Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Leicestershire
Charnwood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Charnoowd to urokliwe miejsce w którym można skryć się pod koroną wiekowych drzew, jak i uraczyć wzrok pięknymi widokami rozciągającymi się ze wzgórza. To miejsce w którym można odpocząć od cywilizacji. Krąży jednak legenda, by pod żadnym pozorem nie wchodzić w las podczas mglistych nocy, mawia się że głos nawołujący pomocy to magiczne stworzenie potrafiące imitować ludzkie słowa, zwabia w ten sposób niczego nieświadomych ludzi, by ci nigdy więcej nie opuścili już lasu błąkając się w nim po kres swych dni.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Charnwood
Charnoowd to urokliwe miejsce w którym można skryć się pod koroną wiekowych drzew, jak i uraczyć wzrok pięknymi widokami rozciągającymi się ze wzgórza. To miejsce w którym można odpocząć od cywilizacji. Krąży jednak legenda, by pod żadnym pozorem nie wchodzić w las podczas mglistych nocy, mawia się że głos nawołujący pomocy to magiczne stworzenie potrafiące imitować ludzkie słowa, zwabia w ten sposób niczego nieświadomych ludzi, by ci nigdy więcej nie opuścili już lasu błąkając się w nim po kres swych dni.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.11.18 12:07, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 78
'k100' : 78
Choć nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, był wdzięczny za tych kilka niepoważnych żartów, rzuconych przez Bena; nawet jeżeli brzmiące dziwnie nie na miejscu, i rozlegające się w wypełnionej mgłą przestrzeni nienaturalnie głucho, zdawały się stanowić jakiś nienaruszalny łącznik z rzeczywistością, powstrzymujący go przez popadnięciem w przygniatające do ziemi przygnębienie, swoje źródło mające zapewne w otaczających ich oparach. Mimo że nie była to jego pierwsza, druga, ani nawet piąta odwiedzona anomalia, wciąż nie zdołał jeszcze przyzwyczaić się do charakterystycznej dla niestabilnej magii atmosfery niepokoju; miał wrażenie – nieuchwytne, ogniskujące gdzieś z tyłu czaszki – że coś w tej drżącej energii pachniało niewłaściwie, zupełnie jakby magia, wypaczona i zanieczyszczona, nie chciała współgrać z tą, która krążyła w jego żyłach.
Nie podzielił się żadną z tych myśli z Benjaminem, zamiast tego odpowiadając na jego słowa parsknięciem śmiechu, który jednak urwał się dziwnie szybko, niknąc w nieprzebytych ciemnościach. Zacisnął mocnej palce na różdżce, starając się skupić jak najmocniej, i wyglądało na to, że mu się to udało – bo rzucone przez niego zaklęcie skutecznie rozgoniło część oparów, pozwalając im na dostrzeżenie ścieżki. Podążył nią za swoim towarzyszem, cały czas trzymając różdżkę w pogotowiu, wyczuwając coraz bardziej intensywne wibracje. Nie potrzebował potwierdzenia ze strony Wrighta – obaj nie mogli mieć wątpliwości, że znaleźli się we właściwym miejscu.
Dostrzegając działania Bena, odbił nieco w bok, zbliżając się ostrożnie do jednego z ognisk anomalii i biorąc ostatni, głęboki oddech; powietrze smakowało w jego ustach kwaśno i nieprzyjemnie, sprawiając, że miał nieodpartą ochotę splunąć – nie zrobił jednak tego, zmuszając się do przełknięcia śliny i zabierając się za naprawę magii. Wiedział, jak to zrobić, a mimo że do tej pory ani razu jeszcze nie udało mu się odnieść sukcesu, tym razem wierzył w powodzenie; miał w końcu u swojego boku doświadczonego Gwardzistę, nawet teraz był już w stanie wyczuć, jak energia uspokaja się, uginając wedle woli jego towarzysza. Uniósł różdżkę, starając się ze wszystkich sił go wspomóc, wyciągając z pamięci formuły i postępując zgodnie z doskonale znanym schematem; powoli, starannie, ale zdecydowanie. Nie mógł zawieść – siebie, Bena, Zakonu, córki; przymknął powieki, wyczulony na wszelkie zmiany w otaczającej go magii. W razie potrzeby był gotów na natychmiastową ucieczkę – miał jednak nadzieję, że taka konieczność nie nadejdzie.
| 3*41 + 78 = 201; ST już osiągnięte, ale ktoś tu musi ładnie wyglądać
Nie podzielił się żadną z tych myśli z Benjaminem, zamiast tego odpowiadając na jego słowa parsknięciem śmiechu, który jednak urwał się dziwnie szybko, niknąc w nieprzebytych ciemnościach. Zacisnął mocnej palce na różdżce, starając się skupić jak najmocniej, i wyglądało na to, że mu się to udało – bo rzucone przez niego zaklęcie skutecznie rozgoniło część oparów, pozwalając im na dostrzeżenie ścieżki. Podążył nią za swoim towarzyszem, cały czas trzymając różdżkę w pogotowiu, wyczuwając coraz bardziej intensywne wibracje. Nie potrzebował potwierdzenia ze strony Wrighta – obaj nie mogli mieć wątpliwości, że znaleźli się we właściwym miejscu.
Dostrzegając działania Bena, odbił nieco w bok, zbliżając się ostrożnie do jednego z ognisk anomalii i biorąc ostatni, głęboki oddech; powietrze smakowało w jego ustach kwaśno i nieprzyjemnie, sprawiając, że miał nieodpartą ochotę splunąć – nie zrobił jednak tego, zmuszając się do przełknięcia śliny i zabierając się za naprawę magii. Wiedział, jak to zrobić, a mimo że do tej pory ani razu jeszcze nie udało mu się odnieść sukcesu, tym razem wierzył w powodzenie; miał w końcu u swojego boku doświadczonego Gwardzistę, nawet teraz był już w stanie wyczuć, jak energia uspokaja się, uginając wedle woli jego towarzysza. Uniósł różdżkę, starając się ze wszystkich sił go wspomóc, wyciągając z pamięci formuły i postępując zgodnie z doskonale znanym schematem; powoli, starannie, ale zdecydowanie. Nie mógł zawieść – siebie, Bena, Zakonu, córki; przymknął powieki, wyczulony na wszelkie zmiany w otaczającej go magii. W razie potrzeby był gotów na natychmiastową ucieczkę – miał jednak nadzieję, że taka konieczność nie nadejdzie.
| 3*41 + 78 = 201; ST już osiągnięte, ale ktoś tu musi ładnie wyglądać
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Poszło im całkiem dobrze, wręcz - śpiewająco. Jeszcze przy żadnej naprawie anomalii, a tych na koncie miał całkiem sporo, nie wypełniało go takie ciepło i tak silna moc: jakby każda, najdrobniejsza komórka ciała zamieniła się w rozgrzany kamień, promieniujący tajemniczą magią. Czarnomagiczna entropia, rozpadająca się w gęstym, mglistym powietrzu, ograniczonym wilgotnymi koronami drzew, poddawała się ruchom ich różdżek. Gdy Billy również dołączył do procesu naprawiania anomalii, Wright odetchnął głębiej, prawie swobodnie - doskonale się uzupełniali, dzielili inkantacjami, wypełniali luki w cichym zaśpiewie Feniksa. A wszystko to w imię Zakonu, zgodnie z wytycznymi przekazanymi im przez profesor Bagshot.
Magia zaczęła się stabilizować, Benjamin wyczuwał to całym sobą - rozluźnił się więc nieco, rozglądając się dookoła. Znajdowali się pod dużym, rozłożystym dębem, uginającym się pod niezwykle rozrośniętymi żołędziami, bardziej przypominającymi bomby lub mugolskie pociski niż owoce tego starego drzewa. - Te, zobacz - Wright szturchnął Billy'ego ponownie, zapewne nabijając mu już piątego siniaka tego krótkiego wieczoru. Dobrze, że gra w Jastrzębiach nieźle go zahartowała, inaczej mógłby potrzebować natychmiastowej pomocy uzdrowicielskiej. - Trzeba się nimi zająć, co jak jakiemuś biedakowi spadnie to prosto na łeb - zmartwił się nieziemsko, zaplatając ręce na piersi. Chwilę później już drapał się po głowie, a po kolejnych sekundach wpadł na niezbyt genialny pomysł. Niewiele myśląc mocniej ścisnął różdżkę i przywołał miotłę, którą zostawił nieopodal, na polanie. Najmocniej czuł się właśnie na drewnianym kiju, jakieś wyrafinowane zaklęcia zostawiał aurorom - a towarzyszył mu nie kto inny a Billy Moore, powinni więc poradzić sobie z niebezpiecznymi żołędziami. Wyobraź sobie, że to tłuczki! - zaproponował z werwą, wsiadając na miotłę, by pomknąć ku koronie drzewa. - Albo raczej, że to drużyna przeciwników - poprawił się, wznosząc się w powietrze, by odpowiednim torem lotu zrzucić z gałęzi pozostałe śmiercionośne pociski.
| latanie na miotle II, +60
Magia zaczęła się stabilizować, Benjamin wyczuwał to całym sobą - rozluźnił się więc nieco, rozglądając się dookoła. Znajdowali się pod dużym, rozłożystym dębem, uginającym się pod niezwykle rozrośniętymi żołędziami, bardziej przypominającymi bomby lub mugolskie pociski niż owoce tego starego drzewa. - Te, zobacz - Wright szturchnął Billy'ego ponownie, zapewne nabijając mu już piątego siniaka tego krótkiego wieczoru. Dobrze, że gra w Jastrzębiach nieźle go zahartowała, inaczej mógłby potrzebować natychmiastowej pomocy uzdrowicielskiej. - Trzeba się nimi zająć, co jak jakiemuś biedakowi spadnie to prosto na łeb - zmartwił się nieziemsko, zaplatając ręce na piersi. Chwilę później już drapał się po głowie, a po kolejnych sekundach wpadł na niezbyt genialny pomysł. Niewiele myśląc mocniej ścisnął różdżkę i przywołał miotłę, którą zostawił nieopodal, na polanie. Najmocniej czuł się właśnie na drewnianym kiju, jakieś wyrafinowane zaklęcia zostawiał aurorom - a towarzyszył mu nie kto inny a Billy Moore, powinni więc poradzić sobie z niebezpiecznymi żołędziami. Wyobraź sobie, że to tłuczki! - zaproponował z werwą, wsiadając na miotłę, by pomknąć ku koronie drzewa. - Albo raczej, że to drużyna przeciwników - poprawił się, wznosząc się w powietrze, by odpowiednim torem lotu zrzucić z gałęzi pozostałe śmiercionośne pociski.
| latanie na miotle II, +60
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Odczuł to po raz pierwszy – niestabilną magię, faktycznie wyciszającą się na polecenie jego inkantacji, zamiast szaleńczo mu się przeciwstawiać, powodując więcej szkody niż pożytku. Nie był pewien, czy była to zasługa towarzyszącego mu Gwardzisty, czy może rzeczywiście i jemu szło lepiej, ale nie miał zamiaru się nad tym zastanawiać – najważniejsze było, że im się udawało, że z każdą chwilą zagrożenie było coraz mniejsze, i że nie zmarnowali tego wieczoru, przyczyniając się do usunięcia kolejnej czarnej plamy z mapy magicznej Wielkiej Brytanii.
Prawie; wiedziony instynktem, nie tracił czujności nawet po opuszczeniu różdżki i zaczerpnięciu swobodniejszego oddechu, nauczony przez doświadczenie, że nie należało liczyć punktów przed ostatnim gwizdkiem sędziego. Podążając za Benem poszedł więc dalej, wzrokiem przebiegając wzdłuż wyraźniejszych już prześwitów między drzewami, póki co ignorując ich korony; dopiero Wright zwrócił jego uwagę ku śmiercionośnym żołędziom. Uniósł spojrzenie, bez problemu wychwytując fioletowe kształty, i właśnie wtedy – jak na komendę – jeden z nich oderwał się od gałęzi, by rozbić się w chmurze gryzącej mgły tuż pod ich stopami. – Cholera – mruknął, odruchowo zasłaniając nos i usta rękawem szaty, przez co spomiędzy jego warg wydostał się jedynie zlepek niewyraźnych głosek. – M-m-masz rację – przytaknął jeszcze, nie mogli zostawić tego miejsca w aktualnym stanie; nie wybaczyłby sobie, gdyby za kilka dni przeczytał w Proroku o jakimś kolejnym, tragicznym w skutkach wypadku. Wzdrygnął się na samą myśl, odrywając wreszcie spojrzenie od żołędzi i rozglądając się dookoła, jakby w poszukiwaniu błyskotliwego rozwiązania. Mogli spróbować użyć zaklęć, wiatr działający na sporym obszarze zapewne byłby w stanie strącić większość zabójczych pocisków, ale ryzykowaliby wtedy kolejnymi anomaliami; czy istniał jednak lepszy sposób?
Uniósł różdżkę, oglądając się jeszcze na Bena i dopiero wtedy zauważając, że ten przywołał swoją miotłę. – Chcesz s-st-strącać je rękami? – zapytał z niedowierzaniem, jednak wyjaśnienie przyszło szybko i – ku zdziwieniu samego Moore’a – brzmiało całkiem sensownie. Wyrzucając sobie, że nie wpadł na to wcześniej, również przywołał swoją miotłę, a sekundę później już wznosił się w górę, niemal natychmiast uspokojony lekkim pędem powietrza, starając się myśleć o tym, że wykonywał właśnie ważne zadanie dla Zakonu Feniksa, a nie uśmiechać się idiotycznie dzięki świadomości, że oto mknął pędem u boku swojego młodzieńczego bohatera, samego Benjamina Wrighta, w nieco wybrakowanej, ale niewątpliwie imponującej formacji Głowy Jastrzębia, by za moment rozbić w perzynę wrogą drużynę… w tym przypadku składającą się ze stada fioletowych, przerośniętych żołędzi.
| latanie na miotle III, +120 - wielki morsie, nie karz mnie jedynką
Prawie; wiedziony instynktem, nie tracił czujności nawet po opuszczeniu różdżki i zaczerpnięciu swobodniejszego oddechu, nauczony przez doświadczenie, że nie należało liczyć punktów przed ostatnim gwizdkiem sędziego. Podążając za Benem poszedł więc dalej, wzrokiem przebiegając wzdłuż wyraźniejszych już prześwitów między drzewami, póki co ignorując ich korony; dopiero Wright zwrócił jego uwagę ku śmiercionośnym żołędziom. Uniósł spojrzenie, bez problemu wychwytując fioletowe kształty, i właśnie wtedy – jak na komendę – jeden z nich oderwał się od gałęzi, by rozbić się w chmurze gryzącej mgły tuż pod ich stopami. – Cholera – mruknął, odruchowo zasłaniając nos i usta rękawem szaty, przez co spomiędzy jego warg wydostał się jedynie zlepek niewyraźnych głosek. – M-m-masz rację – przytaknął jeszcze, nie mogli zostawić tego miejsca w aktualnym stanie; nie wybaczyłby sobie, gdyby za kilka dni przeczytał w Proroku o jakimś kolejnym, tragicznym w skutkach wypadku. Wzdrygnął się na samą myśl, odrywając wreszcie spojrzenie od żołędzi i rozglądając się dookoła, jakby w poszukiwaniu błyskotliwego rozwiązania. Mogli spróbować użyć zaklęć, wiatr działający na sporym obszarze zapewne byłby w stanie strącić większość zabójczych pocisków, ale ryzykowaliby wtedy kolejnymi anomaliami; czy istniał jednak lepszy sposób?
Uniósł różdżkę, oglądając się jeszcze na Bena i dopiero wtedy zauważając, że ten przywołał swoją miotłę. – Chcesz s-st-strącać je rękami? – zapytał z niedowierzaniem, jednak wyjaśnienie przyszło szybko i – ku zdziwieniu samego Moore’a – brzmiało całkiem sensownie. Wyrzucając sobie, że nie wpadł na to wcześniej, również przywołał swoją miotłę, a sekundę później już wznosił się w górę, niemal natychmiast uspokojony lekkim pędem powietrza, starając się myśleć o tym, że wykonywał właśnie ważne zadanie dla Zakonu Feniksa, a nie uśmiechać się idiotycznie dzięki świadomości, że oto mknął pędem u boku swojego młodzieńczego bohatera, samego Benjamina Wrighta, w nieco wybrakowanej, ale niewątpliwie imponującej formacji Głowy Jastrzębia, by za moment rozbić w perzynę wrogą drużynę… w tym przypadku składającą się ze stada fioletowych, przerośniętych żołędzi.
| latanie na miotle III, +120 - wielki morsie, nie karz mnie jedynką
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Od tej pory to ustabilizowane miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich członków Zakonu Feniksa. Sukces zagwarantował im bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów podczas kolejnych gier w tej lokacji. Chwała wam za to, pewnego dnia świat za to podziękuje.
Naprawę dobrze naprawiało mu się anomalię wraz z Billy'm. Nie musiał się o niego przesadnie troszczyć, tak jak to podświadomie robił, gdy towarzyszyły mu przedstawicielki słabszej płci, niezależnie, czy różdżkę unosiła aurorka Jackie czy jego maleńka siostra Hannah. Moore, choć w oczach Wrighta ciągle mający co najwyżej dwadzieścia lat i dziewiczego wąsa pod - całkiem niezłym jak na gracza Quidditcha - nosem, nie wymagał ojcowskiej troski. Traktował go więc po kumpelsku, dzięki czemu mógł odjąć nieco od poważnej przecież sprawy ciężaru odpowiedzialności. Nie tyle dzielonej na dwoje, gdyby coś poszło nie tak, wziąłby całą winę na siebie: po prostu potrzebował pewnej swobody, przekonania o tym, że ciągle jest młody i silny, tak jak wtedy, gdy święcił triumfy na boiskach. Sylwetka szukającego była miłym przypomnieniem przeszłości a otwartość Moore'a, nic nie robiącego sobie z pewnych trudności w artykułowaniu swych myśli, dodawała Benjaminowi wiary w samego siebie.
Być może to dzięki temu naprawa anomalii poszła im tak gładko. Gdy tylko odbił się piętami od podłoża, wzlatując w powietrze, uśmiechnął się szeroko, z przyjemnością wystawiając twarz na chłodne podmuchy powietrza. Trochę toksycznego, trochę mglistego, żołędzie dalej stanowiły zagrożenie, ale gdy Jaimie znajdował się w swoim żywiole, zdawało mu się, że otrzymywał nagłą moc niezniszczalności. Podleciał naprawdę wysoko, samym pędem powietrza radząc sobie z chwiejącymi się na rozłożystych gałęziach żołędziami. Przeleciał wokół nich kilka razy, większość z nich pospadała z głośnym sykiem i głuchym dźwiękiem na ziemię - było ich jednak na tyle wiele, że sam nie podołałby temu zadaniu. Moore spisywał się doskonale: Ben mógł po raz pierwszy od dawna zobaczyć zawodnika Jastrzębi w bezpośredniej - a przy tym skrajnie niebanalnej - akcji. Zwinny, zabójczo szybki: zasługiwał na tę pozycję w drużynie, bez dwóch zdań. Wright pochylił się mocniej nad trzonkiem miotły, przefruwając z głośnym świstem wokół jednej z ostatnich gałęzi, po czym gwałtownie przyhamował, ciągle unosząc się nad ziemią. Tuż obok niego znalazł się także Moore, pięknym ślizgiem posyłając ostatniego żołędzia prosto na ziemię. Dąb został unieszkodliwiony, anomalia nie stanowiła najmniejszego zagrożenia. - Doskonale nam poszło, Moore. Stanowimy zgraną drużynę - skwitował z dumą i szczerym uśmiechem, unosząc pokaźnych rozmiarów dłoń, by przybić szukającemu piątkę. Z całą mocą, prawie zwalając go z miotły. - Jak spokojnie - dodał z nie mniejszym entuzjazmem, choć trochę ciszej, rozglądając się po szeleszczącym cicho pod ich stopami lesie. Zniknęła trująca mgła, dąb wyzwolił się spod czarnomagicznej mocy, wszystko wróciło do swego pierwotnego kształtu i rozmiaru. Każda naprawiona anomalia dodawała Benjaminowi sił, zmniejszając wyrzuty sumienia. - Ścigamy się do najbliższej czarodziejskiej wioski? - zaproponował nagle, musieli przecież odpowiednio świętować bohaterskie uzdrowienie anomalii: takich osiągnięć nie zdobywało się przecież codziennie.
Być może to dzięki temu naprawa anomalii poszła im tak gładko. Gdy tylko odbił się piętami od podłoża, wzlatując w powietrze, uśmiechnął się szeroko, z przyjemnością wystawiając twarz na chłodne podmuchy powietrza. Trochę toksycznego, trochę mglistego, żołędzie dalej stanowiły zagrożenie, ale gdy Jaimie znajdował się w swoim żywiole, zdawało mu się, że otrzymywał nagłą moc niezniszczalności. Podleciał naprawdę wysoko, samym pędem powietrza radząc sobie z chwiejącymi się na rozłożystych gałęziach żołędziami. Przeleciał wokół nich kilka razy, większość z nich pospadała z głośnym sykiem i głuchym dźwiękiem na ziemię - było ich jednak na tyle wiele, że sam nie podołałby temu zadaniu. Moore spisywał się doskonale: Ben mógł po raz pierwszy od dawna zobaczyć zawodnika Jastrzębi w bezpośredniej - a przy tym skrajnie niebanalnej - akcji. Zwinny, zabójczo szybki: zasługiwał na tę pozycję w drużynie, bez dwóch zdań. Wright pochylił się mocniej nad trzonkiem miotły, przefruwając z głośnym świstem wokół jednej z ostatnich gałęzi, po czym gwałtownie przyhamował, ciągle unosząc się nad ziemią. Tuż obok niego znalazł się także Moore, pięknym ślizgiem posyłając ostatniego żołędzia prosto na ziemię. Dąb został unieszkodliwiony, anomalia nie stanowiła najmniejszego zagrożenia. - Doskonale nam poszło, Moore. Stanowimy zgraną drużynę - skwitował z dumą i szczerym uśmiechem, unosząc pokaźnych rozmiarów dłoń, by przybić szukającemu piątkę. Z całą mocą, prawie zwalając go z miotły. - Jak spokojnie - dodał z nie mniejszym entuzjazmem, choć trochę ciszej, rozglądając się po szeleszczącym cicho pod ich stopami lesie. Zniknęła trująca mgła, dąb wyzwolił się spod czarnomagicznej mocy, wszystko wróciło do swego pierwotnego kształtu i rozmiaru. Każda naprawiona anomalia dodawała Benjaminowi sił, zmniejszając wyrzuty sumienia. - Ścigamy się do najbliższej czarodziejskiej wioski? - zaproponował nagle, musieli przecież odpowiednio świętować bohaterskie uzdrowienie anomalii: takich osiągnięć nie zdobywało się przecież codziennie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odbicie się nogami od zasnutego oparami podłoża i wzniesienie wyżej, ponad gęste gałęzie i własne rozterki, jak zwykle zdziałało cuda, oczyszczając jego umysł z niepotrzebnych myśli; chociaż anomalie wciąż stanowiły zagrożenie, które nie do końca rozumiał, i z którym na pewno w pojedynkę by sobie nie poradził, to tutaj, w powietrzu, czuł się panem sytuacji, a konieczność zmierzenia się z przerośniętymi, toksycznymi żołędziami, wydawała mu się nagle bajecznie prosta. W dodatku tuż obok niego śmigał na miotle Benjamin; Billy niezwykle dawno nie miał już okazji do obserwowania byłego pałkarza Jastrzębi w akcji, i teraz, zerkając na niego z zawodowym zainteresowaniem, musiał stwierdzić, że upływające lata nie odebrały mu umiejętności – mimo potężnej postury poruszał się sprawnie, błyskawicznie wykonując zwroty i przelatując obok chwiejących się pocisków wystarczająco blisko, by się ich pozbyć, ale też odpowiednio daleko, by nie zaszkodzić samemu sobie. Moore bardzo szybko poszedł w jego ślady, nie marnując okazji, by trochę się przy tym popisać; brakowało mu co prawda jego poprzedniej miotły (wciąż brakowało mu pieniędzy, by móc z powrotem ją odkupić), ale i tak nie miał problemu z poruszaniem się wśród leśnego poszycia – a im dłużej trwał ich pojedynek z żołędziami (które zmiażdżyli z potężną przewagą, nie dając im żadnych szans), im lepiej się czuł. Na tyle, że gdy ostatni z pocisków wylądował na ziemi, sycząc wściekle w zetknięciu z podłożem, pozwolił sobie na krótki okrzyk radości, wyrzucając ramiona wysoko w górę, jakby co najmniej złapał właśnie znicza w decydującym meczu.
– M-m-ma się rozumieć! – odpowiedział Benowi, podlatując w jego stronę i przybijając mu piątkę (jego bark znów jęknął boleśnie w niemym proteście); uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby, a później wykonał jeszcze szybką pętlę wokół drzewa, zupełnie jakby chciał w ten sposób odtańczyć taniec zwycięstwa. Być może powinien czuć przynajmniej lekkie wyrzuty sumienia – w końcu miał obok siebie tego samego zawodnika, który lata temu brutalnie zakończył sportową karierę jego brata – ale w chwili obecnej nie potrafił patrzeć już na Wrighta inaczej, niż jak na sojusznika i członka ich dziwnej, ale wspaniałej zakonowej rodziny. Był bratem jego najlepszego przyjaciela i ukochanej przyjaciółki, zasługującym na szacunek Gwardzistą, wprawionym w boju czarodziejem – za którym Billy poszedłby wszędzie tam, gdziekolwiek by go poprowadził, bez zająknięcia wykonując jego rozkazy. Te poważniejsze… i te mniej, przybierające bardziej formę przyjacielskiego wyzwania, którego choćby chciał, nie potrafiłby nie podjąć. – Do n-na-najbliższej wioski mówisz? – powtórzył, uśmiechając się szelmowsko i na krótko przyśpieszając, żeby wyhamować tuż u boku Bena. W żyłach już czuł cichy szum zdrowej rywalizacji, podsycany tylko radością z udanego zadania. – W takim razie p-p-poczekam na ciebie na miejscu – rzucił wesoło, żeby sekundę później pochylić się mocniej nad trzonkiem miotły i przyspieszyć, prześlizgując się między drzewami i kierując w stronę, gdzie – jak mu się wydawało – dostrzegł wcześniej odległe światła zabudowań.
– M-m-ma się rozumieć! – odpowiedział Benowi, podlatując w jego stronę i przybijając mu piątkę (jego bark znów jęknął boleśnie w niemym proteście); uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby, a później wykonał jeszcze szybką pętlę wokół drzewa, zupełnie jakby chciał w ten sposób odtańczyć taniec zwycięstwa. Być może powinien czuć przynajmniej lekkie wyrzuty sumienia – w końcu miał obok siebie tego samego zawodnika, który lata temu brutalnie zakończył sportową karierę jego brata – ale w chwili obecnej nie potrafił patrzeć już na Wrighta inaczej, niż jak na sojusznika i członka ich dziwnej, ale wspaniałej zakonowej rodziny. Był bratem jego najlepszego przyjaciela i ukochanej przyjaciółki, zasługującym na szacunek Gwardzistą, wprawionym w boju czarodziejem – za którym Billy poszedłby wszędzie tam, gdziekolwiek by go poprowadził, bez zająknięcia wykonując jego rozkazy. Te poważniejsze… i te mniej, przybierające bardziej formę przyjacielskiego wyzwania, którego choćby chciał, nie potrafiłby nie podjąć. – Do n-na-najbliższej wioski mówisz? – powtórzył, uśmiechając się szelmowsko i na krótko przyśpieszając, żeby wyhamować tuż u boku Bena. W żyłach już czuł cichy szum zdrowej rywalizacji, podsycany tylko radością z udanego zadania. – W takim razie p-p-poczekam na ciebie na miejscu – rzucił wesoło, żeby sekundę później pochylić się mocniej nad trzonkiem miotły i przyspieszyć, prześlizgując się między drzewami i kierując w stronę, gdzie – jak mu się wydawało – dostrzegł wcześniej odległe światła zabudowań.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zaistniała pomiędzy nimi w przeszłości animozja nie spędzała Benjaminowi snu z powiek, ba, zdawał się wręcz zapominać o tym, co definiowało go przed laty. Najszybciej z pamięci umykały te przykre szczegóły, składające się na obraz brutalnej gwiazdy Jastrzębi, nie szczędzącej fauli i paskudnych zagrywek. Wolał tamtą ślepą, fizyczną siłę przekierować w zupełnie inną stronę, wykorzystując ją do czynienia dobra a nie do zarabiania galeonów i zasiewania w młodych umysłach szkodliwych wartości. Mądry Wright po szkodzie - dobrze filozofowało mu się z perspektywy lat oraz własnych błędów, przymykając oko na niektóre poważniejsze potknięcia. Billy był przypomnieniem niektórych z nich, ale sprawy Zakonu Feniksa stały się dla Jaimiego tak ważne, że skutecznie przesłaniały niewygodne reminiscencje.
Nie tylko dlatego, że naprawa anomalii wiązała się z wymagającym całkowitego skupienia niebezpieczeństwem, które udało im się zadziwiająco gładko pokonać. Poradzili sobie ze skupiskiem parszywej magii latająco, a wszystko to dzięki początkowej, szybkiej reakcji Billy'ego. Gdyby nie skuteczne rozwianie mglistej zasłony, nigdy nie dotarliby tak blisko epicentrum, albo ginąc gdzieś w zapomnianych odmętach lasu albo dławiąc się na śmierć toksycznymi oparami. Nie przesadzał, wypowiadając radosną inwokację do ich wspólnej drużyny, naprawdę stanowili zgrany duet. - Całkiem nieźle byłoby być twoim druhem z drużyny - dodał w kilka chwil po przybiciu przyjacielskiej piątki, doskonale wiedząc, że takie docenienie sprawi Moore'owi przyjemność. Mówił szczerze, to, co ślina przynosiła mu na niezbyt utalentowany retorycznie język; nie chciał na tym nic ugrać a jedynie wzmocnić Billy'ego, podnieść nieco morale chłopaczka. Pokazać, że razem - z jakimkolwiek innym, zaufanym Zakonnikiem u swego boku - jest w stanie odnieść prawdziwe sukcesy. Okraszone odrobiną zabawy, dokonali tego, naprawili anomalię: mogli chyba trochę spuścić z poważnego tonu, odstresowując się w najprzyjemniejszy dla graczy Quidditcha sposób.
Propozycja wyścigu spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Radość i chłopięco urocza pewność siebie, wykwitająca na zmęczonej twarzy Billy'ego, stanowiła wisienkę na torcie zadowolenia z ostatnich dokonań. Wright także wyszczerzył zęby, idąc w ślady Moore'a. - Dam ci kilkanaście sekund przewagi, młody, żebyś potem nie marudził - krzyknął za nim wesoło, chociaż wcale nie zamierzał być aż tak łaskawy. Odliczył zaledwie do trzech zanim szybko poderwał miotłę jeszcze wyżej i pochylił się nad trzonkiem, chcąc zmniejszyć nieco opór powietrza. Nadawał się na pałkarza, jego gabaryty znacząco go spowalniały, ale przez lata ćwiczeń zdołał wyrobić w sobie nawyk składania się do odpowiedniej pozycji i wykorzystywania praw magicznej aerodynamiki. Miotła, jaką otrzymał od ukochanej Hannah, także pomagała w zmniejszeniu ograniczeń potężnego ciała - wkrótce zrównał się z Billym. Chętnie zaśmiałby się triumfalnie, ale nie lubił smaku owadów w zębach: o tej porze zjadłby zapewne nie muchy a włochate, trudniejsze do przełknięcia ćmy. Światła pobliskiego miasteczka migotały tuż przed nimi, sprężył się więc jeszcze mocniej, chcąc wyprzedzić Moore'a. Wbrew zapowiedziom, nie zamierzał stosować wobec niego taryfy ulgowej, zresztą, wiedział, że szukający obraziłby się za podobne traktowanie.
Nie tylko dlatego, że naprawa anomalii wiązała się z wymagającym całkowitego skupienia niebezpieczeństwem, które udało im się zadziwiająco gładko pokonać. Poradzili sobie ze skupiskiem parszywej magii latająco, a wszystko to dzięki początkowej, szybkiej reakcji Billy'ego. Gdyby nie skuteczne rozwianie mglistej zasłony, nigdy nie dotarliby tak blisko epicentrum, albo ginąc gdzieś w zapomnianych odmętach lasu albo dławiąc się na śmierć toksycznymi oparami. Nie przesadzał, wypowiadając radosną inwokację do ich wspólnej drużyny, naprawdę stanowili zgrany duet. - Całkiem nieźle byłoby być twoim druhem z drużyny - dodał w kilka chwil po przybiciu przyjacielskiej piątki, doskonale wiedząc, że takie docenienie sprawi Moore'owi przyjemność. Mówił szczerze, to, co ślina przynosiła mu na niezbyt utalentowany retorycznie język; nie chciał na tym nic ugrać a jedynie wzmocnić Billy'ego, podnieść nieco morale chłopaczka. Pokazać, że razem - z jakimkolwiek innym, zaufanym Zakonnikiem u swego boku - jest w stanie odnieść prawdziwe sukcesy. Okraszone odrobiną zabawy, dokonali tego, naprawili anomalię: mogli chyba trochę spuścić z poważnego tonu, odstresowując się w najprzyjemniejszy dla graczy Quidditcha sposób.
Propozycja wyścigu spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Radość i chłopięco urocza pewność siebie, wykwitająca na zmęczonej twarzy Billy'ego, stanowiła wisienkę na torcie zadowolenia z ostatnich dokonań. Wright także wyszczerzył zęby, idąc w ślady Moore'a. - Dam ci kilkanaście sekund przewagi, młody, żebyś potem nie marudził - krzyknął za nim wesoło, chociaż wcale nie zamierzał być aż tak łaskawy. Odliczył zaledwie do trzech zanim szybko poderwał miotłę jeszcze wyżej i pochylił się nad trzonkiem, chcąc zmniejszyć nieco opór powietrza. Nadawał się na pałkarza, jego gabaryty znacząco go spowalniały, ale przez lata ćwiczeń zdołał wyrobić w sobie nawyk składania się do odpowiedniej pozycji i wykorzystywania praw magicznej aerodynamiki. Miotła, jaką otrzymał od ukochanej Hannah, także pomagała w zmniejszeniu ograniczeń potężnego ciała - wkrótce zrównał się z Billym. Chętnie zaśmiałby się triumfalnie, ale nie lubił smaku owadów w zębach: o tej porze zjadłby zapewne nie muchy a włochate, trudniejsze do przełknięcia ćmy. Światła pobliskiego miasteczka migotały tuż przed nimi, sprężył się więc jeszcze mocniej, chcąc wyprzedzić Moore'a. Wbrew zapowiedziom, nie zamierzał stosować wobec niego taryfy ulgowej, zresztą, wiedział, że szukający obraziłby się za podobne traktowanie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie pamiętał już prawie o ciężkiej atmosferze i nieco grobowym nastroju, które towarzyszyły mu, gdy pojawiał się na skraju dotkniętego anomaliami lasu; początkowe obawy – niepozbawione wcale sensownego uzasadnienia, w końcu do tej pory spotykał się w trakcie napraw z samymi porażkami – rozwiały się razem z toksyczną mgłą, pozostawiając po sobie jedynie czyste poczucie satysfakcji z dobrze wykonanego zadania, przemieszane z żywym entuzjazmem związanym z rzuconym w jego stronę wyzwaniem. Nie miał pojęcia, że Ben celowo starał się podnieść jego morale – być może zauważając słabo skrywane wątpliwości albo zwyczajnie będąc bardzo dobrym dowódcą – ale nawet gdyby o tym wiedział, nie miałby mu za złe sprytnego wybiegu. – Aww – mruknął w odpowiedzi na jego słowa, teraz już zupełnie czując się, jak w trakcie słownej przepychanki z jednym z członków Jastrzębi. Szturchnął go lekko w ramię, rzucając mu rozbawione spojrzenie i udając wzruszenie. – Jeśli się za nami s-st-stęskniłeś, po prostu powiedz. Szepnę o tobie dobre słowo k-ka-kapitanowi – rzucił wesoło, ale nie czekał już na odpowiedź – za bardzo palił się do obiecanego wyścigu, nie mogąc już doczekać się tego znajomego ukłucia adrenaliny, które nieodłącznie towarzyszyło zdrowej rywalizacji. Połączonej ze świstem wiatru w uszach, powiewem świeżego powietrza (nie pragnął niczego mocniej, niż wydostać się z dusznego otoczenia drzew) i widokiem prędko zbliżającego się celu.
Ben coś jeszcze do niego mówił, ale ledwo wychwycił jego słowa, pochylając się niżej nad trzonkiem miotły i gwałtownie przyspieszając; wbrew temu, co powiedział, nie był wcale pewien wygranej – jego miotła nie należała do najnowszych ani nawet szczególnie zadbanych, a za sobą miał nie nieopierzonego amatora, a doświadczonego gracza – ale w innym wypadku, jakie byłoby to wyzwanie? Zacisnął mocniej zęby, kątem oka dostrzegając potężną sylwetkę Wrighta tuż obok siebie, nie pozwolił się jednak rozproszyć – ze spojrzeniem utkwionym w coraz wyraźniejszych światłach wioski, pędził przed siebie, zupełnie jakby żółtawe kręgi latarni były uciekającym przed nim zniczem. Gdy otwarte pole pod nimi zmieniło się w dachy pierwszych domów, roześmiał się głośno, pozwalając, by wiatr zagłuszył ten spontaniczny wybuch radości. Obniżył lot, odruchowo szukając wzrokiem Bena – szli łeb w łeb – ale Billy zorientował się, że nie przeszkadzałoby mu, gdyby jego towarzysz go wyprzedził; nie o wygraną w wyścigu przecież tu dzisiaj chodziło.
| zt x2
Ben coś jeszcze do niego mówił, ale ledwo wychwycił jego słowa, pochylając się niżej nad trzonkiem miotły i gwałtownie przyspieszając; wbrew temu, co powiedział, nie był wcale pewien wygranej – jego miotła nie należała do najnowszych ani nawet szczególnie zadbanych, a za sobą miał nie nieopierzonego amatora, a doświadczonego gracza – ale w innym wypadku, jakie byłoby to wyzwanie? Zacisnął mocniej zęby, kątem oka dostrzegając potężną sylwetkę Wrighta tuż obok siebie, nie pozwolił się jednak rozproszyć – ze spojrzeniem utkwionym w coraz wyraźniejszych światłach wioski, pędził przed siebie, zupełnie jakby żółtawe kręgi latarni były uciekającym przed nim zniczem. Gdy otwarte pole pod nimi zmieniło się w dachy pierwszych domów, roześmiał się głośno, pozwalając, by wiatr zagłuszył ten spontaniczny wybuch radości. Obniżył lot, odruchowo szukając wzrokiem Bena – szli łeb w łeb – ale Billy zorientował się, że nie przeszkadzałoby mu, gdyby jego towarzysz go wyprzedził; nie o wygraną w wyścigu przecież tu dzisiaj chodziło.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
5 czerwca
Czego można się spodziewać? Ollivander najlepiej będzie czuł się w lesie, pośród cichego śpiewu ptaków i słodkiego zapachu ciężkiego, mokrego mchu. Zbliżało się lato, czas dojrzewania świata, słońce coraz częściej wyglądało zza jasnych chmur, typowy brytyjski deszcz zaglądał coraz rzadziej. Słodko było patrzeć na opatajace coraz częściej płatki bzu, na kwitnący jaśmin, delikatnie łaskoczący swoim słodkim zapachem. Tutaj zaś ciągle trwał półmrok, las chował się przed słońcem, pozwalając na uniesienie się wilgoci w powietrzu, cudowne uczucie - aż chciało się zdjąć buty i zanurzyć skórę w mchu. Na to jednak mogła sobie pozwolić tylko w bliskich jej sercu lasach w okolicy Lancaster, gdzie mogły dostrzec ją tylko oczy innych Ollivanderów, rozumiejących, że nie ma większej przyjemności od bosego spaceru pośród pieni starych drzew. Napełniła płuca wilgotnym powietrzem, które łagodnie wpływało na wiecznie chore ciało. Krok lady był smukły i bardzo lekki, nawet pomimo noszenia na nogach pantofelków na niskim obcasie, które dało się dostrzec zza sukienki, która była krótsza niż zazwyczaj nosiły kobiety jej stanu - sięgała do trzech czwartych łydki na oko. Nawet kilkukrotnie usłyszała uwagę z tego tytułu, że Ollivanderów nie stać już na materiał na suknię w pełnej długości, jednak jej wygląd był spowodowany czynnikami czysto praktycznymi. Przecież taka suknia do ziemi szybko by się zniszczyła podczas spaceru w okolicach natury, czyż nie? Nosiła również fryzurę o wiele prostszą niż inne bogate damy. Delikatnie ulizany kok, schludny i nadal ślicznie wykonany. Cały wygląd Naenii miał odwzorowywać emocje idące zarówno za jej rodziną, jak i samym charakterem spokojnej i łagodnej lady. Miała również towarzystwo - o wiele kusztowniej ubraną damę, na oko może kilka lat starszą od samej zainteresowanej, jednak w ubiorze o wiele bardziej przypominała swój stan. Była to wdowa po Ollivanderze - pani, która miała jej pilnować. Młodej niezamężnej lady nie uchodziło podróżować samej. - Pani Findlay, zgadza się? - Oderwała wzrok od jednego z wiekowych pni gdy tylko w okolicy pojawiła się dodatkowa sylwetka.
Gość
Gość
Mogłaby zdziwić się na informację, w jakim miejscu miała spotkać się z panną Olliwander. Daleko od hałasu uliczek, zgiełku przechodniów... niemal w lesie. A właściwie, nawet w lesie. Ale w profesji Findlay znajdowało się ciągłe przygotowanie na to niespodziewane. Tym bardziej, gdy miało się widzieć z przedstawicielką arystokracji. Prawda było, że przyczyną nie było standardowe zlecenie i tym razem, to Veronica potrzebowała pomocy. W tym wypadku, fachowej ekspertyzy.
Różdżka, która znalazła się w jej posiadaniu, była zdobyczna. Jeden z niewielu, pozostawiony - jeśli się nie myliła - po poszukiwanym przez rodzinę Frederiku. Niestety żadne nie potrafiło odpowiedzieć, jaką posiadał ów zaginiony. Różniły się nawet wspomnienia o kolorze, czy długości drewna. I ostatecznie, musiała zdecydować się na bardziej skuteczne uzyskanie odpowiedzi. Nie fatygowała rodziny załatwianiem problemu, doliczając odpowiednią kwotę do całości wydatków. Nie spodziewała się jednak negatywnych informacji. Różdżkę znalazła w ostatnim miejscu, w którym widziano zaginionego czarodzieja. Ślady walki, sugerowały nawet dalsze przypuszczenia, ale dopóki nie miała potwierdzenia - nie dawała rodzinie nadziei, ani nie starała się jej odbierać.
Nie miała większego problemu z poruszaniem się leśną ścieżyna, prowadzącą do wyznaczonego miejsca. magia nieodzownie pomagała jej znaleźć właściwy punkt, ale poruszała się cicho. Długa zazwyczaj spódnica, teraz podwinięta wyżej, pozwalająca poruszać się bez przystanku i potknięć. Cienki płaszcz chronił bardziej przed leśna gęstwiną, która od czasu do czasu zaczepiała gałęzią o jej ramię, a jasna koszula, zapinana pod samą szyję, dopełniała całości. Nie wspominała jednak, że większość drogi pokonała na skrzydłach w postaci animagicznej. Dopiero wkraczając na leśną ścieżkę, ustalając wcześniej brak obcych, obserwujących ja oczu, zmieniła postać na ludzką. W międzyczasie spięła włosy, potargane wcześniej wiatrem. Na policzkach, wciąż pozostawał rumieniec lekkiego zmęczenia.
Pozwoliła sobie na moment obserwacji, gdy tylko dostrzegła między drzewami dwie kobiece sylwetki. Przypominały bardziej księżniczki wyrwane z obrazków księgi i wrzucone w scenerię lasu, chociaż było tez coś bardziej naturalnego w ich obecności. Wrażenia jednak nie umiała określić, nie pozostając tez dłużej w ukryciu - Tak, dziękuje za spotkanie panno Olliwander - drgnęła skinieniem powitania na wypowiedziane przez młodszą słowa. Zerknęła na drugą, milczącą kobietę, ale rozumiała zależność - Możemy rozmawiać swobodnie? - nie patrzyła na towarzyszkę młodszej, ale podkreśliła w ten sposób motyw spotkania i dedykowanej rozmowy.
Różdżka, która znalazła się w jej posiadaniu, była zdobyczna. Jeden z niewielu, pozostawiony - jeśli się nie myliła - po poszukiwanym przez rodzinę Frederiku. Niestety żadne nie potrafiło odpowiedzieć, jaką posiadał ów zaginiony. Różniły się nawet wspomnienia o kolorze, czy długości drewna. I ostatecznie, musiała zdecydować się na bardziej skuteczne uzyskanie odpowiedzi. Nie fatygowała rodziny załatwianiem problemu, doliczając odpowiednią kwotę do całości wydatków. Nie spodziewała się jednak negatywnych informacji. Różdżkę znalazła w ostatnim miejscu, w którym widziano zaginionego czarodzieja. Ślady walki, sugerowały nawet dalsze przypuszczenia, ale dopóki nie miała potwierdzenia - nie dawała rodzinie nadziei, ani nie starała się jej odbierać.
Nie miała większego problemu z poruszaniem się leśną ścieżyna, prowadzącą do wyznaczonego miejsca. magia nieodzownie pomagała jej znaleźć właściwy punkt, ale poruszała się cicho. Długa zazwyczaj spódnica, teraz podwinięta wyżej, pozwalająca poruszać się bez przystanku i potknięć. Cienki płaszcz chronił bardziej przed leśna gęstwiną, która od czasu do czasu zaczepiała gałęzią o jej ramię, a jasna koszula, zapinana pod samą szyję, dopełniała całości. Nie wspominała jednak, że większość drogi pokonała na skrzydłach w postaci animagicznej. Dopiero wkraczając na leśną ścieżkę, ustalając wcześniej brak obcych, obserwujących ja oczu, zmieniła postać na ludzką. W międzyczasie spięła włosy, potargane wcześniej wiatrem. Na policzkach, wciąż pozostawał rumieniec lekkiego zmęczenia.
Pozwoliła sobie na moment obserwacji, gdy tylko dostrzegła między drzewami dwie kobiece sylwetki. Przypominały bardziej księżniczki wyrwane z obrazków księgi i wrzucone w scenerię lasu, chociaż było tez coś bardziej naturalnego w ich obecności. Wrażenia jednak nie umiała określić, nie pozostając tez dłużej w ukryciu - Tak, dziękuje za spotkanie panno Olliwander - drgnęła skinieniem powitania na wypowiedziane przez młodszą słowa. Zerknęła na drugą, milczącą kobietę, ale rozumiała zależność - Możemy rozmawiać swobodnie? - nie patrzyła na towarzyszkę młodszej, ale podkreśliła w ten sposób motyw spotkania i dedykowanej rozmowy.
As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
Veronica Findlay
Zawód : Szuka informacji
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Potrzeba wielkiego talentu i umiejętności, by ukryć swój talent i umiejętności
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niestety towarzystwo było koniecznością. Nieważne jak bardzo zapewniałaby o swojej dojrzałości, czasy nie były przychylne i prawdopodobnie uporem doprowadziłaby do zupełnie niepotrzebnych starć. W dodatku wiedziała, że jej kochana Lorette, guwernantka, która od lat zajmowała się dziećmi Ollivanderów, miała tendencje do przekazywania informacji starszemu bratu Naenii. A spodziewała się, że sprawa będzie należała do delikatnych, więc wybrała mniejsze zło. Zaproszona tutaj kuzynka raczej nie mieszała się w sprawy młodych, twierdząc zawsze, że ona swoje już przeżyła. I nie czuła się zobowiązana do donszenia. Naenia skinęła głową na pytanie pani Findlay, odruchowo przesuwając spojrzenie na kobietę, która jej towarzyszyła. - Tak, jak najbardziej. Moja droga kuzynka to lady Fiona, wdowa po sławnym mistrzu różdżki Aidenie Ollivanderze. Słyszała pani o nim? Mówiono, że potrafił rozpoznać rdzeń różdżki nawet jej nie dotykając, po jednym rzuconym zaklęciu. Niesamowite, prawda? - Uśmiechnęła się szczerze w tym momencie. Widać, że rodzina z Lancaster jest bardzo dumna z korzeni swojej sztuki. Naenia była tego wielkim przykładem, tworzenie rózdżek było przez nią niesamowicie respektowane, a każda, którą dostawała do swoich rąk traktowana była z niesamowitym szacunkiem oraz odpowiednią delikatnością. Była mistrzynią rzeźbiarstwa, a spod jej ręki wychodziły najdroższe różdżki, na które często było stać tylko przedstawicieli szlachty. Każdy projekt miał w sobie coś wyjątkowego, nigdy nie przyjmowała dokładnych wytycznych, a to różdżka mówiła jej w jaki sposób naprawdę oddać piękno. A najlepszym przykładem była jej własna, która przyciągała spojrzenie każdym delikatnym zdobieniem, dodatkowo podkreślonym wspaniałym, różowawym kolorem. Wyjątkowa i jedyna taka na całym świecie.
- Czy chciałaby pani przybliżyć mi powód tego spotkania? Z chęcią zostałabym tutaj tak długo jak to możliwe, jednak ufam, że zdaje sobie pani sprawę jak podejrzanie wyglądają dalekie podróże w ostatnich czasach. - Jej głos nie brzmiał ponaglająco, nie mówiła też ze zniecierpliwieniem. Pewnie sama chętnie poszłaby gdzieś na polanę, ale wiedziała jedno - teraz musiała trzymać fason. Nie przy każdym mogła pozwolić sobie na incydent.
- Czy chciałaby pani przybliżyć mi powód tego spotkania? Z chęcią zostałabym tutaj tak długo jak to możliwe, jednak ufam, że zdaje sobie pani sprawę jak podejrzanie wyglądają dalekie podróże w ostatnich czasach. - Jej głos nie brzmiał ponaglająco, nie mówiła też ze zniecierpliwieniem. Pewnie sama chętnie poszłaby gdzieś na polanę, ale wiedziała jedno - teraz musiała trzymać fason. Nie przy każdym mogła pozwolić sobie na incydent.
Gość
Gość
Charnwood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Leicestershire