Czy prosiła o bardzo wiele? Być może powinna w tej chwili porzucić własną romantyczną, pełną ekspresji duszę, jeśli kiedykolwiek chciała zaznać spokoju.
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Mniejszy salonik
Szybka odpowiedź