Kuchnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Dość ciasna i w ciągu dnia raczej nie za bardzo oblegana, za to wieczorami stająca się centrum niewielkiego wszechświata Rineheartów. Gdy nadchodzi wieczór i zapalane są lampy, nagle staje się bardzo przytulnie i swojsko, a wylewające się z garnków i półmisków zapachy przyciągną do siebie nawet najbardziej zagorzałego wielbiciela salonu.
Centralnie ustawiony stół zawsze nakryty jest czystym, czerwonym obrusem, a towarzyszące mu krzesła mimo upływu lat wciąż są wygodne i miękkie. Szafki już dawno miały mieć naprawione drzwiczki, ale nikt się za to nie zabrał, więc wciąż skrzypią; powsadzane na najwyższe półki miski obrosły już kurzem. Na ścianach porozwieszane są niewielkie, ale ruchome obrazy, które stanowią pamiątkę po irlandzkich korzeniach pana Rinehearta.
Centralnie ustawiony stół zawsze nakryty jest czystym, czerwonym obrusem, a towarzyszące mu krzesła mimo upływu lat wciąż są wygodne i miękkie. Szafki już dawno miały mieć naprawione drzwiczki, ale nikt się za to nie zabrał, więc wciąż skrzypią; powsadzane na najwyższe półki miski obrosły już kurzem. Na ścianach porozwieszane są niewielkie, ale ruchome obrazy, które stanowią pamiątkę po irlandzkich korzeniach pana Rinehearta.
Nie uraczył go odpowiedzią, przynajmniej nie taką bezpośrednią, jednak wzruszył nieznacznie ramionami, w czym jakiejś odpowiedzi można było się dopatrywać. Czasy, kiedy pilnował powrotów córki do domu, skończyły się w chwili, gdy dostała się na staż aurorski. Rzecz jasna czasem musiał ją na swój sposób skontrolować, dlatego raz na jakiś czas rozpytywał ją o jej plany. Tego dnia jednak oszczędził jej podobnej spowiedzi. Jak będzie, to będzie – cisnęło mu się na usta, lecz do swojej niewiedzy o obecnym położeniu córki nie zamierzał przyznawać się obcemu mężczyźnie.
Dobrze dla niego, że bez mrugnięcia okiem wykonał polecenia. Niepotrzebnie tyle gadał, a nawet zachciewało mu się wody. Rineheart wody mu nie podał, zaś postawienie butelki z whisky na stole skwitował uniesieniem prawej brwi. Czy ty sobie kpisz? – zdawał się w ten sposób pytać. Odpowiedzi na niezadane pytanie wcale nie oczekiwał.
Zerknął na wyciągniętą ku niemu dłoń, potem spojrzał na swoje własny, jakby nie był przekonany co do uściśnięcia tej obcej. Ale w mgnieniu oka przerzucił nóż z prawej ręki do lewej, po czym wytarł tę pierwszą niedbale o spodnie. I w końcu zamknął wysuniętą ku niemu dłoń w silnym uścisku, nie wypowiadając jednak swojego imienia. Nazwisko Jackie z pewnością znał, więc na pewno rozumiał, że takie samo nosi również jej ojciec. – Wright – powtórzył pod nosem bez przekonania, rzucając swojemu gościowi uważne spojrzenie, lecz pozbawione oskarżycielskiego wyrazu. Nie zarzucał mu kłamstwa, te od razu by wychwycił. Puścił jego dłoń i ponownie powrócił do siekania aloesu, próbując nie zrobić z niego papki. Trudno było mu przekonać się co do pokrewieństwa pomiędzy Benjaminem i obecnie goszczącym w jego domu Josephem. Zbieżność nazwisk była zbyt rzadkim zjawiskiem w magicznym świecie, aby i teraz mogła się ot tak przydarzyć. Gwardzista coś wspominał o młodszym rodzeństwie; Kieran siostrę zdążył już poznać, jednak brata nie miał okazji. Był wysoki, to w jakiś sposób łączyło go z drugim Wrightem, którego znał. – Ścigający Zjednoczonych, tak? – dopytał bez entuzjazmu, przypominając sobie o tym fakcie. Wyjaśniałoby to przynajmniej, jakim cudem kojarzył tę twarz. – Czemu nie Jastrzębi? – dorzucił kolejne pytanie. Cóż, taka mała prowokacja nikomu nie zaszkodzi, a przynajmniej nie powinna, jeśli tylko zawodowy gracz nie zacznie z całych sił bronić drogiej drużyny.
Musiał wziąć się do roboty. Woda już chwilę się gotowała i nie wrzucił do niej jeszcze żadnego składnika eliksiru. Do kociołka zaraz wrzucił ingrediencję stanowiącą serce eliksiru niezłomności – róg garboroga w sproszkowanej już postaci. Sprawnie dodał posiekany aloes i wlał porcję śluzu gumochłona, zaraz intensywnie mieszając chochlą po dnie kotła, aby wszystkie elementy odpowiednio się ze sobą związały. Jeszcze utarty pazur kuguchara wraz z łuskami ramory do zwieńczenia dzieła. Powinno się udać. Niby cóż strasznego może się wydarzyć? Co najwyżej kociołek wybuchnie, a szczęściem w nieszczęściu okaże się to, że gorąca zawartość nieudanego eliksiru wyląduje na niezapowiedzianym gościu, dzięki czemu przestanie nachodzić jego córkę. Moore’a pewnie też.
Dobrze dla niego, że bez mrugnięcia okiem wykonał polecenia. Niepotrzebnie tyle gadał, a nawet zachciewało mu się wody. Rineheart wody mu nie podał, zaś postawienie butelki z whisky na stole skwitował uniesieniem prawej brwi. Czy ty sobie kpisz? – zdawał się w ten sposób pytać. Odpowiedzi na niezadane pytanie wcale nie oczekiwał.
Zerknął na wyciągniętą ku niemu dłoń, potem spojrzał na swoje własny, jakby nie był przekonany co do uściśnięcia tej obcej. Ale w mgnieniu oka przerzucił nóż z prawej ręki do lewej, po czym wytarł tę pierwszą niedbale o spodnie. I w końcu zamknął wysuniętą ku niemu dłoń w silnym uścisku, nie wypowiadając jednak swojego imienia. Nazwisko Jackie z pewnością znał, więc na pewno rozumiał, że takie samo nosi również jej ojciec. – Wright – powtórzył pod nosem bez przekonania, rzucając swojemu gościowi uważne spojrzenie, lecz pozbawione oskarżycielskiego wyrazu. Nie zarzucał mu kłamstwa, te od razu by wychwycił. Puścił jego dłoń i ponownie powrócił do siekania aloesu, próbując nie zrobić z niego papki. Trudno było mu przekonać się co do pokrewieństwa pomiędzy Benjaminem i obecnie goszczącym w jego domu Josephem. Zbieżność nazwisk była zbyt rzadkim zjawiskiem w magicznym świecie, aby i teraz mogła się ot tak przydarzyć. Gwardzista coś wspominał o młodszym rodzeństwie; Kieran siostrę zdążył już poznać, jednak brata nie miał okazji. Był wysoki, to w jakiś sposób łączyło go z drugim Wrightem, którego znał. – Ścigający Zjednoczonych, tak? – dopytał bez entuzjazmu, przypominając sobie o tym fakcie. Wyjaśniałoby to przynajmniej, jakim cudem kojarzył tę twarz. – Czemu nie Jastrzębi? – dorzucił kolejne pytanie. Cóż, taka mała prowokacja nikomu nie zaszkodzi, a przynajmniej nie powinna, jeśli tylko zawodowy gracz nie zacznie z całych sił bronić drogiej drużyny.
Musiał wziąć się do roboty. Woda już chwilę się gotowała i nie wrzucił do niej jeszcze żadnego składnika eliksiru. Do kociołka zaraz wrzucił ingrediencję stanowiącą serce eliksiru niezłomności – róg garboroga w sproszkowanej już postaci. Sprawnie dodał posiekany aloes i wlał porcję śluzu gumochłona, zaraz intensywnie mieszając chochlą po dnie kotła, aby wszystkie elementy odpowiednio się ze sobą związały. Jeszcze utarty pazur kuguchara wraz z łuskami ramory do zwieńczenia dzieła. Powinno się udać. Niby cóż strasznego może się wydarzyć? Co najwyżej kociołek wybuchnie, a szczęściem w nieszczęściu okaże się to, że gorąca zawartość nieudanego eliksiru wyląduje na niezapowiedzianym gościu, dzięki czemu przestanie nachodzić jego córkę. Moore’a pewnie też.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
Nie, wcale nie kpił stawiając na stole whiskey. Co więcej, nawet nie zamierzał jej zabierać z powrotem. Po pierwsze: sam był nauczony, by nie przychodzić do nikogo z pustymi rękami, a po drugie: wciąż liczył na to, że złożona w ofierze whiskey go trochę... ochroni. Mugole tak chyba przekupywali swoich bogów, nie? Może na Kierana też to zadziała? Wbrew jego wyrazowi twarzy.
Dobra, to przerzucanie noża z ręki do ręki, trochę podniosło mu ciśnienie... ale Joe swojej dłoni nie cofnął (nawet pod groźbą stracenia w niej wszystkich palców), a chwilę później poczuł silny uścisk mężczyzny, który zresztą sam odwzajemnił. Wzroku również nie odwrócił, choć Rineheart przyglądał mu się tak, jakby chciał rozszyfrować, czy Wright przypadkiem nie wypił przed chwilą jakiegoś eliksiru wielotwarzowego czy jak on się tam zwał. W każdym razie Joe był sobą i z własną twarzą i nie miał nic do ukrycia, ot co. Wytrzymał więc spojrzenie Kierana i zabrał dłoń dokładnie wtedy, kiedy zrobił to tamten.
No. No, to jak pierwsze podanie kafla mają za sobą... to już z górki, nie? Wahał się jeszcze czy siadać, czy jednak stać (jakoś źle się czuł, kiedy tamten tak nad nim górował), ale ostatecznie zajął swoje miejsce tak, jak tego gospodarz chciał. Tylko brwi uniósł wyżej, kiedy najwyraźniej auror go rozpoznał. Przytaknął kiwnięciem głowy. Nie, podejrzewanie pana Rinehearta o bycie kibicem Zjednoczonych nie przyszłoby mu teraz nawet do głowy... zresztą szybko wszystko się wyjaśniło.
- Jastrzębi? - powtórzył za nim i uśmiechnął się, choć krzywo. - To dobra drużyna - nie zaprzeczał, bo dawali radę, gra z nimi była wyzwaniem tym bardziej, że to gra przeciwko jego przyjaciołom - ale nie stawiają ani na porządną taktykę, ani na technikę, ani na umiejętności. A ja mierzę trochę wyżej niż tylko robienie rozpierduchy na boisku - wyjaśnił nie owijając w bawełnę. Temat quidditcha sprawił też, że Joe się całkowicie rozluźnił i prawie zapomniał, że ma do czynienia ze złowieszczym aurorem, który być może sieka delikwentów, którzy kibicują (są członkami?) innej drużynie niż on. Cóż, jeśli tak, to w sumie Joe może umierać za Zjednoczonych, z tym nie miałby najmniejszych problemów.
- Proszę nie zrozumieć mnie źle, bo szanuję Kuraki ekhm... - odchrząknął czym prędzej - Jastrzębie. Grają tam moi najlepsi przyjaciele i grał też mój brat. I przyznaję, że miło jest czasem pooglądać i taką grę, bo wiadomo, że nudy nie będzie. Wyzwaniem jest też gra przeciwko nim... ale to nie mój styl. Wolę drużynę z historią, tradycjami i wolę grać czysto, precyzyjnie i doskonale technicznie nawet jeśli przez to zostanę znokautowany przez któregoś z tamtych - o quidditchu mógłby rozmawiać w nieskończoność, więc jeśli Kieran nie chciał być przytłoczony słowotokiem Wrighta, to lepiej, żeby w porę zmienił temat. - Rozumiem, że pan woli ostry łomot od cackania się...? - zagadnął z uprzejmą ciekawością i nawet uśmiechnął się pogodnie. I to wszystko bynajmniej nawet bez krzty ironii.
Przy okazji tylko zerknął jeszcze trochę nieufnie w stronę kociołka, do którego gospodarz zaczął wrzucać jeden składnik za drugim. Kusiło go, żeby o to zapytać... ale czasami lepiej nie wiedzieć, prawda? To chyba był właśnie jeden z takich momentów.
Dobra, to przerzucanie noża z ręki do ręki, trochę podniosło mu ciśnienie... ale Joe swojej dłoni nie cofnął (nawet pod groźbą stracenia w niej wszystkich palców), a chwilę później poczuł silny uścisk mężczyzny, który zresztą sam odwzajemnił. Wzroku również nie odwrócił, choć Rineheart przyglądał mu się tak, jakby chciał rozszyfrować, czy Wright przypadkiem nie wypił przed chwilą jakiegoś eliksiru wielotwarzowego czy jak on się tam zwał. W każdym razie Joe był sobą i z własną twarzą i nie miał nic do ukrycia, ot co. Wytrzymał więc spojrzenie Kierana i zabrał dłoń dokładnie wtedy, kiedy zrobił to tamten.
No. No, to jak pierwsze podanie kafla mają za sobą... to już z górki, nie? Wahał się jeszcze czy siadać, czy jednak stać (jakoś źle się czuł, kiedy tamten tak nad nim górował), ale ostatecznie zajął swoje miejsce tak, jak tego gospodarz chciał. Tylko brwi uniósł wyżej, kiedy najwyraźniej auror go rozpoznał. Przytaknął kiwnięciem głowy. Nie, podejrzewanie pana Rinehearta o bycie kibicem Zjednoczonych nie przyszłoby mu teraz nawet do głowy... zresztą szybko wszystko się wyjaśniło.
- Jastrzębi? - powtórzył za nim i uśmiechnął się, choć krzywo. - To dobra drużyna - nie zaprzeczał, bo dawali radę, gra z nimi była wyzwaniem tym bardziej, że to gra przeciwko jego przyjaciołom - ale nie stawiają ani na porządną taktykę, ani na technikę, ani na umiejętności. A ja mierzę trochę wyżej niż tylko robienie rozpierduchy na boisku - wyjaśnił nie owijając w bawełnę. Temat quidditcha sprawił też, że Joe się całkowicie rozluźnił i prawie zapomniał, że ma do czynienia ze złowieszczym aurorem, który być może sieka delikwentów, którzy kibicują (są członkami?) innej drużynie niż on. Cóż, jeśli tak, to w sumie Joe może umierać za Zjednoczonych, z tym nie miałby najmniejszych problemów.
- Proszę nie zrozumieć mnie źle, bo szanuję Kuraki ekhm... - odchrząknął czym prędzej - Jastrzębie. Grają tam moi najlepsi przyjaciele i grał też mój brat. I przyznaję, że miło jest czasem pooglądać i taką grę, bo wiadomo, że nudy nie będzie. Wyzwaniem jest też gra przeciwko nim... ale to nie mój styl. Wolę drużynę z historią, tradycjami i wolę grać czysto, precyzyjnie i doskonale technicznie nawet jeśli przez to zostanę znokautowany przez któregoś z tamtych - o quidditchu mógłby rozmawiać w nieskończoność, więc jeśli Kieran nie chciał być przytłoczony słowotokiem Wrighta, to lepiej, żeby w porę zmienił temat. - Rozumiem, że pan woli ostry łomot od cackania się...? - zagadnął z uprzejmą ciekawością i nawet uśmiechnął się pogodnie. I to wszystko bynajmniej nawet bez krzty ironii.
Przy okazji tylko zerknął jeszcze trochę nieufnie w stronę kociołka, do którego gospodarz zaczął wrzucać jeden składnik za drugim. Kusiło go, żeby o to zapytać... ale czasami lepiej nie wiedzieć, prawda? To chyba był właśnie jeden z takich momentów.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stopniowo w jego oczach gość zaczął mężnieć. Wysoka sylwetka nabierała jakiegoś charakteru, stając się mniej obojętną, lecz w niewielkim stopniu. Choć Wright wciąż zdradzał swoim zachowaniem wiele niepewności, to jednak udało mu się dziwnym trafem przezwyciężyć własne obawy, z jakim przekraczał próg domostwa Rineheartów. Jego uścisk dłoni okazał się całkiem solidny, jakby ciało podświadomie nie chciało ustąpić sile gospodarza. Wyważona demonstracja siły, brak zaciekłej walki o dominację, to warte byłe docenienia. Również fakt, że nie uciekł nigdzie spojrzeniem, nawet jeśli w tęczówkach wyraźnie odmalowywał się brak komfortu w starciu z czujnym wzrokiem aurora, został zauważony i uznany prawie za wyczyn. Jak to dobrze, że miał do czynienia z niepozbawionym resztek rozsądku i dobrego wychowania sportowcem. A może to instynkt samozachowawczy podpowiadał mu takie a nie inne postępowanie?
Nie spodziewał się, że swoimi pytaniami, wypowiedzianymi z premedytacją dość chłodno, jakimś cudem zachęci mężczyznę do rozmowy. Z drugiej strony taki obrót spraw wnosił coś nowego do tego jakże dziwacznego spotkania. – Sportowiec z ambicjami, no proszę – skomentował zuchwale, nawet unosząc kąciki ust w ramach mało widocznego i dość nieporadnego uśmiechu, jakby ten nijak nie pasował pod żadnym pozorem do surowej twarzy. Przejaw przyjaznego nastawienia nie złagodził jej rysów, przeciwnie, stał się wręcz mrożącą krew w żyłach karykaturą. Można było naprawdę zacząć obawiać się o swoje życie, nawet wtedy, gdy Kieran puścił z łaski swojej nóż. Kolejnym komentarzem nie zamierzał uraczyć dumnego gracza Zjednoczonych, czując potrzebę skupienia całej uwagi na eliksirze.
Złapał za chochlę, aby z jej pomocą przelać eliksir do fiolki. Udała mu się ta sztuka; uniknął rozlania na wszystkie strony cieczy, które nie było za wiele. Ze swoimi umiejętnościami był w stanie uwarzyć tylko jedną porcję specyfiku, sam jednak uznawał to za wystarczającą ilość dla własnego użytku. Ale i tak spojrzenie na dno kociołka budziło w nim jakieś rozczarowanie. Czy też nieumiejętnie mieszał chochlą w garze, czy też niezbyt wprawnie dodawał poszczególne składniki, część mikstury przyległa do dna, ewidentnie przypalona. Wcale nie marzył o zdrapywaniu resztek, ale będzie musiał to jakoś przeboleć. Chociaż… Zerknął na siedzącego przy kuchennym stole jegomościa. Pomysł zrodził się w jego głowie, ale szybko upadł, kiedy wizja klnącej Jackie stała się jego konsekwencją. Westchnął cicho i postanowił na chwilę pozostawić bajzel.
Ruszył do jednej z zawieszonych na ścianie kuchennych szafek i wyjął z niej dwie szklanki. Naczynia zaraz postawił na stole. Z początku nie zamierzał pić ze znajomym swojej córki, ale skoro już się tutaj znalazł i wykazał się siłą charakteru. Mało kto potrafi wyrażać swoje własne opinie przy wiekowym i groźnym aurorze.
– Nie będę ukrywał, że lubię rozpierduchę na boisku – odparł w końcu, korzystając z zaprezentowanego wcześniej przez rozmówcę sformułowania. – Kiedy ktoś spada z miotły, to przynajmniej wiadomo, że coś się dzieje.
Potem pozwolił sobie spojrzeć na rozmówcę, potem sugestywnie zerknąć na butelkę, a następnie znów powrócić wzrokiem do rozmówcy. To był jasny sygnał o treści: polewaj chłopcze, nie ma na co czekać.
– Chyba nie przyszedłeś po to, aby połamać Moore’owi miotłę, co? – spytał w końcu nad wyraz czujnie, jakby naprawdę rozważał podobny scenariusz. Wspólne picie ścigających z różnych drużyn jakoś było trudne do wyobrażenia, to po prostu czysta abstrakcja. Chociaż, jak zaczął się nad tym zastanawiać, jego sąsiad również znajdował się dwa roczniki wyżej od Jackie w Gryffindorze. W czasach szkolnych mogła między nimi rozwinąć się przyjaźń, bądź trwająca do dziś rywalizacja. Rozpicie przyjaciela jest łatwiejszym zadaniem niż rozpicie wroga, ale mało kto odmawia dobrego alkoholu.
– Ostrzegam, że nie tylko ja kibicuję Jastrzębiom w tym domu – dodał całkiem swobodnie, w końcu znajdował się pod swoim dachem i miał okazję pochwalić się tym, że coś łączy go z córką.
Nie spodziewał się, że swoimi pytaniami, wypowiedzianymi z premedytacją dość chłodno, jakimś cudem zachęci mężczyznę do rozmowy. Z drugiej strony taki obrót spraw wnosił coś nowego do tego jakże dziwacznego spotkania. – Sportowiec z ambicjami, no proszę – skomentował zuchwale, nawet unosząc kąciki ust w ramach mało widocznego i dość nieporadnego uśmiechu, jakby ten nijak nie pasował pod żadnym pozorem do surowej twarzy. Przejaw przyjaznego nastawienia nie złagodził jej rysów, przeciwnie, stał się wręcz mrożącą krew w żyłach karykaturą. Można było naprawdę zacząć obawiać się o swoje życie, nawet wtedy, gdy Kieran puścił z łaski swojej nóż. Kolejnym komentarzem nie zamierzał uraczyć dumnego gracza Zjednoczonych, czując potrzebę skupienia całej uwagi na eliksirze.
Złapał za chochlę, aby z jej pomocą przelać eliksir do fiolki. Udała mu się ta sztuka; uniknął rozlania na wszystkie strony cieczy, które nie było za wiele. Ze swoimi umiejętnościami był w stanie uwarzyć tylko jedną porcję specyfiku, sam jednak uznawał to za wystarczającą ilość dla własnego użytku. Ale i tak spojrzenie na dno kociołka budziło w nim jakieś rozczarowanie. Czy też nieumiejętnie mieszał chochlą w garze, czy też niezbyt wprawnie dodawał poszczególne składniki, część mikstury przyległa do dna, ewidentnie przypalona. Wcale nie marzył o zdrapywaniu resztek, ale będzie musiał to jakoś przeboleć. Chociaż… Zerknął na siedzącego przy kuchennym stole jegomościa. Pomysł zrodził się w jego głowie, ale szybko upadł, kiedy wizja klnącej Jackie stała się jego konsekwencją. Westchnął cicho i postanowił na chwilę pozostawić bajzel.
Ruszył do jednej z zawieszonych na ścianie kuchennych szafek i wyjął z niej dwie szklanki. Naczynia zaraz postawił na stole. Z początku nie zamierzał pić ze znajomym swojej córki, ale skoro już się tutaj znalazł i wykazał się siłą charakteru. Mało kto potrafi wyrażać swoje własne opinie przy wiekowym i groźnym aurorze.
– Nie będę ukrywał, że lubię rozpierduchę na boisku – odparł w końcu, korzystając z zaprezentowanego wcześniej przez rozmówcę sformułowania. – Kiedy ktoś spada z miotły, to przynajmniej wiadomo, że coś się dzieje.
Potem pozwolił sobie spojrzeć na rozmówcę, potem sugestywnie zerknąć na butelkę, a następnie znów powrócić wzrokiem do rozmówcy. To był jasny sygnał o treści: polewaj chłopcze, nie ma na co czekać.
– Chyba nie przyszedłeś po to, aby połamać Moore’owi miotłę, co? – spytał w końcu nad wyraz czujnie, jakby naprawdę rozważał podobny scenariusz. Wspólne picie ścigających z różnych drużyn jakoś było trudne do wyobrażenia, to po prostu czysta abstrakcja. Chociaż, jak zaczął się nad tym zastanawiać, jego sąsiad również znajdował się dwa roczniki wyżej od Jackie w Gryffindorze. W czasach szkolnych mogła między nimi rozwinąć się przyjaźń, bądź trwająca do dziś rywalizacja. Rozpicie przyjaciela jest łatwiejszym zadaniem niż rozpicie wroga, ale mało kto odmawia dobrego alkoholu.
– Ostrzegam, że nie tylko ja kibicuję Jastrzębiom w tym domu – dodał całkiem swobodnie, w końcu znajdował się pod swoim dachem i miał okazję pochwalić się tym, że coś łączy go z córką.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Bez przesady, Joe nie mógł być aż taki zły jak zapewne Kieran zakładał na początku. W końcu Jackie się z nim zadawała, ba, zadaje do tej pory, prawda? Chociaż fakt - początki znajomości też mieli dość... toporne. Mniejsza o to, bo nic nie zmieniało faktu, że rodzice dobrze wychowali Wrighta, a gryfońskie szaty nosił nie od parady. Nawet jeśli w starciu z osobą ojca Jackie tracił swą charyzmę, pewność siebie i hm... jakby malał.
Temat quidditcha przynajmniej po części przywrócił prawdziwy obraz Josepha. Tym bardziej, że chwilę później Kieran czy z premedytacją i faktycznie takim zamiarem czy też nie, połechtał mile jego ego. Sportowiec z ambicjami - brzmiało dumnie, czyż nie? Joe nawet nieświadomie wyprostował się bardziej na swoim krześle wypinając pierś... Ale równie szybko się zgarbił widząc minę mężczyzny. "Uśmiech" Kierana (to dopiero brzmiało abstrakcyjnie) wcale nie był miły, ani trochę. Joe miał wrażenie, że ojciec Jackie właśnie szykuje się do przegryzienia mu tętnicy. Może lepiej więc, że zajął się przelewaniem eliksiru do fiolki, przy okazji odwracając wzrok od ścigającego Zjednoczonych. Joseph wykorzystał tą chwilę, żeby w końcu rozejrzeć się po kuchni. W zasadzie wyglądała zaskakująco... przytulnie i normalnie. Gdyby była sporo większa, przypominałaby tą w jego rodzinnym domu w Szkocji. Tym bardziej dziwacznie na jej tle wyglądał posępny auror właśnie zerkający na Joe znad kociołka. Podejrzane... ale i tak miło z jego strony, że już nie miał przy tym wyrazu twarzy rozsierdzonego wilczura gotowego do ataku. Ba, zaraz potem nawet na stole wylądowały szklanki, a Wrightowi tylko przez moment chodziła po głowie myśl, żeby dobrze się przyglądać ruchom Kierana i tej fiolce z eliksirem. Ot, na wypadek, gdyby znajdowała się w niej trucizna przeznaczona specjalnie dla gościa. Oczywiście już chwilę później Joe o tym zapomniał znów skupiając na kwestiach sportowych. I na polewaniu, bo po sugestywnym spojrzeniu Rinehearta zadziałał instynktownie sięgając po butelkę. Czy to dobrze o nim świadczyło...? Ciężko stwierdzić, ale grunt, że bursztynowy alkohol już chwilę później zalśnił w obu szklaneczkach.
Trudno było się nie zgodzić z opinią Kierana w temacie gry, więc Joe zamiast odpowiedzieć tylko się uśmiechnął, za to na sugestię powodu swej wizyty na progu mieszkania Billa, parsknął niepohamowanym i głośnym śmiechem. Z tego ojca Jackie to jednak był dowcipniś! Taka cicha woda... Niby nic, a jak rzuci żartem...
- Tak, tak! A whiskey była od razu na przeprosiny, coby dwa razy się nie fatygować - dodał znów parskając wesoło. Dziwne tylko, że pan Rineheart chyba nie był równie rozbawiony własnym żartem co Joe. No i ta uwaga, że nie tylko on kibicuje Jastrzębiom... Joe więc w miarę sprawnie się ogarnął i nawet pokiwał głową.
- Wiem o tym - przyznał niechętnie i choć spoważniał trochę, to wciąż na jego twarzy malowało się rozbawienie, a jasne oczy błyszczały wesołością. - Wciąż wierzę, że Jackie skrycie kibicuje mnie - dodał pół-żartem, pół-serio, po czym szybko wtrącił:
- Proszę mnie nie wyprowadzać z tego błędu.
Oczywiście miał świadomość, że wielu z jego przyjaciół i znajomych było zagorzałymi fanami Jastrzębi i w zasadzie się im nie dziwił ani tym bardziej nie żywił do nich urazy z tego powodu. Sam został wychowany w duchu zamiłowania i wierności Zjednoczonym i gdyby nie wiązał swojej kariery z tym sportem i nie był synem swoich rodziców, to zapewne też kibicowałby Jastrzębiom. A w zasadzie... i tak im kibicował, jeśli tylko nie grali przeciwko jego drużynie.
- A tak na poważnie: to nie, Billy to mój dobry przyjaciel, pomyślałem, że go odwiedzę skoro już zapędziłem się w te rejony - dodał beztrosko z uśmiechem. Tak, kto jak kto, ale Joe nie miał najmniejszych problemów z darzeniem sympatią czy wręcz przyjaźnią swoich przeciwników boiskowych. Dlaczego miałby mieć?
Temat quidditcha przynajmniej po części przywrócił prawdziwy obraz Josepha. Tym bardziej, że chwilę później Kieran czy z premedytacją i faktycznie takim zamiarem czy też nie, połechtał mile jego ego. Sportowiec z ambicjami - brzmiało dumnie, czyż nie? Joe nawet nieświadomie wyprostował się bardziej na swoim krześle wypinając pierś... Ale równie szybko się zgarbił widząc minę mężczyzny. "Uśmiech" Kierana (to dopiero brzmiało abstrakcyjnie) wcale nie był miły, ani trochę. Joe miał wrażenie, że ojciec Jackie właśnie szykuje się do przegryzienia mu tętnicy. Może lepiej więc, że zajął się przelewaniem eliksiru do fiolki, przy okazji odwracając wzrok od ścigającego Zjednoczonych. Joseph wykorzystał tą chwilę, żeby w końcu rozejrzeć się po kuchni. W zasadzie wyglądała zaskakująco... przytulnie i normalnie. Gdyby była sporo większa, przypominałaby tą w jego rodzinnym domu w Szkocji. Tym bardziej dziwacznie na jej tle wyglądał posępny auror właśnie zerkający na Joe znad kociołka. Podejrzane... ale i tak miło z jego strony, że już nie miał przy tym wyrazu twarzy rozsierdzonego wilczura gotowego do ataku. Ba, zaraz potem nawet na stole wylądowały szklanki, a Wrightowi tylko przez moment chodziła po głowie myśl, żeby dobrze się przyglądać ruchom Kierana i tej fiolce z eliksirem. Ot, na wypadek, gdyby znajdowała się w niej trucizna przeznaczona specjalnie dla gościa. Oczywiście już chwilę później Joe o tym zapomniał znów skupiając na kwestiach sportowych. I na polewaniu, bo po sugestywnym spojrzeniu Rinehearta zadziałał instynktownie sięgając po butelkę. Czy to dobrze o nim świadczyło...? Ciężko stwierdzić, ale grunt, że bursztynowy alkohol już chwilę później zalśnił w obu szklaneczkach.
Trudno było się nie zgodzić z opinią Kierana w temacie gry, więc Joe zamiast odpowiedzieć tylko się uśmiechnął, za to na sugestię powodu swej wizyty na progu mieszkania Billa, parsknął niepohamowanym i głośnym śmiechem. Z tego ojca Jackie to jednak był dowcipniś! Taka cicha woda... Niby nic, a jak rzuci żartem...
- Tak, tak! A whiskey była od razu na przeprosiny, coby dwa razy się nie fatygować - dodał znów parskając wesoło. Dziwne tylko, że pan Rineheart chyba nie był równie rozbawiony własnym żartem co Joe. No i ta uwaga, że nie tylko on kibicuje Jastrzębiom... Joe więc w miarę sprawnie się ogarnął i nawet pokiwał głową.
- Wiem o tym - przyznał niechętnie i choć spoważniał trochę, to wciąż na jego twarzy malowało się rozbawienie, a jasne oczy błyszczały wesołością. - Wciąż wierzę, że Jackie skrycie kibicuje mnie - dodał pół-żartem, pół-serio, po czym szybko wtrącił:
- Proszę mnie nie wyprowadzać z tego błędu.
Oczywiście miał świadomość, że wielu z jego przyjaciół i znajomych było zagorzałymi fanami Jastrzębi i w zasadzie się im nie dziwił ani tym bardziej nie żywił do nich urazy z tego powodu. Sam został wychowany w duchu zamiłowania i wierności Zjednoczonym i gdyby nie wiązał swojej kariery z tym sportem i nie był synem swoich rodziców, to zapewne też kibicowałby Jastrzębiom. A w zasadzie... i tak im kibicował, jeśli tylko nie grali przeciwko jego drużynie.
- A tak na poważnie: to nie, Billy to mój dobry przyjaciel, pomyślałem, że go odwiedzę skoro już zapędziłem się w te rejony - dodał beztrosko z uśmiechem. Tak, kto jak kto, ale Joe nie miał najmniejszych problemów z darzeniem sympatią czy wręcz przyjaźnią swoich przeciwników boiskowych. Dlaczego miałby mieć?
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z pewną dozą wyższości przyglądał się wszystkim tym desperackim staraniom Wrighta, ponieważ nie ulegało wątpliwości, że chciał zrobić jak najlepsze wrażenie na gospodarzu, gdy to pierwsze wcale nie było powalające. Musiał być tego świadom, ponieważ wykrzykiwanie imienia Jacqueline przed jej mieszkaniem nie było czymś pożądanym przez Rinehearta. Ale się starał, przede wszystkim uważając, aby nie wykonać żadnego fałszywego ruchu. To rzeczywiście świadczyło o dobrym wychowaniu, dlatego Kieran łaskawie nie uraczył go kolejnymi drwiącymi komentarzami. Od zawsze miał serce na dobrym miejscu, jak to lubiła mawiać jego żona, więc wcale nie lubił pastwić się nad innymi, nawet jeśli jego zachowanie wskazywać mogło na coś całkowicie odwrotnego. Nie byłby sobą, gdyby odrobinę nie nastraszył swoim surowym wyrazem twarzy potencjalnego adoratora własnej córki i musiał przyznać przed samym sobą, że tym razem robił to z pewną premedytacją, starając się nabrać jak najbardziej groźną posturę. Czynił to tak na wszelki wypadek, najwidoczniej instynktownie czując się zagrożony w pewien sposób. Nie wydawało mu się, aby zawodowy gracz quidditcha miał jakiekolwiek szanse u Jackie; była zbyt uparta i donośna, rzecz jasna po nim, dlatego do szczęścia potrzebowała przynajmniej równie upartego mężczyzny. Wolał dmuchać na zimne, już na wstępie przejmując jakąś kontrolę nad sytuacją. Dopiero na jego niewypowiedziane żądane alkohol został rozlany, co było naprawdę satysfakcjonujące. Budzenie takiego respektu ułatwiało trochę życie.
Rozluźnienie rozmówcy nie kuło go jeszcze w oczy, ale śmiech nieco wytrącił go z równowagi. Po prostu nie przywidywał tak radosnej reakcji na słowa, których w żaden sposób nie zabarwił żartobliwą nutą, przeciwnie, pobrzmiewała w nich dość wyraźna ironia. Aż zmarszczył brwi, co nie wywołało pożądanego efektu, ponieważ ten cały Joseph dalej okazywał oznaki rozbawienia, tym samym zdradzając brak piątej klepki. Gdzie się nagle podział jego instynkt samozachowawczy?
– Niby dlaczego moja córka miałaby ci skrycie kibicować? – spytał dość surowo, marszcząc przy tym z niezadowolenia brwi, ale też od rozbudzonych nagle wątpliwości. Czyżby coś przeoczył? Znał wszystkie sekrety swojego dziecka, z czym niekoniecznie czuł się dobrze, ale nie przypominał sobie, aby w jej umyśle siedzący przed nim ścigający Zjednoczonych miał specjalne miejsce. Jakimś cudem to przeoczył? Coś wydarzyło się między nimi jeszcze za czasów szkoły? A może po zakończeniu edukacji? – Tak, masz rację, to ogromny błąd – wycedził nieprzyjemnie, po czym w tych nerwach chwycił za jedną ze szklanek. Bez słowa, niepotrzebnych toastów, nawet tych niemych rozpoczynanych się od dygnięcia głową w stronę towarzysza, gwałtownie przechylił szklankę, opróżniając ją bez mrugnięcia okiem. Naczynie po kilku sekundach odłożył na blat stołu z głuchym stuknięciem.
– Billy to porządny gość – oznajmił śmiało, próbując odejść myślami od postaci córki. Tych słów nie rzucał na wiatr, naprawdę miał dobrą opinię o swoim sąsiedzie, która chyba nawet nieco się poprawiła od chwili, gdy w mieszkaniu obok pojawiła się również mniejsza istotka, doprawdy urocza. – I świetnie gra. W tym sezonie ma całkiem niezłe wyniki. Ale twoich statystyk jakoś nie kojarzę – rzucił mu po tych słowach jedno uważne spojrzenie, jakby chcąc zmusić, aby ten śpiewająco powiedział, ile asyst zaliczył, ile rzutów, jak wiele fauli. Może sam nawet tego wszystkiego nie liczył.
Tym razem to Kieran chwycił za butelkę i rozlał trunek do szklanek.
– Nie kojarzę żebyś grał w jakiejkolwiek reprezentacji – podjął kolejny wątek, dzięki któremu miał okazję ponownie zmierzyć surowym spojrzeniem młodszego mężczyznę. – Grałbyś chyba dla Szkocji, co?
Gdybyś tylko dostał powołanie – dodał w myślach kąśliwie. Coś chyba Benjamin wspominał o Szkocji, ale to był tak bardzo mgliste, niepewne.
Rozluźnienie rozmówcy nie kuło go jeszcze w oczy, ale śmiech nieco wytrącił go z równowagi. Po prostu nie przywidywał tak radosnej reakcji na słowa, których w żaden sposób nie zabarwił żartobliwą nutą, przeciwnie, pobrzmiewała w nich dość wyraźna ironia. Aż zmarszczył brwi, co nie wywołało pożądanego efektu, ponieważ ten cały Joseph dalej okazywał oznaki rozbawienia, tym samym zdradzając brak piątej klepki. Gdzie się nagle podział jego instynkt samozachowawczy?
– Niby dlaczego moja córka miałaby ci skrycie kibicować? – spytał dość surowo, marszcząc przy tym z niezadowolenia brwi, ale też od rozbudzonych nagle wątpliwości. Czyżby coś przeoczył? Znał wszystkie sekrety swojego dziecka, z czym niekoniecznie czuł się dobrze, ale nie przypominał sobie, aby w jej umyśle siedzący przed nim ścigający Zjednoczonych miał specjalne miejsce. Jakimś cudem to przeoczył? Coś wydarzyło się między nimi jeszcze za czasów szkoły? A może po zakończeniu edukacji? – Tak, masz rację, to ogromny błąd – wycedził nieprzyjemnie, po czym w tych nerwach chwycił za jedną ze szklanek. Bez słowa, niepotrzebnych toastów, nawet tych niemych rozpoczynanych się od dygnięcia głową w stronę towarzysza, gwałtownie przechylił szklankę, opróżniając ją bez mrugnięcia okiem. Naczynie po kilku sekundach odłożył na blat stołu z głuchym stuknięciem.
– Billy to porządny gość – oznajmił śmiało, próbując odejść myślami od postaci córki. Tych słów nie rzucał na wiatr, naprawdę miał dobrą opinię o swoim sąsiedzie, która chyba nawet nieco się poprawiła od chwili, gdy w mieszkaniu obok pojawiła się również mniejsza istotka, doprawdy urocza. – I świetnie gra. W tym sezonie ma całkiem niezłe wyniki. Ale twoich statystyk jakoś nie kojarzę – rzucił mu po tych słowach jedno uważne spojrzenie, jakby chcąc zmusić, aby ten śpiewająco powiedział, ile asyst zaliczył, ile rzutów, jak wiele fauli. Może sam nawet tego wszystkiego nie liczył.
Tym razem to Kieran chwycił za butelkę i rozlał trunek do szklanek.
– Nie kojarzę żebyś grał w jakiejkolwiek reprezentacji – podjął kolejny wątek, dzięki któremu miał okazję ponownie zmierzyć surowym spojrzeniem młodszego mężczyznę. – Grałbyś chyba dla Szkocji, co?
Gdybyś tylko dostał powołanie – dodał w myślach kąśliwie. Coś chyba Benjamin wspominał o Szkocji, ale to był tak bardzo mgliste, niepewne.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niby dlaczego moja córka miałaby ci skrycie kibicować?
No i po śmiechu, bo ten uwiązł Josephowi w gardle. No i po rozbawieniu, bo to ulotniło się z niego w mgnieniu oka. To takie żarty były, nie? Ale Kieran najwyraźniej wcale nie uznał je za zabawne. Ba, chyba sądził, że to tak wszystko na poważnie i nie wyglądał na zachwyconego.
Joe przełknął ślinę wpatrując się w mężczyznę i zastanawiając jak wyjaśnić swoje słowa tak, żeby ten nie uznał znowuż, że Wright się bezczelnie naśmiewa z jego córki. Facet znów wyglądał groźnie, aż ciary przechodziły po plecach, słowo!
- No... tak z sympatii do mnie może...? - odpowiedział ostrożnie już czując, że wchodzi na bardzo cienki lód. Jeden niewłaściwy krok czy słowo, a konsekwencje mogą być wyjątkowo nieprzyjemne.
Ogromny błąd.
Zapamiętać: jeśli chodzi o temat Jackie - Kieran nie miał ani krztyny poczucia humoru, więc najlepiej omijać go z daleka.
Joe przyglądał się jeszcze chwilę Rineheartowi, kiedy ten na jeden raz wypił całą porcję alkoholu i to bez zmrużenia oka. Cóż... w zasadzie właśnie tego można się było po nim spodziewać, nie? A że Joe nie zamierzał być mu dłużny, to sam również sięgnął po szklaneczkę i wychylił na raz - jak należy. Dobrze, trochę whiskey im się przyda dla rozluźnienia atmosfery.
Albo nawet więcej niż tylko trochę, bo słysząc wyrzut, że aurorowi nie rzuciły się w oczy jego statystyki, Joe miał ochotę napić się ponownie.
Nie, żeby go tą uwagą ubódł... no, może odrobinę, choć przecież nie powinno to Wrighta obchodzić i dobrze o tym wiedział. Rineheart nie kibicował Zjednoczonym, więc ciężko wymagać, żeby śledził karierę Josepha.
- Moim skromnym zdaniem Moore jest najlepszym szukającym na Wyspach - odezwał się poważnie już po chwili. Mówił szczerze na powrót patrząc Kieranowi prosto w oczy.
- O ile nie w całej Europie - dodał bez ogródek. Nie, nie uczył się na pamięć statystyk swoich czy przyjaciela, nie przyglądał się też szczegółowo poczynaniom szukających innych drużyn, bardziej interesowali go ścigający i obrońcy, ale i tak wiedział swoje. W końcu widział Billa w akcji nie raz.
A co do swoich osiągnięć... nie, nie zamierzał się tu teraz spowiadać. Jak ojca Jackie będą ciekawiły jego statystyki, to je sobie sprawdzi, prawda? Dlatego dzielnie przetrzymał spojrzenie mężczyzny.
- Zapewne nie interesowały pana statystyki zawodników Zjednoczonych z Puddlemere... W tym sezonie jeszcze nie graliśmy z Jastrzębiami - odparł... chociaż domyślał się, że nie to miał Rineheart na myśli. Trudno. W Josephie powoli odzywał się bojowy duch. Albo po prostu zaczęły go irytować uwagi Kierana, mogło być i tak. Ale póki co Wright nad sobą panował. Nie było to łatwe, szczególnie, kiedy ten poruszył temat reprezentacji, ale choć Joe miał ochotę zwyczajnie draniowi odpyskować, jakimś cudem się powstrzymał. Tylko nozdrza mu zadrżały, kiedy sięgał po swoją, na szczęście już na powrót napełnioną, szklaneczkę. Opróżnił ją na raz.
- Grałem w reprezentacji Szkocji - odpowiedział spokojnie. Alkohol był cudownym lekarstwem - Joe zamiast skupiać się na wzbierającej w nim złości i irytacji, skupiał się na przyjemnym, palącym w gardle uczuciu. Odstawił szklankę na blat i uśmiechnął się nieznacznie, trochę kwaśno.
- Nawet nie raz - dodał na wypadek, gdyby Kieran powiedział, że jeden raz w reprezentacji nie czyni go jeszcze poważnym zawodnikiem, albo coś w tym stylu. Powoli wziął i wypuścił wstrzymane na chwilę powietrze. Powoli i spokojnie. Dobrze, chyba wszystko było pod kontrolą. Zapewne auror tylko czekał aż Joe wybuchnie i zapewne cały czas próbował go do tego wybuchu sprowokować... ale Wright nie miał zamiaru dawać mu tej satysfakcji.
- Której reprezentacji pan kibicuje, panie Rineheart? - zapytał więc uprzejmie. Byłoby zabawnie, gdyby odpowiedział, że szkockiej.
No i po śmiechu, bo ten uwiązł Josephowi w gardle. No i po rozbawieniu, bo to ulotniło się z niego w mgnieniu oka. To takie żarty były, nie? Ale Kieran najwyraźniej wcale nie uznał je za zabawne. Ba, chyba sądził, że to tak wszystko na poważnie i nie wyglądał na zachwyconego.
Joe przełknął ślinę wpatrując się w mężczyznę i zastanawiając jak wyjaśnić swoje słowa tak, żeby ten nie uznał znowuż, że Wright się bezczelnie naśmiewa z jego córki. Facet znów wyglądał groźnie, aż ciary przechodziły po plecach, słowo!
- No... tak z sympatii do mnie może...? - odpowiedział ostrożnie już czując, że wchodzi na bardzo cienki lód. Jeden niewłaściwy krok czy słowo, a konsekwencje mogą być wyjątkowo nieprzyjemne.
Ogromny błąd.
Zapamiętać: jeśli chodzi o temat Jackie - Kieran nie miał ani krztyny poczucia humoru, więc najlepiej omijać go z daleka.
Joe przyglądał się jeszcze chwilę Rineheartowi, kiedy ten na jeden raz wypił całą porcję alkoholu i to bez zmrużenia oka. Cóż... w zasadzie właśnie tego można się było po nim spodziewać, nie? A że Joe nie zamierzał być mu dłużny, to sam również sięgnął po szklaneczkę i wychylił na raz - jak należy. Dobrze, trochę whiskey im się przyda dla rozluźnienia atmosfery.
Albo nawet więcej niż tylko trochę, bo słysząc wyrzut, że aurorowi nie rzuciły się w oczy jego statystyki, Joe miał ochotę napić się ponownie.
Nie, żeby go tą uwagą ubódł... no, może odrobinę, choć przecież nie powinno to Wrighta obchodzić i dobrze o tym wiedział. Rineheart nie kibicował Zjednoczonym, więc ciężko wymagać, żeby śledził karierę Josepha.
- Moim skromnym zdaniem Moore jest najlepszym szukającym na Wyspach - odezwał się poważnie już po chwili. Mówił szczerze na powrót patrząc Kieranowi prosto w oczy.
- O ile nie w całej Europie - dodał bez ogródek. Nie, nie uczył się na pamięć statystyk swoich czy przyjaciela, nie przyglądał się też szczegółowo poczynaniom szukających innych drużyn, bardziej interesowali go ścigający i obrońcy, ale i tak wiedział swoje. W końcu widział Billa w akcji nie raz.
A co do swoich osiągnięć... nie, nie zamierzał się tu teraz spowiadać. Jak ojca Jackie będą ciekawiły jego statystyki, to je sobie sprawdzi, prawda? Dlatego dzielnie przetrzymał spojrzenie mężczyzny.
- Zapewne nie interesowały pana statystyki zawodników Zjednoczonych z Puddlemere... W tym sezonie jeszcze nie graliśmy z Jastrzębiami - odparł... chociaż domyślał się, że nie to miał Rineheart na myśli. Trudno. W Josephie powoli odzywał się bojowy duch. Albo po prostu zaczęły go irytować uwagi Kierana, mogło być i tak. Ale póki co Wright nad sobą panował. Nie było to łatwe, szczególnie, kiedy ten poruszył temat reprezentacji, ale choć Joe miał ochotę zwyczajnie draniowi odpyskować, jakimś cudem się powstrzymał. Tylko nozdrza mu zadrżały, kiedy sięgał po swoją, na szczęście już na powrót napełnioną, szklaneczkę. Opróżnił ją na raz.
- Grałem w reprezentacji Szkocji - odpowiedział spokojnie. Alkohol był cudownym lekarstwem - Joe zamiast skupiać się na wzbierającej w nim złości i irytacji, skupiał się na przyjemnym, palącym w gardle uczuciu. Odstawił szklankę na blat i uśmiechnął się nieznacznie, trochę kwaśno.
- Nawet nie raz - dodał na wypadek, gdyby Kieran powiedział, że jeden raz w reprezentacji nie czyni go jeszcze poważnym zawodnikiem, albo coś w tym stylu. Powoli wziął i wypuścił wstrzymane na chwilę powietrze. Powoli i spokojnie. Dobrze, chyba wszystko było pod kontrolą. Zapewne auror tylko czekał aż Joe wybuchnie i zapewne cały czas próbował go do tego wybuchu sprowokować... ale Wright nie miał zamiaru dawać mu tej satysfakcji.
- Której reprezentacji pan kibicuje, panie Rineheart? - zapytał więc uprzejmie. Byłoby zabawnie, gdyby odpowiedział, że szkockiej.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zacisnął mocno usta, nie chcąc powiedzieć nic o rzekomej sympatii, po czym dla niepoznaki znów wychylił szklankę alkoholu, jakże się ciesząc z tego, że ma czego się napić. Na chwilę obecną była to największa zaleta, jaką dostrzegł w Josephie; chłopina wiedział co wręczyć na ręce gospodarza. Może i alkohol przede wszystkim nastrajał ludzi bojowo, jednocześnie tępiąc ich zmysły, jednak dobry alkohol w odpowiednich okolicznościach był w stanie łagodzić obyczaje. W tym przypadku Kieran robił wiele, aby nie okazać się całkowicie niewdzięcznym człowiekiem, bo jednak wielce chętnie za znakomitą whisky chwytał.
– Też jestem tego zdania – przyznał otwarcie i nawet całkiem energicznie przytaknął, odrobinę rozluźniając mięśnie twarzy, przestając marszczyć srogo, brwi, przynajmniej na chwilę. – Chociaż w Europie mamy naprawdę wielu dobrych zawodników. Norweskie Kanie z Karasjok mają całkiem dobrego szukającego. Nie wspomnę o obrońcach, bo i ten ich rezerwowy jest świetny – szybko przeanalizował składy innych drużyn, przede wszystkim zawodników na pozycji szukającego, ale nie miał za wiele do powiedzenia. – Szkoda, że Nietoperze z Ballycastle mają dobre czasy za sobą. Gdyby wreszcie znaleźli porządnego trenera, który dałby im wycisk, Irlandia znów królowałaby w całej Lidze – westchnął lekko, tęsknie. Najbardziej uhonorowany irlandzki klub nie grał tragicznie, ale gdyby zawodnicy nieco bardziej się postarali. Pokręcił głową, bo w najbliższej przyszłości nie widział szansy na drastyczną poprawę. – Ale chyba graliście już właśnie z Nietoperzami, prawda?
Jakoś umknął mu wynik tego meczu, jednak łaskawie machnął ręką, dając znać, że nie musi znać szczegółów. Nie chciał się niepotrzebnie denerwować. Zresztą, zaraz przeszli do tematu reprezentacji narodowych. Przy okazji trochę swojego gościa podrażnił, ale doprawdy mu się należało, nie tylko za wykrzykiwanie oficjalnego imienia Jackie, ale również za dziwaczne insynuacje o sympatii panującej pomiędzy nimi. Niby jaka sympatia, przecież nic o tym nie wie!
– Irlandii – odparł szybko, krótko, bez wahania, a w jego głosie słyszalna była nuta głębokiej dumy, jakiej nigdy się nie wyzbył. – Rineheartowie wywodzą się z Irlandii właśnie – oznajmił wyjątkowo ciepło, unosząc nawet kącik ust w nieco sentymentalnym uśmiechu, przy czym zmrużył leniwie oczy, jakby właśnie począł coś rozpamiętywać. W jego umyśle przemknęły obrazy stromych urwisk, ukrytych plaż, wzburzonego morza, zielonych wzgórz i gęstych lasów. Niewidzialna siła ścisnęła go za serce, stęsknione za tymi rodzinnymi stronami, od których przecież sam uciekł w młodzieńczym szale. Został aurorem, przez co nie miał czasu wracać do najbardziej ukochanego przez siebie skrawka ziemi. Po śmierci żony jeszcze bardziej unikał samej Irlandii, a nawet jej tematu, z konieczności przede wszystkim przyzwyczajając się do Londynu i panujących w nim warunków. Nie wstydził się swoich irlandzkich korzeni, lecz zbyt łatwo zaniedbał obowiązek pielęgnowania pięknych tradycji, zbyt mocno zajęty zawsze bardziej pilnymi, doczesnymi sprawami. Nauki ojca i dziadka odeszły w zapomnienie, zepchnięte gdzieś do zakamarków podświadomości. Dość niewiele z rodzinnego dziedzictwa zdołał przekazać własnym dzieciom. Czy przodkowie kiedykolwiek go za to osądzą? Synowi nie tylko nie wpoił irlandzkich wartości, nie udało mu się wpoić mu do łba żadnych, Jackie zaś zapoznana została z rzeczami najważniejszymi, aby mogła wojować z całym światem z podniesionym czołem. – Moja córka i moje przyszłe wnuki na pewno będą kultywować tradycję i zaciekle kibicować Irlandii. To chyba będzie najbardziej wyraźna spuścizna po mnie – tą wypowiedzią nie pozostawiał Wrightowi złudzeń, Jackie pod żadnym pozorem nie mogła mu kibicować ani w rozgrywkach ligowych, ani tych międzynarodowych.
Z powrotem zmarszczył brwi, zrywając z tą całą ckliwością, która przyszła tak nagle i obezwładniła go z zaskoczenia. Niestety, po pięćdziesiątce mimowolnie zaczął wiele wspominać, zwłaszcza młode lata, te najszczęśliwsze, przy boku Abigail, kiedy dzieci były jeszcze malutkie. Ale wracanie do przeszłości na oczach kogoś obcego sprawiło mu dziwny dyskomfort. Odchrząknął i ponownie opróżnił szklankę, wyraźnie rozdrażniony. Za bardzo się odsłonił, zdecydowanie.
– Jackie chyba jednak nie wróci tak szybko – nie był pewien, czy zabrzmiał zbyt sugestywnie. To i tak cud, że nie wyartykułował bezpośrednio żądania o jak najszybsze opuszczenie jego domu, tylko jak normalny człowiek bawił się w te całe subtelności, jakże niekiedy taktowne.
– Też jestem tego zdania – przyznał otwarcie i nawet całkiem energicznie przytaknął, odrobinę rozluźniając mięśnie twarzy, przestając marszczyć srogo, brwi, przynajmniej na chwilę. – Chociaż w Europie mamy naprawdę wielu dobrych zawodników. Norweskie Kanie z Karasjok mają całkiem dobrego szukającego. Nie wspomnę o obrońcach, bo i ten ich rezerwowy jest świetny – szybko przeanalizował składy innych drużyn, przede wszystkim zawodników na pozycji szukającego, ale nie miał za wiele do powiedzenia. – Szkoda, że Nietoperze z Ballycastle mają dobre czasy za sobą. Gdyby wreszcie znaleźli porządnego trenera, który dałby im wycisk, Irlandia znów królowałaby w całej Lidze – westchnął lekko, tęsknie. Najbardziej uhonorowany irlandzki klub nie grał tragicznie, ale gdyby zawodnicy nieco bardziej się postarali. Pokręcił głową, bo w najbliższej przyszłości nie widział szansy na drastyczną poprawę. – Ale chyba graliście już właśnie z Nietoperzami, prawda?
Jakoś umknął mu wynik tego meczu, jednak łaskawie machnął ręką, dając znać, że nie musi znać szczegółów. Nie chciał się niepotrzebnie denerwować. Zresztą, zaraz przeszli do tematu reprezentacji narodowych. Przy okazji trochę swojego gościa podrażnił, ale doprawdy mu się należało, nie tylko za wykrzykiwanie oficjalnego imienia Jackie, ale również za dziwaczne insynuacje o sympatii panującej pomiędzy nimi. Niby jaka sympatia, przecież nic o tym nie wie!
– Irlandii – odparł szybko, krótko, bez wahania, a w jego głosie słyszalna była nuta głębokiej dumy, jakiej nigdy się nie wyzbył. – Rineheartowie wywodzą się z Irlandii właśnie – oznajmił wyjątkowo ciepło, unosząc nawet kącik ust w nieco sentymentalnym uśmiechu, przy czym zmrużył leniwie oczy, jakby właśnie począł coś rozpamiętywać. W jego umyśle przemknęły obrazy stromych urwisk, ukrytych plaż, wzburzonego morza, zielonych wzgórz i gęstych lasów. Niewidzialna siła ścisnęła go za serce, stęsknione za tymi rodzinnymi stronami, od których przecież sam uciekł w młodzieńczym szale. Został aurorem, przez co nie miał czasu wracać do najbardziej ukochanego przez siebie skrawka ziemi. Po śmierci żony jeszcze bardziej unikał samej Irlandii, a nawet jej tematu, z konieczności przede wszystkim przyzwyczajając się do Londynu i panujących w nim warunków. Nie wstydził się swoich irlandzkich korzeni, lecz zbyt łatwo zaniedbał obowiązek pielęgnowania pięknych tradycji, zbyt mocno zajęty zawsze bardziej pilnymi, doczesnymi sprawami. Nauki ojca i dziadka odeszły w zapomnienie, zepchnięte gdzieś do zakamarków podświadomości. Dość niewiele z rodzinnego dziedzictwa zdołał przekazać własnym dzieciom. Czy przodkowie kiedykolwiek go za to osądzą? Synowi nie tylko nie wpoił irlandzkich wartości, nie udało mu się wpoić mu do łba żadnych, Jackie zaś zapoznana została z rzeczami najważniejszymi, aby mogła wojować z całym światem z podniesionym czołem. – Moja córka i moje przyszłe wnuki na pewno będą kultywować tradycję i zaciekle kibicować Irlandii. To chyba będzie najbardziej wyraźna spuścizna po mnie – tą wypowiedzią nie pozostawiał Wrightowi złudzeń, Jackie pod żadnym pozorem nie mogła mu kibicować ani w rozgrywkach ligowych, ani tych międzynarodowych.
Z powrotem zmarszczył brwi, zrywając z tą całą ckliwością, która przyszła tak nagle i obezwładniła go z zaskoczenia. Niestety, po pięćdziesiątce mimowolnie zaczął wiele wspominać, zwłaszcza młode lata, te najszczęśliwsze, przy boku Abigail, kiedy dzieci były jeszcze malutkie. Ale wracanie do przeszłości na oczach kogoś obcego sprawiło mu dziwny dyskomfort. Odchrząknął i ponownie opróżnił szklankę, wyraźnie rozdrażniony. Za bardzo się odsłonił, zdecydowanie.
– Jackie chyba jednak nie wróci tak szybko – nie był pewien, czy zabrzmiał zbyt sugestywnie. To i tak cud, że nie wyartykułował bezpośrednio żądania o jak najszybsze opuszczenie jego domu, tylko jak normalny człowiek bawił się w te całe subtelności, jakże niekiedy taktowne.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| bardzo was przepraszam, wbijam tylko na posta kończącego i już mnie nie ma!
Patrzyła na nią nieco uważniej, jakby samo wspomnienie o napisaniu do niej listu miało być dla niej bodźcem pobudzającym. W jakimś sensie była to prawda – rzadko utrzymywała z kimś korespondencję o naturze bardziej… przyjacielskiej, znacznie częściej wymieniała krótkie notki z osobami, z którymi połączona była węzłem pracy i obowiązków. Listy otrzymywane od osób, które znała, a które do tej pory nie miały powodów, by pisać jej o czymkolwiek, co wykraczało poza kompetencje Biura Aurorów, były ciekawą odmianą, wręcz anormalną. Chciała wiedzieć, co Solene mogła tam napisać, choć jednocześnie, widząc jej minę i uciekające na bok spojrzenie, zaczynała się tego obawiać. Skrzywiła się ostatecznie, obejmując kubek palcami. Zerknęła na falującą taflę czarnego jeziora upchniętego do małego kubka.
– Rada jestem z tego, że sobie radzisz – odparła z charakterystycznym dla siebie akcentem, wciąż angielskim, ale jakby wyrwanym z jakiegoś odległego krańca globu. Irlandzkich imigrantów można było z powodzeniem spotkać na angielskiej ziemi, ale nie byli traktowani z przesadną grzecznością i radością. – I dobrze byłoby, gdybyś zachowała taki stan samoświadomości w radzeniu sobie, bo wszędzie za tobą łazić nie będę. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy wojnę. – te słowa jakoś nazbyt łatwo wyszły z jej ust. Jakby to było naturalne jak fakt, że codziennie o poranku słońce wschodzi, żeby ogrzać Anglię swoimi promieniami. To nie był dobry znak dla cywili, dla aurorów – być może kolejna okazja na to, żeby zaprowadzić porządek na splugawionym gruncie.
Nie miała czasu ani pola, na którym przekonałaby się, że Solene w rzeczywistości sprawiała tylko pozory delikatności, o którą przecież ją oskarżała. Gdyby okazało się, że myliła się i to bardzo, w pierwszym momencie przyjęłaby to z bólem i rysą na swoim rozrośniętym ego, ale po przemyśleniu pewnych spraw byłaby w jakimś stopniu nawet z niej dumna. Półwila potrafiąca poradzić sobie w niezdolnym do resocjalizacji środowisku? Doskonale.
Chwyciła za nóż i przekroiła bułeczkę, żeby za chwilę posmarować ją podsuniętą jej przez Solene konfiturą. Patrzyła na czarownicę, gdy ta opowiadała jej do końca opowieść. Zdążyła wziąć nawet kęsa, ale szybko tego pożałowała. Połączenie słów „blondyn” i „Skamander” wywołało w niej nagły skręt kiszek i zmusiło do zachłyśnięcia się tym, co miała w ustach. Kaszel był na szczęście tylko chwilowy. Szybko przełknęła kawałek bułki.
– Żartujesz! – podniosła głos, nie wierząc, że ten cwaniaczyna Skamander został obroniony przez półwilę, kiedy ta miała zostać zaatakowana przez oprychów. To nazwisko będzie mnie prześladować.
Tak, jak wtedy, nie śmiała się już nigdy więcej. To nie był głośny śmiech, taki w jej stylu, to było coś z przedziału prychnięć mieszających się z prześmiewczym nosowym śmiechem.
Machnęła na pannę Baudelaire, żeby nie przejmowała się naczyniami, że ona się nimi zajmie. Odprowadziła ją jeszcze do drzwi, dając światu dowód na ostatki kultury, jaką w sobie miała.
Najwyraźniej coraz bardziej zaczęła doceniać towarzystwo półwili.
| zt
Patrzyła na nią nieco uważniej, jakby samo wspomnienie o napisaniu do niej listu miało być dla niej bodźcem pobudzającym. W jakimś sensie była to prawda – rzadko utrzymywała z kimś korespondencję o naturze bardziej… przyjacielskiej, znacznie częściej wymieniała krótkie notki z osobami, z którymi połączona była węzłem pracy i obowiązków. Listy otrzymywane od osób, które znała, a które do tej pory nie miały powodów, by pisać jej o czymkolwiek, co wykraczało poza kompetencje Biura Aurorów, były ciekawą odmianą, wręcz anormalną. Chciała wiedzieć, co Solene mogła tam napisać, choć jednocześnie, widząc jej minę i uciekające na bok spojrzenie, zaczynała się tego obawiać. Skrzywiła się ostatecznie, obejmując kubek palcami. Zerknęła na falującą taflę czarnego jeziora upchniętego do małego kubka.
– Rada jestem z tego, że sobie radzisz – odparła z charakterystycznym dla siebie akcentem, wciąż angielskim, ale jakby wyrwanym z jakiegoś odległego krańca globu. Irlandzkich imigrantów można było z powodzeniem spotkać na angielskiej ziemi, ale nie byli traktowani z przesadną grzecznością i radością. – I dobrze byłoby, gdybyś zachowała taki stan samoświadomości w radzeniu sobie, bo wszędzie za tobą łazić nie będę. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy wojnę. – te słowa jakoś nazbyt łatwo wyszły z jej ust. Jakby to było naturalne jak fakt, że codziennie o poranku słońce wschodzi, żeby ogrzać Anglię swoimi promieniami. To nie był dobry znak dla cywili, dla aurorów – być może kolejna okazja na to, żeby zaprowadzić porządek na splugawionym gruncie.
Nie miała czasu ani pola, na którym przekonałaby się, że Solene w rzeczywistości sprawiała tylko pozory delikatności, o którą przecież ją oskarżała. Gdyby okazało się, że myliła się i to bardzo, w pierwszym momencie przyjęłaby to z bólem i rysą na swoim rozrośniętym ego, ale po przemyśleniu pewnych spraw byłaby w jakimś stopniu nawet z niej dumna. Półwila potrafiąca poradzić sobie w niezdolnym do resocjalizacji środowisku? Doskonale.
Chwyciła za nóż i przekroiła bułeczkę, żeby za chwilę posmarować ją podsuniętą jej przez Solene konfiturą. Patrzyła na czarownicę, gdy ta opowiadała jej do końca opowieść. Zdążyła wziąć nawet kęsa, ale szybko tego pożałowała. Połączenie słów „blondyn” i „Skamander” wywołało w niej nagły skręt kiszek i zmusiło do zachłyśnięcia się tym, co miała w ustach. Kaszel był na szczęście tylko chwilowy. Szybko przełknęła kawałek bułki.
– Żartujesz! – podniosła głos, nie wierząc, że ten cwaniaczyna Skamander został obroniony przez półwilę, kiedy ta miała zostać zaatakowana przez oprychów. To nazwisko będzie mnie prześladować.
Tak, jak wtedy, nie śmiała się już nigdy więcej. To nie był głośny śmiech, taki w jej stylu, to było coś z przedziału prychnięć mieszających się z prześmiewczym nosowym śmiechem.
Machnęła na pannę Baudelaire, żeby nie przejmowała się naczyniami, że ona się nimi zajmie. Odprowadziła ją jeszcze do drzwi, dając światu dowód na ostatki kultury, jaką w sobie miała.
Najwyraźniej coraz bardziej zaczęła doceniać towarzystwo półwili.
| zt
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
W tym momencie to i sam Joe sobie gratulował, że przyszedł w odwiedziny do przyjaciela właśnie z tą wyborową whiskey. Bez niej spotkanie z ojcem Jackie zdecydowanie mogłoby przebiec... dużo, dużo gorzej. A tak, nie dość, że przy poruszaniu nieprzyjemnych tematów mieli co zrobić z rękami (niekoniecznie przy tym sięgając po różdżki czy uciekając się do rękoczynów), to jeszcze skupianie się na palącym przełyk uczuciu znacznie studziło emocje - przynajmniej w przypadku Joe - i, o ironio, otrzeźwiało jego umysł.
Na szczęście zdarzało się też, że się razem zgadzali jak na przykład w temacie gry Billa, ale też pod względem Europejskiej Ligi Quidditcha. Kto wie? Może dzięki temu Joe wyjdzie cały z tego przesłuchania...? Zamyślił się na moment, ale po chwili przytaknął na słowa Kierana.
- Kanie dobrze grają - przyznał - ostro, ale bez oczywistych, brutalnych fauli. Błyskawicznie reagują i są szybcy - przypomniał sobie ostatnią rozgrywkę z nimi, kiedy to zastanawiał się czy faktycznie są tacy dobrzy, czy to kwestia jakichś lepszych mioteł. A jeśli to sprawka norweskiego drewna, z którego były stworzone? Dość intrygujący pomysł... kiedyś podrzuci go Hani. Może nawet razem wybraliby się do Norwegii...?
- Chociaż nie wiem na ile pan śledzi bułgarską drużynę Sępów z Vracy...? - zerknął pytająco na Kierana. - Mają dziwną taktykę wystawiania co i rusz nowych zawodników, ale ich najświeższa zdobycz - szukający... Paskalev bodajże... Ponoć podczas meczu z Portugalią wyminął dwóch pałkarzy przeciwnej drużyny tak, że celując w niego tłuczkami sami siebie znokautowali - pokręcił głową z nieukrywanym uznaniem. To się nazywa gra. Kiedyś sam będzie musiał czegoś takiego spróbować. Bez pałkarzy drużyna ma naprawdę niewielkie szanse na wygranie.
Przyglądnął się Rineheartowi, kiedy ten wspomniał o Nietoperzach. O proszę... czyżby dawny sentyment do irlandzkiej drużyny? W zasadzie Joe znał to uczucie, bo choć jego rodzina i własna dusza była bez reszty oddana Zjednoczonym z Puddlemere, to wciąż młody Wright śledził uważnie szkockie drużyny, a szczególnie Wędrowców z Wigtown. Podobała mu się ich historia, szkockie korzenie i chociaż teraz zespół też niespecjalnie się wybijał spośród innych, to jakoś Joe żywił do niego sympatię. Może po części z powodu naprawdę zgranej paczki, jaką stanowili zawodnicy i do której miał okazję należeć reprezentując właśnie barwy szkockie. Znakomita większość zawodników reprezentacji pochodziła właśnie z drużyny Wędrowców.
- Graliśmy razem na początku sezonu - przyznał. - Gacki grają bardzo poprawnie, mają dobrą taktykę i zapał, a to bardzo ważne... ale chyba faktycznie przydałoby się jakieś świeższe spojrzenie na tą drużynę, wprowadzenie jakichś zmian. Dają radę, ale żeby się przebić do czołówki, trzeba czegoś więcej - podsumował mówiąc o Nietoperzach... ale w zasadzie myśląc również o Wędrowcach. Obie drużyny były na bardzo podobnym poziomie.
Ach, a więc Kieran stawiał na patriotyzm, kiedy szło o kibicowanie reprezentacjom narodowym...? Kąciki ust Joeya również uniosły się nieznacznie, ale choć Wright chciał to od razu skomentować... powstrzymał się dostrzegając, że pan Rineheart chyba już nie do końca był z nim. Korzystając więc z okazji, Joe sięgnął po butelczynę i nalał im jeszcze trochę trunku. Dopiero kiedy mężczyzna odezwał się ponownie, Joe uśmiechnął się szerzej.
- I to w panu szanuję, panie Rineheart - oświadczył zupełnie szczerze. - Fakt, gram w drużynie angielskiej i z tego też powodu miałem propozycję by reprezentować Wielką Brytanię w lidze europejskiej... ale tak samo jak jestem wierny Zjednoczonym z Puddlemere, tak samo i swojej ojczyźnie i ojczystej reprezentacji. Jeśli miałbym reprezentować jakieś inne państwo niż Szkocję... to już wolę nie grać w ogóle - stwierdził z pewnością pobrzmiewającą w głosie, a kto znał Josepha Wrighta, ten wiedział, że w tej chwili mówił najprawdziwszą prawdę.
Cóż... czyżby wychodziło na to, że obaj mają ze sobą więcej wspólnego niż mogli się tego po sobie spodziewać? Kto wie...? Może właśnie dzięki temu kiedyś nawet udałoby im się dojść do porozumienia...
...ale tym czasem Joe jak na dobrze wychowanego człeka przystało, w mig zrozumiał słowa Kierana i na raz wychyliwszy ostatnią szklaneczkę whiskey, podniósł się z kuchennego krzesła.
- Na to wygląda - przytaknął. - Nie mniej jednak, miło było z panem na nią czekać, panie Rineheart - dodał o dziwo... równie szczerze. Na koniec w zasadzie nie było tak źle, prawda? No i Joe wychodził z tego mieszkania cały i o własnych siłach - tyle sukcesów jednego dnia... kto by się spodziewał...?
[ztx2?]
Na szczęście zdarzało się też, że się razem zgadzali jak na przykład w temacie gry Billa, ale też pod względem Europejskiej Ligi Quidditcha. Kto wie? Może dzięki temu Joe wyjdzie cały z tego przesłuchania...? Zamyślił się na moment, ale po chwili przytaknął na słowa Kierana.
- Kanie dobrze grają - przyznał - ostro, ale bez oczywistych, brutalnych fauli. Błyskawicznie reagują i są szybcy - przypomniał sobie ostatnią rozgrywkę z nimi, kiedy to zastanawiał się czy faktycznie są tacy dobrzy, czy to kwestia jakichś lepszych mioteł. A jeśli to sprawka norweskiego drewna, z którego były stworzone? Dość intrygujący pomysł... kiedyś podrzuci go Hani. Może nawet razem wybraliby się do Norwegii...?
- Chociaż nie wiem na ile pan śledzi bułgarską drużynę Sępów z Vracy...? - zerknął pytająco na Kierana. - Mają dziwną taktykę wystawiania co i rusz nowych zawodników, ale ich najświeższa zdobycz - szukający... Paskalev bodajże... Ponoć podczas meczu z Portugalią wyminął dwóch pałkarzy przeciwnej drużyny tak, że celując w niego tłuczkami sami siebie znokautowali - pokręcił głową z nieukrywanym uznaniem. To się nazywa gra. Kiedyś sam będzie musiał czegoś takiego spróbować. Bez pałkarzy drużyna ma naprawdę niewielkie szanse na wygranie.
Przyglądnął się Rineheartowi, kiedy ten wspomniał o Nietoperzach. O proszę... czyżby dawny sentyment do irlandzkiej drużyny? W zasadzie Joe znał to uczucie, bo choć jego rodzina i własna dusza była bez reszty oddana Zjednoczonym z Puddlemere, to wciąż młody Wright śledził uważnie szkockie drużyny, a szczególnie Wędrowców z Wigtown. Podobała mu się ich historia, szkockie korzenie i chociaż teraz zespół też niespecjalnie się wybijał spośród innych, to jakoś Joe żywił do niego sympatię. Może po części z powodu naprawdę zgranej paczki, jaką stanowili zawodnicy i do której miał okazję należeć reprezentując właśnie barwy szkockie. Znakomita większość zawodników reprezentacji pochodziła właśnie z drużyny Wędrowców.
- Graliśmy razem na początku sezonu - przyznał. - Gacki grają bardzo poprawnie, mają dobrą taktykę i zapał, a to bardzo ważne... ale chyba faktycznie przydałoby się jakieś świeższe spojrzenie na tą drużynę, wprowadzenie jakichś zmian. Dają radę, ale żeby się przebić do czołówki, trzeba czegoś więcej - podsumował mówiąc o Nietoperzach... ale w zasadzie myśląc również o Wędrowcach. Obie drużyny były na bardzo podobnym poziomie.
Ach, a więc Kieran stawiał na patriotyzm, kiedy szło o kibicowanie reprezentacjom narodowym...? Kąciki ust Joeya również uniosły się nieznacznie, ale choć Wright chciał to od razu skomentować... powstrzymał się dostrzegając, że pan Rineheart chyba już nie do końca był z nim. Korzystając więc z okazji, Joe sięgnął po butelczynę i nalał im jeszcze trochę trunku. Dopiero kiedy mężczyzna odezwał się ponownie, Joe uśmiechnął się szerzej.
- I to w panu szanuję, panie Rineheart - oświadczył zupełnie szczerze. - Fakt, gram w drużynie angielskiej i z tego też powodu miałem propozycję by reprezentować Wielką Brytanię w lidze europejskiej... ale tak samo jak jestem wierny Zjednoczonym z Puddlemere, tak samo i swojej ojczyźnie i ojczystej reprezentacji. Jeśli miałbym reprezentować jakieś inne państwo niż Szkocję... to już wolę nie grać w ogóle - stwierdził z pewnością pobrzmiewającą w głosie, a kto znał Josepha Wrighta, ten wiedział, że w tej chwili mówił najprawdziwszą prawdę.
Cóż... czyżby wychodziło na to, że obaj mają ze sobą więcej wspólnego niż mogli się tego po sobie spodziewać? Kto wie...? Może właśnie dzięki temu kiedyś nawet udałoby im się dojść do porozumienia...
...ale tym czasem Joe jak na dobrze wychowanego człeka przystało, w mig zrozumiał słowa Kierana i na raz wychyliwszy ostatnią szklaneczkę whiskey, podniósł się z kuchennego krzesła.
- Na to wygląda - przytaknął. - Nie mniej jednak, miło było z panem na nią czekać, panie Rineheart - dodał o dziwo... równie szczerze. Na koniec w zasadzie nie było tak źle, prawda? No i Joe wychodził z tego mieszkania cały i o własnych siłach - tyle sukcesów jednego dnia... kto by się spodziewał...?
[ztx2?]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lubiła czarny. Lubiła sposób, w jaki dzięki niemu stawała się niewidzialna w społeczeństwie – w obu światach, które przepadały za bardziej barwną, czasami pstrokatą modą. Czerń pozwalała jej zachować anonimowość, zlać się z cieniem drzewa albo budynku, wyjrzeć niepostrzeżenie ponad głowami ludzi. Ale nie lubiła sukienek – wolała sztywne szaty, przylegające do ciała, stanowiące jej drugą skórę i choć doczepiała do niego element typowo męskiego odzienia, bo spodnie do kobiecego świata pierwotnie nie należały, czuła się w tym dobrze. A tymczasem po raz kolejny z własnej woli, dodatkowo za własną inicjatywą, zgodziła się na utratę wygody na rzecz upodobnienia się do prawdziwej kobiety.
Czarna sukienka leżała na niej dobrze, była zabudowana od kostek, po nadgarstki, aż do szyi, otaczała ją niewysokim kołnierzykiem, który próbowała palcami odciągnąć od szyi, żeby aż tak bardzo nie przeszkadzał. Poprawiła drobne, koronkowe hafty rozciągające się od ramienia do ramienia i przejechała dłońmi po talii – kiedy nie skrywała się pod szerokimi materiałami ściętymi pod aurorską modłę, nabierała kształtów, których prawie już nie rozpoznawała. Zrezygnowała z bandaży zakrywających jej piersi i po raz pierwszy zorientowała się, że gdyby nie jej spięty wyraz twarz i zgarbione ramiona, można byłoby ją posądzić o bycie kimś nawet atrakcyjnym. Wywróciła oczami – zagalopowała się w swoich myślach. A to wszystko przez jeden element garderoby. I przez fakt, że robiła to dla matki; że stawała się kobietą dla swojej rodzicielki, która nigdy nie miała okazji wcisnąć ją w podobny strój i upiąć włosów w śliczny dobierany warkocz. Dokładnie taki, jaki uplotła sobie sama przeszło godzinę temu.
W korytarzu usłyszała poruszenie; kroki, męskie, ciężkie, stawiane wolno. Nauczyła się myśleć jak auror, analizować, łączyć fakty w pary, w trójki, w ciągi zdarzeń. Nauczyła się myśleć jak mężczyzna.
Wyjęła z szafy swój brązowy płaszcz, który zostawiała tylko na specjalne okazje, i włożyła go na siebie. Nie potrzebowała szalika ani ozdobnej chusty, było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku. Na stopy założyła swoje oficerki – jedyny niepasujący do reszty ubioru element. Jedyny, który nosił w sobie osobowość Jackie. Cholerne oficerki.
Chwyciła za nieduży rumiankowy bukiecik, stworzony magicznie i tą samą magią zabezpieczony przed uschnięciem, i wyszła na korytarz. Akurat w momencie, gdy ojciec poprawiał ostatnie detale przy swoim płaszczu.
– Bardziej gotowy nie będziesz – nie uśmiechnęła się do niego, ale on wiedział, że powiedziała to w żartobliwym geście. Kilkanaście lat temu nikt nie uśmiechał się na pogrzebie Abigail. I ona nie chciała łamać tego zwyczaju. – Idziemy?
Mimo wszystko lubiła ten czas. Spędzali go zawsze we dwójkę, znów łącząc się dziwną nicią rodzinnego przywiązania.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z pewnym roztargnieniem zaczął poprawiać klapy brązowego płaszcza. Po raz kolejny. Palce miał całe zesztywniałe z nerwów, ale przynajmniej nie drżały – właściwie już od wielu lat nie miał okazji poczuć w nich drżenia świadczącego o niepewności. Materiał wciąż jednak nie poddawał się całkowicie jego woli, a przynajmniej bystre spojrzenie mężczyzny za każdym razem było w stanie dopatrzeć się jakiegoś mankamentu na chwilę wcześniej wygładzonej fakturze okrycia wierzchniego. Gdy tylko spoglądał w lustro wiszące w korytarzu, miał wiele do zarzucenia swojemu własnemu odbiciu. Mógł bardziej schludnie przystrzyc brodę, nieco krócej. Właściwie to powinien był całkiem się ogolić. Zaczesane do tyłu włosy mógł jednak ułożyć bardziej elegancko z pomocą grzebienia. Nie przywiązywał wielkiej wagi do swojego wyglądu, lecz tego jednego dnia chciał po prostu wyglądać dobrze. Dla niej. Był bliski zamknięcia oczu, gdy przypomniał sobie wszystkie te razy, jak za młodu wręcz stroił się przed lustrem aby podczas spotkania z nią wyglądać korzystnie. Jego słodka Abigail zasługiwała na godnie prezentującego się mężczyznę przy swoim boku. Tylko dla tej jednej kobiety był gotów starać się właśnie takim mężczyzną być.
Od wspomnień wyrwał go głos Jackie. Posłał jej nieobecne spojrzenie, wreszcie dostrzegając, że włosy splotła w schludny warkocz. Ujrzał w końcu tę czarną sukienkę, w której prezentowała się tak bardzo inaczej. Czy miał na wyciągnięcie ręki tę samą Jackie? A może spoglądało na niego widmo Jacqueline, które byłoby czymś w pełni realnym, gdyby córka miała szansę wychowywać się pod opiekuńczym skrzydłem matki? Spoglądał na nią jeszcze przez chwilę, jak zwykle oszołomiony jej niesamowitą przemianą zawsze w ten sam dzień w roku. Zawsze jednak udawało mu się zamaskować swoje olbrzymie zaskoczenie. W tym roku również udała mu się ta sztuka. Spojrzeniem uciekł od córki do lustra i zacisnął mocniej usta.
– Idziemy – zadecydował w końcu z całą mocą, jaką mógł zawrzeć w swej wypowiedzi. Wsunął dłonie do kieszeni płaszcza i już miał się ruszyć, postawić ten pierwszy krok w stronę wyjścia, gdy przypomniał sobie o rzeczy najważniejszej. Obszukał kieszenie czarnych, garniturowych spodni, oklepał kieszenie marynarki, następnie szybkim, nieco nerwowym krokiem ruszył w głąb mieszkania i wpadł niczym burza do swojego ciasnego gabinetu. Zaraz pochylił się nad stołem, zaczął przekładać leżące na nim przedmioty, niedbale zrzucając obecne na blacie wióry na podłogę. Na całe szczęście odnalazł drewniany pierścionek za zdjęciem Abigail. Wypełniła go ulga, a potem poczuł wstyd z powodu gwałtownej reakcji. Bardziej jednak martwiło go to, jakim cudem mógł zapomnieć o najważniejszym elemencie tego żałobnego dnia. Pochował Abigail z jej drewnianym pierścionkiem zaręczynowym. I każdego roku od jej odejścia tworzył kolejny, aby pod koniec dnia rzucić go w płomienie domowego kominka.
Wyszedł z gabinetu i zamknął za sobą drzwi, po czym spojrzał na Jackie wciąż rozproszony. Żadne z nich tego dnia nie potrafiło być sobą. Każde z nich miało swoje małe rytuały związane z tym konkretnym dniem, których nie komentowali. Jackie ubierała sukienkę, Kieran kurczowo ściskał w dłoni drewniany pierścionek, a Vincent z kolei… Nie, stanowczo nie chciał myśleć o synu właśnie w tej chwili. Ale czy odwiedzał chociaż grób matki?
– Idziemy – powtórzył z mniejszą stanowczością, o wiele bardziej pokornie, mimowolnie garbiąc się bardziej. Ten dzień dopiero się rozpoczął, a już czuł się zmęczony. Dwudziestego drugiego września zawsze towarzyszy mu wewnętrzna pustka.
Od wspomnień wyrwał go głos Jackie. Posłał jej nieobecne spojrzenie, wreszcie dostrzegając, że włosy splotła w schludny warkocz. Ujrzał w końcu tę czarną sukienkę, w której prezentowała się tak bardzo inaczej. Czy miał na wyciągnięcie ręki tę samą Jackie? A może spoglądało na niego widmo Jacqueline, które byłoby czymś w pełni realnym, gdyby córka miała szansę wychowywać się pod opiekuńczym skrzydłem matki? Spoglądał na nią jeszcze przez chwilę, jak zwykle oszołomiony jej niesamowitą przemianą zawsze w ten sam dzień w roku. Zawsze jednak udawało mu się zamaskować swoje olbrzymie zaskoczenie. W tym roku również udała mu się ta sztuka. Spojrzeniem uciekł od córki do lustra i zacisnął mocniej usta.
– Idziemy – zadecydował w końcu z całą mocą, jaką mógł zawrzeć w swej wypowiedzi. Wsunął dłonie do kieszeni płaszcza i już miał się ruszyć, postawić ten pierwszy krok w stronę wyjścia, gdy przypomniał sobie o rzeczy najważniejszej. Obszukał kieszenie czarnych, garniturowych spodni, oklepał kieszenie marynarki, następnie szybkim, nieco nerwowym krokiem ruszył w głąb mieszkania i wpadł niczym burza do swojego ciasnego gabinetu. Zaraz pochylił się nad stołem, zaczął przekładać leżące na nim przedmioty, niedbale zrzucając obecne na blacie wióry na podłogę. Na całe szczęście odnalazł drewniany pierścionek za zdjęciem Abigail. Wypełniła go ulga, a potem poczuł wstyd z powodu gwałtownej reakcji. Bardziej jednak martwiło go to, jakim cudem mógł zapomnieć o najważniejszym elemencie tego żałobnego dnia. Pochował Abigail z jej drewnianym pierścionkiem zaręczynowym. I każdego roku od jej odejścia tworzył kolejny, aby pod koniec dnia rzucić go w płomienie domowego kominka.
Wyszedł z gabinetu i zamknął za sobą drzwi, po czym spojrzał na Jackie wciąż rozproszony. Żadne z nich tego dnia nie potrafiło być sobą. Każde z nich miało swoje małe rytuały związane z tym konkretnym dniem, których nie komentowali. Jackie ubierała sukienkę, Kieran kurczowo ściskał w dłoni drewniany pierścionek, a Vincent z kolei… Nie, stanowczo nie chciał myśleć o synu właśnie w tej chwili. Ale czy odwiedzał chociaż grób matki?
– Idziemy – powtórzył z mniejszą stanowczością, o wiele bardziej pokornie, mimowolnie garbiąc się bardziej. Ten dzień dopiero się rozpoczął, a już czuł się zmęczony. Dwudziestego drugiego września zawsze towarzyszy mu wewnętrzna pustka.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ten dzień tak bardzo różnił się od pozostałych, ale Jackie nie była w stanie stwierdzić, czy zmiany znaczyły rutynę ich życia bardziej optymizmem czy raczej negatywem. Z jednej strony wyrywali się z własnej woli ze swoich cielesnych powłok, by przybrać zupełnie inne barwy, wejść w intymność, z której codziennie na nowo rezygnowali, ale z drugiej… to, że ona ubierała sukienkę i splatała czarne włosy w warkocz, a ojciec przybierał tak niepodobną do siebie maskę roztargnienia i nieporządku sprawiało, że chciała, żeby ten dzień skończył się jak najszybciej. Czuła się naga, zewnętrznie ograbiona z własnej pewności siebie i tysięcy warstw twardych postanowień, emocjonalnych barier, spiętej wrogością twarzy. Bo teraz, kiedy była kobietą bardziej niż kiedykolwiek, zaledwie sprawiała wrażenie tak zamkniętej i nieprzejednanej.
Wsunęła dłonie do kieszeni, przyjmując jego spojrzenie, nie uciekając uwagą w bok, nie wstydząc się tego, jak na nią patrzył. Nie była dzisiaj córką, którą przygotowywał całe życie do mieszkania w skorupie zawziętości i skupienia, nie była krwią z krwi doskonałego aurora, nie była kobietą w szeregach armii. Była po prostu córką. Tą, którą nigdy nie mogła być, bo chroniła ją przed światem męska ręka, a nie subtelna, jasna skóra jej matki. Ona też na niego patrzyła – na to, jak bardzo zmieniał się na ten jeden dzień i stawał się, podejmując zmiany dokładnie w tym samym kierunku co ona, ojcem, który miał w sobie więcej z człowieka, niż kiedykolwiek mogła go o to podejrzewać. I chociaż jego głos brzmiał jak komenda, nie odczytała go tak i zwyczajnie odwróciła się w stronę drzwi, żeby podjąć podróż, ale zrezygnowała, słysząc jego kroki w drugą stronę. Obejrzała się na niego, a kiedy zniknął, wzrok padł na ścianę, pozwalając uszom słuchać. Jego kroki. Szybkie, niemiarowe, chaotyczne. Krótkie szurnięcia po drewnianym blacie biurka. Nigdy nie wchodziła do jego gabinetu, tak jak on nigdy nie wchodził do jej sypialni – każde z nich potrzebowało azylu.
– Czego szukałeś? – zapytała, dziwiąc się brzmieniu swojego głosu, który nie przypominał tego twardego, sztywnego tonu używanego w czasie pracy, w czasie dni, kiedy polowała. Była kobietą. Dzisiaj. Dziwna metamorfoza, którą przeszli, przestała ją dziwić. – Pójdziemy na piechotę?
Dla niego te kilka chwil spędzonych na cmentarzu będzie o wiele więcej znaczyć niż dla niej, już dawno to sobie uświadomiła. I już nie pamiętała momentu, w którym podjęła decyzję, że będzie ten dzień celebrować z takim samym natchnieniem. Tak naprawdę nie znała matki, nie pamiętała jej bardziej niż ze zdjęć, jej kołysanek śpiewanych przed zaśnięciem, jej dłoni ciepłych od kubka z rozgrzewającym mlekiem, pocałunku odganiającego mroki nocy. Mimo wszystko chciała być blisko – tak blisko jak tylko mogła – jej nieistniejącej w swoim życiu sylwetki.
| zt x2
Wsunęła dłonie do kieszeni, przyjmując jego spojrzenie, nie uciekając uwagą w bok, nie wstydząc się tego, jak na nią patrzył. Nie była dzisiaj córką, którą przygotowywał całe życie do mieszkania w skorupie zawziętości i skupienia, nie była krwią z krwi doskonałego aurora, nie była kobietą w szeregach armii. Była po prostu córką. Tą, którą nigdy nie mogła być, bo chroniła ją przed światem męska ręka, a nie subtelna, jasna skóra jej matki. Ona też na niego patrzyła – na to, jak bardzo zmieniał się na ten jeden dzień i stawał się, podejmując zmiany dokładnie w tym samym kierunku co ona, ojcem, który miał w sobie więcej z człowieka, niż kiedykolwiek mogła go o to podejrzewać. I chociaż jego głos brzmiał jak komenda, nie odczytała go tak i zwyczajnie odwróciła się w stronę drzwi, żeby podjąć podróż, ale zrezygnowała, słysząc jego kroki w drugą stronę. Obejrzała się na niego, a kiedy zniknął, wzrok padł na ścianę, pozwalając uszom słuchać. Jego kroki. Szybkie, niemiarowe, chaotyczne. Krótkie szurnięcia po drewnianym blacie biurka. Nigdy nie wchodziła do jego gabinetu, tak jak on nigdy nie wchodził do jej sypialni – każde z nich potrzebowało azylu.
– Czego szukałeś? – zapytała, dziwiąc się brzmieniu swojego głosu, który nie przypominał tego twardego, sztywnego tonu używanego w czasie pracy, w czasie dni, kiedy polowała. Była kobietą. Dzisiaj. Dziwna metamorfoza, którą przeszli, przestała ją dziwić. – Pójdziemy na piechotę?
Dla niego te kilka chwil spędzonych na cmentarzu będzie o wiele więcej znaczyć niż dla niej, już dawno to sobie uświadomiła. I już nie pamiętała momentu, w którym podjęła decyzję, że będzie ten dzień celebrować z takim samym natchnieniem. Tak naprawdę nie znała matki, nie pamiętała jej bardziej niż ze zdjęć, jej kołysanek śpiewanych przed zaśnięciem, jej dłoni ciepłych od kubka z rozgrzewającym mlekiem, pocałunku odganiającego mroki nocy. Mimo wszystko chciała być blisko – tak blisko jak tylko mogła – jej nieistniejącej w swoim życiu sylwetki.
| zt x2
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
16 listopada
Ostatnie tygodnie były dla Łobuza snem. Dziwnym, dziejącym się trochę na jawie, trochę w koszmarze. Katatoniczny stan oraz zupełne wycofanie się z rzeczywistości mocno wpłynęły na jego i tak zdruzgotaną psychikę, lecz ciało wydawało się mocniejsze. Opieka, jaką mimo wszystko otoczyła go Justine, oraz nieustępliwość w próbach kontaktu i okazywania troski, zdawała się nie przynosić żadnych skutków. Do czasu. Prawie równo miesiąc po roztrzaskaniu potężnej anomalii w pył, w środku nocy, Łobuz gwałtownie otworzył oczy. Podniósł się ze swego tymczasowego posłania po czym, jak w transie, trochę jak lunatyk, ruszył do śpiącej Tonks. Dalej nic nie mówił, ale jego oczy przestały być przesłonięte białawą błonką niezrozumienia. W milczeniu wsunął się pod koc obok czarownicy i dopiero tam, blisko ciepła ciała drugiego człowieka, dorosłego, który okazał mu tak wiele zrozumienia, spokojnie zasnął.
Od tego czasu Łobuz znacznie się ożywił, a z czasem zaczął zachowywać się jak normalne, choć nieco wycofane i często zasmucone dziecko. Jedynym, co odróżniało go od rówieśników, oprócz poważnych oczu było...milczenie. Nie odzywał się, jedynie kiwał lub kręcił głową, stawał się jednak, z biegiem czasu, bardziej otwarty, ufał jednak tylko Justine, do obcych podchodząc z rezerwą lub wręcz lękiem, często przeradzającym się w agresję.
Jeśli opieka Justine nie ustanie, w połowie grudnia Łobuz po raz pierwszy obdarzy ją szczerym uśmiechem i pozwoli się przytulić.
| To tylko komentarz Mistrza Gry dla Justine.
Justine, Łobuz pokręci głową, gdy spytasz go o imię - wygląda na to, że możesz nadać mu je sama. Wskaże także na palcach, dość nieporadnie, swój wiek - 11 lat. Jeśli podejmiesz decyzję odnośnie dalszych losów Łobuza (oddanie do sierocińca/komuś innemu/inna opcja) zgłoś to proszę na PW do Deirdre.
Ostatnie tygodnie były dla Łobuza snem. Dziwnym, dziejącym się trochę na jawie, trochę w koszmarze. Katatoniczny stan oraz zupełne wycofanie się z rzeczywistości mocno wpłynęły na jego i tak zdruzgotaną psychikę, lecz ciało wydawało się mocniejsze. Opieka, jaką mimo wszystko otoczyła go Justine, oraz nieustępliwość w próbach kontaktu i okazywania troski, zdawała się nie przynosić żadnych skutków. Do czasu. Prawie równo miesiąc po roztrzaskaniu potężnej anomalii w pył, w środku nocy, Łobuz gwałtownie otworzył oczy. Podniósł się ze swego tymczasowego posłania po czym, jak w transie, trochę jak lunatyk, ruszył do śpiącej Tonks. Dalej nic nie mówił, ale jego oczy przestały być przesłonięte białawą błonką niezrozumienia. W milczeniu wsunął się pod koc obok czarownicy i dopiero tam, blisko ciepła ciała drugiego człowieka, dorosłego, który okazał mu tak wiele zrozumienia, spokojnie zasnął.
Od tego czasu Łobuz znacznie się ożywił, a z czasem zaczął zachowywać się jak normalne, choć nieco wycofane i często zasmucone dziecko. Jedynym, co odróżniało go od rówieśników, oprócz poważnych oczu było...milczenie. Nie odzywał się, jedynie kiwał lub kręcił głową, stawał się jednak, z biegiem czasu, bardziej otwarty, ufał jednak tylko Justine, do obcych podchodząc z rezerwą lub wręcz lękiem, często przeradzającym się w agresję.
Jeśli opieka Justine nie ustanie, w połowie grudnia Łobuz po raz pierwszy obdarzy ją szczerym uśmiechem i pozwoli się przytulić.
| To tylko komentarz Mistrza Gry dla Justine.
Justine, Łobuz pokręci głową, gdy spytasz go o imię - wygląda na to, że możesz nadać mu je sama. Wskaże także na palcach, dość nieporadnie, swój wiek - 11 lat. Jeśli podejmiesz decyzję odnośnie dalszych losów Łobuza (oddanie do sierocińca/komuś innemu/inna opcja) zgłoś to proszę na PW do Deirdre.
To nie była dobra decyzja. A może jedna z rodzaju tych w których nie dało się wybrać właściwie, bo każda z obranych dróg niosła na sobie znamiona tej złej. Gdyby nie wzięła go ze sobą, pewnie codziennie zastanawiałaby co by się z nim stało. A gdyby kiedyś, jakimś cudem dowiedziała się, że znów spotkała go kolejna krzywda wzięłaby to na swoje ramiona. Skamander miał jednak rację, gdy mówił jej, że i ta decyzja była nieodpowiednią i głupią. Była, wiedziała, że tak. Była Gwardzistką, jej obecność a może jej znajomość naznaczała niebezpieczeństwem. Z każdym dniem rozumiała coraz mocniej dlaczego ją odpychał. Bała się. Nie o siebie, ale o dziecko, które nagle stało się częścią jej życia. Nie tylko jej, ale i tych u których obecnie pomieszkiwała. Kieran i Jackie jednak nie zanegwoali jej decyzji. Miesiąc jednak mijał, a Łobuz pozostawał niezmienny. Jakby w transie - a może szoku. Ale Tonks była cierpliwa. Cierpliwa, jak cholera i sama miała tego świadomość. Nie piekliła się, nie denerwowała spokojnie czekając. Potrafiła czekać. Zasada była jedna i niezmienna. Jedna krzywda, jedna krzywda wyrządzona komuś i będzie musiał odejść. I przypominała mu o tym cicho, gdy leżał w łóżku, co jakiś czas łapiąc go za rękę.
Ten nocy jak i innych jej sen był niespokojny. Mącony strachami i koszmarami, które istniały w rzeczywistości wcześniej, lub jedynie były wytworem jej wyobraźni lub tego, co spotkało ją na próbie. Proteza leżała gdzieś niedaleko łóżka w którym spała nadal nie przyzwyczajona do braku nogi. Wieczorami ból się nasilił - najprawdopodobniej po całym dniu chodzenia, które nadwyrężało świeżo zagojone rany. Czasami drżała, ale tej nocy drgnęła wybudzając się gdy poczuła ruch. Miała sięgnąć po różdżkę ułożoną niedaleko, jednak nie ruszyła się, dostrzegając kształt zbyt mały na dorosłego człowieka. Łobuz, zrozumiał umysł w sennym otumanieniu. Wemknął się sprawnie pod kod, którym się przykrywała. Jej dłoń, przesunęła się nad nim i otoczyła go, przyciągając lekko do siebie. Poczuła zapach mydła który unosił się znad jego jasnych włosów. Przymknęła powieki, pozwalając by ciche bicie drugiego serca wrzuciło ją na powrót w sen.
Tym razem, nie śniła żadnych koszmarów.
| zt
Ten nocy jak i innych jej sen był niespokojny. Mącony strachami i koszmarami, które istniały w rzeczywistości wcześniej, lub jedynie były wytworem jej wyobraźni lub tego, co spotkało ją na próbie. Proteza leżała gdzieś niedaleko łóżka w którym spała nadal nie przyzwyczajona do braku nogi. Wieczorami ból się nasilił - najprawdopodobniej po całym dniu chodzenia, które nadwyrężało świeżo zagojone rany. Czasami drżała, ale tej nocy drgnęła wybudzając się gdy poczuła ruch. Miała sięgnąć po różdżkę ułożoną niedaleko, jednak nie ruszyła się, dostrzegając kształt zbyt mały na dorosłego człowieka. Łobuz, zrozumiał umysł w sennym otumanieniu. Wemknął się sprawnie pod kod, którym się przykrywała. Jej dłoń, przesunęła się nad nim i otoczyła go, przyciągając lekko do siebie. Poczuła zapach mydła który unosił się znad jego jasnych włosów. Przymknęła powieki, pozwalając by ciche bicie drugiego serca wrzuciło ją na powrót w sen.
Tym razem, nie śniła żadnych koszmarów.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź