Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Oaza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oaza
Niedługo po przegnaniu z Azkabanu czarnoksięskiej mocy, na wyspie zaczęło budzić się życie. Drzewa wypuściły szybko, w kilka tygodni przypominając kilkunastoletnie olbrzymy, które rzucały cień na falujące w nadmorskiej wietrze wysokie trawy. Ogromna ilość białej magii wezbranej w tym miejscu zdawała się odżywiać rośliny, wspomagając ich rozrost. Właśnie między nimi wzniesiono pierwsze obozowisko gotowe na przyjęcie uchodźców pochodzących z niemagicznych rodzin, zmuszonych ukrywać się przed nienawistną władzą. Obozowisko nazwane zostało Oazą, przez wielu nazywanych Oazą Harolda lub Oazą Feniksa. Jeden z namiotów zajął zresztą sam Longbottom. Biała magia jest tu nie tylko wyczuwalna, ale i widoczna: jej moc krąży raz za czas pod postacią unoszących się w powietrzu bezpiecznych ciepłych ogników. Wydaje się, że naga ziemia na wyspie jest gorąca - dlatego nisko nad nią, poniżej kolan, na wilgotniejszych terenach wyspy unosi się gęsta mgła. Mówią, że za ten stan rzeczy odpowiadają ostatnie zdarzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.03.18 23:23, w całości zmieniany 1 raz
| 12 listopada
Jeśli miałby wskazać element boiska, którego wzniesienie stanowiło dla niego największe wyzwanie, to bezkonkurencyjnie wygrałyby trybuny; początkowo zastanawiał się nawet nad zrezygnowaniem z wyniesionych ponad poziom terenu wież i ograniczeniem się do wykonania paru rzędów otaczających murawę ławek, obawiając się, że pomokły teren może nie mieć wystarczającej nośności, żeby przenieść ciężar z wysokiej konstrukcji, ale ostatecznie zdecydował się zaryzykować, obniżając jedynie nieco pierwotną wysokość platform - za wyznacznik przyjmując szkolne boisko w Hogwarcie, a nie stadiony narodowych drużyn.
Prace rozpoczął z samego rana, jeszcze zanim na mokradle pojawiliby się pierwsi ciekawscy członkowie Płazów; ponieważ wierzchnia warstwa ziemi była zbyt grząska, żeby postawić bezpośrednio na niej coś cięższego niż barierka, Billy w pierwszym etapie zaplanował wykopanie stosunkowo głębokich fundamentów i oparcie konstrukcji na skalnym podłożu znajdującym się niżej. Powieliwszy przyniesioną ze sobą łopatę prostym zaklęciem, o którego istnieniu przypomniał sobie dzięki Alexandrowi, rozstawił je w wytyczonych wcześniej miejscach pod kolumny i na każde z narzędzi rzucił facere. Zdawał sobie sprawę, że każdy z wykopów będzie musiał później poprawić samodzielnie, ale magiczne ich przygotowanie mogło mu pomóc znacznie przyspieszyć prace - w czasie, gdy łopaty zagarniały ziemię, tworząc po bokach rosnące z każdą chwilą sterty, Billy ruszył w stronę polany rozładunkowej, żeby zabrać ze sobą drewno potrzebne do wykonania konstrukcji nośnej.
Przetransportowanie materiału na mokradło zabrało mu niemal całe przedpołudnie i wymagało kilku wycieczek w tę i z powrotem, ale w końcu udało mu się ułożyć przy boisku pokaźną górę starannie posegregowanych belek i desek. Już porządnie zgrzany, ściągnął z siebie sweter, po czym zabrał się za dokończenie pierwszego z wykopów; zdjął zaklęcie z łopaty i wyrównał boki nieco koślawego dołu, którego ściany zabezpieczył jeszcze dodatkowo zaklęciem przed osuwaniem. Dopiero wtedy z niego wyskoczył i sięgnął po młotek, żeby zbić fundamenty pod kolumny. Nad wykonaniem wszystkich spędził kilka dobrych godzin, upewniając się, że leżały na gruncie całkowicie płasko, i że były zabezpieczone przed wilgocią; dopiero gdy wszystkimi udało mu się wyjść nad ziemię, ponownie zaczarował łopaty, żeby zaczęły zasypywać zrobione wcześniej wykopy, a sam przystanął na moment, otrzepując dłonie z błota, choć właściwie nie miało to żadnego sensu - wskakiwanie i wyskakiwanie z głębokich dołów spowodowało, że od stóp do głów umorusany był błotnymi smugami, a buty i skarpetki przesiąkły mu niemal zupełnie. Przez moment rozważał zignorowanie tej niedogodności - być może w powietrzu wyschłyby same - ale im dłużej stał w bezruchu, tym bardziej dokuczało mu wspinające się po kostkach zimno; pozostawił więc łopaty same sobie, w międzyczasie udając się do Skamieliny, żeby się wysuszyć, przebrać i coś zjeść.
Koniec końców spędził w chacie około godziny, przygotowując wczesny obiad dla siebie, braci i Amelii; podsmażonego na maśle i cebuli okonia z gotowaną kaszą gryczaną zjadł już jednak na wpół w biegu, spiesząc się z powrotem na mokradło, żeby przed zmrokiem zdążyć wykonać konstrukcję przynajmniej pod jedną z wież. Zanim dotarł na miejsce, zaczarowane łopaty niemal skończyły zasypywanie wykopów, choć narobiły przy tym tyle bałaganu, że pracę dokończył sam, wyrównując jeszcze ziemię i ją przydeptując.
Zanim zabrał się za zbijanie konstrukcji, sprawdził jeszcze dokładnie projekt, upewniając się, że miał wszystko, czego potrzebował; podstawę konstrukcji nośnej miały stanowić kratownice, do których planował przytwierdzić schody prowadzące na platformę. Ponieważ większość prac miała być prowadzona na wysokości, tym razem Billy zaopatrzył się w miotłę, przez której rączkę przewiesił torbę z narzędziami, głównie gwoździami. Odbiwszy się od ziemi, zaczął zbijać ze sobą przycięte wcześniej na wymiar elementy w słupki i krzyżulce, tworzące charakterystyczny kształt kratownicy. Manewrowanie w powietrzu za pomocą wyłącznie nóg wymagało pewnej wprawy, ale po paru kursach w tę i z powrotem nieco się do tego przyzwyczaił; otrzymana od Hannah miotła była idealnie wyważona, opowiadała też na wszystkie, nawet najdrobniejsze ruchy, ułatwiając mu zachowanie równowagi - również wtedy, gdy wychylał się na bok, żeby wykonać wypadające w niezbyt wygodnym miejscu łączenie. Kiedy udało mu się dotrzeć do samej góry, zabrał się za przybijanie podpórek pod schody, zaczynając od ukośnych belek, do których miał później przybić listwy i stopnie. Udało mu się zamontować właśnie ostatni ze spoczników, kiedy zaczęło robić się porządnie ciemno - na tyle, że przestawał dostrzegać poszczególne elementy. Wiedział, że dobre lumos maxima pozwoliłoby mu na kontynuowanie pracy, ale w rozpoczynaniu prac nad kolejną wieżą nie dostrzegał większego sensu - gdyby chciał wznieść ją w całości, robiłby to do rana.
| zt (majsterkowanie +60)
Jeśli miałby wskazać element boiska, którego wzniesienie stanowiło dla niego największe wyzwanie, to bezkonkurencyjnie wygrałyby trybuny; początkowo zastanawiał się nawet nad zrezygnowaniem z wyniesionych ponad poziom terenu wież i ograniczeniem się do wykonania paru rzędów otaczających murawę ławek, obawiając się, że pomokły teren może nie mieć wystarczającej nośności, żeby przenieść ciężar z wysokiej konstrukcji, ale ostatecznie zdecydował się zaryzykować, obniżając jedynie nieco pierwotną wysokość platform - za wyznacznik przyjmując szkolne boisko w Hogwarcie, a nie stadiony narodowych drużyn.
Prace rozpoczął z samego rana, jeszcze zanim na mokradle pojawiliby się pierwsi ciekawscy członkowie Płazów; ponieważ wierzchnia warstwa ziemi była zbyt grząska, żeby postawić bezpośrednio na niej coś cięższego niż barierka, Billy w pierwszym etapie zaplanował wykopanie stosunkowo głębokich fundamentów i oparcie konstrukcji na skalnym podłożu znajdującym się niżej. Powieliwszy przyniesioną ze sobą łopatę prostym zaklęciem, o którego istnieniu przypomniał sobie dzięki Alexandrowi, rozstawił je w wytyczonych wcześniej miejscach pod kolumny i na każde z narzędzi rzucił facere. Zdawał sobie sprawę, że każdy z wykopów będzie musiał później poprawić samodzielnie, ale magiczne ich przygotowanie mogło mu pomóc znacznie przyspieszyć prace - w czasie, gdy łopaty zagarniały ziemię, tworząc po bokach rosnące z każdą chwilą sterty, Billy ruszył w stronę polany rozładunkowej, żeby zabrać ze sobą drewno potrzebne do wykonania konstrukcji nośnej.
Przetransportowanie materiału na mokradło zabrało mu niemal całe przedpołudnie i wymagało kilku wycieczek w tę i z powrotem, ale w końcu udało mu się ułożyć przy boisku pokaźną górę starannie posegregowanych belek i desek. Już porządnie zgrzany, ściągnął z siebie sweter, po czym zabrał się za dokończenie pierwszego z wykopów; zdjął zaklęcie z łopaty i wyrównał boki nieco koślawego dołu, którego ściany zabezpieczył jeszcze dodatkowo zaklęciem przed osuwaniem. Dopiero wtedy z niego wyskoczył i sięgnął po młotek, żeby zbić fundamenty pod kolumny. Nad wykonaniem wszystkich spędził kilka dobrych godzin, upewniając się, że leżały na gruncie całkowicie płasko, i że były zabezpieczone przed wilgocią; dopiero gdy wszystkimi udało mu się wyjść nad ziemię, ponownie zaczarował łopaty, żeby zaczęły zasypywać zrobione wcześniej wykopy, a sam przystanął na moment, otrzepując dłonie z błota, choć właściwie nie miało to żadnego sensu - wskakiwanie i wyskakiwanie z głębokich dołów spowodowało, że od stóp do głów umorusany był błotnymi smugami, a buty i skarpetki przesiąkły mu niemal zupełnie. Przez moment rozważał zignorowanie tej niedogodności - być może w powietrzu wyschłyby same - ale im dłużej stał w bezruchu, tym bardziej dokuczało mu wspinające się po kostkach zimno; pozostawił więc łopaty same sobie, w międzyczasie udając się do Skamieliny, żeby się wysuszyć, przebrać i coś zjeść.
Koniec końców spędził w chacie około godziny, przygotowując wczesny obiad dla siebie, braci i Amelii; podsmażonego na maśle i cebuli okonia z gotowaną kaszą gryczaną zjadł już jednak na wpół w biegu, spiesząc się z powrotem na mokradło, żeby przed zmrokiem zdążyć wykonać konstrukcję przynajmniej pod jedną z wież. Zanim dotarł na miejsce, zaczarowane łopaty niemal skończyły zasypywanie wykopów, choć narobiły przy tym tyle bałaganu, że pracę dokończył sam, wyrównując jeszcze ziemię i ją przydeptując.
Zanim zabrał się za zbijanie konstrukcji, sprawdził jeszcze dokładnie projekt, upewniając się, że miał wszystko, czego potrzebował; podstawę konstrukcji nośnej miały stanowić kratownice, do których planował przytwierdzić schody prowadzące na platformę. Ponieważ większość prac miała być prowadzona na wysokości, tym razem Billy zaopatrzył się w miotłę, przez której rączkę przewiesił torbę z narzędziami, głównie gwoździami. Odbiwszy się od ziemi, zaczął zbijać ze sobą przycięte wcześniej na wymiar elementy w słupki i krzyżulce, tworzące charakterystyczny kształt kratownicy. Manewrowanie w powietrzu za pomocą wyłącznie nóg wymagało pewnej wprawy, ale po paru kursach w tę i z powrotem nieco się do tego przyzwyczaił; otrzymana od Hannah miotła była idealnie wyważona, opowiadała też na wszystkie, nawet najdrobniejsze ruchy, ułatwiając mu zachowanie równowagi - również wtedy, gdy wychylał się na bok, żeby wykonać wypadające w niezbyt wygodnym miejscu łączenie. Kiedy udało mu się dotrzeć do samej góry, zabrał się za przybijanie podpórek pod schody, zaczynając od ukośnych belek, do których miał później przybić listwy i stopnie. Udało mu się zamontować właśnie ostatni ze spoczników, kiedy zaczęło robić się porządnie ciemno - na tyle, że przestawał dostrzegać poszczególne elementy. Wiedział, że dobre lumos maxima pozwoliłoby mu na kontynuowanie pracy, ale w rozpoczynaniu prac nad kolejną wieżą nie dostrzegał większego sensu - gdyby chciał wznieść ją w całości, robiłby to do rana.
| zt (majsterkowanie +60)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
14 XI '57
Oaza była miejscem pięknym, niekoniecznie ze względu na swoje walory estetyczne, a nadzieję, bezpieczeństwo i schronienie, jakie ofiarowała tym wszystkim ludziom. Beckett nie miał zamiaru się tu przeprowadzać, uznając, że jest osobą już zbyt starą, ale wielokrotnie myślał, czy nie wysłać tu Trixie. Jeżeli rozpoczęłoby się piekło na półwyspie kornwalijskim, zapewne dokładnie tak, by zrobił. Zjawił się więc w Oazie około godziny 10 rano, aby pomóc przy budowie boiska. Nigdy zresztą nie był fanem quidditcha, sport nie wydawał się pociągający, ale rozumiał doskonale kwestię morale, jakie należało podnieść w społeczeństwie. William wymyślił więc plan, który prowadzić miał nie tylko do rozgrywek i meczów, ale także do stworzenia przestrzeni dla wszystkich mieszkańców Oazy. Stevie majsterkować lubił od zawsze i nie bez powodu na wieść, że jest do wykonania tego typu praca, nawet jeśli charytatywna, pognał pomóc w przedsięwzięciu.
Dzisiaj jego zadaniem był montaż barierek i ławek. Wymagało to nie tylko sprawności, ale i trochę sprytu. Wyposażony więc w gogle, nieco bardziej roboczy strój, którego nie żal było pobrudzić (chociaż Beatrix i tak zapewne byłaby na niego wściekła), kilka mugolskich śrubokrętów i oczywiście różdżkę. Odgarniając lecące na twarz włosy, ruszył w stronę przygotowanych części. Mógłby użyć wyłącznie magii, ale dzisiaj miał dzisiaj nieco inne plany. Rozpoczął od przenoszenia metalowych części na miejsce, gdzie miały stanąć barierki. Machnięciem różdżki ciężkie komponenty przelatywały na miejsce obok. Mężczyzna rozpoczął od wzięcia rury, która posłużyć miała za jedną z nóg barierki i siłą mięśni wkręcił ją w dostosowane do tego miejsce, klinując dodatkowo śrubą, tak, aby nie ruszyła się nawet na milimetr. Dokładnie to samo zrobił z pozostałymi, upewniając się jeszcze, że każda z nich dobrze siedzi i może przejść do dalszego etapu prac. Było coraz chłodniej, ale obwiązany szalikiem od Trixie nie odczuwał tego tak bardzo. Schylił się po materiał, który miał być faktyczną barierką, a ten okazał się dość lekki. Teraz należało go przewiercić do podpórek. Przez chwilę chwycił za śrubokręt i już zabierał się pracy, gdy jego wzrok poszedł w lewo, dostrzegając, jak wiele obrotów nadgarstka rzeczywiście musiałby wykonać... A gdyby tak...? Chwycił różdżkę i przyłożył ją do miejsca, gdzie śruby miały się zakleszczyć, gestem wskazując, co tak właściwie miały zrobić. Czary transmutacyjne powoli topiły metal z drewnem ze sobą, czyniąc go o wiele trwalszym i mniej podatnym na uszkodzenia. Przecież jeśli tłum naprze, to barierki musiały dobrze go powstrzymać przed wypadnięciem. Chociaż całość zajęła kilka godzin, to ani myślał prosić o pomoc. Dzień, w którym mógł zrobić coś innego, okazał się dniem pełnym relaksu na świeżym powietrzu. Upewniając się, że cały teren odgrodzony jest barierkami, że te są bezpieczne, a rurka zabezpieczająca ich środek, dobrze wtopiła się w boczne, mógł przejść do dalszej pracy. Żadne dziecko, ani dorosły nie powinno wypaść przez nie, o to zadbał. Następnie przyjrzał się, co jeszcze zostało na placu boju. A więc ławki... Pojedyncze deski wyglądały na ciężkie, to też nie do końca miał zamiar nosić je jedynie za pomocą siły mięśni. Kilka machnięć więc powinno załatwić sprawę i rzeczywiście, te rozkładały się na stopniach służących za trybuny. Należało je jednak zabezpieczyć, dokręcić i upewnić się, że są nie tylko bezpieczne, ale i wygodne. Rozpoczął więc pieszą wędrówkę z różdżką i śrubokrętem, dokręcając każdą z ławek na cztery śruby. Do części użył siły mięśni, do części własnej mocy. Trwało to dobre półtora, lub nawet dwie godziny, gdy w końcu trybuny były gotowe, a on wyprostował się, obserwując jeszcze efekt swojej pracy. Co prawda, do świetności tego miejsca sporo zostało, ale skoro mógł przydać się, chociażby w ten sposób, to miał zamiary to zrobić. Na koniec przeszedł jeszcze dookoła, obserwując wynik działań. Nie był pewien, czy pan Moore będzie zadowolony, ale oby tak. Skoro mógł jakoś odjąć pracę z cudzych barków, to tym lepiej.
zt
Oaza była miejscem pięknym, niekoniecznie ze względu na swoje walory estetyczne, a nadzieję, bezpieczeństwo i schronienie, jakie ofiarowała tym wszystkim ludziom. Beckett nie miał zamiaru się tu przeprowadzać, uznając, że jest osobą już zbyt starą, ale wielokrotnie myślał, czy nie wysłać tu Trixie. Jeżeli rozpoczęłoby się piekło na półwyspie kornwalijskim, zapewne dokładnie tak, by zrobił. Zjawił się więc w Oazie około godziny 10 rano, aby pomóc przy budowie boiska. Nigdy zresztą nie był fanem quidditcha, sport nie wydawał się pociągający, ale rozumiał doskonale kwestię morale, jakie należało podnieść w społeczeństwie. William wymyślił więc plan, który prowadzić miał nie tylko do rozgrywek i meczów, ale także do stworzenia przestrzeni dla wszystkich mieszkańców Oazy. Stevie majsterkować lubił od zawsze i nie bez powodu na wieść, że jest do wykonania tego typu praca, nawet jeśli charytatywna, pognał pomóc w przedsięwzięciu.
Dzisiaj jego zadaniem był montaż barierek i ławek. Wymagało to nie tylko sprawności, ale i trochę sprytu. Wyposażony więc w gogle, nieco bardziej roboczy strój, którego nie żal było pobrudzić (chociaż Beatrix i tak zapewne byłaby na niego wściekła), kilka mugolskich śrubokrętów i oczywiście różdżkę. Odgarniając lecące na twarz włosy, ruszył w stronę przygotowanych części. Mógłby użyć wyłącznie magii, ale dzisiaj miał dzisiaj nieco inne plany. Rozpoczął od przenoszenia metalowych części na miejsce, gdzie miały stanąć barierki. Machnięciem różdżki ciężkie komponenty przelatywały na miejsce obok. Mężczyzna rozpoczął od wzięcia rury, która posłużyć miała za jedną z nóg barierki i siłą mięśni wkręcił ją w dostosowane do tego miejsce, klinując dodatkowo śrubą, tak, aby nie ruszyła się nawet na milimetr. Dokładnie to samo zrobił z pozostałymi, upewniając się jeszcze, że każda z nich dobrze siedzi i może przejść do dalszego etapu prac. Było coraz chłodniej, ale obwiązany szalikiem od Trixie nie odczuwał tego tak bardzo. Schylił się po materiał, który miał być faktyczną barierką, a ten okazał się dość lekki. Teraz należało go przewiercić do podpórek. Przez chwilę chwycił za śrubokręt i już zabierał się pracy, gdy jego wzrok poszedł w lewo, dostrzegając, jak wiele obrotów nadgarstka rzeczywiście musiałby wykonać... A gdyby tak...? Chwycił różdżkę i przyłożył ją do miejsca, gdzie śruby miały się zakleszczyć, gestem wskazując, co tak właściwie miały zrobić. Czary transmutacyjne powoli topiły metal z drewnem ze sobą, czyniąc go o wiele trwalszym i mniej podatnym na uszkodzenia. Przecież jeśli tłum naprze, to barierki musiały dobrze go powstrzymać przed wypadnięciem. Chociaż całość zajęła kilka godzin, to ani myślał prosić o pomoc. Dzień, w którym mógł zrobić coś innego, okazał się dniem pełnym relaksu na świeżym powietrzu. Upewniając się, że cały teren odgrodzony jest barierkami, że te są bezpieczne, a rurka zabezpieczająca ich środek, dobrze wtopiła się w boczne, mógł przejść do dalszej pracy. Żadne dziecko, ani dorosły nie powinno wypaść przez nie, o to zadbał. Następnie przyjrzał się, co jeszcze zostało na placu boju. A więc ławki... Pojedyncze deski wyglądały na ciężkie, to też nie do końca miał zamiar nosić je jedynie za pomocą siły mięśni. Kilka machnięć więc powinno załatwić sprawę i rzeczywiście, te rozkładały się na stopniach służących za trybuny. Należało je jednak zabezpieczyć, dokręcić i upewnić się, że są nie tylko bezpieczne, ale i wygodne. Rozpoczął więc pieszą wędrówkę z różdżką i śrubokrętem, dokręcając każdą z ławek na cztery śruby. Do części użył siły mięśni, do części własnej mocy. Trwało to dobre półtora, lub nawet dwie godziny, gdy w końcu trybuny były gotowe, a on wyprostował się, obserwując jeszcze efekt swojej pracy. Co prawda, do świetności tego miejsca sporo zostało, ale skoro mógł przydać się, chociażby w ten sposób, to miał zamiary to zrobić. Na koniec przeszedł jeszcze dookoła, obserwując wynik działań. Nie był pewien, czy pan Moore będzie zadowolony, ale oby tak. Skoro mógł jakoś odjąć pracę z cudzych barków, to tym lepiej.
zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
| 13 listopada
Atrakcje związane z budową konstrukcji nośnej pod trybuny sprawiły, że następnego ranka Billy'ego obudził potężny ból ramion i pleców - z rozścielonego na drewnianej podłodze posłania (była jego kolej na spanie w kuchni) zwlókł się z trudem, krzywiąc się i poruszając dookoła rękami, starając się chociaż odrobinę rozgrzać zastałe mięśnie. Rzut okiem za okno również nie poprawił mu humoru - z zasnutego szarymi chmurami nieba siąpił deszcz - i gdyby nie fakt, że kolejnego dnia w montażu ławek i barierek miał pomóc mu Stevie, prawdopodobnie nie zdecydowałby się na wyprawę na boisko.
Tymczasem w stronę mokradła ruszył tuż po wczesnym śniadaniu, zabierając ze sobą tylko torbę z narzędziami i miotłę - całe drewno potrzebne do dokończenia wież i budowy platform zniósł na miejsce dzień wcześniej. Zanim jeszcze zabrał się do pracy, zdecydował się sprawdzić stabilność wzniesionej już konstrukcji - a odbicie się stopami od ziemi i wzbicie w powietrze niemal od razu sprawiło, że opuściła go lwia część wisielczego nastroju. Nie potrafiąc się powstrzymać, zrobił kilka szybkich pętli wokół boiska, parę razy wyrzucając nawet przed siebie zawieszone na metalowym kółku klucze, żeby później rzucić się za nimi w pogoń i je złapać - tuż przed tym, nim miałyby okazję wbić się w miękkie błoto.
Gdy krótka rozgrzewka przytępiła już ból, przemknął wzdłuż wszystkich kratownic po kolei, potrząsając za tworzące je słupki i sprawdzając mocowania - wydawały się trzymać bez trudu, żadne z łączeń nie rozluźniło się też przez noc; do dokończenia pozostała mu ostatnia z wież, w pierwszej kolejności zajął się więc nią - dzięki przygotowanym zawczasu elementom i nabraniu pewnej wprawy uwijając się z tym zadaniem do południa, kiedy to zza przerzedzonych nieco chmur wychyliły się nieśmiało pierwsze promienie niewidzianego dawno słońca. Potraktował to jako dobry omen, i po niedługiej przerwie na gorącą, ziołową herbatę, zabrał się za budowę platform.
Chociaż w porównaniu do samych wież i schodów, konstrukcja poziomych pomostów mogłaby wydać się bajecznie prosta, to problematyczna w ich montażu była wysokość - umieszczone na samym szczycie wież, musiały być zbijane z unoszącej się w powietrzu miotły, i w ten sam sposób trzeba było również wytransportować długie, ciężkie, drewniane elementy - a już próba podniesienia pierwszego z nich zakończyła się fiaskiem. Podwieszenie nieporęcznej belki zajęło Billy'emu absurdalnie dużo czasu, a gdy spróbował poderwać się w górę, okazało się, że manewrowanie tak mocno obciążoną miotłą było nie tyle trudne, co niemożliwe. Po kilku karkołomnych startach, wrócił w końcu na ziemię, decydując się sięgnąć po magię; wyćwiczone w ostatnim czasie libramuto pomogło mu tymczasowo odciążyć nieco balast, ale i tak musiał zachować ostrożność, żeby kołyszący się krawędziak nie uderzył przez przypadek w pozostałe, niezabezpieczone jeszcze części kratownicy.
Po kilku kursach było już łatwiej, chociaż zanim skończył, koszula już porządnie przykleiła mu się do spoconych pleców; nie miał jednak czasu do stracenia, od razu zabrał się więc za zbijanie podestów - zaczynając od poziomych belek, a później na nich opierając zbudowane z płaskich desek platformy. Transport tych ostatnich był już łatwiejszy, były lżejsze i krótsze - a gdy udało mu się przybić na tyle duży fragment, że był w stanie na nim stanąć, mógł zejść z wrażliwej na wszelkie zmiany pozycji miotły i resztę pracy dokończyć już na górze: klęcząc na częściowo ukończonym podeście i - deska po desce - wypełniając kolejne przerwy w konstrukcji. Kiedy skończył, na każdej z platform przybił jeszcze deski krawędziowe, wcześniej dokładnie je wyrównując - nie chciał, żeby pan Beckett miał problem z zamontowaniem barierek, a nierówne deski mogły niepotrzebnie się wyginać.
Kiedy skończył przybijać ostatnie z nich, było już niemal zupełnie ciemno - zdecydował się więc sprawdzenie poprawności wykonania konstrukcji zostawić sobie na następny dzień; mógł przy okazji potowarzyszyć Steviemu w pracy, a przynajmniej w jej części.
| zt (majsterkowanie +60)
Atrakcje związane z budową konstrukcji nośnej pod trybuny sprawiły, że następnego ranka Billy'ego obudził potężny ból ramion i pleców - z rozścielonego na drewnianej podłodze posłania (była jego kolej na spanie w kuchni) zwlókł się z trudem, krzywiąc się i poruszając dookoła rękami, starając się chociaż odrobinę rozgrzać zastałe mięśnie. Rzut okiem za okno również nie poprawił mu humoru - z zasnutego szarymi chmurami nieba siąpił deszcz - i gdyby nie fakt, że kolejnego dnia w montażu ławek i barierek miał pomóc mu Stevie, prawdopodobnie nie zdecydowałby się na wyprawę na boisko.
Tymczasem w stronę mokradła ruszył tuż po wczesnym śniadaniu, zabierając ze sobą tylko torbę z narzędziami i miotłę - całe drewno potrzebne do dokończenia wież i budowy platform zniósł na miejsce dzień wcześniej. Zanim jeszcze zabrał się do pracy, zdecydował się sprawdzić stabilność wzniesionej już konstrukcji - a odbicie się stopami od ziemi i wzbicie w powietrze niemal od razu sprawiło, że opuściła go lwia część wisielczego nastroju. Nie potrafiąc się powstrzymać, zrobił kilka szybkich pętli wokół boiska, parę razy wyrzucając nawet przed siebie zawieszone na metalowym kółku klucze, żeby później rzucić się za nimi w pogoń i je złapać - tuż przed tym, nim miałyby okazję wbić się w miękkie błoto.
Gdy krótka rozgrzewka przytępiła już ból, przemknął wzdłuż wszystkich kratownic po kolei, potrząsając za tworzące je słupki i sprawdzając mocowania - wydawały się trzymać bez trudu, żadne z łączeń nie rozluźniło się też przez noc; do dokończenia pozostała mu ostatnia z wież, w pierwszej kolejności zajął się więc nią - dzięki przygotowanym zawczasu elementom i nabraniu pewnej wprawy uwijając się z tym zadaniem do południa, kiedy to zza przerzedzonych nieco chmur wychyliły się nieśmiało pierwsze promienie niewidzianego dawno słońca. Potraktował to jako dobry omen, i po niedługiej przerwie na gorącą, ziołową herbatę, zabrał się za budowę platform.
Chociaż w porównaniu do samych wież i schodów, konstrukcja poziomych pomostów mogłaby wydać się bajecznie prosta, to problematyczna w ich montażu była wysokość - umieszczone na samym szczycie wież, musiały być zbijane z unoszącej się w powietrzu miotły, i w ten sam sposób trzeba było również wytransportować długie, ciężkie, drewniane elementy - a już próba podniesienia pierwszego z nich zakończyła się fiaskiem. Podwieszenie nieporęcznej belki zajęło Billy'emu absurdalnie dużo czasu, a gdy spróbował poderwać się w górę, okazało się, że manewrowanie tak mocno obciążoną miotłą było nie tyle trudne, co niemożliwe. Po kilku karkołomnych startach, wrócił w końcu na ziemię, decydując się sięgnąć po magię; wyćwiczone w ostatnim czasie libramuto pomogło mu tymczasowo odciążyć nieco balast, ale i tak musiał zachować ostrożność, żeby kołyszący się krawędziak nie uderzył przez przypadek w pozostałe, niezabezpieczone jeszcze części kratownicy.
Po kilku kursach było już łatwiej, chociaż zanim skończył, koszula już porządnie przykleiła mu się do spoconych pleców; nie miał jednak czasu do stracenia, od razu zabrał się więc za zbijanie podestów - zaczynając od poziomych belek, a później na nich opierając zbudowane z płaskich desek platformy. Transport tych ostatnich był już łatwiejszy, były lżejsze i krótsze - a gdy udało mu się przybić na tyle duży fragment, że był w stanie na nim stanąć, mógł zejść z wrażliwej na wszelkie zmiany pozycji miotły i resztę pracy dokończyć już na górze: klęcząc na częściowo ukończonym podeście i - deska po desce - wypełniając kolejne przerwy w konstrukcji. Kiedy skończył, na każdej z platform przybił jeszcze deski krawędziowe, wcześniej dokładnie je wyrównując - nie chciał, żeby pan Beckett miał problem z zamontowaniem barierek, a nierówne deski mogły niepotrzebnie się wyginać.
Kiedy skończył przybijać ostatnie z nich, było już niemal zupełnie ciemno - zdecydował się więc sprawdzenie poprawności wykonania konstrukcji zostawić sobie na następny dzień; mógł przy okazji potowarzyszyć Steviemu w pracy, a przynajmniej w jej części.
| zt (majsterkowanie +60)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
| 19 listopada
Potrzebował dobrych kilku dni, żeby poprawić drobne niedociągnięcia pozostałe po budowie trybun oraz sprawdzić dokładnie wszystkie elementy konstrukcji. Nie spieszył się jednak przy tym etapie, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo był istotny: poluzowana barierka otaczająca boisko czy przeciekający dach magazynu na sprzęt byłyby uciążliwe, ale do przeżycia - jednak jakiekolwiek błędy w wykonaniu wzniesionych ponad ziemię platform mogłyby okazać się tragiczne w skutkach. Nim przystąpił więc do nałożenia na trybuny ochronnych zaklęć, zaliczył kilka parogodzinnych wycieczek na boisko, dokręcając, dokładając gwoździ i wyrównując; odbywające się w międzyczasie spotkanie z lordem Longbottomem tylko dodało mu motywacji do pracy, mimo nawału obowiązków starał się więc znajdować jak najwięcej czasu potrzebnego na dokończenie budowy, w weekend odwiedzając też mieszkającego w Dolinie Godryka wujka, który zawodowo zajmował się magicznym budownictwem. Nie planował rzecz jasna przyprowadzać go do Oazy, nie mając zamiaru odciągać go od rodziny i wplątywać kolejnej z gałęzi Moore'ów w otwartą wojnę, ale z jego wiedzy i doświadczenia korzystał bez wyrzutów sumienia - a kiedy kilka dni później pojawił się ponownie na mokradle, w torbie chował zapełniony do połowy notes odręcznych notatek ze wskazówkami co do nakładania zaklęć chroniących przed pogodą.
Na pierwszą z trybun wbiegł truchtem, upewniając się po drodze, że drewniane stopnie nie uginały się zbyt mocno, a na górnej platformie podskoczył kilka razy, tupiąc głośno - wydawała się stabilna. Torbę z narzędziami odłożył na jedną z zamontowanych przez Steviego ławek, a z wewnętrznej kieszeni różdżki wyciągnął różdżkę. Nie musiał zerkać w schemat przygotowany przez wuja - przez parę ostatnich wieczorów przewałkował go tyle razy, że znał go na pamięć - ale i tak rozłożył skrawki pergaminów na siedzisku. Jeśli wierzyć słowom starszego Moore'a, magia budowlana nie różniła się - w założeniu - aż tak bardzo od zwyczajnego, mugolskiego budownictwa; inne były materiały, bo konstrukcje należało wznieść, posiłkując się magiczną energią, ale zasady działały podobnie - silniejsze i bardziej złożone zaklęcia potrzebowały konstrukcji o lepszej magicznej nośności. To, które on sam miał zamiar nałożyć dzisiaj, należało do stosunkowo prostych, nie powinno mu więc sprawić większych problemów.
W teorii.
W praktyce pierwsza magiczna kolumna pękła pod własnym ciężarem, zanim jeszcze zdołałby oderwać od niej różdżkę; miał wznieść je cztery - zlokalizowane we wszystkich rogach platformy, miały następnie utrzymać na sobie łukowatą konstrukcję, na której planował rozciągnąć chroniące przed pogodą zaklęcia. Inkantacje były poprawne, lecz zabrakło mu precyzji; wziąwszy kilka głębszych wdechów zaczął więc od początku, i tym razem udało mu się poprawnie spiętrzyć magię najpierw w jednym, a później w pozostałych trzech rogach. Kolejne problemy pojawiły się przy budowie magicznych łuków - pierwszy okazał się źle wymierzony, i choć oparł się idealnie na pierwszej kolumnie, to jego drugi koniec zawisnął w powietrzu; naprostowanie go w tej pozycji znajdowało się daleko poza zasięgiem umiejętności Billy'ego (choć był niemal pewien, że jego wujek potrzebowałby na to jedynie machnięcia różdżką), pozbył się więc wadliwego elementu, żeby spróbować raz jeszcze. Niecałe pół godziny później mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że był względnie usatysfakcjonowany uzyskanym efektem, przystąpił więc do ostatniego etapu, który polegał na rozciągnięciu ochronnej magii na przygotowanej właśnie konstrukcji. Na schemacie narysowanym przez wuja wyglądało to jak rozciąganie płachty na namiotowych palikach, i tak też do tego podszedł, pilnując, żeby nie znalazło się w niej miejsce dla żadnego prześwitu czy dziury; gdy skończył, rozejrzał się jeszcze dookoła, ale magia była rzecz jasna niedostrzegalna gołym okiem - to, jak dobrze mu poszło, miała więc zweryfikować dopiero pogoda.
Uporawszy się z pierwszą platformą, zebrał z ławki szkice i torbę, a później zbiegł truchtem po drewnianych schodach, żeby ruszyć ku kolejnej platformie; miał nadzieję, że nabrana wprawa sprawi, że z każdą następną pójdzie mu znacznie szybciej.
| zt (opcm +25)
Potrzebował dobrych kilku dni, żeby poprawić drobne niedociągnięcia pozostałe po budowie trybun oraz sprawdzić dokładnie wszystkie elementy konstrukcji. Nie spieszył się jednak przy tym etapie, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo był istotny: poluzowana barierka otaczająca boisko czy przeciekający dach magazynu na sprzęt byłyby uciążliwe, ale do przeżycia - jednak jakiekolwiek błędy w wykonaniu wzniesionych ponad ziemię platform mogłyby okazać się tragiczne w skutkach. Nim przystąpił więc do nałożenia na trybuny ochronnych zaklęć, zaliczył kilka parogodzinnych wycieczek na boisko, dokręcając, dokładając gwoździ i wyrównując; odbywające się w międzyczasie spotkanie z lordem Longbottomem tylko dodało mu motywacji do pracy, mimo nawału obowiązków starał się więc znajdować jak najwięcej czasu potrzebnego na dokończenie budowy, w weekend odwiedzając też mieszkającego w Dolinie Godryka wujka, który zawodowo zajmował się magicznym budownictwem. Nie planował rzecz jasna przyprowadzać go do Oazy, nie mając zamiaru odciągać go od rodziny i wplątywać kolejnej z gałęzi Moore'ów w otwartą wojnę, ale z jego wiedzy i doświadczenia korzystał bez wyrzutów sumienia - a kiedy kilka dni później pojawił się ponownie na mokradle, w torbie chował zapełniony do połowy notes odręcznych notatek ze wskazówkami co do nakładania zaklęć chroniących przed pogodą.
Na pierwszą z trybun wbiegł truchtem, upewniając się po drodze, że drewniane stopnie nie uginały się zbyt mocno, a na górnej platformie podskoczył kilka razy, tupiąc głośno - wydawała się stabilna. Torbę z narzędziami odłożył na jedną z zamontowanych przez Steviego ławek, a z wewnętrznej kieszeni różdżki wyciągnął różdżkę. Nie musiał zerkać w schemat przygotowany przez wuja - przez parę ostatnich wieczorów przewałkował go tyle razy, że znał go na pamięć - ale i tak rozłożył skrawki pergaminów na siedzisku. Jeśli wierzyć słowom starszego Moore'a, magia budowlana nie różniła się - w założeniu - aż tak bardzo od zwyczajnego, mugolskiego budownictwa; inne były materiały, bo konstrukcje należało wznieść, posiłkując się magiczną energią, ale zasady działały podobnie - silniejsze i bardziej złożone zaklęcia potrzebowały konstrukcji o lepszej magicznej nośności. To, które on sam miał zamiar nałożyć dzisiaj, należało do stosunkowo prostych, nie powinno mu więc sprawić większych problemów.
W teorii.
W praktyce pierwsza magiczna kolumna pękła pod własnym ciężarem, zanim jeszcze zdołałby oderwać od niej różdżkę; miał wznieść je cztery - zlokalizowane we wszystkich rogach platformy, miały następnie utrzymać na sobie łukowatą konstrukcję, na której planował rozciągnąć chroniące przed pogodą zaklęcia. Inkantacje były poprawne, lecz zabrakło mu precyzji; wziąwszy kilka głębszych wdechów zaczął więc od początku, i tym razem udało mu się poprawnie spiętrzyć magię najpierw w jednym, a później w pozostałych trzech rogach. Kolejne problemy pojawiły się przy budowie magicznych łuków - pierwszy okazał się źle wymierzony, i choć oparł się idealnie na pierwszej kolumnie, to jego drugi koniec zawisnął w powietrzu; naprostowanie go w tej pozycji znajdowało się daleko poza zasięgiem umiejętności Billy'ego (choć był niemal pewien, że jego wujek potrzebowałby na to jedynie machnięcia różdżką), pozbył się więc wadliwego elementu, żeby spróbować raz jeszcze. Niecałe pół godziny później mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że był względnie usatysfakcjonowany uzyskanym efektem, przystąpił więc do ostatniego etapu, który polegał na rozciągnięciu ochronnej magii na przygotowanej właśnie konstrukcji. Na schemacie narysowanym przez wuja wyglądało to jak rozciąganie płachty na namiotowych palikach, i tak też do tego podszedł, pilnując, żeby nie znalazło się w niej miejsce dla żadnego prześwitu czy dziury; gdy skończył, rozejrzał się jeszcze dookoła, ale magia była rzecz jasna niedostrzegalna gołym okiem - to, jak dobrze mu poszło, miała więc zweryfikować dopiero pogoda.
Uporawszy się z pierwszą platformą, zebrał z ławki szkice i torbę, a później zbiegł truchtem po drewnianych schodach, żeby ruszyć ku kolejnej platformie; miał nadzieję, że nabrana wprawa sprawi, że z każdą następną pójdzie mu znacznie szybciej.
| zt (opcm +25)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
| 20 listopada
Kolejnego dnia powitała go ściana deszczu; grube, ciężkie krople uderzały wściekle w dach i okna Skamieliny, nasilając się i cichnąc w niekończących się falach, targane dodatkowo silnym, wiejącym od morza wiatrem. W normalnych okolicznościach wprawiłoby go to w irytację - do wzniesienia pozostał mu budynek mający pomieścić szatnię i magazyn, a wykonując wykopy przy takiej pogodzie, utonąłby w błocie - ale ulewa była też idealną okazją do sprawdzenia wytrzymałości nałożonych dzień wcześniej zaklęć. Po skromnym śniadaniu ubrał więc kurtkę, narzucił na głowę przeciwdeszczowy kaptur, przełożył przez ramię torbę z narzędziami i ruszył w stronę mokradła - raz po raz podciągając wyżej kołnierz i ślizgając się na kamieniach, którymi wyłożona była ścieżka prowadząca do boiska.
Na miejscu - dokładnie tak, jak się spodziewał - nie zastał nikogo, szybko ruszył więc w stronę trybun, chcąc schować się pod magicznym zadaszeniem, ale ledwie wszedł na schody, żeby wspiąć się na górną platformę, zrozumiał, że coś było nie tak - bo na głowę zaczęła kapać mu woda. Zaklął cicho pod nosem, spoglądając w górę i dostrzegając, że krople spływały ze zlokalizowanej na szczycie schodów kładki. Wbiegł szybko po drewnianych stopniach, na których również piętrzyła się cienka warstewka deszczówki - i parę oddechów później znalazł się na górze, przyglądając się temu, co zostało z nakładanych poprzedniego dnia zaklęć ochronnych.
Tylko część trzymała się całości; boki i rogi platformy, znajdujące się najbliżej kolumn, pozostawały suche - środek jednak wyraźnie przeciekał, przepuszczając wodę w postaci kilku długich, lejących się nieprzerwanie strug, szczęśliwie omijających zamontowane przez Steviego ławki, ale tworzących pokaźnych rozmiarów kałużę na podłodze. Billy cofnął się o krok, przeczesując włosy palcami i przez moment wpatrując się w dziurę, zupełnie jakby spodziewał się, że zasklepi się na jego nieme życzenie. Czy magiczne dziury w ogóle można było załatać? Cofnął się pod barierkę, sięgając do torby i raz jeszcze zaglądając do notatek i schematów, które otrzymał od wuja - próbując nie tyle zrozumieć, co poszło nie tak, a znaleźć rozwiązanie, które nie wymagałoby zaczęcia całego procesu od początku. Zatrzymał się niemal na końcu, przez parę minut studiując zaklęcia uszczelniające - po czym odłożył to wszystko na bok, wyciągnął różdżkę i wyciągnął ją w górę, wracając na środek.
Proces okazał się trudniejszy i bardziej uciążliwy niż wyglądał na pierwszy rzut oka, ale już po paru sekundach Billy był w stanie stwierdzić, że działał - bo pierwsza ze strug stawała się coraz cieńsza, aż w końcu zniknęła całkowicie; to samo zrobił ze wszystkimi innymi, łatając przerwy w barierze jedna po drugiej, żeby później ruszyć w stronę następnej wieży. Szczęśliwie nie wszystkie okazały się równie pechowe, musiał naprawić jeszcze dwie - a kiedy skończył, zabrał się za osuszanie desek, które zdążyły zamoknąć. Nie chciał, żeby drewno zbutwiało, szczęśliwie jednak nie było narażone na działanie wody długo - i kiedy Billy późnym popołudniem opuszczał boisko, wydawało mu się, że problem został zażegnany.
| zt (i jeszcze raz opcm +25)
Kolejnego dnia powitała go ściana deszczu; grube, ciężkie krople uderzały wściekle w dach i okna Skamieliny, nasilając się i cichnąc w niekończących się falach, targane dodatkowo silnym, wiejącym od morza wiatrem. W normalnych okolicznościach wprawiłoby go to w irytację - do wzniesienia pozostał mu budynek mający pomieścić szatnię i magazyn, a wykonując wykopy przy takiej pogodzie, utonąłby w błocie - ale ulewa była też idealną okazją do sprawdzenia wytrzymałości nałożonych dzień wcześniej zaklęć. Po skromnym śniadaniu ubrał więc kurtkę, narzucił na głowę przeciwdeszczowy kaptur, przełożył przez ramię torbę z narzędziami i ruszył w stronę mokradła - raz po raz podciągając wyżej kołnierz i ślizgając się na kamieniach, którymi wyłożona była ścieżka prowadząca do boiska.
Na miejscu - dokładnie tak, jak się spodziewał - nie zastał nikogo, szybko ruszył więc w stronę trybun, chcąc schować się pod magicznym zadaszeniem, ale ledwie wszedł na schody, żeby wspiąć się na górną platformę, zrozumiał, że coś było nie tak - bo na głowę zaczęła kapać mu woda. Zaklął cicho pod nosem, spoglądając w górę i dostrzegając, że krople spływały ze zlokalizowanej na szczycie schodów kładki. Wbiegł szybko po drewnianych stopniach, na których również piętrzyła się cienka warstewka deszczówki - i parę oddechów później znalazł się na górze, przyglądając się temu, co zostało z nakładanych poprzedniego dnia zaklęć ochronnych.
Tylko część trzymała się całości; boki i rogi platformy, znajdujące się najbliżej kolumn, pozostawały suche - środek jednak wyraźnie przeciekał, przepuszczając wodę w postaci kilku długich, lejących się nieprzerwanie strug, szczęśliwie omijających zamontowane przez Steviego ławki, ale tworzących pokaźnych rozmiarów kałużę na podłodze. Billy cofnął się o krok, przeczesując włosy palcami i przez moment wpatrując się w dziurę, zupełnie jakby spodziewał się, że zasklepi się na jego nieme życzenie. Czy magiczne dziury w ogóle można było załatać? Cofnął się pod barierkę, sięgając do torby i raz jeszcze zaglądając do notatek i schematów, które otrzymał od wuja - próbując nie tyle zrozumieć, co poszło nie tak, a znaleźć rozwiązanie, które nie wymagałoby zaczęcia całego procesu od początku. Zatrzymał się niemal na końcu, przez parę minut studiując zaklęcia uszczelniające - po czym odłożył to wszystko na bok, wyciągnął różdżkę i wyciągnął ją w górę, wracając na środek.
Proces okazał się trudniejszy i bardziej uciążliwy niż wyglądał na pierwszy rzut oka, ale już po paru sekundach Billy był w stanie stwierdzić, że działał - bo pierwsza ze strug stawała się coraz cieńsza, aż w końcu zniknęła całkowicie; to samo zrobił ze wszystkimi innymi, łatając przerwy w barierze jedna po drugiej, żeby później ruszyć w stronę następnej wieży. Szczęśliwie nie wszystkie okazały się równie pechowe, musiał naprawić jeszcze dwie - a kiedy skończył, zabrał się za osuszanie desek, które zdążyły zamoknąć. Nie chciał, żeby drewno zbutwiało, szczęśliwie jednak nie było narażone na działanie wody długo - i kiedy Billy późnym popołudniem opuszczał boisko, wydawało mu się, że problem został zażegnany.
| zt (i jeszcze raz opcm +25)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
21 XI '57
Po tygodniu ponownie pojawił się w Oazie, aby pomóc w budowie boiska dla Płazów. Co prawda quidditch nie leżał w kręgu jego zainteresowań, ale idei przyświecała myśl wspólnoty, stworzenia środowiska przyjaznego wszystkim tym, którzy pragnęli rozwijać się w tym całym sporcie. Beckett co prawda był już nieco zmęczony, roboty fizyczne potrafiły niezbyt pozytywnie wpłynąć nie tylko na kręgosłup, ale i stawy kolanowe. Dzisiaj jednak nie było potrzeby patrzenia na takie drobne kwestie. Na szczęście, pomimo zimnego jak diabli wiatru i unoszącej się w powietrzu mżawki, nie lało. To mogłoby całkowicie zaprzepaścić plany na wykopanie rowów pod fundamenty, które miały być wylane tam przez pana Moora. Większość konstrukcji już stała, to było widać na pierwszy rzut oka, ale teraz mieli zająć się szatnią i magazynem, bez których przecież nie mogło obejść się żadne porządne boisko (a przynajmniej tak twierdził główny prowodyr zamieszania). Beckett zaciągnął więc nieco znoszony już kaszkiet na czoło, aby osłoniło oczy przed kroplami potu, które zapewne pojawią się tam już zaraz. Rzeczywiście, pochwycona w dłonie łopata była ciężka. Mógłby użyć czarów, ale te często płatały figle, a miejsce pod fundamenty musiało być określonej głębokości, bez przesadnej szerokości i długości, wszystko dopracowane w najmniejszym calu, a to najłatwiej było zrobić pracą własnych rąk. Pierwsze wbicie łopaty w ziemie podziałało idealnie, ta na szczęście była miękka i wilgotna, przez utrzymujące się ostatnio deszcze. W lecie prace mogły iść o wiele trudniej, zważając na to, że zamiast gleby, powstałaby tam wielka i zeschnięta skamielina. Prace szły powoli, ale z każdym wbiciem łopaty w dół, Stevie czuł się coraz bardziej zmęczony. Ziemia na szczęście nie sypała się do butów, ale dziwnym trafem zostawała pod paznokciami, chociaż niemal jej nie dotykał, a już na pewno niespecjalnie. Gdy doły osiągnęły około 1/3 planowanej głębokości, postanowił odpocząć, siadając na zbudowanych wcześniej tam ławkach na trybunach i przyglądając się wszystkiemu temu co było dookoła. Miejsce piękne, Oaza bezpieczna do życia, taka jaka powinna być cała Anglia. Być może powinni tam się przenieść z Trixie, być może tak byłoby lepiej, ale... Przecież ze względu na czary ochronne, nawet nie mógłby tam pracować. Logicznym wydawało się jednak wysłanie tam samej córki, ale strach przed tym, że by sobie nie poradziła, był zbyt duży, chociaż zapewne poradziłaby sobie nawet lepiej niż jej ojciec. Kilka kropel spadło na kaszkiet, gdy wstawał, aby ponownie przebić się przez warstwę gleby, usypując z niej ładną górkę niedaleko. Tym razem jednak wysiłek, jaki musiał w to wkładać, zwiększał się, to też Stevie wpadł na pomysł, nieco może przerysowany, ale czemu by nie spróbować. - Facere - mruknął pod nosem wskazując na łopatę, a ta od razu zaczęła robotę. Jej zadaniem było teraz pogłębienie dołów, a nie wytyczenie ich, to też mógł jej zaufać, wciąż kontrolując pracę. Przynajmniej nieco zmęczone mięśnie mogły odpocząć, bo wystarczyło przesunąć ją w odpowiednie miejsce, a ta działała zgodnie z poleceniem. Beckett pomachał jeszcze do przemieszczającej się niedaleko kobiety, która wyraźnie zainteresowana przyglądała mu się przez chwilę. Jak wspaniale było nie bać się, że za sekundę wyskoczy na Ciebie coś lub ktoś i zada śmiercionośną klątwę. Łopata robiła swoja, a numerolog dalej kontrolował ją, przechodząc wokół i popychając lekko w odpowiednie miejsca. Gdy doły były już wystarczająco głębokie, przerwał zaklęcie, chwytając za jej trzonek i ponownie własnoręcznie zabrał się do równania terenu, aby wylane tam fundamenty dobrze osiadły. Nie był budowlańcem, ale był technikiem, kimś, kto dobrze rozumiał prawa wszechświata i natury, materiałów, a także liczb. Wyliczone tym razem doły musiały więc spełnić swoją powinność, aby w przyszłości w tym miejscu, dokładnie tu gdzie teraz stał Beckett, jakiś zmęczony gracz quidditcha mógł wyklinać na cały głos po przegranym meczu towarzyskim. Gdy prace zostały skończone, a on odpoczął jeszcze przez chwilę, zabrał różdżkę, a także szklanką butelkę po wodzie, bo nie miał najmniejszego zamiaru śmiecić, a poza tym każdy odpad mógł się kiedyś przydać.
Po tygodniu ponownie pojawił się w Oazie, aby pomóc w budowie boiska dla Płazów. Co prawda quidditch nie leżał w kręgu jego zainteresowań, ale idei przyświecała myśl wspólnoty, stworzenia środowiska przyjaznego wszystkim tym, którzy pragnęli rozwijać się w tym całym sporcie. Beckett co prawda był już nieco zmęczony, roboty fizyczne potrafiły niezbyt pozytywnie wpłynąć nie tylko na kręgosłup, ale i stawy kolanowe. Dzisiaj jednak nie było potrzeby patrzenia na takie drobne kwestie. Na szczęście, pomimo zimnego jak diabli wiatru i unoszącej się w powietrzu mżawki, nie lało. To mogłoby całkowicie zaprzepaścić plany na wykopanie rowów pod fundamenty, które miały być wylane tam przez pana Moora. Większość konstrukcji już stała, to było widać na pierwszy rzut oka, ale teraz mieli zająć się szatnią i magazynem, bez których przecież nie mogło obejść się żadne porządne boisko (a przynajmniej tak twierdził główny prowodyr zamieszania). Beckett zaciągnął więc nieco znoszony już kaszkiet na czoło, aby osłoniło oczy przed kroplami potu, które zapewne pojawią się tam już zaraz. Rzeczywiście, pochwycona w dłonie łopata była ciężka. Mógłby użyć czarów, ale te często płatały figle, a miejsce pod fundamenty musiało być określonej głębokości, bez przesadnej szerokości i długości, wszystko dopracowane w najmniejszym calu, a to najłatwiej było zrobić pracą własnych rąk. Pierwsze wbicie łopaty w ziemie podziałało idealnie, ta na szczęście była miękka i wilgotna, przez utrzymujące się ostatnio deszcze. W lecie prace mogły iść o wiele trudniej, zważając na to, że zamiast gleby, powstałaby tam wielka i zeschnięta skamielina. Prace szły powoli, ale z każdym wbiciem łopaty w dół, Stevie czuł się coraz bardziej zmęczony. Ziemia na szczęście nie sypała się do butów, ale dziwnym trafem zostawała pod paznokciami, chociaż niemal jej nie dotykał, a już na pewno niespecjalnie. Gdy doły osiągnęły około 1/3 planowanej głębokości, postanowił odpocząć, siadając na zbudowanych wcześniej tam ławkach na trybunach i przyglądając się wszystkiemu temu co było dookoła. Miejsce piękne, Oaza bezpieczna do życia, taka jaka powinna być cała Anglia. Być może powinni tam się przenieść z Trixie, być może tak byłoby lepiej, ale... Przecież ze względu na czary ochronne, nawet nie mógłby tam pracować. Logicznym wydawało się jednak wysłanie tam samej córki, ale strach przed tym, że by sobie nie poradziła, był zbyt duży, chociaż zapewne poradziłaby sobie nawet lepiej niż jej ojciec. Kilka kropel spadło na kaszkiet, gdy wstawał, aby ponownie przebić się przez warstwę gleby, usypując z niej ładną górkę niedaleko. Tym razem jednak wysiłek, jaki musiał w to wkładać, zwiększał się, to też Stevie wpadł na pomysł, nieco może przerysowany, ale czemu by nie spróbować. - Facere - mruknął pod nosem wskazując na łopatę, a ta od razu zaczęła robotę. Jej zadaniem było teraz pogłębienie dołów, a nie wytyczenie ich, to też mógł jej zaufać, wciąż kontrolując pracę. Przynajmniej nieco zmęczone mięśnie mogły odpocząć, bo wystarczyło przesunąć ją w odpowiednie miejsce, a ta działała zgodnie z poleceniem. Beckett pomachał jeszcze do przemieszczającej się niedaleko kobiety, która wyraźnie zainteresowana przyglądała mu się przez chwilę. Jak wspaniale było nie bać się, że za sekundę wyskoczy na Ciebie coś lub ktoś i zada śmiercionośną klątwę. Łopata robiła swoja, a numerolog dalej kontrolował ją, przechodząc wokół i popychając lekko w odpowiednie miejsca. Gdy doły były już wystarczająco głębokie, przerwał zaklęcie, chwytając za jej trzonek i ponownie własnoręcznie zabrał się do równania terenu, aby wylane tam fundamenty dobrze osiadły. Nie był budowlańcem, ale był technikiem, kimś, kto dobrze rozumiał prawa wszechświata i natury, materiałów, a także liczb. Wyliczone tym razem doły musiały więc spełnić swoją powinność, aby w przyszłości w tym miejscu, dokładnie tu gdzie teraz stał Beckett, jakiś zmęczony gracz quidditcha mógł wyklinać na cały głos po przegranym meczu towarzyskim. Gdy prace zostały skończone, a on odpoczął jeszcze przez chwilę, zabrał różdżkę, a także szklanką butelkę po wodzie, bo nie miał najmniejszego zamiaru śmiecić, a poza tym każdy odpad mógł się kiedyś przydać.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
24 XI '57
Ten dzień nie był tak przyjemny jak ostatni spędzony w Oazie. Chociaż wtedy wysiłek fizyczny przy kopaniu dołów pod fundamenty zdawał się być niewymierny względem tego, jak szybko pewne rzeczy można było wykonać magią, tak dzisiaj, obserwując, jak pięknie teren rozrastał się, a budowa zdawała się być wręcz ekspresowa, warto było się trochę spocić. Dzisiaj nie pracować miał jednak łopatą, a młotkiem, śrubokrętem i różdżką — czyli tak jak lubił najbardziej. Mniej tyrania, więcej myślenia i liczenia. Numerologia przydawała się przecież w każdej dziedzinie życia, była wyjątkowo praktyczna i pożyteczna, bez problemu pomogła więc naukowcowi wyliczyć, jakich dokładnie część i jakiego formatu potrzebował, aby zadaszenie mogło powstać. Tak przygotowany do pracy, rozpoczął przygotowanie konstrukcji. Zbite i następnie stopione ze sobą blachy faliste miały chronić całą szatnię przed deszczem i wszelkimi nieprzyjemnymi warunkami atmosferycznymi, to samo zresztą tyczyło się magazynu, w którym zapewne większość roku czas spędzać będą piłki do quidditcha i reszta sprzętu do gry. Zabezpieczył jeszcze brzegi samonośnej konstrukcji, upewniając się, że nie będzie miała ani ostrych kątów, ani w żaden sposób nie będzie zagrażać bezpieczeństwu osób, które się do niej zbliżą. Musiała być stabilna, aby nawet najgorszy wiatr nie był w stanie jej zedrzeć ze ścian, to stanowiło najwyższy priorytet. Odpowiednio szczelna powierzchnia miała nie przepuścić ani jednej kropli, ani tym bardziej zbliżającego się śniegu, który pewnie już za zaledwie miesiąc spadnie na Anglię i okoliczne wyspy. Na wszelki wypadek przetestował i przeliczył również duże obciążenie, które mogło spaść na konstrukcję. Wydawało się, że nie będzie z tym najmniejszego problemu. Kiedy wszystko było gotowe, a śrubokręty, młotki i cała reszta manualnego sprzętu mogła zostać odłożona na bok, Stevie sięgnął po różdżkę, wskazując na zbudowany, ale jeszcze nienałożony na budynek dach. Ten pofrunął razem z jego różdżką do góry, chociaż użyć musiał wiele siły. Gdy już leżał tam, niemal stabilnie, Beckett wszedł na górę, trzymając się jeszcze drabiny i z powrotem zaczął przykręcanie blachy na wcześniej przygotowane wkręty. Praca była mozolna i nieco nudnawa, ale absolutnie konieczna, by upewnić się cod o stabilności i wytrzymałości przygotowanych materiałów. Przykręcenie to jedno, on wolał upewnić się, używając dodatkowo zaklęcia trwałego przylepca we wszystkich istotnych miejscach, tak, aby na pewno żaden najgorszy wiatr nie zerwał dachu z szatni. To samo zresztą tyczyło się stojącego obok magazynu, przy którym Stevie miał powtórzyć montaż za niedługą chwilę, najpierw jednak chciał odpocząć. Po raz kolejny usiadł na ławkach na boisku, obserwując, jak pięknie wyglądał horyzont z tej perspektywy. Oaza nie była duża, stanowiła małą wyspę, ale piękno tego miejsca nie wynikało z jego terenu naturalnego, a tego co dawało ludziom. Te rozmyślania przerwał mu jednak deszcz, przed którym mógłby się schować, gdyby nie to, że pracy nie zostało wcale tak dużo i może warto było ją dokończyć teraz. Stojąc więc w deszczu, który kapał na jego włosy, twarz i okulary, nieco utrudniając widzenie, zabrał się do przykręcania mniejszej formy do magazynu. Potężne wkręty potrzebowały użycia nie tylko śrubokrętów, ale także różdżki, co też uczynił. Ponownie zaklęcie trwałego przylepca miało wspomóc ten obiekt i po kolejnej godzinie spędzonej na deszczu — wszystko zdawało się być gotowe. Pan Moore z pewnością samodzielnie jeszcze będzie chciał sprawdzić konstrukcję, w końcu to on był kierownikiem budowy i miał w niej największe doświadczenie. Stevie mógł jedynie pomagać, na tyle o ile potrafił. Lubił przecież majsterkować, zajmował się tym od kiedy tylko pamiętał, a szansa, żeby ponownie rozwijać swoje umiejętności, była warta wykorzystania, zwłaszcza w słusznym celu.
zt
Ten dzień nie był tak przyjemny jak ostatni spędzony w Oazie. Chociaż wtedy wysiłek fizyczny przy kopaniu dołów pod fundamenty zdawał się być niewymierny względem tego, jak szybko pewne rzeczy można było wykonać magią, tak dzisiaj, obserwując, jak pięknie teren rozrastał się, a budowa zdawała się być wręcz ekspresowa, warto było się trochę spocić. Dzisiaj nie pracować miał jednak łopatą, a młotkiem, śrubokrętem i różdżką — czyli tak jak lubił najbardziej. Mniej tyrania, więcej myślenia i liczenia. Numerologia przydawała się przecież w każdej dziedzinie życia, była wyjątkowo praktyczna i pożyteczna, bez problemu pomogła więc naukowcowi wyliczyć, jakich dokładnie część i jakiego formatu potrzebował, aby zadaszenie mogło powstać. Tak przygotowany do pracy, rozpoczął przygotowanie konstrukcji. Zbite i następnie stopione ze sobą blachy faliste miały chronić całą szatnię przed deszczem i wszelkimi nieprzyjemnymi warunkami atmosferycznymi, to samo zresztą tyczyło się magazynu, w którym zapewne większość roku czas spędzać będą piłki do quidditcha i reszta sprzętu do gry. Zabezpieczył jeszcze brzegi samonośnej konstrukcji, upewniając się, że nie będzie miała ani ostrych kątów, ani w żaden sposób nie będzie zagrażać bezpieczeństwu osób, które się do niej zbliżą. Musiała być stabilna, aby nawet najgorszy wiatr nie był w stanie jej zedrzeć ze ścian, to stanowiło najwyższy priorytet. Odpowiednio szczelna powierzchnia miała nie przepuścić ani jednej kropli, ani tym bardziej zbliżającego się śniegu, który pewnie już za zaledwie miesiąc spadnie na Anglię i okoliczne wyspy. Na wszelki wypadek przetestował i przeliczył również duże obciążenie, które mogło spaść na konstrukcję. Wydawało się, że nie będzie z tym najmniejszego problemu. Kiedy wszystko było gotowe, a śrubokręty, młotki i cała reszta manualnego sprzętu mogła zostać odłożona na bok, Stevie sięgnął po różdżkę, wskazując na zbudowany, ale jeszcze nienałożony na budynek dach. Ten pofrunął razem z jego różdżką do góry, chociaż użyć musiał wiele siły. Gdy już leżał tam, niemal stabilnie, Beckett wszedł na górę, trzymając się jeszcze drabiny i z powrotem zaczął przykręcanie blachy na wcześniej przygotowane wkręty. Praca była mozolna i nieco nudnawa, ale absolutnie konieczna, by upewnić się cod o stabilności i wytrzymałości przygotowanych materiałów. Przykręcenie to jedno, on wolał upewnić się, używając dodatkowo zaklęcia trwałego przylepca we wszystkich istotnych miejscach, tak, aby na pewno żaden najgorszy wiatr nie zerwał dachu z szatni. To samo zresztą tyczyło się stojącego obok magazynu, przy którym Stevie miał powtórzyć montaż za niedługą chwilę, najpierw jednak chciał odpocząć. Po raz kolejny usiadł na ławkach na boisku, obserwując, jak pięknie wyglądał horyzont z tej perspektywy. Oaza nie była duża, stanowiła małą wyspę, ale piękno tego miejsca nie wynikało z jego terenu naturalnego, a tego co dawało ludziom. Te rozmyślania przerwał mu jednak deszcz, przed którym mógłby się schować, gdyby nie to, że pracy nie zostało wcale tak dużo i może warto było ją dokończyć teraz. Stojąc więc w deszczu, który kapał na jego włosy, twarz i okulary, nieco utrudniając widzenie, zabrał się do przykręcania mniejszej formy do magazynu. Potężne wkręty potrzebowały użycia nie tylko śrubokrętów, ale także różdżki, co też uczynił. Ponownie zaklęcie trwałego przylepca miało wspomóc ten obiekt i po kolejnej godzinie spędzonej na deszczu — wszystko zdawało się być gotowe. Pan Moore z pewnością samodzielnie jeszcze będzie chciał sprawdzić konstrukcję, w końcu to on był kierownikiem budowy i miał w niej największe doświadczenie. Stevie mógł jedynie pomagać, na tyle o ile potrafił. Lubił przecież majsterkować, zajmował się tym od kiedy tylko pamiętał, a szansa, żeby ponownie rozwijać swoje umiejętności, była warta wykorzystania, zwłaszcza w słusznym celu.
zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
| 22-23 listopada
Gdy tylko - po krótkiej nieobecności - pojawił się wczesnym rankiem na żabim mokradle, przeciągając się po pierwszej od dłuższego czasu, dobrze przespanej nocy, od razu dostrzegł efekty pracy wykonanej poprzedniego dnia przez pana Becketta. Uśmiechnął się, obchodząc dookoła boisko, żeby dotrzeć do miejsca wyznaczonego pod budowę szatni, po czym przykucnął nad krawędzią głębokiego, odmierzonego z imponującą precyzją wykopu. Był naprawdę wdzięczny za tę pomoc; przebywając na mokradle niemal codziennie, niewiele miał czasu na dokończenie budowy domu, ale dzięki Steviemu mógł cały poprzedni dzień spędzić w górach Derryveagh, montując ostatnie elementy dachowego pokrycia. Dziś znów planował pozostać w Oazie, żeby zbić w całość przynajmniej główne elementy konstrukcji.
Przygotowania zaczął od kilku wycieczek na polanę rozładunkową i przetransportowania potrzebnego drewna; tego, które posłużyło mu do budowy trybun pozostało na mokradle niewiele, poza tym konstrukcja niewielkiego budyneczku miała być znacznie prostsza i lżejsza. Krawędziaki i grubsze deski złożył tuż obok wykopu, przy którymś kursie ściągając z ramion ciepłą kurtkę, bo zgrzał się już porządnie; gwałtowne ulewy, przechodzące kilka dni wcześniej nad wyspą należały do przeszłości, chmury rozwiały się niemal zupełnie, przepuszczając pojedyncze promienie słabego słońca, którego widok wystarczył, by poprawić Billy'emu humor.
Wskakując do dołu i zabierając się za przygotowanie fundamentów, pogwizdywał wesoło, nieświadomy, że nuci hymn Jastrzębi; machnięciem różdżki wciągnął za sobą pierwsze elementy i zaczął układać je na wyrównanym przez Steviego dnie dołu. Podstawa musiała być solidna, choć niekoniecznie masywna; budynek nie miał być duży, mieszcząc jedynie przedzieloną na pół szatnię i niewielki magazyn na sprzęt. Zgodnie z projektem, powinien być za to wyniesiony nieco ponad teren - pusta przestrzeń pomiędzy poziomem boiska a podłogą miała zapewnić, że woda, którą przesiąknięta była ziemia, nie dostanie się do wewnątrz.
Docięcie na wymiar poziomych elementów i przybicie ich jeden na drugim zabrało mu całe przedpołudnie; gdy góra konstrukcji wychyliła się wreszcie ponad krawędź wykopu, słońce znajdowało się już wysoko, a zmęczenie zaczynało dokuczać mięśniom, piekącym zwłaszcza w prawym ramieniu. Billy wyskoczył na górę, żeby odłożyć na bok młotek i przysiąść na moment na stercie pozostałego drewna; w skórzanej torbie miał przygotowaną naprędce kanapkę i butelkę z wodą, spędził więc kilka minut na zjedzeniu dosyć późnego, drugiego śniadania. W międzyczasie na boisku pojawili się bliźniacy, Hugh i Ellie, maszerując dziarsko z wysłużonymi, dziecięcymi miotłami przerzuconymi przez chude ramiona. Przywitali się wesoło, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że nie mieli czasu na rozmowę; zamiast tego poderwali się w górę, żeby zacząć przerzucać między sobą sporych rozmiarów, czerwoną piłkę. Billy nie był pewien, jaki wariant gry wybrali, ale po wykrzykiwanej od czasu do czasu punktacji mógł się domyślić, że w powietrzu dochodziło właśnie do rozstrzygnięcia jakiegoś niesamowicie ważnego sporu; obserwował tę potyczkę z uśmiechem, ale gdy po raz kolejny wynik ułożył się w remis, odłożył na bok torbę, żeby wrócić do pracy.
Zaczął od wykonania konstrukcji, na której miała opierać się podłoga; wsporcze deski ułożył na krzyż, każdą starannie przybijając, żeby później zacząć składać w całość szkielet. Przykręcenie pionowych słupków w pojedynkę było nieco bardziej problematyczne, bo drewniane elementy chwiały się na boki, ale nie zdążył nawet przekląć pod nosem, kiedy po obu jego stronach pojawili się bliźniacy, lądując z impetem i rozchlapując dookoła błoto. Nie musiał prosić ich o pomoc, bo sami się do niej rzucili, przytrzymując każdy słupek po obu stronach, kiedy on zajmował się przytwierdzaniem go do dolnej belki. Z nimi jako pomocnikami poszło mu znacznie szybciej, przed zapadnięciem zmroku zdążył więc przybić jeszcze górne elementy.
Wypełnienie ścian i podłogi płaskimi deskami zostawił sobie na następny dzień, który - szczęśliwie - też okazał się pogodny. Mięśnie ramion bolały go nieco po wysiłku, ale ostatni etap prac był znacznie lżejszy; najbardziej mozolne okazało się docinanie drewna na wymiar, później szło już szybciej, choć wykonanie otworów na okna i drzwi wymagało odrobiny precyzji. Ostatecznie prace udało mu się jednak skończyć wczesnym popołudniem, zebrał więc narzędzia, rzucił zaklęcia ochronne na pozostałe drewno i ruszył z powrotem do Skamieliny, planując zajrzeć jeszcze do irlandzkiego domu.
| zt (majsterkowanie +60)
Gdy tylko - po krótkiej nieobecności - pojawił się wczesnym rankiem na żabim mokradle, przeciągając się po pierwszej od dłuższego czasu, dobrze przespanej nocy, od razu dostrzegł efekty pracy wykonanej poprzedniego dnia przez pana Becketta. Uśmiechnął się, obchodząc dookoła boisko, żeby dotrzeć do miejsca wyznaczonego pod budowę szatni, po czym przykucnął nad krawędzią głębokiego, odmierzonego z imponującą precyzją wykopu. Był naprawdę wdzięczny za tę pomoc; przebywając na mokradle niemal codziennie, niewiele miał czasu na dokończenie budowy domu, ale dzięki Steviemu mógł cały poprzedni dzień spędzić w górach Derryveagh, montując ostatnie elementy dachowego pokrycia. Dziś znów planował pozostać w Oazie, żeby zbić w całość przynajmniej główne elementy konstrukcji.
Przygotowania zaczął od kilku wycieczek na polanę rozładunkową i przetransportowania potrzebnego drewna; tego, które posłużyło mu do budowy trybun pozostało na mokradle niewiele, poza tym konstrukcja niewielkiego budyneczku miała być znacznie prostsza i lżejsza. Krawędziaki i grubsze deski złożył tuż obok wykopu, przy którymś kursie ściągając z ramion ciepłą kurtkę, bo zgrzał się już porządnie; gwałtowne ulewy, przechodzące kilka dni wcześniej nad wyspą należały do przeszłości, chmury rozwiały się niemal zupełnie, przepuszczając pojedyncze promienie słabego słońca, którego widok wystarczył, by poprawić Billy'emu humor.
Wskakując do dołu i zabierając się za przygotowanie fundamentów, pogwizdywał wesoło, nieświadomy, że nuci hymn Jastrzębi; machnięciem różdżki wciągnął za sobą pierwsze elementy i zaczął układać je na wyrównanym przez Steviego dnie dołu. Podstawa musiała być solidna, choć niekoniecznie masywna; budynek nie miał być duży, mieszcząc jedynie przedzieloną na pół szatnię i niewielki magazyn na sprzęt. Zgodnie z projektem, powinien być za to wyniesiony nieco ponad teren - pusta przestrzeń pomiędzy poziomem boiska a podłogą miała zapewnić, że woda, którą przesiąknięta była ziemia, nie dostanie się do wewnątrz.
Docięcie na wymiar poziomych elementów i przybicie ich jeden na drugim zabrało mu całe przedpołudnie; gdy góra konstrukcji wychyliła się wreszcie ponad krawędź wykopu, słońce znajdowało się już wysoko, a zmęczenie zaczynało dokuczać mięśniom, piekącym zwłaszcza w prawym ramieniu. Billy wyskoczył na górę, żeby odłożyć na bok młotek i przysiąść na moment na stercie pozostałego drewna; w skórzanej torbie miał przygotowaną naprędce kanapkę i butelkę z wodą, spędził więc kilka minut na zjedzeniu dosyć późnego, drugiego śniadania. W międzyczasie na boisku pojawili się bliźniacy, Hugh i Ellie, maszerując dziarsko z wysłużonymi, dziecięcymi miotłami przerzuconymi przez chude ramiona. Przywitali się wesoło, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że nie mieli czasu na rozmowę; zamiast tego poderwali się w górę, żeby zacząć przerzucać między sobą sporych rozmiarów, czerwoną piłkę. Billy nie był pewien, jaki wariant gry wybrali, ale po wykrzykiwanej od czasu do czasu punktacji mógł się domyślić, że w powietrzu dochodziło właśnie do rozstrzygnięcia jakiegoś niesamowicie ważnego sporu; obserwował tę potyczkę z uśmiechem, ale gdy po raz kolejny wynik ułożył się w remis, odłożył na bok torbę, żeby wrócić do pracy.
Zaczął od wykonania konstrukcji, na której miała opierać się podłoga; wsporcze deski ułożył na krzyż, każdą starannie przybijając, żeby później zacząć składać w całość szkielet. Przykręcenie pionowych słupków w pojedynkę było nieco bardziej problematyczne, bo drewniane elementy chwiały się na boki, ale nie zdążył nawet przekląć pod nosem, kiedy po obu jego stronach pojawili się bliźniacy, lądując z impetem i rozchlapując dookoła błoto. Nie musiał prosić ich o pomoc, bo sami się do niej rzucili, przytrzymując każdy słupek po obu stronach, kiedy on zajmował się przytwierdzaniem go do dolnej belki. Z nimi jako pomocnikami poszło mu znacznie szybciej, przed zapadnięciem zmroku zdążył więc przybić jeszcze górne elementy.
Wypełnienie ścian i podłogi płaskimi deskami zostawił sobie na następny dzień, który - szczęśliwie - też okazał się pogodny. Mięśnie ramion bolały go nieco po wysiłku, ale ostatni etap prac był znacznie lżejszy; najbardziej mozolne okazało się docinanie drewna na wymiar, później szło już szybciej, choć wykonanie otworów na okna i drzwi wymagało odrobiny precyzji. Ostatecznie prace udało mu się jednak skończyć wczesnym popołudniem, zebrał więc narzędzia, rzucił zaklęcia ochronne na pozostałe drewno i ruszył z powrotem do Skamieliny, planując zajrzeć jeszcze do irlandzkiego domu.
| zt (majsterkowanie +60)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Oaza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda