Mniejszy salonik
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mniejszy salonik
Znacznie mniejszy od głównego salonu, ale również utrzymany w rodowych barwach i dekoracjach. Znajduje się na piętrze; nie jest tak reprezentatywny, i zwykle służy do mniej oficjalnych spotkań towarzyskich z krewnymi i znajomymi członków rodziny. Znajduje się tu wygodny komplet wypoczynkowy złożony z sofy i foteli, niewielki kominek, stół, parę regałów i fortepian. Za oknami rozciąga się widok na ogrody; pomieszczenie nie jest może zbyt jasne, ale dzięki jego mniejszym rozmiarom jest tu cieplej.
Życie poza wyższymi sferami z pewnością nie było tak piękne. Cressida nawet nie potrafiła sobie wyobrazić jak to jest i nie chciałaby się o tym przekonywać. Dobrze było jej dorastać i żyć jako lady, choć niechęć do polowań w oczach jej ojca czyniła ją gorszym Flintem, na salonach trzymała się na uboczu, zbyt nieśmiała i niepewna siebie by choćby próbować wysunąć się na pierwszy plan. Jak na szlachciankę była też skromna i rozsądna, nie trwoniła galeonów ojca, a potem męża dla kaprysów jakie miało wiele jej rówieśniczek, ale podobał jej się luksus świadomości, że nie musi martwić się o pieniądze ani pracować, żeby mieć za co żyć. Mogła traktować malarstwo jako swoją pasję, nie była wyrobnikiem, którego pracę mógł mieć każdy, choć czasem malowała obrazy na zamówienie dla innych dam, zwykle z grona krewnych lub znajomych. Jej celem nie były jednak pieniądze, co przede wszystkim rozwój umiejętności. Od kwestii materialnych ważniejsza była dla niej jednak rodzina. A skoro rodzina wpajała jej od urodzenia szlacheckie wartości, Cressie również całkowicie w nie wierzyła i nigdy nie kwestionowała, wiedząc że nie spotkałoby się to z aprobatą. Tak po prostu miało być, że jedni urodzili się wysoko i stali ponad resztą społeczeństwa, to było normalne. Zawsze słyszała, że byli kimś lepszym od mugolaków i mugoli i wierzyła w to, choć nigdy też nie demonstrowała tego ostentacyjnie, wybierając ignorowanie istnienia świata niemagicznych. Ale wysokie urodzenie, przywileje i prestiż pociągały za sobą obowiązki, i jednym z nich były aranżowane małżeństwa. Nauczono ją gardzić tymi, którzy ponad obowiązek wobec rodu wybierali miłość do osoby z niższych sfer. Tego również nie robiła ostentacyjnie, ale pogardzała zdrajcami i nie potrafiła ich zrozumieć, skoro obowiązek wobec rodu wcale nie musiał być zły. Sama go spełniła i czuła się z tego powodu szczęśliwa. Nigdy nawet nie fantazjowała o innym życiu, bo takie fantazje były niestosowne i stanowiły obrazę zasad, w których ją wychowano, a także rodziców, którzy podarowali jej życie i wszystko co miała aż po dzień ślubu.
Na Cressidę również zawsze chuchano i dmuchano. Robili to rodzice, a teraz mąż i jego rodzina. Ale Cressie nie czuła się z tym źle. Była kobietą, więc była zbyt słaba, by udźwignąć brzemię poważnych męskich spraw, dlatego nie troskano nimi jej głowy już i tak zbyt mocno wypełnionej zmartwieniami. Trwała więc pod kloszem, nie robiąc niczego co niewłaściwe. Rozumiała, dlaczego mąż ją pod nim trzymał, ponieważ nie przetrwałaby zetknięcia z prawdziwym światem i potrzebowała opieki i ochrony.
Niełatwo było pozbyć się kompleksów i niskiej samooceny. One wciąż w niej tkwiły, wdzierając się w jej umysł. Prawdopodobnie tylko wyraźna aprobata ojca mogłaby sprawić, że poczułaby się bardziej wartościowa. Jego zdanie nadal było najważniejsze z punktu widzenia jej poczucia własnej wartości. Nie męża, nie matki, nie nikogo z salonów, a właśnie ojca, na którego miłość zawsze pragnęła zasłużyć, dlatego łatwo otrzymywane komplementy sprawiały jej przyjemność, ale odbijały się od grubej warstwy kompleksów, które kazały się zastanawiać, dlaczego William chciał właśnie jej zamiast po prostu się z tego cieszyć.
Niemniej jednak było jej miło, gdy Isabella tak dobrze o niej mówiła.
- Nie jest to niemożliwe. Może ktoś pragnie właśnie ciebie i czeka na moment, by poprosić o twą rękę? – zastanowiła się.
Czuła się szczęśliwa, że ktoś w ogóle chciał pojąć ją za żonę. Żywot bezdzietnej starej panny musiał być ogromnie smutny. Cressie nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie mieć dzieci i bojąc się staropanieństwa najbardziej bała się właśnie tego, że nigdy nie pozna uczucia noszenia pod sercem nowego istnienia. Teraz marzyła o tym, by kiedyś poczuć to znowu i mieć więcej dzieci. Pragnęła szczęśliwego i spokojnego życia u boku rodziny oraz licznego potomstwa jak niczego innego na świecie.
Czasem bywało i tak, że niektóre zainteresowania odbiegały od typowej ścieżki rodu. Cressida była Flintem, a jednak ukochała sobie sztukę, a zwłaszcza malarstwo, które było domeną Fawleyów, z którymi wcześniej jej rodu nie łączyło zbyt wiele i nie łączyła jej z nimi wspólna krew, w każdym razie nie w ostatnich kilku pokoleniach. Dopiero od niedawna byli sojusznikami, a jednak Cressie malowała od dzieciństwa, na długo przed tym zanim poznała Williama i zanim ojciec zgodził się mu ją oddać.
- Gdybyś kiedyś chciała stworzyć własny zielnik, mogę nauczyć cię, jak odpowiednio rysować rośliny – zaproponowała. Cressie szkicowanie i malowanie roślin doprowadziła do mistrzostwa i jej rysunki wyglądały jak prawdziwe.
Zdziwiła się jednak, słysząc kolejne słowa Isabelli.
- Więc jednak ktoś jest, co do kogo podejrzewasz, że mogą mieć wobec was plany? – zapytała. – Cóż... wszystko zależy od tego, jaką osobą będzie twój narzeczony. William pokazywał mi swój świat, a ja pokazałam mu mój. Uzupełniamy się. Nie ma nic złego w chęci poznania tej drugiej osoby i tego, co jest jej pasją, skoro to z nią spędzisz resztę życia. – A lepiej byłoby ją spędzić w przyjaźni, a nie w konflikcie. Dlatego Cressie cieszyła się, że z Williamem tak dobrze się dogadywała. On zawsze starał się wprowadzić ją w swój świat, pokazać jej zwłaszcza świat sztuki, a także oswoić ją z salonami. Ona pokazała mu rzeczywistość pełną piękna natury, prostolinijności i ptasich szeptów. Oczywiście wszystko w granicach stosowności i rozsądku, ale żadne z nich nie miało zakazanych, nieprzystających ich pochodzeniu pasji. Oboje przestrzegali rodowych zasad. – Obyś znalazła w tym coś więcej niż tylko politykę i obowiązek, choć wiadomo, pewnie to one są teraz najważniejsze dla twoich bliskich po tych zmianach, zwłaszcza że jeden z twoich krewnych... zdradził waszą rodzinę. – Cressida skrzywiła się lekko, nie była w Stonehenge ale słyszała opowieści. Nie powiedziała tego, by wypominać Isabelli posiadanie w rodziny czarnej owcy, po prostu współczuła jej straty kogoś, kto kiedyś mógł być jej bliski a kogo musiała się wyrzec i udawać że taka osoba nie istnieje, podejrzewała też, że Selwynowie chcąc zmazać hańbę mogą posłużyć się Isabellą. Gdyby to Cressida była na jej miejscu, także wyrzekłaby się krnąbrnego członka rodziny o niestosownych poglądach. Od rodziny ze strony matki już się odsunęła. – Wierzę jednak, że twoje przyszłe zaręczyny nie muszą oznaczać niczego złego, a początek zupełnie nowego i oby jak najlepszego czasu w twoim życiu.
Na Cressidę również zawsze chuchano i dmuchano. Robili to rodzice, a teraz mąż i jego rodzina. Ale Cressie nie czuła się z tym źle. Była kobietą, więc była zbyt słaba, by udźwignąć brzemię poważnych męskich spraw, dlatego nie troskano nimi jej głowy już i tak zbyt mocno wypełnionej zmartwieniami. Trwała więc pod kloszem, nie robiąc niczego co niewłaściwe. Rozumiała, dlaczego mąż ją pod nim trzymał, ponieważ nie przetrwałaby zetknięcia z prawdziwym światem i potrzebowała opieki i ochrony.
Niełatwo było pozbyć się kompleksów i niskiej samooceny. One wciąż w niej tkwiły, wdzierając się w jej umysł. Prawdopodobnie tylko wyraźna aprobata ojca mogłaby sprawić, że poczułaby się bardziej wartościowa. Jego zdanie nadal było najważniejsze z punktu widzenia jej poczucia własnej wartości. Nie męża, nie matki, nie nikogo z salonów, a właśnie ojca, na którego miłość zawsze pragnęła zasłużyć, dlatego łatwo otrzymywane komplementy sprawiały jej przyjemność, ale odbijały się od grubej warstwy kompleksów, które kazały się zastanawiać, dlaczego William chciał właśnie jej zamiast po prostu się z tego cieszyć.
Niemniej jednak było jej miło, gdy Isabella tak dobrze o niej mówiła.
- Nie jest to niemożliwe. Może ktoś pragnie właśnie ciebie i czeka na moment, by poprosić o twą rękę? – zastanowiła się.
Czuła się szczęśliwa, że ktoś w ogóle chciał pojąć ją za żonę. Żywot bezdzietnej starej panny musiał być ogromnie smutny. Cressie nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie mieć dzieci i bojąc się staropanieństwa najbardziej bała się właśnie tego, że nigdy nie pozna uczucia noszenia pod sercem nowego istnienia. Teraz marzyła o tym, by kiedyś poczuć to znowu i mieć więcej dzieci. Pragnęła szczęśliwego i spokojnego życia u boku rodziny oraz licznego potomstwa jak niczego innego na świecie.
Czasem bywało i tak, że niektóre zainteresowania odbiegały od typowej ścieżki rodu. Cressida była Flintem, a jednak ukochała sobie sztukę, a zwłaszcza malarstwo, które było domeną Fawleyów, z którymi wcześniej jej rodu nie łączyło zbyt wiele i nie łączyła jej z nimi wspólna krew, w każdym razie nie w ostatnich kilku pokoleniach. Dopiero od niedawna byli sojusznikami, a jednak Cressie malowała od dzieciństwa, na długo przed tym zanim poznała Williama i zanim ojciec zgodził się mu ją oddać.
- Gdybyś kiedyś chciała stworzyć własny zielnik, mogę nauczyć cię, jak odpowiednio rysować rośliny – zaproponowała. Cressie szkicowanie i malowanie roślin doprowadziła do mistrzostwa i jej rysunki wyglądały jak prawdziwe.
Zdziwiła się jednak, słysząc kolejne słowa Isabelli.
- Więc jednak ktoś jest, co do kogo podejrzewasz, że mogą mieć wobec was plany? – zapytała. – Cóż... wszystko zależy od tego, jaką osobą będzie twój narzeczony. William pokazywał mi swój świat, a ja pokazałam mu mój. Uzupełniamy się. Nie ma nic złego w chęci poznania tej drugiej osoby i tego, co jest jej pasją, skoro to z nią spędzisz resztę życia. – A lepiej byłoby ją spędzić w przyjaźni, a nie w konflikcie. Dlatego Cressie cieszyła się, że z Williamem tak dobrze się dogadywała. On zawsze starał się wprowadzić ją w swój świat, pokazać jej zwłaszcza świat sztuki, a także oswoić ją z salonami. Ona pokazała mu rzeczywistość pełną piękna natury, prostolinijności i ptasich szeptów. Oczywiście wszystko w granicach stosowności i rozsądku, ale żadne z nich nie miało zakazanych, nieprzystających ich pochodzeniu pasji. Oboje przestrzegali rodowych zasad. – Obyś znalazła w tym coś więcej niż tylko politykę i obowiązek, choć wiadomo, pewnie to one są teraz najważniejsze dla twoich bliskich po tych zmianach, zwłaszcza że jeden z twoich krewnych... zdradził waszą rodzinę. – Cressida skrzywiła się lekko, nie była w Stonehenge ale słyszała opowieści. Nie powiedziała tego, by wypominać Isabelli posiadanie w rodziny czarnej owcy, po prostu współczuła jej straty kogoś, kto kiedyś mógł być jej bliski a kogo musiała się wyrzec i udawać że taka osoba nie istnieje, podejrzewała też, że Selwynowie chcąc zmazać hańbę mogą posłużyć się Isabellą. Gdyby to Cressida była na jej miejscu, także wyrzekłaby się krnąbrnego członka rodziny o niestosownych poglądach. Od rodziny ze strony matki już się odsunęła. – Wierzę jednak, że twoje przyszłe zaręczyny nie muszą oznaczać niczego złego, a początek zupełnie nowego i oby jak najlepszego czasu w twoim życiu.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Ten prawdziwy świat Isabellę Selwyn fascynował. Była ciekawa, choć wiedziała, że jest to rzeczywistość, która gryzie. Dlatego nie wyciągała do niej dłoni. Zdarzało się jej jednak w infantylnym, dziecięcym odruchu zbyt łaskawie uśmiechnąć się w tamtym kierunku lub, co gorsza, znaleźć się niespodziewanie w zupełnie niestosownych okolicznościach. Nudziła się niejednokrotnie w towarzystwie dam pilnujących każdego słowa, potrafiących jedynie w podszepcie wychwalać uroki swego życia, niezdradzających choćby malutkiej drobinki zaintrygowania tym, co jest poza pięknymi ścianami pałacu. Czasami się bardzo Isa przez to denerwowała, niekiedy w przygaszonej samotności tupała nogą na cały ten świat, nie wierząc im. Innym razem uciekała z płaczem do matczynych ramion. Fantazjowała o świecie, który zbyt często i dobitnie nią gardził i przyklejał niewidzialnie do jej piersi plakietkę nazbyt wymowną. Dobrze jej było w domu, chowała się tam w najgorsze dni, wracała do klasycznych zajęć, na nowo wiązała kokardki we włosach i znów wszystko było tak spokojne i znane. Jednak nie zmieniało to faktu, że była rozbita, że nie do końca wiedziała, w co wierzyć i czemu zaufać. Bezpieczeństwo i spokój miała w uroczym Beualieu, ale to wiązało się ze złotymi przyrzeczeniami. Bala się, że nie będzie umiała należycie ich wypełnić. Odważnym krokiem przemierzała świat, ale czasami lubiła podejrzeć te boczne ścieżki….
Z uśmiechem przyjęła jej słowa. Zastanowiła się, czy znała jakiegoś takiego mężczyznę. Chyba nie. Nie wiedziała. Na sabatach spotykała wielu młodych lordów, ale z żadnym z nich nie poczuła więzi, żaden nie zdołał szczerze rozpalić płomienia w jej sercu lub chociaż zauroczyć rozmową. Wszyscy tonęli w duszącej woni konwenansów. Westchnęła do tej myśli. Czasem zbyt mocno i fantazyjnie do tego podchodziła. Fruwała naprawdę wysoko i chyba nikt nie mógł wiedzieć, jak wyglądała jej ukochana wizja przyszłości.
- Z radością! – odpowiedziała żywo. – Ale wiesz, Cressido, nie mam żadnego talentu. Moje kreski nie są ani trochę tak wytworne jak Twoje – stwierdziła szczerze. Nawet malowanie twarzy lalek i wzorów na ich sukienkach nie wychodziło jej jakoś zachwycająco. W dodatku długie godziny spędzała nad nimi. Jednak stworzenie własnego zielnika byłoby pięknym wstępem. Matka by się ucieszyła, gdyby Bella zainteresowała się rysunkiem z prawdziwego zdarzenia.
Zaprzeczyła najpierw ruchem głowy. To nie tak. Mogła czuć, że w powietrzu pachnie czymś, ale sama nie widziała żadnej oczywistej wskazówki.
– Nikogo nie ma – wyznała bez cienia zawodu. A może i nawet z jakaś niewielką domieszką ulgi. Trochę się bała i jednocześnie tego pragnęła. Była jak Jane Eyre. Choć to chyba zły przykład. – Wyobrażam sobie, że mój świat się skończy, gdy on się zjawi. Bardziej widzę to tak, niż tak, jak opisujesz to Ty. Jak wiele jest bólu i nieszczęścia, kiedy… - urwała, zaciskając mocno wargi. Wzięła głęboki wdech. Cressida nie zrozumie. Nagle taka dziwna myśl pojawiła się w głowie Belli. Choć powinna rozumieć bardzo, to jednak jej rodzicom udało się ukierunkować ja mocniej. – Chciałabym, żeby mnie porwał. Sercem, tak po prostu. On – dokończyła całkiem inaczej, niż z początku planowała. Chciała uczucia istniejącego ponad przymusami, ponad złotymi literami rodowego motta. Nie chciała, aby obydwoje dusili się w tej relacji. Jakże wielkie byłoby to cierpienie!
Wspomniała o Alexandrze. Zobaczyła, jak Fawley się krzywi. Krzywiła się tak samo jak matka, jak Lady Morgana, jak każdy, kto tylko o nim wspominał. Czuła odrazę do zdrajcy? Bella nie mogła wiedzieć, jak właściwie interpretować ten gest. Budził niechęć. Selwynowie o nim zapomnieli, wyrzucili go z swego drzewa, pluli na jego imię. Bo ktoś nagle tak zdecydował. Cressida nie wiedziała, że…
- Myślę, że oni potrzebują sami się w tym wszystkim odnaleźć. Pojechali tam jako jedni, a wrócili jako drudzy… - zauważyła Bella. Zdecydowanie nie chciała i nie powinna mówić o Alexandrze. Jednak nie chciała też wracać wspomnieniami do tych wydarzeń. Czuła, że należało szybko porzucić ten temat. Nie chciała rozmawiać już o swoich potencjalnych zaręczynach, ani o kuzynie czy polityce. – Obyś miała rację, Lady Fawley – powiedziała pogodnie i uśmiechnęła się, nie budząc zupełnie żadnych podejrzeń. Ukrywanie emocji wychodziło jej całkiem nieźle, prawie tak dobrze, jak przesadne ich z siebie wydobywanie. Wbrew pozorom ich relacja nie była aż tak bliska, Isabella wiedziała, że nie może być przy niej zupełnie szczera i otwarta. Czy w tym świecie w ogóle było miejsce na coś takigo?
- Czy będę mogła poznać Twoje dzieci? – zapytała nagle, próbując wyrwać je z tych spokojnych pogaduszek. Nieco wyschła, ogrzała się i gotowa była na nowe wyzwania. W domu Selwynów rzadko pojawiały się takie maluchy. Lubiła towarzystwo dzieci, one miały w sobie czar nieograniczonej wyobraźni i słodkiej naiwności. Jeszcze nie znały prawdziwej prawdy o świecie. Czasami mocno im tego zazdrościła.
Z uśmiechem przyjęła jej słowa. Zastanowiła się, czy znała jakiegoś takiego mężczyznę. Chyba nie. Nie wiedziała. Na sabatach spotykała wielu młodych lordów, ale z żadnym z nich nie poczuła więzi, żaden nie zdołał szczerze rozpalić płomienia w jej sercu lub chociaż zauroczyć rozmową. Wszyscy tonęli w duszącej woni konwenansów. Westchnęła do tej myśli. Czasem zbyt mocno i fantazyjnie do tego podchodziła. Fruwała naprawdę wysoko i chyba nikt nie mógł wiedzieć, jak wyglądała jej ukochana wizja przyszłości.
- Z radością! – odpowiedziała żywo. – Ale wiesz, Cressido, nie mam żadnego talentu. Moje kreski nie są ani trochę tak wytworne jak Twoje – stwierdziła szczerze. Nawet malowanie twarzy lalek i wzorów na ich sukienkach nie wychodziło jej jakoś zachwycająco. W dodatku długie godziny spędzała nad nimi. Jednak stworzenie własnego zielnika byłoby pięknym wstępem. Matka by się ucieszyła, gdyby Bella zainteresowała się rysunkiem z prawdziwego zdarzenia.
Zaprzeczyła najpierw ruchem głowy. To nie tak. Mogła czuć, że w powietrzu pachnie czymś, ale sama nie widziała żadnej oczywistej wskazówki.
– Nikogo nie ma – wyznała bez cienia zawodu. A może i nawet z jakaś niewielką domieszką ulgi. Trochę się bała i jednocześnie tego pragnęła. Była jak Jane Eyre. Choć to chyba zły przykład. – Wyobrażam sobie, że mój świat się skończy, gdy on się zjawi. Bardziej widzę to tak, niż tak, jak opisujesz to Ty. Jak wiele jest bólu i nieszczęścia, kiedy… - urwała, zaciskając mocno wargi. Wzięła głęboki wdech. Cressida nie zrozumie. Nagle taka dziwna myśl pojawiła się w głowie Belli. Choć powinna rozumieć bardzo, to jednak jej rodzicom udało się ukierunkować ja mocniej. – Chciałabym, żeby mnie porwał. Sercem, tak po prostu. On – dokończyła całkiem inaczej, niż z początku planowała. Chciała uczucia istniejącego ponad przymusami, ponad złotymi literami rodowego motta. Nie chciała, aby obydwoje dusili się w tej relacji. Jakże wielkie byłoby to cierpienie!
Wspomniała o Alexandrze. Zobaczyła, jak Fawley się krzywi. Krzywiła się tak samo jak matka, jak Lady Morgana, jak każdy, kto tylko o nim wspominał. Czuła odrazę do zdrajcy? Bella nie mogła wiedzieć, jak właściwie interpretować ten gest. Budził niechęć. Selwynowie o nim zapomnieli, wyrzucili go z swego drzewa, pluli na jego imię. Bo ktoś nagle tak zdecydował. Cressida nie wiedziała, że…
- Myślę, że oni potrzebują sami się w tym wszystkim odnaleźć. Pojechali tam jako jedni, a wrócili jako drudzy… - zauważyła Bella. Zdecydowanie nie chciała i nie powinna mówić o Alexandrze. Jednak nie chciała też wracać wspomnieniami do tych wydarzeń. Czuła, że należało szybko porzucić ten temat. Nie chciała rozmawiać już o swoich potencjalnych zaręczynach, ani o kuzynie czy polityce. – Obyś miała rację, Lady Fawley – powiedziała pogodnie i uśmiechnęła się, nie budząc zupełnie żadnych podejrzeń. Ukrywanie emocji wychodziło jej całkiem nieźle, prawie tak dobrze, jak przesadne ich z siebie wydobywanie. Wbrew pozorom ich relacja nie była aż tak bliska, Isabella wiedziała, że nie może być przy niej zupełnie szczera i otwarta. Czy w tym świecie w ogóle było miejsce na coś takigo?
- Czy będę mogła poznać Twoje dzieci? – zapytała nagle, próbując wyrwać je z tych spokojnych pogaduszek. Nieco wyschła, ogrzała się i gotowa była na nowe wyzwania. W domu Selwynów rzadko pojawiały się takie maluchy. Lubiła towarzystwo dzieci, one miały w sobie czar nieograniczonej wyobraźni i słodkiej naiwności. Jeszcze nie znały prawdziwej prawdy o świecie. Czasami mocno im tego zazdrościła.
O ile Cressidę ciągnęło do świata natury pełnego niezwykłych roślin i zwierząt, tak nie ciągnęło jej do świata zwykłych ludzi, który zawsze przedstawiano jako mniej piękny i kolorowy niż ten szlachecki. Był to świat w którym ludziom się nie przelewało i gdzie często nawet kobiety musiały iść do pracy, by utrzymać swoje dzieci. Nie było pięknych sukni i komnat, prywatnych nauczycieli malarstwa ani tradycji, które działały jako spoiwo między żyjącymi a ich przodkami. Zawsze myślała o nich ze współczuciem i doceniała fakt, że mogła urodzić się w jednym z rodów Skorowidzu i nigdy niczego jej nie brakowało.
Im była starsza tym pilniej uczyła się jak być damą. Pewnych rzeczy, które mogła robić w dzieciństwie, później już robić nie wypadało. Na przykład biegać boso po trawie albo latać na miotle za ptakami. Nie robiła tego od lat, bo damie nie uchodziło. Pojawiło się za to coraz więcej podwieczorków i herbatek, gdzie towarzyszyła matce w spotkaniach z jej przyjaciółkami, a gdy była starsza, zapraszała lub odwiedzała własne.
Jej fantazje oscylowały więc wokół tego świata, który znała i patrzyła z przyganą na dziewczęta, które marzyły o wielkiej miłości i zastanawiały się, jak by to było poślubić mężczyznę z innej warstwy społecznej. Wydawało im się to bardzo romantyczne, ale nie Cressidzie, która wierzyła w słuszność aranżowanych małżeństw, a także tej jedynej ścieżki, którą wytyczyła dla niej rodzina. Inne nie istniały, była tylko ta jedna, ta właściwa. Była osóbką do bólu nudną, poukładaną i pozbawioną iskry szaleństwa, ale nie nazwałaby się nieszczęśliwą. Młodo wyszła za mąż i powiła dwójkę ślicznych dzieci, czego pragnąć więcej? Tym bardziej, że William mimo bycia przykładnym lordem był też naprawdę dobrym mężem.
- No cóż... zawsze warto spróbować, prawda? Rysowanie kwiatów nie jest trudne, na pewno łatwiejsze niż rysowanie zwierząt, które rzadko pozostają na dłużej w bezruchu.
Sama zaczynała naukę rysowania od kwiatów. Z biegiem czasu jej rysunki były coraz bardziej szczegółowe i realistyczne, uczyła się też szkicować zwierzęta i ludzi. Potem oprócz kredek i ołówków pojawiło się płótno i farby. Jak na swój wiek malowała ponadprzeciętnie dobrze, a w dorosłości potrafiła stworzyć naprawdę realistyczne obrazy i rysunki, co otworzyło dla niej drzwi galerii sztuki i miała za sobą swoje pierwsze wernisaże.
- Wcale nie musi się kończyć – zaznaczyła. – Mój się nie skończył. Jest inaczej niż kiedyś, to prawda, ale nadal jestem tą samą osobą co dawniej. Moje życie stało się po prostu pełniejsze, kiedy pojawił się William, a później dzieci. – Cressida patrzyła na to z optymizmem. Obowiązek nie musiał oznaczać nieszczęścia, można było znaleźć w nim także przyjemność, radość i spełnienie. Nie dusiła się, była tam gdzie powinna. – Na początku to będzie zmiana, do której będziesz musiała się przyzwyczaić. Ale z czasem powinno zacząć się układać. I może pewnego dnia obudzisz się z myślą, że to właśnie mąż jest twoim ukochanym, z którym pragniesz spędzić resztę swoich dni.
Skrzywiła się, bo i tego ją nauczono, przedstawiając zdradę rodziny jako jedną z najgorszych przewin, jakie można było uczynić wobec najbliższych. Nieważne, czy była to zdrada czyniona z miłości, czy z powodu niezgodności w poglądach, każda była tak samo zła i krzywdząca rodzinę. Zdrajca wbijał nóż w plecy swoim najbliższym, odwracał się i ranił ich, a za karę zostawał usunięty z rodowego drzewa i zapomniany. Cressida już jako dziecko zawsze obiecywała sobie, że nigdy tak nie zrobi, że nie zrani swoich bliskich i będzie taka jaką chcieli ją widzieć. Nic nie przerażało jej wtedy równie mocno jak wizja gniewu i zawodu na twarzach bliskich. Alexander był jej obcy, więc jego zdrada nie budziła w niej silnych emocji, jakie czułaby gdyby chodziło o kogoś z jej rodziny lub przyjaciół, ale odczuwała niesmak jego postępkiem, a także współczucie wobec jego rodziny, którą skrzywdził młodzieńczą brawurą i głupotą. Nie był już częścią ich świata, a więc nie warto było poświęcać mu myśli. Pewnie nawet nie pomyślałaby dziś o nim, gdyby nie Isabella, z którą rozmawiała o blaskach i cieniach życia damy, choć naturalnie odmalowywała swoje życie i małżeństwo w jasnych kolorach, pokazując je jako coś dobrego i pięknego, by tchnąć optymizm i w Isabellę, przekonać ją, że zaręczyny nie muszą oznaczać końca czegoś, co kochała, a nowy początek czegoś równie pięknego.
Wyczuła że Isabella zapragnęła zmienić temat, nie chciała podnosić kwestii jej krewnego, choć Cressie spodziewała się, że usłyszy tyradę pełną złości i żalu o tej haniebny postępek. Dziewczątko zmarszczyło brwi, ale postanowiło nie kontynuować tematu, tym bardziej że sprawy polityczne nie były gruntem, na którym czuła się pewnie. O wiele bardziej wolała typowo kobiece tematy, takie jak sztuka czy małżeństwo.
Istniało między nimi wiele różnic, z których wielu jeszcze nie była świadoma, ale z biegiem czasu pewnie będzie zauważać ich coraz więcej i odkryje, że dzieliło je jednak zbyt wiele, by mogły się prawdziwie zaprzyjaźnić. Cressie była po prostu zbyt przykładna i wpasowana w ramy, by aprobować jakiekolwiek formy buntu wobec utartych schematów.
- Oczywiście – zgodziła się, słysząc pytanie Isabelli. – Choć i tak głównie śpią i minie jeszcze parę miesięcy, zanim zaczną mówić.
Cressie kochała swoje dzieci, ale nie mówiła o nich zbyt wiele i rzadko pokazywała je gościom. Może dlatego, że w dobie anomalii zwyczajnie bała się kusić losu i trzymała dzieci pod kloszem. A może dlatego, że zdawała sobie sprawę, że większość jej rówieśniczek jeszcze matkami nie było i kwestia dzieci nie była dla nich tak interesująca jak będzie, kiedy same doczekają się pociech. Wtedy pewnie będą mogły godzinami rozmawiać o dzieciach i porównywać ich postępy.
Pokazała Isabelli śpiące niemowlęta, choć wizyta była dość krótka. Później pokazała jej jeszcze kilka ładnych miejsc w dworku i spędziły całkiem miło czas aż do końca odwiedzin lady Selwyn.
| zt. x 2
Im była starsza tym pilniej uczyła się jak być damą. Pewnych rzeczy, które mogła robić w dzieciństwie, później już robić nie wypadało. Na przykład biegać boso po trawie albo latać na miotle za ptakami. Nie robiła tego od lat, bo damie nie uchodziło. Pojawiło się za to coraz więcej podwieczorków i herbatek, gdzie towarzyszyła matce w spotkaniach z jej przyjaciółkami, a gdy była starsza, zapraszała lub odwiedzała własne.
Jej fantazje oscylowały więc wokół tego świata, który znała i patrzyła z przyganą na dziewczęta, które marzyły o wielkiej miłości i zastanawiały się, jak by to było poślubić mężczyznę z innej warstwy społecznej. Wydawało im się to bardzo romantyczne, ale nie Cressidzie, która wierzyła w słuszność aranżowanych małżeństw, a także tej jedynej ścieżki, którą wytyczyła dla niej rodzina. Inne nie istniały, była tylko ta jedna, ta właściwa. Była osóbką do bólu nudną, poukładaną i pozbawioną iskry szaleństwa, ale nie nazwałaby się nieszczęśliwą. Młodo wyszła za mąż i powiła dwójkę ślicznych dzieci, czego pragnąć więcej? Tym bardziej, że William mimo bycia przykładnym lordem był też naprawdę dobrym mężem.
- No cóż... zawsze warto spróbować, prawda? Rysowanie kwiatów nie jest trudne, na pewno łatwiejsze niż rysowanie zwierząt, które rzadko pozostają na dłużej w bezruchu.
Sama zaczynała naukę rysowania od kwiatów. Z biegiem czasu jej rysunki były coraz bardziej szczegółowe i realistyczne, uczyła się też szkicować zwierzęta i ludzi. Potem oprócz kredek i ołówków pojawiło się płótno i farby. Jak na swój wiek malowała ponadprzeciętnie dobrze, a w dorosłości potrafiła stworzyć naprawdę realistyczne obrazy i rysunki, co otworzyło dla niej drzwi galerii sztuki i miała za sobą swoje pierwsze wernisaże.
- Wcale nie musi się kończyć – zaznaczyła. – Mój się nie skończył. Jest inaczej niż kiedyś, to prawda, ale nadal jestem tą samą osobą co dawniej. Moje życie stało się po prostu pełniejsze, kiedy pojawił się William, a później dzieci. – Cressida patrzyła na to z optymizmem. Obowiązek nie musiał oznaczać nieszczęścia, można było znaleźć w nim także przyjemność, radość i spełnienie. Nie dusiła się, była tam gdzie powinna. – Na początku to będzie zmiana, do której będziesz musiała się przyzwyczaić. Ale z czasem powinno zacząć się układać. I może pewnego dnia obudzisz się z myślą, że to właśnie mąż jest twoim ukochanym, z którym pragniesz spędzić resztę swoich dni.
Skrzywiła się, bo i tego ją nauczono, przedstawiając zdradę rodziny jako jedną z najgorszych przewin, jakie można było uczynić wobec najbliższych. Nieważne, czy była to zdrada czyniona z miłości, czy z powodu niezgodności w poglądach, każda była tak samo zła i krzywdząca rodzinę. Zdrajca wbijał nóż w plecy swoim najbliższym, odwracał się i ranił ich, a za karę zostawał usunięty z rodowego drzewa i zapomniany. Cressida już jako dziecko zawsze obiecywała sobie, że nigdy tak nie zrobi, że nie zrani swoich bliskich i będzie taka jaką chcieli ją widzieć. Nic nie przerażało jej wtedy równie mocno jak wizja gniewu i zawodu na twarzach bliskich. Alexander był jej obcy, więc jego zdrada nie budziła w niej silnych emocji, jakie czułaby gdyby chodziło o kogoś z jej rodziny lub przyjaciół, ale odczuwała niesmak jego postępkiem, a także współczucie wobec jego rodziny, którą skrzywdził młodzieńczą brawurą i głupotą. Nie był już częścią ich świata, a więc nie warto było poświęcać mu myśli. Pewnie nawet nie pomyślałaby dziś o nim, gdyby nie Isabella, z którą rozmawiała o blaskach i cieniach życia damy, choć naturalnie odmalowywała swoje życie i małżeństwo w jasnych kolorach, pokazując je jako coś dobrego i pięknego, by tchnąć optymizm i w Isabellę, przekonać ją, że zaręczyny nie muszą oznaczać końca czegoś, co kochała, a nowy początek czegoś równie pięknego.
Wyczuła że Isabella zapragnęła zmienić temat, nie chciała podnosić kwestii jej krewnego, choć Cressie spodziewała się, że usłyszy tyradę pełną złości i żalu o tej haniebny postępek. Dziewczątko zmarszczyło brwi, ale postanowiło nie kontynuować tematu, tym bardziej że sprawy polityczne nie były gruntem, na którym czuła się pewnie. O wiele bardziej wolała typowo kobiece tematy, takie jak sztuka czy małżeństwo.
Istniało między nimi wiele różnic, z których wielu jeszcze nie była świadoma, ale z biegiem czasu pewnie będzie zauważać ich coraz więcej i odkryje, że dzieliło je jednak zbyt wiele, by mogły się prawdziwie zaprzyjaźnić. Cressie była po prostu zbyt przykładna i wpasowana w ramy, by aprobować jakiekolwiek formy buntu wobec utartych schematów.
- Oczywiście – zgodziła się, słysząc pytanie Isabelli. – Choć i tak głównie śpią i minie jeszcze parę miesięcy, zanim zaczną mówić.
Cressie kochała swoje dzieci, ale nie mówiła o nich zbyt wiele i rzadko pokazywała je gościom. Może dlatego, że w dobie anomalii zwyczajnie bała się kusić losu i trzymała dzieci pod kloszem. A może dlatego, że zdawała sobie sprawę, że większość jej rówieśniczek jeszcze matkami nie było i kwestia dzieci nie była dla nich tak interesująca jak będzie, kiedy same doczekają się pociech. Wtedy pewnie będą mogły godzinami rozmawiać o dzieciach i porównywać ich postępy.
Pokazała Isabelli śpiące niemowlęta, choć wizyta była dość krótka. Później pokazała jej jeszcze kilka ładnych miejsc w dworku i spędziły całkiem miło czas aż do końca odwiedzin lady Selwyn.
| zt. x 2
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 31.08
Cressie naprawdę cieszyła się perspektywą spotkania z jedną z nielicznych przyjaciółek. Kiedy nadszedł ten dzień, mający miejsce trzy dni po jej urodzinach, które spędziła w gronie rodzinnym, razem z mężem i dziećmi, a także swoim rodzeństwem, od rana była podekscytowana. Przez fakt nauki w Beauxbatons nie miała wielu przyjaciół. Wysłanie do zagranicznej szkoły odcięło ją od sporej części szlacheckich rówieśników, skazało na szukanie przyjaciółek w wąskim gronie lady posłanych do Beauxbatons, ale niestety nie ze wszystkimi z nich się dobrze dogadywała, choć i tak starała się trzymać w cieniu innych szlachcianek, blisko nich, żeby nie odstawać. Nie chciała odstawać, pragnęła być jak inne damy, choć i tak pod pewnymi względami się od nich różniła. Brakowało jej ich pewności siebie i buty graniczącej z arogancją, była nieśmiała i przepełniona kompleksami, poczuciem bycia gorszą – zwłaszcza od swojej niewiele starszej siostry. Nigdy też nie lubiła szerzyć złośliwych plotek, nie potrafiła kłamać i grać, brakowało jej fałszu – była niezwykle szczera, łagodna i prostolinijna, choć z wiekiem nauczyła się, że pewne rzeczy czasem trzeba przemilczeć, by inni nie wykorzystali ich przeciwko niej. Nie potrafiąc przekonująco kłamać częściej wybierała więc przemilczanie.
Malodora była jedną z nielicznych szkolnych relacji, z którymi przyjaźń przetrwała nie tylko całą szkołę, ale dotrwała i do dorosłości. W szkole przyjaźniła się jeszcze z Cynthią Malfoy, ale ta odwróciła się od niej po ślubie, skreślając za coś, na co Cressie nie miała wpływu i co bardzo boleśnie ją zraniło. Po szkole zadebiutowała na salonach i miała okazję poznać dziewczęta, które odbierały nauki w Hogwarcie, ale te znajomości nadal były zbyt świeże, by mogła określić je mianem naprawdę bliskich. Mimo woli czuła pewną odrębność od hogwarckich dziewcząt, które miały już swoje przyjaźnie wyniesione ze szkoły, podczas gdy ona wkraczała niejako z zewnątrz, w tak ważnym etapie jak dorastanie przebywając z daleka od nich, w zagranicznej szkole. Była na przegranej pozycji w starciu z latami więzi, które wytworzyły pomiędzy sobą tamte dziewczęta.
Kiedy lady Parkinson przybyła, Cressie wyruszyła jej na powitanie i zaprowadziła ją do małego saloniku, gdzie mogły spokojnie i w samotności porozmawiać.
- Naprawdę się cieszę, że cię widzę – rzekła, lustrując przyjaciółkę uważnym spojrzeniem jasnozielonych oczu. Przez jakiś czas się nie widziały, trochę się więc o Malodorę martwiła. Czy znowu miała problemy? Czy może tylko jej się wydawało? – Usiądź, proszę, skrzat zaraz przyniesie nam herbatę i poczęstunek – zaproponowała. Usiadła na jednym z foteli, przygładzając materiał niebieskiej sukni. Codziennej, takiej jaką nosiła w dworku, nie tak eleganckiej jak te wyjściowe, ale wciąż było widać, że była zadbaną lady noszącą się w sposób tradycyjny. Długie, ciemnorude włosy miała dziś rozpuszczone, opadały falami na plecy, a ich barwa podkreślała bladość cery dziewczątka. Przed wyjściami służka z reguły upinała je, by dodać dziewczęcym rysom Cressie odrobiny powagi godnej zamężnej damy, ale konstelacje miodowych piegów pokrywające nosek i kości policzkowe i tak sprawiały, że wciąż wyglądała jak nastoletnie dziewczątko, mimo że trzy dni temu skończyła dwadzieścia jeden lat. – Wszystko u ciebie w porządku? Co u ciebie słychać? – dopytywała. Wobec Mal, poznanej jeszcze kiedy obie były dziesięcioletnimi dziewczynkami, była bardziej śmiała niż wobec mniej sobie znanych osób. W stosunku do poznanych w dorosłym życiu panien z Hogwartu miała więcej dystansu i rezerwy, a wobec mężczyzn to już w ogóle. Nigdy nie miała śmiałości do obcych mężczyzn spoza rodziny, zawsze ją peszyli. – Pamiętasz jeszcze, jak się poznałyśmy? Jutro minie jedenaście lat – odezwała się po chwili. Przypomniała sobie tamten dzień, pierwszy września 1946 roku, kiedy obie miały po dziesięć lat i pierwszy raz znalazły się we francuskiej placówce, wśród szczebioczących w obcym języku dzieci. Cressie, słysząc obok ojczystą mowę poczuła się wtedy odrobinę pewniej, i nie przeszkadzało jej to, że owa dziewczynka nosiła nazwisko Parkinson. Było to nazwisko ze Skorowidzu, a więc osoba z tej samej sfery co ona. Ktoś, z kim wypadało jej się zadawać; pamiętała doskonale przestrogę pana ojca, że nie wolno jej się przyjaźnić z dziećmi mugoli, które może w szkole napotkać – pierwszy raz w swoim króciutkim życiu, bo przed wyjazdem do szkoły, jeśli stykała się z innymi dziećmi, to były to wyłącznie szlacheckie dzieci z rodziny i zaprzyjaźnionych Flintom rodów. I choć nie od razu się zaprzyjaźniły, bo na początku szkoły Cressie była jeszcze bardziej nieśmiała i płochliwa niż teraz, z czasem pomiędzy dwoma uczennicami artystycznego Domu Harpii zaczęła rodzić się więź. I te dawne więzi, sięgające swymi korzeniami czasów dzieciństwa, były Cressidzie droższe niż nowe relacje zawierane dopiero po skończeniu szkoły.
Cressie naprawdę cieszyła się perspektywą spotkania z jedną z nielicznych przyjaciółek. Kiedy nadszedł ten dzień, mający miejsce trzy dni po jej urodzinach, które spędziła w gronie rodzinnym, razem z mężem i dziećmi, a także swoim rodzeństwem, od rana była podekscytowana. Przez fakt nauki w Beauxbatons nie miała wielu przyjaciół. Wysłanie do zagranicznej szkoły odcięło ją od sporej części szlacheckich rówieśników, skazało na szukanie przyjaciółek w wąskim gronie lady posłanych do Beauxbatons, ale niestety nie ze wszystkimi z nich się dobrze dogadywała, choć i tak starała się trzymać w cieniu innych szlachcianek, blisko nich, żeby nie odstawać. Nie chciała odstawać, pragnęła być jak inne damy, choć i tak pod pewnymi względami się od nich różniła. Brakowało jej ich pewności siebie i buty graniczącej z arogancją, była nieśmiała i przepełniona kompleksami, poczuciem bycia gorszą – zwłaszcza od swojej niewiele starszej siostry. Nigdy też nie lubiła szerzyć złośliwych plotek, nie potrafiła kłamać i grać, brakowało jej fałszu – była niezwykle szczera, łagodna i prostolinijna, choć z wiekiem nauczyła się, że pewne rzeczy czasem trzeba przemilczeć, by inni nie wykorzystali ich przeciwko niej. Nie potrafiąc przekonująco kłamać częściej wybierała więc przemilczanie.
Malodora była jedną z nielicznych szkolnych relacji, z którymi przyjaźń przetrwała nie tylko całą szkołę, ale dotrwała i do dorosłości. W szkole przyjaźniła się jeszcze z Cynthią Malfoy, ale ta odwróciła się od niej po ślubie, skreślając za coś, na co Cressie nie miała wpływu i co bardzo boleśnie ją zraniło. Po szkole zadebiutowała na salonach i miała okazję poznać dziewczęta, które odbierały nauki w Hogwarcie, ale te znajomości nadal były zbyt świeże, by mogła określić je mianem naprawdę bliskich. Mimo woli czuła pewną odrębność od hogwarckich dziewcząt, które miały już swoje przyjaźnie wyniesione ze szkoły, podczas gdy ona wkraczała niejako z zewnątrz, w tak ważnym etapie jak dorastanie przebywając z daleka od nich, w zagranicznej szkole. Była na przegranej pozycji w starciu z latami więzi, które wytworzyły pomiędzy sobą tamte dziewczęta.
Kiedy lady Parkinson przybyła, Cressie wyruszyła jej na powitanie i zaprowadziła ją do małego saloniku, gdzie mogły spokojnie i w samotności porozmawiać.
- Naprawdę się cieszę, że cię widzę – rzekła, lustrując przyjaciółkę uważnym spojrzeniem jasnozielonych oczu. Przez jakiś czas się nie widziały, trochę się więc o Malodorę martwiła. Czy znowu miała problemy? Czy może tylko jej się wydawało? – Usiądź, proszę, skrzat zaraz przyniesie nam herbatę i poczęstunek – zaproponowała. Usiadła na jednym z foteli, przygładzając materiał niebieskiej sukni. Codziennej, takiej jaką nosiła w dworku, nie tak eleganckiej jak te wyjściowe, ale wciąż było widać, że była zadbaną lady noszącą się w sposób tradycyjny. Długie, ciemnorude włosy miała dziś rozpuszczone, opadały falami na plecy, a ich barwa podkreślała bladość cery dziewczątka. Przed wyjściami służka z reguły upinała je, by dodać dziewczęcym rysom Cressie odrobiny powagi godnej zamężnej damy, ale konstelacje miodowych piegów pokrywające nosek i kości policzkowe i tak sprawiały, że wciąż wyglądała jak nastoletnie dziewczątko, mimo że trzy dni temu skończyła dwadzieścia jeden lat. – Wszystko u ciebie w porządku? Co u ciebie słychać? – dopytywała. Wobec Mal, poznanej jeszcze kiedy obie były dziesięcioletnimi dziewczynkami, była bardziej śmiała niż wobec mniej sobie znanych osób. W stosunku do poznanych w dorosłym życiu panien z Hogwartu miała więcej dystansu i rezerwy, a wobec mężczyzn to już w ogóle. Nigdy nie miała śmiałości do obcych mężczyzn spoza rodziny, zawsze ją peszyli. – Pamiętasz jeszcze, jak się poznałyśmy? Jutro minie jedenaście lat – odezwała się po chwili. Przypomniała sobie tamten dzień, pierwszy września 1946 roku, kiedy obie miały po dziesięć lat i pierwszy raz znalazły się we francuskiej placówce, wśród szczebioczących w obcym języku dzieci. Cressie, słysząc obok ojczystą mowę poczuła się wtedy odrobinę pewniej, i nie przeszkadzało jej to, że owa dziewczynka nosiła nazwisko Parkinson. Było to nazwisko ze Skorowidzu, a więc osoba z tej samej sfery co ona. Ktoś, z kim wypadało jej się zadawać; pamiętała doskonale przestrogę pana ojca, że nie wolno jej się przyjaźnić z dziećmi mugoli, które może w szkole napotkać – pierwszy raz w swoim króciutkim życiu, bo przed wyjazdem do szkoły, jeśli stykała się z innymi dziećmi, to były to wyłącznie szlacheckie dzieci z rodziny i zaprzyjaźnionych Flintom rodów. I choć nie od razu się zaprzyjaźniły, bo na początku szkoły Cressie była jeszcze bardziej nieśmiała i płochliwa niż teraz, z czasem pomiędzy dwoma uczennicami artystycznego Domu Harpii zaczęła rodzić się więź. I te dawne więzi, sięgające swymi korzeniami czasów dzieciństwa, były Cressidzie droższe niż nowe relacje zawierane dopiero po skończeniu szkoły.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Mniejszy salonik
Szybka odpowiedź