Pokój dzienny
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
Przekraczając próg domu wchodzi się od razu do pokoju dziennego, który zajmuje jakąś połowę parteru. Tuż przy drzwiach znajduje się szafka na buty i rząd haczyków, na których można zostawić wierzchnie odzienie. Pomieszczenie ma swojski charakter, białe ściany i wiele światła wpływającego do wewnątrz przez okna sprawiają, że jest tu niezwykle jasno. Koloru dodają natomiast meble o żywych barwach i rosnące po kątach rośliny. Znajduje się tu również kominek - nie jest on jednak podłączony do sieci Fiuu. Naprzeciw wejścia na lewo znajdują się drzwi do kuchni, na prawo do łazienki, a pomiędzy nimi są schody prowadzące na piętro.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Była gościem, pokornie przyjmującym to czym raczył gospodarz. Nie przyszła rościć sobie praw, nie przyszła wyszarpywać tego, co jej się nie należało. Gra pozorów przeprowadzona w kapliczce, była zaledwie teatrem, który najpewniej budowałaby dalej, gdyby nie tragedie, jakie napatoczyły się po smutnej ścieżce mijających poranków.
Skrzywiła się nieznacznie, słysząc powtórzoną uwagę, tyczącą się jej stanu. Słysząc takie słowa, szczególnie z męskich ust, była raczej przygotowana na pogardę. Przecież w takim stanie była niewystarczająca, niekompletna, złamana – a przynajmniej to próbował wtłoczyć jej ojciec do głowy. – Zdaję sobie z tego sprawę – wypowiedziała powoli i stanowczo, lecz nie twardo. Nie było w tym nieprzyjemnego tonu, a zaledwie pewność z pełnej świadomości co znaczyły jego i jej słowa. Nie rozumiała jedynie, co wraz z tym miały nieść, przecież Norweg nie wydawał się osobą, która mogła zwracać na coś takiego uwagę. Poza tym wyglądała już przy nim znacznie gorzej, niemal będąc o krok od śmierci, zwisając niczym przemarznięta, szmaciana lalka w jego ramionach. Wzdrygnęła się lekko na wspomnienia, mącące jej względnie trzymający się umysł. I wtedy zdała sobie sprawę, co mogło kryć się pod tymi suchymi stwierdzeniami. Kącik ust drgnął lekko, a spojrzenie uciekło, badając fakturę ścian i nikły połysk mebli. Sztywny materiał przetarł delikatną skórę na szyi, zaczerwieniając ją coraz mocniej, choć najwyraźniej pannie Crabbe daleko było od przejmowania się drażniącą odzieżą.
Nie powinienem. Zmarszczyła lekko brwi, zerkając na listy, główny przedmiot jej zainteresowania. Potem woli podnosiła powieki, wyrażając, bezdennymi czeluściami źrenic, więcej niż chciała, wszak mężczyzna w końcu kiwnął głową. Westchnęła, a potem upiła łyk melisy, a ciepło naparu rozlewało się po suchym gardle, kojąc narastające nerwy.
Słowa ulatywały w jej kierunku, a ona przyjmowała je z otwartym umysłem, lecz każdy kolejny list niósł za sobą więcej. Po prostu więcej. Czego? Emocji, zwątpienia, a zarazem pewności. Nowości i tajemnic. Odpowiedzi i dawnych wspomnień. Siadała, wstawała, krążyła po pokoju, starając się zachować spokój, pomimo kolejnych linijek, będących myślami zmarłego brata. Wszystko to brzmiało jak on. Było nim. Ulotna chwila, w jakiej mogła poczuć jego obecność. Liście melisy oblepiały ścianki kubka, a chłodne resztki naparu migotały na dnie, gdy światło niknęło na horyzoncie. Korale łez wisiały na rzęsach, a dłoń zakrywała delikatnie usta, drżące od niewypowiedzianych słów. Nie potrafiła ułożyć niczego, co jakkolwiek odwodziłoby ją od utwierdzenia w fakcie, że zbliżała się do nieuniknionej prawdy. - Oto co wielkiem jest w człowieku, iż jest on mostem, a nie celem; oto co w człowieku jest umiłowania godne, że jest on przejściem i zanikiem – zacytowała w końcu, podsumowując w jakiś sposób myśli swego brata, które dopiero teraz dane było jej poznać. Czyli nie różnili się nawet w zwątpieniu. Perseus dostrzegał to co ona i czy… zapłacił za to cenę? Naruszone szwy, pętające ją w kłamstwach pękały, uwalniając rozgoryczoną bestię, pragnącą… zemsty? Nie, właściwie nie wiedziała, czy było to, czego chciała. Wciąż jednak nie miała dowodów na własne domysły, niemniej jednak zrozumiała lepiej brata. Upewniła się, że choć na różnych etapach życia zdawali się mijać z poglądami, tak wcale nie odbiegały one od tego samego toru koniec końców. I kochał ją, martwił się, chciał zadbać o jej bezpieczeństwo.
Nerwowo ściskała dłonie, nie mogąc dość do porozumienia z własnym ciałem i emocjami. Dłuższą chwilę zajęło jej więc zebranie kolejnych myśli i słów. - Dziękuję – wydusiła z siebie, a potem nie prosząc o pozwolenie, wyciągnęła dłoń po jeden z listów. Obróciła go w dłoniach, przyjrzała się pismu dla całkowitego upewnienia. Tak, były to bazgroły młodego Crabbe’a. Zacisnęła zęby i odłożyła list na stolik, ściskając dłonie ze sobą na kolanach, jak gdyby zaraz miała błagać. Tylko o co? I kogo? Próbowała powstrzymać płacz bezsilności, lecz przecież on już widział ten najgorszy stan. Nie musiała się kryć i udawać. Krople opadły na materiał czarnej sukni, rozpływając się w ciemniejsze kwiaty na pogrzebowej łące nadziei.
On nie posiada w sobie ciemności, on nią jest. Było to najprawdziwsze, co kiedykolwiek usłyszała o własnym ojcu, a jeśli i Perseus tak sądził, to margines błędu nie istniał. Mieli rację. Ona, miała rację. – Czy on… Czy Faustus… - zerknęła niepewnie na Norwega. – Czy on coś ci zrobił? Asbjornie… proszę, ja… - przymknęła powieki, zbierając się do wypowiedzenia słów. – Ja nie chcę dłużej w tym tkwić – i nie wiedziała, czy było to dokładnie to, co chciała powiedzieć. Może popchnęła ją do tego podświadomość? Znów przyglądała mu się wyczekująco, a skąpane w półmroku oczy błagały o jakąkolwiek reakcję, odpowiedź… podpowiedź, wskazówkę.
Skrzywiła się nieznacznie, słysząc powtórzoną uwagę, tyczącą się jej stanu. Słysząc takie słowa, szczególnie z męskich ust, była raczej przygotowana na pogardę. Przecież w takim stanie była niewystarczająca, niekompletna, złamana – a przynajmniej to próbował wtłoczyć jej ojciec do głowy. – Zdaję sobie z tego sprawę – wypowiedziała powoli i stanowczo, lecz nie twardo. Nie było w tym nieprzyjemnego tonu, a zaledwie pewność z pełnej świadomości co znaczyły jego i jej słowa. Nie rozumiała jedynie, co wraz z tym miały nieść, przecież Norweg nie wydawał się osobą, która mogła zwracać na coś takiego uwagę. Poza tym wyglądała już przy nim znacznie gorzej, niemal będąc o krok od śmierci, zwisając niczym przemarznięta, szmaciana lalka w jego ramionach. Wzdrygnęła się lekko na wspomnienia, mącące jej względnie trzymający się umysł. I wtedy zdała sobie sprawę, co mogło kryć się pod tymi suchymi stwierdzeniami. Kącik ust drgnął lekko, a spojrzenie uciekło, badając fakturę ścian i nikły połysk mebli. Sztywny materiał przetarł delikatną skórę na szyi, zaczerwieniając ją coraz mocniej, choć najwyraźniej pannie Crabbe daleko było od przejmowania się drażniącą odzieżą.
Nie powinienem. Zmarszczyła lekko brwi, zerkając na listy, główny przedmiot jej zainteresowania. Potem woli podnosiła powieki, wyrażając, bezdennymi czeluściami źrenic, więcej niż chciała, wszak mężczyzna w końcu kiwnął głową. Westchnęła, a potem upiła łyk melisy, a ciepło naparu rozlewało się po suchym gardle, kojąc narastające nerwy.
Słowa ulatywały w jej kierunku, a ona przyjmowała je z otwartym umysłem, lecz każdy kolejny list niósł za sobą więcej. Po prostu więcej. Czego? Emocji, zwątpienia, a zarazem pewności. Nowości i tajemnic. Odpowiedzi i dawnych wspomnień. Siadała, wstawała, krążyła po pokoju, starając się zachować spokój, pomimo kolejnych linijek, będących myślami zmarłego brata. Wszystko to brzmiało jak on. Było nim. Ulotna chwila, w jakiej mogła poczuć jego obecność. Liście melisy oblepiały ścianki kubka, a chłodne resztki naparu migotały na dnie, gdy światło niknęło na horyzoncie. Korale łez wisiały na rzęsach, a dłoń zakrywała delikatnie usta, drżące od niewypowiedzianych słów. Nie potrafiła ułożyć niczego, co jakkolwiek odwodziłoby ją od utwierdzenia w fakcie, że zbliżała się do nieuniknionej prawdy. - Oto co wielkiem jest w człowieku, iż jest on mostem, a nie celem; oto co w człowieku jest umiłowania godne, że jest on przejściem i zanikiem – zacytowała w końcu, podsumowując w jakiś sposób myśli swego brata, które dopiero teraz dane było jej poznać. Czyli nie różnili się nawet w zwątpieniu. Perseus dostrzegał to co ona i czy… zapłacił za to cenę? Naruszone szwy, pętające ją w kłamstwach pękały, uwalniając rozgoryczoną bestię, pragnącą… zemsty? Nie, właściwie nie wiedziała, czy było to, czego chciała. Wciąż jednak nie miała dowodów na własne domysły, niemniej jednak zrozumiała lepiej brata. Upewniła się, że choć na różnych etapach życia zdawali się mijać z poglądami, tak wcale nie odbiegały one od tego samego toru koniec końców. I kochał ją, martwił się, chciał zadbać o jej bezpieczeństwo.
Nerwowo ściskała dłonie, nie mogąc dość do porozumienia z własnym ciałem i emocjami. Dłuższą chwilę zajęło jej więc zebranie kolejnych myśli i słów. - Dziękuję – wydusiła z siebie, a potem nie prosząc o pozwolenie, wyciągnęła dłoń po jeden z listów. Obróciła go w dłoniach, przyjrzała się pismu dla całkowitego upewnienia. Tak, były to bazgroły młodego Crabbe’a. Zacisnęła zęby i odłożyła list na stolik, ściskając dłonie ze sobą na kolanach, jak gdyby zaraz miała błagać. Tylko o co? I kogo? Próbowała powstrzymać płacz bezsilności, lecz przecież on już widział ten najgorszy stan. Nie musiała się kryć i udawać. Krople opadły na materiał czarnej sukni, rozpływając się w ciemniejsze kwiaty na pogrzebowej łące nadziei.
On nie posiada w sobie ciemności, on nią jest. Było to najprawdziwsze, co kiedykolwiek usłyszała o własnym ojcu, a jeśli i Perseus tak sądził, to margines błędu nie istniał. Mieli rację. Ona, miała rację. – Czy on… Czy Faustus… - zerknęła niepewnie na Norwega. – Czy on coś ci zrobił? Asbjornie… proszę, ja… - przymknęła powieki, zbierając się do wypowiedzenia słów. – Ja nie chcę dłużej w tym tkwić – i nie wiedziała, czy było to dokładnie to, co chciała powiedzieć. Może popchnęła ją do tego podświadomość? Znów przyglądała mu się wyczekująco, a skąpane w półmroku oczy błagały o jakąkolwiek reakcję, odpowiedź… podpowiedź, wskazówkę.
Po jej odpowiedzi sam już nie wiedział czy próbować drążyć temat dalej. Mógł tak właściwie odpuścić, odpowiedzieć jej milczeniem lub nieznacznym gestem. Przez moment zastanawiał się jednak, czy aby na pewno pozwolić tematowi jej samopoczucia umrzeć. Ha, umieranie. W jej przypadku wydawało się dość niezabawną grą słów.
Choć Norweg nie przyznałby tego teraz głośno i do tego wprost to był zaniepokojony i poniekąd chciał się zapytać o to, co się stało. Bo to, że coś się stało było wręcz pewne. Nie był może zbyt dobry w relacjach międzyludzkich, ale nie był głupi, a na pewno nie ślepy. Nikt nie wyglądał tak jeżeli wszystko było w porządku. Zdecydował się jednak chwilowo przestać i nie zapytać. Wzruszył nieco ramionami i poruszył głową ni to w skinięciu i to pokręceniu, ale na pewno w skrępowaniu. Trochę czuł się wścibski, a nie uważał się za takiego. Choć w sumie może to byłoby coś co łączyłoby jego i Crabbe. Oboje w końcu by wściubiali nos w cudze życia: czytanie cudzej korespondencji się do tego zaliczało. bez dwóch zdań.
Dlatego też nie czuł się za dobrze z czytaniem listów na głos. Zacinał się i zająkiwał do czasu do czasu, bo w końcu te listy były przeznaczone do jego oczu, a nie Forsythii. Ani jej uszu. Nawet jeżeli z każdą chwilą Ingisson coraz bardziej był przekonany co do tego, że ona ostatecznie miała usłyszeć te słowa. Zbyt wiele przypadków i zbiegów okoliczności wydawało mu się tu naciąganych. Perseus na pewno gdyby chciał to schowałby listy Åsbjørna tak, że nikt by ich nie znalazł: po prostu by je spalił. To samo można było w sumie powiedzieć o Ingissonie. Właściwie to głupotą z jego strony było nie pozbyć się korespondencji zawczasu. Obarczała jakąś nieokreśloną jeszcze winą zarówno Norwega jak i Anglika. To jakie ponieśliby konsekwencje za swoje zdrady względem Faustusa Crabbe było niewiadomą, ale tak długo jak pergaminy istniały tak trwało też i ryzyko.
Ryzyko, które widział kiedy patrzył na Forsythię. Wiedział, że obiecał jej wymianę, ale teraz był właściwie pewien, że nie będzie mógł jej oddać listów. Nie kiedy mieszkała pod jednym dachem ze swoim ojcem, a raczej nie podejrzewał, że mogłaby mieszkać samotnie. Nie wiedział jakiej reakcji się spodziewał: była nieprzewidywalna. Jednak cytat, bardzo ładny swoją drogą, a nawet rzekłby piękny, wraz z podziękowaniami go zaskoczył. Spojrzał na Crabbe tak, jakby jej w ogóle nie znał. Najpierw próbuje się zabijać, później prawie grozi mu różdżką, a na koniec płacze w jego salonie. Jeżeli nie rozumiał kogoś bardziej od Anglików to tylko Angielek. Odchrząknął więc i kiwnął głową, nie do końca wiedząc co z sobą zrobić. Zaczął więc układać listy, składać je i zbierać, ostatecznie także sięgając po ten leżący na stole przed czarownicą. Zawiązał na pliku korespondencji rzemień i ułożył ją między swoim udem a podłokietnikiem żółtego fotela, na którym siedział.
Nie spodziewał się w tej sytuacji pytania o siebie. Zamrugał i poruszył się niezręcznie na siedzisku. Nie wiedział co powiedzieć, a bynajmniej nie do chwili jej deklaracji. Przez chwilę miał wrażenie, że to nie ona przed nim siedzi, a jej bliźniak. Nieżyjący bliźniak. Ten, który zwrócił się do niego dokładnie z tym samym pytaniem, ale wtedy Ingisson nie wiedział jeszcze jak mu skutecznie pomóc. Nie odpowiedział od razu. Przeczesał palcami włosy na głowie, a później brodę. Milcząc wstał i podszedł do kominka, przykucnął przy nim i pogrzebaczem przejechał przez grzebienie paleniska. Odłożył metalowy pałąk i zaraz sięgnął po opał, trochę gałęzi, w których umieścił brzozową korę i mech, po czym ułożył z trzech szczapek niewielki komin. Złapał za krzesiwo i stuknął nim parę razy, aż iskry nie przeskoczyły na chrust. Bardzo powoli odwracał się do Forsythii z tej pozycji zwróconej plecami do niej, bo wiedział, że na jego twarzy widoczne będzie rozdarcie i smutek. Westchnął i usiadł przed kominkiem, patrząc na nią, podciągając wyżej kolana i oplatając je ramionami. Ogień za nim powoli zaczynał pożerać suche drewno, strzelając raz po raz.
– Nie zrobił. Ale mógłby – stwierdził w końcu, słowa artykułując powoli i z wyraźnym namysłem. – To... ja mógłbym ci pomóc. Ale nie w ciemno – pokręcił głową, patrząc na nią bardzo uważnie. – Mam dużo do stracenia. Całe nowe życie. Rozumiesz? – zapytał, ale nie był pewien czy gdyby potwierdziła to naprawdę by zrozumiała. Westchnął cicho i palcami potarł oczy przez powieki. Ścisnął nieco kąciki, tak było mu łatwiej zebrać myśli. – Skończyłem z ciemnymi sprawami. Nie pomogę jeśli ty takie... – odjął palce od oczu i potrząsnął głową. – Pomogę, ale pokaż mi, że powinienem. Próbowałem z twoim bratem. Nie udało się. Nie chcę cię na sumieniu. Mam tam już dużo ludzi i tak – bąknął, spuszczając wzrok na podłogę. Powoli chybotliwe światło ognia pełzło po ścianach, zaczynało sięgać jej twarzy. Norwega grzało już w plecy. Spojrzał niepewnie na Crabbe i przesunął się nieco w bok, po czym niepewnie wskazał dłonią na miejsce obok siebie. Nie był za dobry w pocieszaniu, ale mógł jej zaoferować ogrzanie się w cieple ognia, który choć na chwilę rozganiał ciemność.
Choć Norweg nie przyznałby tego teraz głośno i do tego wprost to był zaniepokojony i poniekąd chciał się zapytać o to, co się stało. Bo to, że coś się stało było wręcz pewne. Nie był może zbyt dobry w relacjach międzyludzkich, ale nie był głupi, a na pewno nie ślepy. Nikt nie wyglądał tak jeżeli wszystko było w porządku. Zdecydował się jednak chwilowo przestać i nie zapytać. Wzruszył nieco ramionami i poruszył głową ni to w skinięciu i to pokręceniu, ale na pewno w skrępowaniu. Trochę czuł się wścibski, a nie uważał się za takiego. Choć w sumie może to byłoby coś co łączyłoby jego i Crabbe. Oboje w końcu by wściubiali nos w cudze życia: czytanie cudzej korespondencji się do tego zaliczało. bez dwóch zdań.
Dlatego też nie czuł się za dobrze z czytaniem listów na głos. Zacinał się i zająkiwał do czasu do czasu, bo w końcu te listy były przeznaczone do jego oczu, a nie Forsythii. Ani jej uszu. Nawet jeżeli z każdą chwilą Ingisson coraz bardziej był przekonany co do tego, że ona ostatecznie miała usłyszeć te słowa. Zbyt wiele przypadków i zbiegów okoliczności wydawało mu się tu naciąganych. Perseus na pewno gdyby chciał to schowałby listy Åsbjørna tak, że nikt by ich nie znalazł: po prostu by je spalił. To samo można było w sumie powiedzieć o Ingissonie. Właściwie to głupotą z jego strony było nie pozbyć się korespondencji zawczasu. Obarczała jakąś nieokreśloną jeszcze winą zarówno Norwega jak i Anglika. To jakie ponieśliby konsekwencje za swoje zdrady względem Faustusa Crabbe było niewiadomą, ale tak długo jak pergaminy istniały tak trwało też i ryzyko.
Ryzyko, które widział kiedy patrzył na Forsythię. Wiedział, że obiecał jej wymianę, ale teraz był właściwie pewien, że nie będzie mógł jej oddać listów. Nie kiedy mieszkała pod jednym dachem ze swoim ojcem, a raczej nie podejrzewał, że mogłaby mieszkać samotnie. Nie wiedział jakiej reakcji się spodziewał: była nieprzewidywalna. Jednak cytat, bardzo ładny swoją drogą, a nawet rzekłby piękny, wraz z podziękowaniami go zaskoczył. Spojrzał na Crabbe tak, jakby jej w ogóle nie znał. Najpierw próbuje się zabijać, później prawie grozi mu różdżką, a na koniec płacze w jego salonie. Jeżeli nie rozumiał kogoś bardziej od Anglików to tylko Angielek. Odchrząknął więc i kiwnął głową, nie do końca wiedząc co z sobą zrobić. Zaczął więc układać listy, składać je i zbierać, ostatecznie także sięgając po ten leżący na stole przed czarownicą. Zawiązał na pliku korespondencji rzemień i ułożył ją między swoim udem a podłokietnikiem żółtego fotela, na którym siedział.
Nie spodziewał się w tej sytuacji pytania o siebie. Zamrugał i poruszył się niezręcznie na siedzisku. Nie wiedział co powiedzieć, a bynajmniej nie do chwili jej deklaracji. Przez chwilę miał wrażenie, że to nie ona przed nim siedzi, a jej bliźniak. Nieżyjący bliźniak. Ten, który zwrócił się do niego dokładnie z tym samym pytaniem, ale wtedy Ingisson nie wiedział jeszcze jak mu skutecznie pomóc. Nie odpowiedział od razu. Przeczesał palcami włosy na głowie, a później brodę. Milcząc wstał i podszedł do kominka, przykucnął przy nim i pogrzebaczem przejechał przez grzebienie paleniska. Odłożył metalowy pałąk i zaraz sięgnął po opał, trochę gałęzi, w których umieścił brzozową korę i mech, po czym ułożył z trzech szczapek niewielki komin. Złapał za krzesiwo i stuknął nim parę razy, aż iskry nie przeskoczyły na chrust. Bardzo powoli odwracał się do Forsythii z tej pozycji zwróconej plecami do niej, bo wiedział, że na jego twarzy widoczne będzie rozdarcie i smutek. Westchnął i usiadł przed kominkiem, patrząc na nią, podciągając wyżej kolana i oplatając je ramionami. Ogień za nim powoli zaczynał pożerać suche drewno, strzelając raz po raz.
– Nie zrobił. Ale mógłby – stwierdził w końcu, słowa artykułując powoli i z wyraźnym namysłem. – To... ja mógłbym ci pomóc. Ale nie w ciemno – pokręcił głową, patrząc na nią bardzo uważnie. – Mam dużo do stracenia. Całe nowe życie. Rozumiesz? – zapytał, ale nie był pewien czy gdyby potwierdziła to naprawdę by zrozumiała. Westchnął cicho i palcami potarł oczy przez powieki. Ścisnął nieco kąciki, tak było mu łatwiej zebrać myśli. – Skończyłem z ciemnymi sprawami. Nie pomogę jeśli ty takie... – odjął palce od oczu i potrząsnął głową. – Pomogę, ale pokaż mi, że powinienem. Próbowałem z twoim bratem. Nie udało się. Nie chcę cię na sumieniu. Mam tam już dużo ludzi i tak – bąknął, spuszczając wzrok na podłogę. Powoli chybotliwe światło ognia pełzło po ścianach, zaczynało sięgać jej twarzy. Norwega grzało już w plecy. Spojrzał niepewnie na Crabbe i przesunął się nieco w bok, po czym niepewnie wskazał dłonią na miejsce obok siebie. Nie był za dobry w pocieszaniu, ale mógł jej zaoferować ogrzanie się w cieple ognia, który choć na chwilę rozganiał ciemność.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Śledziła uważnie jego ruchy, będąc niepewną, co mogło właściwie dalej się wydarzyć. Tęskne spojrzenie powędrowało za listami, choć nie dlatego, że ich pragnęła dla informacji. Po prostu były pamiątką, śladem chwil, być może ostatnich, jej ukochanego brata. Niczym bibelot, który powinien zostać wyrzucony, a przez sentyment wciąż kurzył się na półce.
Zmarszczyła brwi, gdy wstał, skłonna do wszczęcia protestu, wywołania jakichkolwiek słów, byleby zareagował inaczej, niż… to. Lecz bezsilność trzymała ją w objęciach. Siedziała, prawie jak posąg. Prawie jak on. Czy, aż tak weszło jej w krew naśladowanie tych, z którymi przebywała? Dziwny dreszcz przepełzł po jej kręgosłupie i zgarbiła się lekko, choć materiał sukni przypomniał wówczas drapiącą koronką o dostojniejszej pozycji.
Gdy znów na nią spojrzał, dostrzegła, z czym się mierzył. Zrobiło jej się nawet głupio, że wciągała kogokolwiek w swoje problemy, że pytała o coś, o co nie powinna. Niczym wystraszony kot, chciała zerwać się do ucieczki, wybiec z domostwa i udawać, że ta sytuacja nie miała miejsca. Była gotowa uciec z hańbą w sercu, lecz odezwał się. Spuściła wzrok i westchnęła ciężko, zdając sobie sprawę, o czym mówił. Prosiła o zbyt wiele. – Rozumiem. Przepraszam – pokornie wymamrotała, niczym zbite zwierzę. Gotowa, zaakceptować fakt, że pozostanie z tym sama. Pomogę, ale pokaż mi, że powinienem. I nastąpił kolejny zwrot, a ciemne spojrzenie wbiło się w Norwega. Zaskoczenie było chyba najbardziej widoczne, a zaraz potem nadzieja i… dziwna gotowość. Pewność.
Przygryzła wargę w zastanowieniu. Jak miała niby pokazać, że powinien? Nie wiedziała, lecz coś ją popchnęło ku szczerości. Jak to się mówi? Tylko prawda nas wyzwoli? - Posłuchaj… - westchnęła ciężko, wstając z sofy i powoli zmierzając ku kominkowi. – Wiesz, jak żyje się z kimś takim jak on pod jednym dachem? – zapytała, najpierw klękając naprzeciw Norwega, a potem usiadła bokiem, rozprasowując fałdy czarnej sukni. Światło z kominka padało na jej twarz, pozwalając dostrzec cały wachlarz nieskrywanych emocji, rosnący wraz z dźwiękiem kolejnych słów. – To ciągły stres i strach. Nie zaśniesz spokojnie we własnym łóżku jeśli nie zamkniesz się na cztery spusty. Boisz się spotkań rodzinnych, bo wiesz, że na nich ktoś może wejść ci do głowy. Nie chcesz zostawać sam na sam, z kimś, kto teoretycznie powinien być najbliższą ci osobą, bo wiesz, że może to się skończyć kolejnym policzkiem, kolejnymi siniakami, szarpaniną lub… zaklęciem, o którym nie powiesz publicznie, bo nikt i tak w to nie uwierzy. Nie masz prawa głosu. Jesteś lalką. Kobietą. Niezdolną kukłą do przeciwstawiania się, choć wrze w tobie najprawdziwszy ogień. I nie możesz też uciec, bo wtedy stracisz pracę, reputację, dach nad głową. Stracisz też tych krewnych, którzy wciąż cię kochają, których ty kochasz. Będziesz skazany na wygnanie, a wiesz, że on i tak cię znajdzie, bo jesteś jego własnością – córką, której nie chce, a której nie odda, bo mimo wszystko ma dla niego znikomą wartość. Lecz nie jako człowiek, a towar lub zabawka. Jesteś zamknięty w labiryncie, wydrapanym z londyńskiej cegły. Podążasz uliczkami, które zmieniają się bez twej wiedzy, prowadząc do niekończącej się pętli szaleństwa – czuła jak zasycha w jej gardle od słów, lecz nie chciała dać mu dojść do słowa w żaden sposób, nim sama nie skończy tego przydługiego monologu. Płomienie odbijały się od jej oczu, a mimo to wydawały się istnieć tam od zawsze, jednak dopiero teraz, po rozerwaniu czegoś nienamacalnego, mogły ukazać swe prawdziwe oblicze. – Perseus nie widział wszystkiego, podobnie jak i ja nie wiedziałam, o niektórych sprawach. Byłeś kiedykolwiek uprzedmiotawiany? Czułeś się jak rzecz, którą ktoś wystawił na sprzedaż? Czy kazano ci się kalać i kłaniać przed tymi, którymi gardzisz? Czy kiedykolwiek musiałeś pilnować nawet własnego oddechu? I wreszcie… wiesz, czym jest świadomy sprzeciw przed tym wszystkim, wiedząc, że jednym co cię spotka, będzie kara? Kara, na którą się godzisz, bo jest ci żal mimo wszystko tego człowieka. Bo naiwnie wierzysz… wierzyłeś… ja wierzyłam, że wcale nie jest potworem? – westchnęła, próbując odsunąć drapiący kołnierz od własnej szyi, lecz materiał sztywno wracał na miejsce. – Całe życie wzbraniam się przed tym jadem sączącym nienawiść, staram się funkcjonować... normalnie. W zgodzie ze sobą i z nim, choć to absurdalnie niemożliwe. Dlatego traktował mnie tak jak traktował, jednak jestem pewna, że nadejdzie dzień gdy on ostatecznie straci cierpliwość – ścisnęła dłonie w pięści, a długie paznokcie naruszyły delikatną skórę wewnątrz. – Gdy ja stracę cierpliwość i pewnie… - parsknęła zrozpaczonym śmiechem, przyprawionym swoistym rodzajem bólu i chęci płaczu. Pokręciła bezradnie głową kontynuując. – Skończę wtedy jak Tonks… wiesz, ta z plakatów… ta którą… złapali kilka tygodni temu - nadal jej serce drżało na myśl o tym co mogło stać się z dawną znajomą po pochwyceniu. - Wiesz… znałam ją – czuła jak kolejna fala dziwnych emocji wzdryga jej ciałem. – Razem byłyśmy w Hogwarcie, w jednym domu. Chodziłam za nią jak przylepa – rozluźniła lekko dłonie, a na wspomnienie cień uśmiechu zakwitł na policzkach. – Ogółem miałam wtedy towarzystwo, którego mój ojciec nie pochwalał i… I stracił wtedy cierpliwość. Groził mi, groził, że zabije kogoś, kogo bardzo kochałam. I musiałam skrzywdzić tę osobę, bo on tak chciał. Żądał tego w bardzo brutalny sposób… - odruchowo potarła nadgarstki, jak gdyby siniaki wciąż tam były. - Wtedy nie mogłam postąpić inaczej, a teraz… teraz żałuję, tak bardzo żałuję – schodziło z niej to wszystko, jak gdyby tylko czekała, aż będzie mogła to powiedzieć. Nie miała już czego ukrywać, a im więcej mówiła, tym w większy słowotok wpadała, zupełnie jak po upojeniu alkoholowym. – Obiecałam sobie nie popełniać tego błędu, nigdy więcej, a mimo to… siedzę dalej w tym gnieździe chimery, biegam do tej pracy przepełnionej kłamliwą propagandą i jeszcze... Jeszcze jestem z tego dumna, bo naiwnie sądzę, że swoimi małymi działaniami chroniącym zwierzęta, robię w tym całym bagnie coś dobrego. Ta jedyna sprawiedliwa… Merlinie, jaka ja jestem głupia – pokręciła głową z pożałowaniem. – A teraz jeszcze… - zawahała się. – Jeszcze mój kuzyn nie żyje, a jego siostra… potrzebuje pomocy i obiecałam jej, że będę przy niej. Nie zostawię jej… Boję się o nią. Sama… Sama to przeżyłam, nie chcę, by tak cierpiała. Tylko ona… ona jest wiedziona tą całą głupkowatą ideą lepszych i gorszych. Ona… Ona kąpała się w mugolskiej krwi. Pojmujesz to?! – wypluła swoje oburzenie, które do tej pory wciąż trzymała w sobie, które męczyło ją od tak wielu tygodni. Obrzydzało ją to, choć usilnie próbowała spoglądać na Aquilę tak jak dawniej. - Jak można… przecież… tak się nie godzi. A ja… A ja ją nadal kocham, bo wierzę, że wcale nie jest zła. I wpadam znów w tę pętlę. Przeklętą, chorą pętlę, bo chcę kogoś ratować, zapominając o sobie… – podkreśliła ostatnie zdanie, ostro i twardo, jakby sama próbowała dać sobie sygnał, że ewidentnie było z nią coś nie tak. Do tej pory takie rozmowy przeprowadzała zaledwie w głowie, więc nawet nie liczyła na odpowiedź, właściwie czuła jakby była sama, lecz nie w złym znaczeniu tego słowa. On po prostu nie ingerował inwazyjnie w jej rzeczywistość, po prostu był i słuchał. Stał się tym, kto w końcu jej słuchał. To nie ona stanowiła teraz kielich, który ktoś mógł napełniać. Tym razem ona była tym gorzkim i cierpkim winem, którego zapach szczypał nozdrza. Nawet nie wiedziała, czego po tym wszystkim oczekiwała, chyba zaledwie zrozumienia.
Zmarszczyła brwi, gdy wstał, skłonna do wszczęcia protestu, wywołania jakichkolwiek słów, byleby zareagował inaczej, niż… to. Lecz bezsilność trzymała ją w objęciach. Siedziała, prawie jak posąg. Prawie jak on. Czy, aż tak weszło jej w krew naśladowanie tych, z którymi przebywała? Dziwny dreszcz przepełzł po jej kręgosłupie i zgarbiła się lekko, choć materiał sukni przypomniał wówczas drapiącą koronką o dostojniejszej pozycji.
Gdy znów na nią spojrzał, dostrzegła, z czym się mierzył. Zrobiło jej się nawet głupio, że wciągała kogokolwiek w swoje problemy, że pytała o coś, o co nie powinna. Niczym wystraszony kot, chciała zerwać się do ucieczki, wybiec z domostwa i udawać, że ta sytuacja nie miała miejsca. Była gotowa uciec z hańbą w sercu, lecz odezwał się. Spuściła wzrok i westchnęła ciężko, zdając sobie sprawę, o czym mówił. Prosiła o zbyt wiele. – Rozumiem. Przepraszam – pokornie wymamrotała, niczym zbite zwierzę. Gotowa, zaakceptować fakt, że pozostanie z tym sama. Pomogę, ale pokaż mi, że powinienem. I nastąpił kolejny zwrot, a ciemne spojrzenie wbiło się w Norwega. Zaskoczenie było chyba najbardziej widoczne, a zaraz potem nadzieja i… dziwna gotowość. Pewność.
Przygryzła wargę w zastanowieniu. Jak miała niby pokazać, że powinien? Nie wiedziała, lecz coś ją popchnęło ku szczerości. Jak to się mówi? Tylko prawda nas wyzwoli? - Posłuchaj… - westchnęła ciężko, wstając z sofy i powoli zmierzając ku kominkowi. – Wiesz, jak żyje się z kimś takim jak on pod jednym dachem? – zapytała, najpierw klękając naprzeciw Norwega, a potem usiadła bokiem, rozprasowując fałdy czarnej sukni. Światło z kominka padało na jej twarz, pozwalając dostrzec cały wachlarz nieskrywanych emocji, rosnący wraz z dźwiękiem kolejnych słów. – To ciągły stres i strach. Nie zaśniesz spokojnie we własnym łóżku jeśli nie zamkniesz się na cztery spusty. Boisz się spotkań rodzinnych, bo wiesz, że na nich ktoś może wejść ci do głowy. Nie chcesz zostawać sam na sam, z kimś, kto teoretycznie powinien być najbliższą ci osobą, bo wiesz, że może to się skończyć kolejnym policzkiem, kolejnymi siniakami, szarpaniną lub… zaklęciem, o którym nie powiesz publicznie, bo nikt i tak w to nie uwierzy. Nie masz prawa głosu. Jesteś lalką. Kobietą. Niezdolną kukłą do przeciwstawiania się, choć wrze w tobie najprawdziwszy ogień. I nie możesz też uciec, bo wtedy stracisz pracę, reputację, dach nad głową. Stracisz też tych krewnych, którzy wciąż cię kochają, których ty kochasz. Będziesz skazany na wygnanie, a wiesz, że on i tak cię znajdzie, bo jesteś jego własnością – córką, której nie chce, a której nie odda, bo mimo wszystko ma dla niego znikomą wartość. Lecz nie jako człowiek, a towar lub zabawka. Jesteś zamknięty w labiryncie, wydrapanym z londyńskiej cegły. Podążasz uliczkami, które zmieniają się bez twej wiedzy, prowadząc do niekończącej się pętli szaleństwa – czuła jak zasycha w jej gardle od słów, lecz nie chciała dać mu dojść do słowa w żaden sposób, nim sama nie skończy tego przydługiego monologu. Płomienie odbijały się od jej oczu, a mimo to wydawały się istnieć tam od zawsze, jednak dopiero teraz, po rozerwaniu czegoś nienamacalnego, mogły ukazać swe prawdziwe oblicze. – Perseus nie widział wszystkiego, podobnie jak i ja nie wiedziałam, o niektórych sprawach. Byłeś kiedykolwiek uprzedmiotawiany? Czułeś się jak rzecz, którą ktoś wystawił na sprzedaż? Czy kazano ci się kalać i kłaniać przed tymi, którymi gardzisz? Czy kiedykolwiek musiałeś pilnować nawet własnego oddechu? I wreszcie… wiesz, czym jest świadomy sprzeciw przed tym wszystkim, wiedząc, że jednym co cię spotka, będzie kara? Kara, na którą się godzisz, bo jest ci żal mimo wszystko tego człowieka. Bo naiwnie wierzysz… wierzyłeś… ja wierzyłam, że wcale nie jest potworem? – westchnęła, próbując odsunąć drapiący kołnierz od własnej szyi, lecz materiał sztywno wracał na miejsce. – Całe życie wzbraniam się przed tym jadem sączącym nienawiść, staram się funkcjonować... normalnie. W zgodzie ze sobą i z nim, choć to absurdalnie niemożliwe. Dlatego traktował mnie tak jak traktował, jednak jestem pewna, że nadejdzie dzień gdy on ostatecznie straci cierpliwość – ścisnęła dłonie w pięści, a długie paznokcie naruszyły delikatną skórę wewnątrz. – Gdy ja stracę cierpliwość i pewnie… - parsknęła zrozpaczonym śmiechem, przyprawionym swoistym rodzajem bólu i chęci płaczu. Pokręciła bezradnie głową kontynuując. – Skończę wtedy jak Tonks… wiesz, ta z plakatów… ta którą… złapali kilka tygodni temu - nadal jej serce drżało na myśl o tym co mogło stać się z dawną znajomą po pochwyceniu. - Wiesz… znałam ją – czuła jak kolejna fala dziwnych emocji wzdryga jej ciałem. – Razem byłyśmy w Hogwarcie, w jednym domu. Chodziłam za nią jak przylepa – rozluźniła lekko dłonie, a na wspomnienie cień uśmiechu zakwitł na policzkach. – Ogółem miałam wtedy towarzystwo, którego mój ojciec nie pochwalał i… I stracił wtedy cierpliwość. Groził mi, groził, że zabije kogoś, kogo bardzo kochałam. I musiałam skrzywdzić tę osobę, bo on tak chciał. Żądał tego w bardzo brutalny sposób… - odruchowo potarła nadgarstki, jak gdyby siniaki wciąż tam były. - Wtedy nie mogłam postąpić inaczej, a teraz… teraz żałuję, tak bardzo żałuję – schodziło z niej to wszystko, jak gdyby tylko czekała, aż będzie mogła to powiedzieć. Nie miała już czego ukrywać, a im więcej mówiła, tym w większy słowotok wpadała, zupełnie jak po upojeniu alkoholowym. – Obiecałam sobie nie popełniać tego błędu, nigdy więcej, a mimo to… siedzę dalej w tym gnieździe chimery, biegam do tej pracy przepełnionej kłamliwą propagandą i jeszcze... Jeszcze jestem z tego dumna, bo naiwnie sądzę, że swoimi małymi działaniami chroniącym zwierzęta, robię w tym całym bagnie coś dobrego. Ta jedyna sprawiedliwa… Merlinie, jaka ja jestem głupia – pokręciła głową z pożałowaniem. – A teraz jeszcze… - zawahała się. – Jeszcze mój kuzyn nie żyje, a jego siostra… potrzebuje pomocy i obiecałam jej, że będę przy niej. Nie zostawię jej… Boję się o nią. Sama… Sama to przeżyłam, nie chcę, by tak cierpiała. Tylko ona… ona jest wiedziona tą całą głupkowatą ideą lepszych i gorszych. Ona… Ona kąpała się w mugolskiej krwi. Pojmujesz to?! – wypluła swoje oburzenie, które do tej pory wciąż trzymała w sobie, które męczyło ją od tak wielu tygodni. Obrzydzało ją to, choć usilnie próbowała spoglądać na Aquilę tak jak dawniej. - Jak można… przecież… tak się nie godzi. A ja… A ja ją nadal kocham, bo wierzę, że wcale nie jest zła. I wpadam znów w tę pętlę. Przeklętą, chorą pętlę, bo chcę kogoś ratować, zapominając o sobie… – podkreśliła ostatnie zdanie, ostro i twardo, jakby sama próbowała dać sobie sygnał, że ewidentnie było z nią coś nie tak. Do tej pory takie rozmowy przeprowadzała zaledwie w głowie, więc nawet nie liczyła na odpowiedź, właściwie czuła jakby była sama, lecz nie w złym znaczeniu tego słowa. On po prostu nie ingerował inwazyjnie w jej rzeczywistość, po prostu był i słuchał. Stał się tym, kto w końcu jej słuchał. To nie ona stanowiła teraz kielich, który ktoś mógł napełniać. Tym razem ona była tym gorzkim i cierpkim winem, którego zapach szczypał nozdrza. Nawet nie wiedziała, czego po tym wszystkim oczekiwała, chyba zaledwie zrozumienia.
Norweg nie lubił spraw skomplikowanych jeżeli nie tyczyły się jakiegoś jasno określonego problemu ścisłego. Uwielbiał rozwikływać naukowe teorie i hipotezy, motać się w złożoności alchemii czy numerologicznych wykresów. Lubił nawet dywagować w takich rejonach zainteresowań w mniej obostrzonej ramami formie, ale kiedy komplikacje pojawiały się w codziennych relacjach z innymi to wychodziło to poza jego umiejętności. Był poniekąd ułomny w kontaktach z innymi i w chwili, w której Forsythia go przeprosiła poczuł to dobitnie. Teoretycznie powinna go przeprosić. Został uwikłany podstępem, prawie wbrew swojej woli w kolejną odsłonę tego samego problemu w rodzinie Crabbe. Nie czuł się szczęśliwy z tego powodu, że znów wkraczał w coś, co było potencjalnie niebezpieczne. Raczej starał się być zachowawczy. Wplątywanie się w problemy czarownicy zdecydowanie się w jego sposób bycia nie wliczało. A jednak, oto tu był. Gotowy jej pomóc w naiwnych próbach bycia lepszym żeby w ogóle móc patrzeć w lustro. Musiał próbować. Nie chciał przestać się starać, bo wierzył, że jeszcze może być gdzieś dla niego nadzieja. Nikt przecież nie mógł przez całe życie znajdować się pod kreską. Kiedyś musi przebić się poza wytyczone mu ramy.
Naturalnym było to, że kiedy mało mówił to wiele słuchał. Potrafił słuchać choć wiedział, że nie potrafił pocieszać. To musiało wystarczyć: tylko tyle i aż tyle. Czasem nie trzeba było nic więcej niż wyrzucić z siebie to co ciążyło. Norweg słuchał więc monologu Forsythii, który rozwijał się jak płomienie na palenisku. Norweg nie patrzył na nią, ogień wciąż mając za plecami, spojrzenie wbijając w coraz ciemniejsze niebo za oknem. Nawet nie próbowałby jej przerwać. Nie należało przerywać cudzych historii: trzeba było poznać je od początku do końca, a później wyrabiać swoje własne zdanie. I choć umiał słuchać to wciąż przyjmowanie jej słów nie było proste. Budziły w nim wszystkie niepewności, przywołując stare i dobrze znane wspomnienia.
Spojrzał na nią dopiero kiedy wspomniała Tonks. Tę samą, którą Zakon odbił z Tower przed dwoma dniami. To było ciekawe, że widziała się tam gdzie czarownicę o mugolskiej krwi, otwarcie walczącej z chorymi ideologiami. Nie miała prawa: nic jeszcze nie zrobiła poza tym, że śmiała o tym pomyśleć. Może i dla niej to było wiele, ale nie był przekonany do tego, że naprawdę rozumiała głębię tego porównania. Nie, nie mogła. Przecież nie przeżyła czegoś takiego. Jej zniewolenie było zupełnie inne, nie walczyła z nim tak aktywnie jak mogła. Ale... chyba chciała zacząć. W końcu tu była. W końcu mówiła mu to wszystko.
Zmarszczył brwi kiedy przeszła do rodziny. Widać było, że nie do końca akceptuje jej podejście. Zacisnął usta i milczał dalej, nawet wtedy kiedy jej głos przestał wypełniać pomieszczenie wraz ze stałym i nieustępującym szumem ognia. Spojrzał na nią z namysłem.
– Jak chcesz pomóc to nie patrzysz na siebie – powiedział powoli, słowa odnosząc nie tylko do niej, ale i do swojej osoby. – Dajesz siebie komuś w zastaw – mruknął, spuszczając wzrok na swoje dłonie, które splótł na podciągniętych kolanach. – I ten ktoś może cię użyć dla własnych celów. Lepsi, gorsi. Mugole są gorsi, mugole to zwierzęta, w porządku kąpać się w ich krwi. Takie myślenie jest jak równanie. Zmienną są ci, co łapią się w gorszych. Dziś mugole, jutro gorszym możesz być ty. Bo zawiedziesz, bo nie spełnisz oczekiwań, bo zdradzisz. Czasem lepiej zostawić dom i rodzinę, wynieść się, znaleźć własne miejsce. Zbudować od zera, nawet jeśli po drodze to zniszczysz. Nie raz zniszczysz i nie raz upadniesz – mówił cicho, a jego spojrzenie było dalekie. Bardzo dalekie. Sięgał wgłąb swojej pamięci: Norweg w Anglii, to było wystarczająco wymowne jaki miał stosunek do własnych słów. – Durmstrang dzieli uczniów ze względu na krew. Rodzice na oczekiwania. Lepsi i gorsi, to jest wszędzie. Nie widzisz tego dopóki jesteś tym lepszym – powiedział powoli, każde słowo oddzielając od pozostałych, jakby było to rytmiczną mantrą. – Też mam dla ciebie cytat – powiedział po krótkiej chwili i wziął głębszy oddech. – Nie sądź, że jesteś kimś wyjątkowym. Nie sądź, że nam dorównujesz. Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas. Nie sądź, że jesteś lepszy od nas. Nie sądź, że wiesz więcej niż my. Nie sądź, że jesteś czymś więcej niż my. Nie sądź, że jesteś w czymś dobry. Nie masz prawa śmiać się z nas. Nie sądź, że komukolwiek będzie na tobie zależało. Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć.
– Ostatecznie właśnie tym jesteś dla tych, którzy uważają się za lepszych. Niczym.
Po jego słowach nastała cisza, nawet ogień wydawał się cichnąć, nieco tracąc na swojej intensywności.
Naturalnym było to, że kiedy mało mówił to wiele słuchał. Potrafił słuchać choć wiedział, że nie potrafił pocieszać. To musiało wystarczyć: tylko tyle i aż tyle. Czasem nie trzeba było nic więcej niż wyrzucić z siebie to co ciążyło. Norweg słuchał więc monologu Forsythii, który rozwijał się jak płomienie na palenisku. Norweg nie patrzył na nią, ogień wciąż mając za plecami, spojrzenie wbijając w coraz ciemniejsze niebo za oknem. Nawet nie próbowałby jej przerwać. Nie należało przerywać cudzych historii: trzeba było poznać je od początku do końca, a później wyrabiać swoje własne zdanie. I choć umiał słuchać to wciąż przyjmowanie jej słów nie było proste. Budziły w nim wszystkie niepewności, przywołując stare i dobrze znane wspomnienia.
Spojrzał na nią dopiero kiedy wspomniała Tonks. Tę samą, którą Zakon odbił z Tower przed dwoma dniami. To było ciekawe, że widziała się tam gdzie czarownicę o mugolskiej krwi, otwarcie walczącej z chorymi ideologiami. Nie miała prawa: nic jeszcze nie zrobiła poza tym, że śmiała o tym pomyśleć. Może i dla niej to było wiele, ale nie był przekonany do tego, że naprawdę rozumiała głębię tego porównania. Nie, nie mogła. Przecież nie przeżyła czegoś takiego. Jej zniewolenie było zupełnie inne, nie walczyła z nim tak aktywnie jak mogła. Ale... chyba chciała zacząć. W końcu tu była. W końcu mówiła mu to wszystko.
Zmarszczył brwi kiedy przeszła do rodziny. Widać było, że nie do końca akceptuje jej podejście. Zacisnął usta i milczał dalej, nawet wtedy kiedy jej głos przestał wypełniać pomieszczenie wraz ze stałym i nieustępującym szumem ognia. Spojrzał na nią z namysłem.
– Jak chcesz pomóc to nie patrzysz na siebie – powiedział powoli, słowa odnosząc nie tylko do niej, ale i do swojej osoby. – Dajesz siebie komuś w zastaw – mruknął, spuszczając wzrok na swoje dłonie, które splótł na podciągniętych kolanach. – I ten ktoś może cię użyć dla własnych celów. Lepsi, gorsi. Mugole są gorsi, mugole to zwierzęta, w porządku kąpać się w ich krwi. Takie myślenie jest jak równanie. Zmienną są ci, co łapią się w gorszych. Dziś mugole, jutro gorszym możesz być ty. Bo zawiedziesz, bo nie spełnisz oczekiwań, bo zdradzisz. Czasem lepiej zostawić dom i rodzinę, wynieść się, znaleźć własne miejsce. Zbudować od zera, nawet jeśli po drodze to zniszczysz. Nie raz zniszczysz i nie raz upadniesz – mówił cicho, a jego spojrzenie było dalekie. Bardzo dalekie. Sięgał wgłąb swojej pamięci: Norweg w Anglii, to było wystarczająco wymowne jaki miał stosunek do własnych słów. – Durmstrang dzieli uczniów ze względu na krew. Rodzice na oczekiwania. Lepsi i gorsi, to jest wszędzie. Nie widzisz tego dopóki jesteś tym lepszym – powiedział powoli, każde słowo oddzielając od pozostałych, jakby było to rytmiczną mantrą. – Też mam dla ciebie cytat – powiedział po krótkiej chwili i wziął głębszy oddech. – Nie sądź, że jesteś kimś wyjątkowym. Nie sądź, że nam dorównujesz. Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas. Nie sądź, że jesteś lepszy od nas. Nie sądź, że wiesz więcej niż my. Nie sądź, że jesteś czymś więcej niż my. Nie sądź, że jesteś w czymś dobry. Nie masz prawa śmiać się z nas. Nie sądź, że komukolwiek będzie na tobie zależało. Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć.
– Ostatecznie właśnie tym jesteś dla tych, którzy uważają się za lepszych. Niczym.
Po jego słowach nastała cisza, nawet ogień wydawał się cichnąć, nieco tracąc na swojej intensywności.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W pierwszej chwili nie skomentowała słów, poczuła się jeszcze gorzej niż wcześniej. Może nie do końca zrozumiała, o co chodziło jemu, a może on nie wyciągnął wniosków z jej słów. A może nie słuchał jej w pełni, może nie był w stanie pojąć emocji płynących z jej przeżyć. I też ona już nie była w stanie w pełni pojmować. Powoli podniosła się z ziemi i otrzepała materiał sukni, przystając przy fotelu, na którym wcześniej siedział Norweg. Przysiadła delikatnie na podłokietniku, próbując zebrać myśli. Nie wiedziała właściwie, gdzie pójdzie, gdzie będzie mogła znaleźć dla siebie miejsce w tym wszystkim. Parsknęła znów śmiechem i pokręciła głową, i na co jej to wszystko było? – Wynieść się? Porzucić tych, których się kocha? – przewróciła oczami, z zawodem w głosie. Może dla niego to było łatwiejsze, możliwe, że poradził z tym sobie i to przeżył, co wynikało najwyraźniej z jego słów. - I co? Zacznę od zera, gdzieś indziej i… koniec końców nic nie zmienię. Nic. Dalej będzie ta nierówność. Mam to akceptować? Zostawić i przyjąć jako fakt, którego nie można podważyć? Równanie, które definiuje brutalnie rzeczywistość? Społeczeństwo nie jest równaniem, jest płynne, giętkie i skłonne do nieprzewidywalności. Mówisz, jakby nie było nic pomiędzy, nie było szarości. Jakby istniała biało-czarna szachownica wyborów, po której każdy pionek może się poruszać jedynie w określonym odgórnie zakresie. Tak nie jest. Nie wierzę w to. Mam być pionkiem, jedynie przesuniętym na inną szachownicę? Równie dobrze, mogę zostać tu, gdzie jestem, wyjdzie na to samo w tej bezczynności, tylko będę więcej cierpieć. Budowanie nowego domu gdzie indziej… Ale według twoich słów, nadal będą tam lepsi i gorsi, tylko kawałek dalej, ot, jak stąd do Londynu. Wszystko pozostanie takie samo, tylko ja będę inna, a kto wie, czy to, co zostawiłam za sobą, nie dopadnie mnie po kilku latach. Tak jak... ciebie – podkreśliła na koniec, prawie z bezwzględnym tonem. Próbowała znaleźć odpowiedzi, lecz wszystko wokół rozpadało się na kawałki, których ułożyć nie potrafiła, a może nie miała siły układać. Kim właściwie była? Gdzie była? Zagubiona dusza, próbująca znaleźć rozwiązanie, jakiego najwyraźniej nie było. Miała mętlik w głowie, absolutny chaos, który gdyby znalazł uzewnętrznienie, z pewnością stałby się niszczycielską siłą, pochłaniającą wszystko wokół, trawiącą w rozgoryczeniu. Zmęczona, głodna, niewyspana – w normalnej sytuacji, najpewniej przemilczałaby to wszystko, starając się dojść do jakiegokolwiek kompromisu. Może już plotła od rzeczy, może miała najzwyczajniej w świecie dość. Przetarła czoło wierzchem dłoni. – Przepraszam. Zbyt się uniosłam. Nie wiem co to za cytat, ani kto ci to powiedział, ale nikt nie ma prawa mówić tak do nikogo – rzuciła chaotycznie, mając już chyba serdecznie dosyć tej rozmowy. Ciało domagało się odpoczynku, umysł zresztą też.
Potem zdała sobie sprawę z jeszcze okrutniejszej prawdy. Nie chciała brać go w zastaw, a poczuła się, jakby go już w jakiś sposób wykorzystała. Poczuła się winna. – Niepotrzebnie w ogóle zaczynałam… – mruknęła pod nosem, wzdychając przeciągle. On miał swoje problemy, ona swoje. Chciał zacząć nowe życie i dopiero teraz dotarło do niej, jak egoistycznie go wciągała w to samo bagno, z którego przed chwilą wyszedł. – Zapomnij. Poradzę sobie sama – machnęła dłonią, jak gdyby nagle to było takie proste, a przecież skłamała. Nie poradzi sobie. Prędzej zginie, próbując i chyba zdawała sobie z tego sprawę. Teraz czekały ją ciężkie dni, choć i te poprzednie dawały się we znaki brakiem snu. Przetarła policzki i poprawiła włosy, a potem ubranie, kręcąc się przy fotelu przez dłuższą chwilę, aż zgarnęła dłonią pakunek, owinięty rzemieniami. Skierowała się prędko do wyjścia, zarzuciła na siebie płaszcz i poprawiła chustę, przez chwilę zastanawiając się, czy nie powinna wyciągnąć różdżki i wymazać mu pamięci. Nie. Niech pamięta. – Jeszcze raz dziękuję - za listy, które miała w kieszeni. - Żegnaj – rzuciła, jak gdyby już nigdy więcej nie miała go zobaczyć. Pospiesznie zamknęła za sobą drzwi i ruszyła dziarskim krokiem przed siebie, już nawet nie zwracając uwagi na gdaczące kury, życzyła im jedynie, żeby żaden rudy lis ich nie dopadł. Chciała być jak najdalej od wszystkich, jak najdalej od każdego człowieka.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Potem zdała sobie sprawę z jeszcze okrutniejszej prawdy. Nie chciała brać go w zastaw, a poczuła się, jakby go już w jakiś sposób wykorzystała. Poczuła się winna. – Niepotrzebnie w ogóle zaczynałam… – mruknęła pod nosem, wzdychając przeciągle. On miał swoje problemy, ona swoje. Chciał zacząć nowe życie i dopiero teraz dotarło do niej, jak egoistycznie go wciągała w to samo bagno, z którego przed chwilą wyszedł. – Zapomnij. Poradzę sobie sama – machnęła dłonią, jak gdyby nagle to było takie proste, a przecież skłamała. Nie poradzi sobie. Prędzej zginie, próbując i chyba zdawała sobie z tego sprawę. Teraz czekały ją ciężkie dni, choć i te poprzednie dawały się we znaki brakiem snu. Przetarła policzki i poprawiła włosy, a potem ubranie, kręcąc się przy fotelu przez dłuższą chwilę, aż zgarnęła dłonią pakunek, owinięty rzemieniami. Skierowała się prędko do wyjścia, zarzuciła na siebie płaszcz i poprawiła chustę, przez chwilę zastanawiając się, czy nie powinna wyciągnąć różdżki i wymazać mu pamięci. Nie. Niech pamięta. – Jeszcze raz dziękuję - za listy, które miała w kieszeni. - Żegnaj – rzuciła, jak gdyby już nigdy więcej nie miała go zobaczyć. Pospiesznie zamknęła za sobą drzwi i ruszyła dziarskim krokiem przed siebie, już nawet nie zwracając uwagi na gdaczące kury, życzyła im jedynie, żeby żaden rudy lis ich nie dopadł. Chciała być jak najdalej od wszystkich, jak najdalej od każdego człowieka.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Forsythia Crabbe dnia 25.01.21 1:50, w całości zmieniany 1 raz
Norweg popatrzył się na Forsythię tak, jakby właśnie bardzo go zaskoczyła. Co więcej nie było to pozytywne zdziwienie. Zdecydowanie więcej było w nim niedowierzania: czy to z faktu, że w ogóle właśnie o miłość do najbliższych chodzi czy o ogólny obraz sytuacji. Czyli wolała zostać w miejscu, którego się bała? Miejscu, w którym ludzie, których jak mówi kocha, robią coś, co całkowicie nie zgadza się z jej wartościami? Może jednak nie różniła się tak bardzo od nich skoro nie widziała w wymienionych przewinach dostatecznie powodów aby się odciąć. Jeżeli nie sprzeciwiała się to przyzwalała na to co robili. Sam tak robił przez lata, a nawet i wspierał te rzeczy, wobec których nie zdobył się na odwagę wyrażenia sprzeciwu. Było to jednak coś, co w sobie rozumiał. Nie urodził się zbyt odważnym człowiekiem i powoli, bardzo powoli szło mu przełamywanie się w tym. Pierwszy, najważniejszy i najtrudniejszy krok postawił w momencie, w którym postanowił zadośćuczynić za swoje błędy i zmierzyć się z przeszłością. Ta prześladowała go na każdym kroku i w spojrzeniu każdej osoby, która wiedziała.
Spojrzał na Forsythię, która mówiła mu o odcieniach szarości. Całe jego życie było odcieniami szarości między czernią a bielą, a ona zaślepiona była tym, w czym ją wychowano. To niezdecydowanie i emocje. Jak on nie cierpiał gdy emocje brały górę nad rozsądkiem. Alogiczne. Nie było innych szachownic, była jedna. Jak tak była biegła w szachach to powinna wiedzieć, że jak pionek dotrze na przeciwny skraj szachownicy to może być wszystkim. Nawet hetmanem. Trzeba było jednak dotrzeć tam, przebyć naprawdę długą i trudną drogę z licznymi przeszkodami. Nie rozumiała, a on się zirytował. Nie wydawało mu się, że go zrozumie, nie dziś, nie jutro. Może kiedyś. On też jej nie rozumiał. Może i po kilku latach przyjdzie spotkać się jej z tym, od czego uciekała: będzie jednak wtedy o te kilka lat silniejsza.
Im bardziej o tym myślał tym bardziej się irytował. Nie odpowiadał jej. Milczał, ramionami wciąż otaczając kolana i wpatrując się w blask słabnącego ognia, który tańczył między falami jej drogiej szaty. Nieruchomy jak kamienny pomnik wydawał się głuchy na jej słowa, do czasu gdy podeszła do drzwi. Drgnął wtedy i spojrzał na nią, nie odpowiadając jednak nic na jej słowa. Skinął jej tylko głową, a jego spojrzenie było niezwykle ciężkie. Patrzył na nią tak, jakby na coś czekał, czegoś się spodziewał. Oczekiwał, że kiedyś zrozumie. Kiedyś, nie teraz. Teraz nie warto było więc próbować.
Drzwi zamknęły się, a Norweg został sam ze swoimi myślami.
| zt
Spojrzał na Forsythię, która mówiła mu o odcieniach szarości. Całe jego życie było odcieniami szarości między czernią a bielą, a ona zaślepiona była tym, w czym ją wychowano. To niezdecydowanie i emocje. Jak on nie cierpiał gdy emocje brały górę nad rozsądkiem. Alogiczne. Nie było innych szachownic, była jedna. Jak tak była biegła w szachach to powinna wiedzieć, że jak pionek dotrze na przeciwny skraj szachownicy to może być wszystkim. Nawet hetmanem. Trzeba było jednak dotrzeć tam, przebyć naprawdę długą i trudną drogę z licznymi przeszkodami. Nie rozumiała, a on się zirytował. Nie wydawało mu się, że go zrozumie, nie dziś, nie jutro. Może kiedyś. On też jej nie rozumiał. Może i po kilku latach przyjdzie spotkać się jej z tym, od czego uciekała: będzie jednak wtedy o te kilka lat silniejsza.
Im bardziej o tym myślał tym bardziej się irytował. Nie odpowiadał jej. Milczał, ramionami wciąż otaczając kolana i wpatrując się w blask słabnącego ognia, który tańczył między falami jej drogiej szaty. Nieruchomy jak kamienny pomnik wydawał się głuchy na jej słowa, do czasu gdy podeszła do drzwi. Drgnął wtedy i spojrzał na nią, nie odpowiadając jednak nic na jej słowa. Skinął jej tylko głową, a jego spojrzenie było niezwykle ciężkie. Patrzył na nią tak, jakby na coś czekał, czegoś się spodziewał. Oczekiwał, że kiedyś zrozumie. Kiedyś, nie teraz. Teraz nie warto było więc próbować.
Drzwi zamknęły się, a Norweg został sam ze swoimi myślami.
| zt
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź