Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Altana na skraju lasu
- Primrose, myślę, bazując na historii naszego świata, że nigdy nie jesteś w stanie poznać na wylot nawet swoich przyjaciół - ściszyła ton. - Spójrz chociażby na Isabelle Carrow... Myślisz, że spodziewałaby się tego co zrobił Percival? - myśli o tak bliskiej relacji ze zdrajcą przyprawiała ją o mdłości.
Dochodzenie do sprzecznych ze sobą wniosków było ostatnio specjalnością panny Black. Z jednej strony chciałaby sama wybrać swojego męża, oczywiście o poprawnym rodowodzie, bazując na swoim uczuciu, ale z drugiej... nestorzy o wiele lepiej wiedzieli komu należy ufać. A za nic w świecie nie chciałaby by spotkało ją to samo co spotkało Isabellę Carrow.
- Tak... Twój brat to bardzo mądry czarodziej. Myślę, że nigdy nie chciałby dla Ciebie źle - ponownie upiła napój z filiżanki. - Żałuję, że nie każda wiedza która dostępna jest nestorom, jest dostępna mi. I myślę, że masz podobnie... - spojrzała na Primrose z lekką podejrzliwością.
Chociaż dziewczyna sama przyznała, że pozwalano jej na o wiele więcej niż w innych domach, to w myślach Aquili, znając Primrose, i tak nie dostała tak wiele wolności o jakiej kiedyś mogłaby marzyć. Czy kiedykolwiek, siedząc w dormitorium, jeszcze razem z Evandrą Lestrange, zdawały sobie sprawę z tego jak rzeczywiście wygląda życie, dla kobiet takich jak one, po wyjściu z twardych murów szkoły?
- Primrose... Cieszę się, że mogłyśmy się spotkać - uśmiechnęła się szeroko. - Mam nadzieję, że nasze następne spotkanie odbędzie się w równie uroczym i przyjemnym miejscu.
Czy kiedyś zebrałaby w sobie na tyle odwagi by opowiedzieć przyjaciółce o czym rzeczywiście myśli? Na ten moment nie potrafiła sobie sama udzielić odpowiedzi na to pytanie, jednak prawdopodobnie nie nastąpiłoby to szybko.
Potrzebowała zrywu serca. Czegoś co sprawi, że jej pasja, chociaż dalej silna, wyrwie ją z tej jajecznej skorupki świata damy z dobrego rodu.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
Czy było jej przykro i miała żal? Nie. Wiedziała, że są tworami swoich rodzin, świata, w którym się urodziły, ale nie sądziła, że te zasiane ziarna tak łatwo wykiełkują w umyśle Aquili. Mogła jedynie wewnętrznie zapłakać nad tym stanem rzeczy i pogodzić się z faktem, że przyjaciółka prawdopodobnie idzie w kierunku, który wyznaczyła jej rodzina bez zadawania pytań i zastanawiania się „dlaczego”. Oczywiście, że bracia ukrywali przed Prim wiele i ona o tym wiedziała, nie była głupia i naiwna. Wiedziała też kiedy nie zadawać pytań i nie drążyć, ale miała oczy i uszy. Można wiele zobaczyć i usłyszeć kiedy inni myślą, że nie patrzysz i nie słuchasz. Już wiedziała, że nie warto naciskać na Aquilę, bo ta i tak nic nie powie. Nie zdradzi się słowem ani gestem. Będzie idealną postacią, wykrojoną według idealnego wzoru. Czas na rozmowy, które inspirują musi poczekać. Kiedyś może taki czas nadejdzie, ale Prim wiedziała, że nie prędko to się stanie. Musi cedzić informacje i to bardzo dokładnie.
-Tak samo jak ty nie wiesz wszystkiego o swoich braciach, tak samo ja też nie wiem, a oni nie wiedzą wszystkiego o nas. - Odpowiedziała enigmatycznie kompletnie nie zrażona słowami Aquili. - Panna Carrow jednak nie jest niczemu winna, to nie ona podjęła tą decyzje, tylko Percival. Uważam, że należy się jej pełne wsparcie z naszej strony.
I znów, może za dużo powiedziała. Może Aquila właśnie uważa, że Isabella powinna ponieść konsekwencje wyborów innych osób. Westchnęła cicho i powoli wstała ze swojego miejsca tym samym oznajmiając, że czas wracać w stronę zamku, a wizyta Aquili właśnie dobiegała końca.
-Wróćmy do zamku aby Maczek mógł wyczyścić twoje pantofelki – uśmiechnęła się uprzejmie przyjmując ton głosu pasujący do perfekcyjnej gospodyni. - Dziękuję za twoje przybycie. To było dobrze spędzony czas. Pozdrów proszę swoich braci i życz im ode mnie wszystkiego najlepszego.
To spotkanie na pewno dało jej samej wiele do myślenia i zmusiło do wyciągnięcia pewnych wniosków. Panna Black jej nie ufała, zdystansowała się i zapewne bała się cokolwiek powiedzieć myśląc, że ona sama doniesie swoim braciom. Miała do tego pełne prawo, gdyby nie była Aquilą Black, z którą się przyjaźniła w szkole. Ta panna Black nie była tą samą dziewczyną. Pytanie czy grała, czy tak się zmieniła, czy może próbowała odnaleźć się w nowej sytuacji, w końcu konflikt odbijał się na nich wszystkich. W czasie drogi powrotnej podtrzymywała uprzejmą rozmowę tak jak powinna robić to panna z dobrego domu. Rozmawiała o pogodzie.
zt x2
'cause I won't
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A w leśnym puchu, wzburzając swoim upadkiem lotne nasiona kwiatów, do złudzenia przypominające diamenty; postać B - w lodowatym strumyku tuż za kamienną altaną. Wirujące w powietrzu płatki osiadły na materiale ubrania postaci A, upodabniając ją do prawdziwej księżniczki. Postać B w tym czasie zdołała dostrzec altanę, w której mogła się osuszyć po nieprzyjemnej kąpieli w zimnym potoku, dlatego też dziarsko ruszyła w jej stronę.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
W tym samym momencie nad waszymi głowami pojawił się duch o ciepłym uśmiechu, który wskazał wam wnętrze altanki. Zobaczyliście, że cała wyłożona była miękkimi kocami, stosami poduszek, a na jej środku znajdował się kosz, z którego wydobywały się zapachy waszych ukochanych potraw. Zachęceni przez zjawę zajęliście miejsca, a gdy tylko to zrobiliście, altana obrosła gęsto pnączami, oddzielając was od świata zewnętrznego i zapewniając odpowiednią prywatność. Wici obumrą nad ranem, wypuszczając was ze swojego kokonu.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Gdy była zła — piekła, a kiedy dopadał ją smutek jadła. Wspomnienia z londyńskiego więzienia raz po raz zaciskały się na jej przedramionach, wywołując paniczny strach, przywołując okropne obrazy sprzed przeszło miesiąca. Nie przeszła z nimi do porządku dziennego, nie poradziła sobie z wyrzutami sumienia i krzykami odbijającymi się w jej głowie w tym przerażającym nawoływaniu o pomoc. Nie pomogła. Zawiodła. I znów dopadało ją to smętne wrażenie, a wszystkie miłe myśli i wspomnienia przyprawiające ją o szybsze bicie serca i płytszy oddech zaczynały ulatywać.
Bez zastanowienia ugryzła kawałek ciasta, kiedy jej podświadomość szeptała, że z każdym kolejnym gryzem zrobi jej się lepiej, poczuje błogi spokój, przyjemność, która pozwoli jej odegnać złe myśli i wspomnienia daleko. Na tyle, by mogła funkcjonować w codziennej rzeczywistości. Ale wtedy stało się coś, czego na pewno się nie spodziewała. Żołądek szarpnął ją nieprzyjemnie, jakaś siła pociągnęła ją w nicość.
Upadek był miękki, choć czuła się zupełnie tak, jakby spadała z samego nieba. Rośliny, które uchroniły ją przed dotkliwym zetknięciem z ziemią wydawały się zaczarowane. Nasiona przypominające iskrzący, magiczny pył uniosły się w powietrze. Podążyła spojrzeniem za naturalnym brokatem, przypominając sobie w jaki sposób błyszczał Michael — to musiało być to. To samo? Wyciągnęła rękę przed siebie patrząc, jak osadza się na jej dłoniach. Delikatny, miękki jak puch, niewyczuwalny pod opuszkami palców, w których chciała go potrzeć. Uśmiechnęła się powoli, podziwiając, jak wszystko pięknie się mieni. Jej skóra zalśniła delikatnie, zupełnie tak, jakby była mokra, wysmarowaną kosztownymi mazidłami i balsamami wysoko postawionych dam. Spojrzała po sobie — na nieco znoszoną już sukienkę w kolorze granatowego nieba. Osadzające się na niej nasiona, oblepiające ją gęsto przysłoniły w mig czas, jaki odznaczał się na materiale. Kiedy się poruszyła, sukienka iskrzyła, jakby była wystawną suknią z wyszytymi drogimi kamieniami mieniącymi się w blasku księżyca. I choć to wszystko wyglądało pięknie, bajkowo, rozejrzała się wokół siebie z niepokojem. Zieleń dookoła nie mówiła jej nic, poza tym, że musiała znaleźć się w lesie, w którym nigdy dotąd nie była. Serce zatrzymało się na moment — w panice, która obejmie ją całą jeszcze zanim pójdzie po rozsądek do głowy i zda sobie sprawę, że poradzi sobie, gdziekolwiek nie trafiła. Przed nią rozpościerała się altana, ale zerknęła na nią tylko przelotnie, zatrzymując spojrzenie na mężczyźnie, który wyłonił się z gęstwiny obok. I choć zamierzała podnieść się z ziemi, otoczona wirującym, błyszczącym puchem, nie poruszyła się z miejsca, patrząc prosto na niego. Serce zabiło jej szybciej, oddech stracił gdzieś po drodze. Rozchyliła usta na chwilę, chcąc coś powiedzieć. Przywitać się, ale nie znalazła odpowiednich do tej sytuacji słów. Cześć, witaj, dzień dobry, wydały jej się tak trywialne. Z jej gardła wydostało się tylko westchnięcie na jego widok, a policzki pokryły się rumieńcami, gdy zdała sobie sprawę, że nie może oderwać od niego oczu.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Kur… – wyrwało mu się pod nosem, kiedy poczuł, że grawitacja zadziałała o wiele mocniej, niż powinna. Nagłe zimno przeszywające na wskroś całe jego ciało wręcz momentalnie przywołało dreszcze galopujące wzdłuż kręgosłupa. Półświadom otoczenia miał ochotę zdjąć spodnie, finalnie osiadając na pomyśle odnalezienia skrawka miejsca, gdzie zdoła ogrzać wszystkie swoje rzeczy. Ostatnim czego potrzebował, był jakiś zapatrzony się na jego tyłek zając. Dość już miał dwułapych, puchatych stworzeń, które zdawały się go prześladować. Poprawił uchwyt na różdżce, wyjątkowo nie rozglądając się zbyt czujnie po otoczeniu. Z każdym krokiem czuł coraz to większą potrzebę zbliżenia się do altany, która zdawała się jedynym racjonalnym pomysłem na zdjęcie i zaczarowanie mokrych ubrań. Delikatne promyki bólu po upadku były przyćmione przez coś większego, czego nie był w stanie nawet określić, aż jego oczom ukazała się ona. Siedziała – nie, unosiła się nad ziemią niegodna dotknąć jej choćby kawałkiem delikatnej stópki. Była zagubioną księżniczką, której błysk zniewalał na kolana w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie był do końca pewien, co powinien pomyśleć, powiedzieć, dotknąć…była zbyt krucha, bał się, że jego niszczycielska domena ponownie rozerwie jedyną z rzeczy, które naprawdę były ważne. Ona…Hannah? Jak?
Jego oczy rozszerzył się znacznie i choć szczenięcy wzrok zaczął wodzić po jej twarzy, nie był w stanie powiedzieć, co w rzeczywistości było nie na miejscu. Stała się jego muzą, może już kiedyś w rzeczywistości nią była? Nie miał nawet zamiaru dociekać wspólnych lat spędzonych na miotle – każdy na swojej, przynajmniej jeszcze wtedy w ten sposób się grało.
Wpatrzony w jej perspektywicznie drobną postać, przestał zwracać uwagę na drogę i właśnie wtedy, kiedy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, poczuł, jak jedna z jego stóp haczy o jeden z wystających korzeni. Jak długi poleciał prosto na twarz, amortyzując zderzenie z podłogą rękoma. W głowie pojawiła się tylko jedna myśl, musiał ją odnaleźć. Zmartwionym, wręcz panicznym wzrokiem odszukał jej drobnej postaci, orientując się, że upadł na skrawek roślin, gdzie siedziała przepiękna ona. Cichy pomruk wyrwał się z jego pękniętych ust, na których wciąż pozostawał posmak dyniowej tartaletki. Nie był do końca pewien jak odnaleźć się w całej tej sytuacji, ale zdecydowanie nie miał zamiaru się wycofywać. Czuł się pijany miłością, w sposób o wiele przyjemniejszy niż podczas tych nocnych, portowych eskapad do Parszywego. Patrząc na nią, miał wrażenie, że całe jego ciało poddaje się mocy tych dwóch czekoladowych głębin, które oplatały delikatne rzęsy. Czuł nieodpartą chęć zanurzenia się w przepięknych tęczówkach, nawet nie myślał o kotwicy, bo po cóż miał choćby w minimalnym stopniu się ograniczać? Nawet kaskada jego rudych poskręcanych włosów nie była w stanie mu przeszkodzić obserwacji, dynamicznym gestem głowy zarzucił je wszystkie na jedną stronę, pozbywając się utrudnienia w opiewaniu jej perfekcji, ha, ona była ponad perfekcję!
Siła jej naturalnego uroku uginała pod nim nie tylko kolana, ale również ręce, które opuściwszy się, zmniejszyły dystans pomiędzy nim a podłożem, które już nie było takie wygodne. Jedna z szyszek ewidentnie upodobała sobie miejsce tuż pod jego biodrem, choć ani na chwilę nie pokazał swojego niezadowolenia, w końcu mógł na nią spoglądać, a światło przebijające się przez wysokie drzewa dodawało jedynie atutów, przedstawiając ją w jego oczach jako boginię skąpaną w blasku, nieważne czy była to noc, czy dzień, ważna była ona.
- Bogini moja. – powiedział szeptem, oddając się afrodyzjakowi; już dawno zapomniał o niewygodzie spowodowanej leżeniem poza runem leśnym. Mógł spoglądać na jej wyprofilowaną szczękę, kształtne usta, rys kości policzkowych, mocno zarysowane brwi, idealną szyję, a wszystkiego tego chciał dotknąć, zbadać, sprawdzić. Wydawała się niczym z bajki, bał się, że zniknie, jednocześnie będąc przekonanym, że była możliwie najprawdziwsza. Czy to była szaleńcza miłość?
Dusza
Powoli, z przejęciem wciągnęła powietrze w płuca przez lekko rozchylone usta; jęknęła, kiedy potknął się o wystający konar — wiedziała, że to nie jego niezdarność. Był w nią tak zapatrzony, że nie dostrzegł trudności spoczywających na jego drodze. Od razu drgnęła, wyciągając ku niego dłonie, z troską i zmartwieniem wymalowanymi na twarzy zbliżyła się ku niemu na kolanach, a migoczący pyłek rozsypał się wokół.
— Reggie? — szepnęła cichutko, odrywając w końcu spojrzenie od jego obsypanej biegamy twarzy. — Nic ci się nie stało? Nie zrobiłeś sobie krzywdy?— Może nie powinna była nic mówić, psując tą przyjemną dla ucha symfonię, kiedy ich oddechy i bicia serca przeplatały się ze sobą w otaczającej ich ciszy, ale nie potrafiła zignorować tego upadku. Jako winowajczyni powinna zadbać o niego odpowiednio, otoczyć go opieką. Wyciągnęła ku niemu dłoń, by złapać między palce kręcące się ogniste kosmyki, choć poradził sobie z nimi sam, przerzucając włosy tym buntowniczym trzepnięciem głowy na jedną stronę; i odsunąć je od jego twarzy do tyłu, tak, aby nie zasłaniały jej widoku oczy skierowanych prosto ku niej. Nie dotknęła przy tym jego skóry, nie odważyła się na taki ruch, ale kiedy znów ich wzrok się skrzyżował poczuła jak jej ciało pokrywa się gęsią skórką.
Kiedy się odezwał zamrugała dwukrotnie, onieśmielona wyznaniem. Jasne lica pokryły się lekkim rumieńcem, ale usta powoli, leniwie wręcz wygięły się w kokieteryjnym uśmiechu. Słowa przez niego wypowiedziane były dowodem na to, że i on czuł to samo, co ona. Nie musiała się już lękać, obawiać odrzucenia. Nie czuła niepewności ani strachu, że zniknie, że ucieknie — był tu cały czas, przed nią, przy niej. I dzieliło ich od siebie tak niewiele, a jednocześnie ten dystans był tak nieznośny. Wytrzymywała go dzielnie, nie mogąc pozwolić sobie na więcej.
Powoli przesunęła nogi po miękkiej roślinie, przygotowując się do wstania i wyciągnęła ręce ku niemu, prosząc go, by uczynił to samo. Wtedy też dostrzegła, a może poczuła chłód bijący od niego. Drżał?
— Na słodkiego Godryka, Reggie... Jesteś cały... mokry — zauważyła z przejęciem zamierającym jej w gardle, jakby wiedziała, że przebywając tu, w żółkniejącym, jesiennym zakątku, otulony wiatrem mógłby się zaziębić — choć sama miała wrażenie, że pomimo pory roku było jej nienaturalnie gorąco, odkąd tylko go ujrzała.
Może zwróciłaby uwagę na altanę w pobliżu, gdyby była zdolna oderwać od niego spojrzenie i rozejrzeć się wokół. Nie chciała. Zapatrzona w niego pozwalała cennym sekundom upływać, ale nie spieszyła się nigdzie. Nie chciała wracać do domu. Nie chciała go tu zostawiać. I wtedy przy nich pojawił się duch, którego obecność w pierwszej chwili ją wystraszyła. Miał jednak dobre intencje — wskazał im ciepły, przytulny kąt, w którym — jak pomyślała od razu — mogli się ogrzać i porozmawiać. Sami, we dwoje, bez świadków. A było tak wiele rzeczy, o które chciała go zapytać, tak wiele historii, które pragnęła by jej opowiedział o sobie, o tym, co robił, gdzie bywał. Spoglądając na moment w tamtym kierunku dostrzegła, że jej wnętrze było ciepłe i przytulne, wyłożone poduszkami. Zerknęła na Weasleya, unosząc nieznacznie brwi, chcąc wiedzieć, co myślał? Nie czekając jednak na jego ruch i odpowiedź, delikatnie ujęła go za dłoń i pociągnęła w tamtym kierunku. Wkroczyła do środka, rozglądając się po stercie poduszek i kocy, które zachęcały do tego, by na nich usiąść. Nie spodziewała się, że za nimi przejście zarośnie, zamykając ich samych w tym sporym rozmiarów miejscu, znacznie większym nic zakładała w pierwszej chwili. Nieco zawstydzona intymnością altany z przejścia przeniosła wzrok na Reggiego, biorąc w płuca duży wdech. — Jak się tu znalazłeś?— Mój drogi, chciała dodać, ale zamiast tego uśmiechnęła się promiennie. — Siadaj — i usiadła też sama, wskazała mu miejsce tuż obok. — Jak mnie znalazłeś?— Bo była pewna, że nie zjawił się tu przypadkiem. To przeznaczenie, prawda? To gwiazdy ich ku sobie zesłały.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Dopiero przy jej stwierdzeniu wrócił na planetę, pozwalając szkarłatowi oblać policzki. Martwiła się o niego, przynajmniej tak rozumiał ten ton. Widząc jej dłonie wiszące w powietrzu, nawet nie oponował, podniósł się z niewygodnej pozycji leżącej, starając się nie dawać jej powodów do najmniejszego oczekiwania. Był w stanie zrobić dla niej wszystko, począwszy od zapomnienia prostego faktu, że jego ubrania trawiła woda ze strumyka, na który wpadł, aż po oddanie się w tortury. W żadnym wypadku nie próbował zauważyć prostej reakcji na delikatne podmuchy wiatru, bo przecież to głównie ona była w jego głowie, nie jakieś tam małostki; była zarówno szczegółem, jak i ogółem wszystkiego, na czym był w stanie się skupić. Hannah niczym mantra, powtarzane jakby był to zarówno koniec, jak i początek, wdech i wydech, siła i słabość, obawiał się chcieć więcej. Niczym kwitnący pąk, bał się o jego kruchość, której moc powodowała, że nie był w stanie przywołać tego, co było albo będzie. Nie liczyła się wojna, ważne było to spojrzenie, uśmiech, rumiane poliki i to przejęcie, które powodowało, że zdawało mu się, jakby serce zaczęło walić własnym, przyspieszonym, jeszcze bardziej niż normalnie asynchronicznym rytmem. Przejął się swoim stanem tylko przez jej dobroć, która zwróciła mu uwagę. Zaczerwienione poliki ponownie zaatakowała kolejna fala zawstydzenia, bo przecież jak mógł śmieć, pozwalać jej się przejmować? Momentalnie miał ochotę zapewnić ją, że wszystko jest w porządku, że wcale nie jest mokry, że nie chce być jej utrapieniem, że chce być jej... wszystkim, tak jak ona była w tym momencie dla niego. Spojrzał na nią i ponownie zagubił rytm, słowa, cały świat, choć tym razem prawie się odważył, już otwierał buzię, kiedy pojawił się duch. Mimowolnie wyprężył pierś, wychylając się do niespodziewanego gościa, jakby miał mu odebrać miłość życia, którą ten po raz pierwszy odnalazł na swojej ścieżce; w tym lesie, kompletnie losowo, bez żadnej sprzeczności o nieprawidłowości okoliczności, po prostu się zatopił. Gotów stanąć w obronie damy, której nie widział przez pryzmat wspólnych treningów i rozgrywek w Quidditcha, Pokoju Wspólnego, przyjacielsko spędzonych lat szkolnych, teraz była jego zagadką, jego Enigmą, jego wszechświatem; nie było nic wcześniej, nawet ich sromotne porażki i zażarte dyskusje o możliwościach na boisku. Wzrokiem lustrował jeszcze ducha, jakby zaraz miał odebrać mu ten nadmiar szczęścia, który poczuł po raz pierwszy w ten sposób, aż w końcu złapała go za dłoń. Jego głowa eksplodowała.
Porażający z przyjemności dreszcz przebiegł po całym jego ciele, pozostawiając go nieświadomego ciągłego zimna, które odczuwał, zanim zauważył swoją leśną rusałkę. Twarz wyrażała szok, radość, niepewność, strach i przede wszystkim oddanie się każdemu jej życzeniu. Idąc w stronę altany, zamknął jej dłoń w swojej bez zamiaru puszczenia, nigdy nie odda nikogo tak cennego, choćby cały świat miał płonąć on będzie na straży, pomimo że nie był żadnym odważnym bohaterem, dla niej mógł być każdym. Nawet nie zwracał uwagi, że roślinność zamknęła się za jego plecami, cały czas wpatrywał się w nią z ubóstwieniem w błyszczących tęczówkach. Nigdy nie był samolubny, a jednak był w stanie koczować w tym miejscu, aż do późnej starości, co tam wojna i inne bzdety. Mieli siebie, choć ona odeszła. Pustka w jego dłoni była bolesna, jednak jej widok, obecność i cała aura sprawiały, że nie odczuł tego tak głęboko. Spełniając życzenie, usiadł obok, starając się nie narzucać, a jednocześnie nie być zbyt daleko, tylko o te dwa cale, niby po koleżeńsku, ale jednak blisko, w końcu był trzeźwy. Zerknął spod kurtyny swoich długich loków, które zaraz znalazły się za jego uchem, przeklęte przeszkadzały mu swobodnie na nią zerkać i pozwalać napawać się widokiem. Dawno już zapomniał o przemoczonym ubraniu, w końcu ciepło bijące od jej spojrzenia rozgrzewało na tyle, żeby to w ogóle odczuwał.
- Nie wiem... - odpowiedział szczerze, w końcu zbierając się na odwagę przełamania swojego milczenia. Nie mógł być mięczakiem, przecież potrafił rozmawiać i strzelać głupoty, dlaczego więc teraz siedział niczym trusia, starając się nie palnąć niczego głupiego? - po prostu wiedziałem, że tu będziesz. Często spacerujesz po lesie? Nie boisz się niczego? Nie potrzebujesz ochrony? - zaproponował niemalże od razu, ściągając rumieńce z policzków, bo przecież to była bardzo poważna sprawa. Nie mogła jej się stać żadna krzywda, żadna. - Chyba bym sobie nie wybaczył, gdyby coś Ci się stało. - wypalił nagle, łapiąc ją za dłoń w swoje dwie ręce. Nie chodziło o potrzebę bliskości, czy też własne poczucie ciepła, chciał ją zapewnić, że będzie dobrze, że niezależnie od sytuacji pomoże, znajdzie wyjście i oczywiście zrobi wszystko, żeby była szczęśliwa. Dopiero po chwili zorientował się, że siedzi do niej bokiem, spoglądając szklanymi oczami spomiędzy kosmyków, które wyrwały się jego wcześniejszemu gestowi odgarnięcia ich na bok. Niczym przedstawiciel futrzastych czterołapów potrząsnął głową, odrzucając długie loki gdzieś na bok. Musiał widzieć ją całą, bez żadnych niedogodności w postaci pojawiających się pomiędzy nimi przeszkód z jego włosów, a ona wciąż była idealna. - Czy myślisz... myślisz, że to... coś więcej? - zaproponował dosyć nieśmiało, garbiąc się przez myśl, że Hannah może odczuwać coś innego, że on na zbyt dużo sobie pozwala, że... obaw i myśli było tyle samo co uczuć, które podpowiadały, że trzymanie jej dłoni jest w porządku... gdyby tylko mógł ją przedstawić rodzinie... starał się być dżentelmenem.
Dusza
'Kupidynek' :
— Ja...— wyrwało jej się w zająknięciu, na wydechu. Zadarła brodę wyżej, nie spuszczając z niego wzroku. Na chwilę zapomniała o tym by nabrać powietrza w płuca, zaczerpnięcie go było gwałtowne, łapczywe. Zamrugała, onieśmielona jego propozycją. — Zrobiłbyś to dla mnie? — spytała cichutko, cichuteńko, ledwie szeptem. Pokiwała delikatnie głową. Często spacerowała po lesie, choć nie była pewna nawet, gdzie się znajdowała, czy tu, w Szkocji? Czy była dalej w Contin? Wyrwana jak ze snu, wiedziona jego osobą? To musiało być przeznaczenie. — Potrzebuję... towarzystwa — nie opieki. Radziła sobie sama, choć w tej jednej chwili nic bardziej jej nie uspokajało, jak to, że był przy niej, gotów by ją chronić — nawet gdyby podczas kolejnego spaceru ścieżkę zagrodził jej wilkołak; czy nie osłoniłby ją jak teraz własną piersią? Czyż nie było to największym dowodem oddania, uczucia i troski? Mógł to przecież zrobić. Uszczęśliwić ją. Już to robił, samą swoją obecnością. Tym, że był. Serce rwało się do niego, biło szybko, dudniło w piersiach głośno. Bała się, że usłyszy, że się zlęknie tym, jak silnie oddziałuje na nią niwelując odległość. Nie chciała go stracić. Nie chciała wystraszyć. Nie chciała, by ją zostawiał ani teraz, ani już nigdy więcej. Zbyt długo na niego czekała. — Nic mi się nie stanie. Nie przy tobie — wyznała śmiało i pewnie, zaczesując delikatnie włosy za ucho. Kiedy złapał ją za dłoń, tak nagle i tak gwałtownie, serce podskoczyło jej do gardła. Zadrżała, rozchyliła usta, by złapać powietrze. Miał wciąż chłodne palce, ich dotyk sprawiał, że raz po raz wzdłuż jej kręgosłupa przebiegał przyjemny dreszcz. Nie musiał jej w niczym zapewniać. Patrzyła w jego oczy widząc wszystko, co chciał jej przekazać. Z gardła wydostało się głośne westchnięcie, kiedy odrzucił głową zaplątane włosy; westchnęła z uwielbieniem, aprobatą i podziwem. Nikt nie robił tego tak, jak on.— Coś... więcej? — spytała niepewnie, a kąciki ust drgnęły ku górze. W pierwszej chwili niepewnie, by w kolejnej ułożyć się w ciepły, pełen oddania szeroki uśmiech. Uniosła dłoń, by dotknąć jego twarzy, ale zatrzymała palce kilka cali od niej, jakby bała się, że się sparzy. Nie mogła. Nie na nim. Wahanie trwało sekundę, bądź dwie, by w końcu ułożyła ją przy jego policzku, kciukiem delikatnie gładząc skórę. Miała nadzieję, że była to wystarczająca odpowiedź. Zdecydowana, pozbawiona wątpliwości. Przecież wcale ich nie miała. Nie względem niego.
Nie spodziewała się, że cokolwiek będzie w stanie oderwać ją od jego oczu, ale dynia, która pojawiła się za jego plecami, a później uniosła, śpiewając w kółko jedne i te same wersy popsuła cały nastrój. Gdyby nie charakterystyczne dla Święta Duchów wycięcia, pomyślałaby, że to jakiś paskudny żart, ale to nie mógł być przypadek. Fałszująca, mieniąca się światełkami dynia była coraz bardziej irytująca. Na tyle, że bez wahania wysunęła dłoń z dłoni Weasleya, wstając szybko wyciągając różdżkę. Kiedy upierdliwe warzywo spadło na ziemię, wycelowała w nie i rzuciła zaklęcie, pętające ją sznurem dookoła. Ciasno. — Pomóż mi, Reggie — poprosiła go, miękko wypowiadając jego imię, kiedy magiczne lasso zacisnęło się wokół szarpiącej dyni. Był przecież silnym mężczyzną, poradzi sobie z zaczarowaną dynią. Zbliżyła się do niej, by jej się przyjrzeć. Może jednak był to jakiś kiepski dowcip? — Myślisz, że ktoś chciał nam przeszkodzić? Reggie, wybacz, ja nie spytałam. Czy ty masz kogoś... Chyba muszę wiedzieć. Proszę, zniosę wszystko tylko... nie okłamuj mnie.– Spojrzała na niego z przestrachem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, jak żałośnie i nieodpowiednio to brzmiało. Jej policzki spąsowiały, wróciła wzrokiem do dyni, odważając się ją w końcu otworzyć. Wewnątrz... znajdowały się prezenty? Brwi ściągnęły się ku sobie, dłonie delikatnie wyciągnęły z wnętrza bombonierkę w kształcie serca i butelkę skrzącego wina. Uniosła brew nieco, spoglądając na Reggiego. Zaplanował to? To jego sprawka? Wiedział, że ją tu spotka, sam przecież to powiedział. To wszystko to miała być niespodzianka dla niej? Chwilę w jego twarzy szukała odpowiedzi; serce zadudniło jej głośniej. — Reggie... — szepnęła onieśmielona niespodzianką, jaką dla niej przygotował. Łzy zalśniły w kącikach jej oczu. Nigdy nikt nie zorganizował dla niej czegoś podobnego. — Nie musiałeś... Ale dziękuję. To naprawdę... Dziękuję. — Uniosła na niego spojrzenie. Pełne miłości, wdzięczności i oddania, po chwili przekazując w ręce butelkę, którą z pewnością szybko i łatwo mógł otworzyć. — Wypijmy za to spotkanie — zaproponowała śmielej i przygryzła wargę, niechętnie odrywając od niego spojrzenie, by otworzyć bombonierkę pełną słodkości. Nim jednak dostała się do czekoladek owiniętych w różowe papierki, jej wzrok spoczął na bardzo odważnych miłosnych scenach. Zapatrzyła się. Ramiona opadły niżej, głos ugrzązł w gardle. Jej policzki w jednej chwili pokryły się rumieńcami, a nisko, pod żołądkiem pojawił się jakiś drżący supeł. Przewróciła bibułkę, jak gdyby nigdy nic, jakby wcale nie onieśmieliło ją to, choć wcale nie potrafiła wcale ukryć tego zawstydzenia. Szybko sięgnęła po czekoladkę, nieco drżącymi palcami rozwijając ją, by skosztować, delikatnie przygryzając kawałek słodkości. Oblizała wargę, czując, że umorusała się czekoladą, środkowym palcem przesunęła po niej, próbując zmazać to, czego nie udało jej się tym drobnym gestem zlizać. Obróciła głowę lekko, spoglądając na niego prowokująco spod gęstych, ciemnych rzęs. — Nie przeszkadza mi brak kieliszków — wyjaśniła mu z rozbawieniem, domyślając się, że czuł się skonfundowany ich brakiem. Zapomniał, zdarza się. Przemilczała, że miała zazwyczaj mocną głową, świadomość podpowiadała jej, że powinna upić tylko trochę. Bo tak wypadało.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nawet nie patrzył na to, jak otwiera dynię i wyciąga wszystko, co schowane było w środku, choć wyłapał jej wzrok, który przepięknie zabłyszczał, jakby podarował jej najpiękniejszy prezent na święta. W piersi coś okrutnie ścisnęło, a przez głowę przebiegła bardzo śmiała i jasna myśl, że chciałby widywać ją tak częściej, a już tym bardziej z własnym imieniem na ustach! Dopieszczała go bez dotyku, chciałby znać tę moc, by oddać jej to samo, jeśli nie więcej. Złapał jej spojrzenie i odpowiedział z tą samą intensywnością, był gotów polecieć dla niej do chmur i wrócić z tym, co sobie wymarzyła. Nawet nie wiedział, dlaczego dziękowała, ale nie zamierzał jej przerywać, była zbyt piękna, kiedy tak patrzyła z pełnym oddaniem, jedyne co chciał zrobić, to odwdzięczyć się tym samym. Nęciło pochwycenie zagryzionej wargi w swoje własne, skosztowanie tej słodyczy, jednak zanim pragnienia powędrowały w bardzo pokrętnym kierunku, wyłapał oczekującą dłoń z butelką, którą przejął, przypadkiem zakrywając jej dłoń swoją własną. Dreszcz przebiegł wzdłuż ramienia, kiedy ciało przypominało sobie jej wspaniałe ciepło. Nie czekając na dalsze zachęty, skupił się na otwieraniu korka, który krył kolejny bardzo ważny element jego życia z ostatnich miesięcy. Prostym zaklęciem przywołał zamknięcie, które odskoczyło z charakterystycznym dźwiękiem, a on w końcu mógł ponownie wrócić do niej wzrokiem i kiedy tylko to zrobił, zapatrzył się z fascynacją. Miliony komplementów przebiegło przez jego głowę, gdy starał się wyłapać choćby jeden godzien jej uszu. Zauważył zawstydzenie i choć ciekaw był tego, co zobaczyła, nie próbował drążyć, po prostu obserwował, jak na idealną skórę polików zachodzi szata różu, była taka zdrowa, jak nic w jego życiu. Wydawała się nadzwyczajna, była nadzwyczajna! Ponownie wyłapał ruch na jej wargach, coraz to bardziej kuszących i nęcących spragnionego bliskości ciała. Szczególnie gdy spojrzała na niego z tym prowokatorskim spojrzeniem, któremu nie był w stanie się oprzeć. Myśli rozpędziły się jak szalone, podsuwając przeróżne wizje, które skupiały się na nęcącej potrzebie bycia bliżej. W gardle momentalnie zaschło, usta otworzyły się lekko, a oczy przepełniły uczuciem i kiedy pomyślał o wspaniałym wypłukaniu okrutnej posuchy w buzi szkarłatem z butelki, przekazał jej butelkę. Czekał na choćby delikatny dotyk i dreszcz od jej ciepłych palców. Największe oddanie świata, kiedy alkoholik daje komuś pierwszy i ostatni łyk, powinna o tym wiedzieć. – Jesteś wspaniała, gdzie byłaś przez całe moje życie? – szepnął w zachwycie, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że wypowiedział to głośno, od polików, aż po koniuszki uszu przeszła fala czerwieni, szczególnie kiedy sięgnął szybko po czekoladkę, szukając jakiegoś ratunku od słów. Obrazek z bibułki niemal od razu sprawił, że zrobiło mu się gorąca pomimo zimna, w które wpadł jeszcze kilkanaście minut temu w strumyku. Wszystko wyparowało pod wpływem nęcącego gorąca.
Dusza
Dom, niegdyś zamieszkany przez zaprzyjaźnioną rodzinę Madouców, teraz stał pusty. Edgar doskonale pamiętał dzień, w którym ich zamordowano, choć od tamtego czasu minęło już kilka długich miesięcy. Stanął nieopodal okazałej altany, a żywe wspomnienia same pojawiły mu się przed oczami. Walka z Zakonnikami nie należała do najprostszych, długo wymieniali się zaklęciami zanim szala zwycięstwa przesunęła się na ich stronę. Zresztą było to gorzkie zwycięstwo, bo kiedy tylko przekroczyli próg domu Madouców, odkryli w środku zamordowane ciała. Nomen omen zamordowane przez mugoli, więc dzisiejszy transport zakładników miał być miłą ironią losu.
– Dom jest tam za drzewami – powiadomił pozostałych, po czym ruszył we wskazanym kierunku, starając się zignorować rosnący ból brzucha. Bandaże naprędce założone w Ludworth już zdążyły przesiąknąć krwią, ale Edgar postanowił zacisnąć zęby i osobiście dopilnować przeniesienia zakładników. Rodowa posiadłość była już niedaleko, więc wmawiał sobie, że tam na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie go podleczyć.
Kiedy mugole znaleźli się już w środku, Edgar bez słowa zajął się nakładaniem zabezpieczeń na budynek. Doszedł do wniosku, że Mała twierdza powinna być odpowiednia, ale nałożona tak, by to właśnie mugole byli uznani za intruza. – Wyjdźcie stąd – rzucił do pozostałych, bo podejrzewał, że w przeciwnym wypadku mogą zostać zamknięci razem z zakładnikami. Mugolka z synem próbowała się czegoś dowiedzieć, zadawała pytania, krzyczała, ale Edgar ją zignorował. Prawdę powiedziawszy, sam nie był pewny co się dalej będzie z nimi działo, poza tym nie miał już siły wdawać się w dyskusje z mugolką. Wyszedł na zewnątrz, wyciągnął różdżkę i zaczął nakładać zabezpieczenie. Dyskomfort związany z raną przeszkadzał mu w skupieniu, przez co cały proces nieco się wydłużył. Układał cienkie wiązki magii pod swoje dyktando, aż wreszcie drzwi i okna magicznie się zamknęły. Ich magiczne otwarcie nie powinno przysporzyć większego problemu, ale dla mugoli to będzie przeszkoda nie do przeskoczenia. – Dobra robota – rzucił do pomocników, kiwając im głową z wdzięcznością.
– Dziękuję za pomoc, lordzie Bulstrode – podszedł do Maghnusa, wyciągając do niego dłoń. – Będę o niej pamiętać – dodał, dając mu znać, że w pewnym stopniu jest teraz jego dłużnikiem. Pożegnał się z nim i ruszył dalej w stronę zamku.
zt
kings and queens
To, co spotkało Madouców było zaledwie jednym z niezliczonej ilości powodów, dla których to, co robili, było nie tylko słuszne, ale i konieczne. Takich rodzin pokrzywdzonych przez mugoli, rodzin złamanych wojną było w całym kraju na pęczki, to była zaledwie kropla w morzu. Ile jeszcze zawierającej magię krwi musiało zostać przelanej, by reszta społeczeństwa przebudziła się ze szkodliwego letargu i podjęła odpowiednie kroki w kierunku walczenia o lepsze jutro, lepszy świat, wspólną wizję, budowaną w porozumieniu przez najstarsze rody i najznakomitsze jednostki? W czasie, w którym lord Burke nakładał zabezpieczenia na wybrany dla zakładników budynek, Maghnus dorzucił niewielką cegiełkę od siebie; przymykając oczy w skupieniu, uniósł różdżkę, by kilkoma wyrafinowanymi gestami dodać do kompozycji pułapek Widzimisię, by po wejściu do środka mugole nawiedzani byli realistyczną do bólu iluzją Edgara rzucającego w nich wymyślne zaklęcia - nie sądził, by ktokolwiek z zastraszonej piątki odważył się porwać na atak na zjawę, w związku z czym majak miał zostać z nimi na długo i skutecznie dbać o to, by skołatane nerwy mugoli nie miały ani chwili wytchnienia. Następnie wzmocnił bezpieczeństwo, nakładając Tenuistis, by w razie nieprawdopodobnego biegu zdarzeń, w którym jakiś szlamolub dowiedziałby się o przetrzymywanych mugolach i postanowił ich ratować, nie był w stanie pojawić się niepostrzeżenie we wnętrzu budynku i zniknąć z niego wraz z zakładnikami, nim ktokolwiek zdążyłby zareagować. Czuł delikatne, ledwie zauważalne drgnięcia zitanu, gdy przesuwał różdżką, wyznaczając granice działania pułapki, czuł, jak niewidzialne wici zabezpieczeń oplatają budynek i odetchnął z ulgą, że przynajmniej tym razem magia go nie zawiodła.
- To ja dziękuję za zaproszenie, lordzie Burke - oznajmił w kontrze, ściskając zdecydowanie dłoń nestora Durham, gdy nadeszła pora na wymienienie pożegnalnych uprzejmości, by szlacheckiemu decorum stało się zadość. Nie kłamał jednak, był wyjątkowo wdzięczny za uwzględnienie go w działaniach, które sprawiały, że wiatr zmian przetaczających się przez Wielką Brytanię wiał coraz silniej. - Zaszczytem było przyłożyć swą rękę do realizacji twego planu - i pokazać, że był więcej niż tylko cieniem. Danej przez Edgara szansy nie zamierzał zapomnieć zbyt szybko, upatrując w niej początku nowej ery dla rodu Bulstrode i początku nowych, znaczących relacji. Skinął uprzejmie głową na pożegnanie i opuścił ziemie makowych lordów, by powrócić do swej rezydencji i wspomagając się stosownymi eliksirami wzmacniającymi, przygotować się do wieczornego przyjęcia z okazji jego własnego jubileuszu; w tym roku obchodzonego wyjątkowo skromnie, w gronie najbliższej rodziny.
| zt
in wine and flowers
go hand in hand
Jego słowa były jak precyzyjnie wymierzony policzek. OCzy zeszkliły się momentalnie — zawsze czuła za bardzo, reagowała za szybko, gwałtownie, intensywnie. Wargi jej zadrżały, cofnęła się nieznacznie, czując jak świat zapada się pod nią. A więc miał kogoś. Barmankę. Był ktoś inny, ktoś kogo kochał. Ktoś więcej. Myśli galopowały w zawrotnym tempie. Nim dodał więcej, zdążyła już spanikować, wpaść w wewnętrzną histerię i umrzeć dramatycznie. Obleciał ją strach — historia lubiła się powtarzać. Billy także odrzucił jej uczucia. Był jej przyjacielem. Największym, najwierniejszym, ale pomimo że do dnia dzisiejszego — póki nie zrozumiała, kto tak naprawdę się liczy — kochała go całym sercem, wciąż tylko przyjacielem. Tylko. I on także nim z pewnością zostanie. Cóż za zawód. Cóż za przykrość. Łza spłynęła jej po policzku, zamknęła usta i szybko starła ją palcem wskazującym, odwracając wzrok.
— Ze mną? A ona? — spytała smętnie, bez przekonania, tkając w myślach już swoje teorie i własną historię tej pary. — Skoro z nią jesteś to musisz coś do niej czuć. A ja? Co ja mogę... Nie możesz, Reggi— szepnęła, kręcąc głową. Nie mógł jej tego zrobić. Tej kobiecie, barmance. Może go kochała. Może żywiła wobec niego takie same nadzieje, jak Wright teraz. Nie była w stanie tego popsuć, myśleć o sobie, nawet jeśli miała szansę zniszczyć czyjąś relację, by poznać smak prawdziwego szczęścia.
Spojrzała na swoje dłonie, które ze sobą splotła, bawiąc się gorączkowo palcami. Jak zawsze, gdy się denerwowała.
— Ja nie mam... — odpowiedziała po chwili, zgodnie z prawdą. Billy był tylko przyjacielem, nigdy jej nie chciał. Weasley też nie, widocznie taki był jej los. Zakochiwała się w niewłaściwych mężczyznach, a nie potrafiła oddać się tym, którzy gotowi byli dla niej przenieść góry.
Zerknęła na odłożone na bok pudełko czekoladek. Już wcale ją nie nęciły, a prowokacyjne obrazki nie wzbudzały trudnego do opanowania pożądania. Był tylko smutek, rozpacz, które próbowała ukryć, by nie sprawiać mu przykrości i zawodu. Pewnie wszystko co mówił, mówił tylko po to, by poczuła się lepiej. Był dobrym mężczyzną. Uśmiechnęła się przez łzy, kiedy spytał. Wzruszyła skromnie ramionami, zaniechując odpowiedzi. Wzięła za oto d niego butelkę, nieświadomie nakrywając palcami jego palce. Poczuła jak ładunek elektryczny przeskakuje między nimi, jak przemyka synapsa po synapsie przez jej przedramię, aż do piersi, żołądka. Spojrzała na niego szybko. Czy też to poczuł? Pociągnęła za sobą rękę niechętnie, trzymając butelkę, przystawiła ją do ust, którymi objęła delikatnie gwint, by się napić. Wcale nie przeszkadzał jej brak kieliszków, nie były im potrzebne. Popiła wino, jak wodę, duszkiem. Wiedziała, że alkohol zgasi jej smutek, otumani ją, uspokoi, sprawi, że przestanie jej być przykro i źle, a stanie się wszystko jedno. Krople skrzącego wina zagubiły się w kąciki ust, kiedy już odjęła butelkę i podała mu ją.
— Jaka ona jest? Opowiesz mi? — wydusiła z siebie z trudem, bojąc się, że jeśli na niego spojrzy, rozsypie się pod rozgoryczeniem jego pięknego, intensywnego spojrzenia. Czy kłamał? Czy po prostu wmawiała sobie, że przyglądał jej się z uczuciem. Prawdziwym, głębokim. A jednak gdzieś między nimi była ona.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Na ślubnym kobiercu wyglądałaby pięknie, dokładnie jak teraz, wyróżniała się nie tylko błyszczącymi świecidełkami, które przyciągały wzrok do całej jej postaci. Kuszące usta, głębokie oczy i ten niesamowity magnez będący dominującym w jego głowie elementem, bo przecież chciał ponownie ją dotknąć, sprawdzić, czy aby na pewno była prawdziwa. Zauroczony miał wrażenie, jakby amor strzelił właśnie w jego pędzącą klatkę piersiową, a z niej był w stanie wyszarpać pulsujące serce przeznaczone tylko i wyłącznie dla niej. Była mu przeznaczona, miał tego stuprocentową pewność. Ciekawe tylko czy sama to czuła, bo przecież nie był zbyt biegły w obserwacjach, choć oczy wciąż miał przecież sprawne…
Nie był w stanie ominąć jej łez zbierających się pomiędzy powiekami. Nagła żałość złapała go gdzieś w brzuchu, bo przecież nie chodziło o nikogo innego tylko Hannah! Zdezorientowany patrzył, marszcząc przy tym brwi w zagwozdce, bo co zrobić? W rzeczywistości nawet nie zauważył mokrego polika, który uciekł gdzieś w bok. Patrząc przez pryzmat jej piękna, wydawał się zbyt oczarowany, aby zauważyć, że mógł powiedzieć coś nie tak, a w brzuchu ścisnęło się z tej chęci zbliżenia się do niej, gdy próbowała się odsunąć. Nie próbował nawet rozumieć, co działo się z jego głową, która wypierała odcień piwnych tęczówek na rzecz tych czekoladowych, uciekających… prawie jak kafel lecący w przestworzach. Lubił być ścigającym. Była przecież w tej drużynie. Wcześniej nigdy nie sądził, żeby mogła stać się kimś więcej.
- Teraz – zaczął powoli, kompletnie odcinając się od wszystkich wątpliwości, jakie kiedykolwiek w życiu go nachodziły, usłyszał w jej tonie cierpienie. – teraz jesteś Ty i już zostaniesz… będziesz… na zawsze. – poddał się jej urokliwemu ruchowi kręcenia głową, patrząc w zainteresowaniu z lekko otwartymi ustami, bo ileż mógł jej mówić, że jest wspaniała? Tysiąc i jeszcze nieskończoność? – Nie będę z nią… ona ma innych… wiem, że ma. – naszła go smutna myśl popędzana uczuciem do Hannah, bo w końcu zaczęło do niego docierać, że te kilka dni spędzonych wspólnie z kobietą zasłyszaną jako tą o lekkich obyczajach nie zmuszał go do… do czegokolwiek. Przecież nie byli RAZEM, byli po prostu obok po to, aby się wzajemnie wspierać. Teraz jakoś nie wyobrażał sobie tutaj Moss, jej pokazał już dość własnych pragnień i więcej nie zamierzał się tak odkrywać, nie kiedy potrzebowała ochrony, a nie partnera. Obiecał jej przecież opiekę. – Ona potrzebuje tylko mojej obecności, nic więcej. – powiedział łamiącym się trochę tonem, bo było mu przecież przykro, że Hannah splotła własne ręce bez niego. Nachylił się lekko, chcąc ruszyć do jej dłoni, ale nie był dość odważny. Wciąż nie widział jej łez. Jedynie wyczuwał jakiś smutek, który chciał rozpędzić. Niezadowolona sprawiała wrażenie jeszcze piękniejszej, a może to zachodzące słońce?
Dopiero kiedy podał jej butelkę, zauważył błysk łez i wtedy do niego dotarło, jak wielkim był imbecylem. Jego księżniczka płakała, a on wzniecał swoje nieczyste myśli gdzieś podświadomie przez cholerne czekoladki. Wtedy właśnie poczuł ten prąd, który przemknął od połączonych dłoni. Magiczne wiązki zatrzymały go otumanionego z szeroko otwartymi oczami patrzącego na Hannah. Łączyło ich coś niesamowitego, a ona… ona płakała. Ścisk w klatce piersiowej zwiększył się, bo przecież nie potrafił patrzeć na skrzywdzone dziewczęta z chłodem. Złapał za butelkę, która przez chwilę wisiała w powietrzu i słysząc jej głos, opuścił wszelkie granice przyzwoitości. Nie było między nimi nikogo, nie w ten dzień. Nieruszone przez niego szkło powędrowało gdzieś na bok, a obydwie wolne dłonie zajęły się nią. Jedną z nich nakrył te splecione palce w uspokojeniu, drugą przykładając do jej twarzy. Kciukiem powędrował śladem łzy, samemu przybliżając się do niej. Dłużej już nie był w stanie wytrzymać.
- Nie jest Tobą. – stwierdził krótko i niczym najgorszy z sortów przybliżył się do niej, składając krótki pocałunek na jej ustach. Smakowała winem. Chciał więcej. Z potężnym ociąganiem odsunął się, wyłapując jej wzrok. Zagryzł dolną wargę, na której drobinki alkoholu wręcz prosiły się o kolejną próbę nachylenia w jej kierunku. – Nie płacz. Ona mnie nie… – spróbował wytłumaczyć szeptem, choć głos uwiązł mu w gardle. Wciąż ciężko było mu ją winić. Przecież nikt jej nie zmuszał do kochania go. Sam miał z tym niemały problem. – ona mnie nie… – ponowne fiasko dokończenia zdania zespoliło się z jego zmarszczonymi brwiami. Sam już nie bardzo wiedział, o co mu dokładnie chodziło, co chciał przekazać? Chyba tylko, że ją kocha, ją – chodziło oczywiście o Hannah. – Nie płacz piękna. – szepnął znowu, nie próbując się nawet odsunąć. Wiedział, że nie było to w żadnym smaku szlachcica, ale to wino, te usta, ta pokusa były większe. Nie był to pierwszy raz, kiedy zrywał okowy swojego wychowania przez rzeczywistość. Ponownie nad tym nie panował, ona pewnie potrafiła, była lepsza. Wyższa liga. Błyszcząca. Nie potrafił oderwać wzroku od czekoladowych oczu, które były tuż-tuż, a mimo to powtarzał się tylko ona i ona.
Dusza
— Naprawdę?— spytała niepewnie, ogniskując na nim spojrzenie, próbując sobie wmówić, że wcale nie dostrzega tego cienia nad jego ramieniem. Brzmiał szczerze. Jego słowa były tak wyważone, pewne, dobrze przemyślane. Nie mógł ich rzucać na wiatr, nie mógł jej oszukiwać. Nie potrafiła ukryć, że w jej oczach zatliła się nadzieja, otwarte lekko wargi zdradzały przejęcie. Drżący oddech utknął na nich wraz z cichym westchnięciem. — Na zawsze — wielkie słowa o wielkiej mocy. — Obiecujesz? — spytała łapiąc się czego mogła. Jego słowa zbiły ją z pantałyku, a cień rozgoryczenia przemknął po twarzy. Uniosła wzrok wyżej, wciąż ją widząc za nim. Nie będzie z nią bo miała innych. O to chodziło? Wybierze siedząca przy nim teraz czarownicę z braku innych opcji? Nigdy nie chciała nią być. Kołem ratunkowym, ostatnią deską ratunku. Drugą szansą. A jednak kiedy dostawała szansę bycia tą jedyną i niepowtarzalną odrzucała ją, jak ćma lecąc do ognia, do tych, którzy nie potrafili jej dać tego samego. Było w tym coś z masochistki. Zupełnie jakby potrzebowała tego cierpienia i smutku. — W porządku — zgodziła się, bo przecież potrafiła się cieszyć z rzeczy i wielkich i małych. I potrafiła przekonać samą siebie, że pragnie go tak bardzo, że wcale nie przeszkadza jej rola tej drugiej. Kochała go przecież. Jej serce biło dla niego. Tak mocno, jak dla Billy'ego. Nie, nie wiedziała już jak go kochała. To musiało być dawno, bo to przyćmiło wszystko co dotąd znała.
Gdy się zbliżył, zadrżała. Jego dłoń dotknęła jej twarzy, druga dłoni. Instynktownie splotła ją z jego, przysunął się nieco bliżej. Siedziała. Dobrze, ze siedziała, bo zmiękły jej kolana. Dystans stawał się nie do nieniesienia. Patrzyła na niego, nie wiedząc co powiedzieć, chłonąc jego spojrzenie, zapach, słowa. Patrzyła na piegi, przemykając w dół, w stronę ust. I wtedy się zetknęły, a ona wstrzymała powietrze, nie wiedziała na jak długo. I myślała, że trwało to wieczność, choć był to tylko całus. Jeden, niewinny całus. Odszukała jego wzrok, nie dbając już o to, że widział jak bardzo tego pragnie i jak bardzo go potrzebuje. Nie chciała być już silna. Nie chciała się opierać, budować muru, dystansu. Nie chciała udawać, że sobie z tym radzi. Chciała by otoczył ją opieką. Ją, nie tamtą.
— Ale ja ciebie... — szepnęła, drżąc. Nie wiedziała, czy może to powiedzieć. Nie powiedziała, ale przecież musiał czytać jej z oczu, jak otwartej księgi. Kochała go. Musiała kochać od zawsze, tylko teraz dopiero zdała sobie z tego sprawę. Świadomie choć niepewnie przysunęła się bliżej niego, pragnąc złączyć swój oddech z jego. Zachęcona jego działaniem, bliskością, przyzwoleniem uniosła wyżej brodę, niwelując do zera dzielący ich dystans. Musnęła jego wargi. Delikatnie, czule, niespiesznie. Były miękkie, ciepłe. Chciała tak zostać. Już na dobre, na zawsze. Ale nie mogła. Oderwała się od niego, szukając jego spojrzenia z niemym pytaniem. Czy to była przysięga? Czy naprawdę będą razem? Czy to wszystko miało już się dobrze skończyć?
— Dynia zadbała o wszystko... — szepnęła z nieśmiałością, spoglądając na wino i na czekoladki. Wsunęła dłoń pod papierek, próbując nie czerwienić się na widok rysunków, a później przysunęła mu smakołyk do ust. — Spróbuj. Przepyszna — zachęciła go, unosząc lekko jedną brew.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham