Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Leicestershire
Charnwood
AutorWiadomość
Charnwood
Charnoowd to urokliwe miejsce w którym można skryć się pod koroną wiekowych drzew, jak i uraczyć wzrok pięknymi widokami rozciągającymi się ze wzgórza. To miejsce w którym można odpocząć od cywilizacji. Krąży jednak legenda, by pod żadnym pozorem nie wchodzić w las podczas mglistych nocy, mawia się że głos nawołujący pomocy to magiczne stworzenie potrafiące imitować ludzkie słowa, zwabia w ten sposób niczego nieświadomych ludzi, by ci nigdy więcej nie opuścili już lasu błąkając się w nim po kres swych dni.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.11.18 12:07, w całości zmieniany 1 raz
| 25 czerwca, przed 22:00
Serce niemile przeistaczało swój pospolity bieg w szybszy, rejestrowany pod osłonami żeber; uderzało dosadniej, jak gdyby pragnąc roznosić echo nie tylko w niepoliczonych odnogach naczyń, co zabrzmieć złowrogo w zastygłej, gęstej skąpości dźwięków. Otulonej ciemnością - atrament kopuły nieba zanikał, ponad głowami szeleścił stworzony z gałęzi sufit. Podeszwy grzęzły nieznacznie w wilgotnym, okrytym listowiem podłożu. Morze zniekształcającej percepcji wręcz czerni, zdławił szept Lumos - drobna, świetlista kula, w miarę skutecznie pozwalała poruszać się wyznaczoną drogą.
Strach był drastyczny. Był powiedzeniem zbyt wiele, był niewłaściwy, nie wpasowywał się w ramy uczuć, dostosowane do stresujących warunków. Królował przede wszystkim niepokój o swoich krewnych, niepewność - rola zwiadowcy nie była najfortunniejsza, zwłaszcza, kiedy teleportacja z nieznanych przyczyn stała się niemożliwą do wykonania czynnością. Musiał być przede wszystkim ostrożny, świadomy obecności intruzów (oraz prawdopodobnych zakłóceń magii); dorastający wśród tej przyrody nie mógł jednakże zawieść. Nie teraz.
Przeczesujące scenerię spojrzenie, wychwyciło dwa kształty, dwie ludzkie sylwetki, zastygnięte w bierności - na ile umiał aktualnie ocenić - co, jak wiadomo, często bywało zgubne. Trupy? Żywi? Zdecydowane ruchy systematycznie redukowały szczeble dystansu. Pozostało mu obserwować, pozostało kolekcjonować fakty. Leżący w błocie mężczyzna poruszył się, był w lepszym stanie, nie on był priorytetem. Większość uwagi Cadmusa Flinta zdołała osiąść na znanym jemu arystokracie (ich rody znajdowały się w pozytywnych stosunkach; wolał, by nieszczęśliwy wypadek nie spowodował drastycznych zmian w tych relacjach).
- Lordzie Rowle - powiedział tylko, wyraźnie, aby ocenić stan świadomości mężczyzny; pomógł mu usiąść w oparciu o głaz oraz pochylił jego głowę do przodu. Metaliczna woń krwi wgryzała się w jego nozdrza. Znał doskonale objawy choroby, której to atak nastąpił teraz, spowodowanej przez nadużycie czarnomagicznych zaklęć. Ich destrukcyjny wpływ mógłby ciągle siać spustoszenie w ciałach - nie krwotok był najważniejszy, nie sącząca się, ciemna krew, nie obrzęki, nie - oblewana fioletowymi rumieńcami siniaków skóra.
- Vensistero Maxima - rzucił, być może nieco w prewencji, pokładając nadzieję w pomyślnym działaniu za pierwszym razem zaklęcia.
1. anomalie na Lumos
2. anomalie na Vensistero Maxima
Serce niemile przeistaczało swój pospolity bieg w szybszy, rejestrowany pod osłonami żeber; uderzało dosadniej, jak gdyby pragnąc roznosić echo nie tylko w niepoliczonych odnogach naczyń, co zabrzmieć złowrogo w zastygłej, gęstej skąpości dźwięków. Otulonej ciemnością - atrament kopuły nieba zanikał, ponad głowami szeleścił stworzony z gałęzi sufit. Podeszwy grzęzły nieznacznie w wilgotnym, okrytym listowiem podłożu. Morze zniekształcającej percepcji wręcz czerni, zdławił szept Lumos - drobna, świetlista kula, w miarę skutecznie pozwalała poruszać się wyznaczoną drogą.
Strach był drastyczny. Był powiedzeniem zbyt wiele, był niewłaściwy, nie wpasowywał się w ramy uczuć, dostosowane do stresujących warunków. Królował przede wszystkim niepokój o swoich krewnych, niepewność - rola zwiadowcy nie była najfortunniejsza, zwłaszcza, kiedy teleportacja z nieznanych przyczyn stała się niemożliwą do wykonania czynnością. Musiał być przede wszystkim ostrożny, świadomy obecności intruzów (oraz prawdopodobnych zakłóceń magii); dorastający wśród tej przyrody nie mógł jednakże zawieść. Nie teraz.
Przeczesujące scenerię spojrzenie, wychwyciło dwa kształty, dwie ludzkie sylwetki, zastygnięte w bierności - na ile umiał aktualnie ocenić - co, jak wiadomo, często bywało zgubne. Trupy? Żywi? Zdecydowane ruchy systematycznie redukowały szczeble dystansu. Pozostało mu obserwować, pozostało kolekcjonować fakty. Leżący w błocie mężczyzna poruszył się, był w lepszym stanie, nie on był priorytetem. Większość uwagi Cadmusa Flinta zdołała osiąść na znanym jemu arystokracie (ich rody znajdowały się w pozytywnych stosunkach; wolał, by nieszczęśliwy wypadek nie spowodował drastycznych zmian w tych relacjach).
- Lordzie Rowle - powiedział tylko, wyraźnie, aby ocenić stan świadomości mężczyzny; pomógł mu usiąść w oparciu o głaz oraz pochylił jego głowę do przodu. Metaliczna woń krwi wgryzała się w jego nozdrza. Znał doskonale objawy choroby, której to atak nastąpił teraz, spowodowanej przez nadużycie czarnomagicznych zaklęć. Ich destrukcyjny wpływ mógłby ciągle siać spustoszenie w ciałach - nie krwotok był najważniejszy, nie sącząca się, ciemna krew, nie obrzęki, nie - oblewana fioletowymi rumieńcami siniaków skóra.
- Vensistero Maxima - rzucił, być może nieco w prewencji, pokładając nadzieję w pomyślnym działaniu za pierwszym razem zaklęcia.
1. anomalie na Lumos
2. anomalie na Vensistero Maxima
Gość
Gość
The member 'Cadmus Flint' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Wspierał się na ramieniu Apo, z żółcią zastygniętą w gardle, ostatkiem sił wykrzesując z siebie pokłady potężnej, czarnomagicznej mocy. Powietrze wokół źródła anomalii drgało, otaczając ich przedziwną aurą, przypominającą stan nieważkości, lecz dla odmiany, mimo pozornej lekkości, dawał on kontrastowe uczucie uwiązania. Pobielałe knykcie niemal przebijały się przez pergaminową skórę posiniałej dłoni, toczonej atakiem paskudnej choroby; Rowle udawał ślepca, koncentrując się na jednej myśli, przewodzącej całej wyprawie. Echem w głowie odbijała się mantra, skupiona w rozchybotanej anomalii, wyraźnie pękającej pod naciskiem ich zaklęć. Odetchnął, raz, drugi, gwałtownie zasysając powietrze do płuc, jakby chciał nadąć się obronnie przed paraliżującym, palącym bólem wciąż rozlewającym się wrzątkiem w środku. Nagle uderzył go po oczach ostry błysk bieli, mlecznej, lepkiej, rozłażącej się wartkim strumieniem w przestrzeni, zakrywając wyraziste kształty, zlewając się z sylwetkami i pochłaniającymi podziemną grotę. Do bodźców wzrokowych prędko dołączył przeszywający pisk, gwiżdżący w uszach, natężający się, narastający i podnoszący się do ogromnego huku. Czy to pękały stropy i kamienie sypały się im na głowy? Rumor przybrał na sile, pogłębiając dyskomfort, a wszechobecna biel poczęła się rozciągać i zbliżać, wyciągając po niego swoje śliskie macki. Magnus walczył, nie chciał zamykać oczu, przekonany, że wówczas czeka go śmierć, desperacko ścisnął swoją różdżkę, rozwierając powieki, pragnąc jeszcze przeciągnąć ten moment, nie pozwolić zabrać się tak łatwo.
Zamrugał. Porażająca jasność otępiła mężczyznę, nagle wyczulonego na srebrzysty błysk, prześwitujący między potężnymi, grubymi konarami drzew. Leśny baldachim otaczał go ze wszystkich stron - obracając głowę odczuł silne zawroty, więc rozsądnie zaprzestał, skupiając się na pulsującym bólu, dobiegającym jakby z każdej komórki jego ciała. Potarł swoją skroń, ze spokojem patrząc na dłoń, oblepioną klejącą, szkarłatną posoką. Krwawił. Łaskocząca strużka buchnęła żywym strumieniem z jego nosa - gdyby nie spływające krople, kapiące z jego brody, przypuszczalnie nie poczułby, że traci jej więcej. Zamglonym wzrokiem odnalazł Francuza, leżał, poruszał się, żył oraz... smukłą sylwetkę, poruszającą się między drzewami. Szarpnął się instynktownie, próbując wymacać na poszyciu swoją różdżkę, co przypłacił nasileniem się krwawienia. Całkiem niepotrzebnie.
-Flint - wychrypiał, rozluźniając się i bezwładnie opadając na zimny kamień, ze zdziwieniem przyjmując pojawienie się młodego Cadmusa - to nic - machnął ręką - prawą, wiodącą, ukrywając drugą, kaleką za plecami. Nie powinien wiedzieć ani widzieć więcej, niż było to konieczne. Również dla własnego dobra.
Zamrugał. Porażająca jasność otępiła mężczyznę, nagle wyczulonego na srebrzysty błysk, prześwitujący między potężnymi, grubymi konarami drzew. Leśny baldachim otaczał go ze wszystkich stron - obracając głowę odczuł silne zawroty, więc rozsądnie zaprzestał, skupiając się na pulsującym bólu, dobiegającym jakby z każdej komórki jego ciała. Potarł swoją skroń, ze spokojem patrząc na dłoń, oblepioną klejącą, szkarłatną posoką. Krwawił. Łaskocząca strużka buchnęła żywym strumieniem z jego nosa - gdyby nie spływające krople, kapiące z jego brody, przypuszczalnie nie poczułby, że traci jej więcej. Zamglonym wzrokiem odnalazł Francuza, leżał, poruszał się, żył oraz... smukłą sylwetkę, poruszającą się między drzewami. Szarpnął się instynktownie, próbując wymacać na poszyciu swoją różdżkę, co przypłacił nasileniem się krwawienia. Całkiem niepotrzebnie.
-Flint - wychrypiał, rozluźniając się i bezwładnie opadając na zimny kamień, ze zdziwieniem przyjmując pojawienie się młodego Cadmusa - to nic - machnął ręką - prawą, wiodącą, ukrywając drugą, kaleką za plecami. Nie powinien wiedzieć ani widzieć więcej, niż było to konieczne. Również dla własnego dobra.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sądziłem, że nie damy rady. Jak Merlin mi świadkiem, cała wizyta w elektrowni była jedną wielka komedią - przynajmniej w moim wykonaniu. Różdżka odmawiała mi posłuszeństwa na każdym kroku, uniemożliwiając rzucanie najprostszych zaklęć ; dlaczego więc miałaby mi pomóc w momencie ostatecznym? W chwili kiedy rozstrzygało się wszystko? Nie wiedziałem.
A jednak tym razem posłuchała mnie, wspomogła w naprawie magii, w ukierunkowaniu ją na naszą korzyść. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Nie interesował mnie zawód który zasiadł by w umyśle, gdyby stało się inaczej, obawiałem się złości która mogła spaść na nas w tym wypadku. Zadanie było jasno postawione, grupy odpowiednio dobrane, by doprowadzić sprawę do końca. Mieliśmy nie zawieść i nie zawiedliśmy.
Jednak gdy białe, mleczne światło zgarniało nas w swoje objęcia byłem niemal pewien, że ceną za wykonanie zadania jest nasze życie.
Myliłem się, uświadomiłem sobie, gdy ból rozszedł się ogniście po całym ciele. A z ust wydarł się nieposkromiony jęk. Pieprzyłem to, nie miałem zamiaru chować go w sobie, gdy każda jedna część ciała zdawała się napierać bólem na przemęczony umysł. Dłoń kuła okropnie, coś wbijało się w nią. Otworzyłem oczy i pierwszym co udało mi się dojrzeć była mucha. Wielka, obrzydliwa mucha, której bzyczenie wbijało się w moje uszy, jedynie potęgując ból głowy. Dmuchnąłem, chcąc ją odgonić, ta jednak wytrwale latało gdzieś w pobliżu mojej twarzy sprawiając, że automatycznie zgrzytnąłem zębami, zaciskając mocniej szczękę.
Oczy przyzwyczajone już po chwili do ciemności były w stanie zlokalizować dłoń która ugrzęzła w iglaku.
- Putain. - wychrypiałem przeklinając w ojczystym języku. Spróbowałem ruszyć ręką, ból ponownie roziskrzył się w całym ciele. Wiele wysiłku kosztowało mnie wyciągnięcie z krzaka dłoni. A gdy to zrobiłem, próbowałem się na niej wesprzeć by wstać. I choć bolało jak jasna cholera, zaciskałem zęby próbując. Udało mi się jedynie dźwignąć kawałek do góry, nim mięśnie odmówiły posłuszeństwa. - Bordel de merde! - chrypiałem dalej zaschniętym gardłem. W końcu odpuściłem, odpychając się by upaść na plecy. Oddychałem ciężko, nadal czułem każdy z mięśni mojego ciała. Zauważyłem pęknięcie na jednym ze szkieł, ale nie miałem już siły, by podnosić dłoń i zsuwać je z nosa. Spojrzałem w górę, na ciemne, gwieździste niebo. Czy na pewno nam się udało? Czy wspomogliśmy naszych towarzyszy, czy też zgotowaliśmy im zgoła inny los. Niepewność była ciężka do przełknięcia, zwłaszcza, gdy nie można było dostać szybkiej odpowiedzi.
Usłyszałem szelest kroków, jednak byłem zbyt słaby, by móc zareagować. Dłoń zacisnęła się jedynie mocniej na różdżce, jednak nie uniosła. Wątpiłem, bym był w stanie odpowiednio szybko zareagować. Gdy usłyszałem nazwisko Rowle'a poruszyłem się niespokojnie. Czy był tutaj ze mną? Jeśli tak, to czy i reszta tu była? A jeśli nie, to gdzie ich wywiało? Właściwie - zorientowałem się dopiero teraz - gdzie my się znajdowaliśmy?
Nie posiadałem żadnych odpowiedzi.
A jednak tym razem posłuchała mnie, wspomogła w naprawie magii, w ukierunkowaniu ją na naszą korzyść. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Nie interesował mnie zawód który zasiadł by w umyśle, gdyby stało się inaczej, obawiałem się złości która mogła spaść na nas w tym wypadku. Zadanie było jasno postawione, grupy odpowiednio dobrane, by doprowadzić sprawę do końca. Mieliśmy nie zawieść i nie zawiedliśmy.
Jednak gdy białe, mleczne światło zgarniało nas w swoje objęcia byłem niemal pewien, że ceną za wykonanie zadania jest nasze życie.
Myliłem się, uświadomiłem sobie, gdy ból rozszedł się ogniście po całym ciele. A z ust wydarł się nieposkromiony jęk. Pieprzyłem to, nie miałem zamiaru chować go w sobie, gdy każda jedna część ciała zdawała się napierać bólem na przemęczony umysł. Dłoń kuła okropnie, coś wbijało się w nią. Otworzyłem oczy i pierwszym co udało mi się dojrzeć była mucha. Wielka, obrzydliwa mucha, której bzyczenie wbijało się w moje uszy, jedynie potęgując ból głowy. Dmuchnąłem, chcąc ją odgonić, ta jednak wytrwale latało gdzieś w pobliżu mojej twarzy sprawiając, że automatycznie zgrzytnąłem zębami, zaciskając mocniej szczękę.
Oczy przyzwyczajone już po chwili do ciemności były w stanie zlokalizować dłoń która ugrzęzła w iglaku.
- Putain. - wychrypiałem przeklinając w ojczystym języku. Spróbowałem ruszyć ręką, ból ponownie roziskrzył się w całym ciele. Wiele wysiłku kosztowało mnie wyciągnięcie z krzaka dłoni. A gdy to zrobiłem, próbowałem się na niej wesprzeć by wstać. I choć bolało jak jasna cholera, zaciskałem zęby próbując. Udało mi się jedynie dźwignąć kawałek do góry, nim mięśnie odmówiły posłuszeństwa. - Bordel de merde! - chrypiałem dalej zaschniętym gardłem. W końcu odpuściłem, odpychając się by upaść na plecy. Oddychałem ciężko, nadal czułem każdy z mięśni mojego ciała. Zauważyłem pęknięcie na jednym ze szkieł, ale nie miałem już siły, by podnosić dłoń i zsuwać je z nosa. Spojrzałem w górę, na ciemne, gwieździste niebo. Czy na pewno nam się udało? Czy wspomogliśmy naszych towarzyszy, czy też zgotowaliśmy im zgoła inny los. Niepewność była ciężka do przełknięcia, zwłaszcza, gdy nie można było dostać szybkiej odpowiedzi.
Usłyszałem szelest kroków, jednak byłem zbyt słaby, by móc zareagować. Dłoń zacisnęła się jedynie mocniej na różdżce, jednak nie uniosła. Wątpiłem, bym był w stanie odpowiednio szybko zareagować. Gdy usłyszałem nazwisko Rowle'a poruszyłem się niespokojnie. Czy był tutaj ze mną? Jeśli tak, to czy i reszta tu była? A jeśli nie, to gdzie ich wywiało? Właściwie - zorientowałem się dopiero teraz - gdzie my się znajdowaliśmy?
Nie posiadałem żadnych odpowiedzi.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kto pyta, potrafił błądzić.
Ogromna wiedza nie zawsze była tak wzniosła - niekiedy przełamywała gwałtownie, na podobieństwo pnących się odnóg bluszczu mury obecnych wartości, przekonań, zżerała pasożytniczo szeregi cegieł i rozrywała oznajmiające stabilność spoiwo. Nadmierna wiedza potrafiła być zgubna, wiodąc świadomie-nieświadomą istotę, ślepca w natłoku pęczniejących w nim wieści, ku odebraniu ceny (w zdrowiu a nawet iskrze pulsującej w nim egzystencji). Aparat mowy mężczyzny nie drgnął, nie spiął boleśnie swych tkanek; na fałdach krtani nie grzęzły, rwące się w stronę cząstek eteru słowa. Być może (ba, z pewnością) - intuicyjnie rozczytał, że nie powinien. Być może - był doskonale świadomy, jak istotniejsze teraz są jego czyny. To nic. A jednak, c o ś było, Magnusie; to, które było niczym, panoszyło się w twoim ciele, rozlało z twoich tunelów naczyń posokę, promieniowało bólem, czyniło ciebie niezdolnym w podejmowaniu działań. I tylko to, w rzeczy samej, absorbowało Cadmusa, który odganiał wszelkie, niepożądane dygresje upodobnione do niszczycielskiej chmary szarańczy, usiłujące nasycić się świeżym plonem jasno ukształtowanych działań. Zatrzymywał skutecznie. W tym jednym nie mógł akurat zawieść.
Wiedział. Znał go.
Słowa, uformowane wcześniej w obcym języku - które zdołały umknąć spomiędzy warg nieznanego mężczyzny, pozostawały niezrozumieniem; same w sobie, były jedynie strzępkami podniszczonymi przez wówczas znaczniej rozpiętą odległość. Grał na czas, usiłując wyciszyć przesilenie ich organizmów.
- Wkrótce - oznajmił im wobec tego - powinniście być zdolni się utrzymać na nogach. - Nachylił się. Rzeczywiście, ów stan sprawiał wrażenie odrobinę lepszego. Przynajmniej - miał taką nadzieję. Musiał stłumić, możliwie najbardziej tę sprawę - zarówno martwi, odnalezieni w lesie, jak też dłużąca się nieobecność, jego, zwiadowcy albo przybycie niespodziewanych gości, nie malowało się w zbytnio korzystnych barwach.
- Teleportacja jest niemożliwa - stwierdził. Będą musieli wybrać więc inną drogę. Ów fakt, powiązany prawdopodobnie z anomaliami, w oczach Cadmusa stał się obecnie jedną z największych przeszkód. Nie miał pojęcia, czy oni - mieli o tym pojęcie, skoro (na to wygląda) wcześniej nieokreślony zryw magii przeniósł ich na spokojne tereny Charnwood.
- Vensistero Maxima - inkantował to samo, zabezpieczające zaklęcie. Cóż; rzeczywiste przywrócenie im zdrowia wymagało ponadto udziału konkretnych mikstur.
- Fosilio. - Przeniósł się znowu; chciał stłumić krwotok u Rowle'a. Utracił już dostateczną ilość życiodajnego płynu.
Jedno pozostawało pewnym - czekało go sporo pracy.
podwójnie, przez wzgląd na brak Mistrza!
anomalie + k100:
1. Vensistero Maxima
2. Fosilio
Ogromna wiedza nie zawsze była tak wzniosła - niekiedy przełamywała gwałtownie, na podobieństwo pnących się odnóg bluszczu mury obecnych wartości, przekonań, zżerała pasożytniczo szeregi cegieł i rozrywała oznajmiające stabilność spoiwo. Nadmierna wiedza potrafiła być zgubna, wiodąc świadomie-nieświadomą istotę, ślepca w natłoku pęczniejących w nim wieści, ku odebraniu ceny (w zdrowiu a nawet iskrze pulsującej w nim egzystencji). Aparat mowy mężczyzny nie drgnął, nie spiął boleśnie swych tkanek; na fałdach krtani nie grzęzły, rwące się w stronę cząstek eteru słowa. Być może (ba, z pewnością) - intuicyjnie rozczytał, że nie powinien. Być może - był doskonale świadomy, jak istotniejsze teraz są jego czyny. To nic. A jednak, c o ś było, Magnusie; to, które było niczym, panoszyło się w twoim ciele, rozlało z twoich tunelów naczyń posokę, promieniowało bólem, czyniło ciebie niezdolnym w podejmowaniu działań. I tylko to, w rzeczy samej, absorbowało Cadmusa, który odganiał wszelkie, niepożądane dygresje upodobnione do niszczycielskiej chmary szarańczy, usiłujące nasycić się świeżym plonem jasno ukształtowanych działań. Zatrzymywał skutecznie. W tym jednym nie mógł akurat zawieść.
Wiedział. Znał go.
Słowa, uformowane wcześniej w obcym języku - które zdołały umknąć spomiędzy warg nieznanego mężczyzny, pozostawały niezrozumieniem; same w sobie, były jedynie strzępkami podniszczonymi przez wówczas znaczniej rozpiętą odległość. Grał na czas, usiłując wyciszyć przesilenie ich organizmów.
- Wkrótce - oznajmił im wobec tego - powinniście być zdolni się utrzymać na nogach. - Nachylił się. Rzeczywiście, ów stan sprawiał wrażenie odrobinę lepszego. Przynajmniej - miał taką nadzieję. Musiał stłumić, możliwie najbardziej tę sprawę - zarówno martwi, odnalezieni w lesie, jak też dłużąca się nieobecność, jego, zwiadowcy albo przybycie niespodziewanych gości, nie malowało się w zbytnio korzystnych barwach.
- Teleportacja jest niemożliwa - stwierdził. Będą musieli wybrać więc inną drogę. Ów fakt, powiązany prawdopodobnie z anomaliami, w oczach Cadmusa stał się obecnie jedną z największych przeszkód. Nie miał pojęcia, czy oni - mieli o tym pojęcie, skoro (na to wygląda) wcześniej nieokreślony zryw magii przeniósł ich na spokojne tereny Charnwood.
- Vensistero Maxima - inkantował to samo, zabezpieczające zaklęcie. Cóż; rzeczywiste przywrócenie im zdrowia wymagało ponadto udziału konkretnych mikstur.
- Fosilio. - Przeniósł się znowu; chciał stłumić krwotok u Rowle'a. Utracił już dostateczną ilość życiodajnego płynu.
Jedno pozostawało pewnym - czekało go sporo pracy.
podwójnie, przez wzgląd na brak Mistrza!
anomalie + k100:
1. Vensistero Maxima
2. Fosilio
Gość
Gość
The member 'Cadmus Flint' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 54, 52
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 54, 52
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Bolało. Jeden bodziec przedostawał się do zmaltretowanego umysłu, który istotnie chciałby już odlecieć, odpłynąć, odciąć się od wiążącej go ziemskiej powłoki. Omdlenie byłoby wybawieniem od fizycznego dyskomfortu oraz - przede wszystkim - od natłoku poniewierających nim myśli, szumiących w głowie jak najlepsza Ognista Whisky. Doskwierające Magnusowi cierpienie nagle schodziło na dalszy plan, do diabła z połamanymi kończynami i utratą krwi, musiał wiedzieć, czy zdążyli. Zakrztusił się i chwilę trwało, nim odzyskał dech, splunął na niewielką odległość, wypuszczając z ust ślinę wymieszaną z krwią: sinica postępowała, nie patrzył na swoją rękę, lecz czuł soki spływające z dziąseł i pulsowanie Mrocznego Znaku. Choroba wybrała nadzwyczaj dobry moment, by zaatakować - całe szczęście, że nie stało się to wcześniej.
Pieczenie ustało. Magia lecznicza była dla Rowle'a zagadką, lecz podejrzewał, że Flint maczał w tym palce. Znów oddychał pełną piersią, nie czując, iż jego organizm od środka zalano wrzątkiem. Na ja długo, nie wiedział, ale ulga była olbrzymia. Słabo skinął głową, wolał oszczędzać swój głos. Jedno pytanie, chciał wiedzieć tylko jedną rzecz.
-Która jest godzina? - wychrypiał, przytrzymując skraj szaty Cadmusa, gdy ten nachylił się nad nim, aby zbadać go dokładniej. Życzył sobie, by ten nie wziął tego za majaki i odpowiedział mu na nie, bo kurwa, sprawa była poważna. Tryb przypuszczający nie niepokoił go wcale, gdzieś miał teraz zdolność poruszania się na dwóch nogach. Jeśli zawiedli... długo i tak się nią nie nacieszy, więc najpierw pragnął poznać porę dnia. Niebo zwiastowało noc, lecz jak głęboką, nie potrafił określić. Złudna była też zimowa aura letniego dnia - udało im się, czy też nie?
-Niemożliwa? - powtórzył mimowolnie, automatycznie przekręcając głowę, by spojrzeć na Tego Francuza. Mogli mieć z tym coś wspólnego? Ich zadaniem było wypaczenie teleportacji na terenie Azkabanu, czy możliwe, by przypadkowo coś spieprzyli?
Chciał poznać odpowiedzi, najlepiej natychmiast, więc z trudem podźwignął się na nogi, nie zważając na krzywe spojrzenie Cadmusa, który prawdopodobnie wiedział, iż reprymendą nic nie ugra. Rowle był odpowiedzialny za siebie, liczył się z powikłaniami i nieprzyjemnymi skutkami zlekceważenia obrażeń, lecz to nie Flint miał zająć się jego ranami. Cassandra, pod jej opieką poczuje się najpewniej i - tak sądził - uzyska kilka odpowiedzi na frapujące go zagadnienia.
-Musimy dostać się do Londynu - oznajmił, w jednym zdaniu przekazując całkiem skomplikowaną relację. Prosił o pomoc, bez której faktycznie nie mógł się obyć, poraniony, osłabiony, pozbawiony możliwości teleportacji, czego zresztą i tak nie próbowałby w tym stanie.
-Możesz iść? - szorstko zapytał Apollinaire'a, nie czekał już na odpowiedź i zaczął snuć się w ślad za Cadmusem, który bezpiecznie i niezauważenie zapewnił im przeprawę do Londynu.
zt wszyscy
Pieczenie ustało. Magia lecznicza była dla Rowle'a zagadką, lecz podejrzewał, że Flint maczał w tym palce. Znów oddychał pełną piersią, nie czując, iż jego organizm od środka zalano wrzątkiem. Na ja długo, nie wiedział, ale ulga była olbrzymia. Słabo skinął głową, wolał oszczędzać swój głos. Jedno pytanie, chciał wiedzieć tylko jedną rzecz.
-Która jest godzina? - wychrypiał, przytrzymując skraj szaty Cadmusa, gdy ten nachylił się nad nim, aby zbadać go dokładniej. Życzył sobie, by ten nie wziął tego za majaki i odpowiedział mu na nie, bo kurwa, sprawa była poważna. Tryb przypuszczający nie niepokoił go wcale, gdzieś miał teraz zdolność poruszania się na dwóch nogach. Jeśli zawiedli... długo i tak się nią nie nacieszy, więc najpierw pragnął poznać porę dnia. Niebo zwiastowało noc, lecz jak głęboką, nie potrafił określić. Złudna była też zimowa aura letniego dnia - udało im się, czy też nie?
-Niemożliwa? - powtórzył mimowolnie, automatycznie przekręcając głowę, by spojrzeć na Tego Francuza. Mogli mieć z tym coś wspólnego? Ich zadaniem było wypaczenie teleportacji na terenie Azkabanu, czy możliwe, by przypadkowo coś spieprzyli?
Chciał poznać odpowiedzi, najlepiej natychmiast, więc z trudem podźwignął się na nogi, nie zważając na krzywe spojrzenie Cadmusa, który prawdopodobnie wiedział, iż reprymendą nic nie ugra. Rowle był odpowiedzialny za siebie, liczył się z powikłaniami i nieprzyjemnymi skutkami zlekceważenia obrażeń, lecz to nie Flint miał zająć się jego ranami. Cassandra, pod jej opieką poczuje się najpewniej i - tak sądził - uzyska kilka odpowiedzi na frapujące go zagadnienia.
-Musimy dostać się do Londynu - oznajmił, w jednym zdaniu przekazując całkiem skomplikowaną relację. Prosił o pomoc, bez której faktycznie nie mógł się obyć, poraniony, osłabiony, pozbawiony możliwości teleportacji, czego zresztą i tak nie próbowałby w tym stanie.
-Możesz iść? - szorstko zapytał Apollinaire'a, nie czekał już na odpowiedź i zaczął snuć się w ślad za Cadmusem, który bezpiecznie i niezauważenie zapewnił im przeprawę do Londynu.
zt wszyscy
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zbudziła się bardzo późno. Spała wiele godzin, lecz mimo to czuła się wciąż dziwnie ciężka i zmęczona. Senność z powiek zmyła lodowatą wodą, gdy ochlapywała w miednicy twarz. Najchętniej znów przyłożyłaby głowę do poduszki, dziwnie ukojona nocą bez snów... Pierwszą taką od wyjścia z Azkabanu. Od przeszło miesiąca każdej nocy albo spać nie mogła, albo co rusz budziła się z krzykiem. Czuła się tak, jakby znów chorowała na plagę koszmarów, lecz wiedziała, że ta jedna doba w więzieniu odcisnęła nań boleśnie swoje piętno. Wspomnienia najgorszych sennych mar powracały nocą, a do nich dołączały inne, niekiedy jeszcze gorsze. To musiało się jednak skończyć, potrzebowała odpocząć, zregenerować się, odzyskać siły - czekała ją ważna noc. Pierwsza pełnia w szeregach łowców wilkołaków lordów Avery. Nie mogła pozwolić sobie na zmęczenie, czy senność, musiała być w pełni sił i gotowości. Ubiegłego wieczoru, bardzo wcześnie, wypiła solidną dawkę mikstury na sen i ziół uspokajających; ledwie dotknęła głową poduszki, powieki zamknęły się same, a Sigrun pogrążyła się w twardym, mocnym śnie. Za dnia przygotowywała się w absolutnej ciszy. Zazwyczaj towarzyszyła jej muzyka płynąca z gramofonu, bądź śmiech brata, lecz słuchać niczego nie miała ochoty, a Christophera jak nie było, tak nie było. Nie miała nawet sił, by się o to gniewać. Czuła się niesłychanie pusta. Pomimo paskudnego samopoczucia - tliła się w niej dziwna ekscytacja. To było coś nowego. Nigdy nie sądziła, że przyjdzie jej działać na zlecenie samego lorda Avery... lecz nie mogła zaprzeczyć, że wielokrotnie po cichu o tym myślała. Jego ród słynął z walki przeciwko wilkołaków, a pogłoski o brutalności i tańcu na granicy prawa ich łowców dotarły także i do niej. Jako Brygadzista z ramienia Ministerstwa musiała się pilnować; a choć i tak nadużywała nadanej jej władzy, to wciąż uważała, że ograniczają ich procedury i prawo. Nie godziła się z poleceniami izolowania wilkołaków od społeczeństwa, od zawsze była zdania, że należy tych odszczepieńców po prostu wybić. Pełnie spędzane na pilnowaniu tych, którzy dobrowolne poddawali się kontroli, a zarazem przybywali do specjalnie wydzielonego miejsca, pod czujne oko Brygadzistów, uważała za zmarnowane.
Otwierał się jednak przed nią nowy rozdział i nie wątpiła w to, że okaże się dla niej pod kątem zawodowym lepszy. Avery zaproponował jej lepsze od ministerialnych warunki finansowe; choćby dlatego było warto. Do dużej torby o długim ramieniu, którą zwykła przewieszać sobie przez tułów, włożyła wabik dla wilkołaki, kilka fiolek z płynnym srebrem i srebrne łańcuchy, których używała. Znalazły się w nim także sznury i bandaże, tak na wypadek. Zaczarowaną kuszę nosiła na plecach, na przystosowanym doń pasie. Skałę opuściła wyjątkowo wcześnie, w okolicach południa, po sycącym posiłku. Teleportacja nie działała, sieć Fiuu wariowała i była niezwykłe awaryjna. Nie zamierzała tułać się Błędnym Rycerzem z kuszą na plecach do samego Leicestershire. Największym zaufaniem darzyła teraz własną miotłę, której dosiadła i wzbiła się w powietrze. Na wysokości powietrze było jeszcze chłodniejsze, szczypało ją w odsłonięte policzki, lecz założone gogle chroniły przed wiatrem. Na wyznaczone miejsce dotarła późnym popołudniem, a właściwie wczesnym wieczorem. Grupa kilku czarodziejów, w tym jednej kobiety, zebrała się już na skraju lasu. Wylądowała miękko obok nich, rzucając kilka lakonicznych słów przywitania szorstkim tonem; była wśród nich nowa, patrzyli na nią z ciekawością i nutą kpiny. To nie Ministerstwo, nie obowiązywały ich procedury i pracownicza etykieta. Ich spojrzenia przywodziły na myśl te należące do starszych, złośliwych uczniów, gdy pierwszoroczni po raz pierwszy wchodzą do Wielkiej Sali. Rookwood nie zamierzała jednak dać sobie wejść na głowę; przez ostatnie tygodnie snuła się osowiała i przygnębiona, lecz nie zmiękła przecież, ani nie straciła własnej, wewnętrznej siły. Zadarła wysoko brodę i splotła ręce na piersiach, patrząc dowódcy hardo prosto w oczy; nie odwracała wzroku, lecz jednocześnie nie odzywała się. Znała swoją wartość, ale i swoje miejsce. W Ministerstwie Magii musiała przywyknąć do hierarchii, tym bardziej uszanować ją musiała wśród Rycerzy Walpurgii; rozumiała jej istotę, nie zamierzała się więc panoszyć, pewna, że i tak wespnie się wysoko - potrzeba było na to jedynie czasu. W milczeniu wysłuchała przemowy Connera, bo tak nazywał się rosły, barczysty czarodziej mający dowodzić dziś grupą. Mieli wyruszyć jeszcze zmierzchem. Byli w posiadaniu informacji, że w lasach Charnwood podczas ostatniej pełni grasował wilkołak. W nocy słyszano wycie, znaleziono także ślady świadczące o takiej możliwości. Jeśli udało mu się przeżyć tamtą pełnię, powróci w bezpieczne miejsce - a wtedy będą na niego czekać. W oczekiwaniu na sygnał do wyruszenia wyciągnęła z własnej torby fiolkę płynnego srebra; odkorkowała ją i kolejno maczała weń groty kilku strzałek. Z odpowiedniego dystansu uda się jej bestię trafić, a zarazem mocno osłabić, a wówczas zaklęcia będą dużo skuteczniejsze.
Dzień był chłodny jak cały lipiec, lecz gdy zmierzch objął ramionami całą okolicę, zrobiło się jeszcze zimniej; zawsze przepadała za podobną aurą, lecz od Azkabanu... Zimno przywodziło na myśl paskudne wspomnienia. Otuliła się szczelniej szalem, na dłonie wsunęła rękawiczki z miękkiej skóry, aby nie zdrętwiały. Zapadł mrok, a oni wyruszyli w leśną gęstwinę. O tych lasach krążyły legendy, ponoć nocami przemawiały do wędrowców zwierzęta, ludzkim głosem, a oni nigdy stąd nie powracali. Rookwood nie bała się takich bajek i legend. Najpewniej najgorsze co miało ją spotkać, miało już miejsce - w więzieniu dla czarodziejów.
Zza chmur wychynął księżyc w całej swej okazałości; blade światło pełnej, srebrzystej tarczy przedzierało się przez korony drzew. Wędrowali w milczeniu, z różdżkami w pogotowiu, próbując odnaleźć ślady. Minęła godzina, dwie, nie stało się nic. Charnwood było ogromnym obszarem, a oni na nogach nie byli zbyt prędcy; szli więc w milczeniu dalej, w blasku Lumos próbując odnaleźć ślady.
W okolicach północy rozległo się wycie w oddali, które ucho zwykłego czarodzieja nazwałoby zwyczajnym, lecz oni - doświadczeni łowcy wilkołaków - potrafi odróżnić je od zwykłego wilka. Natychmiast każde z nich użyło wabiku na lykantropy, a później... Musieli czekać w gotowości. Każde zajęło ustaloną podczas wcześniejszego zebrania pozycję. Różdżki trzymano w pogotowiu. Sigrun w rękach miała czarodziejską kuszę. Póki się nie sprawdzi i nie pokaże co potrafi, otrzymała polecenie, by trzymać się bardziej z tyłu i wspomagać tych, którzy umieli już ze sobą współpracować. Znów rozległo się wycie, tym razem bliżej. Z różdżki Connera wystrzeliła kula światła, która zawisła wśród koron drzew, ułatwiając im widoczność. Sztuczne światło nie wystraszy bestii; to nie były płochliwe stworzenia, lecz krwiożercze potwory, a wabiki drażniły ich zmysły, ciągnąc ku łowcom. Zbliżał się. Rookwood czuła, że wszystkie jej mięśnie napinają się, ciało przygotowywało się do walki; nie lękała się, to nie była wszak pierwsza jej pełnia.
W pobliżu rozległo się wycie. Rozglądała się czujnie wokół, całą sobą, ruchy miała pewne i szybkie, aby nie zaskoczył nikogo. Spojrzała na Connera; prawą ręką dawał znak skąd dochodziło wycie, część łowców zwróciła się więc w tamtę stronę.
Czekali na niego, chcąc zwabić bestię w pułapkę - nie na próżno. W końcu się pojawił w całej swej okazałości, a widok ten mroził w krew żyłach. Bestie wielka na dwa metry, silnie zbudowana i z pyskiem w krwi ofiary, którą musiała się już posilić. Rookwood kiedyś sądziła, że to najgorszy widok, z jakim przyszło się jej zmierzyć, lecz teraz - choć wciąż nie umniejszała siły wilkołaków - musiała przyznać, ze widok tego, co dementor miał pod kapturem, zrobiło nań o wiele większe wrażenie i bynajmniej nie w pozytywnym kontekście.
Sigrun nie czekała na sygnał. Od razu posłała ku bestii kilka strzał, których groty wcześniej umoczyła w płynnym srebrze; bestia zawyła zarówno z bólu, jak i wściekłości. Wilkołak rzucił się ku najbliższemu czarodziejowi, lecz mieli nad nim zdecydowaną przewagę - liczebną. Z różdżek doświadczonych łowców natychmiast wystrzeliły zaklęci, ku pokrytemu futrem cielsku pomknęły różnobarwne promienie. Kilka z nich trafiło w najczulsze miejsca, Rookwood miała do czynienia z profesjonalistami; sama także odrzuciła kuszę na bok i uniosła różdżkę. Spinnet z pomocą Connera zdołał spętać wilkołaka srebrnymi łańcuchami, uniemożliwiając mu ruchy. Udało się. Rookwood była zadowolona z przebiegu tej akcji, lecz jednocześnie świadoma, że tym razem było ich więcej - ze względu na szalejące anomalie. Ponoć zazwyczaj polowali w mniejszych grupach, zadanie było więc trudniejsze, lecz wciąż wykonalne. Bestia wyła i szarpała się, musieli ją uciszyć. Nie zrobili to zaklęciem. Conner pozbawił wilkołaka łba.
Zapadła głucha cisza. Spojrzał na Sigrun pytająco, z lekkim, kpiącym uśmiechem, jakby spodziewał się, ze zrobi to na niej wrażenie - nie zrobiło. Kiwnęła mu głową na znak uznania. Jednego odszczepieńca mniej. Trzeba się pozbyć ciała, oznajmiła głośno. Najchętniej przy pomocy ognia, dodała w myślach. Przynajmniej nie będzie tak cholernie zimno.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 15 lipca 1956 OBÓZ
Pogoda dopisała obozowiczom wspaniale. Pod niebem znajdowało się tego dnia zaledwie kilka chmurek, jednocześnie słońce przyjemnie grzało i przybarwiało blade twarze na ciemniejsze barwy. Tegoż pięknego dnia lekko za miastem pewien Bott czekał na zbiór osób bardziej mniej lub wcale sobie nie znanych by zabrać wszystkich w otchłanie mugolskiej dziczy.
Cieszył się na ten wyjazd i liczył że wszyscy powitają go z podobnym entuzjazmem - po prostu na wypad do lasu i oderwanie się od wszystkiego, od miasta, od problemów tych skali wielkiej jak i tych skali ludzkiej, a wszystkich jakoś tak sporo się ostatnio porobiło. I wyszło na to, że zapowiedział kilku osobom obóz, gdzieś wspomniał by zapraszać kogo kto chce - organizacji nie było wiele, a ostatecznie zgłosiło się kilka osób, z czego wcale nie wszystkich szczególnie znał. Co nie stanowiło problemu.
Wystarczyło że zrzucili się na sprzęt którego będą używali, bo i owszem, oto Bertie Bott czekał na wszystkich w umówionym miejscu z odliczoną ilością pakunków. Pakunki były podłużne, materiałowe, miały rączkę by wygodnie się je niosło, w środku zawierały różnego rodzaju przedmioty, niewątpliwie jakieś twarde pręty, niewątpliwie po trochę jedzenia, szczegóły z resztą obozowiczom dane będzie zobaczyć niebawem.
Bott szczególnie cieszył się na wieści, że na organizowanym spotkaniu będą czarodzieje całkowicie niezaznajomieni z mugolskim światem, z dedykacją specjalnie dla nich przewidział kilka urozmaiceń!
Może nawet część z umiejętności jakie tutaj zdobędą przyda im się w najbliższej przyszłości? Nie wiadomo w końcu ile potrwa jeszcze szaleństwo anomalii, warto więc zapoznawać się z niemagicznymi przyrządami i sposobami na niektóre sytuacje.
Zgodnie z zapowiedziami piętnastego lipca o godzinie piętnastej stał na przystanku trochę już oddalonym od głównej części Londynu, bliżej szosy. Przystanek stanowił wysoki pręt z przybitym nań rozkładem jazdy, podał adres w notce jaką rozpuścił ze wszystkimi informacjami jakie mieć trzeba - choć nie było ich zbyt wiele. Z uśmiechem na ustach witał kolejnych pojawiających się czarodziejów, wskazywał na tobołki i kazał brać po jednym.
Jednocześnie starał się doliczyć ile osób jest, czy ktoś się nie spóźnia lub czy nie przyszło o kogoś za dużo. Co w sumie nie stanowiłoby z resztą problemu.
A więc zbieramy się w tej kolejce <3 Na dotarcie na miejsce wszyscy chętni mają czas do 18.07., jeśli ktoś jest chętny a się nie zapisywał - także zapraszam. Wydarzenie jest przewidziane na około osiem kolejek, chyba że czegoś nie przewidziałam lub źle policzyłam ale jak wiecie jestem rozgarnięta i na pewno wszystko jest okej.
W tej chwili jesteśmy pod Londynem, ale jeszcze nie w leśnej okolicy.
Bardzo proszę o opisanie w czym przychodzicie!
Pogoda dopisała obozowiczom wspaniale. Pod niebem znajdowało się tego dnia zaledwie kilka chmurek, jednocześnie słońce przyjemnie grzało i przybarwiało blade twarze na ciemniejsze barwy. Tegoż pięknego dnia lekko za miastem pewien Bott czekał na zbiór osób bardziej mniej lub wcale sobie nie znanych by zabrać wszystkich w otchłanie mugolskiej dziczy.
Cieszył się na ten wyjazd i liczył że wszyscy powitają go z podobnym entuzjazmem - po prostu na wypad do lasu i oderwanie się od wszystkiego, od miasta, od problemów tych skali wielkiej jak i tych skali ludzkiej, a wszystkich jakoś tak sporo się ostatnio porobiło. I wyszło na to, że zapowiedział kilku osobom obóz, gdzieś wspomniał by zapraszać kogo kto chce - organizacji nie było wiele, a ostatecznie zgłosiło się kilka osób, z czego wcale nie wszystkich szczególnie znał. Co nie stanowiło problemu.
Wystarczyło że zrzucili się na sprzęt którego będą używali, bo i owszem, oto Bertie Bott czekał na wszystkich w umówionym miejscu z odliczoną ilością pakunków. Pakunki były podłużne, materiałowe, miały rączkę by wygodnie się je niosło, w środku zawierały różnego rodzaju przedmioty, niewątpliwie jakieś twarde pręty, niewątpliwie po trochę jedzenia, szczegóły z resztą obozowiczom dane będzie zobaczyć niebawem.
Bott szczególnie cieszył się na wieści, że na organizowanym spotkaniu będą czarodzieje całkowicie niezaznajomieni z mugolskim światem, z dedykacją specjalnie dla nich przewidział kilka urozmaiceń!
Może nawet część z umiejętności jakie tutaj zdobędą przyda im się w najbliższej przyszłości? Nie wiadomo w końcu ile potrwa jeszcze szaleństwo anomalii, warto więc zapoznawać się z niemagicznymi przyrządami i sposobami na niektóre sytuacje.
Zgodnie z zapowiedziami piętnastego lipca o godzinie piętnastej stał na przystanku trochę już oddalonym od głównej części Londynu, bliżej szosy. Przystanek stanowił wysoki pręt z przybitym nań rozkładem jazdy, podał adres w notce jaką rozpuścił ze wszystkimi informacjami jakie mieć trzeba - choć nie było ich zbyt wiele. Z uśmiechem na ustach witał kolejnych pojawiających się czarodziejów, wskazywał na tobołki i kazał brać po jednym.
Jednocześnie starał się doliczyć ile osób jest, czy ktoś się nie spóźnia lub czy nie przyszło o kogoś za dużo. Co w sumie nie stanowiłoby z resztą problemu.
A więc zbieramy się w tej kolejce <3 Na dotarcie na miejsce wszyscy chętni mają czas do 18.07., jeśli ktoś jest chętny a się nie zapisywał - także zapraszam. Wydarzenie jest przewidziane na około osiem kolejek, chyba że czegoś nie przewidziałam lub źle policzyłam ale jak wiecie jestem rozgarnięta i na pewno wszystko jest okej.
W tej chwili jesteśmy pod Londynem, ale jeszcze nie w leśnej okolicy.
Bardzo proszę o opisanie w czym przychodzicie!
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bała się, oczywiście, że tak. Świat mugoli był dla Rii czymś nieznanym, czymś legendarnym, o którym czasem słyszy się z opowieści starszych pań, ale nie do końca wierzy się w istnienie dziejących się w historii wydarzeń. Rudowłosa widziała wiele mugolskich domów - niektóre rzeczywiście różniły się od magicznych chat w Ottery St. Catchpole, ale wszystkie niecodzienne rozwiązania jakimi raczyli się nie-czarodzieje pozostały dla czarownicy wiedzą tajemną. Taką, do której Rhiannon nie zbliżała się na więcej niż kilka stóp; choć potrafiła wzniecić ogień bez użycia różdżki. To jedyne, co pewnego popołudnia podpatrzyła od sąsiadki w podeszłym wieku. Cała reszta pozostawała terenem niezbadanym, mitycznym stworem, jakiego jeszcze Weasley nie zdołała okiełznać pochłonięta przez świat nasycony cudem magii. Sprzątała ręcznie, ale posiłki przygotowywała dla schorowanych mugoli w tajemnicy przed oczami niepowołanych osób wymachując różdżką - tak było bezpieczniej, nawet w obliczu unoszących się w powietrzu anomalii. Dzięki takim zabiegom Harpia nigdy nie pocięła sobie palców, tak jak nie poparzyła wrzątkiem połowy ciała, co mogło mieć miejsce przy korzystaniu z nowoczesnych kuchenek bądź pieców, a także czajników. Wodę prościej było zagotować stosownym zaklęciem bądź w ogóle użyć relashio do osiągnięcia zamierzonych efektów. Prościej oraz szybciej - za każdym razem, kiedy Ria wyobrażała sobie życie pozbawione tak wygodnej formy egzystencji jaką była magia, współczuła wszystkim mugolom. Mieli nieporównywalnie trudniej w swojej codzienności, ale to może lepiej? Może potrafili zahartować ducha tak, jak im, czarodziejom się to nawet nie śniło? Rudzielec lubił niekiedy myśleć o pozytywnym wpływie ciężkiej pracy na charakter człowieka, to zawsze niosło ze sobą pewnego rodzaju otuchę na zmartwione losem innych serce. Jako samozwańcza zbawicielka świata Weasley cierpiała kilkakrotnie bardziej w obliczu niemocy lub niesprawiedliwości - bardziej niż inni, osobniki bez tendencji do zgrywania bohaterów za dychę.
Jednak oprócz strachu w piegowatej duszy grała muzyka podekscytowania czymś nowym, nieznanym. Obóz dla zuchwalców próbujących przeżyć w niesprzyjających warunkach, z dala od cywilizacji oraz wygód - to brzmiało jak wyzwanie, któremu Rhiannon chciała i musiała podołać. Uwielbiała sprawdzać się na każdym kroku, badać własne granice oraz wytrzymałość na różnorakie czynniki zewnętrzne, na które miała niewielki wpływ. Okazja okazała się zbawienna dla karmiącej się adrenaliną duszy. Z uśmiechem spakowała kilka najpotrzebniejszych peleryn oraz różdżkę. Nigdy się z nią nie rozstawała i to, że miała z niej nie korzystać nie wydawało się dla Harpii dostatecznym argumentem na pozbycie się tak cennego przedmiotu. Włosy spięła starannie w wysoki kok, ujarzmiając tym samym rude, gęste oraz równie nieokrzesane co właścicielka włosy. Do tego długa suknia z równie długim rękawem, a także buty za kostkę - nie, nie pasowało to do siebie w ogóle, ale Ria przedkładała wygodę nad efekty wizualne. Do ręki wzięła niewielki kuferek i była już gotowa. Pożegnała się całusem z zaspaną mamą, prawdopodobnie robiąc błąd odmawiając śniadania - prawda była taka, że ambitna, była gryfonka z góry założyła, że zdobycie pożywienia będzie pierwszą rzeczą, jaką powinna zrobić tego dnia. Zaraz po wybraniu się pod kamienicę w jakiej mieszkali jej krewni - i pod jaką umówiła się z Rowan. Musieli ustalić wspólny punkt zborny, ponieważ jeżdżenie do wszystkich Błędnym Rycerzem zajęłoby pół dnia; nie posiadali tyle czasu.
- Jest fenomenalna, na pewno polubicie się od pierwszego wejrzenia - powiedziała do Sproutówny jak tylko zbliżyła się do przyjaciółki, a powitaniom stało się zadość. Razem poczekały na dole na gotową do drogi Nealę, którą Rhiannon również wylewnie powitała. - To właśnie Rowan, a to Neala, moja siostrzyczka - przedstawiła obie panie nie bez dumy. Wypięła nawet pierś do przodu; na upstrzonej złocistymi piegami twarzy zatańczył szczery uśmiech. - Nie mogę się już doczekać. Też czujecie podekscytowanie? - zagadnęła z typowym dla siebie optymizmem kiedy maszerowały uliczkami w stronę miejsca zbiórki z pozostałymi uczestnikami obozu przetrwania. O dwie towarzyszki się nie obawiała, rudzielce zostały stworzone do dogadywania się. Nie mogło być inaczej. - Wyznam wam, że nie znam się na mugolskiej technologii, a ponoć dużo jej będzie podczas wypadu. Jednak sądzę, że z taką ekipą nic nie będzie nam straszne - paplała dalej, później jeszcze kontynuując świergot oraz zachwycone peany na temat nowych doświadczeń. I nim się obejrzały, a już znalazły się na osobliwym punkcie docelowym. - Cześć Bertie! - przywitała się entuzjastycznie z Bottem. Ria rozejrzała się wokół - dotarły jako pierwsze, pomijając oczywiście organizatora eskapady. Cóż, niewątpliwie czarownica zdziwi się widokiem pewnego pana, z którym raptem dwa dni temu spotkała się na Horizont Alley; a spotkanie to nosiło znamiona krępującego. Teraz nie przejmowała się absolutnie niczym, ciesząc się z wycieczki.
Jednak oprócz strachu w piegowatej duszy grała muzyka podekscytowania czymś nowym, nieznanym. Obóz dla zuchwalców próbujących przeżyć w niesprzyjających warunkach, z dala od cywilizacji oraz wygód - to brzmiało jak wyzwanie, któremu Rhiannon chciała i musiała podołać. Uwielbiała sprawdzać się na każdym kroku, badać własne granice oraz wytrzymałość na różnorakie czynniki zewnętrzne, na które miała niewielki wpływ. Okazja okazała się zbawienna dla karmiącej się adrenaliną duszy. Z uśmiechem spakowała kilka najpotrzebniejszych peleryn oraz różdżkę. Nigdy się z nią nie rozstawała i to, że miała z niej nie korzystać nie wydawało się dla Harpii dostatecznym argumentem na pozbycie się tak cennego przedmiotu. Włosy spięła starannie w wysoki kok, ujarzmiając tym samym rude, gęste oraz równie nieokrzesane co właścicielka włosy. Do tego długa suknia z równie długim rękawem, a także buty za kostkę - nie, nie pasowało to do siebie w ogóle, ale Ria przedkładała wygodę nad efekty wizualne. Do ręki wzięła niewielki kuferek i była już gotowa. Pożegnała się całusem z zaspaną mamą, prawdopodobnie robiąc błąd odmawiając śniadania - prawda była taka, że ambitna, była gryfonka z góry założyła, że zdobycie pożywienia będzie pierwszą rzeczą, jaką powinna zrobić tego dnia. Zaraz po wybraniu się pod kamienicę w jakiej mieszkali jej krewni - i pod jaką umówiła się z Rowan. Musieli ustalić wspólny punkt zborny, ponieważ jeżdżenie do wszystkich Błędnym Rycerzem zajęłoby pół dnia; nie posiadali tyle czasu.
- Jest fenomenalna, na pewno polubicie się od pierwszego wejrzenia - powiedziała do Sproutówny jak tylko zbliżyła się do przyjaciółki, a powitaniom stało się zadość. Razem poczekały na dole na gotową do drogi Nealę, którą Rhiannon również wylewnie powitała. - To właśnie Rowan, a to Neala, moja siostrzyczka - przedstawiła obie panie nie bez dumy. Wypięła nawet pierś do przodu; na upstrzonej złocistymi piegami twarzy zatańczył szczery uśmiech. - Nie mogę się już doczekać. Też czujecie podekscytowanie? - zagadnęła z typowym dla siebie optymizmem kiedy maszerowały uliczkami w stronę miejsca zbiórki z pozostałymi uczestnikami obozu przetrwania. O dwie towarzyszki się nie obawiała, rudzielce zostały stworzone do dogadywania się. Nie mogło być inaczej. - Wyznam wam, że nie znam się na mugolskiej technologii, a ponoć dużo jej będzie podczas wypadu. Jednak sądzę, że z taką ekipą nic nie będzie nam straszne - paplała dalej, później jeszcze kontynuując świergot oraz zachwycone peany na temat nowych doświadczeń. I nim się obejrzały, a już znalazły się na osobliwym punkcie docelowym. - Cześć Bertie! - przywitała się entuzjastycznie z Bottem. Ria rozejrzała się wokół - dotarły jako pierwsze, pomijając oczywiście organizatora eskapady. Cóż, niewątpliwie czarownica zdziwi się widokiem pewnego pana, z którym raptem dwa dni temu spotkała się na Horizont Alley; a spotkanie to nosiło znamiona krępującego. Teraz nie przejmowała się absolutnie niczym, ciesząc się z wycieczki.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Jak tylko Bertie dał znać, że planuje zafundować czarodziejom survival, to Titus jakby całkowicie odżył. W ostatnim czasie nie miał zbyt wiele czasu na spontaniczne zabawy, całe dnie uciekając przed kolejnymi szlachciankami zaproszonymi do zamku Lancaster przez samą panią Ollivander - spędzał więc czas w sklepie na Pokątnej, warsztacie, do którego wstęp mieli tylko członkowie rodziny oraz w tych zdecydowanie bardziej opustoszałych kątach posiadłości, gdzie jedynymi towarzyszami były zamkowe duchy, albo ożywione rzeźby głodne rozmów z żywymi. Przyszedł więc lipiec, a on kompletnie nie miał życia, znowu zacieśniając przyjaźnie z książkami...
Mugolski świat znał dosyć dobrze - w Hogwarcie owszem, kompletnie go to nie interesowało i wolał się wydurniać zamiast uważać na lekcjach, ale z czasem świat pozbawiony magii jakoś tak... zauroczył go. Motoryzacja okazała się niezwykle ciekawą dziedziną, a znajomość z Lottą dała do zrozumienia, że i bez czarów człowiek jest w stanie sobie w życiu poradzić. Pomimo tego mugolska moda wciąż pozostawała dlań czarną magią, więc gdy pojawił się na umówionym miejscu wyglądał co najmniej... ekstrawagancko. Przyzwyczajony do powłóczystych szat, tym razem odział się w wysokie gumowce, spodnie sięgające ledwie kolan, w miarę elegancką marynarkę w barwną kratę i... damską podomkę w kwiaty, która stanowiła swego rodzaju zamiennik tego, co nosił na co dzień. Kapelusz z szerokim rondem wieńczył ten przedziwny strój, chroniąc przed słońcem nie tylko prawie łysą głowę, ale także niebieskie oczęta. Miał również swoją zaczarowaną torbę z różnymi drobiazgami, które być może mogły mu się przydać - honorowe miejsce zajmowały oczywiście fajerwerki i wygaszacz, różdżka, choć ufał, że ta nie będzie potrzebna.
- CZEŚĆ BERTIE!! - ryknął z daleka, machając do przyjaciela jedną ręką, a gdy wreszcie przystanął obok, to wyciągnął ku niemu dłoń by zbić piąteczkę z uściskiem. Radosna twarz Botta zawsze poprawiała mu humor i naprawdę był niezwykle rad, że może nazywać się jego przyjacielem - Nieźle to sobie wymyśliłeś. Zaplanowałeś jakieś walki z niedźwiedziem na gołe pięści, albo coś w tym guście? - roześmiał się, po czym przesunął spojrzeniem po trzech kolejnych uczestnikach wycieczki. Trzech uroczych rudzielcach - Cześć Neala, jak się masz? - powitał znajomą Weasleyównę, uprzednio zdejmując z głowy kapelusz, bo przecież nie wypadało się witać z nakryciem na łbie - Cześć i cześć. - ukłonił się lekko przed kolejnymi uczestniczkami eskapady, do obu posyłając szczere uśmiechy - Jak nastroje przed przygodą życia? - zapytał, schylając się po jeden z pakunków przygotowanych przez organizatora.
Mugolski świat znał dosyć dobrze - w Hogwarcie owszem, kompletnie go to nie interesowało i wolał się wydurniać zamiast uważać na lekcjach, ale z czasem świat pozbawiony magii jakoś tak... zauroczył go. Motoryzacja okazała się niezwykle ciekawą dziedziną, a znajomość z Lottą dała do zrozumienia, że i bez czarów człowiek jest w stanie sobie w życiu poradzić. Pomimo tego mugolska moda wciąż pozostawała dlań czarną magią, więc gdy pojawił się na umówionym miejscu wyglądał co najmniej... ekstrawagancko. Przyzwyczajony do powłóczystych szat, tym razem odział się w wysokie gumowce, spodnie sięgające ledwie kolan, w miarę elegancką marynarkę w barwną kratę i... damską podomkę w kwiaty, która stanowiła swego rodzaju zamiennik tego, co nosił na co dzień. Kapelusz z szerokim rondem wieńczył ten przedziwny strój, chroniąc przed słońcem nie tylko prawie łysą głowę, ale także niebieskie oczęta. Miał również swoją zaczarowaną torbę z różnymi drobiazgami, które być może mogły mu się przydać - honorowe miejsce zajmowały oczywiście fajerwerki i wygaszacz, różdżka, choć ufał, że ta nie będzie potrzebna.
- CZEŚĆ BERTIE!! - ryknął z daleka, machając do przyjaciela jedną ręką, a gdy wreszcie przystanął obok, to wyciągnął ku niemu dłoń by zbić piąteczkę z uściskiem. Radosna twarz Botta zawsze poprawiała mu humor i naprawdę był niezwykle rad, że może nazywać się jego przyjacielem - Nieźle to sobie wymyśliłeś. Zaplanowałeś jakieś walki z niedźwiedziem na gołe pięści, albo coś w tym guście? - roześmiał się, po czym przesunął spojrzeniem po trzech kolejnych uczestnikach wycieczki. Trzech uroczych rudzielcach - Cześć Neala, jak się masz? - powitał znajomą Weasleyównę, uprzednio zdejmując z głowy kapelusz, bo przecież nie wypadało się witać z nakryciem na łbie - Cześć i cześć. - ukłonił się lekko przed kolejnymi uczestniczkami eskapady, do obu posyłając szczere uśmiechy - Jak nastroje przed przygodą życia? - zapytał, schylając się po jeden z pakunków przygotowanych przez organizatora.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Archibald wciąż nie wiedział dlaczego zgodził się na coś takiego. Mugolski obóz? Wręcz mu nie wypadało pojawiać się w takim miejscu. To wszystko przez Aleksandra - chciał wziąć udział w tej wątpliwej atrakcji i jakoś tak wyszło, że ostatecznie Archibald pojawił się razem z nim. Ubrał się w dość wygodne ciemne spodnie i zieloną koszulkę polo, a pod pachą trzymał swój ulubiony sweter. Na nogach miał swoje ulubione, z lekka nawet znoszone, skórzane brązowe buty - to jego standardowy strój na długie spacery po Weymouth, który powinien się również sprawdzić w tych warunkach. Chociaż z drugiej strony nie miał pojęcia czego się spodziewać. Prawdę mówiąc, w ogóle nie zainteresował się tym wydarzeniem i nawet nie był do końca pewny ile to w ogóle będzie trwać. Byle nie za długo - przywiązał się do swojej różdżki. Poza tym kompletnie nie znał się na mugolach, byli dla niego jak czarna magia. Tajemniczy, niedostępni, może nawet odrobinę niebezpieczni - szczególnie ze względu na ostatnie anomalie. A może również niemagiczni będą brali w tym udział? Po plecach Archibalda przeszedł dreszcz, wtedy na pewno nie odda swojej różdżki.
Dotarł na miejsce przed Aleksandrem. Spojrzał na zebranych już uczestników, zauważając wśród nich parę znajomych twarzy, ale to nieważne, bo wszyscy byli zdecydowanie od niego młodsi. Stwierdził, że znacząco podwyższa swoją osobą średnią wieku tego towarzystwa i tym bardziej poczuł się nieswojo - po co on się na to zgodził, doprawdy. Przywitał się ze wszystkimi i od razu pofrunął myślami do Dorset, gdzie mógł teraz odpoczywać. Leżeć nad oceanem, popijać pyszne wino i zajadać się pleśniowymi serami z najwyższej półki. A nie być tutaj, gdzieś na obrzeżach miasta, i zastanawiać się co im przyjdzie dzisiaj robić. Co oni w ogóle będą tutaj jeść?! Będą polować na dzikie zwierzęta? A gdzie będą spać? Na ziemi?! Archibald dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać co go może tutaj czekać i coraz bardziej żałował, no naprawdę, trzeba było się polenić a nie ośmieszać.
Dotarł na miejsce przed Aleksandrem. Spojrzał na zebranych już uczestników, zauważając wśród nich parę znajomych twarzy, ale to nieważne, bo wszyscy byli zdecydowanie od niego młodsi. Stwierdził, że znacząco podwyższa swoją osobą średnią wieku tego towarzystwa i tym bardziej poczuł się nieswojo - po co on się na to zgodził, doprawdy. Przywitał się ze wszystkimi i od razu pofrunął myślami do Dorset, gdzie mógł teraz odpoczywać. Leżeć nad oceanem, popijać pyszne wino i zajadać się pleśniowymi serami z najwyższej półki. A nie być tutaj, gdzieś na obrzeżach miasta, i zastanawiać się co im przyjdzie dzisiaj robić. Co oni w ogóle będą tutaj jeść?! Będą polować na dzikie zwierzęta? A gdzie będą spać? Na ziemi?! Archibald dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać co go może tutaj czekać i coraz bardziej żałował, no naprawdę, trzeba było się polenić a nie ośmieszać.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Od kilku dni wizja obozu włóczyła się za Susanne, stając się najlepszym odciągaczem uwagi, jaki trafił się w ostatnich miesiącach. Na horyzoncie majaczył również Festiwal Lata, w którym pokładała spore nadzieje, lecz to wyprawa pod przywództwem Bertiego zajęła pierwsze miejsce w kolejce. Lovegood nie mogła zaprzeczyć - martwiła się i stresowała możliwymi konsekwencjami oraz niedopatrzeniami w organizacji, nie ze względu na Botta (przecież ufała mu - mogłaby nawet stwierdzić, iż bezgranicznie), lecz na anomalie oraz czarnoksiężników, panoszących się w każdym możliwym zakątku. Myśl o zastosowaniu silnych zaklęć ochronnych uczepiła się jej i nie omieszkała kilkukrotnie przypominać o tym przyjacielowi - na szczęście wykazał się ogromną cierpliwością, zaś Sue miała pewność, że nie wyleci mu to z pamięci przy natłoku innych spraw. Nawet nie próbowała zaglądać w notatki i wnikać w pomysły cukiernika, co nie byłoby zadaniem trudnym, kiedy miała go za ścianą - pragnęła cieszyć się uczestnictwem w wyjątkowej przygodzie, korzystać z niej w pełni, nawet jeśli do mugolskich wynalazków od zawsze podchodziła z dużą rezerwą i dystansem; nie dawała się namówić dziadkom na szalone eksperymenty z pałazkami, czy jak tam zwali te małe, krótkie drewienka ze śmieszną kulką na końcu, uwielbiała za to czarować. Dopiero po czasie, prawdopodobnie motywowana sentymentem oraz tęsknotą za bliskimi członkami rodziny, zdecydowała się na próby obcowania z niemagicznymi wynalazkami. Nie spodziewała się, że poradzi sobie lepiej niż reszta uczestników. Może jej oczy widziały parę urządzeń oraz wykonywanych za ich pomocą czynności, ale przewaga w dalszym ciągu była znikoma - nie pamiętała i nie wiedziała o mugolskim świecie prawie nic.
Wyjątkowo zjawiła się nieco później, odkładając pakowanie na ostatnią chwilę, obiecując Bertiemu, że niedługo przybędzie na miejsce zbiórki - jeszcze tylko parę drobiazgów i będzie gotowa! Pełna torba ciążyła na ramieniu, ale transmutacyjne zaklęcie poradziło sobie z jej wagą, zmniejszając o połowę... gorzej, że anomalie również dodały swoje trzy grosze podczas tego drobnego zabiegu, wywołując u białowłosej okropne zawroty głowy i znacząc łokcie oraz przedramiona sinymi plamami. W trakcie podróży Błędnym Rycerzem zdążyły lekko stracić na intensywności, lecz zaczęły uporczywie swędzieć. Na domiar złego, kierowca wysadził ją nie do końca tam, gdzie chciała, więc do niewielkiej grupki przybliżała się powoli, nadrabiając dystans na piechotę - z ulgą, jeszcze z dystansu, zauważając, że nie jest ostatnia. Plamy pokrywające ręce przybrały wściekle pomarańczową barwę, kiedy witała się z resztą i przypominały bardziej placki rozpryśniętej farby niż efekt anomalii.
- Cześć - machnęła krótko ręką, a pierwszym, co zauważyła, była nietęga mina Archibalda. Przechyliła lekko głowę, przyglądając się mężczyźnie, torba zaś wylądowała u jej stóp z łoskotem większym, niż na to wyglądała. Coś się chyba stłukło, ale nie przejęła się wcale - ważniejsze sprawy miały priorytet. - Trzeba uważać, chandruny grasują i bardzo się na pana czają - stwierdzenie zabrzmiało niefrasobliwie i poważnie w tej samej chwili, Lovegood zaś rozglądała się już po obecnych - dużo tu mieli rudzielców! Na tę refleksję pomarańczowe znamiona pozieleniały, przypominając bardziej trawę. Może nawet zbyt bardzo, gdyż zielone kępki tejże zaczęły wyrastać powoli z przebarwionych miejsc na skórze. Westchnęła zrezygnowana. - Bez czarów porost trawy chyba nam nie grozi - oby.
Wyjątkowo zjawiła się nieco później, odkładając pakowanie na ostatnią chwilę, obiecując Bertiemu, że niedługo przybędzie na miejsce zbiórki - jeszcze tylko parę drobiazgów i będzie gotowa! Pełna torba ciążyła na ramieniu, ale transmutacyjne zaklęcie poradziło sobie z jej wagą, zmniejszając o połowę... gorzej, że anomalie również dodały swoje trzy grosze podczas tego drobnego zabiegu, wywołując u białowłosej okropne zawroty głowy i znacząc łokcie oraz przedramiona sinymi plamami. W trakcie podróży Błędnym Rycerzem zdążyły lekko stracić na intensywności, lecz zaczęły uporczywie swędzieć. Na domiar złego, kierowca wysadził ją nie do końca tam, gdzie chciała, więc do niewielkiej grupki przybliżała się powoli, nadrabiając dystans na piechotę - z ulgą, jeszcze z dystansu, zauważając, że nie jest ostatnia. Plamy pokrywające ręce przybrały wściekle pomarańczową barwę, kiedy witała się z resztą i przypominały bardziej placki rozpryśniętej farby niż efekt anomalii.
- Cześć - machnęła krótko ręką, a pierwszym, co zauważyła, była nietęga mina Archibalda. Przechyliła lekko głowę, przyglądając się mężczyźnie, torba zaś wylądowała u jej stóp z łoskotem większym, niż na to wyglądała. Coś się chyba stłukło, ale nie przejęła się wcale - ważniejsze sprawy miały priorytet. - Trzeba uważać, chandruny grasują i bardzo się na pana czają - stwierdzenie zabrzmiało niefrasobliwie i poważnie w tej samej chwili, Lovegood zaś rozglądała się już po obecnych - dużo tu mieli rudzielców! Na tę refleksję pomarańczowe znamiona pozieleniały, przypominając bardziej trawę. Może nawet zbyt bardzo, gdyż zielone kępki tejże zaczęły wyrastać powoli z przebarwionych miejsc na skórze. Westchnęła zrezygnowana. - Bez czarów porost trawy chyba nam nie grozi - oby.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Oczywiście, że nie mogłam odmówić. Znaczy, mogłam! I umiałam nawet. Ale Rii odmówić to trochę nie tak, zwłaszcza że sama jej propozycja zdawała się ekscytująca. Bo oto miałam pojechać na prawdziwy obóz! Taki mugolki i w ogóle. O mugolach trochę wiedziałam, głównie dzięki naszej sąsiadce - pani Cecylii - która sama była mugolką. Ależ ona miała dziwaczne machinerie w domu. Na przykład, to miała takie pudło które obazy pokazywało i nazywało się telebizor. I ona w ogóle to ciągle go ogląda.
Talże, jak tylko się dowiedziałam, to zaraz zapytałam Brendana czy mogę i że proszę mocno, żebym mogła i że nie musi się nic bać, bo przecież nie będę sama a z Rią i innymi dobrymi ludźmi - bo przecież do złych by mnie nie zabrała. I że uczyłam się pilnie, a taki wyjazd, to kolejna nauka przecież będzie i że grzeczna obiecuję być.
I Brendan się zgodził, chociaż nie wiedziałam, czy dlatego, że słuchać mnie już nie mógł, czy też to za dobry pomysł uznawał.
W każdym razie, kiedy dzień przyszedł to już od rana chodziłam nie mogąc znaleźć miejsca dla siebie z tej ekscytacji. co chwila na zegarek spoglądałam czekając aż zegar pory odpowiedniej nie wskaże i gdy już wskazał zbiegłam na dół z płócianym plecakiem w który zapakowałam kanapki i wszystko co wydawało mi się, że przydać się może. Nóż mały na przykład i książkę też wzięłam, chociaż nie wiem po co.
-Och, och, Rowan. - uniosłam się kilka razy na placach i opadłam, ubierając usta w uśmiech. - Jesteś tak piękna jak Ria! - powiedziałam z zachwytem przenosząc spojrzenie od jednej do drugiej. Miałam nadzieję, że i jak kiedyś taka piękna jak siostrzyczka będę. Choć wiedziałam że wnętrz się bardziej liczy niż zewnętrze, ale i tak trochę brzydka chodzić po świecie nie chciałam. - A jak z zewnątrz to i wewnątrz też być musisz, kuzyneczko! - zwróciłam się do niej, snując własne wnioski i ruszając po drugim boku siostry.
-Och, och, ja okropnie, aż się z tego podekscytowania uspokoić trochę nie mogę. - powiedziałam zaśmiewając się pod nosem z samej siebie. Z wielkim zaciekawieniem rozglądałam się, a potem mierzyła spojrzeniem ludzi znanych i nieznanych jej.
- Czołem, Titus! Nie wiedziałam, że lordowie na obozy się wybierają. - powiedziała do niego, jednak bez zgryźliwości, a na ustach pojawił się szczery uśmiech. Uniosłam jednak łokieć, żeby nim Rię szturchnąć i dać jej znać, że to Titus, ten Titus, o którym jej na boisku opowiadała, jakby jeszcze faktów nie zdążyła połączyć. - Kuzyn Archie! - krzyknęłam prawie dostrzegając bliską osobę uśmiechnęła się do niego - Ciebie też się nie spodziewałam. Zabrałeś Mirkę i Edwina? - zapytała rozglądając się na boki, jednak nigdzie nie dostrzegając małych berbeci.
Talże, jak tylko się dowiedziałam, to zaraz zapytałam Brendana czy mogę i że proszę mocno, żebym mogła i że nie musi się nic bać, bo przecież nie będę sama a z Rią i innymi dobrymi ludźmi - bo przecież do złych by mnie nie zabrała. I że uczyłam się pilnie, a taki wyjazd, to kolejna nauka przecież będzie i że grzeczna obiecuję być.
I Brendan się zgodził, chociaż nie wiedziałam, czy dlatego, że słuchać mnie już nie mógł, czy też to za dobry pomysł uznawał.
W każdym razie, kiedy dzień przyszedł to już od rana chodziłam nie mogąc znaleźć miejsca dla siebie z tej ekscytacji. co chwila na zegarek spoglądałam czekając aż zegar pory odpowiedniej nie wskaże i gdy już wskazał zbiegłam na dół z płócianym plecakiem w który zapakowałam kanapki i wszystko co wydawało mi się, że przydać się może. Nóż mały na przykład i książkę też wzięłam, chociaż nie wiem po co.
-Och, och, Rowan. - uniosłam się kilka razy na placach i opadłam, ubierając usta w uśmiech. - Jesteś tak piękna jak Ria! - powiedziałam z zachwytem przenosząc spojrzenie od jednej do drugiej. Miałam nadzieję, że i jak kiedyś taka piękna jak siostrzyczka będę. Choć wiedziałam że wnętrz się bardziej liczy niż zewnętrze, ale i tak trochę brzydka chodzić po świecie nie chciałam. - A jak z zewnątrz to i wewnątrz też być musisz, kuzyneczko! - zwróciłam się do niej, snując własne wnioski i ruszając po drugim boku siostry.
-Och, och, ja okropnie, aż się z tego podekscytowania uspokoić trochę nie mogę. - powiedziałam zaśmiewając się pod nosem z samej siebie. Z wielkim zaciekawieniem rozglądałam się, a potem mierzyła spojrzeniem ludzi znanych i nieznanych jej.
- Czołem, Titus! Nie wiedziałam, że lordowie na obozy się wybierają. - powiedziała do niego, jednak bez zgryźliwości, a na ustach pojawił się szczery uśmiech. Uniosłam jednak łokieć, żeby nim Rię szturchnąć i dać jej znać, że to Titus, ten Titus, o którym jej na boisku opowiadała, jakby jeszcze faktów nie zdążyła połączyć. - Kuzyn Archie! - krzyknęłam prawie dostrzegając bliską osobę uśmiechnęła się do niego - Ciebie też się nie spodziewałam. Zabrałeś Mirkę i Edwina? - zapytała rozglądając się na boki, jednak nigdzie nie dostrzegając małych berbeci.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Charnwood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Leicestershire