Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Oaza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oaza
Niedługo po przegnaniu z Azkabanu czarnoksięskiej mocy, na wyspie zaczęło budzić się życie. Drzewa wypuściły szybko, w kilka tygodni przypominając kilkunastoletnie olbrzymy, które rzucały cień na falujące w nadmorskiej wietrze wysokie trawy. Ogromna ilość białej magii wezbranej w tym miejscu zdawała się odżywiać rośliny, wspomagając ich rozrost. Właśnie między nimi wzniesiono pierwsze obozowisko gotowe na przyjęcie uchodźców pochodzących z niemagicznych rodzin, zmuszonych ukrywać się przed nienawistną władzą. Obozowisko nazwane zostało Oazą, przez wielu nazywanych Oazą Harolda lub Oazą Feniksa. Jeden z namiotów zajął zresztą sam Longbottom. Biała magia jest tu nie tylko wyczuwalna, ale i widoczna: jej moc krąży raz za czas pod postacią unoszących się w powietrzu bezpiecznych ciepłych ogników. Wydaje się, że naga ziemia na wyspie jest gorąca - dlatego nisko nad nią, poniżej kolan, na wilgotniejszych terenach wyspy unosi się gęsta mgła. Mówią, że za ten stan rzeczy odpowiadają ostatnie zdarzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.03.18 23:23, w całości zmieniany 1 raz
Trudno było powiedzieć, co wydarzy się za kilka miesięcy. Charlie nie potrafiła wybiegać w przyszłość równie śmiało i naiwnie jak kiedyś. Nie snuła już odległych marzeń, bo przyszłość była spowita ciemną, nieprzeniknioną mgłą, zwłaszcza od dnia zaginięcia Very. Wtedy przekonała się boleśnie, w jak niepewnych czasach żyli, że każdy mógł zniknąć, i to nie tylko bezimienni ludzie, o których się mgliście słyszało lub czytało w gazetach, a ktoś z najbliższego otoczenia.
Czy ona też zniknie? Czuła strach, doskonale zdawała sobie sprawę z własnej słabości i bezbronności. Jako Zakonniczka teoretycznie powinna chronić innych, a tymczasem sama potrzebowała ochrony, bo gdyby przyszło jej bronić się przed zagrożeniem, prawdopodobnie nie przetrwałaby nawet pięciu minut prawdziwego pojedynku. Właśnie tak nisko oceniała swoje szanse, dlatego z własnej woli na pewno nie zamierzała pakować się na pierwszą linię działania Zakonu i wolała zajmować się bezpieczniejszymi zadaniami. Była lękliwa i niegotowa na ryzyko, co napełniało ją wyrzutami sumienia, ale starała się być przydatna w innych sprawach. Warzyła eliksiry, bo na tym się znała, była też gotowa odwiedzać Oazę regularnie, by czuwać nad jej eliksiralnym zaopatrzeniem, ale także nad innymi aspektami działania tego miejsca. Mieszkający tu ludzie musieli widzieć i czuć, że nie byli sami, że ktoś pojawiał się tu regularnie i nie byli pozostawieni na pastwę losu. To na pewno miało pozytywny wpływ na ich samopoczucie, więc Charlie, która i tak od czasu zaginięcia siostry była bardzo osamotniona, w dni wolne od pracy zamierzała podejmować się dyżurów w Oazie. Czuła, że bywanie tutaj może pomóc i jej samej.
- Jasne – zgodziła się. – I może będziesz mieć okazję odświeżyć zapomniane umiejętności. Mogę ci pomóc, jak następnym razem znów będziemy tutaj razem i akurat nie będziesz musiała nikogo składać. Może niedługo dotrze więcej ingrediencji, więc zamierzam wtedy zrobić trochę większe zapasy. Na teraz musi wystarczyć to co jest, a jeśli pojawi się jakaś pilna potrzeba, to ktoś, kto będzie mieć tu dyżur, na pewno do mnie napisze.
Charlie bardzo odpowiedzialnie traktowała swoją rolę alchemika Zakonu i była gotowa użyczać swych umiejętności i czasu Oazie. Inni Zakonnicy również wiedzieli o jej ogromnym oddaniu swojej pasji i pracy w jednym, więc wierzyła, że nawiążą kontakt, kiedy okaże się, że jest potrzebny jakiś konkretny wywar.
Uwarzyła wywar ze szczuroszczeta i ostrożnie rozlała zawartość kociołka do fiolek, po czym go wyczyściła. Później podeszła do Roselyn, która próbowała uwarzyć Auxilik. Był to prosty eliksir, ale jej kuzynka najwyraźniej rzeczywiście bardzo dawno nie dotykała kociołka.
- Chyba dodałaś trochę za mało składników – odezwała się; mikstura w kociołku nie była uwarzona do końca poprawnie. Jednak nie zamierzała jej robić wyrzutów, Roselyn musiała po prostu przypomnieć sobie, jak się warzy, bo zajęta pracą uzdrowicielki zapewne nie miała czasu, by aktywniej stać nad kociołkiem. Ani też potrzeby, bo w Mungu mikstury dla uzdrowicieli warzyli alchemicy, a do prywatnego użytku zawsze mogła poprosić o pomoc Charlie, która już nie raz coś dla niej warzyła.
- No cóż, mamy parę innych mikstur. Na najbliższych kilka dni powinno wystarczyć, dopóki nie przybędzie zaopatrzenie i nie zrobię więcej – powiedziała. – Posprzątajmy tu i chodźmy jeszcze przejść się po domkach, zobaczyć jak mają się nowi mieszkańcy.
Tak też zrobiły. Ogarnęły stanowisko alchemiczne, chowając opisane eliksiry do jednej szafki, a resztki składników do innej. Nie można było niczego zmarnować, kiedyś te rzeczy mogły się jeszcze przydać. Schowała też kociołki, wagi i inne akcesoria, a potem udały się do miejsca, gdzie znajdowały się zamieszkałe chaty i sprawdziły, jak się czują mieszkańcy i czy niczego na ten moment nie potrzebują. Charlie chciała to sprawdzić i upewnić się, jak mają się sprawy, zanim opuszczą Oazę by wrócić do swoich zajęć. Przez resztę swojego dzisiejszego pobytu tutaj rozmawiała więc z mieszkańcami, starając się nieść otuchę, a także lepiej poznać tych ludzi. Gdy opuszczała Oazę był już wieczór, ale była zadowolona z wykonania pracy, ale i z tego, że nawet zwykła rozmowa trochę ukoiła nerwy ukrywających się tu mugolaków i ich rodzin.
| zt. x 2
Czy ona też zniknie? Czuła strach, doskonale zdawała sobie sprawę z własnej słabości i bezbronności. Jako Zakonniczka teoretycznie powinna chronić innych, a tymczasem sama potrzebowała ochrony, bo gdyby przyszło jej bronić się przed zagrożeniem, prawdopodobnie nie przetrwałaby nawet pięciu minut prawdziwego pojedynku. Właśnie tak nisko oceniała swoje szanse, dlatego z własnej woli na pewno nie zamierzała pakować się na pierwszą linię działania Zakonu i wolała zajmować się bezpieczniejszymi zadaniami. Była lękliwa i niegotowa na ryzyko, co napełniało ją wyrzutami sumienia, ale starała się być przydatna w innych sprawach. Warzyła eliksiry, bo na tym się znała, była też gotowa odwiedzać Oazę regularnie, by czuwać nad jej eliksiralnym zaopatrzeniem, ale także nad innymi aspektami działania tego miejsca. Mieszkający tu ludzie musieli widzieć i czuć, że nie byli sami, że ktoś pojawiał się tu regularnie i nie byli pozostawieni na pastwę losu. To na pewno miało pozytywny wpływ na ich samopoczucie, więc Charlie, która i tak od czasu zaginięcia siostry była bardzo osamotniona, w dni wolne od pracy zamierzała podejmować się dyżurów w Oazie. Czuła, że bywanie tutaj może pomóc i jej samej.
- Jasne – zgodziła się. – I może będziesz mieć okazję odświeżyć zapomniane umiejętności. Mogę ci pomóc, jak następnym razem znów będziemy tutaj razem i akurat nie będziesz musiała nikogo składać. Może niedługo dotrze więcej ingrediencji, więc zamierzam wtedy zrobić trochę większe zapasy. Na teraz musi wystarczyć to co jest, a jeśli pojawi się jakaś pilna potrzeba, to ktoś, kto będzie mieć tu dyżur, na pewno do mnie napisze.
Charlie bardzo odpowiedzialnie traktowała swoją rolę alchemika Zakonu i była gotowa użyczać swych umiejętności i czasu Oazie. Inni Zakonnicy również wiedzieli o jej ogromnym oddaniu swojej pasji i pracy w jednym, więc wierzyła, że nawiążą kontakt, kiedy okaże się, że jest potrzebny jakiś konkretny wywar.
Uwarzyła wywar ze szczuroszczeta i ostrożnie rozlała zawartość kociołka do fiolek, po czym go wyczyściła. Później podeszła do Roselyn, która próbowała uwarzyć Auxilik. Był to prosty eliksir, ale jej kuzynka najwyraźniej rzeczywiście bardzo dawno nie dotykała kociołka.
- Chyba dodałaś trochę za mało składników – odezwała się; mikstura w kociołku nie była uwarzona do końca poprawnie. Jednak nie zamierzała jej robić wyrzutów, Roselyn musiała po prostu przypomnieć sobie, jak się warzy, bo zajęta pracą uzdrowicielki zapewne nie miała czasu, by aktywniej stać nad kociołkiem. Ani też potrzeby, bo w Mungu mikstury dla uzdrowicieli warzyli alchemicy, a do prywatnego użytku zawsze mogła poprosić o pomoc Charlie, która już nie raz coś dla niej warzyła.
- No cóż, mamy parę innych mikstur. Na najbliższych kilka dni powinno wystarczyć, dopóki nie przybędzie zaopatrzenie i nie zrobię więcej – powiedziała. – Posprzątajmy tu i chodźmy jeszcze przejść się po domkach, zobaczyć jak mają się nowi mieszkańcy.
Tak też zrobiły. Ogarnęły stanowisko alchemiczne, chowając opisane eliksiry do jednej szafki, a resztki składników do innej. Nie można było niczego zmarnować, kiedyś te rzeczy mogły się jeszcze przydać. Schowała też kociołki, wagi i inne akcesoria, a potem udały się do miejsca, gdzie znajdowały się zamieszkałe chaty i sprawdziły, jak się czują mieszkańcy i czy niczego na ten moment nie potrzebują. Charlie chciała to sprawdzić i upewnić się, jak mają się sprawy, zanim opuszczą Oazę by wrócić do swoich zajęć. Przez resztę swojego dzisiejszego pobytu tutaj rozmawiała więc z mieszkańcami, starając się nieść otuchę, a także lepiej poznać tych ludzi. Gdy opuszczała Oazę był już wieczór, ale była zadowolona z wykonania pracy, ale i z tego, że nawet zwykła rozmowa trochę ukoiła nerwy ukrywających się tu mugolaków i ich rodzin.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 13 kwietnia
Trzynaście prześcieradeł powiewało na wietrze, a Gwen właśnie wieszała na lince czternaste. Pogoda dopisywała, mgła nieco zelżała, a wiatr powinien pomóc w suszeniu, dlatego zdecydowała się to zrobić tradycyjnie, nie za pomocą magii. Czuła się piekielnie zmęczona. Nie dlatego, że ostatnio wiele malowała czy tworzyła, a dlatego, że każdą wolną chwilę spędzała w Oazie, pomagając, warząc podstawowe eliksiry, piorąc, gotując… Robiąc wszystko, by pomóc uchodźcom i zapewnić im byt. Co prawda każdy tu uwijał się jak mrówki, ale ranni i dzieci nie były w stanie o siebie zadbać.
Pranie, które właśnie rozwieszała, było pozostałością po grupie, która opuściła dziś do miejsce, podróżując do Francji. Okazja nadarzyła się dość nagle, nie mogli więc posprzątać po sobie. Gwen zaoferowała, że pomoże, chcąc zrobić coś konkretnego.
W innych okolicznościach pewnie nuciłaby coś pod nosem, marząc o czymś miłym, jednak nieprzyjemne myśli kłębiące się pod czaszką dziewczyny skutecznie jej to uniemożliwiały. Odziana w bardzo prostą, roboczą sukienkę, nie zwracała uwagi na otaczające ją otoczenie, aż do chwili, w której poczuła dziwne ukłucie w dokładnie tej samej chwili, w której trójka młodzieniaszków zaczęła tuż za nią krzyczeć i się kłócić.
– Hej! Idźcie pomagać, a nie przeszkadzacie tutaj! – upomniała ich, marszcząc brwi. Chłopcy chyba nie chcieli ryzykować spotkania z kimś innym z Zakonu, bo natychmiast przeprosili, zamilkli i poszli dalej.
Gwen nie sądziła jednak, że w ciągu tej krótkiej chwili zdążyli rzucić w nią nieprzyjemny urok.
Ponownie skupiła się na pracy, nasłuchując cudzych kroków. Podobno ktoś miał przyjść jej pomóc i przekazać kolejne zadanie, ale nie miała pojęcia, kto dokładnie. Gdy spytała, usłyszała tylko, że ten, kto akurat będzie miał czas. No tak, to chyba powinno być oczywiste. Nikt im nie płacił za pomoc, a musieli przecież zarabiać na życie. Nie powinna pytać. Tylko zabierała im cenny czas.
Poprawiła dłonią włosy, wzdychając ciężko. Nie sypiała najlepiej i była bezustannie zmęczona. Nie była pewna, czy da radę długo w ten sposób pociągnąć. Oaza, na całe szczęście, raczej jej pomagała, niż przeszkadzała. Owszem, wolontariat sprawiał, że Gwen nie miała właściwie chwili dla siebie, ale jednocześnie dziewczyna po prostu miała wrażenie, że robi cos… cokolwiek, by poprawić sytuację w Anglii. Może to nie było wiele, ale liczył się każdy drobny gest, czyż nie?
Trzynaście prześcieradeł powiewało na wietrze, a Gwen właśnie wieszała na lince czternaste. Pogoda dopisywała, mgła nieco zelżała, a wiatr powinien pomóc w suszeniu, dlatego zdecydowała się to zrobić tradycyjnie, nie za pomocą magii. Czuła się piekielnie zmęczona. Nie dlatego, że ostatnio wiele malowała czy tworzyła, a dlatego, że każdą wolną chwilę spędzała w Oazie, pomagając, warząc podstawowe eliksiry, piorąc, gotując… Robiąc wszystko, by pomóc uchodźcom i zapewnić im byt. Co prawda każdy tu uwijał się jak mrówki, ale ranni i dzieci nie były w stanie o siebie zadbać.
Pranie, które właśnie rozwieszała, było pozostałością po grupie, która opuściła dziś do miejsce, podróżując do Francji. Okazja nadarzyła się dość nagle, nie mogli więc posprzątać po sobie. Gwen zaoferowała, że pomoże, chcąc zrobić coś konkretnego.
W innych okolicznościach pewnie nuciłaby coś pod nosem, marząc o czymś miłym, jednak nieprzyjemne myśli kłębiące się pod czaszką dziewczyny skutecznie jej to uniemożliwiały. Odziana w bardzo prostą, roboczą sukienkę, nie zwracała uwagi na otaczające ją otoczenie, aż do chwili, w której poczuła dziwne ukłucie w dokładnie tej samej chwili, w której trójka młodzieniaszków zaczęła tuż za nią krzyczeć i się kłócić.
– Hej! Idźcie pomagać, a nie przeszkadzacie tutaj! – upomniała ich, marszcząc brwi. Chłopcy chyba nie chcieli ryzykować spotkania z kimś innym z Zakonu, bo natychmiast przeprosili, zamilkli i poszli dalej.
Gwen nie sądziła jednak, że w ciągu tej krótkiej chwili zdążyli rzucić w nią nieprzyjemny urok.
Ponownie skupiła się na pracy, nasłuchując cudzych kroków. Podobno ktoś miał przyjść jej pomóc i przekazać kolejne zadanie, ale nie miała pojęcia, kto dokładnie. Gdy spytała, usłyszała tylko, że ten, kto akurat będzie miał czas. No tak, to chyba powinno być oczywiste. Nikt im nie płacił za pomoc, a musieli przecież zarabiać na życie. Nie powinna pytać. Tylko zabierała im cenny czas.
Poprawiła dłonią włosy, wzdychając ciężko. Nie sypiała najlepiej i była bezustannie zmęczona. Nie była pewna, czy da radę długo w ten sposób pociągnąć. Oaza, na całe szczęście, raczej jej pomagała, niż przeszkadzała. Owszem, wolontariat sprawiał, że Gwen nie miała właściwie chwili dla siebie, ale jednocześnie dziewczyna po prostu miała wrażenie, że robi cos… cokolwiek, by poprawić sytuację w Anglii. Może to nie było wiele, ale liczył się każdy drobny gest, czyż nie?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Minęło kilka tygodni, odkąd odwiedził Oazę po raz pierwszy – od czasu pożegnania Bathildy, a zwłaszcza po marcowej misji, wracał tu wielokrotnie; nie tylko dlatego, że pomoc wciąż była potrzebna, ani ze względu na to, że magicznie zabezpieczony teren pozostawał jednym z nielicznych miejsc, w których czuł się jeszcze bezpiecznie. Tym, co przyciągało go na wyspę, była nadzieja – widoczna niemal w każdym jej fragmencie i na każdym skrawku niezwykłego terenu; rosnąca w miarę, jak wznosiły się kolejne budynki, wieczorami rozjaśnione bijącym z okien światłem, oznaczającym, że schronieni w nich ludzie uniknęli okropnego losu, otrzymując szansę na odbudowanie swojego życia. To wciąż nie było ruchliwe, czarodziejskie miasteczko, tchnące normalnością i zwyczajnością, ale wierzył, że miało szansę kiedyś nim się stać; potrzebował tego poczucia – zwłaszcza po późnych wieczorach spędzanych na pooranych wojną ulicach Londynu, pozostawiających pod jego powiekami obrazy przerażające i przesiąknięte zapachem śmierci. Starał się nie myśleć o tym za często, nie przywoływać w myślach szkieletu miasta, wypełnionego do niedawna magią i życiem; szkieletu teraz gnijącego i obgryzanego z resztek mieszkańców przez snujących się w zaułkach dementorów i patrole magicznej policji. Grupy bandytów, jak sam ich nazywał, nie przyjmując do wiadomości, że mieli jeszcze cokolwiek wspólnego z egzekwowaniem prawa.
Ten wieczór był kolejnym, który spędzał w Oazie, oddychając powietrzem wolnym od unoszącej się między kamienicami, fantomowej woni rozkładu. Licząca sobie dwadzieścia osób grupa mugolaków, których przyprowadzili tutaj razem z Jackie i Brandanem, miała wkrótce przenieść się z tymczasowych schronień do nowo wzniesionych budynków, i od paru dni pomagał w przygotowaniu ich do zamieszkania, starając się wykroić z doby kilka dodatkowych godzin, w czasie których nie musiał przebywać w rezerwacie, pracować nad hodowlą ani patrolować przejętych przez wroga ulic. Tym razem po przybyciu na miejsce zastał jednak domy pustymi; pracujący nad nimi do tej pory ludzie zostali oddelegowani do innych, pilniejszych zajęć, musiał więc zorganizować sobie pomoc na własną rękę. Skierowano go tutaj, do Gwen – której nazwisko z jednej strony wydało mu się znajome, ale z drugiej – nie skojarzył go od razu; dopiero kiedy zza kolejnego rzędu targanych wiatrem prześcieradeł wyłoniła się jej sylwetka, połączył przysłonięty miedzianymi włosami profil z konkretną osobą. Zawahał się, przez pełną sekundę rozważając wycofanie się, ale było już za późno; wiedział, że nie miał szans zniknąć niezauważony, zresztą – naprawdę potrzebował przynajmniej jednej dodatkowej pary rąk. – Gwendolyn? – zawołał, zanim podszedł bliżej, nie chcąc wystraszyć jej nagłym pojawieniem się. – Nie wiem, czy mnie pamiętasz – jestem Percy, spotkaliśmy się w klubie – przywitał się, celowo nie precyzując, czy chodziło mu o klub pojedynków, czy klub jazzowy, który wolałby na zawsze wyrzucić ze swojej pamięci. Odchrząknął, pilnując, by nie zabrzmiało to nerwowo. – Dużo zostało ci tutaj do zrobienia? – zapytał, rozglądając się dookoła. Jeżeli wciąż nie skończyła, mógł jej pomóc.
Ten wieczór był kolejnym, który spędzał w Oazie, oddychając powietrzem wolnym od unoszącej się między kamienicami, fantomowej woni rozkładu. Licząca sobie dwadzieścia osób grupa mugolaków, których przyprowadzili tutaj razem z Jackie i Brandanem, miała wkrótce przenieść się z tymczasowych schronień do nowo wzniesionych budynków, i od paru dni pomagał w przygotowaniu ich do zamieszkania, starając się wykroić z doby kilka dodatkowych godzin, w czasie których nie musiał przebywać w rezerwacie, pracować nad hodowlą ani patrolować przejętych przez wroga ulic. Tym razem po przybyciu na miejsce zastał jednak domy pustymi; pracujący nad nimi do tej pory ludzie zostali oddelegowani do innych, pilniejszych zajęć, musiał więc zorganizować sobie pomoc na własną rękę. Skierowano go tutaj, do Gwen – której nazwisko z jednej strony wydało mu się znajome, ale z drugiej – nie skojarzył go od razu; dopiero kiedy zza kolejnego rzędu targanych wiatrem prześcieradeł wyłoniła się jej sylwetka, połączył przysłonięty miedzianymi włosami profil z konkretną osobą. Zawahał się, przez pełną sekundę rozważając wycofanie się, ale było już za późno; wiedział, że nie miał szans zniknąć niezauważony, zresztą – naprawdę potrzebował przynajmniej jednej dodatkowej pary rąk. – Gwendolyn? – zawołał, zanim podszedł bliżej, nie chcąc wystraszyć jej nagłym pojawieniem się. – Nie wiem, czy mnie pamiętasz – jestem Percy, spotkaliśmy się w klubie – przywitał się, celowo nie precyzując, czy chodziło mu o klub pojedynków, czy klub jazzowy, który wolałby na zawsze wyrzucić ze swojej pamięci. Odchrząknął, pilnując, by nie zabrzmiało to nerwowo. – Dużo zostało ci tutaj do zrobienia? – zapytał, rozglądając się dookoła. Jeżeli wciąż nie skończyła, mógł jej pomóc.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ostatnio zmieniony przez Percival Blake dnia 06.06.20 18:05, w całości zmieniany 1 raz
Schyliła się po kolejne prześcieradło, próbując powstrzymać ziewanie. Do czego to doszło… Jeszcze pół roku temu wprawdzie często chodziła niewyspana, ale nigdy nie z takich powodów! W końcu poranne pobudki nie mogą być proste, jeśli praca przy sztaludze przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. I pomyśleć, że to wszystko stało się akurat teraz. Przestała pracować z muzeum, w całości mając poświęcić się sztuce, a tu taki klops! Chociaż może tak i lepiej. Praca dla Macmillanów oraz „Czarownicy” pozwalała jej się utrzymać, a jeśli wciąż byłaby pracownicą Muzeum najpewniej zostałaby bez środków do życia. Przynajmniej tych stałych. A w obecnych czasach lepiej było nie polegać na zleceniach.
W pierwszej chwili wydawało jej się, że się przesłyszała. Przecież ten głos nie mógł wypowiadać jej imienia tutaj. Właściwie w ogóle nie powinien wypowiadać jej imienia. Nigdzie. Nigdy.
Dlatego też, gdy głos kontynuował, dziewczyna odwróciła się na pięcie nieco zbyt energicznie. Pisnęła cicho, ślizgając się na wilgotnej od rosy trawie, już po chwili lądując swoimi czterema literami prosto w koszu na pranie.
Przez chwilę trwała w bezruchu, powoli uświadamiając sobie, co się właśnie stało.
Po pierwsze, ten zdrajca jeden, który własnego syna nie chciał widzieć na oczy i w sumie to ją też okłamał, bo przecież ją chyba przepraszał, właśnie stał nad nią.
Po drugie, nie tylko stał nad nią, ale jeszcze się pytał, czy go pamięta. Głupie pytanie. Miałaby nie pamiętać twarzy lady Carrow, gdy ta opowiadała jej, jak jej były już mąż ją potraktował?! To znaczy… jego twarz oczywiście też pamiętała. Aż za dobrze: wspomnienie amortencji natychmiast przypominało jej, co wtedy myślała o jego ciemnych, grubych włosach. Wyćwiczonej sylwetce, tęczówkach o tak głębokim kolorze… Nie, zaraz! To był tylko zwodniczy eliksir. On jej się wcale a wcale! Wcale i nigdy nie podobał!
Po trzecie, w glorii całego swojego tupetu pytał się jej, czy dużo zostało tu do zrobienia. No widać chyba, ile prania tu jeszcze leży w koszach!
Poza tym wszystkim, nie miała pojęcia, kim Percival jest w Zakonie. Ona sama była przecież jedynie nowym nabytkiem, który mógł się starać i pomagać, ale jej wiedza i doświadczenie były ograniczone. Wolała zaś nie narażać się gwardzistom: chcąc nie chcąc, nie mogła więc po prostu wyciągnąć różdżki, rzucając jakąś bombardę czy inne lamino, które ze wszechmiar Percivalowi się należały. A nie sądziła, by przedzierał się przez prześcieradła ot tak, bez celu.
Trzeba było więc tę sytuację jakoś sprawnie rozegrać. To znaczy, na ile się w ogóle dało to jeszcze zrobić. Wszak wciąż siedziała w koszu na pranie.
– Eee… dzień dobry – odparła, czerwona na twarzy, wciąż podejmując decyzje co do swoich (bardzo istotnych z punktu widzenia trzymania kobiecej solidarności z Isabelle) dalszych poczynań. – N… n… nie… – dodała po chwili, odpowiadając na jego kolejne pytanie: – Właściwie to ja… ten… już kończę – powiedziała, czując swędzenie w okolicy nosa. Zmarszczyła brwi, próbując powstrzymać kichnięcie.
Nagły odruch sprawił jednak jedynie tyle, że kosz w którym siedziała malarka przechylił się na bok razem z siedzącą wewnątrz dziewczyną. Gwen jęknęła cicho zaskoczona, a Percival mógł zauważyć, że jej nos nieznacznie urósł. Panna Grey była jednak na razie zbyt zaaferowana przybyciem dawnego Notta oraz sytuacją z koszem, aby w tej chwili myśleć o swoim nowym wykrywaczu kłamstw i kłamstewek.
W pierwszej chwili wydawało jej się, że się przesłyszała. Przecież ten głos nie mógł wypowiadać jej imienia tutaj. Właściwie w ogóle nie powinien wypowiadać jej imienia. Nigdzie. Nigdy.
Dlatego też, gdy głos kontynuował, dziewczyna odwróciła się na pięcie nieco zbyt energicznie. Pisnęła cicho, ślizgając się na wilgotnej od rosy trawie, już po chwili lądując swoimi czterema literami prosto w koszu na pranie.
Przez chwilę trwała w bezruchu, powoli uświadamiając sobie, co się właśnie stało.
Po pierwsze, ten zdrajca jeden, który własnego syna nie chciał widzieć na oczy i w sumie to ją też okłamał, bo przecież ją chyba przepraszał, właśnie stał nad nią.
Po drugie, nie tylko stał nad nią, ale jeszcze się pytał, czy go pamięta. Głupie pytanie. Miałaby nie pamiętać twarzy lady Carrow, gdy ta opowiadała jej, jak jej były już mąż ją potraktował?! To znaczy… jego twarz oczywiście też pamiętała. Aż za dobrze: wspomnienie amortencji natychmiast przypominało jej, co wtedy myślała o jego ciemnych, grubych włosach. Wyćwiczonej sylwetce, tęczówkach o tak głębokim kolorze… Nie, zaraz! To był tylko zwodniczy eliksir. On jej się wcale a wcale! Wcale i nigdy nie podobał!
Po trzecie, w glorii całego swojego tupetu pytał się jej, czy dużo zostało tu do zrobienia. No widać chyba, ile prania tu jeszcze leży w koszach!
Poza tym wszystkim, nie miała pojęcia, kim Percival jest w Zakonie. Ona sama była przecież jedynie nowym nabytkiem, który mógł się starać i pomagać, ale jej wiedza i doświadczenie były ograniczone. Wolała zaś nie narażać się gwardzistom: chcąc nie chcąc, nie mogła więc po prostu wyciągnąć różdżki, rzucając jakąś bombardę czy inne lamino, które ze wszechmiar Percivalowi się należały. A nie sądziła, by przedzierał się przez prześcieradła ot tak, bez celu.
Trzeba było więc tę sytuację jakoś sprawnie rozegrać. To znaczy, na ile się w ogóle dało to jeszcze zrobić. Wszak wciąż siedziała w koszu na pranie.
– Eee… dzień dobry – odparła, czerwona na twarzy, wciąż podejmując decyzje co do swoich (bardzo istotnych z punktu widzenia trzymania kobiecej solidarności z Isabelle) dalszych poczynań. – N… n… nie… – dodała po chwili, odpowiadając na jego kolejne pytanie: – Właściwie to ja… ten… już kończę – powiedziała, czując swędzenie w okolicy nosa. Zmarszczyła brwi, próbując powstrzymać kichnięcie.
Nagły odruch sprawił jednak jedynie tyle, że kosz w którym siedziała malarka przechylił się na bok razem z siedzącą wewnątrz dziewczyną. Gwen jęknęła cicho zaskoczona, a Percival mógł zauważyć, że jej nos nieznacznie urósł. Panna Grey była jednak na razie zbyt zaaferowana przybyciem dawnego Notta oraz sytuacją z koszem, aby w tej chwili myśleć o swoim nowym wykrywaczu kłamstw i kłamstewek.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Sytuacja była co najmniej niezręczna. Wiedział, że taka będzie – jeszcze zanim się odezwał, próbując zwrócić uwagę rudowłosej kobiety – i gdyby miał jakiekolwiek inne wyjście, z pewnością dyplomatycznie by się wycofał, pozwalając jej pracować w spokoju. Nie ze względu na niefortunny pojedynek w klubie, czy mało przyjemną rozmowę, którą odbyli później – ani nawet nie przez wspomnienie tych kilku dziwnych i przesiąkniętych oskarżeniami listów, jakie zdarzyło im się wymienić; mimo wszystkich wydarzeń, które miały miejsce od czasu ich pierwszego spotkania, w jego umyśle wciąż najbardziej żywo rozgrywał się ten przeklęty wieczór, gdy – ugodzony potężną dawką amortencji – zakochał się w niej bez pamięci, nieomal pozwalając jej na złożenie sobie przysięgi wieczystej. Chociaż przez większość czasu starał się wypierać ten fakt, udając, że nigdy nie miał miejsca, to wciąż wzdrygał się wewnętrznie na myśl o ewentualnych konsekwencjach – i podejrzewał (choć mógł się mylić), że Gwendolyn również wolałaby nie przeżywać na nowo tego festiwalu wzajemnych upokorzeń. Jej obecność w Oazie co prawda nieco komplikowała przyjętą dotychczas strategię unikania, jednak jeśliby chciał, mógłby pilnować, by na siebie nie wpadli; problem polegał na tym, że naprawdę potrzebował jej pomocy. Oraz że jej nazwisko pojawiło się na liście sojuszników Zakonu Feniksa, co oznaczało, że prędzej czy później zasiądą przy jednym stole na wspólnych obradach, a następnie – znając przewrotność losu – trafią na tę samą misję. Jeżeli miało się to stać, musieli nauczyć się sobie ufać.
Wszystko to przemknęło przelotnie przez jego myśli, kiedy podejmował decyzję o zwróceniu się do niej po imieniu, szczęśliwie nie zdając sobie sprawy z pełnego wymiaru skomplikowana sytuacji. Kiedy więc Gwen pisnęła, a następnie zrobiła niefortunny krok do tyłu, żeby z impetem wylądować w koszu na pranie, sądził, że zwyczajnie się przestraszyła; uniósł więc otwarte dłonie przed siebie, w geście powszechnie mówiącym, że nie miał złych zamiarów. – Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć – powiedział szczerze, a między jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. Zrobił dwa kroki do przodu, opuszczając ręce. – Nic ci się nie stało? – upewnił się. Nie wyglądała na ranną ani poobijaną, choć na jej twarzy odmalowywało się wyraźne zdenerwowanie, barwiące policzki na czerwono; a przynajmniej miał nadzieję, że było to zdenerwowanie, a nie z trudem hamowana wściekłość. – Jesteś pewna? – zapytał, zaglądając do kosza; wydawało mu się, że trochę jeszcze zostało do rozwieszenia, ale możliwe, że kobieta nie planowała robić tego teraz – lub że było to zadanie kogoś innego.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy Gwendolyn wykonała gwałtowny gest, a kosz, w którym siedziała, zachwiał się niestabilnie. – Uważaj – zdążył tylko powiedzieć, nim ruszył szybko do przodu, pokonując ostatnie metry dzielącego ich dystansu; jedną dłonią złapał za uchwyt wiklinowego kosza, żeby przytrzymać go w miejscu, a drugą wyciągnął ku rudowłosej. – Chodź, pomogę ci – zaoferował, mając na myśli oczywiście ponowne stanięcie na własne nogi. Jednocześnie zmarszczył brwi; stojąc dalej tego nie zauważył, ale teraz, gdy znalazł się tuż obok, jej nos wydał mu się dziwnie… długi? Pytanie zatańczyło na jego ustach, ostatecznie stwierdził jednak, że zwrócenie jej na to uwagi byłoby niegrzeczne – odwrócił więc spojrzenie, przenosząc je na stos wciąż wilgotnych prześcieradeł. – Może rozwieszę kilka, to razem skończymy szybciej? – zaproponował. – Potrzebuję pomocy z przygotowaniem kilku domów dla nowych mieszkańców, powiedzieli mi, że mogę poprosić ciebie – powiedział, wyjaśniając wreszcie swój powód pojawienia się tutaj; jednocześnie posłał jej pytające spojrzenie, sugerujące, że jeśli chciała, mogła mu odmówić.
Wszystko to przemknęło przelotnie przez jego myśli, kiedy podejmował decyzję o zwróceniu się do niej po imieniu, szczęśliwie nie zdając sobie sprawy z pełnego wymiaru skomplikowana sytuacji. Kiedy więc Gwen pisnęła, a następnie zrobiła niefortunny krok do tyłu, żeby z impetem wylądować w koszu na pranie, sądził, że zwyczajnie się przestraszyła; uniósł więc otwarte dłonie przed siebie, w geście powszechnie mówiącym, że nie miał złych zamiarów. – Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć – powiedział szczerze, a między jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. Zrobił dwa kroki do przodu, opuszczając ręce. – Nic ci się nie stało? – upewnił się. Nie wyglądała na ranną ani poobijaną, choć na jej twarzy odmalowywało się wyraźne zdenerwowanie, barwiące policzki na czerwono; a przynajmniej miał nadzieję, że było to zdenerwowanie, a nie z trudem hamowana wściekłość. – Jesteś pewna? – zapytał, zaglądając do kosza; wydawało mu się, że trochę jeszcze zostało do rozwieszenia, ale możliwe, że kobieta nie planowała robić tego teraz – lub że było to zadanie kogoś innego.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy Gwendolyn wykonała gwałtowny gest, a kosz, w którym siedziała, zachwiał się niestabilnie. – Uważaj – zdążył tylko powiedzieć, nim ruszył szybko do przodu, pokonując ostatnie metry dzielącego ich dystansu; jedną dłonią złapał za uchwyt wiklinowego kosza, żeby przytrzymać go w miejscu, a drugą wyciągnął ku rudowłosej. – Chodź, pomogę ci – zaoferował, mając na myśli oczywiście ponowne stanięcie na własne nogi. Jednocześnie zmarszczył brwi; stojąc dalej tego nie zauważył, ale teraz, gdy znalazł się tuż obok, jej nos wydał mu się dziwnie… długi? Pytanie zatańczyło na jego ustach, ostatecznie stwierdził jednak, że zwrócenie jej na to uwagi byłoby niegrzeczne – odwrócił więc spojrzenie, przenosząc je na stos wciąż wilgotnych prześcieradeł. – Może rozwieszę kilka, to razem skończymy szybciej? – zaproponował. – Potrzebuję pomocy z przygotowaniem kilku domów dla nowych mieszkańców, powiedzieli mi, że mogę poprosić ciebie – powiedział, wyjaśniając wreszcie swój powód pojawienia się tutaj; jednocześnie posłał jej pytające spojrzenie, sugerujące, że jeśli chciała, mogła mu odmówić.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Gwen absolutnie nie łączyła faktu pobytu Percivala w Zakonie ze wspólnym siedzeniem przy stole w trakcie obrad. Do tej pory jakimś cudem wydawało jej się, że skoro planuje go unikać to po prostu będzie go unikać. I będą na siebie wpadać tylko przy absolutnej konieczności, unikając nawzajem wspólnych zadań. Tak to przynajmniej wyglądało w szkole. Jeśli kogoś nie lubiła to nie pracowała z nim w jednej parze, a jeśli nauczyciel już ją do tego zmusił to zaciskała zęby i przez tą jedną godzinę jakoś była w stanie przetrwać męki. Różnice pomiędzy szkołą a tą sytuacją były jednak dwie. Po pierwsze, w szkole nie łączyła ją z uczniami żadna większa idea; mogła więc czynności wykonywać zupełnie machinalnie, skupiając się na nauce. Nauczyciel nie oceniał jej lubienia się bądź nie z danym uczniem, tak długo, jak nie wszczynała kłótni. Druga różnica polegała na tym, że żaden uczeń nie był z nią przecież na jakże żenującej randce i z żadnym też nie wymieniała pełnych negatywnych emocji listów. Ach, i co najważniejsze – żaden nie zdradzał swoich bliskich, a przynajmniej nie niemal na oczach panny Grey. Gwen naprawdę nie rozumiała, jak ktokolwiek mógłby skrzywdzić tak śliczną i uroczą, młodą kobietę. Lady Carrow musiała go kochać całym sercem, a on… on odszedł do innej! Może powinna dowiedzieć się, kim ona była, aby przekazać wieści młodej, smutnej matce, tak zranionej przez Percivala, że nawet zachowanie żabiego księcia sprawiało jej ból?
Może jednak powinna próbować zachować się jak w szkole. Odciąć emocje. Skupić się na zadaniu. Jak w trakcie pracy. Bo to była taka trochę praca, prawda? Ma być spokojna i gotowa do pracy, niezależnie od tego, co sobie myśli o Percivalu! A sprawy prywatne załatwią po wojnie.
Chyba, że w międzyczasie dowie się, kto jest jego kochanką. Wtedy po prostu napisze list do Isabelli. To rozwiązanie wydawało jej się najbardziej sprawiedliwe. Przynajmniej w tym konkretnym momencie, a trzeba było przyznać, że nie miała nadmiaru czasu na reakcję i poskładanie tego wszystkiego do kupy.
– N… nic – powiedziała, próbując znaleźć sposób na w miarę eleganckie opuszczenie kosza na pranie, które przy okazji nie obejmowałoby żadnego dotykania Percivala, ale jednocześnie byłoby wykonane tak, by ten nie zorientował się, że dziewczyna po prostu tego unika.
Na pytanie o pewność, pokiwała głowa.
– Tak… tak jak opieki nad mugolskimi żonami – wymsknęło jej się z ust nieco groźniejszym tonem, niż przypuszczała. Jednocześnie ponownie kichnęła, jej nos ponownie urósł, a sama dziewczyna zastygła na moment w bezruchu. Nie tylko dlatego, że tego mówić nie powinna, ale również, że słowa, które opuściły jej umysł, nieszczególnie miały sens. Powiedział, że chce się teraz opiekować ją, nie mną. – mówiła jej przecież Isabella. Nie wspominała niczego o żadnych nowych żonach.
Och, po cóż jej ta elegancja. Wymruczała jakieś ciche poradzę sobie i niezbyt zgrabnie, ale mimo wszystko samodzielnie wykaraskała się z kosza. Zwykle nie miała nic przeciwko męskiej pomocy, nie rozumiejąc kobiet, które odrzucają fakt męskiej siły, ale w tej chwili to wyjście wydawało jej się jedynym słusznym.
– To… to różdżką można zrobić – powiedziała, wciąż trzęsąc się na nogach. Zauważyła też, że kątem oka widzi swój nos jakoś tak… dziwnie, a jej głowa chyba zmieniła balans. Emocje sprawiały jednak, że tą sprawę postanowiła przynajmniej tymczasowo odłożyć na później. – Fa… Facere! – Machnęła różdżką, celując w jedno z prześcieradeł.
| 1 – prześcieradło unosi się ku górze, a następnie opada na Gwen i Percivala, 2-30 – prześcieradło unosi się ku górze, a następnie ląduje w błocie, 31-50 – prześcieradło zawiesza się krzywo, 51-70 – nic się nie dzieje, 71–100 – skuteczne zaklęcie.
Może jednak powinna próbować zachować się jak w szkole. Odciąć emocje. Skupić się na zadaniu. Jak w trakcie pracy. Bo to była taka trochę praca, prawda? Ma być spokojna i gotowa do pracy, niezależnie od tego, co sobie myśli o Percivalu! A sprawy prywatne załatwią po wojnie.
Chyba, że w międzyczasie dowie się, kto jest jego kochanką. Wtedy po prostu napisze list do Isabelli. To rozwiązanie wydawało jej się najbardziej sprawiedliwe. Przynajmniej w tym konkretnym momencie, a trzeba było przyznać, że nie miała nadmiaru czasu na reakcję i poskładanie tego wszystkiego do kupy.
– N… nic – powiedziała, próbując znaleźć sposób na w miarę eleganckie opuszczenie kosza na pranie, które przy okazji nie obejmowałoby żadnego dotykania Percivala, ale jednocześnie byłoby wykonane tak, by ten nie zorientował się, że dziewczyna po prostu tego unika.
Na pytanie o pewność, pokiwała głowa.
– Tak… tak jak opieki nad mugolskimi żonami – wymsknęło jej się z ust nieco groźniejszym tonem, niż przypuszczała. Jednocześnie ponownie kichnęła, jej nos ponownie urósł, a sama dziewczyna zastygła na moment w bezruchu. Nie tylko dlatego, że tego mówić nie powinna, ale również, że słowa, które opuściły jej umysł, nieszczególnie miały sens. Powiedział, że chce się teraz opiekować ją, nie mną. – mówiła jej przecież Isabella. Nie wspominała niczego o żadnych nowych żonach.
Och, po cóż jej ta elegancja. Wymruczała jakieś ciche poradzę sobie i niezbyt zgrabnie, ale mimo wszystko samodzielnie wykaraskała się z kosza. Zwykle nie miała nic przeciwko męskiej pomocy, nie rozumiejąc kobiet, które odrzucają fakt męskiej siły, ale w tej chwili to wyjście wydawało jej się jedynym słusznym.
– To… to różdżką można zrobić – powiedziała, wciąż trzęsąc się na nogach. Zauważyła też, że kątem oka widzi swój nos jakoś tak… dziwnie, a jej głowa chyba zmieniła balans. Emocje sprawiały jednak, że tą sprawę postanowiła przynajmniej tymczasowo odłożyć na później. – Fa… Facere! – Machnęła różdżką, celując w jedno z prześcieradeł.
| 1 – prześcieradło unosi się ku górze, a następnie opada na Gwen i Percivala, 2-30 – prześcieradło unosi się ku górze, a następnie ląduje w błocie, 31-50 – prześcieradło zawiesza się krzywo, 51-70 – nic się nie dzieje, 71–100 – skuteczne zaklęcie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Gwen prędko poczuła, że coś było nie tak; magia otaczająca wyspę, bijąca od jej ziemi, wyłoniła się od dołu mglistymi promieniami, łącząc się z promieniem jej różdżki ledwie dostrzegalnymi liniami. Wiązka błysnęła mocniej, uderzyła srebrzystą łuną, która na moment oślepiła tak Gwen, jak Percivala, a gdy otworzyli oczy ponownie, ujrzeć mogli prawdziwą prześcieradłową rewię. W jednej chwili sterta wilgotnych prześcieradeł szarpnęła się w górę i, łopocząc, wszystkie wyleciały w powietrze w pełni rozpostarte, niby olbrzymie ptaki łapiąc w skrzydła wiatr, prostując się po praniu. Wzbiły się wysoko, w kierunku słońca, łapiąc jego promienie. Zawirowały w ten sposób szalonym tańcem, osuszając się nieco z wody, po czym przeleciały do rozwieszonych sznurków, posłusznie wieszając się na nich w idealnie prostej linii i w równych odstępach. Zdawało się, że to koniec, ale po chwili jedno ze środkowych prześcieradeł zwinęło się jak do kichnięcia, a gdy płachtą pchnęło powietrze w dół, wzniecony w ten sposób wiatr wzbił w górę rosnące w okolicy polne kwiaty, których drobne wielobarwne płatki obsypały śnieżne prześcieradła, nie zostawiając na nich brudu, ale owiewając przyjemnym świeżym zapachem.
Mistrz gry nie kontynuuje z wami rozgrywki.
Mistrz gry nie kontynuuje z wami rozgrywki.
Nie do końca rozumiał bijącą od niej niechęć; owszem, zdawał sobie sprawę z zawiłości emocji, które mogły targać nią w związku z jego osobą, sam jednak oddzielał to bagno niezręczności wyraźną kreską, spychając przeszłość poza krawędź świadomości i skupiając się jedynie na chwili obecnej. Być może zbytnio wszystko upraszczał, ale w jego umyśle naprawdę było to proste: nie potrzebowali przeprowadzenia trudnej rozmowy żeby móc rozwiesić pranie czy przygotować mieszkania dla nowych lokatorów; to w ogóle nie o to – ani nie o nich – chodziło, ich prywatne nieporozumienia mogły spokojnie zaczekać, nieporównywalnie mniej istotne niż fakt, że uratowani przed Rycerzami ludzie potrzebowali dachu nad głową. – No dobrze, w porządku – przytaknął, cofając rękę i pozwalając Gwendolyn samodzielnie wydostać się z wiklinowej pułapki, choć mógłby założyć się o własną hodowlę, że znacznie łatwiej byłoby jej po prostu chwycić wyciągniętą dłoń. Do pewnego stopnia rozumiał jednak potrzebę uniesienia się dumą i starał się nie czuć z tego powodu urażony – dopóki nie dotarły do niego jej następne słowa. – Mugolskimi… Co? – zapytał niezbyt elokwentnie, skutecznie zbity z tropu, starając się wyłuskać z tego zdania jakiś sens, ale ponosząc sromotną porażkę. – Obawiam się, że nie rozumiem – przyznał wreszcie, posyłając kobiecie pytające spojrzenie i zastanawiając się mgliście, czy próbowała go w ten sposób obrazić – nie potrafił jednak znaleźć żadnej, nawet wątłej nici, która łączyłaby tajemnicze słowa z jego osobą.
Z własnych myśli wyrwało go kichnięcie. – Na zdrowie – powiedział odruchowo, przenosząc spojrzenie na chwilowo przysłoniętą twarz Gwendolyn i znów zahaczając wzrokiem o jej nos, który zdawał się powiększyć o kolejny centymetr. A może mu się tylko wydawało? Czy powinien był coś powiedzieć? Gdyby ton jej głosu brzmiał nieco mniej groźnie, być może i by się na to zdecydował, ale tymczasem wolał jeszcze bardziej jej nie antagonizować; nie potrzebował sprzeczek – potrzebował pomocy w wykonaniu zadania, przyjął więc postawę neutralną, postanawiając nie odpowiadać na słowne zaczepki i robiąc krok do tyłu. Kiwnął głową – rzecz jasna wiedział, że prześcieradła można było rozwiesić zaklęciem, takie rozwiązanie jej zresztą między słowami proponował – ale zdążył jedynie unieść różdżkę, nim magia użyta przez kobietę przeszła jego najśmielsze oczekiwania.
Przyglądał się temu wszystkiemu – niezwykłemu tańcu prześcieradeł, zakończonemu kwiecistym finałem – z lekko rozchylonymi w zdziwieniu i podziwie ustami, oraz z brwiami, które powędrowały do samego czoła; zdawał sobie co prawda sprawę, że istnieli ludzie, którzy wyjątkowo dobrze opanowali zaklęcia gospodarskie (jemu samemu udało się zrobić to jedynie w podstawowym zakresie), ale wyczyn Gwen i tak wydawał się wykraczać poza ogólnie przyjętą skalę. Kiedy całe pranie spoczęło już równiutko na linkach, gwizdnął cicho. – No cóż, teraz już wiem, dlaczego nie potrzebowałaś mojej pomocy – powiedział ze szczerym podziwem, zerkając w jej stronę, ale wciąż starając się uparcie nie patrzeć na powiększający się z każdą chwilą nos. – Twoja różdżka tym bardziej by mi się przydała. Przy przygotowaniu tych domów – przypomniał, posyłając jej pytające spojrzenie i wskazując głową właściwy kierunek – a później ruszając w tamtą stronę i upewniając się, że kobieta szła za nim. Przez chwilę milczał, coś w jej postawie kazało mu się jednak odezwać. – Słuchaj – wiem, że nie zaczęliśmy najlepiej, ale mam nadzieję, że uda nam się zostawić nieporozumienia za sobą. Skoro walczymy teraz po tej samej stronie – zaczął ostrożnie, choć starał się mówić pewnie – przyglądając się jej twarzy z ukosa, i to właśnie tam szukając pierwszej reakcji. Drobne gesty często mówiły znacznie więcej niż starannie wyważone słowa.
Z własnych myśli wyrwało go kichnięcie. – Na zdrowie – powiedział odruchowo, przenosząc spojrzenie na chwilowo przysłoniętą twarz Gwendolyn i znów zahaczając wzrokiem o jej nos, który zdawał się powiększyć o kolejny centymetr. A może mu się tylko wydawało? Czy powinien był coś powiedzieć? Gdyby ton jej głosu brzmiał nieco mniej groźnie, być może i by się na to zdecydował, ale tymczasem wolał jeszcze bardziej jej nie antagonizować; nie potrzebował sprzeczek – potrzebował pomocy w wykonaniu zadania, przyjął więc postawę neutralną, postanawiając nie odpowiadać na słowne zaczepki i robiąc krok do tyłu. Kiwnął głową – rzecz jasna wiedział, że prześcieradła można było rozwiesić zaklęciem, takie rozwiązanie jej zresztą między słowami proponował – ale zdążył jedynie unieść różdżkę, nim magia użyta przez kobietę przeszła jego najśmielsze oczekiwania.
Przyglądał się temu wszystkiemu – niezwykłemu tańcu prześcieradeł, zakończonemu kwiecistym finałem – z lekko rozchylonymi w zdziwieniu i podziwie ustami, oraz z brwiami, które powędrowały do samego czoła; zdawał sobie co prawda sprawę, że istnieli ludzie, którzy wyjątkowo dobrze opanowali zaklęcia gospodarskie (jemu samemu udało się zrobić to jedynie w podstawowym zakresie), ale wyczyn Gwen i tak wydawał się wykraczać poza ogólnie przyjętą skalę. Kiedy całe pranie spoczęło już równiutko na linkach, gwizdnął cicho. – No cóż, teraz już wiem, dlaczego nie potrzebowałaś mojej pomocy – powiedział ze szczerym podziwem, zerkając w jej stronę, ale wciąż starając się uparcie nie patrzeć na powiększający się z każdą chwilą nos. – Twoja różdżka tym bardziej by mi się przydała. Przy przygotowaniu tych domów – przypomniał, posyłając jej pytające spojrzenie i wskazując głową właściwy kierunek – a później ruszając w tamtą stronę i upewniając się, że kobieta szła za nim. Przez chwilę milczał, coś w jej postawie kazało mu się jednak odezwać. – Słuchaj – wiem, że nie zaczęliśmy najlepiej, ale mam nadzieję, że uda nam się zostawić nieporozumienia za sobą. Skoro walczymy teraz po tej samej stronie – zaczął ostrożnie, choć starał się mówić pewnie – przyglądając się jej twarzy z ukosa, i to właśnie tam szukając pierwszej reakcji. Drobne gesty często mówiły znacznie więcej niż starannie wyważone słowa.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Sprawy Zakonne były zdecydowanie ważniejsze, niż jej prywatne porachunki z Percivalem: z tym mogła zgodzić się w pełni. Wszak to właśnie dlatego zachowywała się w ten sposób, nie chcąc wszczynać kłótni. Przecież w obliczu tego wszystkiego, co działo się wokół nich, takie zachowanie było po prostu głupie i niepotrzebne.
Gwen Grey, mimo jednak bycia członkiem Zakonu Feniksa, wciąż była młodą malarką, nie słynącą przecież z doskonałego panowania nad swoimi emocjami. A te właśnie Percival poruszał mocno już samą swoją obecnością. Każdy zaś jego gest i każe słowo potęgowało je jeszcze bardziej, sprawiając, że rudowłosa dziewczyna nie miała pojęcia, co powinna zrobić.
To, jak doskonale zadziałał rzucony czar zdziwiło nie tylko Percivala. Gwen próbowała przecież zawiesić jedynie jedno prześcieradło na raz. Jej różdżka okazała się być jednak w niebywale dobrym nastroju, bo już po chwili do jej nosa dotarła przyjemna, rześka bryza. W każdej innej sytuacji pewnie zachwyciłaby się swoimi dokonaniami, ale nie w tej chwili. Starała się przybrać kamienną minę, jakby to, czego właśnie dokonała, było absolutnie normalne.
– Tak… oczywiście… domy – mruknęła, starając skupić swoje myśli na pomocy innym, a nie na tym przeklętym oszuście kobiet: – Co trzeba zrobić? Mamy co potrzeba? – spytała, starając się brzmieć jak najbardziej rzeczowo. Opanowana i pewna siebie: jak w trakcie zleceń. Z tą różnicą, że emocje wciąż jej nie opuszczały.
Kolejne słowa Percivala zaś, zamiast ją uspokoić, przelały czarę goryczy. Gwen miała zamiar już bez słowa ruszać za mężczyzną, gotowa nieść pomocną różdżkę (przecież dlatego przybywała tak często do Oazy!), gdy pan Blake wyrzekł słowa pojednania. Głowa dziewczyny przekrzywiła się na początku, a jej usta rozchyliły się, jakby nie wiedziała co powiedzieć. Wtedy jednak wzięła głęboki oddech i…
– NIEPOROZUMIENIA ZA SOBĄ!? – wykrzyknęła, nie wytrzymując już skumulowanego wewnątrz napięcia. Napięcia z resztą nie związanego tylko z Percivalem. Cała sytuacja w Londynie, brak snu i nadmiar pracy na pewno też miały w tym udział. Zwłaszcza, że przecież na co dzień w Oazie odgrywała rolę grzecznej i uśmiechniętej pomagierki od wszystkiego. Zdając sobie jednak sprawę, że wokół znajdują się inni, przyciszyła nieco głos. Ton jej głosu nadal był jednak co najmniej poirytowany: – Tak jak zostawiłeś własnego syna?! I swoją własną żonę?! Wiem, na Boga, o wszystkim! Rozmawiałam z lady Carrow i WSZYSTKO mi powiedziała, rozumiesz?! Czy ty masz, do diabła, pojęcie, cóż ona przechodzi?! Że płacze nad żabą w ogrodzie magizoologicznym?! Że nie wie, co ma począć?! I ja nie chce nic słyszeć o jej dobru! Na Merlina, gdyby o jej dobro chodziło, to przecież byłaby tutaj! A nie w tym siedlisku żmij! Nie wiem, z kim się ukrywasz po katach i… i… – masz mi powiedzieć, bym mogła wyjaśnić tej biednej kobiecie – … i to nie moja sprawa! Ale naprawdę, czy wy wszyscy musicie być tacy?! – W oczach panny Grey pojawiły się łzy wściekłości, a jej gwałtownie gestykulujące dłonie podkreślały gwałtownie każde zakończone zdanie. Na szczęście w nieszczęściu, otaczające ich prześcieradła przynajmniej po części wyciszały krzyki rudowłosej dziewczyny.
Gwen Grey, mimo jednak bycia członkiem Zakonu Feniksa, wciąż była młodą malarką, nie słynącą przecież z doskonałego panowania nad swoimi emocjami. A te właśnie Percival poruszał mocno już samą swoją obecnością. Każdy zaś jego gest i każe słowo potęgowało je jeszcze bardziej, sprawiając, że rudowłosa dziewczyna nie miała pojęcia, co powinna zrobić.
To, jak doskonale zadziałał rzucony czar zdziwiło nie tylko Percivala. Gwen próbowała przecież zawiesić jedynie jedno prześcieradło na raz. Jej różdżka okazała się być jednak w niebywale dobrym nastroju, bo już po chwili do jej nosa dotarła przyjemna, rześka bryza. W każdej innej sytuacji pewnie zachwyciłaby się swoimi dokonaniami, ale nie w tej chwili. Starała się przybrać kamienną minę, jakby to, czego właśnie dokonała, było absolutnie normalne.
– Tak… oczywiście… domy – mruknęła, starając skupić swoje myśli na pomocy innym, a nie na tym przeklętym oszuście kobiet: – Co trzeba zrobić? Mamy co potrzeba? – spytała, starając się brzmieć jak najbardziej rzeczowo. Opanowana i pewna siebie: jak w trakcie zleceń. Z tą różnicą, że emocje wciąż jej nie opuszczały.
Kolejne słowa Percivala zaś, zamiast ją uspokoić, przelały czarę goryczy. Gwen miała zamiar już bez słowa ruszać za mężczyzną, gotowa nieść pomocną różdżkę (przecież dlatego przybywała tak często do Oazy!), gdy pan Blake wyrzekł słowa pojednania. Głowa dziewczyny przekrzywiła się na początku, a jej usta rozchyliły się, jakby nie wiedziała co powiedzieć. Wtedy jednak wzięła głęboki oddech i…
– NIEPOROZUMIENIA ZA SOBĄ!? – wykrzyknęła, nie wytrzymując już skumulowanego wewnątrz napięcia. Napięcia z resztą nie związanego tylko z Percivalem. Cała sytuacja w Londynie, brak snu i nadmiar pracy na pewno też miały w tym udział. Zwłaszcza, że przecież na co dzień w Oazie odgrywała rolę grzecznej i uśmiechniętej pomagierki od wszystkiego. Zdając sobie jednak sprawę, że wokół znajdują się inni, przyciszyła nieco głos. Ton jej głosu nadal był jednak co najmniej poirytowany: – Tak jak zostawiłeś własnego syna?! I swoją własną żonę?! Wiem, na Boga, o wszystkim! Rozmawiałam z lady Carrow i WSZYSTKO mi powiedziała, rozumiesz?! Czy ty masz, do diabła, pojęcie, cóż ona przechodzi?! Że płacze nad żabą w ogrodzie magizoologicznym?! Że nie wie, co ma począć?! I ja nie chce nic słyszeć o jej dobru! Na Merlina, gdyby o jej dobro chodziło, to przecież byłaby tutaj! A nie w tym siedlisku żmij! Nie wiem, z kim się ukrywasz po katach i… i… – masz mi powiedzieć, bym mogła wyjaśnić tej biednej kobiecie – … i to nie moja sprawa! Ale naprawdę, czy wy wszyscy musicie być tacy?! – W oczach panny Grey pojawiły się łzy wściekłości, a jej gwałtownie gestykulujące dłonie podkreślały gwałtownie każde zakończone zdanie. Na szczęście w nieszczęściu, otaczające ich prześcieradła przynajmniej po części wyciszały krzyki rudowłosej dziewczyny.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Słysząc pytanie Gwendolyn, kiwnął potakująco głową, wewnętrznie ciesząc się, że udało mu się uzyskać jej pomoc bez wywoływania większych dramatów; być może przeszłość naprawdę mogli pozostawić w przeszłości – a zamiast tego skupić się na piętrzących się dookoła problemach. – Tak, wszystko jest już na miejscu – odpowiedział, zerkając na nią z ukosa i ruszając w stronę prowadzącej do domów ścieżki. – Głównie trzeba upewnić się, że schronienia będą gotowe do zamieszkania. Meble już stoją, ale w oknach nie ma zasłon, na łóżkach pościeli, w szafkach podstawowych narzędzi. Spora część z tych ludzi podróżowała jedynie z tym, co mogli upchnąć w kieszeniach, więc nie mają dosłownie niczego. – Nie potrafił nawet wyobrazić sobie tego uczucia; chociaż sam po utracie nazwiska musiał większość swojego życia pozostawić za sobą, to jeszcze tego samego wieczoru udało mu się doczołgać do bezpiecznej przystani w domu Benjamina, gdzie nie musiał się przejmować tym, czy nie zostanie bez dachu nad głową albo koszuli na plecach. Ludzie, których uratowali z cumującego w marinie statku, nie mogli liczyć na taki luksus; mieli jedynie ich, Zakon Feniksa, gromadę nieznajomych – i żadnej pewności, że złożone przez nich obietnice zostaną spełnione. Na pewien sposób Percival czuł się za nich odpowiedzialny osobiście – to on dał im w końcu słowo, że będą bezpieczni – dlatego tak bardzo zależało mu na tym, żeby wszystko tego dnia przebiegło bezproblemowo.
Cóż, nie po raz pierwszy rzeczywistość postanowiła zaśmiać mu się w twarz.
Krzyk Gwendolyn zatrzymał go gwałtownie w miejscu, dezorientując i konfundując go na tyle, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, co właściwie się stało – nie podejrzewając, że to jego własne słowa mogły wywołać tę lawinę. Zamrugał oczami, przenosząc spojrzenie na jej twarz, wysłuchując padających z jej ust zdań – a później czując, jak grunt osypuje mu się spod nóg, zmywamy mieszaniną emocji tak skrajnych i sprzecznych, że wydawało się to niemożliwe. To musi być sen, przeszło mu przez myśl – bo cała sytuacja wydawała mu się całkowicie abstrakcyjna i odrealniona, od dziwnie długiego nosa rudowłosej zaczynając, przechodząc przez kwiatowy taniec prześcieradeł, a na tym kompletnie nieuzasadnionym wybuchu kończąc. Przez ułamek sekundy miał ochotę się zaśmiać, nerwowo, nieco histerycznie – ale ostatecznie walkę reakcji wygrał gniew, zalewający go od środka i szarpiący wnętrznościami. Kącik ust drgnął mu niekontrolowanie, choć bynajmniej nie w zapowiedzi uśmiechu. – Jak śmiesz – zaczął, tonem lodowatym i surowym; nie dokończył myśli, zamiast tego odsuwając się o krok – być może w obawie, że jeszcze chwila i całkowicie puszczą mu nerwy – i przecierając twarz dłonią. Opamiętał się po trzech oddechach. – Nie żeby to była twoja sprawa – podjął po chwili, brzmiąc odrobinę spokojniej, choć poszczególne głoski wciąż podskakiwały nerwowo – bo nie masz żadnego – żadnego – prawa wtrącać się w sprawy mojej rodziny – cedził dalej, ponownie przenosząc wzrok na twarz dziewczyny i świdrując ją spojrzeniem – ale lady Carrow jest w tym siedlisku żmij z własnego wyboru. Gdyby zależało to wyłącznie ode mnie, to i ona, i mój syn, już dawno byliby tutaj. – Proponował jej to przecież; że ich zabierze, ochroni – w zamian chcąc jedynie, by porzuciła kontakty z tamtym światem, tym, który dybał na jego życie. Ale Isabelle tkwiła tam zbyt głęboko, by tak po prostu zerwać łączące ją z nimi więzi. – A zanim po raz kolejny oskarżysz mnie o zostawienie własnego dziecka, miej na tyle przyzwoitości i dowiedz się, dlaczego musiałem to zrobić. Z wepchnięciem nosa w ten skandal nie będziesz mieć problemu, wystarczy, że poczytasz Walczącego Maga i Proroka. – Miał dość; jej, intryg Isabelle, tego wszystkiego; tego, że chociaż pozornie udało mu się opuścić przeklęty, arystokratyczny półświatek, to ten wciąż znajdował kolejne sposoby na zatruwanie jego życia od środka. Zaklął szpetnie w myślach; potrzebował zająć czymś ręce. – Zapomnij o tym, o czym wcześniej mówiłem – że mogli zostawić nieporozumienia za sobą. I właściwie również o tym, że poprosił ją o pomoc. – Ze sprzątaniem i porządkowaniem poradzę sobie sam – dodał, po czym machnął ręką, odwracając się na pięcie; nie miał najmniejszej ochoty na przebywanie w jej towarzystwie dłużej niż to było absolutnie konieczne. Nawet jeśli miałby spędzić w Oazie całą noc, w pojedynkę doprowadzając schronienia do stanu używalności.
Cóż, nie po raz pierwszy rzeczywistość postanowiła zaśmiać mu się w twarz.
Krzyk Gwendolyn zatrzymał go gwałtownie w miejscu, dezorientując i konfundując go na tyle, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, co właściwie się stało – nie podejrzewając, że to jego własne słowa mogły wywołać tę lawinę. Zamrugał oczami, przenosząc spojrzenie na jej twarz, wysłuchując padających z jej ust zdań – a później czując, jak grunt osypuje mu się spod nóg, zmywamy mieszaniną emocji tak skrajnych i sprzecznych, że wydawało się to niemożliwe. To musi być sen, przeszło mu przez myśl – bo cała sytuacja wydawała mu się całkowicie abstrakcyjna i odrealniona, od dziwnie długiego nosa rudowłosej zaczynając, przechodząc przez kwiatowy taniec prześcieradeł, a na tym kompletnie nieuzasadnionym wybuchu kończąc. Przez ułamek sekundy miał ochotę się zaśmiać, nerwowo, nieco histerycznie – ale ostatecznie walkę reakcji wygrał gniew, zalewający go od środka i szarpiący wnętrznościami. Kącik ust drgnął mu niekontrolowanie, choć bynajmniej nie w zapowiedzi uśmiechu. – Jak śmiesz – zaczął, tonem lodowatym i surowym; nie dokończył myśli, zamiast tego odsuwając się o krok – być może w obawie, że jeszcze chwila i całkowicie puszczą mu nerwy – i przecierając twarz dłonią. Opamiętał się po trzech oddechach. – Nie żeby to była twoja sprawa – podjął po chwili, brzmiąc odrobinę spokojniej, choć poszczególne głoski wciąż podskakiwały nerwowo – bo nie masz żadnego – żadnego – prawa wtrącać się w sprawy mojej rodziny – cedził dalej, ponownie przenosząc wzrok na twarz dziewczyny i świdrując ją spojrzeniem – ale lady Carrow jest w tym siedlisku żmij z własnego wyboru. Gdyby zależało to wyłącznie ode mnie, to i ona, i mój syn, już dawno byliby tutaj. – Proponował jej to przecież; że ich zabierze, ochroni – w zamian chcąc jedynie, by porzuciła kontakty z tamtym światem, tym, który dybał na jego życie. Ale Isabelle tkwiła tam zbyt głęboko, by tak po prostu zerwać łączące ją z nimi więzi. – A zanim po raz kolejny oskarżysz mnie o zostawienie własnego dziecka, miej na tyle przyzwoitości i dowiedz się, dlaczego musiałem to zrobić. Z wepchnięciem nosa w ten skandal nie będziesz mieć problemu, wystarczy, że poczytasz Walczącego Maga i Proroka. – Miał dość; jej, intryg Isabelle, tego wszystkiego; tego, że chociaż pozornie udało mu się opuścić przeklęty, arystokratyczny półświatek, to ten wciąż znajdował kolejne sposoby na zatruwanie jego życia od środka. Zaklął szpetnie w myślach; potrzebował zająć czymś ręce. – Zapomnij o tym, o czym wcześniej mówiłem – że mogli zostawić nieporozumienia za sobą. I właściwie również o tym, że poprosił ją o pomoc. – Ze sprzątaniem i porządkowaniem poradzę sobie sam – dodał, po czym machnął ręką, odwracając się na pięcie; nie miał najmniejszej ochoty na przebywanie w jej towarzystwie dłużej niż to było absolutnie konieczne. Nawet jeśli miałby spędzić w Oazie całą noc, w pojedynkę doprowadzając schronienia do stanu używalności.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Właściwie można by rzec, że Gwen też była w sytuacji szczęściarą. Przecież w tamtą noc nawet nie została ranna – a wylądowała w samym centrum zawieruchy. Macmillanowie wzięli ją do siebie, niewiele wymagając w zamian. Mimo więc, że straciła dom to w pewnym sensie zyskała nowy. No i zawsze była też Oaza, która stawała jej się coraz bliższa.
To jednak nie był czas na takie przemyślenia, bo Percival tylko sobie grabił. Na Merlina! Co ten człowiek robił w takim miejscu, jak to? Gwen poczerwieniała z wściekłości jeszcze bardziej, w przeciwieństwie do Percivala ani myśląc o uspokojeniu własnych emocji. Za dużo w niej w ostatnim czasie siedziało, aby była do tego zdolna.
– Nie mam?! – warknęła. – Nie miałabym chyba, gdyby prawie nie wypłakiwała się na moim ramieniu! Czemu miałaby chcieć tu być, skoro nawet nie chcesz znać jej… SWOJEGO syna! Łaskawie chcesz jej zagwarantować bezpieczeństwo i nawet nie chcesz jej widzieć, tak?! Bo wolisz inną, to jasne! Pewnie jest z Zakonu, tak? To cię tu trzyma? – Wszak taki człowiek jak on nie mógł być tutaj z jakiejkolwiek chęci pomocy, prawda? To było jedyne dobre wyjaśnienie jego postępowania. Klocki powoli układały się w całość, a przynajmniej tak wydawało się wściekłej pannie Grey.
Dłoń Gwen wylądowała na biodrze. W połączeniu ze wściekłą miną i zdecydowanie za długim jak na siebie nosem, zaczynała przypominać prawdziwą wiedźmę. Taką jak z bajek, które czytywała w dzieciństwie. Choć wcale nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Wiem, co się stało – dodała lodowatym, drżącym głosem. – Ale to nie jest odpowiedź na to, co robisz własnej żonie. Już wtedy nie kierowało tobą to, co robią tamci, prawda? Tylko ta twoja… na boku. Och, nie rozumiem jakim cudem pozwalają ci tu być – dodała gorzko, kręcąc głową.
Gwardziści nie powinni akceptować pobytu kogoś takiego w Oazie. Mógł pomagać, bo przecież każda różdżka była teraz potrzebna. Ale nie tutaj, nie w tak świętym, dobrym miejscu, jakim była ta piękna wyspa. Przecież przy takiej osobowości wystarczyła chwila, aby zdradził komuś obcemu jej położenie. I w tej chwili wcale nie obchodziło jej, że jest w Zakonie od niedawna. Że jest od Percivala sporo młodsza i może mieć spaczoną perspektywę. Emocje były silniejsze od niej.
Uniosła brwi, słysząc jego słowa.
– Mam pozwolić, byś kolejną sobie znalazł? Najlepiej biedną i przerażoną mugolkę? – żachnęła się. – Sama się tym zajmę. A ty możesz patrzeć, jak się pranie suszy. Tu przynajmniej nikomu nic nie zrobisz – powiedziała, zakładając ręce na piersi i ruszając gwałtownie przed siebie, nie oglądając się za siebie.
| zt dla Gwen.
To jednak nie był czas na takie przemyślenia, bo Percival tylko sobie grabił. Na Merlina! Co ten człowiek robił w takim miejscu, jak to? Gwen poczerwieniała z wściekłości jeszcze bardziej, w przeciwieństwie do Percivala ani myśląc o uspokojeniu własnych emocji. Za dużo w niej w ostatnim czasie siedziało, aby była do tego zdolna.
– Nie mam?! – warknęła. – Nie miałabym chyba, gdyby prawie nie wypłakiwała się na moim ramieniu! Czemu miałaby chcieć tu być, skoro nawet nie chcesz znać jej… SWOJEGO syna! Łaskawie chcesz jej zagwarantować bezpieczeństwo i nawet nie chcesz jej widzieć, tak?! Bo wolisz inną, to jasne! Pewnie jest z Zakonu, tak? To cię tu trzyma? – Wszak taki człowiek jak on nie mógł być tutaj z jakiejkolwiek chęci pomocy, prawda? To było jedyne dobre wyjaśnienie jego postępowania. Klocki powoli układały się w całość, a przynajmniej tak wydawało się wściekłej pannie Grey.
Dłoń Gwen wylądowała na biodrze. W połączeniu ze wściekłą miną i zdecydowanie za długim jak na siebie nosem, zaczynała przypominać prawdziwą wiedźmę. Taką jak z bajek, które czytywała w dzieciństwie. Choć wcale nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Wiem, co się stało – dodała lodowatym, drżącym głosem. – Ale to nie jest odpowiedź na to, co robisz własnej żonie. Już wtedy nie kierowało tobą to, co robią tamci, prawda? Tylko ta twoja… na boku. Och, nie rozumiem jakim cudem pozwalają ci tu być – dodała gorzko, kręcąc głową.
Gwardziści nie powinni akceptować pobytu kogoś takiego w Oazie. Mógł pomagać, bo przecież każda różdżka była teraz potrzebna. Ale nie tutaj, nie w tak świętym, dobrym miejscu, jakim była ta piękna wyspa. Przecież przy takiej osobowości wystarczyła chwila, aby zdradził komuś obcemu jej położenie. I w tej chwili wcale nie obchodziło jej, że jest w Zakonie od niedawna. Że jest od Percivala sporo młodsza i może mieć spaczoną perspektywę. Emocje były silniejsze od niej.
Uniosła brwi, słysząc jego słowa.
– Mam pozwolić, byś kolejną sobie znalazł? Najlepiej biedną i przerażoną mugolkę? – żachnęła się. – Sama się tym zajmę. A ty możesz patrzeć, jak się pranie suszy. Tu przynajmniej nikomu nic nie zrobisz – powiedziała, zakładając ręce na piersi i ruszając gwałtownie przed siebie, nie oglądając się za siebie.
| zt dla Gwen.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
W Oazie Harolda wciąż czuła się obco, jakby nie na swoim miejscu, nie na ziemi, którą znała i mogła uznawać za bezpieczną. Nic dziwnego – to nie Kurnik, a niby-wyspa oddalona od niego o kilometry, mile morskie, odległość, którą zwykły człowiek nie był w stanie pokonać w ciągu zaledwie kilku minut. Była tu wcześniej raz, Alexander zabrał ją, kiedy musieli nieść pomoc tym, którzy ledwo uszli z życiem z ataku w jednej z londyńskich dzielnic. Ta wizyta była chwilowa – uleczyć rany, zadbać o świeże bandaże, podać eliksiry, zatroszczyć się o bezpieczeństwo i pewność jutra. Później wrócili do domu razem, sen zmorzył ją prędko, a rankiem niemal nie pamiętała, co tak naprawdę się stało, zbyt wiele emocji towarzyszyło przejściu z Zakazanego Lasu wprost do Oazy. Teraz Farleya nie było już obok. Była sama. Choć na szczęście tylko przez chwilę.
Poprawiła na ramieniu pasek skórzanej torby, w której schowała wszystkie potrzebne do sprzątania przedmioty, a drugą dłoń zacisnęła mocniej na swojej miotle – była stara i nie walczyła już z czasem, ale wciąż dobrze prezentowała się jako środek transportu. Obejrzała się na jaśniejące wciąż przejście i cicho westchnęła, zaraz zwracając wzrok przed siebie. To miejsce, choć w głowie kłębiły się ciemne chmury, napełniało nadzieją. To nie tak, że w sercu nagle pojawiało się skrystalizowane szczęście, a jego słodki smak zmuszał kąciki ust do uniesienia. Wystarczyło, że czuło się spokój przypatrując się szeleszczącym wysoko nad głowami liściom, skrzydłom ptaków trzepoczącym między nimi, wiecznie zielonej trawie uginającej się pod stopami. Tutaj zło nie miało wstępu… i być może ta pewność powodowała, że rytm serca odrobinę zwalniał, palce nie drżały tak mocno, a usta nie układały się nieprzerwanie w kształt zaklęć, które przygotowywano w razie niebezpieczeństwa. Tutaj czuło się obecność dobra, tego najszczerszego, wywalczonego. I można było pomyśleć, że to nie te czasy, że przeniesiono nas gdzieś w przyszłość, gdzie nie ma śmierci bliskich, strachu o własne życie i lęku o to, czy zdołamy uciec przed wrogiem. Uśmiechnęła się pod nosem, lekko i niewidocznie, dysonansem łącząc w sobie ciepło bezpiecznego wieczoru i smutek wywołany kolejną stratą. Mogła być teraz przy Alexandrze, położyć dłoń na jego dłoni i uścisnąć ją mocno, żeby wiedział, że wciąż jest obok, choć przed kilkoma dniami stracił swojego przyjaciela.
Obróciła się, słysząc szelest za sobą. Nie bała się, o dziwo, po raz pierwszy od dawna. Czekając na Archibalda wiedziała, że to właśnie on pojawił się za jej plecami.
breathe
then begin again
then begin again
Letnia pogoda nie zawiodła Archibalda. Jak zwykle nie było wielkich upałów, ale słońce przyjemnie ogrzewało twarz. To była miła odmiana po ostatnich intensywnych deszczach i burzach, nie wspominając już o anomaliach, które pomału odchodziły w niepamięć. Oaza tylko potęgowała to uczucie letniej nadziei; było w niej coś niezwykłego, promieniowała tutaj niezwykle silna aura białej magii – dotychczas Archibald nie miał pojęcia, że magia może być tak dobrze wyczuwalna w powietrzu.
Lecznica pojawiła się w życiu Archibalda w idealnym momencie. Nie uświadamiał sobie jak wielkie znaczenie miała jego praca w szpitalu, dopóki nie musiał z niej zrezygnować. W jego gabinecie w Weymouth czekało na niego mnóstwo obowiązków, poza tym musiał doglądać rodowej hodowli kwiatów paproci i wszystkich innych roślin, rosnących w licznych szklarniach wokół pałacu, a jednak to wciąż nie było to. Nawet praca w ogrodzie nie była w stanie wypełnić tej pustki, bo choć od dziecka pasjonował się zielarstwem, to magomedycyna była jego głównym zajęciem. Aleksander musiał być tego świadomy skoro przydzielił mu zadanie zorganizowania lecznicy. Archibald przejął się tym zadaniem i nadzorował wszystkie prace, teraz większość czasu spędzając w Oazie, która na ten czas stała się jego drugim domem. Miło było wreszcie zobaczyć jak jego plany nabierają kształtów – budynek lecznicy już stał, wystarczyło tylko go urządzić. Nie był to budynek okazałych rozmiarów. Składał się dosłownie z kilku niewielkich pomieszczeń, co było dla Archibalda dużą zmianą po zatłoczonym szpitalu św. Munga, ale miało też swój urok.
Niósł ze sobą torbę pełną eliksirów i ziół, wyglądając Idy, która miała mu pomóc w porządkach. Jeszcze nie zdążył jej lepiej poznać, dlatego z ciekawością wyczekiwał ich dzisiejszego spotkania. Alex był mu bliski jak rodzony brat, nie chciał niczego przegapić w jego bogatym życiu. - Dzień dobry, Ido! - Przywitał się, wyłaniając się spomiędzy krzewów. - Cieszę się, że przybyłaś mi na ratunek. Gwarantuję, że gdybym był tutaj sam, utonąłbym pod nawałem pracy - zaśmiał się, otwierając szeroko drzwi do lecznicy. - Zapraszam w nasze skromne progi - uśmiechnął się, bo jeszcze nie miał okazji użyć tego powiedzenia, a zawsze wydawało mu się bardzo miłe. Puścił Idę przodem, samemu również rozglądając się po wnętrzu budynku jakby był tutaj pierwszy raz, co po części było prawdą, bo za każdym razem jak tutaj wchodził, coś nowego dobudowano lub wyremontowano. - Tutaj będzie główny gabinet, tutaj nieduży pokój z pryczami, a tam składzik i, hmm, pomieszczenie socjalne - opowiadał, a na jego twarzy wymalowała się satysfakcja, bo budowanie szpitala sprawiało mu wielką frajdę. Odłożył ciężką torbę na podłogę, a znajdujące się w środku eliksiry lekko zahałasowały. - Cóż - westchnął, opierając dłonie na biodrach. - Było już tutaj trochę sprzątane, ale nie zaszkodzi posprzątać jeszcze raz. Poza tym trzeba jakoś poustawiać wszystkie eliksiry, zioła i książki, które od jakiegoś czasu tutaj znoszę - w zasadzie pracy nie było dużo, ale pewnie i tak zajmie cały dzień. Archibald zdążył zauważyć, że czas mija tutaj inaczej niż w domu. - Jak Aleks? - Zapytał, podwijając rękawy kremowej koszuli, chociaż spodziewał się odpowiedzi. Było z nim źle albo bardzo źle, bo śmierć Bertiego na pewno odcisnęła na nim duże piętno. Archibald musiał wiedzieć, żeby w razie potrzeby zareagować. Już nie raz wyciągali się z dołka, jak będzie trzeba, zrobi to raz jeszcze.
Lecznica pojawiła się w życiu Archibalda w idealnym momencie. Nie uświadamiał sobie jak wielkie znaczenie miała jego praca w szpitalu, dopóki nie musiał z niej zrezygnować. W jego gabinecie w Weymouth czekało na niego mnóstwo obowiązków, poza tym musiał doglądać rodowej hodowli kwiatów paproci i wszystkich innych roślin, rosnących w licznych szklarniach wokół pałacu, a jednak to wciąż nie było to. Nawet praca w ogrodzie nie była w stanie wypełnić tej pustki, bo choć od dziecka pasjonował się zielarstwem, to magomedycyna była jego głównym zajęciem. Aleksander musiał być tego świadomy skoro przydzielił mu zadanie zorganizowania lecznicy. Archibald przejął się tym zadaniem i nadzorował wszystkie prace, teraz większość czasu spędzając w Oazie, która na ten czas stała się jego drugim domem. Miło było wreszcie zobaczyć jak jego plany nabierają kształtów – budynek lecznicy już stał, wystarczyło tylko go urządzić. Nie był to budynek okazałych rozmiarów. Składał się dosłownie z kilku niewielkich pomieszczeń, co było dla Archibalda dużą zmianą po zatłoczonym szpitalu św. Munga, ale miało też swój urok.
Niósł ze sobą torbę pełną eliksirów i ziół, wyglądając Idy, która miała mu pomóc w porządkach. Jeszcze nie zdążył jej lepiej poznać, dlatego z ciekawością wyczekiwał ich dzisiejszego spotkania. Alex był mu bliski jak rodzony brat, nie chciał niczego przegapić w jego bogatym życiu. - Dzień dobry, Ido! - Przywitał się, wyłaniając się spomiędzy krzewów. - Cieszę się, że przybyłaś mi na ratunek. Gwarantuję, że gdybym był tutaj sam, utonąłbym pod nawałem pracy - zaśmiał się, otwierając szeroko drzwi do lecznicy. - Zapraszam w nasze skromne progi - uśmiechnął się, bo jeszcze nie miał okazji użyć tego powiedzenia, a zawsze wydawało mu się bardzo miłe. Puścił Idę przodem, samemu również rozglądając się po wnętrzu budynku jakby był tutaj pierwszy raz, co po części było prawdą, bo za każdym razem jak tutaj wchodził, coś nowego dobudowano lub wyremontowano. - Tutaj będzie główny gabinet, tutaj nieduży pokój z pryczami, a tam składzik i, hmm, pomieszczenie socjalne - opowiadał, a na jego twarzy wymalowała się satysfakcja, bo budowanie szpitala sprawiało mu wielką frajdę. Odłożył ciężką torbę na podłogę, a znajdujące się w środku eliksiry lekko zahałasowały. - Cóż - westchnął, opierając dłonie na biodrach. - Było już tutaj trochę sprzątane, ale nie zaszkodzi posprzątać jeszcze raz. Poza tym trzeba jakoś poustawiać wszystkie eliksiry, zioła i książki, które od jakiegoś czasu tutaj znoszę - w zasadzie pracy nie było dużo, ale pewnie i tak zajmie cały dzień. Archibald zdążył zauważyć, że czas mija tutaj inaczej niż w domu. - Jak Aleks? - Zapytał, podwijając rękawy kremowej koszuli, chociaż spodziewał się odpowiedzi. Było z nim źle albo bardzo źle, bo śmierć Bertiego na pewno odcisnęła na nim duże piętno. Archibald musiał wiedzieć, żeby w razie potrzeby zareagować. Już nie raz wyciągali się z dołka, jak będzie trzeba, zrobi to raz jeszcze.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Szelest, który zabrzmiał wśród liści, okazał się być powodowany przez człowieka. Uśmiechnęła się pogodnie, kiedy go zobaczyła, ciesząc się, że tutaj mogła oczekiwać tylko sojusznika. Pracowali razem, ale w czasie dyżurów zazwyczaj nie było chwili, żeby zamienić więcej słów, dlatego ceniła fakt, że akurat ją poprosił o pomoc i poznają się lepiej. Lgnęła do przyjaciół Alexandra, jakby dzięki temu była w stanie poznać go bliżej. Tak naprawdę jej samej brakowało rodziny, a oni stanowili jej pewien… substytut. Obietnicę lepszego jutra.
– Dzień dobry, Archibaldzie! – przywitała go entuzjastycznie, bo przecież tutaj było bezpiecznie, a biała magia wkradała się do serc zachęcając do pewniejszych kroków, weselszych słów. Postawa Archibalda była lekka, Idzie zdawało się, że czuł się tu jak w domu. Ruszyła więc za nim bez wahania. – Lordzie Archibaldzie…? Jak mam właściwie się do ciebie zwracać? – był starszy, wyżej usytuowany w wewnętrznej hierarchii szlacheckiej, a ona, pomimo wyjścia z dobrego domu, nie do końca wiedziała, w jaki sposób powinna go traktować i jak się zachowywać w jego obecności. W lecznicy wyglądało to zupełnie inaczej, skupiali się wtedy na pacjentach, na ranach, nie na sobie, a to tworzyło pewien dystans. – Na pewno zgłosiłby się ktoś inny – zaśmiała się cicho, może odrobinę zaczepnie, ale kiedy weszli razem do budynku, śmiech umilkł, oddał miejsce skupieniu. Zwolniła kroku rozglądając się uważnie dookoła. Lecznica wyglądała obiecująco, niewielka, ale w sam raz jak na taką wysepkę, która wciąż się rozwijała. – Ludzi przybywa, prawda? – ofiar, czarodziejów potrzebujących pomocy, mugolaków wypartych przez społeczeństwo. Przeszła się z Archim po budynku, z malującym się z wolna uśmiechem czując świeżość dopiero co wykonywanego remontu. Najbardziej rzucał się w zmysły zapach sklejonych razem cegieł, surowy, ale w jakiś posób przyjemny, kojarzący się z nowym miejscem, swoim miejscem. – Wzięłam potrzebne rzeczy – pokazała swoją torbę. – Trochę środków do czyszczenia, nadają drewnu przyjemny zapach, kilka szmatek, ot – odparła i ułożyła torbę na stoliku, zaraz obok ustawiając swoją miotłę. Była energiczna, miała motywację do pracy, ale kiedy zapytał o Alexandra… entuzjazm nieco opadł. Martwiła się o niego, bała się o niego. – U niego… - chciała skłamać albo ominąć temat, ale przecież Archibald był dla niego jak brat, doskonale to wiedziała. – Kiepsko – obróciła się powoli w stronę Prewetta. – Nie może się pozbierać po śmierci Bertiego. Obwinia się. Teraz już może o tym nie mówi, ale widzę to w jego oczach. Snuje się po Kurniku jak cień, a ja… ja nie umiem mu pomóc.
Starała się być przy nim cały czas, ale zdawało jej się, że to wciąż za mało.
– Dzień dobry, Archibaldzie! – przywitała go entuzjastycznie, bo przecież tutaj było bezpiecznie, a biała magia wkradała się do serc zachęcając do pewniejszych kroków, weselszych słów. Postawa Archibalda była lekka, Idzie zdawało się, że czuł się tu jak w domu. Ruszyła więc za nim bez wahania. – Lordzie Archibaldzie…? Jak mam właściwie się do ciebie zwracać? – był starszy, wyżej usytuowany w wewnętrznej hierarchii szlacheckiej, a ona, pomimo wyjścia z dobrego domu, nie do końca wiedziała, w jaki sposób powinna go traktować i jak się zachowywać w jego obecności. W lecznicy wyglądało to zupełnie inaczej, skupiali się wtedy na pacjentach, na ranach, nie na sobie, a to tworzyło pewien dystans. – Na pewno zgłosiłby się ktoś inny – zaśmiała się cicho, może odrobinę zaczepnie, ale kiedy weszli razem do budynku, śmiech umilkł, oddał miejsce skupieniu. Zwolniła kroku rozglądając się uważnie dookoła. Lecznica wyglądała obiecująco, niewielka, ale w sam raz jak na taką wysepkę, która wciąż się rozwijała. – Ludzi przybywa, prawda? – ofiar, czarodziejów potrzebujących pomocy, mugolaków wypartych przez społeczeństwo. Przeszła się z Archim po budynku, z malującym się z wolna uśmiechem czując świeżość dopiero co wykonywanego remontu. Najbardziej rzucał się w zmysły zapach sklejonych razem cegieł, surowy, ale w jakiś posób przyjemny, kojarzący się z nowym miejscem, swoim miejscem. – Wzięłam potrzebne rzeczy – pokazała swoją torbę. – Trochę środków do czyszczenia, nadają drewnu przyjemny zapach, kilka szmatek, ot – odparła i ułożyła torbę na stoliku, zaraz obok ustawiając swoją miotłę. Była energiczna, miała motywację do pracy, ale kiedy zapytał o Alexandra… entuzjazm nieco opadł. Martwiła się o niego, bała się o niego. – U niego… - chciała skłamać albo ominąć temat, ale przecież Archibald był dla niego jak brat, doskonale to wiedziała. – Kiepsko – obróciła się powoli w stronę Prewetta. – Nie może się pozbierać po śmierci Bertiego. Obwinia się. Teraz już może o tym nie mówi, ale widzę to w jego oczach. Snuje się po Kurniku jak cień, a ja… ja nie umiem mu pomóc.
Starała się być przy nim cały czas, ale zdawało jej się, że to wciąż za mało.
breathe
then begin again
then begin again
Oaza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda