Ogrody i polana
Strona 2 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody i polana
Posiadłość Macmillanów wydaje się dość skromna w stosunku do otaczającej ją wolnej przestrzeni. Dwór otoczony jest murem z blankami. Przed wejściem znajdują się ogrody z kwiatami w pastelowych kolorach i charakterystycznymi dla Puddlemere wrzosami. Tylna część wydaje się być pusta, z tego względu, że jest przeznaczona na różnego rodzaju aktywności (Quidditch, jeździectwo, szermierka).
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Zaklęcie się nie powiodło z powodów bliżej profesorowi nieznanych. Żadna niebezpieczna anomalia nie towarzyszyła temu ruchowi, ale nie znaczyło to, że poczuł się dzięki temu lepiej. Wręcz przeciwnie. Drżenie i wyraźny znak magicznego drewna, by działać dalej sfrustrował mężczyznę. W końcu po co miał dalej czarować jak najprostsze z zaklęć nie chciało się go słuchać? Schował różdżkę do tylnej kieszeni spodni i zaczął zbierać kartki w zasięgu wzroku, nie chcąc marnować czasu i przy okazji pozwolić, by rozwiały się dalej. Nie było to takie proste, lecz Jayden nie spodziewał się, że miał w tym jakąś pomoc - głównego powodu tego rozgardiaszu, ale wciąż. Bycie roztrzepanym pozostawało przy nim nawet i teraz, gdy jego świat runął i odbudował się o sto osiemdziesiąt stopni inaczej. Niektóre rzeczy nie zmieniały się nigdy. Nerwowe, gorączkowe ruchy profesora świadczyły jedynie o pośpiechu, z jakim starał się wyłapać swoje zguby, będące teraz jego jedynymi sojusznikami. Gdyby mógł, Vane pozostawałby w czterech ścianach odcięty od reszty świata, siedząc na kolejnymi zwojami i zgłębiając ich tajniki. Byle tylko nie myśleć o przeszłości, teraźniejszości ani przyszłości. Kiedyś żyjący tu i teraz, aktualnie bał się tego, co mogło czekać za rogiem. Kolejne wiadomości o nieżyjących bliskich? A może wiadomość o tym jak Lord Voldemort przejmuje Hogwart? Póki co opanował idealnie granie zobojętniałego i nieporuszonego, cierpiącego w swoim własnym świecie z daleka od wszystkich i wszystkiego. Tej nocy chciał mieć astronomię tylko dla siebie i zobaczyć czy jeszcze odetchnie nią pełną piersią przed rozpoczęciem kolejnego roku pracy w Szkole Magii i Czarodziejstwa... Jednak nawet to zostało mu przerwane lub właściwie rozwiane w drobny mak. I to z udziałem osób trzecich... JJ uniósł lekko brwi, widząc nadlatującą sylwetkę i będąc czujnym, by w razie czego móc się obronić przed kolejnym szybkim świstem. Wiatru? Zaklęcia? Jeszcze większe zaskoczenie dopadło czarodzieja, gdy ujrzał przed sobą kilkuletniego chłopca, który nie okazywał wobec niego żadnego strachu. Po prostu pojawił się z resztą jego papierów w dłoni, a Vane z wdzięcznością je od niego odebrał. Szybko przejrzał je na tyle na ile pozwalało mu światło księżyca i podniósł spojrzenie raz jeszcze na nowego towarzysza. Akurat wymawiającego przeprosiny. Jaydenowi momentalnie zrobiło się głupio i zreflektował się za ten atak frustracji. - Cóż... Już trudno. Zdarza się - odpowiedział łagodniej, nie mając zamiaru być złym na dziecko. Po prostu to nie był jego dzień. Miesiąc. Możliwe, że i rok. Dobrze, że powoli zmierzał ku końcowi. Nie spodziewał się spotkać nikogo na swojej drodze i to jeszcze o tej porze. A na pewno nie małego chłopca, który z pasją oddawał się swojemu hobby. Pod tym względem byli nieco podobni. - Dziękuję - dodał, wkładając notatki do torby. Ich wartość była nieoceniona i nie ze względu fantastycznych odkryć naukowych. Po prostu brakowało Vane'owi jego pracy. - Pracuję. A to tu to gdzie? - spytał, gdy już miał wszystkie swoje rzeczy. Odwołując się do do pierwszego pytania chłopca, chciałby wiedzieć, gdzie dokładnie się znajdował, mimo że początkowo mało go to interesowało. Wcześniej jednak nie miał towarzystwa. Miał coś powiedzieć, gdy zaraz jednak zgiął się w pół, opierając się ramieniem na pobliskim drzewie - paskudny kurcz w okolicach brzucha spowodował, że pod astronomem ugięły się nogi i musiał podeprzeć się, by nie upaść. Co to było? Dlaczego tak nagle? Chyba za długo siedział w zamknięciu, by pamiętać, że to wszystko było niechcianą sprawką chłopca.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla Heatha to nawet lepiej, że zaklęcie się nie powiodło. Miał więcej kartek do złapania. Chociaż, może to nie najlepiej? Tak młody Macmillan utwierdził się tylko w przekonaniu, że wymknięcie się w dniu dzisiejszym z posiadłości to była bardzo dobra decyzja. Za to jego ojciec mógłby mieć całkowicie inne zdanie na ten temat. Dzieciak jednak nie był zbyt dobry w przewidywaniu konsekwencji swoich czynów, więc nad dezaprobatą Aydena do takich nocnych lotów nie zaprzątał sobie póki co głowy. Ciekawe czy kiedykolwiek chłopiec zacznie ogarniać łańcuch przyczynowo skutkowy.
W przeciwieństwie do Jaydena Heath nie zdawał sobie sprawy z tego co się dzieje w świecie czarodziejów. Cieżko się zresztą dziwić, miał ledwie pięć lat, to nie wiek w którym powinno się przejmować problemami dorosłych, prawda?
Po tym jak papiery czarodzieja przeszły z rąk do rąk, a przeprosiny Macmillana zostały przyjęte, Heath wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. W sumie to chętnie rzuciłby się w pogoń za pergaminami jeszcze raz. No, ale przecież nie wyrwie ich Jaydenowi z rąk i nie rozrzuci ich dookoła. To mogłoby się czarodziejowi nie spodobać, ale pomarzyć zawsze można.
-Jesteś w Kornwalii, Puddlemere dokładnie. Tak w zasadzie to jesteśmy w ogrodach w posiadłości Macmillanów- odpowiedział raczej dość wyczerpująco na pytanie swojego rozmówcy. No, ale nie byłby sobą gdyby od razu nie zasypał nieznajomego pytaniami od siebie.
-Jako kto pracujesz? I dlaczego akurat tutaj? – potem jego wzrok padł na rozstawiony wcześniej przez astronoma teleskop – To służy do patrzenia w gwiazdy, prawda? – już kiedyś widział takie urządzenie na ulicy Pokątnej, na wystawie jakiegoś sklepu, stąd brak zaskoczenia.
No ale w międzyczasie Vane praktycznie zgiął się w pół. Nie wyglądało to dobrze i nawet Heath się zaniepokoił.
-Wszystko w porządku?- zapytał bezradnie, nie bardzo wiedział co zrobić w takiej sytuacji. W najgorszym wypadku pobiegnie i zawoła kogoś z posiadłości. Pewnie dostanie mu się potem po uszach za nocne eskapady, ale to już trudno.
W przeciwieństwie do Jaydena Heath nie zdawał sobie sprawy z tego co się dzieje w świecie czarodziejów. Cieżko się zresztą dziwić, miał ledwie pięć lat, to nie wiek w którym powinno się przejmować problemami dorosłych, prawda?
Po tym jak papiery czarodzieja przeszły z rąk do rąk, a przeprosiny Macmillana zostały przyjęte, Heath wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. W sumie to chętnie rzuciłby się w pogoń za pergaminami jeszcze raz. No, ale przecież nie wyrwie ich Jaydenowi z rąk i nie rozrzuci ich dookoła. To mogłoby się czarodziejowi nie spodobać, ale pomarzyć zawsze można.
-Jesteś w Kornwalii, Puddlemere dokładnie. Tak w zasadzie to jesteśmy w ogrodach w posiadłości Macmillanów- odpowiedział raczej dość wyczerpująco na pytanie swojego rozmówcy. No, ale nie byłby sobą gdyby od razu nie zasypał nieznajomego pytaniami od siebie.
-Jako kto pracujesz? I dlaczego akurat tutaj? – potem jego wzrok padł na rozstawiony wcześniej przez astronoma teleskop – To służy do patrzenia w gwiazdy, prawda? – już kiedyś widział takie urządzenie na ulicy Pokątnej, na wystawie jakiegoś sklepu, stąd brak zaskoczenia.
No ale w międzyczasie Vane praktycznie zgiął się w pół. Nie wyglądało to dobrze i nawet Heath się zaniepokoił.
-Wszystko w porządku?- zapytał bezradnie, nie bardzo wiedział co zrobić w takiej sytuacji. W najgorszym wypadku pobiegnie i zawoła kogoś z posiadłości. Pewnie dostanie mu się potem po uszach za nocne eskapady, ale to już trudno.
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Dłoń Jaydena odnalazła drogę do specjalnej kieszeni w marynarce, by odłożyć do niej różdżkę, która już nie była potrzebna. Już wystarczająco mu się dzisiaj nie wiodło. I nie chodziło jedynie o nieudane zaklęcia czy rozsypane kartki, ale samo samopoczucie. Ciężko było się przestawić na jakiś odpowiedni, dawny tryb. To nie było takie proste. Nie budził się pewnego ranka i nie rozumiał, że już jest lepiej, bezpieczniej, mniej obciążająco. To, co kryło się w jego sercu nie miało zniknąć i nie miało stracić na sile, bo gdyby tak się stało, oznaczałoby to, że wyparł się miłości do Mii i Pandory. Że o nich zapomniał, a tak bardzo pragnął wciąż mieć w głowie i wspomnieniach ich uśmiechnięte, mniej lub bardziej, twarze. Trzęsącymi się dłońmi, brał rzeczy, które należały do nich, szybko je odkładając i uciekając od tej przeszłości. Przeszłości... Nie potrafił zrozumieć, że one już nigdy nie wrócą. Że nie usłyszy ich pomrukiwania i proszenia, by przestał je tak przytulać. By dał im jakąś przestrzeń. Ale jedyne czego tak naprawdę chciał to znów uścisnąć ich ręce, poczuć charakterystyczny zapach, dać się zbywać. Być tym, który czeka na odpowiedź listowną przez kolejne dwa tygodnie. Ale ten list tak bardzo lakoniczny nadszedłby w alternatywnej rzeczywistości. Teraz nigdy nie miało już to nastąpić. Świadomość tego była bolesna i gorejąca, dlatego też tak bardzo chciał się skupić na pracy, by móc odnaleźć zalążek dawnego siebie. Tego sprzed tragedii; tego Jaydena, który patrzył w niebo i rozumiał, że wszystko było piękne, a oni niezniszczalni.
Dlatego pochwycił ten świstoklik, dlatego przeniósł się gdzieś, gdzie nigdy nie był, by dać sobie namiastkę przygody oraz nieznanego. I najwyraźniej dostał to aż w przeolbrzymionej formie. Potężny podmuch spowodowany lotem na miotle małego nieznajomego, nieudane zaklęcie, aż w końcu towarzystwo dziecka. Nie była to w końcu godzina odpowiednia dla dzieci, a jednak stali tu obaj naprzeciwko i rozmawiali. Tak po prostu. Czy to spotkanie miało dać mu do myślenia, że nie powinien był rozpaczać zbyt długo, bo w Hogwarcie znajdował się ktoś, kto na niego z utęsknieniem czekał? Że nie mógł się poddawać, gdy wciąż znajdował się na świecie ktoś, za kogo warto było walczyć? Szybko jednak skupił się na słowach malca, czując jak jakaś obezwładniająca siła próbowała go opanować, a on nie mógł sobie na to pozwolić. Nie chciał ugiąć kolan i znów poczuć wszechogarniającego smutku. Odchrząknął, więc i lekko zmarszczył brwi, przetwarzając otrzymają informację. - Kornwalia? Cóż... Przynajmniej wiem już, gdzie jestem. Dziękuję - odparł, pozwalając sobie na złagodzenie rysów i posłał lekki uśmiech do dziecka. Przejechał dłonią po rosnącym wciąż zaroście. - Jestem astronomem i chciałem dzisiaj udać się w nieznane sobie miejsce, dlatego wziąłem pierwszy lepszy świstoklik, trafiając tutaj. Szukałem miejsca na obserwacje, bo... Nie chciałem być w domu - wytłumaczył, wahając się na moment przed ostatnimi słowami. Obecność chłopca mogła dać mu możliwość do oderwania myśli od natłoku ostatnich trosk - być może miała mu też przypomnieć jak cudownie było być w Hogwarcie. Być w domu. - Jesteś bystry. Dzięki teleskopowi można zajrzeć dalej niż sięgają nasze ograniczenia. Przypomina to podróż w nieznane. Dzisiejszej nocy planowałem oglądać gwiazdozbiór Wodnika. Chciałbyś? - spytał zachęcająco. Już miał podejść do teleskopu, lecz paskudny ból utrudnił mu jakikolwiek ruch. Słysząc pytanie chłopca, podniósł jedynie rękę, by został na miejscu. - Nie przejmuj się - wystękał ciężko, zaciągając powietrze w płuca z niemałym trudem. Odetchnął parę razy i powoli ból przemijał, chociaż ta anomalia była niezwykle zdumiewająca. I okrutnie silna. - To przez magię, którą masz w sobie - wytłumaczył na wydechu, opierając się plecami o konar i odchylając głowę, by przez moment jeszcze złapać oddech i wystabilizować gwałtownie zaatakowane ciało. Nie chciał jednak niepokoić malca, dlatego jeszcze chwilkę poświęcił na uspokojenie się, by odsunąć od drzewa i ruszyć do teleskopu, odpowiednio go ustawiając. Przez moment majstrował przy okularach i zmiennych, aż spojrzał na towarzysza i gestem zaprosił do spojrzenia w oko urządzenia. - O. Tam. Widzisz? Wodnik należy do rozległych, ale niezbyt wyraźnych gwiazdozbiorów pasa zodiakalnego. Leży niemal w całości na południe od równika niebieskiego, znajdziesz go poniżej Pegaza, pomiędzy Rybami i Koziorożcem. Jego gwiazdy nie tworzą żadnej charakterystycznej figury. Być może dlatego nazwa gwiazdozbioru jest związana z pozbawioną kształtu wodą. Co o tym myślisz?
Dlatego pochwycił ten świstoklik, dlatego przeniósł się gdzieś, gdzie nigdy nie był, by dać sobie namiastkę przygody oraz nieznanego. I najwyraźniej dostał to aż w przeolbrzymionej formie. Potężny podmuch spowodowany lotem na miotle małego nieznajomego, nieudane zaklęcie, aż w końcu towarzystwo dziecka. Nie była to w końcu godzina odpowiednia dla dzieci, a jednak stali tu obaj naprzeciwko i rozmawiali. Tak po prostu. Czy to spotkanie miało dać mu do myślenia, że nie powinien był rozpaczać zbyt długo, bo w Hogwarcie znajdował się ktoś, kto na niego z utęsknieniem czekał? Że nie mógł się poddawać, gdy wciąż znajdował się na świecie ktoś, za kogo warto było walczyć? Szybko jednak skupił się na słowach malca, czując jak jakaś obezwładniająca siła próbowała go opanować, a on nie mógł sobie na to pozwolić. Nie chciał ugiąć kolan i znów poczuć wszechogarniającego smutku. Odchrząknął, więc i lekko zmarszczył brwi, przetwarzając otrzymają informację. - Kornwalia? Cóż... Przynajmniej wiem już, gdzie jestem. Dziękuję - odparł, pozwalając sobie na złagodzenie rysów i posłał lekki uśmiech do dziecka. Przejechał dłonią po rosnącym wciąż zaroście. - Jestem astronomem i chciałem dzisiaj udać się w nieznane sobie miejsce, dlatego wziąłem pierwszy lepszy świstoklik, trafiając tutaj. Szukałem miejsca na obserwacje, bo... Nie chciałem być w domu - wytłumaczył, wahając się na moment przed ostatnimi słowami. Obecność chłopca mogła dać mu możliwość do oderwania myśli od natłoku ostatnich trosk - być może miała mu też przypomnieć jak cudownie było być w Hogwarcie. Być w domu. - Jesteś bystry. Dzięki teleskopowi można zajrzeć dalej niż sięgają nasze ograniczenia. Przypomina to podróż w nieznane. Dzisiejszej nocy planowałem oglądać gwiazdozbiór Wodnika. Chciałbyś? - spytał zachęcająco. Już miał podejść do teleskopu, lecz paskudny ból utrudnił mu jakikolwiek ruch. Słysząc pytanie chłopca, podniósł jedynie rękę, by został na miejscu. - Nie przejmuj się - wystękał ciężko, zaciągając powietrze w płuca z niemałym trudem. Odetchnął parę razy i powoli ból przemijał, chociaż ta anomalia była niezwykle zdumiewająca. I okrutnie silna. - To przez magię, którą masz w sobie - wytłumaczył na wydechu, opierając się plecami o konar i odchylając głowę, by przez moment jeszcze złapać oddech i wystabilizować gwałtownie zaatakowane ciało. Nie chciał jednak niepokoić malca, dlatego jeszcze chwilkę poświęcił na uspokojenie się, by odsunąć od drzewa i ruszyć do teleskopu, odpowiednio go ustawiając. Przez moment majstrował przy okularach i zmiennych, aż spojrzał na towarzysza i gestem zaprosił do spojrzenia w oko urządzenia. - O. Tam. Widzisz? Wodnik należy do rozległych, ale niezbyt wyraźnych gwiazdozbiorów pasa zodiakalnego. Leży niemal w całości na południe od równika niebieskiego, znajdziesz go poniżej Pegaza, pomiędzy Rybami i Koziorożcem. Jego gwiazdy nie tworzą żadnej charakterystycznej figury. Być może dlatego nazwa gwiazdozbioru jest związana z pozbawioną kształtu wodą. Co o tym myślisz?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Heath nie zdawał sobie sprawy jakie nieciekawe myśli krążyły wokół Jaydena. Zresztą skąd miałby niby o tym wiedzieć? Miejmy tylko nadzieję, że żywiołowa natura małego Macmillana w pewnym stopniu pomoże zapomnieć czarodziejowi o tych ciężkich tematach z którymi musiał borykać się na co dzień.
Młody poczuł się trochę pewniej gdy dostrzegł na twarzy nieznajomego coś w rodzaju uśmiechu. Sam wyszczerzył się szeroko w odpowiedzi i postanowił się przedstawić.
- Tak w ogóle to mam na imię Heath- oznajmił wesoło. - A ty?- zapytał od razu.
Gdy astronom wytłumaczył chłopcu jak znalazł się w okolicy posiadłości Macmillanów Heath skinął poważnie głową. - w domu jest nudno- podzielił się swoją opinią z Jaydenem. W końcu gdyby nie to, że obaj chcieli się wyrwać z czterech ścian, to pewnie by się tu nie spotkali. Heath wtedy poznałby go dopiero jako profesora w Hogwarcie, o ile oczywiście mężczyzna wytrwałby jeszcze jakieś 5-6 lat w tym zawodzie.
Słuchał uważnie tego co mówił astronom. Nie bardzo wiedział czym może być gwiazdozbiór wodnika, ale z entuzjazmem pokiwał głową, gdy padło pytanie czy chciałby spojrzeć przez teleskop. -Jasne!- w końcu kto by nie chciał. Nieznajomy miał już podejść do teleskopu gdy uderzyła w niego anomalia. Mały Macmillan obserwował tylko Jaydena póki co nie robiąc nic tak jak tego chciał astronom. Gdyby mu się pogorszyło ruszyłby do posiadłości po pomoc. Na szczęście wyglądało na to, że kapryśna magia po chwili postanowiła jednak odpuścić. Heath jedynie trochę się zmartwił, że to przez jego magię, nie chciał nikomu robić krzywdy. Wreszcie jednak wyglądało, że wszystko jest w porządku i astronom ryszył do swojego narzędzia pracy. Chłopiec z zaciekawieniem obserwował jak Jayden gmera coś przy mechanizmach teleskopu i ucieszył się gdy dał mu popatrzeć przez okular. Widok był fajny, ale zupełnie nie rozumiał co do niego powiedział czarodziej. Oderwał się od teleskopu i spojrzał bezradnie na swojego towarzysza.
-Czym jest pas zodiakalny? I równik... i jak rozpoznajesz co jak się nazywa?- całkowicie się pogubił z tymi Rybami, Pegazem. Nie miał pojęcia co tak na prawdę miał zobaczyć.
Młody poczuł się trochę pewniej gdy dostrzegł na twarzy nieznajomego coś w rodzaju uśmiechu. Sam wyszczerzył się szeroko w odpowiedzi i postanowił się przedstawić.
- Tak w ogóle to mam na imię Heath- oznajmił wesoło. - A ty?- zapytał od razu.
Gdy astronom wytłumaczył chłopcu jak znalazł się w okolicy posiadłości Macmillanów Heath skinął poważnie głową. - w domu jest nudno- podzielił się swoją opinią z Jaydenem. W końcu gdyby nie to, że obaj chcieli się wyrwać z czterech ścian, to pewnie by się tu nie spotkali. Heath wtedy poznałby go dopiero jako profesora w Hogwarcie, o ile oczywiście mężczyzna wytrwałby jeszcze jakieś 5-6 lat w tym zawodzie.
Słuchał uważnie tego co mówił astronom. Nie bardzo wiedział czym może być gwiazdozbiór wodnika, ale z entuzjazmem pokiwał głową, gdy padło pytanie czy chciałby spojrzeć przez teleskop. -Jasne!- w końcu kto by nie chciał. Nieznajomy miał już podejść do teleskopu gdy uderzyła w niego anomalia. Mały Macmillan obserwował tylko Jaydena póki co nie robiąc nic tak jak tego chciał astronom. Gdyby mu się pogorszyło ruszyłby do posiadłości po pomoc. Na szczęście wyglądało na to, że kapryśna magia po chwili postanowiła jednak odpuścić. Heath jedynie trochę się zmartwił, że to przez jego magię, nie chciał nikomu robić krzywdy. Wreszcie jednak wyglądało, że wszystko jest w porządku i astronom ryszył do swojego narzędzia pracy. Chłopiec z zaciekawieniem obserwował jak Jayden gmera coś przy mechanizmach teleskopu i ucieszył się gdy dał mu popatrzeć przez okular. Widok był fajny, ale zupełnie nie rozumiał co do niego powiedział czarodziej. Oderwał się od teleskopu i spojrzał bezradnie na swojego towarzysza.
-Czym jest pas zodiakalny? I równik... i jak rozpoznajesz co jak się nazywa?- całkowicie się pogubił z tymi Rybami, Pegazem. Nie miał pojęcia co tak na prawdę miał zobaczyć.
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Powinien był skupić się jedynie na badaniu nieba i chyba właśnie zaczęło do niego docierać, że to była jego pasja. Że to jej poświęcił swoje życie, a spotkaniu tutaj tego chłopca nie było czystym przypadkiem. Kiedyś przecież nie wierzył w przypadki i chyba nic się nie zmieniło na tej płaszczyźnie? A może wszystko? Może wymazało starą osobowość Jaydena, pozwalając, by powstała nowa, póki co bliżej mu nieznana? Mniej... Pełna, a więcej pusta? Odetchnął ciężko, licząc jednak na to, że wpatrywanie się w górę uratuje go przed lawiną nieprzyjemnych myśli. Na szczęście młody człowiek nie drążył jakoś specjalnie tematu, dlaczego Vane pojawił się nagle w lesie bez żadnego większego umotywowania. W końcu mógł go wziąć za szaleńca włóczącego się po okolicy albo innego wilkołaka i mogłoby być ciężko. Heath okazał się jednak naprawdę dobrym towarzyszem niedoli. Nawet jeśli jego obecność powodowała silne bóle brzucha.
- Jestem Vane. Jayden Vane - odpowiedział na powitanie, grzecznie skinąwszy głową młodemu zawodnikowi quidditcha. Widząc jak szalał na miotle i gdzie mieszkał, nietrudno było w sumie stwierdzić, że jego przyszłością mogło być właśnie uczestniczenie aktywnie w życiu drużyny z okolic. - Coś w tym rodzaju - odpowiedział na słowa o domu oraz nudzie, pozwalając zagościć nieco rozbawionemu uśmiechowi na swojej twarzy. Astronom rozluźnił się jednak od razu, gdy Heath odpowiedział entuzjazmem na obserwację nieba. Chyba właśnie tego mu brakowało w ostatnim miesiącu... Powinien był coś ze sobą zrobić, a nie motać się ciągle w tym samym miejscu, a żeby tego dokonać musiał wrócić do Hogwartu. Potrzebował tego. Tak samo ja pytań o astronomię. Uśmiechnął się ciepło, widząc, że chłopiec nie do końca zrozumiał, o czym mówił starszy czarodziej. - To po prostu pas na niebie. Podzielony w starożytności dla celów astrologicznych na dwanaście części nazywanych według konstelacji. Niektórzy odnoszą to do dwunastu prac Herkulesa, ale to o wiele bardziej skomplikowana teoria. Dużo miejsc i dat - podsumował, posyłając w stronę chłopca wymowne spojrzenie, które miało mówić, że nie chciał wysłuchiwać tego wszystkiego. Jayden mimo że kochał astronomię, ze zrozumieniem tego tematu zawsze miał problemy i nie rozumiał o co w tym do końca chodziło. Wolał więc o tym nie mówić niż palnąć jakiś kompletny nonsens. - To bardzo proste. Wystarczy spędzić tyle czasu, co ja na wpatrywanie się w nie i nie będziesz miał problemu z rozróżnieniem konstelacji czy samych gwiazd. Każda z nich ma inne światło i, chociaż nie pamiętam ich wszystkich, umiem rozpoznać, gdzie która leży. Ze zbiorami jest o wiele łatwiej. O, spójrz. Na przykład tu mamy... - nie dokończył zdanie, bo chłopiec czknął i nagle... Zniknął. Jay rozdziawił w nieco głupawym wyrazie usta, po czym zaczął rozglądać się za sylwetką młodego, podejrzewając, że może przerzuciło go stosunkowo niedaleko. - Heath? - rzucił, ale nikt się nie odzywał. Vane'owi ciśnienie podskoczyło na myśl o tym, gdzie mógł też przenieść się chłopiec i odszedł kilkanaście metrów w głąb lasu, nawołując już o wiele głośnie imienia dziecka. Czy aktualna sytuacja nie była wystarczającą karą, a teraz kolejny pech? Co był z niego za pedagog? Żaden.
- Jestem Vane. Jayden Vane - odpowiedział na powitanie, grzecznie skinąwszy głową młodemu zawodnikowi quidditcha. Widząc jak szalał na miotle i gdzie mieszkał, nietrudno było w sumie stwierdzić, że jego przyszłością mogło być właśnie uczestniczenie aktywnie w życiu drużyny z okolic. - Coś w tym rodzaju - odpowiedział na słowa o domu oraz nudzie, pozwalając zagościć nieco rozbawionemu uśmiechowi na swojej twarzy. Astronom rozluźnił się jednak od razu, gdy Heath odpowiedział entuzjazmem na obserwację nieba. Chyba właśnie tego mu brakowało w ostatnim miesiącu... Powinien był coś ze sobą zrobić, a nie motać się ciągle w tym samym miejscu, a żeby tego dokonać musiał wrócić do Hogwartu. Potrzebował tego. Tak samo ja pytań o astronomię. Uśmiechnął się ciepło, widząc, że chłopiec nie do końca zrozumiał, o czym mówił starszy czarodziej. - To po prostu pas na niebie. Podzielony w starożytności dla celów astrologicznych na dwanaście części nazywanych według konstelacji. Niektórzy odnoszą to do dwunastu prac Herkulesa, ale to o wiele bardziej skomplikowana teoria. Dużo miejsc i dat - podsumował, posyłając w stronę chłopca wymowne spojrzenie, które miało mówić, że nie chciał wysłuchiwać tego wszystkiego. Jayden mimo że kochał astronomię, ze zrozumieniem tego tematu zawsze miał problemy i nie rozumiał o co w tym do końca chodziło. Wolał więc o tym nie mówić niż palnąć jakiś kompletny nonsens. - To bardzo proste. Wystarczy spędzić tyle czasu, co ja na wpatrywanie się w nie i nie będziesz miał problemu z rozróżnieniem konstelacji czy samych gwiazd. Każda z nich ma inne światło i, chociaż nie pamiętam ich wszystkich, umiem rozpoznać, gdzie która leży. Ze zbiorami jest o wiele łatwiej. O, spójrz. Na przykład tu mamy... - nie dokończył zdanie, bo chłopiec czknął i nagle... Zniknął. Jay rozdziawił w nieco głupawym wyrazie usta, po czym zaczął rozglądać się za sylwetką młodego, podejrzewając, że może przerzuciło go stosunkowo niedaleko. - Heath? - rzucił, ale nikt się nie odzywał. Vane'owi ciśnienie podskoczyło na myśl o tym, gdzie mógł też przenieść się chłopiec i odszedł kilkanaście metrów w głąb lasu, nawołując już o wiele głośnie imienia dziecka. Czy aktualna sytuacja nie była wystarczającą karą, a teraz kolejny pech? Co był z niego za pedagog? Żaden.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Eomer Macmillan nigdy nie wątpił w to, że przeznaczenie miało oko na jego rodzinę oraz los im pisany. Nigdy nie deklarował się jako człowiek wyraźnie zaznajomiony z dziedziną astrologii czy wróżbiarstwa. Nie czytywał horoskopów i nie zachęcał do tego innych - a jednak coś w nim drzemało, co mówiło, że lata, które przeżył, nie były jedynie siłą wypadkową. Że za tym wszystkim kryło się coś jeszcze. Coś większego. Nie potrafił znaleźć innego słowa do nazwania tego czegoś jak po prostu fatum. Nie podobało mu się jednak, że jego dziedzictwo tak lekkomyślnie traktowało otaczający ich świat. Dzieci, wnuki - Macmillanowie z krwi i kości nie bali się niczego i nikogo, ale z wiekiem przychodziła również pewna mądrość i dystans. Był zmęczony całą tą polityką i wiedział, że niedługo przyjdzie mu również opuścić ten padół. Smutny ostatnimi czasy i niespokojny. Zanim jednak miało to nastąpić, zamierzał znaleźć młodego panicza Heatha, którego widział jak leciał na miotle w tym kierunku. Musiał gdzieś tutaj być, ale zamiast chłopca Eomer odnalazł czarodzieja, który chodził dokoła i wołał. Kogoś? Coś? Szalony może? Lord Macmillan nie dosłyszał na jedno ucho, dlatego ciężko było mu wyłapać co też ten mężczyzna nadaje. - Dobry wieczór - powitał nieznajomego, podchodząc bliżej, chociaż w jego głosie i postawie było uwydatnione zdystansowanie. Zresztą dłoń zaciśnięta na pięknie zdobionej różdżce mówiła wyraźnie, że nie podobało mu się spotkanie nieznajomego czarodzieja na swoim terytorium. - Co pan tu robi z tym teleskopem? I widział pan lecącego na miotle chłopca? Proszę w tej chwili odpowiedzieć - zażądał wyjaśnień, wkładając w swój ton tyle bezkompromisowości ile zdołał. Na co dzień był kochającym dziadkiem i dobrym mężem, lecz przy odpowiednich sytuacjach musiał umieć postawić na swoim. Może stojący przed nim mężczyzna był zagubionym astronomem, a może i nie. Nie mógł tego wiedzieć, ale wylegitymować się jakoś chyba mógł, nieprawdaż?
I show not your face but your heart's desire
W Hogwarcie anomalie nie obejmowały dzieci tak często jak poza granicami szkoły. Nauczyciele starali się ochronić zamek najlepiej jak umieli, chociaż nie było to takie proste, zważywszy na to, że magia gromadząca się w nastoletnich ciałach znacznie przewyższała wszystko, co było dotąd znane. Jedno dziecko było wyzwaniem, cała gromada uśpionym wulkanem, który co chwila mógł eksplodować. Pomona nie raz i nie dwa opowiadała mu o tym jak dzieci po prostu znikały albo niszczyły znajdujące się w salach przedmioty zwykłym kichnięciem. Nagromadzenie się większej ilości uczniów mogło prowadzić do katastrofy, lecz póki co do żadnej poważniejszej nie doszło. Chociaż już niedługo Jayden miał dołączyć ponownie do zespołu pedagogicznego Szkoły Magii i Czarodziejstwa i samemu się przekonać jak było naprawdę. Minęło dopiero niecałe trzydzieści dni bez sytuacji krytycznej - przez kolejne dziewięć miesięcy mogło się wydarzyć naprawdę sporo. Vane liczył na to, że dzieci pozostaną bezpieczne, chociaż były to pobożne życzenia. Nikt wszak nie wiedział, dlaczego w magicznym świecie pojawiły się ów zwodnicze anomalie, a co dopiero mieli mówić o obronie przed nimi. JD nie miał kontaktu z żadnymi małymi czarodziejami, odkąd zakończył się poprzedni rok szkolny, dlatego moc, która wylewała się z Heatha była dla niego nowością. W praktyce oczywiście, bo w teorii wiedział już całkiem sporo. Odczucie tego na własnej skórze różniło się jednak diametralnie, a fantomowy ból, który pozostał po jednemu z takich wybuchów, wciąż tlił się w jego wnętrzu. Zniknięcia się nie spodziewał, a pewien poziom stresu skoczył o kilka decybeli w górę, gdy zdał sobie sprawę, że chłopca nie było w okolicy. Nawoływania nie przyniosły efektów - sprowadziły kogoś, lecz to zdecydowanie nie był kilkuletni panicz Macmillan. Jayden obrócił się, słysząc czyjeś słowa i już miał odpowiedzieć, gdy zauważył wytkniętą w jego stronę różdżkę, dlatego podniósł w górę ręce w geście poddaństwa i zamarł. - Jayden Vane. Jestem astronomem - powtórzył jakby to było oczywiste, ale ile można było dostawać pytań o tą samą rzecz? Szczególnie że chyba nikt nie lubił, jeśli nieznajomy naprzeciwko trzymał wyciągniętą ku niemu czarodziejską broń. - Przybyłem tu świstoklikiem, gdy natrafiłem na Heatha. Właśnie przed momentem tu stał, gdy... Zniknął - wyjaśnił pokrótce, lecz nie zamierzał kłamać. W końcu był na przegranej pozycji. - Wołałem go, ale nie odpowiada. - Nie wiedział czy chodziło o jego dar przekonywania, czy opowieść, ale jego przeciwnik opuścił różdżkę, chociaż nie pozbył się uważnego spojrzenia posyłanego profesorowi. A może kojarzył jego nazwisko? Mężczyzna pokręcił głową i zaproponował, by Vane opuścił tereny Macmillanów czym prędzej. Kręcenie się tu o tej porze nie było wszak rozsądne. Jay jeszcze przez moment kręcił się po okolicy, próbując znaleźć jakiekolwiek ślady chłopca, ale nie chciał się narażać starszemu czarodziejowi. Wszak nie był nawet w miejscu dostępnym dla każdego i nie rozumiał, skąd ktoś wytrzasnął taki świstoklik prowadzący na teren prywatny... Nie zamierzał jednak długo się nad tym zastanawiać. Nie wiedząc, co dokładnie sądzić o tych zdarzeniach, aktywował przedmiot, wracając do Hogsmeade.
|zt[/b]
|zt[/b]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|25.10
Czas leczył rany. Przynajmniej te zewnętrzne. Powoli, lecz jednak kości poruszały się z większa swobodą niż przed dwoma tygodniami. Naciągnięcie koszuli nie wymuszało już syku bólu, tak samo jak pochylenie się do sznurówek przestało być znaczącą torturą. Ból nie był już ostry, a szumnie kołysał się gdzieś w tle. wychodził na pierwszy plan dopiero przy zmianach. tak jak teraz gdy wraz z jego dotarciem do Puddlemere popołudniowy deszcz przestał sączyć się z nieba. Lewy bark zesztywniał nieprzyjemnie i dopiero nacisk dłoni odgonił napięcie. Nie był jedyna ofiarą podobnych dolegliwości. Wśród nich znajdował się również Macmilan z którym miał się dziś spotkać. Śmiadowie odkładał je w czasie nie czując się na siłach. nie wiedział jak miałby rozmawiać w zaufaniu z kimś, kiedy to sobie samemu nie ufał. Dziś było już lepiej. Odnajdywał siebie w tym całym zamieszaniu na nowo. Wciąż towarzyszył mu dziwny niepokój, lecz miał na tyle siły by nie pozwalać mu na to by nerwowe gesty czy bojaźliwe spojrzenie targało ciałem wbrew jego woli. Czuł, że miał to pod kontrolą i to stanowiło podstawę spokoju, którym nieśmiało emanował po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwalając prowadzić się skrzatowi z holu w stronę przestronnej komnaty z której rozpościerał się widok na osnuty szarugą pogody ogród. Na środku pomieszczenia znajdował się Macmilan. Ze szpadą. I nieco niebezpiecznym zacięciem wymalowanym na twarzy.
- Źle zrobiłem przychodząc nieuzbrojonym, sir? - spytał od progu przyciągając uwagę Anthonego oraz wyprzedzając skrzata w zaanonsowaniu swojego przybycia. Powitał go lekkim pochyleniem głowy. Kiedyś znał Macmilana nie oszukiwał się jednak co do tego, że od ukończenia Hogwardu nie utrzymywał z nim kontaktu, że relacja ostygła, że nie wiedział jakim człowiekiem był stojący przed nim czarodziej. Przynajmniej poniekąd - trzymał w pamięci feralne spotkanie u panny Baudelaire - Chciałbym ci zadać pytanie, które mnie męczy od tamtego dnia: zrobiłeś to pod wpływem impulsu? Uważałeś, że tak należy? Czy to coś innego? - życzliwość? Co cię skłoniło, Macmilan do podniesienia różdżki?
Czas leczył rany. Przynajmniej te zewnętrzne. Powoli, lecz jednak kości poruszały się z większa swobodą niż przed dwoma tygodniami. Naciągnięcie koszuli nie wymuszało już syku bólu, tak samo jak pochylenie się do sznurówek przestało być znaczącą torturą. Ból nie był już ostry, a szumnie kołysał się gdzieś w tle. wychodził na pierwszy plan dopiero przy zmianach. tak jak teraz gdy wraz z jego dotarciem do Puddlemere popołudniowy deszcz przestał sączyć się z nieba. Lewy bark zesztywniał nieprzyjemnie i dopiero nacisk dłoni odgonił napięcie. Nie był jedyna ofiarą podobnych dolegliwości. Wśród nich znajdował się również Macmilan z którym miał się dziś spotkać. Śmiadowie odkładał je w czasie nie czując się na siłach. nie wiedział jak miałby rozmawiać w zaufaniu z kimś, kiedy to sobie samemu nie ufał. Dziś było już lepiej. Odnajdywał siebie w tym całym zamieszaniu na nowo. Wciąż towarzyszył mu dziwny niepokój, lecz miał na tyle siły by nie pozwalać mu na to by nerwowe gesty czy bojaźliwe spojrzenie targało ciałem wbrew jego woli. Czuł, że miał to pod kontrolą i to stanowiło podstawę spokoju, którym nieśmiało emanował po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwalając prowadzić się skrzatowi z holu w stronę przestronnej komnaty z której rozpościerał się widok na osnuty szarugą pogody ogród. Na środku pomieszczenia znajdował się Macmilan. Ze szpadą. I nieco niebezpiecznym zacięciem wymalowanym na twarzy.
- Źle zrobiłem przychodząc nieuzbrojonym, sir? - spytał od progu przyciągając uwagę Anthonego oraz wyprzedzając skrzata w zaanonsowaniu swojego przybycia. Powitał go lekkim pochyleniem głowy. Kiedyś znał Macmilana nie oszukiwał się jednak co do tego, że od ukończenia Hogwardu nie utrzymywał z nim kontaktu, że relacja ostygła, że nie wiedział jakim człowiekiem był stojący przed nim czarodziej. Przynajmniej poniekąd - trzymał w pamięci feralne spotkanie u panny Baudelaire - Chciałbym ci zadać pytanie, które mnie męczy od tamtego dnia: zrobiłeś to pod wpływem impulsu? Uważałeś, że tak należy? Czy to coś innego? - życzliwość? Co cię skłoniło, Macmilan do podniesienia różdżki?
Find your wings
25.10.56.
Może rzeczywiście czas leczył rany. Macmillan czuł się lepiej, choć jedynie fizycznie. Plecy bolały go mniej, tak samo łokieć. Zresztą, magiczne dłonie pani Pomfrey okazały się tutaj wyjątkowo pomocne. Czasem, co prawda, chwytał go nieprzyjemny skurcz, choć rzadziej niż tuż po tym, co wydarzyło się podczas spotkania w Stonehenge. Starał się też nie używać laski, choć czasem miał wrażenie, że do niej przywyknął, a jej używanie przynosiło dziwnego rodzaju satysfakcję, której nie potrafił zrozumieć.
Natomiast psychicznie wciąż podupadał. Widać było, że się zmienił. Przestał być dawnym, śmiejącym się na wszystko i do wszystkich człowiekiem. Spoważniał. Ostrożnie podchodził do niemal każdego. A w pamięci wciąż miał nieprzyjemne nieporozumienie z panną Grey. Wewnętrznie podtrzymywała go tylko chęć zemsty na przeklętych zdradzieckich lordach. To czasem go przerażało, ale znacznie częściej sprawiało mu dziwnie nieprzyjemną radość.
Tego dnia chciał trochę poćwiczyć nad swoim ciałem, w nadziei na to, że pomoże mu to rozruszać i rozciągnąć trochę zastane mięśnie. Szedł spokojnym krokiem z jednym ze starszych wujków. Ubrany był w szermiercze odzienie, maskę z kolei trzymał pod pachą. W dłoni trzymał szpadę do ćwiczeń. Jego krewny wyglądał dokładnie tak samo.
Zajęty rozmową w ogóle nie zauważył skrzata, który upornie starał się ciągnąć go za nogawkę. Wuj zresztą dawał mu kilka porad co do sposoby przemieszczania się w trakcie pojedynku i tego jak zachować potrzebną energię. Dopiero po chwili zauważył na swojej drodze Skamandera. Kiwnął mu głową, starając się tym samym ukryć małe zaskoczenie. Nie spodziewał się go tutaj zobaczyć. Przyglądał mu się uważnie, jak gdyby starał się dostrzec zadrapania po tym, co się stało dziesiątego października.
– Nie – odpowiedział, starając się uśmiechnąć. – Chyba, że zamierzasz ze mną poćwiczyć – dodał natychmiast. – I nie zamierzasz rzucać tytułami w moją stronę – przypomniał sobie, chcąc uświadomić Skamandera, że tytułowanie go per lordem czy sirem nie było tutaj potrzebne. Natura Macmillana zresztą podpowiadała mu, że kilka literek przed nazwiskiem nie ma znaczenia, szczególnie w dobie, kiedy rola szlachcica tak bardzo ucierpiała przez tak wielu zdrajców. – Ale wtedy cię uzbroimy – zerknął na wujka, który wzruszył jedynie ramionami.
Nie spodziewał się tym bardziej takiego pytania ze strony Skamandera. Owszem, mniej zaskakujące byłoby, gdyby zadał je trochę później. Macmillan zmarszczył czoło. Wyraźnie nie chciał przypominać sobie tego, co się wtedy stało. Wystarczyło, że każdego dnia prześladowały go wspomnienia zmasakrowanej twarzy i bólu zadanego przez czarnoksiężnika. Każdego dnia ktoś z rodziny pytał go o to samo. Z drugiej strony nie mógł nie odpowiedzieć na to pytanie.
– Nie mogłem patrzeć na tych zapchlonych zdrajców – wyjaśnił krótko i zwięźle. – A inna sprawa, że nienawidzę czarnoksiężników. – Gdyby nie oni, na pewno nie błądziłby osiem lat po Wschodzie. W myślach jednak obecnie krążyło mu to, co powiedział mu kuzyn, a mianowicie, że przecież Skamander także należał do Zakonu. Nie chciał jednak odpowiadać mu pytaniem na pytanie, w szczególności przy wuju, który w ogóle nie miał pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak „Zakon”. – Przeszedłeś aż tak długą drogę, żeby o to mnie zapytać? Teoretycznie powinienem zadać ci takie samo pytanie.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdzieś blisko miejsca, w którym akurat przejeżdżał Ayden oraz Justine, rozległ się trzask oznajmiający teleportację. Konkretnie na szerokiej gałęzi rozłożystego, wiekowego dębu zmaterializowało się stworzenie obleczone w czystą, kuchenną serwetą. W pierwszej chwili przywodził na myśl goblina, ale był od niego nieco mniejszy, drobniejszy i miał wielkie uszy, przywodzące na myśl nietoperza. Dla Tonks, wywodzącej się z mugolskiej rodziny, mógł być zaskoczeniem, jednakże w starych, czarodziejskich rodach taki sługa nie był niczym dziwnym. Zaskakujące to dopiero by było, gdyby rodzina szlachetnej krwi podobnego sługi nie posiadała.
- Paniczu Macmillan! Paniczu Macmillan! - zawołał skrzat.
Musieli go jednak nie zauważyć, bo przejechali dalej. Przeteleportowal się więc znów, być może wprawiając niektórych w konsternację; teleportacja wszak nie działała od długich tygodni, ale nie dotyczyło to skrzatów. One władały innym rodzajem magii, bardzo prymitywnym, jak widać jednak: bezpieczniejszym.
- Lordzie Macmillan, proszę się zatrzymać! - znów zawołał skrzat. - Pańska matka nalegała, aby lordowi przypomnieć o wspólnym obiedzie o godzinie piętnastej. Został już kwadrans - powiedział sługa, kłaniając się tak nisko, że nosem prawie zaorał o żółcącą się trawę. Nie mógł odmówić swojej pani, która kazała mu ściągnąć syna na umówiony obiad - chociaż równało się to przeszkodzeniu Aydenowi i jego towarzyszce w lekcji jazdy konnej.
- Paniczu Macmillan! Paniczu Macmillan! - zawołał skrzat.
Musieli go jednak nie zauważyć, bo przejechali dalej. Przeteleportowal się więc znów, być może wprawiając niektórych w konsternację; teleportacja wszak nie działała od długich tygodni, ale nie dotyczyło to skrzatów. One władały innym rodzajem magii, bardzo prymitywnym, jak widać jednak: bezpieczniejszym.
- Lordzie Macmillan, proszę się zatrzymać! - znów zawołał skrzat. - Pańska matka nalegała, aby lordowi przypomnieć o wspólnym obiedzie o godzinie piętnastej. Został już kwadrans - powiedział sługa, kłaniając się tak nisko, że nosem prawie zaorał o żółcącą się trawę. Nie mógł odmówić swojej pani, która kazała mu ściągnąć syna na umówiony obiad - chociaż równało się to przeszkodzeniu Aydenowi i jego towarzyszce w lekcji jazdy konnej.
I show not your face but your heart's desire
Wykonywała kolejne polecenia z pewną dozą niepewności i zerowym zaufaniem co do wielkiego potwora na którym siedziała. Ale zauważyła, że jej ciało samoistnie zaczyna poruszać się w rytm wyznaczany przez zwierze. Pociągnij lejce, uderz piętami - wykonywała te polecenia, chociaż nie do końca wiedziała, czy robi wszystko odpowiednio. I chociaż koń nie zdawał się tak straszny, jak go sobie malowała to nadal się go jednak bała. Ale musiała pokonywać swoje kolejne demony i zyskiwać na sprawności, jeśli rzeczywiście chciała przebrnąć przez kurs aurorski. Który wcale nie zamierzał być łatwym. Ale nie mógł - prawda, musiała być przygotowana na wszystko i wiedziała, że im więcej swoich ograniczeń pokona, tym lepiej będzie się sprawdzać w swojej przyszłej pracy. Nauczyła się pływać, chociaż obawiała się wody, mogła więc też z powodzeniem nauczyć się jak utrzymywać się na koniu i chociaż prowizorycznie prowadzić go - na wypadek, gdyby obok nie było miotły, teleportacja siadła tak jak teraz a ona mogłaby tylko biec, albo wsiąść na te kopytne diabły.
I z każdą chwilą którą spędzała z Aydenem całość zdawała jej się jakby… łatwiejsza? Może mniej przerażająca. Przez myśl jej przeszło, że w sumie nie miała pojęcia, czemu nigdy nie skorzystała z faktu, że rodzice Skamandera hodują podobne stworzenia. Może łatwiej było uciekać przed swoimi lękami niż rzeczywiście stawiać im czoła.
Teraz jednak było inne, niepewne, wymagające od nich tego, by być gotowym na zaskakujące sytuacje, które miały w ich kierunku już niedługo nadejść. Musiała być gotowa. Skoro traciła wszystko, zamierzała wzmocnić siebie.
Pojawienie się skrzata nie zwróciło jej uwagi z początku. Dopiero gdy pojawił się przed nimi z trudem i pomocą Aydena zatrzymała konia.
- To nic. - zapewniła go, przekładając powoli nogę nad siodłem. Zsunęła się z konia, a ramiona mężczyzny złapały ją. - Dziękuję za lekcje. - powiedziała, uśmiechając się gdy unosiła na niego jasne spojrzenie. Objęła go krótko na chwilę, by po niej odwrócić się i ruszyć do wyjścia z posiadłości. Nie była do końca pewna jak czuje się z dzisiejszą lekcją. Przyszłość miała dopiero zweryfikować, czy rzeczywiście czegokolwiek się nauczyła.
| zt i sorry za wbicie w temat już mnie nie ma
I z każdą chwilą którą spędzała z Aydenem całość zdawała jej się jakby… łatwiejsza? Może mniej przerażająca. Przez myśl jej przeszło, że w sumie nie miała pojęcia, czemu nigdy nie skorzystała z faktu, że rodzice Skamandera hodują podobne stworzenia. Może łatwiej było uciekać przed swoimi lękami niż rzeczywiście stawiać im czoła.
Teraz jednak było inne, niepewne, wymagające od nich tego, by być gotowym na zaskakujące sytuacje, które miały w ich kierunku już niedługo nadejść. Musiała być gotowa. Skoro traciła wszystko, zamierzała wzmocnić siebie.
Pojawienie się skrzata nie zwróciło jej uwagi z początku. Dopiero gdy pojawił się przed nimi z trudem i pomocą Aydena zatrzymała konia.
- To nic. - zapewniła go, przekładając powoli nogę nad siodłem. Zsunęła się z konia, a ramiona mężczyzny złapały ją. - Dziękuję za lekcje. - powiedziała, uśmiechając się gdy unosiła na niego jasne spojrzenie. Objęła go krótko na chwilę, by po niej odwrócić się i ruszyć do wyjścia z posiadłości. Nie była do końca pewna jak czuje się z dzisiejszą lekcją. Przyszłość miała dopiero zweryfikować, czy rzeczywiście czegokolwiek się nauczyła.
| zt i sorry za wbicie w temat już mnie nie ma
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Trzask teleportacji o nieprzyjemnie rozwodnionej żółtozielonej barwie rozległ się na ubitej drodze prowadzącej do murów, które niczym kamienne zęby sterczały w niebo i od pokoleń strzegły dworu Macmillanów. Constantine nabrał parę szarawych oddechów aby okiełznać nieprzyjemne wariacje w okolicach pępka, które powodowane były magicznym przenoszeniem się z miejsca na miejsce. Rozejrzał się przy tym dookoła, skupiając się na swoim otoczeniu. Ciemnozielona trawa, która rosła po obu stronach drogi była wysoka i Ollivander na pierwszy rzut oka stwierdził, że musiała być dość szorstka i gruba. Uśmiechnął się nieznacznie pod nosem gdy w ogładzie rośliny odnalazł cechy charakterystyczne dla lordów Kornwalii. Czynił jednak dalsze obserwacje, zwracając przy tym uwagę na pochylone i powykręcane drzewa, liczne porosty i mchy oraz nieustępliwą wilgotność w powietrzu. To nie był las taki jak w Lancashire, to było ewidentne mokradło, żeby nie powiedzieć inaczej. I jakkolwiek Constantine nie miał za bardzo ochoty w tej chwili zagłębiać się w ciemne ostępy tej niecodziennej szaty roślinnej – był na to zdecydowanie źle ubrany – to poczuł jakby ciekawość zaczynała ciągnąć go za rękaw,domagając się uwagi młodego lorda. Ten jednak zignorował ją – chwilowo – na moment jeszcze wsłuchując się w brunatno-czerwone odgłosy tutejszego lasu, też zgoła inne i wręcz egzotyczne w porównaniu z domem. Zachwycał się jednak krótko, ponieważ zdecydowanie ważniejszym było, aby dotarł na czas.
Zostawił sobie pewien bezpieczny zapas: nie kwadrans, bowiem uchodziło to w tych okolicznościach nazbyt długo, lecz też nie pięć minut, jako że to mogło by już zakrawać o pozostawienie wyjścia na ostatnią chwilę, a to z kolei interpretować by można jako towarzyski afront. Do bramy dotarł więc na osiem minut przed południem, dostrzegając już dwie sylwetki ciągnące od dworu w jego stronę. Poświęcił ostatnie momenty samotności na poprawienie mankietów i wyprostowanie frontu szaty. Skromnie skrojona peleryna była ciemna niczym atrament, w zasnutym mgłą świetle słońca zdając się jednak lekko granatowa; na jej kołnierzu o średniej wysokości złotą nicią wyhaftowane były dwa dęby. Tej samej barwy były niezwykle dokładnie skrojone spodnie młodzieńca, monotonię barwową przecinał zaś dobrze dopasowany dublet, szafranową barwą balansując między ciepłą, przyjemną dla oka żółcią a nienachalnym pomarańczem. Ollivander w spokoju zostawił swoje włosy: te zdążyła już z lekka zwichrzyć bryza, wciąż jednak ich ułożenie można było uznać za zamierzony efekt. Dokładnie umyte i wyzbyte ze śladów farby dłonie Constantine splótł za plecami, w smukłych palcach dzierżąc niewielką szkatułkę. Czekał cierpliwie aż lady Macmillan i jej przyzwoitka dotrą do bramy, wychodząc im na przeciw uprzejmym uśmiechem. Tylko uważny obserwator mógłby dostrzec, że pomimo całkowicie poprawnej i spokojnej prezencji młody Ollivander miał jakiś dziwny błysk w oku, który niezwykle ciężko byłoby nazwać trafnym określeniem. Ollivanderowie bowiem nie zwykli ot tak dzielić się swoimi sekretami, nawet tymi najmniejszymi.
Constantine Ollivander
Zawód : malarz, ilustrator, projektant różdżek
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
biegł zanosząc się łkaniem
uszy bolały go z zimna
biegł boso w piżamie
zając ścigany przez wilka
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ta środa przyszła stanowczo za wcześnie. Jakoś inne dni tygodnia do tej pory wlokły się Virginii niemiłosiernie jeden podobny drugiemu, a potem, po jednym zaledwie liście... no, właściwie dwóch obecnie bezpiecznie ukrytych w szkatułce z jej korespondencją, trach! Czas jakby nagle wystartował w wyścigu i ścigał się chyba z samą Gin, która została w tyle już w przedbiegach. Ta nieszczęsna środa zastała więc Gin absolutnie nieprzygotowaną... i akurat wybór sukienki stanowił tu najmniejszy problem, choć też problemem był.
Wczoraj przed zaśnięciem przynajmniej kreację miała wymyśloną - żółtą sukienkę w takie bliżej nieokreślone maziaje. Nie miała za to zielonego pojęcia co będzie mówić i jak będzie się zachowywać, nie miała przygotowanych awaryjnych tematów do rozmów, ani przećwiczonych uśmiechów przed lustrem - tak, żeby były nie za radosne i niezbyt sztuczne. Nawet trasy ich spaceru nie zaplanowała! A przecież miała na to tyle czasu! Przyjaciółki też jej za bardzo nie pomogły. I to nie z ich winy - Gin sama nie wiedziała co ma o tym wszystkim myśleć. Co ma myśleć o Constantinie i spotkaniu z nim.
Denerwowała się. Do tej pory nie denerwowała się tak przed żadną z tych maminych herbatek z lordami, a przecież chyba powinna, bo na nich dopiero musiała się zachowywać jak dama. A teraz? Jak powinna się zachowywać przy Cony'm?
Przewracała się w łóżku z boku na bok nie mogąc zasnąć, a z tyłu głowy słyszała wciąż strofujący głos matki: "powinnaś się wyspać, młoda damo, żeby nie mieć potem sińców pod oczami, szarej cery i bezmyślnego spojrzenia". Na to ostatnie i tak już nic nie poradzi. Pewnie wyjdzie na totalną ignorantkę, albo wręcz przeciwnie: za bardzo będzie się ekscytować. Albo zapadnie między nimi taka niezręczna cisza i będzie nie do wytrzymania... Albo wręcz przeciwnie - Gin rozgada się o jakichś pierdołach i... ech, nie powinna nawet w myślach używać słowa "pierdoły", potem palnie coś w tym guście podczas rozmowy. Jeśli taka w ogóle się między nimi wywiąże. Uch!
Przycisnęła poduszkę do twarzy i zawarczała w nią zirytowana.
Miała wrażenie, że jak w końcu udało jej się na chwilę odpłynąć myślami i zasnąć, to już nastał świt, a potem godzina za godziną i minuta za minutą zaczęły pędzić i zbliżać się niebezpiecznie do dwunastej. I w międzyczasie okazało się, że Gin wcale nie chce już ubrać tej żółtej sukienki. Co gorsza - żadna jej w tej chwili nie odpowiadała! Z jednej strony nie chciała wyglądać, jakby się nie wiadomo jak wystroiła, bo w gruncie rzeczy szła tylko do swojego ogrodu... ale z drugiej chciała się ładnie prezentować. Trochę normalnie, a trochę tak bardziej ładnie niż zwykle. I jak na złość, żadna z jej sukienek się w ten profil nie wpasowywała. Cony pewnie nie miał takich bzdurnych problemów.
Kiedy zapukano do jej drzwi, siedziała przed toaletką wpatrując się w Samsona, jakby ten potrafił zamienić się w jakiegoś czarodziejskiego bohatera i ją ocalić przed tym dniem... Nie było jednak źle - zdecydowała się na jasnobłękitną suknię u góry dopasowaną, a od pasa w dół lekko rozkloszowaną tiulem - trochę jak u tancerki baletowej, choć w skromniejszym i dłuższym wydaniu. Sukienka była jednocześnie zwiewna, a zarazem na tyle długa, by dziewczę nie musiało się martwić nawet silniejszymi podmuchami wiatru, które tutaj akurat nierzadko się zdarzały. Swoją barwą przypominała bezchmurne, zimowe niebo i jakby gasiła odrobinę rudość włosów Ginger, które ta właśnie kończyła zaplatać w warkocz. Nie dokończyła jednak splotu i jednym ruchem dłoni na nowo rozpuściła długie niemal do pasa włosy. Warkocz miał tylko uspokoić jej nerwy, ale chyba nie pomógł, bo Gin wypadła z pokoju jak burza i zatrzymała się dopiero przy drzwiach frontowych... przed ciotką. Starsza czarownica mierzyła teraz Virginię wzrokiem od czubka głowy po końce palców stóp ukrytych w cielistych balerinach. Ostatecznie tylko kiwnęła głową i wyszły na zewnątrz. Chociaż mieli dopiero kwiecień, pogoda była iście letnia, a w powietrzu pachniało kwiatami rosnącej w ogrodzie mirabeli tak, że aż się Gin zakręciło w głowie. I z pewnością nie miała tu nic do rzeczy ciemna sylwetka młodego mężczyzny zmierzającego w stronę dworku.
- Mama jeszcze nie wie? - Gin zapytała cicho zerkając na ciotkę, która nieznacznie ściągnęła brwi.
- To tylko kwestia czasu - skwitowała starsza czarownica niespiesznym krokiem schodząc w dół po kamiennych schodkach, a następnie alejką pomiędzy kwiecistymi rabatami. - Nie rozumiem po co ci te tajemnice... - westchnęła jeszcze, ale Gin nic na to nie odpowiedziała. Po prostu nie chciała, żeby matka o wszystkim wiedziała zawczasu i już, czy to takie złe? I tak się dowie o przybyciu Constantine'a, w końcu to mały dworek, wieści się tu roznoszą szybciej niż za pomocą sowy. Poza tym młody Ollivander nie zjawił się tu, żeby spotkać się z nią, tylko z Tony'm, więc tym bardziej nie musiała o tym informować mat...
- Virginio - wymówione z naciskiem pełne imię Gin, które w uszach młodej Macmillanówny zabrzmiało ni mniej ni więcej jak ostre syknięcie, ocknęło ją z zamyślenia, kiedy już chyba od dobrej chwili stały naprzeciwko... ojej.
Constantine Ollivander wyglądał bardzo elegancko i szykownie. Tak elegancko i szykownie, że Gin w jednej chwili zapragnęła teleportować się z powrotem do swojego pokoju i wybrać coś równie pięknego. Ech, trzeba było jednak ubrać tą żółtą suknię!
Zniecierpliwione chrząknięcie ciotki. Tak, tak, pewnie zdążyli wymienić ze sobą wszelkie możliwe uprzejmości, a ona stała jak ten kołek wbity w ziemię z "bezmyślnym spojrzeniem" - jej matka to jednak zawsze wszystko potrafi wykrakać!
Na szczęście Gin wreszcie się zreflektowała i dygnęła z gracją uśmiechając się trochę przepraszająco do Cony'ego. Ciotkę chyba tyle usatysfakcjonowało, bo powiedziała coś o ławce przy różanym krzewie i odeszła od nich kawałek, przy czym Gin dałaby sobie obciąć obie ręce przy samych łokciach, że usłyszała też jej zrzędzenie o starości i niańczeniu dzieci. Oby Constantine nie miał tak dobrego słuchu. Wystarczyło, że ją zapiekły końce uszu.
Prawda jest taka, że ciotki w ogóle tu nie miało być i tak ogrody były doskonale widoczne z okien dworku, a ciotki wiecznie wygrzewały się w słońcu rozsiadając się na ławkach jak kuguchary. Tyle tylko, że teraz było o jednego kuguchara więcej.
Znów stała jak kołek, tak? Gin, weź się w garść!
- Ogrody, tak, tak - wypaliła trochę gorączkowo nie wiedzieć czy do siebie czy do niego, bo wciąż nie zebrała się na odwagę, żeby spojrzeć mu chociaż przelotnie w oczy. Chyba właśnie spełniała się najgorsza z jej czarnych wizji tego spotkania. Gin odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę upstrzonych kwiatami ogrodów. Tylko dlaczego? Dlaczego z Constantine'm było jej tak ciężko? Każdego innego lorda potrafiła zabawić rozmową i przy każdym zachowywać się jakoś tak względnie przyzwoicie. A teraz, choć paradoksalnie powinno być jej o wiele łatwiej, bo przecież znała go ze szkoły i nawet lubiła, to... musiała bardzo pilnować tempa swoich kroków, bo jeszcze chwila i chyba zacznie biec. Brawo, Gin, czy ty właśnie od niego uciekasz? Zwolniła. Zwolniła jeszcze bardziej i niemal się zatrzymała. I odetchnęła, a potem odwróciła się do niego tak raptownie, że tylko cud mógł ich ochronić przed kolizją. Słodka Helgo, ratuj.
Wczoraj przed zaśnięciem przynajmniej kreację miała wymyśloną - żółtą sukienkę w takie bliżej nieokreślone maziaje. Nie miała za to zielonego pojęcia co będzie mówić i jak będzie się zachowywać, nie miała przygotowanych awaryjnych tematów do rozmów, ani przećwiczonych uśmiechów przed lustrem - tak, żeby były nie za radosne i niezbyt sztuczne. Nawet trasy ich spaceru nie zaplanowała! A przecież miała na to tyle czasu! Przyjaciółki też jej za bardzo nie pomogły. I to nie z ich winy - Gin sama nie wiedziała co ma o tym wszystkim myśleć. Co ma myśleć o Constantinie i spotkaniu z nim.
Denerwowała się. Do tej pory nie denerwowała się tak przed żadną z tych maminych herbatek z lordami, a przecież chyba powinna, bo na nich dopiero musiała się zachowywać jak dama. A teraz? Jak powinna się zachowywać przy Cony'm?
Przewracała się w łóżku z boku na bok nie mogąc zasnąć, a z tyłu głowy słyszała wciąż strofujący głos matki: "powinnaś się wyspać, młoda damo, żeby nie mieć potem sińców pod oczami, szarej cery i bezmyślnego spojrzenia". Na to ostatnie i tak już nic nie poradzi. Pewnie wyjdzie na totalną ignorantkę, albo wręcz przeciwnie: za bardzo będzie się ekscytować. Albo zapadnie między nimi taka niezręczna cisza i będzie nie do wytrzymania... Albo wręcz przeciwnie - Gin rozgada się o jakichś pierdołach i... ech, nie powinna nawet w myślach używać słowa "pierdoły", potem palnie coś w tym guście podczas rozmowy. Jeśli taka w ogóle się między nimi wywiąże. Uch!
Przycisnęła poduszkę do twarzy i zawarczała w nią zirytowana.
Miała wrażenie, że jak w końcu udało jej się na chwilę odpłynąć myślami i zasnąć, to już nastał świt, a potem godzina za godziną i minuta za minutą zaczęły pędzić i zbliżać się niebezpiecznie do dwunastej. I w międzyczasie okazało się, że Gin wcale nie chce już ubrać tej żółtej sukienki. Co gorsza - żadna jej w tej chwili nie odpowiadała! Z jednej strony nie chciała wyglądać, jakby się nie wiadomo jak wystroiła, bo w gruncie rzeczy szła tylko do swojego ogrodu... ale z drugiej chciała się ładnie prezentować. Trochę normalnie, a trochę tak bardziej ładnie niż zwykle. I jak na złość, żadna z jej sukienek się w ten profil nie wpasowywała. Cony pewnie nie miał takich bzdurnych problemów.
Kiedy zapukano do jej drzwi, siedziała przed toaletką wpatrując się w Samsona, jakby ten potrafił zamienić się w jakiegoś czarodziejskiego bohatera i ją ocalić przed tym dniem... Nie było jednak źle - zdecydowała się na jasnobłękitną suknię u góry dopasowaną, a od pasa w dół lekko rozkloszowaną tiulem - trochę jak u tancerki baletowej, choć w skromniejszym i dłuższym wydaniu. Sukienka była jednocześnie zwiewna, a zarazem na tyle długa, by dziewczę nie musiało się martwić nawet silniejszymi podmuchami wiatru, które tutaj akurat nierzadko się zdarzały. Swoją barwą przypominała bezchmurne, zimowe niebo i jakby gasiła odrobinę rudość włosów Ginger, które ta właśnie kończyła zaplatać w warkocz. Nie dokończyła jednak splotu i jednym ruchem dłoni na nowo rozpuściła długie niemal do pasa włosy. Warkocz miał tylko uspokoić jej nerwy, ale chyba nie pomógł, bo Gin wypadła z pokoju jak burza i zatrzymała się dopiero przy drzwiach frontowych... przed ciotką. Starsza czarownica mierzyła teraz Virginię wzrokiem od czubka głowy po końce palców stóp ukrytych w cielistych balerinach. Ostatecznie tylko kiwnęła głową i wyszły na zewnątrz. Chociaż mieli dopiero kwiecień, pogoda była iście letnia, a w powietrzu pachniało kwiatami rosnącej w ogrodzie mirabeli tak, że aż się Gin zakręciło w głowie. I z pewnością nie miała tu nic do rzeczy ciemna sylwetka młodego mężczyzny zmierzającego w stronę dworku.
- Mama jeszcze nie wie? - Gin zapytała cicho zerkając na ciotkę, która nieznacznie ściągnęła brwi.
- To tylko kwestia czasu - skwitowała starsza czarownica niespiesznym krokiem schodząc w dół po kamiennych schodkach, a następnie alejką pomiędzy kwiecistymi rabatami. - Nie rozumiem po co ci te tajemnice... - westchnęła jeszcze, ale Gin nic na to nie odpowiedziała. Po prostu nie chciała, żeby matka o wszystkim wiedziała zawczasu i już, czy to takie złe? I tak się dowie o przybyciu Constantine'a, w końcu to mały dworek, wieści się tu roznoszą szybciej niż za pomocą sowy. Poza tym młody Ollivander nie zjawił się tu, żeby spotkać się z nią, tylko z Tony'm, więc tym bardziej nie musiała o tym informować mat...
- Virginio - wymówione z naciskiem pełne imię Gin, które w uszach młodej Macmillanówny zabrzmiało ni mniej ni więcej jak ostre syknięcie, ocknęło ją z zamyślenia, kiedy już chyba od dobrej chwili stały naprzeciwko... ojej.
Constantine Ollivander wyglądał bardzo elegancko i szykownie. Tak elegancko i szykownie, że Gin w jednej chwili zapragnęła teleportować się z powrotem do swojego pokoju i wybrać coś równie pięknego. Ech, trzeba było jednak ubrać tą żółtą suknię!
Zniecierpliwione chrząknięcie ciotki. Tak, tak, pewnie zdążyli wymienić ze sobą wszelkie możliwe uprzejmości, a ona stała jak ten kołek wbity w ziemię z "bezmyślnym spojrzeniem" - jej matka to jednak zawsze wszystko potrafi wykrakać!
Na szczęście Gin wreszcie się zreflektowała i dygnęła z gracją uśmiechając się trochę przepraszająco do Cony'ego. Ciotkę chyba tyle usatysfakcjonowało, bo powiedziała coś o ławce przy różanym krzewie i odeszła od nich kawałek, przy czym Gin dałaby sobie obciąć obie ręce przy samych łokciach, że usłyszała też jej zrzędzenie o starości i niańczeniu dzieci. Oby Constantine nie miał tak dobrego słuchu. Wystarczyło, że ją zapiekły końce uszu.
Prawda jest taka, że ciotki w ogóle tu nie miało być i tak ogrody były doskonale widoczne z okien dworku, a ciotki wiecznie wygrzewały się w słońcu rozsiadając się na ławkach jak kuguchary. Tyle tylko, że teraz było o jednego kuguchara więcej.
Znów stała jak kołek, tak? Gin, weź się w garść!
- Ogrody, tak, tak - wypaliła trochę gorączkowo nie wiedzieć czy do siebie czy do niego, bo wciąż nie zebrała się na odwagę, żeby spojrzeć mu chociaż przelotnie w oczy. Chyba właśnie spełniała się najgorsza z jej czarnych wizji tego spotkania. Gin odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę upstrzonych kwiatami ogrodów. Tylko dlaczego? Dlaczego z Constantine'm było jej tak ciężko? Każdego innego lorda potrafiła zabawić rozmową i przy każdym zachowywać się jakoś tak względnie przyzwoicie. A teraz, choć paradoksalnie powinno być jej o wiele łatwiej, bo przecież znała go ze szkoły i nawet lubiła, to... musiała bardzo pilnować tempa swoich kroków, bo jeszcze chwila i chyba zacznie biec. Brawo, Gin, czy ty właśnie od niego uciekasz? Zwolniła. Zwolniła jeszcze bardziej i niemal się zatrzymała. I odetchnęła, a potem odwróciła się do niego tak raptownie, że tylko cud mógł ich ochronić przed kolizją. Słodka Helgo, ratuj.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
Ogrody i polana
Szybka odpowiedź