Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Oaza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oaza
Niedługo po przegnaniu z Azkabanu czarnoksięskiej mocy, na wyspie zaczęło budzić się życie. Drzewa wypuściły szybko, w kilka tygodni przypominając kilkunastoletnie olbrzymy, które rzucały cień na falujące w nadmorskiej wietrze wysokie trawy. Ogromna ilość białej magii wezbranej w tym miejscu zdawała się odżywiać rośliny, wspomagając ich rozrost. Właśnie między nimi wzniesiono pierwsze obozowisko gotowe na przyjęcie uchodźców pochodzących z niemagicznych rodzin, zmuszonych ukrywać się przed nienawistną władzą. Obozowisko nazwane zostało Oazą, przez wielu nazywanych Oazą Harolda lub Oazą Feniksa. Jeden z namiotów zajął zresztą sam Longbottom. Biała magia jest tu nie tylko wyczuwalna, ale i widoczna: jej moc krąży raz za czas pod postacią unoszących się w powietrzu bezpiecznych ciepłych ogników. Wydaje się, że naga ziemia na wyspie jest gorąca - dlatego nisko nad nią, poniżej kolan, na wilgotniejszych terenach wyspy unosi się gęsta mgła. Mówią, że za ten stan rzeczy odpowiadają ostatnie zdarzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.03.18 23:23, w całości zmieniany 1 raz
Od początku żywił nadzieję, że Ida zadomowi się w ich specyficznej rodzinie. Co prawda Aleksander wybrał (a może został zmuszony) życie na niższym poziomie komfortu, ale Archibald nie uważał, by to miało stać na przeszkodzie w dalszym zacieśnianiu rodzinnych więzi. Poza tym Prewettowie mieli bardzo liberalne podejście do wydziedziczonych osób. Nigdy nie wymazywali ich z pamięci i starali się uszanować decyzję danej osoby, nawet jeżeli nie była ona prosta do zaakceptowania czy zrozumiała. - Darujmy sobie moje tytuły. Proszę, zwracaj się do mnie po imieniu - odparł, odruchowo pocierając palec, na którym zazwyczaj znajdował się ciężki nestorski sygnet. Dzisiaj go nie nakładał – nie należał do szczególnie wygodnych elementów garderoby, więc nosił go tylko podczas bardziej oficjalnych spotkań. Poza tym już widział oczami wyobraźni minę Aleksandra, kiedy widzi, jak Ida zwraca się do niego per nestorze. Najprawdopodobniej zakrztusiłby się własną śliną ze zdziwienia. - Chciałbym w to wierzyć - zaśmiał się, pozostawiając drzwi otwarte. Niech świeże powietrze zatańczy wewnątrz budynku i trochę go przewietrzy. Wewnątrz wciąż utrzymywał się charakterystyczny zapach remontu.
- Tak - westchnął, bo wolałby, że odpowiedź na to pytanie była inna. - W Londynie robi się coraz bardziej niebezpiecznie, coraz więcej osób dowiaduje się o tym miejscu - nie doświadczył tego niebezpieczeństwa na własnej skórze, bo odkąd na każdym rogu wisiał list gończy z jego nazwiskiem, nie zapuszczał się w tamte strony. Wystarczyło jednak regularnie przychodzić do Oazy, żeby zauważyć, że z każdym tygodniem pojawiało się coraz więcej ludzi i drewnianych chatek. - Dlatego zależy mi, żeby jak najszybciej wykończyć tę lecznicę - teoretycznie mógł leczyć czarodziejów gdzie popadnie, ale komfort pracy w specjalnie do tego przygotowanym budynku był nie do ocenienia.
- Środków do czyszczenia? Takich... mugolskich? - Nawet czarodziejskie metody sprzątania kryły przed nim wiele tajemnic, ale te mugolskie wręcz budziły w nim niepokój. Nie miał pojęcia w jaki sposób miały działać. Odchrząknął cicho, chcąc zamaskować swoje zmieszanie. I tak miał zamiar zacząć od poukładania eliksirów na półkach.
Schylił się po swoją torbę i wszedł do jednego z pustych pokoi, gdzie czekał na niego już drewniany stół, regał i parę wiszących półek. Zaczął wykładać magicznie pomniejszone flakony, które natychmiast powracały do swoich naturalnych rozmiarów.
- Hmm... - mruknął w odpowiedzi, kiwając głową. Doskonale wiedział jak Aleksander teraz się czuł. Sam nie tak dawno musiał pochować Garretta. - Bertie był wyjątkowo barwną postacią. Miał w Zakonie wielu przyjaciół - Archibald nie potrafił sobie przypomnieć nikogo, kto mógłby mieć coś przeciwko temu chłopakowi. - Obawiam się, że nie przyspieszymy mu żałoby. Dajmy mu jeszcze trochę czasu, ale... dobrze, że masz na niego oko - dokończył szybko, ale Ida powinna zrozumieć, co miał na myśli. Zamilkł na chwilę, wyjmując z torby ostatnie flakony, przez co na stole zabrakło miejsca na cokolwiek innego. - Aż tyle tego przyniosłem?! - Sam się zdziwił, ale przecież każdy eliksir był tutaj potrzebny. Zaczął przyglądać się etykietom i segregować je w grupy: przeciwbólowe, uspokajające, antidota... - Możesz przetrzeć podłogę? Jak dokładnie działają te mugolskie metody? - Zapytał, ściszając odrobinę głos, jakby mówił o czymś tajemniczym. Doprawdy, ten niemagiczny świat bywał dla niego mniej zrozumiały niż czarna magia!
- Tak - westchnął, bo wolałby, że odpowiedź na to pytanie była inna. - W Londynie robi się coraz bardziej niebezpiecznie, coraz więcej osób dowiaduje się o tym miejscu - nie doświadczył tego niebezpieczeństwa na własnej skórze, bo odkąd na każdym rogu wisiał list gończy z jego nazwiskiem, nie zapuszczał się w tamte strony. Wystarczyło jednak regularnie przychodzić do Oazy, żeby zauważyć, że z każdym tygodniem pojawiało się coraz więcej ludzi i drewnianych chatek. - Dlatego zależy mi, żeby jak najszybciej wykończyć tę lecznicę - teoretycznie mógł leczyć czarodziejów gdzie popadnie, ale komfort pracy w specjalnie do tego przygotowanym budynku był nie do ocenienia.
- Środków do czyszczenia? Takich... mugolskich? - Nawet czarodziejskie metody sprzątania kryły przed nim wiele tajemnic, ale te mugolskie wręcz budziły w nim niepokój. Nie miał pojęcia w jaki sposób miały działać. Odchrząknął cicho, chcąc zamaskować swoje zmieszanie. I tak miał zamiar zacząć od poukładania eliksirów na półkach.
Schylił się po swoją torbę i wszedł do jednego z pustych pokoi, gdzie czekał na niego już drewniany stół, regał i parę wiszących półek. Zaczął wykładać magicznie pomniejszone flakony, które natychmiast powracały do swoich naturalnych rozmiarów.
- Hmm... - mruknął w odpowiedzi, kiwając głową. Doskonale wiedział jak Aleksander teraz się czuł. Sam nie tak dawno musiał pochować Garretta. - Bertie był wyjątkowo barwną postacią. Miał w Zakonie wielu przyjaciół - Archibald nie potrafił sobie przypomnieć nikogo, kto mógłby mieć coś przeciwko temu chłopakowi. - Obawiam się, że nie przyspieszymy mu żałoby. Dajmy mu jeszcze trochę czasu, ale... dobrze, że masz na niego oko - dokończył szybko, ale Ida powinna zrozumieć, co miał na myśli. Zamilkł na chwilę, wyjmując z torby ostatnie flakony, przez co na stole zabrakło miejsca na cokolwiek innego. - Aż tyle tego przyniosłem?! - Sam się zdziwił, ale przecież każdy eliksir był tutaj potrzebny. Zaczął przyglądać się etykietom i segregować je w grupy: przeciwbólowe, uspokajające, antidota... - Możesz przetrzeć podłogę? Jak dokładnie działają te mugolskie metody? - Zapytał, ściszając odrobinę głos, jakby mówił o czymś tajemniczym. Doprawdy, ten niemagiczny świat bywał dla niego mniej zrozumiały niż czarna magia!
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Uśmiechnęła się po części do lorda Prewetta, a po części też do siebie, bo nie mogła nadziwić się, jak dobrze było należeć znów do rodziny, która znała się, dbała o siebie i sprawiała, że poczucie bezpieczeństwa było okazywało się być naturalną potrzebą każdego czarodzieja, a nie przywilejem dla nielicznych. Sylwetka Archibalda stała się odrobinę bliższa, tym pozwoleniem nadał jej możliwość traktowania go jak przyjaciela – którym zresztą był, zgodziła się podzielić tę znajomość już w momencie, w którym między nią a Alexandrem zaczynało robić się „poważnie”.
– Więc Archibaldzie – w porządku – uśmiechnęła się nieco szerzej, tym razem cały gest przekazując Prewettowi. To kolejny krok w stronę lepszych relacji z rodziną Alexandra. Kolejny krok w stronę lepszego życia dla samej Idy, która nie była w stanie żyć sama, potrzebowała zaufanych osób, stada, do którego mogła należeć. Ta potrzeba była zakorzeniona znacznie głębiej, niż mogła sądzić. – Ależ skąd! To magiczne specyfiki. Nie wiem nic o mugolskich sposobach sprzątania, ale każdy z nich musi być męczący. I pracochłonny. I czasochłonny. – zmarszczyła lekko brwi, palce splatając za sobą, kiedy szli spacerowym krokiem w stronę lecznicy. W końcu zdecydowała się wyjąć z torby jedną buteleczkę, w której pływała ciecz mieniąca się w błękitnymi i granatowymi odcieniami. – Wystarczy wylać na ręcznik kilka kropel i kurz sam ucieka. Dosłownie! – uciekające kłębki kurzu były warte zobaczenia. Efekt był spektakularny w swoim groteskowym przedstawieniu.
Wydawało jej się, że tutaj rozmawianie o wojnie szalejącej w Londynie miało inny wymiar – temat był jakby odległy, osadzony w innej krainie, daleko, daleko poza horyzontem zdarzeń, poza oczami, które zdolne były dostrzec jakikolwiek ból i cierpienie. W Oazie był tylko spokój, który wkradał się do serc i płuc, uspokajał tętno i oddechy, dawał się naprawdę poczuć, zasłaniał strach i obawę o jutrzejszy dzień. Zakon Feniksa traktował tę kwestię całkowicie poważnie, słowa Archibalda były tego doskonałym przykładem. Zawinęła włosy za ucho i pozwoliła otoczyć się ceglanymi murami.
– Nie zamierzam go w niczym pospieszać – odparła cicho, łagodnie, tonem neutralnym, zaraz wykładając najbardziej potrzebne rzeczy. Wysunęła różdżkę zza kieszeni i machnęła nią lekko na miotłę, by ta, pod ciężarem zaklęcie Facere, zaczęła zamiatać podłogi. – Ale boję się, że jeśli zostawię go samemu sobie, będzie spadał za każdym razem, gdy nie znajdzie sobie jakiegoś zajęcia. Rozumiesz? – nie pytała, czy ją słyszał albo czy fizycznie rozumiał jej słowa, to było oczywiste, pytała, czy rozumiał, co miała na myśli, jakby szukała w jego potwierdzeniu słów pokrzepienia. – Stracił już dostatecznie wiele – westchnęła cicho. Pozwoliła sobie na krótką chwilę zadumy, a kiedy usłyszała wyższe tony głosu, odwróciła się w stronę Archibalda. – Im więcej, tym lepiej. Uwarzyłeś je sam? – uniosła brwi w geście aprobaty. – Możesz mi opowiedzieć… odrobinę więcej o Zakonie Feniksa? O jego strukturach? Nie miałam do tej pory odwagi pytać o to Alexandra.
– Więc Archibaldzie – w porządku – uśmiechnęła się nieco szerzej, tym razem cały gest przekazując Prewettowi. To kolejny krok w stronę lepszych relacji z rodziną Alexandra. Kolejny krok w stronę lepszego życia dla samej Idy, która nie była w stanie żyć sama, potrzebowała zaufanych osób, stada, do którego mogła należeć. Ta potrzeba była zakorzeniona znacznie głębiej, niż mogła sądzić. – Ależ skąd! To magiczne specyfiki. Nie wiem nic o mugolskich sposobach sprzątania, ale każdy z nich musi być męczący. I pracochłonny. I czasochłonny. – zmarszczyła lekko brwi, palce splatając za sobą, kiedy szli spacerowym krokiem w stronę lecznicy. W końcu zdecydowała się wyjąć z torby jedną buteleczkę, w której pływała ciecz mieniąca się w błękitnymi i granatowymi odcieniami. – Wystarczy wylać na ręcznik kilka kropel i kurz sam ucieka. Dosłownie! – uciekające kłębki kurzu były warte zobaczenia. Efekt był spektakularny w swoim groteskowym przedstawieniu.
Wydawało jej się, że tutaj rozmawianie o wojnie szalejącej w Londynie miało inny wymiar – temat był jakby odległy, osadzony w innej krainie, daleko, daleko poza horyzontem zdarzeń, poza oczami, które zdolne były dostrzec jakikolwiek ból i cierpienie. W Oazie był tylko spokój, który wkradał się do serc i płuc, uspokajał tętno i oddechy, dawał się naprawdę poczuć, zasłaniał strach i obawę o jutrzejszy dzień. Zakon Feniksa traktował tę kwestię całkowicie poważnie, słowa Archibalda były tego doskonałym przykładem. Zawinęła włosy za ucho i pozwoliła otoczyć się ceglanymi murami.
– Nie zamierzam go w niczym pospieszać – odparła cicho, łagodnie, tonem neutralnym, zaraz wykładając najbardziej potrzebne rzeczy. Wysunęła różdżkę zza kieszeni i machnęła nią lekko na miotłę, by ta, pod ciężarem zaklęcie Facere, zaczęła zamiatać podłogi. – Ale boję się, że jeśli zostawię go samemu sobie, będzie spadał za każdym razem, gdy nie znajdzie sobie jakiegoś zajęcia. Rozumiesz? – nie pytała, czy ją słyszał albo czy fizycznie rozumiał jej słowa, to było oczywiste, pytała, czy rozumiał, co miała na myśli, jakby szukała w jego potwierdzeniu słów pokrzepienia. – Stracił już dostatecznie wiele – westchnęła cicho. Pozwoliła sobie na krótką chwilę zadumy, a kiedy usłyszała wyższe tony głosu, odwróciła się w stronę Archibalda. – Im więcej, tym lepiej. Uwarzyłeś je sam? – uniosła brwi w geście aprobaty. – Możesz mi opowiedzieć… odrobinę więcej o Zakonie Feniksa? O jego strukturach? Nie miałam do tej pory odwagi pytać o to Alexandra.
breathe
then begin again
then begin again
Archibald został wychowany w atmosferze szacunku dla każdego człowieka, bez względu na jego status krwi. Prewettowie zawsze wykazywali się pozytywnym podejściem do swoich niemagicznych braci. Może nie wywyższali ich tak mocno jak Weasley'owie, jednak nigdy nie zrobiliby im żadnej krzywdy. Niech dowodem na to będzie uzyskany Order Merlina za obronę grupy mugoli przed groźnym smokiem. Nie bez powodu Archibald postanowił dołączyć w szeregi Zakonu Feniksa – głoszone przez niego idee zawsze były mu bliskie. Nie oznaczało to jednak, że znał się na kulturze mugoli. Ta była mu zupełnie obca. Nigdy się nią interesował, nie chodził w szkole na mugoloznawswo, a przez większość życia obracał się w dość hermetycznym szlacheckim środowisku. Dopiero kontakt z różnorodnymi ludźmi w Zakonie uchylił mu drzwi do tego niemagicznego świata, który naprawdę go zafascynował! Dlatego nieco zmarkotniał, kiedy Ida wyparła się jakiejkolwiek wiedzy o mugolach. Myślał, że dowie się od niej czegoś ciekawego. - Nic nie wiesz? - W jego głosie dało się usłyszeć zdziwienie. - Wydawało mi się, że Aleksander mi kiedyś wspominał, że... - słowo półkrwi zawsze wydawało mu się zbyt dosadne, a nie chciał jej w żaden sposób urazić. - ...masz mugoli w rodzinie - dokończył delikatniej, spoglądając na nią z ciekawością, bo chciał dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Była bardzo ważną osobą w życiu Aleksandra, więc automatycznie stała się dość ważną osobą w jego życiu; a jeżeli kuzyn postanowi się z nią ożenić (a chyba powinien zacząć o tym myśleć, bo jak długo można żyć tak na kocią łapę), tylko przypieczętuje jej obecność w rodzinie. Może nie tej właściwej, ale równie kochanej. - Sam ucieka! Niesamowite - pokręcił głową z uznaniem, samemu będąc zaskoczonym, że to czarodziejski specyfik wprawił go w niemalże takie samo zaskoczenie, jak te mugolskie. Cóż, w jego posiadłości sprzątaniem zajmowały się skrzaty i wykonywały swoje obowiązki tylko w pustych pomieszczeniach, żeby nikomu nie przeszkadzać. Nie miał pojęcia, że kurz może uciekać przez jakiś eliksir. A więc to na takie specyfiki wydawał pieniądze.
Był przekonany, że Ida świetnie sobie poradzi ze sprzątaniem, bo wyglądała mu na zaradną osobę. Nie bałby jej się powierzyć też poważniejszych zadań – miała w sobie coś takiego, co od razu wzbudzało jego zaufanie. Może dlatego mniej martwił się o Aleksandra, wiedząc, że ma kogoś takiego u boku. Wcześniej musiał sobie radzić ze wszystkim sam. Rozumiał jednak jej wątpliwości, też je miał, Alex bywał skomplikowany. - Tak, rozumiem... - przytaknął, wzdychając przeciągle. Nie łatwo było żyć z ciągłą obawą o drugiego człowieka, ale w tych czasach chyba każdy tego doświadczał. - Tym bardziej potrzebuje czegoś stałego i pewnego w swoim życiu - stwierdził, wierząc, że właśnie Ida jest tym elementem. - Ale jeżeli coś cię bardzo zaniepokoi, pamiętaj, że jestem - przypomniał jej, żeby nie próbowała na siłę radzić sobie sama z czymś co ją przerasta. Pozwolił jej przemyśleć tę sprawę.
- Niektóre tak. Specjalizuję się w zatruciach, więc chcąc nie chcąc znam podstawy alchemii, ale nie radzę sobie z trudniejszymi eliksirami - niestety nie był w stanie znać się na wszystkim tak dobrze jak by chciał. Nauka magomedycyny zajmowała mnóstwo czasu, w dodatku pasjonował się zielarstwem, więc rzadko znajdował chwilę, żeby posiedzieć nad kociołkiem. Już dawno temu chciał nauczyć się czegoś nowego, ale ciągle wyskakuje mu coś ważniejszego do zrobienia. Był dumny, że udało mu się chociaż część uwarzyć samodzielnie – resztę eliksirów po prostu zakupił albo zamówił u zaprzyjaźnionych alchemików z Zakonu. Zaczął je skrupulatnie ustawiać na półkach, te częściej używane stawiając bliżej, te rzadziej gdzieś z tyłu. Nie od razu odpowiedział Idzie na pytanie, musiał się zastanowić jak to najprościej wytłumaczyć. - Jeżeli chodzi o strukturę, dzielimy się na Gwardzistów i Zakonników. Gwardziści stoją wyżej w hierarchii, jeżeli tak to można nazwać, posiadają najwięcej informacji i podejmują ostateczne decyzje - wyjaśnił pokrótce, ale chyba tyle wystarczyło, żeby Ida zrozumiała ich wagę. - Zakonnicy wykonują powierzone przez nich zadania, ale też zależy na czym się znają. Niektórzy biorą udział w bezpośredniej walce, inni tylko w planowaniu czy zdobywaniu informacji, mamy w szeregach zdolnych alchemików albo osoby takie jak ja, które potem składając wszystkich do kupy - uśmiechnął się lekko. - Nasze idee i pobudki raczej są jasne - dodał po chwili, otwierając przeszklony regał, w którym zaczął ustawiać pozostałe flakony. - Dla każdego z nas Zakon stał się nieodłączną częścią życia, także nie musisz się bać poruszać tego tematu z Aleksem - odparł. To tak jakby ktoś nie chciał go pytać o bycie uzdrowicielem. Z chęcią o tym opowie, choć celowo pominie historie o niewyleczonych pacjentach. - Teraz czas na moje pytanie - stwierdził, zdejmując wszystkie eliksiry uspokajające z dolnej półki, uznając, że lepiej się sprawdzą na górnej. Lubił mieć porządek. - Skąd jesteś? Masz jakieś rodzeństwo? - Uświadomił sobie, że nic nie wiedział o jej przeszłości. O teraźniejszości zresztą też niewiele, poza tym, że również była uzdrowicielką i nie znała się na mugolskich środkach czystości.
Był przekonany, że Ida świetnie sobie poradzi ze sprzątaniem, bo wyglądała mu na zaradną osobę. Nie bałby jej się powierzyć też poważniejszych zadań – miała w sobie coś takiego, co od razu wzbudzało jego zaufanie. Może dlatego mniej martwił się o Aleksandra, wiedząc, że ma kogoś takiego u boku. Wcześniej musiał sobie radzić ze wszystkim sam. Rozumiał jednak jej wątpliwości, też je miał, Alex bywał skomplikowany. - Tak, rozumiem... - przytaknął, wzdychając przeciągle. Nie łatwo było żyć z ciągłą obawą o drugiego człowieka, ale w tych czasach chyba każdy tego doświadczał. - Tym bardziej potrzebuje czegoś stałego i pewnego w swoim życiu - stwierdził, wierząc, że właśnie Ida jest tym elementem. - Ale jeżeli coś cię bardzo zaniepokoi, pamiętaj, że jestem - przypomniał jej, żeby nie próbowała na siłę radzić sobie sama z czymś co ją przerasta. Pozwolił jej przemyśleć tę sprawę.
- Niektóre tak. Specjalizuję się w zatruciach, więc chcąc nie chcąc znam podstawy alchemii, ale nie radzę sobie z trudniejszymi eliksirami - niestety nie był w stanie znać się na wszystkim tak dobrze jak by chciał. Nauka magomedycyny zajmowała mnóstwo czasu, w dodatku pasjonował się zielarstwem, więc rzadko znajdował chwilę, żeby posiedzieć nad kociołkiem. Już dawno temu chciał nauczyć się czegoś nowego, ale ciągle wyskakuje mu coś ważniejszego do zrobienia. Był dumny, że udało mu się chociaż część uwarzyć samodzielnie – resztę eliksirów po prostu zakupił albo zamówił u zaprzyjaźnionych alchemików z Zakonu. Zaczął je skrupulatnie ustawiać na półkach, te częściej używane stawiając bliżej, te rzadziej gdzieś z tyłu. Nie od razu odpowiedział Idzie na pytanie, musiał się zastanowić jak to najprościej wytłumaczyć. - Jeżeli chodzi o strukturę, dzielimy się na Gwardzistów i Zakonników. Gwardziści stoją wyżej w hierarchii, jeżeli tak to można nazwać, posiadają najwięcej informacji i podejmują ostateczne decyzje - wyjaśnił pokrótce, ale chyba tyle wystarczyło, żeby Ida zrozumiała ich wagę. - Zakonnicy wykonują powierzone przez nich zadania, ale też zależy na czym się znają. Niektórzy biorą udział w bezpośredniej walce, inni tylko w planowaniu czy zdobywaniu informacji, mamy w szeregach zdolnych alchemików albo osoby takie jak ja, które potem składając wszystkich do kupy - uśmiechnął się lekko. - Nasze idee i pobudki raczej są jasne - dodał po chwili, otwierając przeszklony regał, w którym zaczął ustawiać pozostałe flakony. - Dla każdego z nas Zakon stał się nieodłączną częścią życia, także nie musisz się bać poruszać tego tematu z Aleksem - odparł. To tak jakby ktoś nie chciał go pytać o bycie uzdrowicielem. Z chęcią o tym opowie, choć celowo pominie historie o niewyleczonych pacjentach. - Teraz czas na moje pytanie - stwierdził, zdejmując wszystkie eliksiry uspokajające z dolnej półki, uznając, że lepiej się sprawdzą na górnej. Lubił mieć porządek. - Skąd jesteś? Masz jakieś rodzeństwo? - Uświadomił sobie, że nic nie wiedział o jej przeszłości. O teraźniejszości zresztą też niewiele, poza tym, że również była uzdrowicielką i nie znała się na mugolskich środkach czystości.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
przepraszam ja tu tylko na posta
| szpital polowy, jedna z grot w Oazie, 20.09
Po otrzymaniu listu od Gwen, Steffen ochoczo zabrał się do pracy. Polowy, a raczej jaskiniowy szpital był w Oazie niezbędny, a choć sam nie znał się ani na anatomii ani na leczeniu (a na eliksirach tylko troszeczkę), to mógł użyczyć swoich umiejętności z zakresu transmutacji aby jakoś zorganizować to miejsce.
Pojawił się w Oazie wczesnym rankiem, choć nie zdążył pożegnać się z grupą, która bladym świtem wyruszyła do Londynu. Na miejscu panował lekki rozgardiasz, ale Steff miał do dyspozycji grotę, w której miał powstać szpital. Jak na Gryfona o Krukońskiej duszy przystało, lubił towarzystwo, ale nie wtedy, gdy pracował. Tak zresztą było łatwiej uspokoić rozkołysane nerwy - Cattermole sam nie wiedział czy cieszyć się, że grupa śmiałków ruszyła odbić Justine Tonks, czy też zamartwiać o los całej wyprawy. W samotności mógł się przynajmniej skupić, odsunąć na bok lęk o przebywających w Tower i Azkabanie. Miał robotę do wykonania, i to jak najporządniej i najprędzej. Chciał szybko udostępnić to miejsce innym ochotnikom, którzy mieli tu zadania do wykonania i chciał, by wszystko było gotowe na przybycie Justine i ekipy ratowniczej. Bo muszą wrócić, muszą. Minister Longbottom na pewno o wszystkim pomyślał. Po śmierci Bertiego, przejściu olbrzymów na stronę Czarnego Pana, oraz pojmaniu Justine, Zakon otrzymał zbyt wiele ciosów. Musieli się podnieść. Jak feniks.
Staff rozejrzał się po grocie i zgromadzonych tutaj materiałach, a potem uniósł różdżkę i zabrał do pracy. Oprócz przygotowanych drewna, mebli i tym podobnych, sam Cattermole przyniósł tutaj trochę głazów i szyszek, które będzie mógł transmutować.
-Siccitasio. - zaczął. Najczęściej używał tego zaklęcia w celach ofensywnych, ale w tym przypadku wystarczył cel użytkowy. Chciał pozbawić wilgoci całą grotę, oczyścić powietrze, aby chorym oddychało się tutaj jak najłatwiej. -Terracreato - dodał, chcąc zwęzić nieco wejście do groty. Szerokie, wystawiało szpital na przeciąg, mury z tym pomogą. Manewrując podłożem, podzielił też jaskinię na kilka pomieszczeń - dla lżej i ciężej chorych oraz na magazyn dla medyków. -Glisseo. - dodał, uważając aby nie celować w podłogę, a w nowo powstałe ściany. Nie chciał, by ktokolwiek się tu pośliznął, ale chciał, by nowe mury wyglądały estetycznie i gładko.
Ogarnąwszy wnętrze, skupił się na detalach.
-Butio. - skupił się na zaklęciu wymagającym cierpliwości, chcąc przemienić pieniek drzewa w funkcjonalne nosze. -Acus. - powtarzał raz po raz, przemieniając szyszki we fiolki na eliksiry, a liście w bandaże. Kiedyś zgromadzą tutaj prawdziwe zapasy, już mieli zresztą trochę, ale chciał przymnożyć potrzebnych materiałów. Dzisiaj mogą potrzebować wiele.
-Libramuto. - mruczał, kierując różdżkę na łóżka i krzesła. Mógłby poczekać aż przyjdą tu inni, ale nie mieli czasu, szpital musiał być gotowy jak najprędzej. Poustawia je sam. Zamiast używać Wingardium Leviosa, po prostu chwycił za lekkie meble, a potem nadał im z powrotem prawdziwą wagę, gdy już stały równo poustawiane w grocie. Transmutacja pomogła mu też wyrzeźbić kilka półek w skale, gdzie będzie można trzymać eliksiry lecznicze i inne niezbędne zapasy.
-Evanesco, Chłoszczyść, Volitavi. - na koniec posprzątał pomieszczenie i zadbał o to, by nad sufitem unosiły się świece. Następnie zwolnił szpital dla innych zaangażowanych w jego budowę - transmutacja wykonała tutaj podstawy, ale magimedycy i alchemicy sami dodadzą wnętrzu ostatnich poprawek.
/zt
| szpital polowy, jedna z grot w Oazie, 20.09
Po otrzymaniu listu od Gwen, Steffen ochoczo zabrał się do pracy. Polowy, a raczej jaskiniowy szpital był w Oazie niezbędny, a choć sam nie znał się ani na anatomii ani na leczeniu (a na eliksirach tylko troszeczkę), to mógł użyczyć swoich umiejętności z zakresu transmutacji aby jakoś zorganizować to miejsce.
Pojawił się w Oazie wczesnym rankiem, choć nie zdążył pożegnać się z grupą, która bladym świtem wyruszyła do Londynu. Na miejscu panował lekki rozgardiasz, ale Steff miał do dyspozycji grotę, w której miał powstać szpital. Jak na Gryfona o Krukońskiej duszy przystało, lubił towarzystwo, ale nie wtedy, gdy pracował. Tak zresztą było łatwiej uspokoić rozkołysane nerwy - Cattermole sam nie wiedział czy cieszyć się, że grupa śmiałków ruszyła odbić Justine Tonks, czy też zamartwiać o los całej wyprawy. W samotności mógł się przynajmniej skupić, odsunąć na bok lęk o przebywających w Tower i Azkabanie. Miał robotę do wykonania, i to jak najporządniej i najprędzej. Chciał szybko udostępnić to miejsce innym ochotnikom, którzy mieli tu zadania do wykonania i chciał, by wszystko było gotowe na przybycie Justine i ekipy ratowniczej. Bo muszą wrócić, muszą. Minister Longbottom na pewno o wszystkim pomyślał. Po śmierci Bertiego, przejściu olbrzymów na stronę Czarnego Pana, oraz pojmaniu Justine, Zakon otrzymał zbyt wiele ciosów. Musieli się podnieść. Jak feniks.
Staff rozejrzał się po grocie i zgromadzonych tutaj materiałach, a potem uniósł różdżkę i zabrał do pracy. Oprócz przygotowanych drewna, mebli i tym podobnych, sam Cattermole przyniósł tutaj trochę głazów i szyszek, które będzie mógł transmutować.
-Siccitasio. - zaczął. Najczęściej używał tego zaklęcia w celach ofensywnych, ale w tym przypadku wystarczył cel użytkowy. Chciał pozbawić wilgoci całą grotę, oczyścić powietrze, aby chorym oddychało się tutaj jak najłatwiej. -Terracreato - dodał, chcąc zwęzić nieco wejście do groty. Szerokie, wystawiało szpital na przeciąg, mury z tym pomogą. Manewrując podłożem, podzielił też jaskinię na kilka pomieszczeń - dla lżej i ciężej chorych oraz na magazyn dla medyków. -Glisseo. - dodał, uważając aby nie celować w podłogę, a w nowo powstałe ściany. Nie chciał, by ktokolwiek się tu pośliznął, ale chciał, by nowe mury wyglądały estetycznie i gładko.
Ogarnąwszy wnętrze, skupił się na detalach.
-Butio. - skupił się na zaklęciu wymagającym cierpliwości, chcąc przemienić pieniek drzewa w funkcjonalne nosze. -Acus. - powtarzał raz po raz, przemieniając szyszki we fiolki na eliksiry, a liście w bandaże. Kiedyś zgromadzą tutaj prawdziwe zapasy, już mieli zresztą trochę, ale chciał przymnożyć potrzebnych materiałów. Dzisiaj mogą potrzebować wiele.
-Libramuto. - mruczał, kierując różdżkę na łóżka i krzesła. Mógłby poczekać aż przyjdą tu inni, ale nie mieli czasu, szpital musiał być gotowy jak najprędzej. Poustawia je sam. Zamiast używać Wingardium Leviosa, po prostu chwycił za lekkie meble, a potem nadał im z powrotem prawdziwą wagę, gdy już stały równo poustawiane w grocie. Transmutacja pomogła mu też wyrzeźbić kilka półek w skale, gdzie będzie można trzymać eliksiry lecznicze i inne niezbędne zapasy.
-Evanesco, Chłoszczyść, Volitavi. - na koniec posprzątał pomieszczenie i zadbał o to, by nad sufitem unosiły się świece. Następnie zwolnił szpital dla innych zaangażowanych w jego budowę - transmutacja wykonała tutaj podstawy, ale magimedycy i alchemicy sami dodadzą wnętrzu ostatnich poprawek.
/zt
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
ja tylko wychodzę ze starego wątku, nie zwracajcie na mnie uwagi
Stał przed Gwendolyn jeszcze przez chwilę w osłupieniu, nie mogąc się zdecydować, czy słowa, które wydostawały się z jej ust, były rzucane na poważnie – czy może stanowiły element jakiegoś dziwnego żartu, którego puenta gdzieś mu umknęła. Pomijając już fakt, że jej zarzuty były nie tyle bezczelne, co po prostu nieprawdziwe, to w żaden sposób nie potrafił zrozumieć, z jakiego powodu zostały w ogóle wypowiedziane. Czy to było możliwe, żeby z Isabelle łączyło ją coś więcej czy przelotna znajomość, żeby nieznana nikomu mugolaczka stała się dla lady Carrow przyjaciółką? Wydawało mu się to niemożliwe i tak absurdalne, że ani przez moment nie rozpatrywał tego w kategoriach realnej perspektywy – bardziej skłonny uwierzyć, że Gwendolyn była zwyczajnie niezrównoważona, i to dlatego pozwalała, żeby pozbawione podstaw emocje wzięły nad nią górę. Co było niepokojące – dlaczego Zakon Feniksa zaufał komuś, kto nie był w stanie utrzymać języka za zębami nawet wtedy, gdy otwieranie ust nie mogło przynieść niczego dobrego? – Jesteś bezczelna i mówisz o rzeczach, o których nie masz bladego pojęcia – wypowiedział powoli, tonem spokojnym, ale lodowatym; nie miał zamiaru wdawać się już w dalsze sprzeczki, nie miało to sensu; zrobił krok do przodu, mierząc dziewczynę rzuconym z góry spojrzeniem. – Nic nie wiesz ani o mnie, ani o mojej rodzinie, ani o powodach, dla których tu jestem – w przeciwieństwie do ludzi, którzy pozwalają mi tu być – dodał, robiąc kolejny krok w przód; na jego twarzy pojawiła się zaciętość, dźwięcząca również w głosie; rzadko zdarzało się, by ktoś skutecznie wyprowadził go z równowagi – ale Gwendolyn się to udało. – A pozwalają, bo przysięgałem na własne życie bronić tajemnic i wartości Zakonu Feniksa. Możesz powiedzieć to samo o sobie? – zapytał retorycznie, nie czekał jednak na odpowiedź; wiedział, jak brzmiała. – Trzymaj się z daleka ode mnie i od mojej rodziny – dodał jeszcze, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku odwrotnym do tego, w którym udała się dziewczyna. Nie miał pojęcia, dokąd właściwie planowała dojść, bo nie powiedział jej, gdzie znajdowały się domy, które wymagały przygotowania, ale niewiele go to obchodziło – miał zamiar zająć się nimi sam. O posłuchaniu jej dziecinnych rozkazów nie myślał nawet przez sekundę, pozostawiając za sobą rozwieszone pranie i porzucony kosz; jeśli porwie je wiatr, będzie wiedział, czyj temperament obarczyć za to winą.
| Percy zt
Stał przed Gwendolyn jeszcze przez chwilę w osłupieniu, nie mogąc się zdecydować, czy słowa, które wydostawały się z jej ust, były rzucane na poważnie – czy może stanowiły element jakiegoś dziwnego żartu, którego puenta gdzieś mu umknęła. Pomijając już fakt, że jej zarzuty były nie tyle bezczelne, co po prostu nieprawdziwe, to w żaden sposób nie potrafił zrozumieć, z jakiego powodu zostały w ogóle wypowiedziane. Czy to było możliwe, żeby z Isabelle łączyło ją coś więcej czy przelotna znajomość, żeby nieznana nikomu mugolaczka stała się dla lady Carrow przyjaciółką? Wydawało mu się to niemożliwe i tak absurdalne, że ani przez moment nie rozpatrywał tego w kategoriach realnej perspektywy – bardziej skłonny uwierzyć, że Gwendolyn była zwyczajnie niezrównoważona, i to dlatego pozwalała, żeby pozbawione podstaw emocje wzięły nad nią górę. Co było niepokojące – dlaczego Zakon Feniksa zaufał komuś, kto nie był w stanie utrzymać języka za zębami nawet wtedy, gdy otwieranie ust nie mogło przynieść niczego dobrego? – Jesteś bezczelna i mówisz o rzeczach, o których nie masz bladego pojęcia – wypowiedział powoli, tonem spokojnym, ale lodowatym; nie miał zamiaru wdawać się już w dalsze sprzeczki, nie miało to sensu; zrobił krok do przodu, mierząc dziewczynę rzuconym z góry spojrzeniem. – Nic nie wiesz ani o mnie, ani o mojej rodzinie, ani o powodach, dla których tu jestem – w przeciwieństwie do ludzi, którzy pozwalają mi tu być – dodał, robiąc kolejny krok w przód; na jego twarzy pojawiła się zaciętość, dźwięcząca również w głosie; rzadko zdarzało się, by ktoś skutecznie wyprowadził go z równowagi – ale Gwendolyn się to udało. – A pozwalają, bo przysięgałem na własne życie bronić tajemnic i wartości Zakonu Feniksa. Możesz powiedzieć to samo o sobie? – zapytał retorycznie, nie czekał jednak na odpowiedź; wiedział, jak brzmiała. – Trzymaj się z daleka ode mnie i od mojej rodziny – dodał jeszcze, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku odwrotnym do tego, w którym udała się dziewczyna. Nie miał pojęcia, dokąd właściwie planowała dojść, bo nie powiedział jej, gdzie znajdowały się domy, które wymagały przygotowania, ale niewiele go to obchodziło – miał zamiar zająć się nimi sam. O posłuchaniu jej dziecinnych rozkazów nie myślał nawet przez sekundę, pozostawiając za sobą rozwieszone pranie i porzucony kosz; jeśli porwie je wiatr, będzie wiedział, czyj temperament obarczyć za to winą.
| Percy zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 2-5 listopada
Oczyszczenie prowadzącej do mokradła ścieżki z ciężkich, blokujących ją głazów, sprawiło, że mógł wreszcie na dobre zabrać się za prace nad porządnym jej zabezpieczeniem; śliskie fragmenty na szczęście były już wyłożone kamieniami, ale wciąż pozostawał problem głębokich, przecinających ją wyrw, z których najwęższa miała szerokość kilku centymetrów, a najszersza - prawie metra. Trenujące na podmokłym terenie dzieciaki przyzwyczaiły się już co prawda do przeskakiwania ponad szczelinami, ale biorąc pod uwagę, jak śliskie bywały brzegi - zwłaszcza po deszczu - pozostawienie ich samym sobie aż prosiło się o tragedię. Drewniane kładki i barierki miały jej zapobiec, gdy tylko Billy znalazł więc wolne popołudnie, spakował do skórzanej torby na narzędzia kilka arkuszy czystego pergaminu i wysłużoną już miarę, gwizdnął na Tłuczka, po czym obaj ruszyli w stronę mokradła, planując spędzić tam co najmniej kilka dobrych godzin.
Prace zaczęły się od mierzenia; chociaż najłatwiej byłoby mu zbić kładki według jednego (największego) wymiaru, to biorąc pod uwagę konieczność oszczędzania drewna, odrzucił ten pomysł niemal od razu - w Oazie nic nie miało prawa się marnować. Zamiast przygotować uniwersalny schemat, Billy zdecydował się więc zrobić ich co najmniej kilka, przemieszczając się od jednej szczeliny do drugiej, numerując je i zapisując ich szerokość na arkuszu pergaminu. Naliczył ich dwanaście, część okazała się do siebie podobna, gdy więc już dotarł do samego mokradła, przysiadł pod jednym z drzew (z Tłuczkiem wciąż wesoło kręcącym mu się pod nogami) i pogrupował je według wymiarów; po dodaniu marginesu bezpieczeństwa i kilkudziesięciu dodatkowych centymetrów z każdej strony, które miały służyć kładkom za oparcie, udało mu się stworzyć cztery proste schematy, które rozrysował jeden obok drugiego, na koniec szacując (z mocnym przybliżeniem) ile drewna każdego rodzaju potrzebował do przygotowania wszystkich.
Za przenoszenie desek i krawędziaków zabrał się następnego dnia, spędzając całe przedpołudnie na kursowaniu pomiędzy polaną rozładunkową a tyłem Skamieliny. Wbrew pozorom - wybranie właściwych elementów nie było proste, bo nie chcąc marnować materiału, korzystał głównie z odpadów pozostałych z budowy chat, ale po paru kursach udało mu się zgromadzić wszystko, czego potrzebował. Ignorując pytania o to, czy planował dobudować do chaty dodatkowe piętro, zabrał się w pierwszej kolejności za zbijanie pomostów. Korzystając z wcześniej przygotowanych schematów i zwykłego ołówka, pomierzył i zaznaczył na deskach i krawędziakach odpowiednie odległości, jedynie przy cięciu pomagając sobie magią; gdy zaczarowana za pomocą facere piła docinała pierwszą partię drewna, Billy zaznaczał kolejną, gotowe już elementy odkładając na osobne sterty. Kiedy dotarł do dziewiątej, okazało się, że nieco niedokładnie oszacował ilość potrzebnych mu desek, wrócił więc raz jeszcze na polanę, żeby dobrać to, czego mu brakowało. Nim skończył, zdążyło się już zrobić niemal zupełnie ciemno, zbijanie kładek zostawił więc sobie na następny dzień, zabierając się za to z samego rana.
Zbicie starannie przygotowanych elementów w całość nie przysporzyło mu już większego problemu, późnym popołudniem pod ścianą za Skamieliną piętrzyło się więc już dwanaście różnej długości kładek. Do zbicia pozostały barierki, te Billy zdecydował się jednak poskładać już na miejscu, z wyprzedzeniem przygotowując jedynie pionowe słupki i poprzeczki; pociął je z pozostałych z kładek resztek drewna, po dłuższym namyśle decydując, że po skręceniu powinny sięgać dorosłemu czarodziejowi przynajmniej do pasa. Słupki zaplanował z rozstawem co pół metra, balustrady z niewielkimi przewieszeniami po każdej stronie - i na tej podstawie przeliczył, ile będzie mu potrzebnych, mając nadzieję, że tym razem nie pomylił się zbyt mocno - kładki chciał zamontować nad wyrwami w ciągu kilku kolejnych dni, które zapowiadały się na względnie pogodne. Nie zawierzając kapryśnej pogodzie, przed pójściem spać rozciągnął jednak nad złożonym pod ścianami drewnem kilka chroniących przed opadami zaklęć.
| zt (majsterkowanie II, bonus +60)
Oczyszczenie prowadzącej do mokradła ścieżki z ciężkich, blokujących ją głazów, sprawiło, że mógł wreszcie na dobre zabrać się za prace nad porządnym jej zabezpieczeniem; śliskie fragmenty na szczęście były już wyłożone kamieniami, ale wciąż pozostawał problem głębokich, przecinających ją wyrw, z których najwęższa miała szerokość kilku centymetrów, a najszersza - prawie metra. Trenujące na podmokłym terenie dzieciaki przyzwyczaiły się już co prawda do przeskakiwania ponad szczelinami, ale biorąc pod uwagę, jak śliskie bywały brzegi - zwłaszcza po deszczu - pozostawienie ich samym sobie aż prosiło się o tragedię. Drewniane kładki i barierki miały jej zapobiec, gdy tylko Billy znalazł więc wolne popołudnie, spakował do skórzanej torby na narzędzia kilka arkuszy czystego pergaminu i wysłużoną już miarę, gwizdnął na Tłuczka, po czym obaj ruszyli w stronę mokradła, planując spędzić tam co najmniej kilka dobrych godzin.
Prace zaczęły się od mierzenia; chociaż najłatwiej byłoby mu zbić kładki według jednego (największego) wymiaru, to biorąc pod uwagę konieczność oszczędzania drewna, odrzucił ten pomysł niemal od razu - w Oazie nic nie miało prawa się marnować. Zamiast przygotować uniwersalny schemat, Billy zdecydował się więc zrobić ich co najmniej kilka, przemieszczając się od jednej szczeliny do drugiej, numerując je i zapisując ich szerokość na arkuszu pergaminu. Naliczył ich dwanaście, część okazała się do siebie podobna, gdy więc już dotarł do samego mokradła, przysiadł pod jednym z drzew (z Tłuczkiem wciąż wesoło kręcącym mu się pod nogami) i pogrupował je według wymiarów; po dodaniu marginesu bezpieczeństwa i kilkudziesięciu dodatkowych centymetrów z każdej strony, które miały służyć kładkom za oparcie, udało mu się stworzyć cztery proste schematy, które rozrysował jeden obok drugiego, na koniec szacując (z mocnym przybliżeniem) ile drewna każdego rodzaju potrzebował do przygotowania wszystkich.
Za przenoszenie desek i krawędziaków zabrał się następnego dnia, spędzając całe przedpołudnie na kursowaniu pomiędzy polaną rozładunkową a tyłem Skamieliny. Wbrew pozorom - wybranie właściwych elementów nie było proste, bo nie chcąc marnować materiału, korzystał głównie z odpadów pozostałych z budowy chat, ale po paru kursach udało mu się zgromadzić wszystko, czego potrzebował. Ignorując pytania o to, czy planował dobudować do chaty dodatkowe piętro, zabrał się w pierwszej kolejności za zbijanie pomostów. Korzystając z wcześniej przygotowanych schematów i zwykłego ołówka, pomierzył i zaznaczył na deskach i krawędziakach odpowiednie odległości, jedynie przy cięciu pomagając sobie magią; gdy zaczarowana za pomocą facere piła docinała pierwszą partię drewna, Billy zaznaczał kolejną, gotowe już elementy odkładając na osobne sterty. Kiedy dotarł do dziewiątej, okazało się, że nieco niedokładnie oszacował ilość potrzebnych mu desek, wrócił więc raz jeszcze na polanę, żeby dobrać to, czego mu brakowało. Nim skończył, zdążyło się już zrobić niemal zupełnie ciemno, zbijanie kładek zostawił więc sobie na następny dzień, zabierając się za to z samego rana.
Zbicie starannie przygotowanych elementów w całość nie przysporzyło mu już większego problemu, późnym popołudniem pod ścianą za Skamieliną piętrzyło się więc już dwanaście różnej długości kładek. Do zbicia pozostały barierki, te Billy zdecydował się jednak poskładać już na miejscu, z wyprzedzeniem przygotowując jedynie pionowe słupki i poprzeczki; pociął je z pozostałych z kładek resztek drewna, po dłuższym namyśle decydując, że po skręceniu powinny sięgać dorosłemu czarodziejowi przynajmniej do pasa. Słupki zaplanował z rozstawem co pół metra, balustrady z niewielkimi przewieszeniami po każdej stronie - i na tej podstawie przeliczył, ile będzie mu potrzebnych, mając nadzieję, że tym razem nie pomylił się zbyt mocno - kładki chciał zamontować nad wyrwami w ciągu kilku kolejnych dni, które zapowiadały się na względnie pogodne. Nie zawierzając kapryśnej pogodzie, przed pójściem spać rozciągnął jednak nad złożonym pod ścianami drewnem kilka chroniących przed opadami zaklęć.
| zt (majsterkowanie II, bonus +60)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 5
'k100' : 5
| 6 listopada
Następnego ranka po wykonaniu kładek, obudził go odgłos rzęsistego deszczu, uderzającego o dach chaty; chociaż poprzedniego wieczoru niebo było czyste, wyglądało na to, że nocą nad wyspę nadciągnęły gęste, stalowo-szare chmury, falami wypluwające z siebie kolejne porcje lodowatej wody. Praca przy takiej pogodzie nie uśmiechała mu się w żadnym wypadku, ale nie chciał pozwolić sobie na zmarnowanie całego dnia, poza tym - nie miał pewności, czy ulewy skończą się za kilka godzin, czy kilka tygodni; po szybkim śniadaniu narzucił więc na siebie przeciwdeszczową kurtkę i - przeklinając cicho pod nosem - wyszedł z domu prosto w ścianę deszczu.
Potrzebował zaledwie kilkunastu minut, żeby przemoknąć do suchej nitki - gdy dotarł do prowadzącej do żabiego mokradła ścieżki, lewitując za sobą drewnianą kładkę i kilka słupków, zęby szczękały mu już tak mocno, że miał problem z wypowiedzeniem zaklęcia. Licząc na to, że rozgrzeje się przy pracy, nie zraził się jednak, zabierając się za zamontowanie pierwszego z pomostów. Ślizgając się po błocie, zaczął od ustawienia go tuż nad wyrwą, pilnując, żeby przewieszenia z każdej strony miały mniej więcej równą długość i dopiero później przeszedł do przytwierdzenia końców kładki do podłoża. Było niejednolite, miejscami zbudowane z ubitej ziemi, miejscami z litej skały; w tym pierwszym przypadku nie natrafił na większe problemy - przygotowane wcześniej kołki dobrze trzymały się w gruncie, stabilizując drewniany pomost w jednym miejscu - ale przytwierdzenie go do kamienia okazało się praktycznie niemożliwe. Deski ślizgały się po gładkiej powierzchni, a umieszczenie w niej drewnianych kotew byłoby możliwe tylko, jeśli wcześniej nawierciłby w nich dziury.
Klnąc pod nosem i nadal drżąc z zimna, zaczął obchodzić kładkę dookoła, sprawdzając, czy części z płaskich kamieni nie dałoby się spod niej usunąć; jeden wyglądał całkiem obiecująco, nie przejmując się więc rozmokniętym błotem, przyklęknął tuż przy dłuższej krawędzi, żeby spróbować wyciągnąć spod niej przeszkodę. Podwadzenie jej palcami nie przyniosło żadnego skutku, dopiero po podkopaniu kamienia dookoła dało się go ruszyć - ale i tak wymagało to sporej siły; gdy wreszcie udało mu się uchwycić go obiema dłońmi, zaparł się nogami o śliską ziemię i szarpnął do tyłu. Spodziewał się oporu, ten jednak zniknął nagle i bez ostrzeżenia, sprawiając, że stracił równowagę i poleciał do tyłu, lądując w zielonkawo-brązowym błocie i rozmazując go po plecach i włosach. Zaklął pod nosem, podnosząc się i odrzucając od siebie uparty kamień. Rękawem kurtki przetarł twarz, nieświadomy, że pozostawia na niej szeroką, błotną smugę.
Dalej poszło już (prawie) z górki; uzupełniwszy pustą przestrzeń pod kładką ziemią, przybił ją za pomocą ostatniego kołka, po czym zabrał się za montowanie barierek. Miejsca do przybicia słupków zaznaczył już wcześniej, pozostało więc je przymocować do drewnianego pomostu i zwieńczyć poprzeczką; zrobiwszy to, wszedł na ukończoną kładkę, żeby sprawdzić jej stabilność - trzymając się poręczy, poskoczył kilka razy w miejscu, upewniając się, że nie uginała się zbyt mocno, oraz że żaden z jej elementów nie kołysał się na boki. Wydawała się trzymać porządnie, Billy zebrał więc narzędzia i - nie przejmując się kompletnie tym, że wygląda jakby właśnie wziął błotną kąpiel - ruszył w stronę wioski, żeby zabrać spod Skamieliny następną kładkę i słupki.
Deszcz nadal lał jak z cebra, ale nierówna walka z kamieniem rozgrzała go na tyle, że nie czuł już chłodu; uczył się też na własnych błędach, z zamontowaniem każdego następnego pomostu szło więc mu szybciej. Mając na uwadze poprzednie doświadczenia, zaczął z wyprzedzeniem usuwać z brzegów wyrw wszystkie kłopotliwe elementy, takie jak wbite w ziemię głazy czy gałęzie; dzięki temu kładki trzymały się w ziemi lepiej, a wbijanie kotew wiązało się z mniejszą ilością niespodzianek.
Zdążył zamontować nieco ponad połowę kładek, gdy przy jego boku pojawił się Timmy - jeden z dzieciaków, które trenowały na prowizorycznym boisku, od jakiegoś czasu nosząc dumną nazwę Płazów. Widząc, co robi Billy, niemal od razu z entuzjazmem zaoferował pomoc, ani trochę nie zrażony wlewającymi mu się za kołnierz strugami deszczu. We dwóch poszło im sprawniej, a wesołe paplanie Tima (planującego już przyszłe treningi na nowym, ukończonym boisku) sprawiło, że czas płynął dwa razy szybciej, niezmącony budzącą niepokój samotnością.
| zt (sprawność +16)
Następnego ranka po wykonaniu kładek, obudził go odgłos rzęsistego deszczu, uderzającego o dach chaty; chociaż poprzedniego wieczoru niebo było czyste, wyglądało na to, że nocą nad wyspę nadciągnęły gęste, stalowo-szare chmury, falami wypluwające z siebie kolejne porcje lodowatej wody. Praca przy takiej pogodzie nie uśmiechała mu się w żadnym wypadku, ale nie chciał pozwolić sobie na zmarnowanie całego dnia, poza tym - nie miał pewności, czy ulewy skończą się za kilka godzin, czy kilka tygodni; po szybkim śniadaniu narzucił więc na siebie przeciwdeszczową kurtkę i - przeklinając cicho pod nosem - wyszedł z domu prosto w ścianę deszczu.
Potrzebował zaledwie kilkunastu minut, żeby przemoknąć do suchej nitki - gdy dotarł do prowadzącej do żabiego mokradła ścieżki, lewitując za sobą drewnianą kładkę i kilka słupków, zęby szczękały mu już tak mocno, że miał problem z wypowiedzeniem zaklęcia. Licząc na to, że rozgrzeje się przy pracy, nie zraził się jednak, zabierając się za zamontowanie pierwszego z pomostów. Ślizgając się po błocie, zaczął od ustawienia go tuż nad wyrwą, pilnując, żeby przewieszenia z każdej strony miały mniej więcej równą długość i dopiero później przeszedł do przytwierdzenia końców kładki do podłoża. Było niejednolite, miejscami zbudowane z ubitej ziemi, miejscami z litej skały; w tym pierwszym przypadku nie natrafił na większe problemy - przygotowane wcześniej kołki dobrze trzymały się w gruncie, stabilizując drewniany pomost w jednym miejscu - ale przytwierdzenie go do kamienia okazało się praktycznie niemożliwe. Deski ślizgały się po gładkiej powierzchni, a umieszczenie w niej drewnianych kotew byłoby możliwe tylko, jeśli wcześniej nawierciłby w nich dziury.
Klnąc pod nosem i nadal drżąc z zimna, zaczął obchodzić kładkę dookoła, sprawdzając, czy części z płaskich kamieni nie dałoby się spod niej usunąć; jeden wyglądał całkiem obiecująco, nie przejmując się więc rozmokniętym błotem, przyklęknął tuż przy dłuższej krawędzi, żeby spróbować wyciągnąć spod niej przeszkodę. Podwadzenie jej palcami nie przyniosło żadnego skutku, dopiero po podkopaniu kamienia dookoła dało się go ruszyć - ale i tak wymagało to sporej siły; gdy wreszcie udało mu się uchwycić go obiema dłońmi, zaparł się nogami o śliską ziemię i szarpnął do tyłu. Spodziewał się oporu, ten jednak zniknął nagle i bez ostrzeżenia, sprawiając, że stracił równowagę i poleciał do tyłu, lądując w zielonkawo-brązowym błocie i rozmazując go po plecach i włosach. Zaklął pod nosem, podnosząc się i odrzucając od siebie uparty kamień. Rękawem kurtki przetarł twarz, nieświadomy, że pozostawia na niej szeroką, błotną smugę.
Dalej poszło już (prawie) z górki; uzupełniwszy pustą przestrzeń pod kładką ziemią, przybił ją za pomocą ostatniego kołka, po czym zabrał się za montowanie barierek. Miejsca do przybicia słupków zaznaczył już wcześniej, pozostało więc je przymocować do drewnianego pomostu i zwieńczyć poprzeczką; zrobiwszy to, wszedł na ukończoną kładkę, żeby sprawdzić jej stabilność - trzymając się poręczy, poskoczył kilka razy w miejscu, upewniając się, że nie uginała się zbyt mocno, oraz że żaden z jej elementów nie kołysał się na boki. Wydawała się trzymać porządnie, Billy zebrał więc narzędzia i - nie przejmując się kompletnie tym, że wygląda jakby właśnie wziął błotną kąpiel - ruszył w stronę wioski, żeby zabrać spod Skamieliny następną kładkę i słupki.
Deszcz nadal lał jak z cebra, ale nierówna walka z kamieniem rozgrzała go na tyle, że nie czuł już chłodu; uczył się też na własnych błędach, z zamontowaniem każdego następnego pomostu szło więc mu szybciej. Mając na uwadze poprzednie doświadczenia, zaczął z wyprzedzeniem usuwać z brzegów wyrw wszystkie kłopotliwe elementy, takie jak wbite w ziemię głazy czy gałęzie; dzięki temu kładki trzymały się w ziemi lepiej, a wbijanie kotew wiązało się z mniejszą ilością niespodzianek.
Zdążył zamontować nieco ponad połowę kładek, gdy przy jego boku pojawił się Timmy - jeden z dzieciaków, które trenowały na prowizorycznym boisku, od jakiegoś czasu nosząc dumną nazwę Płazów. Widząc, co robi Billy, niemal od razu z entuzjazmem zaoferował pomoc, ani trochę nie zrażony wlewającymi mu się za kołnierz strugami deszczu. We dwóch poszło im sprawniej, a wesołe paplanie Tima (planującego już przyszłe treningi na nowym, ukończonym boisku) sprawiło, że czas płynął dwa razy szybciej, niezmącony budzącą niepokój samotnością.
| zt (sprawność +16)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
| 7 listopada
Nie potrafił ukryć własnej ekscytacji związanej z faktem, że prace nad projektem - do tej pory prowadzone głównie za chatą lub na biegnącej w stronę przyszłego boiska ścieżce - przeniosły się wreszcie na samo żabie mokradło; myśl o tym, że być może niedługo będzie mógł zacząć wznosić ponad ziemię drewnianą konstrukcję, nie dała mu spać przez całą noc, odpędzając nawet koszmary - zerwał się więc z łóżka z samego rana, zjadł w biegu na śniadanie pozostałości kolacji (kawałek ryby podsmażonej z cebulą na kromce chleba razowego z masłem), przygotował i pozostawił na później śniadanie dla Amelii, zapakował do jutowego worka całe naręcze drewnianych kołków i sznurków, przewiesił torbę z narzędziami przez ramię, po czym dziarskim krokiem ruszył w stronę mokradła - nie przejmując się nawet tym, że wczorajsze przemoknięcie po suchej nitki pozostawiło po sobie pamiątkę w postaci paskudnego kaszlu.
W połowie drogi przypomniał sobie, że nie zabrał przygotowanych parę tygodni wcześniej planów boiska, wrócił się więc po nie truchtem, ostatecznie na miejsce docierając z lekkim opóźnieniem. Było zimno; listopadowe, poranne powietrze gryzło go w policzki i wilgotną falą wdzierało się za kołnierz, nawet pomimo owiniętego wokół szyi szalika. Żeby się rozgrzać, zrobił kilka okrążeń wokół mokradła, przy okazji w myślach rozmieszczając już posadowienie poszczególnych obiektów. Gdy zęby przestały mu szczękać o siebie niekontrolowanie, poskakał jeszcze kilka razy w miejscu, po czym zabrał się do pracy.
Rozrysowane starannie plany boiska rozłożył na płaskim kamieniu tuż przy ścieżce, przygniatając je dla pewności mniejszymi skałami, żeby pergaminu nie porwał wiejący od morza wiatr. Z torby wyciągnął kilka kołków i młotek, który ostatecznie okazał się jednak niepotrzebny; ziemia na mokradle była na tyle miękka, że zaostrzone końce można było bez większego problemu wetknąć w nie rękami, od czasu do czasu pomagając sobie stopą. Odrzuciwszy więc młotek na bok, zabrał się za ogradzanie terenu, wokół którego miała stanąć otaczająca boisko barierka. Zaczął od środka, czyli miejsca, w którym grę zaczynali ścigający, walcząc o wyrzucony w górę kafel; odmierzając odległość za pomocą kroków, zaznaczył punkty końcowe na obu przekątnych, kolejnymi kołkami wypełniając resztę otaczającej owalny kształt linii. Starał się zachowywać równe odległości, odzwierciedlając też odpowiednie kąty, ale ostateczny efekt z poziomu terenu ocenić było trudno - gdy więc udało mu się wbić ostatni z kołków, ruszył z powrotem w stronę wioski, żeby zabrać ze Skamieliny sportową miotłę.
Chociaż planował jedynie szybką wizytę, ostatecznie został na dłuższą chwilę, wdając się w rozmowę z córką i przy okazji sprzątając po śniadaniu; na mokradło wrócił koło południa, drogę powrotną przebywając tym razem na miotle i od razu wzbijając się w górę, żeby obejrzeć wyznaczony kształt z lotu ptaka. Zrobił kilka okrążeń, a później kilka następnych - już dla własnej przyjemności, wykorzystując tę okazję do przetestowania możliwości otrzymanej od Hannah miotły; zatrzymawszy się po jednej stronie boiska, przyspieszał nagle, sprawdzając, ile czasu zajmie mu dolecenie w pełnym pędzie do drugiego końca, a później skręcał gwałtownie lub pikował w dół, zupełnie, jakby próbował uniknąć nieistniejącego tłuczka. Nie zwracając uwagi na zdrętwiałe od wiatru policzki, zrobił kilka prostych manewrów, na sam koniec zaciskając mocniej palce na rączce i rzucając się prawie pionowo w stronę ziemi - żeby w ostatniej chwili poderwać miotłę w górę, unikając zderzenia z miękkim błotem.
- Juhuuu! Mogę też tak spróbować?! - usłyszał gdzieś za sobą, znajomy głos należący do Henry'ego - jednego z dzieciaków, które przychodziły na mokradło, żeby pograć w Quidditcha. Zeskoczył z miotły, odwracając się i rzeczywiście dostrzegając chłopca na ścieżce, tuż obok rozłożonego na płasko planu boiska. Uśmiechnął się do niego szeroko, zbliżając się szybkim krokiem i wyciągając rękę, żeby przybić chłopcu piątkę. Chociaż miał sześć lat, wydawał się znacznie drobniejszy; z tego, co Billy wiedział, stracił oboje rodziców w trakcie bezksiężycowej nocy i w Oazie mieszkał z wujostwem oraz maleńką siostrzyczką, którą opiekował się z dojrzałością godną dorosłego.
- Jasne, możemy p-p-poćwiczyć później. Teraz muszę ogrodzić boisko, może chcesz mi pomóc? - zaproponował, odkładając miotłę na bok.
- Taaak! Co mam robić? - zapytał Henry, prawie podskakując w miejscu.
Kołki, które wbił, i których pozycje sprawdził z wysoka, wymagały tylko niewielkich poprawek, pozostało więc rozciągnięcie pomiędzy nimi sznurków. To zadanie powierzył chłopcu, najpierw pokazując mu, jak robić pętle, żeby sznurek się nie zsunął, a później przez chwilę nadzorując, jak robił to samodzielnie. Wydawał się radzić sobie świetnie, zostawiwszy więc misję otoczenia boiska w jego rękach, sam zabrał się za tyczenie reszty elementów: trybun i budynku, który miał posłużyć za szatnię i magazyn. Był może w połowie, gdy na mokradle pojawili się Eli i Hugh, para bliźniaków o chudych kolanach i twarzach usianych konstelacjami piegów. Zorientowawszy się, co robił Billy, od razu również zaoferowali się do pomocy, po paru chwilach miał więc już całą drużynę pomocników, których obecność nie tylko dodawała mu otuchy, ale też sprawiała, że czas płynął szybciej.
| zt (sprawność +16)
Nie potrafił ukryć własnej ekscytacji związanej z faktem, że prace nad projektem - do tej pory prowadzone głównie za chatą lub na biegnącej w stronę przyszłego boiska ścieżce - przeniosły się wreszcie na samo żabie mokradło; myśl o tym, że być może niedługo będzie mógł zacząć wznosić ponad ziemię drewnianą konstrukcję, nie dała mu spać przez całą noc, odpędzając nawet koszmary - zerwał się więc z łóżka z samego rana, zjadł w biegu na śniadanie pozostałości kolacji (kawałek ryby podsmażonej z cebulą na kromce chleba razowego z masłem), przygotował i pozostawił na później śniadanie dla Amelii, zapakował do jutowego worka całe naręcze drewnianych kołków i sznurków, przewiesił torbę z narzędziami przez ramię, po czym dziarskim krokiem ruszył w stronę mokradła - nie przejmując się nawet tym, że wczorajsze przemoknięcie po suchej nitki pozostawiło po sobie pamiątkę w postaci paskudnego kaszlu.
W połowie drogi przypomniał sobie, że nie zabrał przygotowanych parę tygodni wcześniej planów boiska, wrócił się więc po nie truchtem, ostatecznie na miejsce docierając z lekkim opóźnieniem. Było zimno; listopadowe, poranne powietrze gryzło go w policzki i wilgotną falą wdzierało się za kołnierz, nawet pomimo owiniętego wokół szyi szalika. Żeby się rozgrzać, zrobił kilka okrążeń wokół mokradła, przy okazji w myślach rozmieszczając już posadowienie poszczególnych obiektów. Gdy zęby przestały mu szczękać o siebie niekontrolowanie, poskakał jeszcze kilka razy w miejscu, po czym zabrał się do pracy.
Rozrysowane starannie plany boiska rozłożył na płaskim kamieniu tuż przy ścieżce, przygniatając je dla pewności mniejszymi skałami, żeby pergaminu nie porwał wiejący od morza wiatr. Z torby wyciągnął kilka kołków i młotek, który ostatecznie okazał się jednak niepotrzebny; ziemia na mokradle była na tyle miękka, że zaostrzone końce można było bez większego problemu wetknąć w nie rękami, od czasu do czasu pomagając sobie stopą. Odrzuciwszy więc młotek na bok, zabrał się za ogradzanie terenu, wokół którego miała stanąć otaczająca boisko barierka. Zaczął od środka, czyli miejsca, w którym grę zaczynali ścigający, walcząc o wyrzucony w górę kafel; odmierzając odległość za pomocą kroków, zaznaczył punkty końcowe na obu przekątnych, kolejnymi kołkami wypełniając resztę otaczającej owalny kształt linii. Starał się zachowywać równe odległości, odzwierciedlając też odpowiednie kąty, ale ostateczny efekt z poziomu terenu ocenić było trudno - gdy więc udało mu się wbić ostatni z kołków, ruszył z powrotem w stronę wioski, żeby zabrać ze Skamieliny sportową miotłę.
Chociaż planował jedynie szybką wizytę, ostatecznie został na dłuższą chwilę, wdając się w rozmowę z córką i przy okazji sprzątając po śniadaniu; na mokradło wrócił koło południa, drogę powrotną przebywając tym razem na miotle i od razu wzbijając się w górę, żeby obejrzeć wyznaczony kształt z lotu ptaka. Zrobił kilka okrążeń, a później kilka następnych - już dla własnej przyjemności, wykorzystując tę okazję do przetestowania możliwości otrzymanej od Hannah miotły; zatrzymawszy się po jednej stronie boiska, przyspieszał nagle, sprawdzając, ile czasu zajmie mu dolecenie w pełnym pędzie do drugiego końca, a później skręcał gwałtownie lub pikował w dół, zupełnie, jakby próbował uniknąć nieistniejącego tłuczka. Nie zwracając uwagi na zdrętwiałe od wiatru policzki, zrobił kilka prostych manewrów, na sam koniec zaciskając mocniej palce na rączce i rzucając się prawie pionowo w stronę ziemi - żeby w ostatniej chwili poderwać miotłę w górę, unikając zderzenia z miękkim błotem.
- Juhuuu! Mogę też tak spróbować?! - usłyszał gdzieś za sobą, znajomy głos należący do Henry'ego - jednego z dzieciaków, które przychodziły na mokradło, żeby pograć w Quidditcha. Zeskoczył z miotły, odwracając się i rzeczywiście dostrzegając chłopca na ścieżce, tuż obok rozłożonego na płasko planu boiska. Uśmiechnął się do niego szeroko, zbliżając się szybkim krokiem i wyciągając rękę, żeby przybić chłopcu piątkę. Chociaż miał sześć lat, wydawał się znacznie drobniejszy; z tego, co Billy wiedział, stracił oboje rodziców w trakcie bezksiężycowej nocy i w Oazie mieszkał z wujostwem oraz maleńką siostrzyczką, którą opiekował się z dojrzałością godną dorosłego.
- Jasne, możemy p-p-poćwiczyć później. Teraz muszę ogrodzić boisko, może chcesz mi pomóc? - zaproponował, odkładając miotłę na bok.
- Taaak! Co mam robić? - zapytał Henry, prawie podskakując w miejscu.
Kołki, które wbił, i których pozycje sprawdził z wysoka, wymagały tylko niewielkich poprawek, pozostało więc rozciągnięcie pomiędzy nimi sznurków. To zadanie powierzył chłopcu, najpierw pokazując mu, jak robić pętle, żeby sznurek się nie zsunął, a później przez chwilę nadzorując, jak robił to samodzielnie. Wydawał się radzić sobie świetnie, zostawiwszy więc misję otoczenia boiska w jego rękach, sam zabrał się za tyczenie reszty elementów: trybun i budynku, który miał posłużyć za szatnię i magazyn. Był może w połowie, gdy na mokradle pojawili się Eli i Hugh, para bliźniaków o chudych kolanach i twarzach usianych konstelacjami piegów. Zorientowawszy się, co robił Billy, od razu również zaoferowali się do pomocy, po paru chwilach miał więc już całą drużynę pomocników, których obecność nie tylko dodawała mu otuchy, ale też sprawiała, że czas płynął szybciej.
| zt (sprawność +16)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
| 10 listopada
Było prawie południe nim udało mu się dotrzeć na przygotowane parę dni wcześniej mokradło, kiedy więc zszedł z biegnącej od strony szmaragdowego stawu ścieżki, ponad drzewami śmigały już drobne sylwetki dzieciaków, przerzucających między sobą kafla. Zmrużył oczy, dostrzegając charakterystyczną burzę kręconych włosów Tima, ciemne czupryny bliźniaków i podskakujące na wietrze, mysie warkocze Gabrielle; uśmiechnął się szeroko i gwizdnął, żeby im pomachać, nie przywoływał ich jednak do siebie - zamiast tego odkładając na bok torbę z narzędziami i dając sobie chwilę na posegregowanie złożonego tuż przy linii drzew drewna. Przyniósł je tutaj jeszcze przed Ślubem, Którego Nie Było (jak nazywał w myślach wczorajszy pobyt w Dolinie Godryka), a który zakończył się nieco chwiejną podróżą do domu i potężnym kacem, powoli poddającym się zbawiennemu działaniu świeżego, chłodnego powietrza. Miał nadzieję, że z czasem opuści go też zmęczenie; potarł oczy, ziewając szeroko i przeciągając się; gdzieś z góry dobiegł go wybuch śmiechu, zerknął więc w kierunku dzieciaków, dostrzegając, że jeden z braci, Eli, zaplątał się w szatę, z którą walkę właśnie bohatersko wygrywał - w ciemnych fałd materiału wyłoniła się wreszcie jego twarz, czerwona jak burak, choć ani odrobinę mniej piegowata.
Billy uśmiechnął się pod nosem, po czym zabrał się za pracę - tego dnia planował dociąć na wymiar wszystkie słupki, które - razem z poprzeczkami - miały później otoczyć boisko w postaci barierki; nie była to trudna praca, ale teren był rozległy, spodziewał się więc, że cięcie zajmie mu cały dzień. Zagwizdał cicho, bezwiednie nucąc pod nosem znajomą, irlandzką melodię, po czym przyciągnął prowizorycznie zbity stolik do sterty drewnianych krawędziaków; ogrodzenie nie miało być wysokie - chciał, by w razie potrzeby nawet drobna Sally była w stanie przejść na drugą stronę - wciągnąwszy więc na blat pierwszy fragment, zabrał się za odmierzanie odpowiedniej długości i zaznaczanie ołówkiem miejsc, w których drewno miało zostać przecięte na krótsze elementy. Gdy skończył, z torby wyciągnął ręczną piłę i zabrał się za dzielenie - gotowe słupki odrzucał na jedną stronę, składając je w blokach po dwadzieścia, żeby łatwiej później było mu się ich doliczyć.
Gdy doszedł do pięćdziesięciu, przerwał na chwilę, żeby ściągnąć przez głowę gruby, wełniany sweter; pogoda była chłodna, ale zgrzał się nieco; odrzucił ubranie na bok, zawieszając je na jednym z otaczających boisko kołków, po czym znów zadarł głowę, szukając w powietrzu fruwających sylwetek. W czasie, gdy pracował, zrobiło się ich więcej - teraz widział też Barty'ego, machającego dumnie mniejszą wersją sportowej pałki, oraz Henry'ego, kręcącego się przy bocznej linii, najwyraźniej pełniącego rolę obrońcy jednej z dwóch trzyosobowych już teraz drużyn. - Kto wygrywa?! - wykrzyknął, przymykając jedno oko.
- Oczywiście, że my! Siedemdziesiąt do czterdziestu! Juhuu! - odkrzyknął mu Hugh, wykonując w powietrzu szeroką pętlę i wyrzucając w górę ramiona, po czym tracąc równowagę i chwiejąc się; zamachał nimi energicznie, przechylił się niebezpiecznie na bok, po czym złapał się z powrotem miotły, odzyskując nad nią panowanie. - Nic się nie stało! - krzyknął szybko, przyspieszając, jak gdyby przed sekundą nie zleciał prawie w miękkie błoto.
Billy pokręcił głową, zaśmiał się cicho i zabrał się ponownie za pracę; po docięciu słupków, pozostały mu jeszcze poprzeczki - już nieco dłuższe, cięte z wąskich, płaskich deseczek. Przyciągnął je do siebie, układając na blacie jedna obok drugiej; były na tyle niewielkie, że mógł ciąć po kilka - zaczął więc znów od dokładnego odmierzenia długości, a potem wziął do ręki piłę, żeby obciąć niepotrzebne końce. Odpadki odrzucał na bok, póki co jeszcze nie zastanawiając się, do czego mógłby ich użyć, ale wiedząc, że na pewno nie miały się zmarnować - jeśli nie będzie w stanie niczego już z nich zbudować, to może pomaluje je kolorową farbą i zrobi z nich litery - Płazy na pewno by się ucieszyły, gdyby tuż nad wejściem do szatni znalazła się nazwa ich drużyny.
| zt (majsterkowanie +60)
Było prawie południe nim udało mu się dotrzeć na przygotowane parę dni wcześniej mokradło, kiedy więc zszedł z biegnącej od strony szmaragdowego stawu ścieżki, ponad drzewami śmigały już drobne sylwetki dzieciaków, przerzucających między sobą kafla. Zmrużył oczy, dostrzegając charakterystyczną burzę kręconych włosów Tima, ciemne czupryny bliźniaków i podskakujące na wietrze, mysie warkocze Gabrielle; uśmiechnął się szeroko i gwizdnął, żeby im pomachać, nie przywoływał ich jednak do siebie - zamiast tego odkładając na bok torbę z narzędziami i dając sobie chwilę na posegregowanie złożonego tuż przy linii drzew drewna. Przyniósł je tutaj jeszcze przed Ślubem, Którego Nie Było (jak nazywał w myślach wczorajszy pobyt w Dolinie Godryka), a który zakończył się nieco chwiejną podróżą do domu i potężnym kacem, powoli poddającym się zbawiennemu działaniu świeżego, chłodnego powietrza. Miał nadzieję, że z czasem opuści go też zmęczenie; potarł oczy, ziewając szeroko i przeciągając się; gdzieś z góry dobiegł go wybuch śmiechu, zerknął więc w kierunku dzieciaków, dostrzegając, że jeden z braci, Eli, zaplątał się w szatę, z którą walkę właśnie bohatersko wygrywał - w ciemnych fałd materiału wyłoniła się wreszcie jego twarz, czerwona jak burak, choć ani odrobinę mniej piegowata.
Billy uśmiechnął się pod nosem, po czym zabrał się za pracę - tego dnia planował dociąć na wymiar wszystkie słupki, które - razem z poprzeczkami - miały później otoczyć boisko w postaci barierki; nie była to trudna praca, ale teren był rozległy, spodziewał się więc, że cięcie zajmie mu cały dzień. Zagwizdał cicho, bezwiednie nucąc pod nosem znajomą, irlandzką melodię, po czym przyciągnął prowizorycznie zbity stolik do sterty drewnianych krawędziaków; ogrodzenie nie miało być wysokie - chciał, by w razie potrzeby nawet drobna Sally była w stanie przejść na drugą stronę - wciągnąwszy więc na blat pierwszy fragment, zabrał się za odmierzanie odpowiedniej długości i zaznaczanie ołówkiem miejsc, w których drewno miało zostać przecięte na krótsze elementy. Gdy skończył, z torby wyciągnął ręczną piłę i zabrał się za dzielenie - gotowe słupki odrzucał na jedną stronę, składając je w blokach po dwadzieścia, żeby łatwiej później było mu się ich doliczyć.
Gdy doszedł do pięćdziesięciu, przerwał na chwilę, żeby ściągnąć przez głowę gruby, wełniany sweter; pogoda była chłodna, ale zgrzał się nieco; odrzucił ubranie na bok, zawieszając je na jednym z otaczających boisko kołków, po czym znów zadarł głowę, szukając w powietrzu fruwających sylwetek. W czasie, gdy pracował, zrobiło się ich więcej - teraz widział też Barty'ego, machającego dumnie mniejszą wersją sportowej pałki, oraz Henry'ego, kręcącego się przy bocznej linii, najwyraźniej pełniącego rolę obrońcy jednej z dwóch trzyosobowych już teraz drużyn. - Kto wygrywa?! - wykrzyknął, przymykając jedno oko.
- Oczywiście, że my! Siedemdziesiąt do czterdziestu! Juhuu! - odkrzyknął mu Hugh, wykonując w powietrzu szeroką pętlę i wyrzucając w górę ramiona, po czym tracąc równowagę i chwiejąc się; zamachał nimi energicznie, przechylił się niebezpiecznie na bok, po czym złapał się z powrotem miotły, odzyskując nad nią panowanie. - Nic się nie stało! - krzyknął szybko, przyspieszając, jak gdyby przed sekundą nie zleciał prawie w miękkie błoto.
Billy pokręcił głową, zaśmiał się cicho i zabrał się ponownie za pracę; po docięciu słupków, pozostały mu jeszcze poprzeczki - już nieco dłuższe, cięte z wąskich, płaskich deseczek. Przyciągnął je do siebie, układając na blacie jedna obok drugiej; były na tyle niewielkie, że mógł ciąć po kilka - zaczął więc znów od dokładnego odmierzenia długości, a potem wziął do ręki piłę, żeby obciąć niepotrzebne końce. Odpadki odrzucał na bok, póki co jeszcze nie zastanawiając się, do czego mógłby ich użyć, ale wiedząc, że na pewno nie miały się zmarnować - jeśli nie będzie w stanie niczego już z nich zbudować, to może pomaluje je kolorową farbą i zrobi z nich litery - Płazy na pewno by się ucieszyły, gdyby tuż nad wejściem do szatni znalazła się nazwa ich drużyny.
| zt (majsterkowanie +60)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
| 11 listopada
- Billy? Billy - co robisz? - Zaciekawiony głos Tima rozległ się gdzieś za jego plecami, sprawiając, że kąciki jego ust powędrowały w górę. Usłyszał go już chwilę wcześniej, parę drobnych stóp miękko stąpających po błocie, rozmokniętym od siąpiącej z nieba mżawki, lepiącym się do butów. Podniósł się znad prowizorycznego stolika, przy którym spędził cały poprzedni dzień, docinając na wymiar słupki i poprzeczki przeznaczone na budowę barierki.
- Będę ogradzał boisko. Chcesz mi p-p-pomóc? - zapytał, odwracając się z uśmiechem w stronę chłopca, ubranego w za duży, sięgający prawie kolan sweter. Spośród wszystkich Płazów, które przychodziły pograć w Quidditcha, Tim towarzyszył mu najczęściej; w przeciwieństwie do pozostałych, nie miał rodzeństwa ani kuzynostwa, do Oazy trafiwszy wyłącznie z matką. O ojcu mówił rzadko, Billy wiedział jednak, że był aurorem; jednym z tych, którzy w trakcie bezksiężycowej nocy sprzeciwili się rozkazowi ministerstwa; i tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, by w porę wydostać się poza Londyn i doczekać świtu.
- Taaak! Co mam robić? - odpowiedział, po czym podbiegł bliżej, najwidoczniej zachęcony. Billy przywołał go gestem, przykucając i wskazując w stronę mokradła.
- Widzisz te k-k-kołki? Trzeba w ich miejsce nabić słupki, tak, żeby m-m-można było potem przybić do nich barierki. Potrzebuję kogoś, kto p-p-pomoże mi pomierzyć między nimi odległości - wyjaśnił, wyciągając z kieszeni starą, wysłużoną miarę. - Widzisz tę dwójkę, o t-t-tu? Jak wbiję pierwszy słupek, to jeden koniec zaczepimy o niego, a ty weźmiesz drugi - i zatrzymasz się dop-p-piero, jak zobaczysz to miejsce, w p-p-porządku? - wyjaśnił, wskazując palcem na wytarte nieco cyfry. Kiedy chłopiec kiwnął głową, wyciągnął w jego stronę miarę, zupełnie jakby przekazywał mu niezwykle ważne narzędzie. I poniekąd takie było; nabicie słupków byle jak nie wchodziło w grę.
Zabrał ze sterty pierwszy z drewnianych palików, do drugiej ręki biorąc młotek i ruszając w stronę boiska, przez cały czas w towarzystwie podążającego za nim Tima. Konstrukcja wykonana z kołków i sznurków, którą parę dni wcześniej wytyczył teren przeznaczony na boisko, wciąż pozostawała nienaruszona; przytknął więc pierwszy ze słupków tuż za nią, kręcąc nim przez chwilę w ziemi, żeby go ustabilizować, a później odsunął się o krok i kilka razy uderzył młotkiem w płaską górę; palik zagłębił się w miękkim gruncie stosunkowo łatwo, skracając się o kilkanaście centymetrów. Sięgnął do niego, żeby spróbować poruszać nim na boki; wydawał się trzymać dobrze, dla pewności wbił go jednak jeszcze o dodatkowych kilka centymetrów, żeby nie zagroziły mu ewentualne ulewne deszcze. - Dobra. M-m-masz miarę? - zwrócił się do Tima, który do tej pory tylko go obserwował. - Zahacz nią o tutaj - polecił, wskazując na górną krawędź. Chłopiec przytknął koniec z zerem do słupka; Billy przykucnął, przytrzymując go kciukiem. - Świetnie, a teraz powoli idź wzdłuż sznurka, dop-p-póki nie zobaczysz dwójki - przypomniał mu. Zgodnie z poleceniem, Tim zaczął się cofać: krok za krokiem, z uwagą wpatrując się w przesuwające się liczby, aż wreszcie jego ciemne brwi powędrowały prędko w górę.
- Już! Mam! - poinformował, podrywając głowę. Billy uśmiechnął się, pokazując mu uniesiony w górę kciuk, a później puścił miarę po swojej stronie, żeby ruszyć ku chłopcu, po drodze zgarniając kolejny słupek.
- Dobra, t-t-trzymaj przez chwilę - tutaj, tak? - upewnił się, przykładając koniec palika do ziemi. Kiedy Tim potwierdził, kiwając energicznie głową, pokręcił kilka razy drugim ze słupków, a później wbił go w grunt, prosząc wcześniej chłopca, żeby - na wszelki wypadek - nieco się odsunął. Postępując dokładnie w ten sam sposób, zaczęli obchodzić całe boisko, słupek na słupkiem; im więcej czasu mijało, tym Tim mniej uważnie przyglądał się mierniczej tasiemce, zamiast tego zaczynając opowiadać - o tym, co ostatnio działo się w wiosce, i o meczu, który rozegrali z Płazami. Billy słuchał tego wszystkiego uważnie, żywo komentując przytaczane przez Tima akcje; Merlinie, brakowało mu gry.
Gdy nabili już wszystkie słupki, zabrali się za montowanie poprzeczek; te, cienkie i lekkie, nie były wyzwaniem nawet dla drobnego kilkulatka, po paru prośbach Billy pozwolił mu pomóc więc i w tym, na początku zwyczajnie prosząc go, żeby przytrzymywał deseczki w miejscu, a później na paru z nich ucząc go, jak wbijało się gwoździe. W ten sposób szło im nieco wolniej, bo Tim do każdego przybicia przykładał się z niemal alchemiczną precyzją i skupieniem, ale duma błyszcząca w jego spojrzeniu, gdy udało mu się zamocować samodzielnie pierwszą poprzeczkę, była warta każdej poświęconej temu minuty.
| zt (sprawność +16)
- Billy? Billy - co robisz? - Zaciekawiony głos Tima rozległ się gdzieś za jego plecami, sprawiając, że kąciki jego ust powędrowały w górę. Usłyszał go już chwilę wcześniej, parę drobnych stóp miękko stąpających po błocie, rozmokniętym od siąpiącej z nieba mżawki, lepiącym się do butów. Podniósł się znad prowizorycznego stolika, przy którym spędził cały poprzedni dzień, docinając na wymiar słupki i poprzeczki przeznaczone na budowę barierki.
- Będę ogradzał boisko. Chcesz mi p-p-pomóc? - zapytał, odwracając się z uśmiechem w stronę chłopca, ubranego w za duży, sięgający prawie kolan sweter. Spośród wszystkich Płazów, które przychodziły pograć w Quidditcha, Tim towarzyszył mu najczęściej; w przeciwieństwie do pozostałych, nie miał rodzeństwa ani kuzynostwa, do Oazy trafiwszy wyłącznie z matką. O ojcu mówił rzadko, Billy wiedział jednak, że był aurorem; jednym z tych, którzy w trakcie bezksiężycowej nocy sprzeciwili się rozkazowi ministerstwa; i tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, by w porę wydostać się poza Londyn i doczekać świtu.
- Taaak! Co mam robić? - odpowiedział, po czym podbiegł bliżej, najwidoczniej zachęcony. Billy przywołał go gestem, przykucając i wskazując w stronę mokradła.
- Widzisz te k-k-kołki? Trzeba w ich miejsce nabić słupki, tak, żeby m-m-można było potem przybić do nich barierki. Potrzebuję kogoś, kto p-p-pomoże mi pomierzyć między nimi odległości - wyjaśnił, wyciągając z kieszeni starą, wysłużoną miarę. - Widzisz tę dwójkę, o t-t-tu? Jak wbiję pierwszy słupek, to jeden koniec zaczepimy o niego, a ty weźmiesz drugi - i zatrzymasz się dop-p-piero, jak zobaczysz to miejsce, w p-p-porządku? - wyjaśnił, wskazując palcem na wytarte nieco cyfry. Kiedy chłopiec kiwnął głową, wyciągnął w jego stronę miarę, zupełnie jakby przekazywał mu niezwykle ważne narzędzie. I poniekąd takie było; nabicie słupków byle jak nie wchodziło w grę.
Zabrał ze sterty pierwszy z drewnianych palików, do drugiej ręki biorąc młotek i ruszając w stronę boiska, przez cały czas w towarzystwie podążającego za nim Tima. Konstrukcja wykonana z kołków i sznurków, którą parę dni wcześniej wytyczył teren przeznaczony na boisko, wciąż pozostawała nienaruszona; przytknął więc pierwszy ze słupków tuż za nią, kręcąc nim przez chwilę w ziemi, żeby go ustabilizować, a później odsunął się o krok i kilka razy uderzył młotkiem w płaską górę; palik zagłębił się w miękkim gruncie stosunkowo łatwo, skracając się o kilkanaście centymetrów. Sięgnął do niego, żeby spróbować poruszać nim na boki; wydawał się trzymać dobrze, dla pewności wbił go jednak jeszcze o dodatkowych kilka centymetrów, żeby nie zagroziły mu ewentualne ulewne deszcze. - Dobra. M-m-masz miarę? - zwrócił się do Tima, który do tej pory tylko go obserwował. - Zahacz nią o tutaj - polecił, wskazując na górną krawędź. Chłopiec przytknął koniec z zerem do słupka; Billy przykucnął, przytrzymując go kciukiem. - Świetnie, a teraz powoli idź wzdłuż sznurka, dop-p-póki nie zobaczysz dwójki - przypomniał mu. Zgodnie z poleceniem, Tim zaczął się cofać: krok za krokiem, z uwagą wpatrując się w przesuwające się liczby, aż wreszcie jego ciemne brwi powędrowały prędko w górę.
- Już! Mam! - poinformował, podrywając głowę. Billy uśmiechnął się, pokazując mu uniesiony w górę kciuk, a później puścił miarę po swojej stronie, żeby ruszyć ku chłopcu, po drodze zgarniając kolejny słupek.
- Dobra, t-t-trzymaj przez chwilę - tutaj, tak? - upewnił się, przykładając koniec palika do ziemi. Kiedy Tim potwierdził, kiwając energicznie głową, pokręcił kilka razy drugim ze słupków, a później wbił go w grunt, prosząc wcześniej chłopca, żeby - na wszelki wypadek - nieco się odsunął. Postępując dokładnie w ten sam sposób, zaczęli obchodzić całe boisko, słupek na słupkiem; im więcej czasu mijało, tym Tim mniej uważnie przyglądał się mierniczej tasiemce, zamiast tego zaczynając opowiadać - o tym, co ostatnio działo się w wiosce, i o meczu, który rozegrali z Płazami. Billy słuchał tego wszystkiego uważnie, żywo komentując przytaczane przez Tima akcje; Merlinie, brakowało mu gry.
Gdy nabili już wszystkie słupki, zabrali się za montowanie poprzeczek; te, cienkie i lekkie, nie były wyzwaniem nawet dla drobnego kilkulatka, po paru prośbach Billy pozwolił mu pomóc więc i w tym, na początku zwyczajnie prosząc go, żeby przytrzymywał deseczki w miejscu, a później na paru z nich ucząc go, jak wbijało się gwoździe. W ten sposób szło im nieco wolniej, bo Tim do każdego przybicia przykładał się z niemal alchemiczną precyzją i skupieniem, ale duma błyszcząca w jego spojrzeniu, gdy udało mu się zamocować samodzielnie pierwszą poprzeczkę, była warta każdej poświęconej temu minuty.
| zt (sprawność +16)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Oaza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda