Pokój dzienny
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój dzienny
Przekraczając próg domu wchodzi się od razu do pokoju dziennego, który zajmuje jakąś połowę parteru. Tuż przy drzwiach znajduje się szafka na buty i rząd haczyków, na których można zostawić wierzchnie odzienie. Pomieszczenie ma swojski charakter, białe ściany i wiele światła wpływającego do wewnątrz przez okna sprawiają, że jest tu niezwykle jasno. Koloru dodają natomiast meble o żywych barwach i rosnące po kątach rośliny. Znajduje się tu również kominek - nie jest on jednak podłączony do sieci Fiuu. Naprzeciw wejścia na lewo znajdują się drzwi do kuchni, na prawo do łazienki, a pomiędzy nimi są schody prowadzące na piętro.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| wybierz sobie.
W takie dni jak ten, gdy chmury zasłoniły słońce i półmrok spowił świat, a na dworze szalał wiatr, czuła się prawie jak w domu. Nie wiedziała, gdzie jest teraz jej starszy brat - nie musiał się jej spowiadać z każdego wyjścia, następnego kroku i planów na przyszłość, chociaż mogłoby to jej z pewnością oszczędzić zmartwień. W każdym razie teraz mogła odprężyć się w samotności, a właściwie musiała, ponieważ nie miała większego wyjścia. Pokrzątała się po ich wspólnym, małym królestwie doprowadzając je do ładu, przy czym musiała załatwić to wszystko ręcznie, ponieważ magia bywała kapryśna, a nie chciała zmarnować swoje szczęśliwego momentu w grze z anomaliami na zaklęcie Chłoszczyść. Przynajmniej znalazła sobie zajęcie, nie myśląc o niczym innym. Zostawiła pracownie, nie chcąc wchodzić tam bez nadzoru Asa, poza tym nie miała nic wielkiego do roboty, więc i praca odpadała. Dlatego gdy upewniła się, że zajmowane przestrzenie wspólne; salon, kuchnia i łazienka zostały doprowadzone do stanu używalności spoczęła na miękkiej kanapie. Rudawe włosy ujarzmione w niedbały kok, teraz w chaotyczny sposób okalały twarz Asty. Ona ubrana w zdecydowanie za duży sweter i owinięta kocem, siedziała zapatrzona przed siebie, w ręku trzymając kubek z ciepłą herbatą, za pomocą której chciała się rozgrzać.
I chociaż robiła wszystko, aby rozgrzać swoje drobne ciało to patrząc na tańczące ze sobą ogniste języki, myślami przeniosła się w znacznie zimniejsze miejsce. Gdy przymknęła oczy znowu patrzyła w bezkresne morze, pod stopami mając lód. Mroźne powietrze wbijało cieniutkie, lodowe igiełki w jej płuca. Chłód szczypał jej policzki do czerwoności. A mimo to, chciała tam wrócić. Wejść do domu, w którym czekał na nią gorący posiłek, w którym woń różnych ziół mieszała się ze sobą, tworząc niepowtarzalny zapach. I co z tego, że na każdym kroku spotykała pełne litości spojrzenie matki, którego za wszelką cenę chciała uniknąć; nieważne była mieszanina żalu i pogardy sporadycznych spojrzeniach ojca, gdzieś miała ociekający współczuciem wzrok najstarszego z braci. Owszem to przed tym uciekła, a jednocześnie tęskniła. Nieświadomie zaczęła nucić melodię jednej z pieśni, które matka śpiewała jej przed snem.
W takie dni jak ten, gdy chmury zasłoniły słońce i półmrok spowił świat, a na dworze szalał wiatr, czuła się prawie jak w domu. Nie wiedziała, gdzie jest teraz jej starszy brat - nie musiał się jej spowiadać z każdego wyjścia, następnego kroku i planów na przyszłość, chociaż mogłoby to jej z pewnością oszczędzić zmartwień. W każdym razie teraz mogła odprężyć się w samotności, a właściwie musiała, ponieważ nie miała większego wyjścia. Pokrzątała się po ich wspólnym, małym królestwie doprowadzając je do ładu, przy czym musiała załatwić to wszystko ręcznie, ponieważ magia bywała kapryśna, a nie chciała zmarnować swoje szczęśliwego momentu w grze z anomaliami na zaklęcie Chłoszczyść. Przynajmniej znalazła sobie zajęcie, nie myśląc o niczym innym. Zostawiła pracownie, nie chcąc wchodzić tam bez nadzoru Asa, poza tym nie miała nic wielkiego do roboty, więc i praca odpadała. Dlatego gdy upewniła się, że zajmowane przestrzenie wspólne; salon, kuchnia i łazienka zostały doprowadzone do stanu używalności spoczęła na miękkiej kanapie. Rudawe włosy ujarzmione w niedbały kok, teraz w chaotyczny sposób okalały twarz Asty. Ona ubrana w zdecydowanie za duży sweter i owinięta kocem, siedziała zapatrzona przed siebie, w ręku trzymając kubek z ciepłą herbatą, za pomocą której chciała się rozgrzać.
I chociaż robiła wszystko, aby rozgrzać swoje drobne ciało to patrząc na tańczące ze sobą ogniste języki, myślami przeniosła się w znacznie zimniejsze miejsce. Gdy przymknęła oczy znowu patrzyła w bezkresne morze, pod stopami mając lód. Mroźne powietrze wbijało cieniutkie, lodowe igiełki w jej płuca. Chłód szczypał jej policzki do czerwoności. A mimo to, chciała tam wrócić. Wejść do domu, w którym czekał na nią gorący posiłek, w którym woń różnych ziół mieszała się ze sobą, tworząc niepowtarzalny zapach. I co z tego, że na każdym kroku spotykała pełne litości spojrzenie matki, którego za wszelką cenę chciała uniknąć; nieważne była mieszanina żalu i pogardy sporadycznych spojrzeniach ojca, gdzieś miała ociekający współczuciem wzrok najstarszego z braci. Owszem to przed tym uciekła, a jednocześnie tęskniła. Nieświadomie zaczęła nucić melodię jednej z pieśni, które matka śpiewała jej przed snem.
Gość
Gość
27.09
Jedno trzeba było powiedzieć głośno - czas biegł do przodu potwornie szybko, nie oglądając się za siebie i nie zważając na ewentualne ludzkie rozterki. Letnie miesiące właściwie już minęły, i choć w powietrzu wciąż było czuć echo ciepłej pogody, wrzesień przynosił coraz więcej dni chłodnych. Pogoda psuła się, niebo zasnuwały mgły, często siąpił deszcz. Taka aura miała swoje uroki, szczególnie wieczorami, gdy z filiżanką gorącej herbaty można było posłuchać jak krople stukają o szybę w oknie. Gdy jednak pracowało się całymi dniami na zewnątrz, ciężko było się uśmiechać po powrocie do domu, gdy było się przemoczonym do ostatniej nitki!
Dziś na szczęście nie padało, chociaż ciemne chmury wyglądały, jakby miała z nich spaść mżawka. Lunara głęboko liczyła na to, że uda jej się znaleźć pod dachem, zanim faktycznie mogłaby cała zmoknąć. Przed sobą już widziała tę znajomą chatkę, ten domek umiejscowiony na zupełnym odludziu, wyglądający tak, jakby ktoś go po prostu wrzucił na łąkę, pośrodku całej tej natury. Dziś nie musiała nawet rozganiać kur, które zwykle wypełniały swoją pierzastą obecnością niemal każdy zakamarek podwórka. Może one też wyczuły, co się szykuje i postanowiły schować się do kurnika?
Nie pukała do drzwi. Od razu nacisnęła klamkę, decydując się wejść do środka. Traktowała Asa oraz Astę niemal jak rodzinę, to stąd brała się ta śmiałość. Z tego samego powodu na twarzy Lunary pojawił się szeroki uśmiech, kiedy tylko dostrzegła tę małą, rudą diablicę.
- Dzień dobry - przywitała się wesoło. W pierwszym odruchu, gdy zobaczyła szczelnie zawinięty kokon, w którym skryła się dziewczyna, w głowie Greyback od razu pojawiła się myśl o ewentualnym przeziębieniu. Tu już chyba na wierzch wychodziło jakieś matczyne skrzywienie, które kazało jej się wiecznie o nią martwić. O nich oboje. - Widzę, że ktoś tu leniuchuje - odezwała się jeszcze, chociaż naturalnie, zauważyła także panujący wokół porządek. Odwiesiła swój płaszcz i weszła wgłąb pokoju. Na kołku powiesiła także swoją torbę, a w następnej chwili zasiadła na kanapie obok Asty - Jak się czujesz? - pełnia była już dobry tydzień temu, ale osłabienie potrafiło się trzymać człowieka czasem i dłużej!
Jedno trzeba było powiedzieć głośno - czas biegł do przodu potwornie szybko, nie oglądając się za siebie i nie zważając na ewentualne ludzkie rozterki. Letnie miesiące właściwie już minęły, i choć w powietrzu wciąż było czuć echo ciepłej pogody, wrzesień przynosił coraz więcej dni chłodnych. Pogoda psuła się, niebo zasnuwały mgły, często siąpił deszcz. Taka aura miała swoje uroki, szczególnie wieczorami, gdy z filiżanką gorącej herbaty można było posłuchać jak krople stukają o szybę w oknie. Gdy jednak pracowało się całymi dniami na zewnątrz, ciężko było się uśmiechać po powrocie do domu, gdy było się przemoczonym do ostatniej nitki!
Dziś na szczęście nie padało, chociaż ciemne chmury wyglądały, jakby miała z nich spaść mżawka. Lunara głęboko liczyła na to, że uda jej się znaleźć pod dachem, zanim faktycznie mogłaby cała zmoknąć. Przed sobą już widziała tę znajomą chatkę, ten domek umiejscowiony na zupełnym odludziu, wyglądający tak, jakby ktoś go po prostu wrzucił na łąkę, pośrodku całej tej natury. Dziś nie musiała nawet rozganiać kur, które zwykle wypełniały swoją pierzastą obecnością niemal każdy zakamarek podwórka. Może one też wyczuły, co się szykuje i postanowiły schować się do kurnika?
Nie pukała do drzwi. Od razu nacisnęła klamkę, decydując się wejść do środka. Traktowała Asa oraz Astę niemal jak rodzinę, to stąd brała się ta śmiałość. Z tego samego powodu na twarzy Lunary pojawił się szeroki uśmiech, kiedy tylko dostrzegła tę małą, rudą diablicę.
- Dzień dobry - przywitała się wesoło. W pierwszym odruchu, gdy zobaczyła szczelnie zawinięty kokon, w którym skryła się dziewczyna, w głowie Greyback od razu pojawiła się myśl o ewentualnym przeziębieniu. Tu już chyba na wierzch wychodziło jakieś matczyne skrzywienie, które kazało jej się wiecznie o nią martwić. O nich oboje. - Widzę, że ktoś tu leniuchuje - odezwała się jeszcze, chociaż naturalnie, zauważyła także panujący wokół porządek. Odwiesiła swój płaszcz i weszła wgłąb pokoju. Na kołku powiesiła także swoją torbę, a w następnej chwili zasiadła na kanapie obok Asty - Jak się czujesz? - pełnia była już dobry tydzień temu, ale osłabienie potrafiło się trzymać człowieka czasem i dłużej!
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nie lubiła deszczu, zdecydowanie wolała śnieg. Mimo iż był chłodniejszy i nie znikał tak prędko, to ściana deszczu i spływające po szybie krople zawsze kojarzyły jej się z płaczem, a ona nie chciała już płakać. Zbyt dużo łez spłynęło po jej policzkach, tworząc dwie siostrzane rzeki. Koniec - jeżeli nie mogła pogodzić się z losem, jaki ją spotkał to chociaż chciała spróbować udawać, że wszystko jest w porządku, a ona przeszła do rytmu dnia codziennego. Każdego dnia uśmiechała się do bliskich, grając z nimi w normalność. Czasem zastanawiała się, czy zdają sobie sprawę z udziału w tej małej zabawie, którą codziennie podsuwała im pod nos Asta. Prawdopodobnie nigdy nie zapyta - udawać było zdecydowanie łatwiej, więc dlaczego miałaby rezygnować z tejże wygody?
Siedziała po sam czubek nosa okryta kocem, mając wrażenie, że na dzień dzisiejszy wykorzystała już całe pokłady energii, jakie w sobie miała. Była raczej drobną osóbką i być może z tego powodu nieco dłużej dochodziła do siebie po pełni. Nadal odczuwała pewien dyskomfort, a ból pojawiał się znienacka, przypominając o istnieniu takich mięśni i kości, z których istnienia nawet nie zdawała sobie sprawy. I tak była z siebie dumna, że zmusiła się chociaż do podstawowych prac domowych, a gdy każdorazowe rzucenie uroku wiązało się z anomalią, takowe praktyki wiązały się z ogromnym wysiłkiem! W końcu wszystko trzeba było wykonywać własnoręcznie! Dopiero teraz zaczynała dostrzegać wartość zaklęcia Chłoszczyść, gdyby nie ono to codziennie musiałaby stać przy zlewie, szorując naczynia, a tak? Jedno machnięcie różdżką najczęściej załatwiało sprawę.
Nie spodziewała się gości, ale z drugiej strony nie powinna dziwić się niezapowiedzianym wizytom Lunary, które nie były poprzedzone żadnym pukaniem. Prawdopodobnie nie zdziwiłaby się, gdyby także inni znajomi jej ukochanego brata wpadali tu bez wcześniejszego anonsu. Bo to przeważnie znajomi Asbjorna odwiedzali rodzeństwo Ingisson w ich skromnych progach. - Dzień dobry, Lunaro - przywitała się, wygrzebując się szczelnie z kocowego kokonu. Posłała w jej stronę przyjazny uśmiech - Asta do większości ludzi podchodziła z dystansem, no przynajmniej do pewnego czasu. W towarzystwie Greyback czuła się naprawdę swobodnie. - Odpoczywam, zajęłam się domem, a bez zaklęć to nie jest wcale takie lekkie - powiedziała teatralnie zbolałym głosem. - Nie najgorzej - odparła zgodnie z prawdą, podnosząc się do pozycji siedzącej. - Coś się stało? Czy to wizyta towarzyska? - zagadnęła, nie wiedząc czy powoli kiełkujące w niej zaniepokojenia ma jakieś podstawy do dalszego wzrostu.
Siedziała po sam czubek nosa okryta kocem, mając wrażenie, że na dzień dzisiejszy wykorzystała już całe pokłady energii, jakie w sobie miała. Była raczej drobną osóbką i być może z tego powodu nieco dłużej dochodziła do siebie po pełni. Nadal odczuwała pewien dyskomfort, a ból pojawiał się znienacka, przypominając o istnieniu takich mięśni i kości, z których istnienia nawet nie zdawała sobie sprawy. I tak była z siebie dumna, że zmusiła się chociaż do podstawowych prac domowych, a gdy każdorazowe rzucenie uroku wiązało się z anomalią, takowe praktyki wiązały się z ogromnym wysiłkiem! W końcu wszystko trzeba było wykonywać własnoręcznie! Dopiero teraz zaczynała dostrzegać wartość zaklęcia Chłoszczyść, gdyby nie ono to codziennie musiałaby stać przy zlewie, szorując naczynia, a tak? Jedno machnięcie różdżką najczęściej załatwiało sprawę.
Nie spodziewała się gości, ale z drugiej strony nie powinna dziwić się niezapowiedzianym wizytom Lunary, które nie były poprzedzone żadnym pukaniem. Prawdopodobnie nie zdziwiłaby się, gdyby także inni znajomi jej ukochanego brata wpadali tu bez wcześniejszego anonsu. Bo to przeważnie znajomi Asbjorna odwiedzali rodzeństwo Ingisson w ich skromnych progach. - Dzień dobry, Lunaro - przywitała się, wygrzebując się szczelnie z kocowego kokonu. Posłała w jej stronę przyjazny uśmiech - Asta do większości ludzi podchodziła z dystansem, no przynajmniej do pewnego czasu. W towarzystwie Greyback czuła się naprawdę swobodnie. - Odpoczywam, zajęłam się domem, a bez zaklęć to nie jest wcale takie lekkie - powiedziała teatralnie zbolałym głosem. - Nie najgorzej - odparła zgodnie z prawdą, podnosząc się do pozycji siedzącej. - Coś się stało? Czy to wizyta towarzyska? - zagadnęła, nie wiedząc czy powoli kiełkujące w niej zaniepokojenia ma jakieś podstawy do dalszego wzrostu.
Gość
Gość
Lunara uśmiechnęła się nieco kwaśno, słysząc ten zbolały ton. Sama doskonale rozumiała, jak to jest zajmować się całym domem bez pomocy magii. Na szczęście jej gniazdko również nie było specjalnie duże, choć porządne wypucowanie go zajmowało trochę czasu. Anomalie były prawdziwym utrapieniem. Jakby czarodzieje i tak nie mieli wystarczająco dużo problemów... Wilkołaki tym bardziej.
Greyback postanowiła poświęcić kilka chwil na to, aby w milczeniu przyjrzeć się dziewczynie. Nie żeby posądzała ją od razu o kłamstwo, ale Lunara przywykła już do tego, że jej podopieczni mieli w zwyczaju traktować swoje zdrowie oraz samopoczucie w dość lekceważący sposób i robili dobrą minę do złej gry, zawsze powtarzając że jest dobrze, nawet wówczas gdy tak naprawdę ledwo stali na nogach. Trochę to było męczące, tym bardziej że kobieta zawsze powtarzała im, dlaczego powinni być z nią szczerzy... ale nie zawsze odnosiło to zamierzony skutek. Asta jednak faktycznie nie wyglądała źle, dlatego Lunara zaraz zakończyła swoje oględziny i uśmiechnęła się do dziewczyny.
- Och nie, spokojnie, nic się nie stało. Wpadłam, bo przyniosłam ze sobą trochę ingrediencji dla twojego brata. No i chciałam go poprosić o uwarzenie kilku porcji maści leczniczej, bo moje zapasy powoli się kończą. Ale widzę, że go nie zastałam. Chyba że znów siedzi w pracowni? - doskonale wiedziała, że Åsbjørn potrafi się zamknąć w swojej szopie i zapomnieć o świecie, sporządzając swoje mikstury. Ona z resztą miała tak samo, ilekroć szła do rezerwatu. Przy hipogryfach całkowicie traciła poczucie czasu.
- Choć jeśli zaprosisz mnie na filiżankę herbaty i ciasteczko, to nie odmówię - dodała jeszcze w żartach, bo chociaż bardzo chętnie posiliłaby się jakimś ciepłym napojem w towarzystwie dziewczyny, to była to tylko luźna propozycja. Jeśli Asta miała jakieś inne plany na resztę dnia, Lunara poprosiłaby ją tylko o przekazanie Åsbjørnowi ingrediencji oraz zamówienia, a potem wróciłaby do siebie.
- A powiedz mi jeszcze... zanim weszłam, słyszałam jakąś piosenkę. To ty śpiewałaś? - zagadnęła jeszcze, zaciekawiona. Odpowiedź była dość oczywista, w okolicy nie było żadnych innych kobiet, a już tym bardziej takich, które mogłyby znać język inny niż angielski. A Lunara była zaintrygowana. Im więcej czasu spędzała w towarzystwie rodzeństwa, tym bardziej interesowała ją kultura ich rodzinnych stron.
Greyback postanowiła poświęcić kilka chwil na to, aby w milczeniu przyjrzeć się dziewczynie. Nie żeby posądzała ją od razu o kłamstwo, ale Lunara przywykła już do tego, że jej podopieczni mieli w zwyczaju traktować swoje zdrowie oraz samopoczucie w dość lekceważący sposób i robili dobrą minę do złej gry, zawsze powtarzając że jest dobrze, nawet wówczas gdy tak naprawdę ledwo stali na nogach. Trochę to było męczące, tym bardziej że kobieta zawsze powtarzała im, dlaczego powinni być z nią szczerzy... ale nie zawsze odnosiło to zamierzony skutek. Asta jednak faktycznie nie wyglądała źle, dlatego Lunara zaraz zakończyła swoje oględziny i uśmiechnęła się do dziewczyny.
- Och nie, spokojnie, nic się nie stało. Wpadłam, bo przyniosłam ze sobą trochę ingrediencji dla twojego brata. No i chciałam go poprosić o uwarzenie kilku porcji maści leczniczej, bo moje zapasy powoli się kończą. Ale widzę, że go nie zastałam. Chyba że znów siedzi w pracowni? - doskonale wiedziała, że Åsbjørn potrafi się zamknąć w swojej szopie i zapomnieć o świecie, sporządzając swoje mikstury. Ona z resztą miała tak samo, ilekroć szła do rezerwatu. Przy hipogryfach całkowicie traciła poczucie czasu.
- Choć jeśli zaprosisz mnie na filiżankę herbaty i ciasteczko, to nie odmówię - dodała jeszcze w żartach, bo chociaż bardzo chętnie posiliłaby się jakimś ciepłym napojem w towarzystwie dziewczyny, to była to tylko luźna propozycja. Jeśli Asta miała jakieś inne plany na resztę dnia, Lunara poprosiłaby ją tylko o przekazanie Åsbjørnowi ingrediencji oraz zamówienia, a potem wróciłaby do siebie.
- A powiedz mi jeszcze... zanim weszłam, słyszałam jakąś piosenkę. To ty śpiewałaś? - zagadnęła jeszcze, zaciekawiona. Odpowiedź była dość oczywista, w okolicy nie było żadnych innych kobiet, a już tym bardziej takich, które mogłyby znać język inny niż angielski. A Lunara była zaintrygowana. Im więcej czasu spędzała w towarzystwie rodzeństwa, tym bardziej interesowała ją kultura ich rodzinnych stron.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Miała wrażenie, że problemy piętrzyły się, a stos, który utworzyły przewyższał nawet jej starszego brata. Paradoksalnie czuła zdecydowanie większy spokój tutaj, niż w rodzinnych stronach, za którymi oczywiście tęskniła. Trudno to racjonalnie wyjaśnić. Tęskniła za zimnem pieszczotliwie szczypiącym jej policzki do czerwoności, czuła, że każda wyśpiewana przez nią nuta była przez wiatr niesiona prosto do krainy skutej lodem. Z drugiej strony niedobrze jej się robiło na samo wspomnienie pełnych obrzydzenia i politowania spojrzeń, które naprzemiennie wysyłali w jej stronę mieszkańcy rodzinnej wioski. Chociaż one nie bolały tak, jak wstręt w oczach ojca, który unikał jej na każdym kroku - to jedynie utwierdziło Astę w tym, jakim potworem się stała. Owszem, zapewniała Asbjorna i Lunarę, że pogodziła się ze swoją przypadłością - jak zwykła nazywać likantropię - ale sama nie była do końca pewna swoich słów. Ona do tego przywykła, ale nie było to wcale równoznaczne z zaakceptowaniem tego kim się stała. Teraz? Fizycznie czuła się dobrze i w tej sprawie nigdy nie kłamała. Dużo łatwiej było jej się przyznać do bólu fizycznego, niż do tego co bolało ją nieustannie od tego nieszczęsnego zdarzenia w lesie. Wciąż widziała to, jak śnieg pokrywa szkarłat jej krwi.
- Nie ma go, wyszedł gdzieś, ale nawet nie pytałam gdzie. Zostaw to, co przyniosłaś, przekażę mu jak tylko wróci do domu - zapewniła, przywołując na piegowatą twarz delikatny uśmiech. Faktycznie, jej brat potrafił zaszyć się w pracowni na długie godziny, a ostatnimi czasy Asta towarzyszyła mu podczas przygotowywania różnych mikstur. Szczególnie, jeżeli chciał poznać właściwości ingrediencji roślinnych. Zielarstwo było prawdopodobnie jedyną dziedziną, w której przewyższała swojego brata.
- Jasne, rozgość się. Już wstawiam wodę - powiedziała, podrywając się z kanapy, zrzuciwszy z siebie koc. Szybko przedostała się do kuchni, gdzie nalała wody do czajnika i szybko postawiła go na palnik. Już wystawiła dwa kubki oraz porcelanowy czajnik, w którym miała zaparzyć herbatę. A następnie, póki woda na ogniu wróciła do salonu. - No tak, to ludowa pieśń, którą mama lubiła śpiewać - wyjaśniła, a na jej twarzy zamajaczył naprawdę szczery uśmiech, chociaż w jej głosie zagrała nutka smutku, a może tęsknoty? Nie radziła sobie w Anglii tak dobrze, jak Asbjorn. Chociaż coraz częściej czuła się tu jak w domu. Pewnie zaraz zakręciła się i już była na powrót w kuchni, a po chwili na tacy niosła dzbanek z herbatą, dwa kubki, cukiernicę oraz ciasteczka.
- Nie ma go, wyszedł gdzieś, ale nawet nie pytałam gdzie. Zostaw to, co przyniosłaś, przekażę mu jak tylko wróci do domu - zapewniła, przywołując na piegowatą twarz delikatny uśmiech. Faktycznie, jej brat potrafił zaszyć się w pracowni na długie godziny, a ostatnimi czasy Asta towarzyszyła mu podczas przygotowywania różnych mikstur. Szczególnie, jeżeli chciał poznać właściwości ingrediencji roślinnych. Zielarstwo było prawdopodobnie jedyną dziedziną, w której przewyższała swojego brata.
- Jasne, rozgość się. Już wstawiam wodę - powiedziała, podrywając się z kanapy, zrzuciwszy z siebie koc. Szybko przedostała się do kuchni, gdzie nalała wody do czajnika i szybko postawiła go na palnik. Już wystawiła dwa kubki oraz porcelanowy czajnik, w którym miała zaparzyć herbatę. A następnie, póki woda na ogniu wróciła do salonu. - No tak, to ludowa pieśń, którą mama lubiła śpiewać - wyjaśniła, a na jej twarzy zamajaczył naprawdę szczery uśmiech, chociaż w jej głosie zagrała nutka smutku, a może tęsknoty? Nie radziła sobie w Anglii tak dobrze, jak Asbjorn. Chociaż coraz częściej czuła się tu jak w domu. Pewnie zaraz zakręciła się i już była na powrót w kuchni, a po chwili na tacy niosła dzbanek z herbatą, dwa kubki, cukiernicę oraz ciasteczka.
Gość
Gość
Słysząc odpowiedź dziewczyny, Lunara wyciągnęła więc ze swojej torby niewielki, skórzany mieszek, zawierający żądło mantykory, słoiczek z wydzieliną korniczaka oraz akonit i pozostawiła go na stoliku w pokoju. Być może odpowiedniej byłoby go zanieść od razu do pracowni, ale kobieta wolała tam jednak sama nie wchodzić. Bardzo szanowała czyjąś przestrzeń, w której pracował, nie chciałaby mu tam czegoś przez przypadek przestawić albo, Merlinie uchowaj, potrącić i stłuc. Poczucie winy chyba zeżarłoby ją od środka. Powierzyła więc Aście przekazanie składników bratu.
Podążyła wzrokiem za dziewczyną, gdy ta poderwała się z kanapy. Tak, po raz kolejny poddawała ją krótkiej, acz dyskretnej obserwacji, sprawdzający czy aby dziewczyna nie utykała. W przeszłości wielokrotnie zdarzało się, że ktoś z watahy podczas pełni poważnie poranił się na wysokości kostek i potem miał problemy z chodzeniem. Była to jedna z częstszych kontuzji podczas przemian. Na szczęście dziewczyna naprawdę wyglądała zdrowo, więc Lunara mogła w całości skupić się na ciastkach oraz herbacie, które postawiono przed jej nosem - a także na swoim pytaniu oraz odpowiedzi na nie.
- Brzmi... dość intrygująco - musiała przyznać. Ojczysty język rodzeństwa bardzo ciekawił Lunarę. Był bardzo melodyjny, kobieta zauważyła to już dawno. Wielka szkoda, że miała okazję go słuchać praktycznie tylko w sytuacjach, kiedy Asbjorn wyklinał swojego ptaka pocztowego, ganiając za nim i próbując wyrwać mu z dzioba kolejną skradzioną rzecz. - O czym opowiada? - dopytała jeszcze, rozlewając herbatę do dwóch kubków.
Lunara często zapominała, jakim szczęściem w nieszczęściu był fakt, że ona sama została ugryziona, gdy była małym dzieckiem. Dzięki temu zupełnie nie pamiętała tego wypadku. Nie posiadała więc wspomnień o bólu i strachu, które towarzyszyły każdemu, na kogo klątwa spadła w dorosłym życiu. Nie tęskniła też do normalnego życia, bo nigdy tak naprawdę go nie miała. I choć Lunara bardzo się starała, w tym jednym aspekcie nie mogła pomóc Aście - w realnym pogodzeniu się z wydarzeniami, które odcisnęły na niej swoje piętno, a także na zapomnieniu o horrorze i obawie przed śmiercią, których doświadczyła tamtej nocy. Kobieta starała się jak mogła - ciepłym słowem, troską, opieką medyczną. Dziewczyna musiała jednak stawić czoła temu koszmarowi sama.
- Hej, może mnie jej nauczysz? Chociaż jednej zwrotki? - zaproponowała nagle, pogryzając ciasteczko. Lunara i tak rozważała podjęcie prób nauczenia się tego przedziwnego, melodyjnego języka, którym porozumiewało się rodzeństwo. Może pieśń ludowa była nieco dziwnym wyborem na początek nauki, ale w sumie czemu nie?
Podążyła wzrokiem za dziewczyną, gdy ta poderwała się z kanapy. Tak, po raz kolejny poddawała ją krótkiej, acz dyskretnej obserwacji, sprawdzający czy aby dziewczyna nie utykała. W przeszłości wielokrotnie zdarzało się, że ktoś z watahy podczas pełni poważnie poranił się na wysokości kostek i potem miał problemy z chodzeniem. Była to jedna z częstszych kontuzji podczas przemian. Na szczęście dziewczyna naprawdę wyglądała zdrowo, więc Lunara mogła w całości skupić się na ciastkach oraz herbacie, które postawiono przed jej nosem - a także na swoim pytaniu oraz odpowiedzi na nie.
- Brzmi... dość intrygująco - musiała przyznać. Ojczysty język rodzeństwa bardzo ciekawił Lunarę. Był bardzo melodyjny, kobieta zauważyła to już dawno. Wielka szkoda, że miała okazję go słuchać praktycznie tylko w sytuacjach, kiedy Asbjorn wyklinał swojego ptaka pocztowego, ganiając za nim i próbując wyrwać mu z dzioba kolejną skradzioną rzecz. - O czym opowiada? - dopytała jeszcze, rozlewając herbatę do dwóch kubków.
Lunara często zapominała, jakim szczęściem w nieszczęściu był fakt, że ona sama została ugryziona, gdy była małym dzieckiem. Dzięki temu zupełnie nie pamiętała tego wypadku. Nie posiadała więc wspomnień o bólu i strachu, które towarzyszyły każdemu, na kogo klątwa spadła w dorosłym życiu. Nie tęskniła też do normalnego życia, bo nigdy tak naprawdę go nie miała. I choć Lunara bardzo się starała, w tym jednym aspekcie nie mogła pomóc Aście - w realnym pogodzeniu się z wydarzeniami, które odcisnęły na niej swoje piętno, a także na zapomnieniu o horrorze i obawie przed śmiercią, których doświadczyła tamtej nocy. Kobieta starała się jak mogła - ciepłym słowem, troską, opieką medyczną. Dziewczyna musiała jednak stawić czoła temu koszmarowi sama.
- Hej, może mnie jej nauczysz? Chociaż jednej zwrotki? - zaproponowała nagle, pogryzając ciasteczko. Lunara i tak rozważała podjęcie prób nauczenia się tego przedziwnego, melodyjnego języka, którym porozumiewało się rodzeństwo. Może pieśń ludowa była nieco dziwnym wyborem na początek nauki, ale w sumie czemu nie?
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Pracownia zdawała się być dla Asbjorna miejscem świętym, a przynajmniej tak mówiła Asta. I wcale się temu nie dziwiła, matula też nie lubiła, gdy ktoś nieproszony przez nią osobiście, krzątał się po jej kąciku, w którym trzymała wszystkie swoje najpotrzebniejsze rzeczy, takie jak zioła, księgi czy innego niezbędne dla czarownicy jej pokroju rzeczy. Cóż, nigdy nie miała wątpliwości co do tego, jak wiele łączyło matkę z jej starszym bratem. Spośród tych licznych podobieństw w zachowaniu czy wyglądzie, dla zagubionej Asty najważniejsze było to samo poczucie bezpieczeństwa, które ją ogarniało, gdy którekolwiek z wyżej wymienionej dwójki pojawiało się w zasięgu jej wzroku. Kiedyś nie miała tego problemu i bez cienia strachu w sercu szła przez życie. To kim się stała rzuciło właśnie cień na jej charakter, pozostawiając na jej charakterze zadrę, której nie można było w żaden sposób wypełnić. Zupełnie jak blizny po pazurach na jej nodze. Teraz potrzebowała obecności starszego brata, jako gwarancji bezpieczeństwa w świecie jej obcym, w świecie nad którym wojna roztaczała swój płaszcz.
Uśmiechnęła się na pytanie Lunary, jedynie chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią, jakby w głowie dokonywała szybkiego tłumaczenia słów pieśni. Cóż, zapewne była precyzyjniejsza i bardziej wiarygodna niż translator google.
- Opowiada historię pewnej dziewczyny, która wybrała się na konną przejażdżkę po górach. Podczas tej wycieczki napotkała Haugebunda, którego muzyka ją zachwyciła. Uwiedziona ową muzyką ruszyła za nim do kryjówki. Haugebund był to gnom, któremu nie należało ufać, więc gdy dotarli na miejsce, zamknął dziewczynę, a ta już nigdy nie wróciła do domu - legenda jak każda inna. Gdy Asta dorosła, stwierdziła, że to jedna z tych historii, które opowiada się dzieciom, aby same nie wybierały się na wycieczki w góry bądź nie dały się zwieść nieznajomym, ale żyli w świecie magii i chociaż nigdy nie spotkała takiego stworzenia, to nie wykluczała istnienia Haugebunda. Musiała przyznać, że Lunara zaskoczyła ją swoją chęcią nauczenia się wcześniej nuconej pieśni. - Jeżeli chcesz - odpowiedziała z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Astrid była mocno związana ze swoja kulturą i zainteresowanie Luny w pewnym sensie ją podbudowało. W końcu nie wszyscy Anglicy to zapatrzone w siebie snoby z wysoko zadartym nosem. Nie, Greyback nigdy nie była postrzegana przez Astę w takich kategoriach. - Gotowa? - zagadnęła, po cichu czekając na przyzwolenie ze strony Luny, a w tak zwanym międzyczasie upiła łyk herbaty, której ciepło cudownie rozeszło się po drobnym ciele czarownicy. Zapewne wyrecytowała w wolnym tempie słowa pierwszej zwrotki, tak aby Luna mogła usłyszeć każdą wypowiadaną przez nią głoskę.
Uśmiechnęła się na pytanie Lunary, jedynie chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią, jakby w głowie dokonywała szybkiego tłumaczenia słów pieśni. Cóż, zapewne była precyzyjniejsza i bardziej wiarygodna niż translator google.
- Opowiada historię pewnej dziewczyny, która wybrała się na konną przejażdżkę po górach. Podczas tej wycieczki napotkała Haugebunda, którego muzyka ją zachwyciła. Uwiedziona ową muzyką ruszyła za nim do kryjówki. Haugebund był to gnom, któremu nie należało ufać, więc gdy dotarli na miejsce, zamknął dziewczynę, a ta już nigdy nie wróciła do domu - legenda jak każda inna. Gdy Asta dorosła, stwierdziła, że to jedna z tych historii, które opowiada się dzieciom, aby same nie wybierały się na wycieczki w góry bądź nie dały się zwieść nieznajomym, ale żyli w świecie magii i chociaż nigdy nie spotkała takiego stworzenia, to nie wykluczała istnienia Haugebunda. Musiała przyznać, że Lunara zaskoczyła ją swoją chęcią nauczenia się wcześniej nuconej pieśni. - Jeżeli chcesz - odpowiedziała z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Astrid była mocno związana ze swoja kulturą i zainteresowanie Luny w pewnym sensie ją podbudowało. W końcu nie wszyscy Anglicy to zapatrzone w siebie snoby z wysoko zadartym nosem. Nie, Greyback nigdy nie była postrzegana przez Astę w takich kategoriach. - Gotowa? - zagadnęła, po cichu czekając na przyzwolenie ze strony Luny, a w tak zwanym międzyczasie upiła łyk herbaty, której ciepło cudownie rozeszło się po drobnym ciele czarownicy. Zapewne wyrecytowała w wolnym tempie słowa pierwszej zwrotki, tak aby Luna mogła usłyszeć każdą wypowiadaną przez nią głoskę.
Gość
Gość
Zarówno Lunara jak i Asta miały prawdziwe szczęście, że w ich życiu był ktoś, kto pomógł im w momencie najgorszej próby. Panna Ingisson miała swojego brata, który choć milczący, był podporą równie pewną jak góra. Nawet Greyback potrafiła to dostrzec. Dziś była już tak przyzwyczajona do jego nieco posępnej obecności, że ciężko byłoby jej wyobrazić sobie, jak mogłaby nadal zajmować się watahą bez jego pomocy. Kiedyś było to dla niej naturalne, w końcu z rudowłosym norwegiem zetknęła się wcale nie tak dawno temu. I tak bardzo przywiązała się do jego milczącej osoby.
- Straszny los - skomentowała krótko, gdy Asta wyjaśniła jej znaczenie słów, które wyśpiewywała. Ale dobrze przecież wiedziała, że pieśni ludowe często potrafiły opowiadać właśnie tego typu straszne historie. W każdej tkwiło jakieś ziarenko prawdy, nawet jeśli po latach przekazywania z ust do ust ich znaczenie uległo zupełnej zmianie. Kiedyś może faktycznie istniał jakiś stwór, który porwał kobietę. Może był to gnom, może goblin. Może jeszcze coś innego. Takie szczegóły niestety z czasem się zacierały. Dobrze jednak, że przetrwała chociaż pieśń.
- Oczywiście! - troszeczkę się obawiała tego, czy podoła nauce. Gdy czasami przysłuchiwała się jak Asbjorn lub nawet sama Asta mamrotali do siebie coś niezrozumiałego, wiedziała, że to na pewno słowa ich ojczystego języka. Czasami rozpoznawała głoski, które zasłyszała już wcześniej - szczególnie kiedy starszy z rodzeństwa Ingissonów przeklinał, tam słowa powtarzały się dość często i gęsto. Właściwie chyba byłaby w stanie sama nawet kilka wypowiedzieć z pamięci, ale prawdopodobnie całkowicie by je przekręciła, wolała więc nie próbować. Jeszcze nie. Ale jednak bardzo zależało jej na tym, aby poznać Astę i Asbjorna lepiej. A nie byłaby w stanie tego zrobić, bez zrozumienia ich ojczystej mowy. Gdy więc dziewczyna powoli zaczęła recytować zwrotki, aby Lunara mogła zapamiętać brzmienie każdej z głosek, a także tłumaczyła jej ich znaczenie, Greyback skupiła się z całych sił. Szło jej opornie, obce słowa brzmiały w jej ustach naprawdę dziwnie, ale dzięki cierpliwości Asty, w końcu osiągnęła jakieś wyniki. Zabrało to jednak sporo czasu, a przebrnęły zaledwie przez dwie zwrotki!
- Straszny los - skomentowała krótko, gdy Asta wyjaśniła jej znaczenie słów, które wyśpiewywała. Ale dobrze przecież wiedziała, że pieśni ludowe często potrafiły opowiadać właśnie tego typu straszne historie. W każdej tkwiło jakieś ziarenko prawdy, nawet jeśli po latach przekazywania z ust do ust ich znaczenie uległo zupełnej zmianie. Kiedyś może faktycznie istniał jakiś stwór, który porwał kobietę. Może był to gnom, może goblin. Może jeszcze coś innego. Takie szczegóły niestety z czasem się zacierały. Dobrze jednak, że przetrwała chociaż pieśń.
- Oczywiście! - troszeczkę się obawiała tego, czy podoła nauce. Gdy czasami przysłuchiwała się jak Asbjorn lub nawet sama Asta mamrotali do siebie coś niezrozumiałego, wiedziała, że to na pewno słowa ich ojczystego języka. Czasami rozpoznawała głoski, które zasłyszała już wcześniej - szczególnie kiedy starszy z rodzeństwa Ingissonów przeklinał, tam słowa powtarzały się dość często i gęsto. Właściwie chyba byłaby w stanie sama nawet kilka wypowiedzieć z pamięci, ale prawdopodobnie całkowicie by je przekręciła, wolała więc nie próbować. Jeszcze nie. Ale jednak bardzo zależało jej na tym, aby poznać Astę i Asbjorna lepiej. A nie byłaby w stanie tego zrobić, bez zrozumienia ich ojczystej mowy. Gdy więc dziewczyna powoli zaczęła recytować zwrotki, aby Lunara mogła zapamiętać brzmienie każdej z głosek, a także tłumaczyła jej ich znaczenie, Greyback skupiła się z całych sił. Szło jej opornie, obce słowa brzmiały w jej ustach naprawdę dziwnie, ale dzięki cierpliwości Asty, w końcu osiągnęła jakieś wyniki. Zabrało to jednak sporo czasu, a przebrnęły zaledwie przez dwie zwrotki!
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wydarzenia ostatnich dni wydawały się nie istnieć, gdy kroczyła ścieżynką do domu przysłoniętego cieniem wysokich drzew. Umysł odpoczywał od zgiełku, natrętnych informacji, krzyków i płaczu, jaki niosła londyńska, żałobna atmosfera. Cisza, przerywana szumem wiatru, odcinała od świata, szalejącego w chaosie. Czarownica co jakiś czas przymykała oczy, tak boleśnie umęczone od płaczu, pozwalając sobie na kroczenie na oślep, brodząc pośród traw swym czarnym, żałobnym rantem płaszcza i długiej spódnicy. Ponownie nastał czas, w którym musiała zrezygnować z jaśniejącego na tle natury odzienia. Tego wymagała tradycja, tego wymagał szacunek. Raptem cztery dni temu żyła przeświadczeniem, że uda jej się rozwikłać część zagadki. Napędzało ją to do działania, była tak pełna życia, szczególnie gdy mogła wspomnieć szaloną taneczną noc – jakie swoją drogą zdążyła pożałować. A teraz? Brakowało jej powoli sił do tego wszystkiego, miała ochotę się poddać, gdy kolejny raz los rzucił jej kłodę pod nogi. Śmierć Alpharda była ciosem dla całej rodziny, ale przede wszystkim młodej Aquili, która potrzebowała wsparcia. I jak Forsythia miała skupić się na własnym działaniu, gdy kuzynka była w potrzebie? Zęby zgrzytały do wewnętrznych konfliktów, a nieprzespana noc jasno odbiła się w wyglądzie młodej Crabbe.
Snując się niczym zjawa, po bezbrzeżnych polach natury, dotarła w końcu pod wyznaczony adres. Przywitało ją gdakanie kur, na które mimowolnie jej kąciki drgnęły do góry, a oczy rozchyliły się szerzej. Fascynujące nieloty zaczęły ogłaszać wszem wobec przybycie gościa, a ona nawet nie oponowała zbytnio temu koncertowi. Mechanicznie sięgnęła do kieszeni, lecz nie znalazła w nim przysmaków, jakie czasem nosiła lub wynosiła z pracy. To nie był ten płaszcz. Skrzywiła się nieznacznie i po prostu kucnęła przy kurach, które obiegały ją dookoła, próbując zaalarmować domowników. – No już, spokojnie – mruknęła cicho pod nosem w kierunku zwierząt, kręcąc głową z cieniem uśmiechu na napuchniętych wargach. Wystawiła dłoń do jednej z kurek, lecz ta zaledwie przekrzywiła łebek w niezrozumieniu gestu i podskoczyła gwałtownie, machając w miejscu skrzydełkami. – Nie? To nie – wzruszyła ramionami nadal rozbawiona i powoli podniosła się od pionu, czując, jak każdy mięsień kłuł z wycieńczenia. Już nawet nie zastanawiała się, czy to przez wzgląd na wczorajsze eskapady, czy być może od samego stresu, który ewidentnie usztywniał nagminnie jej ciało. Kurki dalej gdakały i biegały wokół, a Forsythia już bez większych uczuć do nich, stanęła przed drzwiami. Zapukała lekko, niemal niesłyszalnie, jakby w ostatniej chwili zawahała się, czy faktycznie powinna to robić. I nie chodziło o towarzystwo, czy cokolwiek związanego z tematem spotkania. Była po prostu zmęczona, tak bardzo jak na początku tego roku, co ewidentnie odbierało jej siły do dalszych poczynań – bez względu na ich naturę. Nic dziwnego, że w ten weekend wysłała kilka stosownych listów do rezerwatu, że nie będzie w stanie się pojawić. Ale któż by był po takiej dawce informacji? Spuściła spojrzenie na swoje buty w oczekiwaniu, aż ktoś otworzy drzwi, choć w głębi duszy chciała przełożyć to wszystko. Może akurat przybyła o godzinie, w której go nie zastanie? Wróci wówczas z czystym sumieniem do domu, a kilka dni później wysmaruje list, zgrywając wielce urażoną nietaktem. Chociaż i to nagle wydało jej się zbyt męczące. Dołująco przebrzydłe zarazem. Westchnęła ciężko, splatając palce przed sobą, wyglądając tym samym jakby oczekiwała mugolskiego rozgrzeszenia przed nieistniejącym bytem.
Przez ostatnie dni Ingisson nie potrafił się skupić. Zastanawiał się, czy nie popełnił aby błędu. Błędu, który mógł go kosztować życie: jak mógł ulec presji i podać jej swój adres? Był słaby, za słaby. W nerwach zdążył już zapakować kilka pudeł książek, rozpakować je, po czym ponownie w połowie zapakować. Nie mógł się zdecydować, bo nie ufał Forsythii do końca. Jedyne co to chciał zrobić dobry uczynek, a przynajmniej wydawało mu się, że wyjaśnienie tej sprawy przywróci mu część spokoju, który utracił wraz z urwaniem się listów od młodego Crabbe'a. Jeszcze wydarzenia dotyczące Zakonu sprzed dwóch dni sprawiły, że Ingisson w ogóle nie potrafił usiedzieć na miejscu. Praca, a po pracy więcej pracy, tyle że nie tej dotyczącej szpitala. Od kociołka do kociołka, od wywaru do wywaru: szukał zajęcia i odciągnięcia go od myśli, które z godziny na godzinę kłębiły się coraz bardziej. Kiedy wstał tego dnia, dnia w którym miała go odwiedzić, alchemia była jedynym co mogło go jakkolwiek utrzymać w ryzach. na śniadanie wypił kawę, co nie było zbyt mądrym posunięciem, bo nad inskrypcjami wręcz dygotał. Co jeśli? Co jeśli?
Dłonie lekko mu drżały w czasie wykonywania wyuczonych ruchów: szatkowania, mieszania, ucierania, sypania. Czuł się jak nie on. W takich chwilach nie mógł nie pomyśleć, jak łatwiej byłoby mu gdyby nie popełnił przed laty tych kilku błędów. Nawet bez Zakonu byłoby mu łatwiej, lecz czy warto byłoby mu żyć gdyby nie robił zupełnie nic w kierunku odpłacenia za swoje winy? Otóż nie.
Kiedy po podwórzu poniosło się donośne gdakanie kur Ingisson poczuł, jak coś ciężkiego osiada mu w żołądku. Ruchem różdżki zagasił płomień pod kociołkiem, zostawiając miksturę nieukończoną. Trudno, jeżeli mu się nie uda: musiał ocenić jak wiele szkód wyrządził swoją lekkomyślnością. Opuścił szopę i skierował się ku frontowi stojącego obok domu. Nie do końca czuł swoje własne ciało z tych nerwów. Szedł, ale machinalnie, jak kukiełka na sznurkach. Coś pchało go do przodu aż nie ujrzał rozbieganego ptactwa i Forsythii przed drzwiami. Wyłonił się zza krzewów porastających budynek dość niespodziewanie, korzystając z tych kilku ułamków sekund kiedy jeszcze go nie widziała. Ingisson nie zauważał może wszystkiego, ale to, że wyglądała gorzej niż przed paroma dniami nie uszło jego uwadze.
– Dzień dobry – powiedział, podchodząc nieco niepewnie. Stanął przy drzwiach i nacisnął klamkę, niebieskookiego spojrzenia nie ściągając z Crabbe. Znalazł się bardzo blisko, za blisko dla jego własnego komfortu, a towarzyszący mu korzenno-ziołowy zapach na moment zabrał resztę przestrzeni między nimi. Pchnął niezamknięte drzwi, a te stanęły otworem. Prędko cofnął się o krok, gestem dłoni zaprosił ją do środka, sam przekroczył próg po niej i zamknął drzwi. Przestąpił z nogi na nogę w niezręcznym nawyku, przez chwilę zapominając tego, co go matka o gościnie nauczyła. Zaraz sobie jednak przypomniał podstawy, bo nawet jeśli dzieliły ich tysiące kilometrów to Ingisson nie zamierzał postąpić wbrew naukom mądrej czarownicy, która powołała go na świat.
– Coś do picia? – zapytał, robiąc krok w stronę kuchni. Tylko jeden, bo przecież nie znał odpowiedzi. W ogóle nie wiedział, czego się dziś spodziewać.
Dłonie lekko mu drżały w czasie wykonywania wyuczonych ruchów: szatkowania, mieszania, ucierania, sypania. Czuł się jak nie on. W takich chwilach nie mógł nie pomyśleć, jak łatwiej byłoby mu gdyby nie popełnił przed laty tych kilku błędów. Nawet bez Zakonu byłoby mu łatwiej, lecz czy warto byłoby mu żyć gdyby nie robił zupełnie nic w kierunku odpłacenia za swoje winy? Otóż nie.
Kiedy po podwórzu poniosło się donośne gdakanie kur Ingisson poczuł, jak coś ciężkiego osiada mu w żołądku. Ruchem różdżki zagasił płomień pod kociołkiem, zostawiając miksturę nieukończoną. Trudno, jeżeli mu się nie uda: musiał ocenić jak wiele szkód wyrządził swoją lekkomyślnością. Opuścił szopę i skierował się ku frontowi stojącego obok domu. Nie do końca czuł swoje własne ciało z tych nerwów. Szedł, ale machinalnie, jak kukiełka na sznurkach. Coś pchało go do przodu aż nie ujrzał rozbieganego ptactwa i Forsythii przed drzwiami. Wyłonił się zza krzewów porastających budynek dość niespodziewanie, korzystając z tych kilku ułamków sekund kiedy jeszcze go nie widziała. Ingisson nie zauważał może wszystkiego, ale to, że wyglądała gorzej niż przed paroma dniami nie uszło jego uwadze.
– Dzień dobry – powiedział, podchodząc nieco niepewnie. Stanął przy drzwiach i nacisnął klamkę, niebieskookiego spojrzenia nie ściągając z Crabbe. Znalazł się bardzo blisko, za blisko dla jego własnego komfortu, a towarzyszący mu korzenno-ziołowy zapach na moment zabrał resztę przestrzeni między nimi. Pchnął niezamknięte drzwi, a te stanęły otworem. Prędko cofnął się o krok, gestem dłoni zaprosił ją do środka, sam przekroczył próg po niej i zamknął drzwi. Przestąpił z nogi na nogę w niezręcznym nawyku, przez chwilę zapominając tego, co go matka o gościnie nauczyła. Zaraz sobie jednak przypomniał podstawy, bo nawet jeśli dzieliły ich tysiące kilometrów to Ingisson nie zamierzał postąpić wbrew naukom mądrej czarownicy, która powołała go na świat.
– Coś do picia? – zapytał, robiąc krok w stronę kuchni. Tylko jeden, bo przecież nie znał odpowiedzi. W ogóle nie wiedział, czego się dziś spodziewać.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oczekiwała, że drzwi uchylą się do środka i spostrzeganie w nich jakiegokolwiek mieszkańca, lecz ten moment nie nastał. Za to z zamyślenia wyrwały ją słowa, swą treścią całkowicie zaprzeczające temu jak dzień zdawał się malować. Prędko zerknęła na gospodarza i kiwnęła głową, zmuszając się przez dłuższą chwilę do odpowiedzenia tymi samymi słowami. – Dzień dobry – cierpki ton, wyrwał się wraz z westchnieniem spomiędzy pobladłych warg. Przyjemny zapach dobiegł do jej nozdrzy i mimowolnie przymknęła lekko powieki, przypominając sobie liczne ulotne chwile spędzone przy bracie. Nie cofnęła się, właściwie w ogóle nie drgnęła, czekając, aż mężczyzna jakoś sam poradzi sobie z ciasną przestrzenią jaka pozostała między nimi a drzwiami. Jej to nie przeszkadzało, nie gdy o tym mogła nie myśleć i nie skupiać na fizyczności własnego bytu i umiejscowienia w przestrzeni. Przemknęła nieobecnym spojrzeniem po jego dłoni, która wylądowała na drzwiach, a potem wpatrywała się chwilę we wnętrze, traktując chyba próg jak portal do innego świata. Zawieszona w przestrzeni, spojrzała jeszcze po raz ostatni na Ingissona, przed wejściem do domu, jakby szukając w jego oczach zgody na ten czyn – jak gdyby jego wcześniejszy gest był niewystarczający. Kto wie, być może czekała na listowne zaproszenie.
Odchrząknęła w końcu, przestępując niepewnie próg, rozglądając się uważnie po pomieszczeniu. Nie, żeby je oceniała, ale było… znośne. Skromne, być może skromniejsze niż by się tego spodziewała. Zsunęła ciemny płaszcz z ramion i zawiesiła go na jednym z haczyków przy wejściu, pozostając jednak wciąż w chuście, która oplatała teraz zwiewnie jej sylwetkę, niczym całun pośmiertny. Choć trupem jeszcze nie była, to zdecydowanie czuła się jak chodzące, żywe zwłoki. Sztywny materiał sukni okalał ciało, musztrując każdy ruch, przez co utrzymywała jeszcze względną dostojność, jaką wymagałaby od niej praca czy towarzystwo z wyższych sfer. Gdy tylko padło pytanie, a gospodarz chciał skierować się w głąb domu, Forsythia mimowolnie poszła jego śladem, czyniąc krok za nim, zastygając w chwilowej dziwnej ciszy, wiedziona uspokajającym zapachem ziół. – Do picia? – mruknęła, jakby potrzebowała sama wypowiedzieć słowa, by poznać ich znaczenie. – Ja… Jeśli miałbyś rumianek lub melisę… byłabym wdzięczna – westchnęła, licząc, że nie pomyli się względem przeczucia. Był alchemikiem, musiał posiadać takie cuda w jakimś swoim składziku, prawda? W rzeczy samej panna Crabbe niewiele o alchemii wiedziała, a jeszcze mniej o ziołach, znała zaledwie kilka, które czasem raczyła podawać jej gosposia, tłumacząc, co mogło pomóc w czym, a żeby panienki ciekawość ostudzić.
Nie chciała już podążać za nim krok w krok, więc skierowała się do dalszej części wnętrza, pozwalając sobie na dokładne przyjrzenie się temu co wisiało na ścianach, co stało w kątach, jakie książki spoczywały na regałach. Dziwiły ją te żywe barwy, lecz z drugiej strony, właściwie nie wiedziała, czego wcześniej się spodziewała. Przechadzając się obok kanapy, przejechała dłonią po jej oparciu, analizując delikatność materiału i wykonanie, a potem oparła się biodrem i utkwiła wzrok w widoku za oknem, podążając gdzieś dalej, zaraz za sarną, która uciekła między gęstwinę. Uciekała z ciała, udając, że nie wie dlaczego, a w rzeczywistości po prostu się bała tego co mogła otrzymać i czego mogła się dowiedzieć.
Odchrząknęła w końcu, przestępując niepewnie próg, rozglądając się uważnie po pomieszczeniu. Nie, żeby je oceniała, ale było… znośne. Skromne, być może skromniejsze niż by się tego spodziewała. Zsunęła ciemny płaszcz z ramion i zawiesiła go na jednym z haczyków przy wejściu, pozostając jednak wciąż w chuście, która oplatała teraz zwiewnie jej sylwetkę, niczym całun pośmiertny. Choć trupem jeszcze nie była, to zdecydowanie czuła się jak chodzące, żywe zwłoki. Sztywny materiał sukni okalał ciało, musztrując każdy ruch, przez co utrzymywała jeszcze względną dostojność, jaką wymagałaby od niej praca czy towarzystwo z wyższych sfer. Gdy tylko padło pytanie, a gospodarz chciał skierować się w głąb domu, Forsythia mimowolnie poszła jego śladem, czyniąc krok za nim, zastygając w chwilowej dziwnej ciszy, wiedziona uspokajającym zapachem ziół. – Do picia? – mruknęła, jakby potrzebowała sama wypowiedzieć słowa, by poznać ich znaczenie. – Ja… Jeśli miałbyś rumianek lub melisę… byłabym wdzięczna – westchnęła, licząc, że nie pomyli się względem przeczucia. Był alchemikiem, musiał posiadać takie cuda w jakimś swoim składziku, prawda? W rzeczy samej panna Crabbe niewiele o alchemii wiedziała, a jeszcze mniej o ziołach, znała zaledwie kilka, które czasem raczyła podawać jej gosposia, tłumacząc, co mogło pomóc w czym, a żeby panienki ciekawość ostudzić.
Nie chciała już podążać za nim krok w krok, więc skierowała się do dalszej części wnętrza, pozwalając sobie na dokładne przyjrzenie się temu co wisiało na ścianach, co stało w kątach, jakie książki spoczywały na regałach. Dziwiły ją te żywe barwy, lecz z drugiej strony, właściwie nie wiedziała, czego wcześniej się spodziewała. Przechadzając się obok kanapy, przejechała dłonią po jej oparciu, analizując delikatność materiału i wykonanie, a potem oparła się biodrem i utkwiła wzrok w widoku za oknem, podążając gdzieś dalej, zaraz za sarną, która uciekła między gęstwinę. Uciekała z ciała, udając, że nie wie dlaczego, a w rzeczywistości po prostu się bała tego co mogła otrzymać i czego mogła się dowiedzieć.
Åsbjørn nie pojmował wielu ludzi, lecz Crabbe wybitnie go wytrącała z jakichś resztek równowagi między radzeniem sobie w towarzystwie a zamykaniem się w sobie. Widział ją i zapominał języka w gębie, bo samym spojrzeniem zdawała się... rzucać wyzwanie? Jakby wiedziała co zaraz powie. Całą swoją osobą nosiła się dość pewna siebie. To chyba była kwestie wychowania, jak ktoś pochodził z takiego kręgu jak ona nic dziwnego, że nawet nieumyślnie mogła Norwega zawstydzać. Choć dzisiaj to jej spojrzenie wydawało się w inny sposób poruszać w nim struny niewygody towarzyskiej. Jej oczy były zmęczone i zaróżowione od przecinających białka popękanych naczynek, jakby nie spała długo bądź płakała. Nie był pewien, co z tym zrobić. Potrzebował czasu żeby się zastanowić, a najlepszym sposobem na to by trochę pomyśleć było wyjście do innego pomieszczenia. Tak, pamiętanie o gościnności zdecydowanie popłaciło, bo kiedy umknął drzwiami do kuchni odetchnął. Mógł zająć się przygotowaniem naparu, decydując się na dwie porcje melisy: jedną dla siebie, drugą dla niej. Przygotowywanie wywaru jakiejkolwiek maści miało na Norwega zbawienne skutki. Forsythia wydawała się poniekąd rozbita. Może nie stanowiła dla niego aż takiego zagrożenia skoro nie wydawała się w pełni w porządku?
Ingisson patrzył na zaparzające się zioła i westchnął, łapiąc oba kubki i z ciężkim sercem decydując się na powrót do pokoju dziennego. Nie był w stanie ukryć swojej obecności w jednym pomieszczeniu, lecz zamyślona i oparta o kanapę Crabbe wydała mu się nagle jakaś... krucha. Było to dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że chociaż zapewniała go o braku niecnych zamiarów względem jego osoby to wciąż mogła namącić mu w nowo ułożonym życiu. Dał swój spokój pod zastaw i nie mógł nie zastanowić się, po co mu to było. Czemu próby czynienia dobra niosły ze sobą tak samo nieuniknione konsekwencje jak czynienie źle?
Odchrząknął, na wypadek jakby zamyśliła się zbyt głęboko. Pochylił się, ustawił granatowy kubek dla niej przed sofą i wskazał go nieco powściągniętym gestem, po czym drugi, ciemnozielony kubek ustawił dla siebie przed żółtym fotelem.
– Melisa – zakomunikował, niepewnie zerkając na Forsythię. Odchrząknął znów i sięgnął po wciśniętą za pasek różdżkę, po czym machnął nią. – Accio listy Perseusa – wymamrotał gdzieś z bujnej rudej brody. Z piętra poniosło się pełne oburzenia bąknięcie Juhaniego, a zaraz potem w ich stronę zaczął zbliżać się i narastać szum pergaminów. Norweg złapał lecące ku niemu listy, trzymając je oburącz przed sobą. Koperty przewiązane były brązowym, grubym rzemieniem, o który alchemik zaczął bez namysłu pociągać palcami w nieco nerwowym odruchu. Nie podał jednak pergaminów Forsythii, zamiast tego usiadł na fotelu dość sztywno i ściskał je jeszcze w dłoniach, patrząc na Crabbe. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, jednak wydobycie głosu z gardła zajęło mu jeszcze kilka długich sekund, w czasie których ciszę w izbie przerywało tylko przytłumione, spokojne gdakanie kur z podwórza.
– Wyglądasz źle – powiedział w końcu. Nie brzmiało to na próbę urażenia jej, a raczej stwierdzenie faktu pchane jakąś formą zaniepokojenia o jej stan. Zwrócił w końcu uwagę, prawda? I próbował zapytać o to, co jest nie tak – poniekąd.
Ingisson patrzył na zaparzające się zioła i westchnął, łapiąc oba kubki i z ciężkim sercem decydując się na powrót do pokoju dziennego. Nie był w stanie ukryć swojej obecności w jednym pomieszczeniu, lecz zamyślona i oparta o kanapę Crabbe wydała mu się nagle jakaś... krucha. Było to dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że chociaż zapewniała go o braku niecnych zamiarów względem jego osoby to wciąż mogła namącić mu w nowo ułożonym życiu. Dał swój spokój pod zastaw i nie mógł nie zastanowić się, po co mu to było. Czemu próby czynienia dobra niosły ze sobą tak samo nieuniknione konsekwencje jak czynienie źle?
Odchrząknął, na wypadek jakby zamyśliła się zbyt głęboko. Pochylił się, ustawił granatowy kubek dla niej przed sofą i wskazał go nieco powściągniętym gestem, po czym drugi, ciemnozielony kubek ustawił dla siebie przed żółtym fotelem.
– Melisa – zakomunikował, niepewnie zerkając na Forsythię. Odchrząknął znów i sięgnął po wciśniętą za pasek różdżkę, po czym machnął nią. – Accio listy Perseusa – wymamrotał gdzieś z bujnej rudej brody. Z piętra poniosło się pełne oburzenia bąknięcie Juhaniego, a zaraz potem w ich stronę zaczął zbliżać się i narastać szum pergaminów. Norweg złapał lecące ku niemu listy, trzymając je oburącz przed sobą. Koperty przewiązane były brązowym, grubym rzemieniem, o który alchemik zaczął bez namysłu pociągać palcami w nieco nerwowym odruchu. Nie podał jednak pergaminów Forsythii, zamiast tego usiadł na fotelu dość sztywno i ściskał je jeszcze w dłoniach, patrząc na Crabbe. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, jednak wydobycie głosu z gardła zajęło mu jeszcze kilka długich sekund, w czasie których ciszę w izbie przerywało tylko przytłumione, spokojne gdakanie kur z podwórza.
– Wyglądasz źle – powiedział w końcu. Nie brzmiało to na próbę urażenia jej, a raczej stwierdzenie faktu pchane jakąś formą zaniepokojenia o jej stan. Zwrócił w końcu uwagę, prawda? I próbował zapytać o to, co jest nie tak – poniekąd.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jej umysł podążał bezbrzeżnym oceanem myśli, dryfując na niewielkiej tratwie w poszukiwaniu samotnej wyspy lub butelki ze słowami, które podniosłyby ją na duchu. Uratowały od tej niedoli samotności, jaka pętała jej żagiel, skutecznie krzyżując plany posunięcia się dalej. Fale pchające tratwę, uderzały miarowo wraz z kolejnymi smagnięciami wiatru o korony drzew, wijące się w tańcu za oknem. Dopiero chrząknięcie wyrwało ją na powierzchnię rzeczywistości i zamrugała kilkakrotnie, przełykając głośniej ślinę, próbując sprecyzować, jak długo tak stała, ile czasu minęło, gdzie właściwie się znajdowała. Powoli odwróciła głowę, jakby zlękniona tym wszystkim, aż w końcu jej wzrok spoczął na granatowym kubku. Lubiła ten kolor, barwę nieba, zaraz po kolorowym zmierzchu. Spowijała ledwo migoczące gwiazdy, a cisza rozlewała się po ulicach, gdy samotnie przemierzała uliczki Londynu. Mawiano, że granat miał świadczyć o pewności siebie, odpowiedzialności, świadomości własnych decyzji, nieustępliwości i niezmienności w swoich postanowieniach. Dziś nie poczuwała się do bycia osobą godną tego koloru, miała wrażenie, jakby cofnęła się parę miesięcy wstecz, choć postęp zbliżał się nieubłaganymi krokami. Cała pewność siebie płakała w ciemnym kącie osobowości, odpowiedzialność zanikła, a świadomość decyzji próbowała wyślizgnąć się z tej sytuacji. Zaprzeczając tym postępowaniom, a przecież tak bardzo chciała się dowiedzieć tego wszystkiego. Usłyszeć słowa brata. Westchnęła ledwo słyszalnie, zmuszając się do ruszenia z miejsca, choć nie chciała. Leniwie obeszła kanapę, przesuwając dalej palcami po materiale. Podróżując przez jego zawiłości, jakby dotyk odrywał ją od własnych myśli, skupiając na otaczającej ją przestrzeni. Powoli przysiadła na sofie, zesztywniała, jak gdyby właśnie czekała na egzamin z numerologii, do którego absolutnie się nie przygotowała.
– Dziękuję – mruknęła dopiero po dłuższej chwili, pochylając się w kierunku naparu. Jej dłoń widocznie zadrżała na dźwięk kolejnych słów, lecz pochwyciła naczynie, przywołując się w myślach do porządku. Zaledwie wczoraj straciła jakąś część siebie, gdy dopadły ją te wszystkie informacje, jakim obrzuciła ją kuzynka. Gdy zaczynała coraz mocniej rozumieć, jak bardzo ślepa była na jedną z bliższych jej osób. Czy teraz też miała dowiedzieć się czegoś podobnego? Kim właściwie był jej brat, gdy ona zniknęła? Pamiętała, jak z każdym rokiem widziała w nim zmiany, gdy stawał się jeszcze bardziej podobny do niej, gdy przestawało mu zależeć na aprobacie ojca, a bardziej… na siostrze? Na sobie? Na kim właściwie? Do czego dążył? Czego szukał? Co poświęcał? Uniosła spojrzenie na listy, które wylądowały w rękach Norwega, lecz nawet nie prosiła o nie. Bacznie śledziła, jak rzemienie powoli opadały, rozwiązując trapiącą ją zagadkę, a potem… - Słucham? – wyrwał ją z kolejnego zamyślenia. Przez chwilę analizowała te dwa, krótkie słowa przyglądając się niebieskiemu spojrzeniu, które najwyraźniej ją oceniało? Nie była pewna. Właściwie nic już nie było pewne. Czuła jakby źle interpretowała każdy gest i słowo, odkąd pozostawiła cząstkę siebie na barwnym lodowisku. Wzruszyła nieporadnie ramionami, czując, jak każdy mięsień protestował przeciwko takim odruchom, a po chwili spuściła spojrzenie – najpierw na listy, a potem na dywan. Wiedziała, jak źle wyglądała, była zmęczona i niewyspana, a nadszarpnięte nerwy nadal potrzebowały rekonwalescencji.
- Przeczytaj mi je. Po kolei… Proszę… - wyszeptała, zaciskając dłonie na kubku. Czuła jak ciepło naparu uderza w jej twarz, kojąc słodkim zapachem, złudnie przypominającym cytrusy. Nie spoglądała na Norwega, utkwiła ciemne spojrzenie w mięknących liściach melisy.
– Dziękuję – mruknęła dopiero po dłuższej chwili, pochylając się w kierunku naparu. Jej dłoń widocznie zadrżała na dźwięk kolejnych słów, lecz pochwyciła naczynie, przywołując się w myślach do porządku. Zaledwie wczoraj straciła jakąś część siebie, gdy dopadły ją te wszystkie informacje, jakim obrzuciła ją kuzynka. Gdy zaczynała coraz mocniej rozumieć, jak bardzo ślepa była na jedną z bliższych jej osób. Czy teraz też miała dowiedzieć się czegoś podobnego? Kim właściwie był jej brat, gdy ona zniknęła? Pamiętała, jak z każdym rokiem widziała w nim zmiany, gdy stawał się jeszcze bardziej podobny do niej, gdy przestawało mu zależeć na aprobacie ojca, a bardziej… na siostrze? Na sobie? Na kim właściwie? Do czego dążył? Czego szukał? Co poświęcał? Uniosła spojrzenie na listy, które wylądowały w rękach Norwega, lecz nawet nie prosiła o nie. Bacznie śledziła, jak rzemienie powoli opadały, rozwiązując trapiącą ją zagadkę, a potem… - Słucham? – wyrwał ją z kolejnego zamyślenia. Przez chwilę analizowała te dwa, krótkie słowa przyglądając się niebieskiemu spojrzeniu, które najwyraźniej ją oceniało? Nie była pewna. Właściwie nic już nie było pewne. Czuła jakby źle interpretowała każdy gest i słowo, odkąd pozostawiła cząstkę siebie na barwnym lodowisku. Wzruszyła nieporadnie ramionami, czując, jak każdy mięsień protestował przeciwko takim odruchom, a po chwili spuściła spojrzenie – najpierw na listy, a potem na dywan. Wiedziała, jak źle wyglądała, była zmęczona i niewyspana, a nadszarpnięte nerwy nadal potrzebowały rekonwalescencji.
- Przeczytaj mi je. Po kolei… Proszę… - wyszeptała, zaciskając dłonie na kubku. Czuła jak ciepło naparu uderza w jej twarz, kojąc słodkim zapachem, złudnie przypominającym cytrusy. Nie spoglądała na Norwega, utkwiła ciemne spojrzenie w mięknących liściach melisy.
Widok Forsythii poza swoim elementem ewidentnie był mu nie w smak. Zachwiana została równowaga, dynamika ich reakcji na siebie. Tak samo jak w alchemii, tak ludzie mieli pewne ustalone zachowania i sposoby bycia. Ingisson był raczej reagujący na o co się działo, a i tak był w tym dość oporny. Bardziej dynamiczna wydawała się Crabbe, nadając rytmu i kierunku. Była poniekąd prowodyrem. Chociaż to on napisał pierwszy to po jej stronie leżała cała sytuacja, w której się znaleźli. Dlatego tak dziwnie czuł się, kiedy była wycofana. Kontrola nie była w jej rękach: leżała gdzieś pomiędzy nimi, a to Åsbjørn był zaskakująco bliżej jej przejęcia. Byli w jego domu, poniekąd na jego warunkach. I to on miał teraz zapoczątkować kolejny zakręt w biegu zdarzeń. Sądząc po jej reakcji, nie wyszła mu ta sztuka najlepiej.
Odłożył listy na kolana i sięgnął po kubek, który nieco zadrżał przy drodze do ust. Chyboczący się płyn zafalował jeszcze mocniej, kiedy Norweg kilkukrotnie dmuchnął w melisę, a później upił niewielki łyk. Wlepił spojrzenie w odstawiane naczynie. Odzywając się unikał jak ognia skrzyżowania wzroku z czarownicą.
– Nie wyglądasz za dobrze – powtórzył. Palce puściły ucho kubka i wróciły do pergaminów, biegnąc pomiędzy kartki. Jej kolejna prośba zaskoczyła go nieco. Zapowietrzył się i potrząsnął lekko głową: raz, drugi, trzeci. – Nie powinienem – stwierdził cicho, nie ufając samemu sobie. Jeżeli miałby przeczytać to... to nabierze innego wymiaru. Nie czuł się odpowiednią osobą aby przekazać Forsythii treść korespondencji od Perseusa. Właściwie to w ogóle nie powinien czytać jej tych listów. Przecież tyle razy się w nich pojawiała. Czy jej zmarły brat na pewno chciałby żeby je przeczytała?
A może... a może właśnie o to chodziło. Może listy wcale nie były aż tak dobrze schowane. Może Perseus w pewnej chwili był już przekonany o swojej nadchodzącej śmierci, a poszlaki prowadzące do Åsbjørna miały pozwolić jej odkryć prawdę.
Alchemik pobladł, spojrzał wpierw na listy, a następnie na Crabbe. Przełknął i bez słowa skinął głową, unosząc pierwszy z listów, a po nim każdy kolejny. Też musiał jeszcze raz na nie spojrzeć.
Znajduję się w pozycji, z której każda możliwa do obrania ścieżka prowadzi w miejsce, którego nie jestem w stanie dojrzeć. Dookoła czai się ciemność, jest poza mną i we mnie. (...) Nie mogę się wycofać – nie można w końcu zawrócić w czasie. To jak stąpać po moście nad przepaścią, który rozpada się pod twoimi stopami ledwo tylko oderwiesz od niego podeszwę. Wydaje mi się, że zrozumiesz: wiem co się stało, musisz rozumieć. (...) Pisałem o ciemności. Ona nie jest jednorodna, nie jest pojedynczym wywarem, to monstrum o różnych gęstościach. Zaczynam się nią dławić i pozostaje mi dziękować Salazarowi, że Forsythii tu nie ma. Nie mógłbym znieść myśli, że mogłaby utonąć w tej ciemnej matni. (...) Nie rozumiem. Wymyka się spod kontroli, a chociaż można było przewidzieć, że anomalie nie pozostaną bez wpływu to wciąż zmiany jakie w nim zachodzą są bardziej niż niepokojące. Najgorsze jest jego spojrzenie. On nie posiada w sobie ciemności, on nią jest. Nie widziałem tego, nie chciałem widzieć tego wcześniej, lecz teraz zaczynam podejrzewać, że wiem za dużo. (...) Nie mogłaby tu być, nie wybaczyłbym sobie, gdyby tu była, gdyby też uczestniczyła w tym... wszystkim. Obawiam się, że znalazłaby się nad tą samą przepaścią, co ja. (...) Åsbjørnie, a co jeżeli most urywa się w połowie?
Norweg zamilknął, czując jak spierzchły mu usta, a język wysechł na wiór. W pokoju zaczął panować półmrok: minęły godziny. Słońce schyliło się ku horyzontowi, a szare chmury zasłoniły niebo. Bał się to zrobić, lecz w końcu oderwał niebieskie oczy od ostatniego z pergaminów i spojrzał na Forsythię.
Odłożył listy na kolana i sięgnął po kubek, który nieco zadrżał przy drodze do ust. Chyboczący się płyn zafalował jeszcze mocniej, kiedy Norweg kilkukrotnie dmuchnął w melisę, a później upił niewielki łyk. Wlepił spojrzenie w odstawiane naczynie. Odzywając się unikał jak ognia skrzyżowania wzroku z czarownicą.
– Nie wyglądasz za dobrze – powtórzył. Palce puściły ucho kubka i wróciły do pergaminów, biegnąc pomiędzy kartki. Jej kolejna prośba zaskoczyła go nieco. Zapowietrzył się i potrząsnął lekko głową: raz, drugi, trzeci. – Nie powinienem – stwierdził cicho, nie ufając samemu sobie. Jeżeli miałby przeczytać to... to nabierze innego wymiaru. Nie czuł się odpowiednią osobą aby przekazać Forsythii treść korespondencji od Perseusa. Właściwie to w ogóle nie powinien czytać jej tych listów. Przecież tyle razy się w nich pojawiała. Czy jej zmarły brat na pewno chciałby żeby je przeczytała?
A może... a może właśnie o to chodziło. Może listy wcale nie były aż tak dobrze schowane. Może Perseus w pewnej chwili był już przekonany o swojej nadchodzącej śmierci, a poszlaki prowadzące do Åsbjørna miały pozwolić jej odkryć prawdę.
Alchemik pobladł, spojrzał wpierw na listy, a następnie na Crabbe. Przełknął i bez słowa skinął głową, unosząc pierwszy z listów, a po nim każdy kolejny. Też musiał jeszcze raz na nie spojrzeć.
Znajduję się w pozycji, z której każda możliwa do obrania ścieżka prowadzi w miejsce, którego nie jestem w stanie dojrzeć. Dookoła czai się ciemność, jest poza mną i we mnie. (...) Nie mogę się wycofać – nie można w końcu zawrócić w czasie. To jak stąpać po moście nad przepaścią, który rozpada się pod twoimi stopami ledwo tylko oderwiesz od niego podeszwę. Wydaje mi się, że zrozumiesz: wiem co się stało, musisz rozumieć. (...) Pisałem o ciemności. Ona nie jest jednorodna, nie jest pojedynczym wywarem, to monstrum o różnych gęstościach. Zaczynam się nią dławić i pozostaje mi dziękować Salazarowi, że Forsythii tu nie ma. Nie mógłbym znieść myśli, że mogłaby utonąć w tej ciemnej matni. (...) Nie rozumiem. Wymyka się spod kontroli, a chociaż można było przewidzieć, że anomalie nie pozostaną bez wpływu to wciąż zmiany jakie w nim zachodzą są bardziej niż niepokojące. Najgorsze jest jego spojrzenie. On nie posiada w sobie ciemności, on nią jest. Nie widziałem tego, nie chciałem widzieć tego wcześniej, lecz teraz zaczynam podejrzewać, że wiem za dużo. (...) Nie mogłaby tu być, nie wybaczyłbym sobie, gdyby tu była, gdyby też uczestniczyła w tym... wszystkim. Obawiam się, że znalazłaby się nad tą samą przepaścią, co ja. (...) Åsbjørnie, a co jeżeli most urywa się w połowie?
Norweg zamilknął, czując jak spierzchły mu usta, a język wysechł na wiór. W pokoju zaczął panować półmrok: minęły godziny. Słońce schyliło się ku horyzontowi, a szare chmury zasłoniły niebo. Bał się to zrobić, lecz w końcu oderwał niebieskie oczy od ostatniego z pergaminów i spojrzał na Forsythię.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź