Ogrody i polana
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody i polana
Posiadłość Macmillanów wydaje się dość skromna w stosunku do otaczającej ją wolnej przestrzeni. Dwór otoczony jest murem z blankami. Przed wejściem znajdują się ogrody z kwiatami w pastelowych kolorach i charakterystycznymi dla Puddlemere wrzosami. Tylna część wydaje się być pusta, z tego względu, że jest przeznaczona na różnego rodzaju aktywności (Quidditch, jeździectwo, szermierka).
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Starsza czarownica machnęła różdżką, a wrota rozstąpiły się z patynowym skrzypnięciem, wpuszczając Constantine'a do środka; bez choćby chwili opieszałości przeszedł do przywitania się z szanowną postacią ich przyzwoitki o wyjątkowo nudnym, beżowo-mysioszarym głosie, ciotką czy inną krewną w wieku, który mógł uchodzić już za dostojny. Błysk w oku chłopaka wyostrzył się tylko, kiedy jego spojrzenie padło na Virginię, wyraźnie całą tą sytuacją albo zestresowaną, albo skrępowaną. Przewróciłby oczami na karcący ton starszej lady Macmillan gdyby nie było to wysoce niegrzeczne i niesamowicie niestosowne. Skłonił więc panience głowę ponownie, kiedy dygnęła, poświęcając swoją uwagę już tylko jej, kątem oka odprowadzając tylko matronę na wspomnianą ławkę przy różanym krzewie, który, jak młody Ollivander zdołał zauważyć, zapewniał wspaniały widok na większą część frontowego ogrodu.
Kiedy Gin unikała jego wzroku i jak w jakimś dziwnym transie wymamrotała do niego – lub samej siebie, nie był tak właściwie pewien – te trzy słowa, choć wciąż fakturą przypominające mu wypolerowane morskimi falami kamyki, zabrzmiały wyblakłą lawendą i sinizną. Po usłyszeniu tego cała silna wola Constantina została przekierowana w wysiłki, aby nie roześmiać się wyjątkowo gorzko. Nie tak ją pamiętał. Gdzie podziała się dorodna śliwka, wstęgi lapis-lazuli, modre ogniki i ametystowe pomruki? Ruszył za nią, z rękoma wciąż splecionymi za plecami, raz po raz będąc wystawianym na próby, kiedy to przyspieszała bądź zwalniała kroku. Jej mahoniowe włosy, rozpuszczone – tylko Macmillanowie mogli zaakceptować tak swobodne uczesanie na spotkanie z młodym lordem – sprawiały, że miał ochotę przeczesać je palcami. Ale na Merlina, nawet na nich nie mógł się skupić, całkowicie wytrącony z równowagi jej głosem: w Hogwarcie nigdy nie pokusiłby się o stwierdzenie, że Macmillanówna tyle myślała o tym, co robi i pozwoliła komukolwiek się tak przygasić. Konstanty zaczął czuć irytację ukierunkowaną sam nie wiedział w kogo i co. Chyba tak ogólnie w świat, za to, że pozwolił Gin tak wyblaknąć. Milczał jednak, przypatrując się kwiatom jakby od niechcenia i bez zainteresowania, co samo w sobie nie pasowało do jego sposobu bycia. Czekał aż oddalą się poza zasięg słuchu zasiadającej na ławce przyzwoitki. Gdy uznał, że odległość jest odpowiednia zatrzymał się nagle, pozwalając Virgini samej zorientować się, że coś było nie tak.
– Na wszystkie leśne żołędzie, panno Macmillan – powiedział z wyjątkowo ciemną eozyną, lecz wciąż z uśmiechem na ustach – różnił się on jednak znacząco od ciepłego uniesienia kącików ust na powitanie przy bramie. Kiedy w końcu na niego spojrzała mogła zauważyć smutek i tęsknotę. – Kim jesteś i co zrobiłaś z Gin? – zapytał bez cienia zawahania, doskonale wiedząc, że jego pytanie mogło spotkać się ze wszystkimi rodzajami odpowiedzi. Było jednak lekko prowokacyjne, jakby drażnił się z siedzącym po przeciwnej stronie kraty matagotem, który rozleniwiony latami zdawał się zapomnieć, że ma pazury. Rozczarowanie, tak, antracytowe rozczarowanie znów się do niego podkradało, ponieważ Virginia, którą pamiętał już ze dwa razy zdążyłaby wciągnąć go w jakąś opowieść lub rozmowę.
Oderwał jednak w końcu od niej spojrzenie, wzrok umiejscawiając gdzieś ponad jej ramieniem, na dalszej części otaczających rezydencję ziem.
Kiedy Gin unikała jego wzroku i jak w jakimś dziwnym transie wymamrotała do niego – lub samej siebie, nie był tak właściwie pewien – te trzy słowa, choć wciąż fakturą przypominające mu wypolerowane morskimi falami kamyki, zabrzmiały wyblakłą lawendą i sinizną. Po usłyszeniu tego cała silna wola Constantina została przekierowana w wysiłki, aby nie roześmiać się wyjątkowo gorzko. Nie tak ją pamiętał. Gdzie podziała się dorodna śliwka, wstęgi lapis-lazuli, modre ogniki i ametystowe pomruki? Ruszył za nią, z rękoma wciąż splecionymi za plecami, raz po raz będąc wystawianym na próby, kiedy to przyspieszała bądź zwalniała kroku. Jej mahoniowe włosy, rozpuszczone – tylko Macmillanowie mogli zaakceptować tak swobodne uczesanie na spotkanie z młodym lordem – sprawiały, że miał ochotę przeczesać je palcami. Ale na Merlina, nawet na nich nie mógł się skupić, całkowicie wytrącony z równowagi jej głosem: w Hogwarcie nigdy nie pokusiłby się o stwierdzenie, że Macmillanówna tyle myślała o tym, co robi i pozwoliła komukolwiek się tak przygasić. Konstanty zaczął czuć irytację ukierunkowaną sam nie wiedział w kogo i co. Chyba tak ogólnie w świat, za to, że pozwolił Gin tak wyblaknąć. Milczał jednak, przypatrując się kwiatom jakby od niechcenia i bez zainteresowania, co samo w sobie nie pasowało do jego sposobu bycia. Czekał aż oddalą się poza zasięg słuchu zasiadającej na ławce przyzwoitki. Gdy uznał, że odległość jest odpowiednia zatrzymał się nagle, pozwalając Virgini samej zorientować się, że coś było nie tak.
– Na wszystkie leśne żołędzie, panno Macmillan – powiedział z wyjątkowo ciemną eozyną, lecz wciąż z uśmiechem na ustach – różnił się on jednak znacząco od ciepłego uniesienia kącików ust na powitanie przy bramie. Kiedy w końcu na niego spojrzała mogła zauważyć smutek i tęsknotę. – Kim jesteś i co zrobiłaś z Gin? – zapytał bez cienia zawahania, doskonale wiedząc, że jego pytanie mogło spotkać się ze wszystkimi rodzajami odpowiedzi. Było jednak lekko prowokacyjne, jakby drażnił się z siedzącym po przeciwnej stronie kraty matagotem, który rozleniwiony latami zdawał się zapomnieć, że ma pazury. Rozczarowanie, tak, antracytowe rozczarowanie znów się do niego podkradało, ponieważ Virginia, którą pamiętał już ze dwa razy zdążyłaby wciągnąć go w jakąś opowieść lub rozmowę.
Oderwał jednak w końcu od niej spojrzenie, wzrok umiejscawiając gdzieś ponad jej ramieniem, na dalszej części otaczających rezydencję ziem.
speak to me in colours
Constantine Ollivander
Zawód : malarz, ilustrator, projektant różdżek
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
biegł zanosząc się łkaniem
uszy bolały go z zimna
biegł boso w piżamie
zając ścigany przez wilka
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czemu zupełnie nie mogła zebrać myśli? Te rozpierzchły się na wszystkie strony jak przestraszone zwierzątka i musiała je ścigać, łapać wyrywkowo, tylko po to, żeby znów jej umykały wyślizgując się pomiędzy jej palcami. Pewnie jakby była wypoczęta, to zupełnie inaczej by to wyglądało, a tak? Gin, czy ty panikujesz? Serce naprawdę tłukło jej się nieznośnie w piersi, a w głowie szumiało przeraźliwą pustką przerywaną raz po raz świstem nieprzyjemnej myśli.
Tylko... niby czemu? Przecież nic się nie działo. Była w swoim własnym w ogrodzie, w którym znała każdy kąt i każdy listek. Constantine przecież nie przyszedł w konkury, tylko po prostu, żeby się z nią spotkać i porozmawiać... jak w czasach Hogwartu, tak? Ciotką nie musiała się aż tak martwić, ani Tony'm, ani całą resztą rodziny, która mogła teraz stać przy oknach i bezczelnie się na nich gapić.
Po swoim raptownym zatrzymaniu jednak mimowolnie zerknęła w stronę budynku. Nieważne. To wszystko było nieważne, tak?
W końcu spojrzała na Constantina stojącego kawałek dalej. Chyba nie spodobało mu się ganianie za nią pomiędzy kolorowymi rabatkami. Ech, wcale mu się nie dziwiła.
Tylko te słowa... początkowo zabrzmiały w jej uszach zabawnie, nawet uśmiechnęła się lekko, by zaraz jednak poczuć je niczym maleńką drzazgę wbijającą się i nieprzyjemnie przenikającą pod skórę. Oczy trochę jej pociemniały dziwnym smutkiem, ale szybko spuściła wzrok. "Dama nie powinna po sobie pokazywać żadnych negatywnych emocji" - usłyszała karcący głos matki z tyłu głowy.
No tak, dawno się nie widzieli... oboje się z pewnością zmienili przez tych kilka lat. Constantine stał się eleganckim lordem... a ona już dawno powinna być najprawdziwszą lady. Tylko tu powstawał pewien problem. Umiała być dystyngowana i tak dalej, umiała grać przykładną damę, ale...
Na moment przygryzła wargę, ale szybko przestała. "To nieeleganckie, jak ty się zachowujesz?" - znów głos matki.
Dziś wcale nie chciała grać lady. Nie przy nim. Owszem, może i powinna odgrywać całą tę szopkę jak przy innych lordach tym bardziej, żewyglądał dziś jak królewicz i co najmniej jeden członek rodu miał ją na oku, ale... trudno. Cony miał tu absolutną słuszność zwracając jej uwagę, że nie była sobą.
- Przepraszam... dziś zupełnie gubię kroki - przyznała niechętnie, ponownie na niego spoglądając.
Problem w tym, że Gin nigdy nie gubiła kroków, wręcz przeciwnie: właśnie wynajdywała nowe, a dziś... Dziś niby czuła, że powinna wreszcie tańczyć jak należy - zgodnie z zasadami. I kompletnie jej nie szło. Sama to czuła, a co dopiero miał powiedzieć jej partner?
Odetchnęła. Dość.
Co się robi, kiedy człowiek kompletnie zamota się w tańcu? Po pierwsze trzeba się wziąć w garść i nie myśleć o tym, co się zrobiło źle. A po drugie...
Uśmiechnęła się pogodnie zupełnie wypierając wszystkie te mamine przykazy "jak powinna zachowywać się dama". Na chwilę mogła o tym zapomnieć, prawda? Nikt nie powinien się jej o to czepiać - matka pewnie wciąż nawet nie wie, że Cony tu był, a więc Gin powinna ten czas wykorzystać jak najlepiej.
- Chciałam ci coś pokazać - dodała już bardziej jak ona - jak Gin, którą znał, a nie ten dziwny twór w postaci zahukanego dziewczęcia udającego damę (w tym wypadku na domiar złego dość nieudolnie). Proszę bardzo - mówił i miał.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, nawet pokazując mu swoje białe ząbki (co zdaniem matki też było nieodpowiednie, ale teraz nie miała już nic do gadania).
- Chodź, spodoba ci się, słowo daję! - powiedziała postąpiwszy jeden krok w tył, a później następny z jakąś wyczuwalną w jej ruchach niecierpliwością. Tak, Gin w pełnej krasie. Tym razem kiedy odwróciła się do Cony'ego tyłem, zrobiła to zupełnie inaczej niż poprzednio - nie tak sztywno, ale z lekkością, jakby ktoś (nawet wiadomo kto) ściągnął niewidzialny ciężar z jej ramion. I co chwilę upewniała się czy młody Ollivander faktycznie za nią idzie i czy nadąża, bo trochę kluczyła po tych wąskich ścieżkach pomiędzy krzewami. Choć oddalali się od ciotki, to i tak doskonale mogła ich obserwować, więc... wszystko było zgodne z tymi bzdurnymi zasadami, prawda?
- Masz ulubiony kwiat? - zapytała nagle, zerkając na niego przez ramię. Nie była pewna czy mężczyźni w ogóle zawracają sobie głowy takimi rzeczami... ale w przypadku Constantina jakoś nie obawiała się, że zostanie wyśmiana... jeśli nie zmienił się zanadto przez tych kilka lat.
Tylko... niby czemu? Przecież nic się nie działo. Była w swoim własnym w ogrodzie, w którym znała każdy kąt i każdy listek. Constantine przecież nie przyszedł w konkury, tylko po prostu, żeby się z nią spotkać i porozmawiać... jak w czasach Hogwartu, tak? Ciotką nie musiała się aż tak martwić, ani Tony'm, ani całą resztą rodziny, która mogła teraz stać przy oknach i bezczelnie się na nich gapić.
Po swoim raptownym zatrzymaniu jednak mimowolnie zerknęła w stronę budynku. Nieważne. To wszystko było nieważne, tak?
W końcu spojrzała na Constantina stojącego kawałek dalej. Chyba nie spodobało mu się ganianie za nią pomiędzy kolorowymi rabatkami. Ech, wcale mu się nie dziwiła.
Tylko te słowa... początkowo zabrzmiały w jej uszach zabawnie, nawet uśmiechnęła się lekko, by zaraz jednak poczuć je niczym maleńką drzazgę wbijającą się i nieprzyjemnie przenikającą pod skórę. Oczy trochę jej pociemniały dziwnym smutkiem, ale szybko spuściła wzrok. "Dama nie powinna po sobie pokazywać żadnych negatywnych emocji" - usłyszała karcący głos matki z tyłu głowy.
No tak, dawno się nie widzieli... oboje się z pewnością zmienili przez tych kilka lat. Constantine stał się eleganckim lordem... a ona już dawno powinna być najprawdziwszą lady. Tylko tu powstawał pewien problem. Umiała być dystyngowana i tak dalej, umiała grać przykładną damę, ale...
Na moment przygryzła wargę, ale szybko przestała. "To nieeleganckie, jak ty się zachowujesz?" - znów głos matki.
Dziś wcale nie chciała grać lady. Nie przy nim. Owszem, może i powinna odgrywać całą tę szopkę jak przy innych lordach tym bardziej, że
- Przepraszam... dziś zupełnie gubię kroki - przyznała niechętnie, ponownie na niego spoglądając.
Problem w tym, że Gin nigdy nie gubiła kroków, wręcz przeciwnie: właśnie wynajdywała nowe, a dziś... Dziś niby czuła, że powinna wreszcie tańczyć jak należy - zgodnie z zasadami. I kompletnie jej nie szło. Sama to czuła, a co dopiero miał powiedzieć jej partner?
Odetchnęła. Dość.
Co się robi, kiedy człowiek kompletnie zamota się w tańcu? Po pierwsze trzeba się wziąć w garść i nie myśleć o tym, co się zrobiło źle. A po drugie...
Uśmiechnęła się pogodnie zupełnie wypierając wszystkie te mamine przykazy "jak powinna zachowywać się dama". Na chwilę mogła o tym zapomnieć, prawda? Nikt nie powinien się jej o to czepiać - matka pewnie wciąż nawet nie wie, że Cony tu był, a więc Gin powinna ten czas wykorzystać jak najlepiej.
- Chciałam ci coś pokazać - dodała już bardziej jak ona - jak Gin, którą znał, a nie ten dziwny twór w postaci zahukanego dziewczęcia udającego damę (w tym wypadku na domiar złego dość nieudolnie). Proszę bardzo - mówił i miał.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, nawet pokazując mu swoje białe ząbki (co zdaniem matki też było nieodpowiednie, ale teraz nie miała już nic do gadania).
- Chodź, spodoba ci się, słowo daję! - powiedziała postąpiwszy jeden krok w tył, a później następny z jakąś wyczuwalną w jej ruchach niecierpliwością. Tak, Gin w pełnej krasie. Tym razem kiedy odwróciła się do Cony'ego tyłem, zrobiła to zupełnie inaczej niż poprzednio - nie tak sztywno, ale z lekkością, jakby ktoś (nawet wiadomo kto) ściągnął niewidzialny ciężar z jej ramion. I co chwilę upewniała się czy młody Ollivander faktycznie za nią idzie i czy nadąża, bo trochę kluczyła po tych wąskich ścieżkach pomiędzy krzewami. Choć oddalali się od ciotki, to i tak doskonale mogła ich obserwować, więc... wszystko było zgodne z tymi bzdurnymi zasadami, prawda?
- Masz ulubiony kwiat? - zapytała nagle, zerkając na niego przez ramię. Nie była pewna czy mężczyźni w ogóle zawracają sobie głowy takimi rzeczami... ale w przypadku Constantina jakoś nie obawiała się, że zostanie wyśmiana... jeśli nie zmienił się zanadto przez tych kilka lat.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tyle różnobarwnych emocji przemknęło w tak krótkim czasie przez twarz Gin, że Constantine przez moment czuł tylko jedną wielką i niezorganizowaną plątaninę kolorów. Zgubił się odrobinę w swojej dziwnej przypadłości i nie mógł czuć się inaczej niż wspaniale. Mało kto potrafił go dobrze skonfundować i zrobić mu w głowie istny przeciąg. Nie zmieniało to jednak faktu, że jakkolwiek Gin umiała postawić go w znak zapytania, tak teraz nie do końca zachwycony był konotacją całego zdarzenia: nie wynikało ono z jej pozytywności, tylko jej braku. To było niepokojące, a chociaż lord Ollivander przybył do Puddlemere z założeniem, że przez ostatnie parę lat Virginia najpewniej się zmieniła to nie spodziewał się aż takiej zmiany. Zupełnie jak gdyby zapomniała kim była wcześniej, jakby niczym roślina pięła się wzwyż po murze, ostatecznie wyrywając swoje korzenie z ziemi.
Gin zagryzła wargi, a chociaż było to tak nieodpowiednie to właśnie tego Kostek szukał. Spojrzał na nią jednak spod uniesionej brwi, okazując cichą ciekawość.
– Nie przepraszaj. Może zmień muzykę? – zapytał, przyjemnie zaskoczony tym, jak gorąco rozlała się palona sjena w jego głosie. Tak, to był odcisk ekscytacji. Constantine, co z tobą? Oderwał spojrzenie od majaczącego w odległości budynku stajni i uśmiechnął się szerzej, spoglądając na Virginię. Zacisnął mocniej palce wciąż splecione na trzymanej za plecami szkatułce. Kiedy odezwała się ponownie musiał zdusić w zarodku dreszcz ekscytacji, który jął się piąć po jego kręgosłupie: to już brzmiało bardziej jak dawna Gin, wciąż nie dokładnie, ale wystarczająco blisko była osiągnięcia odpowiedniej barwy, charakterystycznych dla siebie żywych kolorów. Nie zwlekał ani chwili, a choć pod czujnym okiem jakichkolwiek obserwatorów nigdy nie pozwoliłby sobie na coś szybszego niż zdecydowany chód to w jego krokach pojawiła się pewna sprężystość i energia. Od razu zaczął oddychać z większą łatwością, jakby i z niego ktoś zdjął niewidzialny ciężar przytrzymujący klatkę piersiową w odpowiednio wyliczonych ryzach. – Niespodzianka? – zapytał, posyłając spojrzenie przez ramię. Zerknął na przyzwoitkę, bacznie obserwującą ich z ławki przy różanym krzewie: jakby upewniał się, że wszystko jest wciąż pod kontrolą i nie robią nic, co uszłoby za afront. Będąc przekonanym, że nie działo się nic, wydłużył krok i prawie zrównał się z Gin, zachowując jednak odpowiedni dystans. Na zadane pytanie nie zareagował inaczej niż poprzez lekkie zmrużenie oczu i zaciśniecie ust. Namyślał się. Teoretycznie, według bon tonu takie pytania zwykle padały z ust mężczyzn; Constantine jednak nie szukał tu tego, co było oczywiste. Gdyby nie tęsknił za niesztampowością tej konkretnej arystokratki to nie napisałby do niej w ostatni piątek.
– Niezapominajki – odpowiedział nagle po chwili ciszy, brzmiąc jednak na niezwykle zdecydowanego, o wiele bardziej niż wypadałoby po tak krótkim namyśle. – A ty? – skontrował, nagle ciekaw jej odpowiedzi. – Wiesz, tak właściwie to mam coś dla ciebie – napomknął zaraz, uśmiechając się i zatrzymując. Wyciągnął w końcu zza pleców szkalną szkatułkę zielarską, w której na mchu i wśród okrągłych kamyków z dna rzeki spoczywał nieprzekwitający kwiat paproci. Gdyby dęby miały kwiaty to pewnie podarowałby jej kwiat dębu, jednak kiedy w weekend wykonywał zlecenie dla lorda Fluviusa nie był w stanie oderwać wzroku od paproci, a Prewett ostatecznie zaproponował mu, że może zabrać jeden z kwiatów. Prawda była taka, że od razu pomyślał o Gin i o tym, że najprawdopodobniej spodoba jej się prezent, który nie dość że cieszył oko to potrafił być też niesamowicie praktyczny.
| przekazuję Virginii kwiat paproci
Gin zagryzła wargi, a chociaż było to tak nieodpowiednie to właśnie tego Kostek szukał. Spojrzał na nią jednak spod uniesionej brwi, okazując cichą ciekawość.
– Nie przepraszaj. Może zmień muzykę? – zapytał, przyjemnie zaskoczony tym, jak gorąco rozlała się palona sjena w jego głosie. Tak, to był odcisk ekscytacji. Constantine, co z tobą? Oderwał spojrzenie od majaczącego w odległości budynku stajni i uśmiechnął się szerzej, spoglądając na Virginię. Zacisnął mocniej palce wciąż splecione na trzymanej za plecami szkatułce. Kiedy odezwała się ponownie musiał zdusić w zarodku dreszcz ekscytacji, który jął się piąć po jego kręgosłupie: to już brzmiało bardziej jak dawna Gin, wciąż nie dokładnie, ale wystarczająco blisko była osiągnięcia odpowiedniej barwy, charakterystycznych dla siebie żywych kolorów. Nie zwlekał ani chwili, a choć pod czujnym okiem jakichkolwiek obserwatorów nigdy nie pozwoliłby sobie na coś szybszego niż zdecydowany chód to w jego krokach pojawiła się pewna sprężystość i energia. Od razu zaczął oddychać z większą łatwością, jakby i z niego ktoś zdjął niewidzialny ciężar przytrzymujący klatkę piersiową w odpowiednio wyliczonych ryzach. – Niespodzianka? – zapytał, posyłając spojrzenie przez ramię. Zerknął na przyzwoitkę, bacznie obserwującą ich z ławki przy różanym krzewie: jakby upewniał się, że wszystko jest wciąż pod kontrolą i nie robią nic, co uszłoby za afront. Będąc przekonanym, że nie działo się nic, wydłużył krok i prawie zrównał się z Gin, zachowując jednak odpowiedni dystans. Na zadane pytanie nie zareagował inaczej niż poprzez lekkie zmrużenie oczu i zaciśniecie ust. Namyślał się. Teoretycznie, według bon tonu takie pytania zwykle padały z ust mężczyzn; Constantine jednak nie szukał tu tego, co było oczywiste. Gdyby nie tęsknił za niesztampowością tej konkretnej arystokratki to nie napisałby do niej w ostatni piątek.
– Niezapominajki – odpowiedział nagle po chwili ciszy, brzmiąc jednak na niezwykle zdecydowanego, o wiele bardziej niż wypadałoby po tak krótkim namyśle. – A ty? – skontrował, nagle ciekaw jej odpowiedzi. – Wiesz, tak właściwie to mam coś dla ciebie – napomknął zaraz, uśmiechając się i zatrzymując. Wyciągnął w końcu zza pleców szkalną szkatułkę zielarską, w której na mchu i wśród okrągłych kamyków z dna rzeki spoczywał nieprzekwitający kwiat paproci. Gdyby dęby miały kwiaty to pewnie podarowałby jej kwiat dębu, jednak kiedy w weekend wykonywał zlecenie dla lorda Fluviusa nie był w stanie oderwać wzroku od paproci, a Prewett ostatecznie zaproponował mu, że może zabrać jeden z kwiatów. Prawda była taka, że od razu pomyślał o Gin i o tym, że najprawdopodobniej spodoba jej się prezent, który nie dość że cieszył oko to potrafił być też niesamowicie praktyczny.
| przekazuję Virginii kwiat paproci
speak to me in colours
Constantine Ollivander
Zawód : malarz, ilustrator, projektant różdżek
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
biegł zanosząc się łkaniem
uszy bolały go z zimna
biegł boso w piżamie
zając ścigany przez wilka
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może powinna zmienić muzykę? Mimowolnie uśmiechnęła się na jego słowa, a jej oczy pojaśniały rozpromienione. Którego innego lorda nie zdziwiłoby to jej "gubienie kroków" i który inny odpowiedziałby tak jak Constantine? Może jednak nie zmienił się aż tak od szkolnych czasów? Nie spoważniał tak, jak się tego trochę obawiała...?
Tak, powinna zmienić muzykę. Tamta - klasyczna, grana przez jej matkę jakoś zupełnie jej nie leżała. I kłóciła się z tym zapachem mirabeli, ciepłem promieni słonecznych, śpiewem ptaków i szumem liści na wietrze. I oczywiście towarzystwem tego właśnie młodzieńca. To powinno stanowić jej muzykę i do niej powinna tańczyć, ot co. Teraz, kiedy Cony jej o tym przypomniał, nie miała najmniejszych problemów w odnalezieniu właściwych kroków. Poruszała się niczym nieskrępowana, lekko i z wdziękiem, którego chyba nie była do końca świadoma i którego nie potrafiłaby odtworzyć, ot tak, na zawołanie.
- Trochę tak... - odpowiedziała na pytanie o niespodziankę przeskakując nad kamykiem leżącym na ścieżce, jakby był olbrzymim głazem tarasującym ścieżkę. - A trochę nie - dodała na moment marszcząc brwi, choć tego i tak nie mógł zobaczyć, idąc za nią. Jakoś wydawało jej się, że niespodziankę, to się jakoś organizuje, a ona przecież nic nie przygotowała. Trochę tego żałowała... ale teraz znacznie mniej niż z samego rana i wczorajszego wieczora. Zgrabnym susem wskoczyła na swój zwyczajowy tryb życia chwilą, który był raczej atrybutem dzieci, nie dorosłych, którzy przecież powinni być przezorni i z planem na wszystko. Tak jak teraz było jednak o wiele lepiej.
Zrównał się z nią krokiem, choć Gin w pierwszej chwili zdawała się tego nawet nie zauważyć, na dłuższą chwilę zawiesiwszy wzrok na krzewach rosnących na skraju ogrodu. Tam, gdzie ten płynnie przechodził w rozległą polanę. Tak naprawdę to właśnie ta pusta przestrzeń zajmowała większą część posiadłości Macmillanów, ale jeśli nie przychodziło się na nią uprawiać jakiegoś sportu, była niesamowicie nudna. Ot, murawa, nic więcej. Na szczęście nawet przez myśl Gin nie przeszło, żeby zabrać tam Constantina.
Pytanie o ulubiony kwiat zadała w sumie z czystej ciekawości - czy młody Ollivander w ogóle takowy posiadał, czy taka roślina rosła gdzieś w ich ogrodach i czy Gin w ogóle będzie ją znała...? Właściwie z góry zakładała, że nie - praktycznie nie rozróżniała poszczególnych kwiatów, prócz tych podstawowych i pospolitych, a Constantine przynajmniej w szkole był zdaje się mistrzem zielarstwa... więc o ile nie oberwał czymś mocno w głowę i nie stracił całej tamtej wiedzy, to sama mogła się schować nie potrafiąc odróżnić asfodelusa od zwykłych lilii. Dobrze, że ingrediencje zawsze są dobrze opisane.
Zdziwiła się więc, kiedy z ust Constantina padła nie dość, że znana jej nazwa, to w dodatku rośliny tak niepozornej i... dzikiej. Wydawało jej się, że w ogrodach, szczególnie tych należących do arystokratów, zazwyczaj brakowało miejsca dla takich polnych kwiatków. No właśnie...
- Lubię niezapominajki - przyznała pogodnie i bez wahania. - Wprawdzie w ogrodzie ich nie ma, ale na mokradłach często je widuję. A kiedyś trafiłam na polanę w lesie całą usłaną niezapominajkami, wyobrażasz sobie? - spojrzała na Cony'ego z roziskrzonymi oczami. - Z daleka, pomiędzy drzewami, wyglądała jak leśne jeziorko - uśmiechnęła się do tego wspomnienia.
Zadziwiające tylko, że przy zadawaniu tamtego pytania, zupełnie nie spodziewała się, że zostanie zapytana dokładnie o to samo. Zmarszczyła więc zabawnie nos zastanawiając się naprędce nad odpowiedzią. Nim jednak zdążyła zadecydować, Constantine zaskoczył ją po raz kolejny. Zatrzymała się zaraz po nim z niemym pytaniem wymalowanym na piegowatej twarzy. Prezent? A potem Cony wyciągnął w jej stronę tą szklaną szkatułkę i na moment zamarła.
- Ojej, jakie to piękne - wymsknęło jej się zupełnie bezwiednie, kiedy zbliżyła się jeszcze i nachyliła, by przyjrzeć temu małemu dziełu sztuki. Kwiat paproci to jedno - na szczęście ten umiała rozpoznać bez problemu (byłby wstyd, gdyby nie potrafiła), ale dany w takiej formie, że nie było mowy, żeby go kiedykolwiek wyciągnęła z tej szkatułki. I mech i te kamyki wokół... aż się bała brać to do ręki. A jak tym niechcący wstrząśnie i wszystko zepsuje? Może dlatego z lekkim wahaniem i dość niepewnie wyciągnęła dłonie w stronę podarku. Kwiat paproci od Ollivandera, kto by pomyślał...? Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, nim wreszcie przeniosła wzrok na Constantina.
- Dziękuję - powiedziała szczerze i z pewną nutą rozczulenia, bo naprawdę udało mu się trafić w jej gust. Jak gdyby zakradł się do jej sypialni i znalazł jej tak dobrze przecież ukryty kuferek z pamiątkami. Wprawdzie nie miała tam tego wszystkiego tak ładnie poukładanego, ale były i kamyki i porosty i piórka... i wiele innych rzeczy, które kiedyś znalazła podczas swoich wędrówek. Ciekawe czy potrafiłaby je tak ładnie skomponować... pewnie nie. I pewnie zabrakłoby jej cierpliwości. Tym bardziej więc cieszył ją ten prezent, który teraz bardzo starannie trzymała w dłoniach, jakby miała w nich żywe stworzonko, którego nie chciała upuścić. Ruszyła z miejsca równie ostrożnie, powoli stawiając krok za krokiem.
- Wiesz, miałam powiedzieć, że nie mam ulubionego kwiatu... - zaczęła całą swoją uwagę poświęcając jednak trzymanej szkatułce - ...ale chyba ten nim zostanie - oświadczyła rozbawiona tym spostrzeżeniem. Palce, pięta... palce, pięta... powolutku, krok za krokiem do celu...
- Lubię też takie fioletowe dzwonki... nawet nie wiem jak się nazywają. O, i konwalie - przypomniała sobie o ich pięknym zapachu w ostatniej chwili. - Nawet mamy je gdzieś tutaj... o, dokładnie tam - musiała się zatrzymać, wziąć szkatułkę do jednej dłoni, by wolną wskazać na równiutkie koło usłane zielonymi liśćmi - ale teraz nie kwitną - dodała trochę zmartwiona. Wszystko kwitło, a one co? Zapomniały?
- Tylko od trzymania ich w sypialni boli głowa - ostrzegła na wypadek, gdyby i jemu przyszedł do głowy taki pomysł. Kiedyś wsadziła je do wazonu licząc na to, że wypełnią jej pokój pięknym zapachem... i tak się stało, choć ich woń w zamkniętym pomieszczeniu była jednak zbyt intensywna.
Tak, powinna zmienić muzykę. Tamta - klasyczna, grana przez jej matkę jakoś zupełnie jej nie leżała. I kłóciła się z tym zapachem mirabeli, ciepłem promieni słonecznych, śpiewem ptaków i szumem liści na wietrze. I oczywiście towarzystwem tego właśnie młodzieńca. To powinno stanowić jej muzykę i do niej powinna tańczyć, ot co. Teraz, kiedy Cony jej o tym przypomniał, nie miała najmniejszych problemów w odnalezieniu właściwych kroków. Poruszała się niczym nieskrępowana, lekko i z wdziękiem, którego chyba nie była do końca świadoma i którego nie potrafiłaby odtworzyć, ot tak, na zawołanie.
- Trochę tak... - odpowiedziała na pytanie o niespodziankę przeskakując nad kamykiem leżącym na ścieżce, jakby był olbrzymim głazem tarasującym ścieżkę. - A trochę nie - dodała na moment marszcząc brwi, choć tego i tak nie mógł zobaczyć, idąc za nią. Jakoś wydawało jej się, że niespodziankę, to się jakoś organizuje, a ona przecież nic nie przygotowała. Trochę tego żałowała... ale teraz znacznie mniej niż z samego rana i wczorajszego wieczora. Zgrabnym susem wskoczyła na swój zwyczajowy tryb życia chwilą, który był raczej atrybutem dzieci, nie dorosłych, którzy przecież powinni być przezorni i z planem na wszystko. Tak jak teraz było jednak o wiele lepiej.
Zrównał się z nią krokiem, choć Gin w pierwszej chwili zdawała się tego nawet nie zauważyć, na dłuższą chwilę zawiesiwszy wzrok na krzewach rosnących na skraju ogrodu. Tam, gdzie ten płynnie przechodził w rozległą polanę. Tak naprawdę to właśnie ta pusta przestrzeń zajmowała większą część posiadłości Macmillanów, ale jeśli nie przychodziło się na nią uprawiać jakiegoś sportu, była niesamowicie nudna. Ot, murawa, nic więcej. Na szczęście nawet przez myśl Gin nie przeszło, żeby zabrać tam Constantina.
Pytanie o ulubiony kwiat zadała w sumie z czystej ciekawości - czy młody Ollivander w ogóle takowy posiadał, czy taka roślina rosła gdzieś w ich ogrodach i czy Gin w ogóle będzie ją znała...? Właściwie z góry zakładała, że nie - praktycznie nie rozróżniała poszczególnych kwiatów, prócz tych podstawowych i pospolitych, a Constantine przynajmniej w szkole był zdaje się mistrzem zielarstwa... więc o ile nie oberwał czymś mocno w głowę i nie stracił całej tamtej wiedzy, to sama mogła się schować nie potrafiąc odróżnić asfodelusa od zwykłych lilii. Dobrze, że ingrediencje zawsze są dobrze opisane.
Zdziwiła się więc, kiedy z ust Constantina padła nie dość, że znana jej nazwa, to w dodatku rośliny tak niepozornej i... dzikiej. Wydawało jej się, że w ogrodach, szczególnie tych należących do arystokratów, zazwyczaj brakowało miejsca dla takich polnych kwiatków. No właśnie...
- Lubię niezapominajki - przyznała pogodnie i bez wahania. - Wprawdzie w ogrodzie ich nie ma, ale na mokradłach często je widuję. A kiedyś trafiłam na polanę w lesie całą usłaną niezapominajkami, wyobrażasz sobie? - spojrzała na Cony'ego z roziskrzonymi oczami. - Z daleka, pomiędzy drzewami, wyglądała jak leśne jeziorko - uśmiechnęła się do tego wspomnienia.
Zadziwiające tylko, że przy zadawaniu tamtego pytania, zupełnie nie spodziewała się, że zostanie zapytana dokładnie o to samo. Zmarszczyła więc zabawnie nos zastanawiając się naprędce nad odpowiedzią. Nim jednak zdążyła zadecydować, Constantine zaskoczył ją po raz kolejny. Zatrzymała się zaraz po nim z niemym pytaniem wymalowanym na piegowatej twarzy. Prezent? A potem Cony wyciągnął w jej stronę tą szklaną szkatułkę i na moment zamarła.
- Ojej, jakie to piękne - wymsknęło jej się zupełnie bezwiednie, kiedy zbliżyła się jeszcze i nachyliła, by przyjrzeć temu małemu dziełu sztuki. Kwiat paproci to jedno - na szczęście ten umiała rozpoznać bez problemu (byłby wstyd, gdyby nie potrafiła), ale dany w takiej formie, że nie było mowy, żeby go kiedykolwiek wyciągnęła z tej szkatułki. I mech i te kamyki wokół... aż się bała brać to do ręki. A jak tym niechcący wstrząśnie i wszystko zepsuje? Może dlatego z lekkim wahaniem i dość niepewnie wyciągnęła dłonie w stronę podarku. Kwiat paproci od Ollivandera, kto by pomyślał...? Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, nim wreszcie przeniosła wzrok na Constantina.
- Dziękuję - powiedziała szczerze i z pewną nutą rozczulenia, bo naprawdę udało mu się trafić w jej gust. Jak gdyby zakradł się do jej sypialni i znalazł jej tak dobrze przecież ukryty kuferek z pamiątkami. Wprawdzie nie miała tam tego wszystkiego tak ładnie poukładanego, ale były i kamyki i porosty i piórka... i wiele innych rzeczy, które kiedyś znalazła podczas swoich wędrówek. Ciekawe czy potrafiłaby je tak ładnie skomponować... pewnie nie. I pewnie zabrakłoby jej cierpliwości. Tym bardziej więc cieszył ją ten prezent, który teraz bardzo starannie trzymała w dłoniach, jakby miała w nich żywe stworzonko, którego nie chciała upuścić. Ruszyła z miejsca równie ostrożnie, powoli stawiając krok za krokiem.
- Wiesz, miałam powiedzieć, że nie mam ulubionego kwiatu... - zaczęła całą swoją uwagę poświęcając jednak trzymanej szkatułce - ...ale chyba ten nim zostanie - oświadczyła rozbawiona tym spostrzeżeniem. Palce, pięta... palce, pięta... powolutku, krok za krokiem do celu...
- Lubię też takie fioletowe dzwonki... nawet nie wiem jak się nazywają. O, i konwalie - przypomniała sobie o ich pięknym zapachu w ostatniej chwili. - Nawet mamy je gdzieś tutaj... o, dokładnie tam - musiała się zatrzymać, wziąć szkatułkę do jednej dłoni, by wolną wskazać na równiutkie koło usłane zielonymi liśćmi - ale teraz nie kwitną - dodała trochę zmartwiona. Wszystko kwitło, a one co? Zapomniały?
- Tylko od trzymania ich w sypialni boli głowa - ostrzegła na wypadek, gdyby i jemu przyszedł do głowy taki pomysł. Kiedyś wsadziła je do wazonu licząc na to, że wypełnią jej pokój pięknym zapachem... i tak się stało, choć ich woń w zamkniętym pomieszczeniu była jednak zbyt intensywna.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Constantine mógłby powiedzieć, że stał właśnie na deszczu: kolorowe kamyki leciały na niego zewsząd, burząc monochromatyczny realizm rzeczywistości. Trochę zasiedział się ostatnimi miesiącami w Lancaster, zasiedział się we własnej głowie i w sztampowej rutynie. Źle działało na artystów zbyt długie tkwienie w jednym punkcie, a że Ollivander mocno wierzył w nieprzypadkowość wszystkiego co działo się w życiu to spotkanie Anthony'ego i wspomnienie Virginii potraktował jako wyraźną wskazówkę od losu, że powinien spróbować zmienić ścieżkę, po której stąpał. Mała zmiana scenografii, świeża premiera w repertuarze, debiutanckie nazwisko na wystawie. Tak widział ten spacer.
Nie mógł nie uśmiechnąć się, gdy praktycznie zaczęła tańczyć. Tak jak Susanne, panna Macmillan miała w sobie pewną cząstkę, którą Constantine utożsamiał z naturalną lekkością możliwą do osiągnięcia tylko przez ptaki kiedy te sądziły, że nikt nie obserwował ich wśród leśnych gałęzi. Młody lord zdecydowanie za rzadko widywał się ze znajomymi ze szkoły, z niemałym żalem wspominając dawne sojusze i przyjaźnie. Czasy były ciężkie i teoretycznie nie sprzyjały wszelkim bliskościom i słabościom, jednak właśnie w tak trudnych momentach nie należało zapominać o drugim człowieku, nie ważne jak daleko nie rzuciłby go los.
Kiedy przestało rozpraszać go kuriozalne zachowanie Virginii Kostek mógł w końcu zwrócić większą uwagę na rośliny w ogrodzie Macmillanów. A tych było wiele, czego większość osób by po lordach z Puddlemere nie podejrzewała. Wszystko było wypielęgnowane, a zainteresowany zielarstwem lord na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że ogrodom poświęcono wiele uwagi. Obraz przed jego oczami zaczął się jednak z lekka rozmywać kiedy Ginger omiotła Ollivandera swoim głosem i uformowała przed nim inny widok, który zaczął się rozlewać i rozsiadać w umyśle malarza. Przez kilka chwil Constantine był w stanie myśleć tylko o ciemnych i lekko posępnych drzewach z mokradeł, szorstkiej i niezapraszającej trawie oraz skrywanych za nimi sekretach. Zupełnie jak gdyby niezachęcająca sława mokradeł stała na straży tego naturalnego piękna niczym mur podobny temu wokół dworu Macmillanów, wiernie strzegący ich zwyczajów i tradycji. – Widzę je oczyma wyobraźni tak wyraźnie, jak ciebie teraz – odparł, uśmiechając się z lekka sennie ze spojrzeniem nieznacznie zamglonym, oddalonym od obecnej chwili. Wyobrażenie lasu, barwny głos Gin, jego własne słowa i jeszcze tlące się gdzieś na skraju świadomości otaczające ich odgłosy zdawały się odrywać Kostka od rzeczywistości, choć pozostawał wciąż przecież w pełni przytomny i zorientowany w przestrzeni. Miał tak od zawsze i często na lekcjach zdarzało się, że profesorowie zarzucali mu z tego powodu brak uwagi, a był wtedy przecież bardziej uważny niż chyba ktokolwiek inny na sali: tyle, że w zupełnie inny sposób niż było to od niego oczekiwane.
To właśnie to sielskie i jakby wyciągnięte z pieleszy wspomnień uczucie skłoniło Constantina do przekazania swojego podarku przed dotarciem do nie-niespodzianki. Z ciekawością godną niezbitego z pantałyku wróbla przypatrywał się jak ostrożnie Virginia brała w ręce szklane pudełko i z jaką uwagą egzaminuje jego zawartość. Z niemałym samozadowoleniem zauważył, jak zaświeciły jej się oczy: wiedział, że Macmillanówna odporna była na większość rodzajów sztuki, dlatego uznał tę reakcję za sukces. – Przyjemność po mojej stronie – odparł, skłaniając się lekko w jej stronę. – Od czasu do czasu warto zraszać zawartość szkatułki wodą aby nie wyschła – poradził jeszcze, choć doskonale był świadom, że Gin może to wylecieć z głowy. Dlatego pozwolił sobie cały prezent nieznacznie zaczarować aby był bardziej, jakby to ująć, virginioodporny. Jego radość wezbrała jednak i wylała się na jego twarz uśmiechem, na który nawet on sobie rzadko pozwalał, we wstrzemięźliwości biorąc trochę przykładu ze starszego brata. Lecz tylko trochę i tylko czasami. Kiedy więc Gin oznajmiła, że kwiat aż tak przypadł jej do gustu rozpromienił się, zamiast słowami woląc operować tym prostym gestem wyrażającym tak wiele: uśmiechem.
– Fioletowe dzwonki? To może być któraś z campanuli albo hiacyntowiec. Campanula znaczy tak właściwie tyle co dzwon. A wiesz, że łacińska, taksonomiczna nazwa niezapominajek to myosotis, co znaczy mysie uszka? – powiedział, a chociaż temat zielarstwa budził w nim wiele emocji – pozytywnych, rzecz jasna – to mówił spokojnie. Uśmiechnął się, kiedy pokazała mu grządkę z konwaliami, choć była jeszcze tylko i wyłącznie zielona. – Zakwitną w maju, masz moje słowo – odparł, zerkając na nią przelotnie. Jego oczy opadły znów na szkatułkę w jej dłoniach, przywołując w pamięci coś, co nie do końca chciałby pamiętać. Ruszało to te obszary ich znajomości, których istnienie oboje właśnie ignorowali, a które nagle zaczęło dobijać się do ust Constantina, aby je uwolnił. Bardzo chciał z nią o tym porozmawiać i zdawało się, że lepszej okazji mógł nie mieć w najbliższym czasie.
– Tęskniłem za tobą. Liczyłem, że zjawisz się na wrześniowym wernisażu – wyznał z pozoru niewzruszony, zaplótłszy ręce znów na plecach, szaro-zielonymi oczami szukając tych, które oprócz zieleni nosiły też w sobie odrobinę modrości; pięknie uwydatnione sukienką, która w pierwszych chwilach tak strasznie kontrastowała intensywnością królewskiego błękitu z wyblakłymi z początku kolorami samej Virginii.
Nie mógł nie uśmiechnąć się, gdy praktycznie zaczęła tańczyć. Tak jak Susanne, panna Macmillan miała w sobie pewną cząstkę, którą Constantine utożsamiał z naturalną lekkością możliwą do osiągnięcia tylko przez ptaki kiedy te sądziły, że nikt nie obserwował ich wśród leśnych gałęzi. Młody lord zdecydowanie za rzadko widywał się ze znajomymi ze szkoły, z niemałym żalem wspominając dawne sojusze i przyjaźnie. Czasy były ciężkie i teoretycznie nie sprzyjały wszelkim bliskościom i słabościom, jednak właśnie w tak trudnych momentach nie należało zapominać o drugim człowieku, nie ważne jak daleko nie rzuciłby go los.
Kiedy przestało rozpraszać go kuriozalne zachowanie Virginii Kostek mógł w końcu zwrócić większą uwagę na rośliny w ogrodzie Macmillanów. A tych było wiele, czego większość osób by po lordach z Puddlemere nie podejrzewała. Wszystko było wypielęgnowane, a zainteresowany zielarstwem lord na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że ogrodom poświęcono wiele uwagi. Obraz przed jego oczami zaczął się jednak z lekka rozmywać kiedy Ginger omiotła Ollivandera swoim głosem i uformowała przed nim inny widok, który zaczął się rozlewać i rozsiadać w umyśle malarza. Przez kilka chwil Constantine był w stanie myśleć tylko o ciemnych i lekko posępnych drzewach z mokradeł, szorstkiej i niezapraszającej trawie oraz skrywanych za nimi sekretach. Zupełnie jak gdyby niezachęcająca sława mokradeł stała na straży tego naturalnego piękna niczym mur podobny temu wokół dworu Macmillanów, wiernie strzegący ich zwyczajów i tradycji. – Widzę je oczyma wyobraźni tak wyraźnie, jak ciebie teraz – odparł, uśmiechając się z lekka sennie ze spojrzeniem nieznacznie zamglonym, oddalonym od obecnej chwili. Wyobrażenie lasu, barwny głos Gin, jego własne słowa i jeszcze tlące się gdzieś na skraju świadomości otaczające ich odgłosy zdawały się odrywać Kostka od rzeczywistości, choć pozostawał wciąż przecież w pełni przytomny i zorientowany w przestrzeni. Miał tak od zawsze i często na lekcjach zdarzało się, że profesorowie zarzucali mu z tego powodu brak uwagi, a był wtedy przecież bardziej uważny niż chyba ktokolwiek inny na sali: tyle, że w zupełnie inny sposób niż było to od niego oczekiwane.
To właśnie to sielskie i jakby wyciągnięte z pieleszy wspomnień uczucie skłoniło Constantina do przekazania swojego podarku przed dotarciem do nie-niespodzianki. Z ciekawością godną niezbitego z pantałyku wróbla przypatrywał się jak ostrożnie Virginia brała w ręce szklane pudełko i z jaką uwagą egzaminuje jego zawartość. Z niemałym samozadowoleniem zauważył, jak zaświeciły jej się oczy: wiedział, że Macmillanówna odporna była na większość rodzajów sztuki, dlatego uznał tę reakcję za sukces. – Przyjemność po mojej stronie – odparł, skłaniając się lekko w jej stronę. – Od czasu do czasu warto zraszać zawartość szkatułki wodą aby nie wyschła – poradził jeszcze, choć doskonale był świadom, że Gin może to wylecieć z głowy. Dlatego pozwolił sobie cały prezent nieznacznie zaczarować aby był bardziej, jakby to ująć, virginioodporny. Jego radość wezbrała jednak i wylała się na jego twarz uśmiechem, na który nawet on sobie rzadko pozwalał, we wstrzemięźliwości biorąc trochę przykładu ze starszego brata. Lecz tylko trochę i tylko czasami. Kiedy więc Gin oznajmiła, że kwiat aż tak przypadł jej do gustu rozpromienił się, zamiast słowami woląc operować tym prostym gestem wyrażającym tak wiele: uśmiechem.
– Fioletowe dzwonki? To może być któraś z campanuli albo hiacyntowiec. Campanula znaczy tak właściwie tyle co dzwon. A wiesz, że łacińska, taksonomiczna nazwa niezapominajek to myosotis, co znaczy mysie uszka? – powiedział, a chociaż temat zielarstwa budził w nim wiele emocji – pozytywnych, rzecz jasna – to mówił spokojnie. Uśmiechnął się, kiedy pokazała mu grządkę z konwaliami, choć była jeszcze tylko i wyłącznie zielona. – Zakwitną w maju, masz moje słowo – odparł, zerkając na nią przelotnie. Jego oczy opadły znów na szkatułkę w jej dłoniach, przywołując w pamięci coś, co nie do końca chciałby pamiętać. Ruszało to te obszary ich znajomości, których istnienie oboje właśnie ignorowali, a które nagle zaczęło dobijać się do ust Constantina, aby je uwolnił. Bardzo chciał z nią o tym porozmawiać i zdawało się, że lepszej okazji mógł nie mieć w najbliższym czasie.
– Tęskniłem za tobą. Liczyłem, że zjawisz się na wrześniowym wernisażu – wyznał z pozoru niewzruszony, zaplótłszy ręce znów na plecach, szaro-zielonymi oczami szukając tych, które oprócz zieleni nosiły też w sobie odrobinę modrości; pięknie uwydatnione sukienką, która w pierwszych chwilach tak strasznie kontrastowała intensywnością królewskiego błękitu z wyblakłymi z początku kolorami samej Virginii.
speak to me in colours
Constantine Ollivander
Zawód : malarz, ilustrator, projektant różdżek
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
biegł zanosząc się łkaniem
uszy bolały go z zimna
biegł boso w piżamie
zając ścigany przez wilka
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się na jego słowa, by zaraz okręcić się w piruecie wśród kwitnących w ogrodzie krzewów. Ciotce pewnie nie spodobało się to zachowanie, ale nie przejmowała się nią zupełnie, tchnięta nagłą myślą, że już dawno nie czuła się tak... dobrze rozumiana. Owszem, miała w swoim otoczeniu sporo osób, które przepadały za jej towarzystwem i w których towarzystwie czuła się swobodnie, ale naprawdę rzadko zdarzało się, żeby ktoś ją tak naprawdę rozumiał. Przywykła już do tego - do wyrazów zdziwienia na twarzach innych, do pobłażliwych uśmiechów czy kiwania głowami, choć przecież czuła, że rozmówca nawet nie spróbował pochwycić tego, co starała się przekazać. A Constantine... Constantine był zupełnie inny, a przynajmniej zaczynała w to wierzyć. Może zbyt pochopnie go oceniła w szkole i... ostatnio? Może zbyt mało czasu mu poświęciła? Taak, mogło tak być, ale teraz mogła to nadrobić, prawda?
Można by zacząć choćby od... nie zabicia prezentu, który od niego dostała, ale chociaż pokiwała gorliwie głową, kiedy wspomniał o zraszaniu mchu, i obiecała sobie solennie w duchu, że będzie to robić codziennie... to nie bez powodu w pokoju Gin nie było żadnych roślin doniczkowych. Dotąd żadna nie zdołała przetrwać w surowych warunkach, jakie im Macmillanówna zgotowała. Oczywiście nigdy nie uśmierciła roślinek z premedytacją... ale po prostu nie miała do nich ręki, tak delikatnie mówiąc. Oby zaklęcia Constantina były mocne.
Bardzo mocne, bo kiedy Cony się uśmiechnął... tak prawdziwie uśmiechnął, to aż Gin się na niego zagapiła. Zupełnie niewinnie, po prostu nie często mogła go takim oglądać! No i było mu bardzo do twarzy z tym uśmiechem. Niestety nawet od zupełnie niewinnego zagapienia się jest już bardzo łatwo o nieszczęście. Może to kolejny kamyk albo mniej zwięzły żwir sprawił, że panna Macmillan potknęła się z pozoru niegroźnie. Błyskawicznie zresztą złapała równowagę, dzięki wypracowanemu przez te wszystkie lata refleksowi, więc nie wywinęła orła na alejce... ale przy tym trochę poluzowała chwyt na szkatułce, a ta jakby korzystając z okazji chciała wyślizgnąć jej się z palców. Prawie jej się to udało, PRAWIE, na szczęście Gin w porę się zorientowała i złapawszy ją mocniej, przycisnęła do siebie. Nie, nie, nie! Nigdzie nie idziesz, szkatułko!
I choć przez moment naprawdę najadła się strachu, że wszystko zrujnuje, to w ostatecznym rozrachunku udała, że nic takiego nie miało miejsca, ponownie wbijając wzrok w ścieżkę. Musiała się skupić, żeby nie było żadnego "następnego razu", kiedy to faktycznie mogłaby roztrzaskać ten piękny prezent. I to jeszcze na oczach Constantina. To by był jakiś koszmar. Znów zapiekły ją czubki uszu, ale na szczęście rozpuszczone włosy dobrze je maskowały. Nie, na pewno z boku całe zajście w ogóle nie wyglądało groźnie. Może Cony nawet go nie zarejestrował... wolała jednak na niego już nie zerkać.
Szczęśliwie dla niej, młodego Ollivandera wyraźnie pochłonął temat lubianych przez nią kwiatków, chociaż zaczął przy tym używać zupełnie jej obcych nazw, które i tak nic jej...
- Mysie uszka? - wbrew temu, co jeszcze przed chwilą sobie postanowiła - żeby iść ostrożnie i patrzeć pod nogi - odruchowo spojrzała na Constantina z uśmiechem. - Jak uroczo! Nie, nie miałam pojęcia! - dodała potrząsając głową. Mysie uszka... to powinna zapamiętać. A następnym razem jak zobaczy niezapominajki dobrze im się przyjrzy i może faktycznie doszuka się w nich podobieństwa do mysich uszu.
- No dobrze, panie ekspercie - odezwała się pozornie poważnym głosem, w którym jednak pobrzmiewało rozbawienie. Spojrzenie jednak na nowo wbiła na ścieżkę, coby się za długo nie rozpraszać. Tak, tak! Wciąż pamiętała o szkatułce! Taka była dzielna, o!
- Za dwa tygodnie sprawdzę czy namówiłeś je do zakwitnięcia - oświadczyła w taki sposób, jakby miała to być jakaś groźba skierowana do Cony'ego. No! Trochę była, żeby mu się nie wydawało, że Gin jest taka łatwowierna i że tak łatwo można ją cyganić, ot co! Bo trochę mu jednak nie wierzyła. Czemu niby akurat konwalie miałyby zakwitnąć w maju, a nie wtedy co reszta roślin w ogrodzie? No... mógł je do tego nakłonić tylko Constantine! A ona się przekona naocznie, czy mu się to udało, o.
Przez to diametralne zwolnienie przez nią tempa ich spaceru, docieranie do celu zajęło im znacznie więcej czasu niż powinno, ale już prawie, prawie byli na miejscu. Krzewy znajdowały się już parę metrów od nich, kiedy to młody Ollivander wyskoczył z tym wyznaniem, od którego nie wiedzieć czemu zapiekły ją tym razem policzki. Dobrze, że wciąż patrzyła na ścieżkę i miała spuszczoną głowę, to może nie było tego tak widać. Tylko... zaraz, zaraz... Wernisaż? Jaki wernisaż?
Zaskoczona Gin zmarszczyła lekko brwi robiąc w pamięci rachunek sumienia. Ale nie, na pewno nic nie wiedziała o żadnym wrześniowym wernisażu! A wychodziło na to, że powinna coś wiedzieć, tylko niby ską...
Na miłą Helgę, spalone listy!
Rumieńce przepadły, momentalnie zgaszone alabastrową wręcz bladością. Nawet jej wszędobylskie piegi stały się teraz jakby mniej wyraźne. Nie, nie podniosła na niego spojrzenia, chociaż czuła na sobie jego wzrok. Milczała też jak zaklęta i tylko palce zaciskała coraz mocniej na wciąż przyciskanej do piersi szkatule.
Tamto wspomnienie wróciło do niej momentalnie, jej furia, złapanie całego stosiku na wpół otwartej korespondencji i wrzucenie go w płomienie kominka. Wśród nich był list z Zamku Lancaster - to pamiętała. Wrzuciła go w ogień właściwie przez przypadek, razem z innymi i nie dowiedziała się co zawierał. Najwyraźniej aż do dzisiaj.
Tylko jak niby miała się do tego przyznać? Dlatego uparcie milczała wbijając wzrok w nieokreślony punkt pod stopami coraz bardziej zwalniając kroku. I wtedy przypomniała sobie co było przed tym jej wybuchem furii, z którego w tej chwili może i nie była dumna, a który popchnął ją do spalenia tych nieszczęsnych listów. Co było przed kolejną kłótnią z matką.
Zacisnęła mocno usta, ale wreszcie przeniosła spojrzenie na Constantina. Może trochę zbyt zacięte, trochę zbyt srogie i trochę zbyt smutne jednocześnie, ale nic nie mogła na to poradzić. To nie była do końca jego wina, pewnie zrobił to nieświadomie, ale poruszając ten temat, lawinowo pociągnął za sobą wszystkie inne, które narosły wokół Gin przez ostatnie lata niczym sterta głazów. Póki się ich nie ruszało, prawie zapominała o ich istnieniu. Teraz jednak z hukiem runęły wprost na nią, boleśnie ją raniąc. Cony nie mógł mieć pojęcia jak boleśnie.
- Na ślubie twojego brata było spore zamieszanie, prawda? Tylu gości... - odezwała się w końcu cicho i wypranym z emocji głosem.
Owszem, to nie było do końca w porządku, że przywołała w tej właśnie chwili tamto wydarzenie. I może faktycznie pochłonęła go cała ceremonia, w końcu chodziło o jego brata, w porządku. Ale może jej też coś wypadło na ten cały wernisaż, hm? Jak kolejna herbatka z przeklętym lordem Fawley'em, którego tak polubiła jej matka. Albo po prostu wściekła Gin w furii spaliła stertę listów, wielkie rzeczy. Wtedy wcale tego nie żałowała podsycana gniewem, a teraz...
Teraz, kiedy wypowiedziała tych kilka słów, w jej oczach nie pozostało już nic prócz cienia smutku, szybko zasłoniętego rzęsami, kiedy na nowo spuściła wzrok na ścieżkę, którą ruszyła, choć tym razem bez tej sprężystości kroku.
- Chodź, to już tutaj, tylko musimy być cicho - powiedziała jeszcze do Cony'ego wciąż szeptem. Chciała zostawić tamten temat w spokoju. Żadne z nich przecież nie musiało się drugiemu tłumaczyć, prawda? Było - minęło.
Można by zacząć choćby od... nie zabicia prezentu, który od niego dostała, ale chociaż pokiwała gorliwie głową, kiedy wspomniał o zraszaniu mchu, i obiecała sobie solennie w duchu, że będzie to robić codziennie... to nie bez powodu w pokoju Gin nie było żadnych roślin doniczkowych. Dotąd żadna nie zdołała przetrwać w surowych warunkach, jakie im Macmillanówna zgotowała. Oczywiście nigdy nie uśmierciła roślinek z premedytacją... ale po prostu nie miała do nich ręki, tak delikatnie mówiąc. Oby zaklęcia Constantina były mocne.
Bardzo mocne, bo kiedy Cony się uśmiechnął... tak prawdziwie uśmiechnął, to aż Gin się na niego zagapiła. Zupełnie niewinnie, po prostu nie często mogła go takim oglądać! No i było mu bardzo do twarzy z tym uśmiechem. Niestety nawet od zupełnie niewinnego zagapienia się jest już bardzo łatwo o nieszczęście. Może to kolejny kamyk albo mniej zwięzły żwir sprawił, że panna Macmillan potknęła się z pozoru niegroźnie. Błyskawicznie zresztą złapała równowagę, dzięki wypracowanemu przez te wszystkie lata refleksowi, więc nie wywinęła orła na alejce... ale przy tym trochę poluzowała chwyt na szkatułce, a ta jakby korzystając z okazji chciała wyślizgnąć jej się z palców. Prawie jej się to udało, PRAWIE, na szczęście Gin w porę się zorientowała i złapawszy ją mocniej, przycisnęła do siebie. Nie, nie, nie! Nigdzie nie idziesz, szkatułko!
I choć przez moment naprawdę najadła się strachu, że wszystko zrujnuje, to w ostatecznym rozrachunku udała, że nic takiego nie miało miejsca, ponownie wbijając wzrok w ścieżkę. Musiała się skupić, żeby nie było żadnego "następnego razu", kiedy to faktycznie mogłaby roztrzaskać ten piękny prezent. I to jeszcze na oczach Constantina. To by był jakiś koszmar. Znów zapiekły ją czubki uszu, ale na szczęście rozpuszczone włosy dobrze je maskowały. Nie, na pewno z boku całe zajście w ogóle nie wyglądało groźnie. Może Cony nawet go nie zarejestrował... wolała jednak na niego już nie zerkać.
Szczęśliwie dla niej, młodego Ollivandera wyraźnie pochłonął temat lubianych przez nią kwiatków, chociaż zaczął przy tym używać zupełnie jej obcych nazw, które i tak nic jej...
- Mysie uszka? - wbrew temu, co jeszcze przed chwilą sobie postanowiła - żeby iść ostrożnie i patrzeć pod nogi - odruchowo spojrzała na Constantina z uśmiechem. - Jak uroczo! Nie, nie miałam pojęcia! - dodała potrząsając głową. Mysie uszka... to powinna zapamiętać. A następnym razem jak zobaczy niezapominajki dobrze im się przyjrzy i może faktycznie doszuka się w nich podobieństwa do mysich uszu.
- No dobrze, panie ekspercie - odezwała się pozornie poważnym głosem, w którym jednak pobrzmiewało rozbawienie. Spojrzenie jednak na nowo wbiła na ścieżkę, coby się za długo nie rozpraszać. Tak, tak! Wciąż pamiętała o szkatułce! Taka była dzielna, o!
- Za dwa tygodnie sprawdzę czy namówiłeś je do zakwitnięcia - oświadczyła w taki sposób, jakby miała to być jakaś groźba skierowana do Cony'ego. No! Trochę była, żeby mu się nie wydawało, że Gin jest taka łatwowierna i że tak łatwo można ją cyganić, ot co! Bo trochę mu jednak nie wierzyła. Czemu niby akurat konwalie miałyby zakwitnąć w maju, a nie wtedy co reszta roślin w ogrodzie? No... mógł je do tego nakłonić tylko Constantine! A ona się przekona naocznie, czy mu się to udało, o.
Przez to diametralne zwolnienie przez nią tempa ich spaceru, docieranie do celu zajęło im znacznie więcej czasu niż powinno, ale już prawie, prawie byli na miejscu. Krzewy znajdowały się już parę metrów od nich, kiedy to młody Ollivander wyskoczył z tym wyznaniem, od którego nie wiedzieć czemu zapiekły ją tym razem policzki. Dobrze, że wciąż patrzyła na ścieżkę i miała spuszczoną głowę, to może nie było tego tak widać. Tylko... zaraz, zaraz... Wernisaż? Jaki wernisaż?
Zaskoczona Gin zmarszczyła lekko brwi robiąc w pamięci rachunek sumienia. Ale nie, na pewno nic nie wiedziała o żadnym wrześniowym wernisażu! A wychodziło na to, że powinna coś wiedzieć, tylko niby ską...
Na miłą Helgę, spalone listy!
Rumieńce przepadły, momentalnie zgaszone alabastrową wręcz bladością. Nawet jej wszędobylskie piegi stały się teraz jakby mniej wyraźne. Nie, nie podniosła na niego spojrzenia, chociaż czuła na sobie jego wzrok. Milczała też jak zaklęta i tylko palce zaciskała coraz mocniej na wciąż przyciskanej do piersi szkatule.
Tamto wspomnienie wróciło do niej momentalnie, jej furia, złapanie całego stosiku na wpół otwartej korespondencji i wrzucenie go w płomienie kominka. Wśród nich był list z Zamku Lancaster - to pamiętała. Wrzuciła go w ogień właściwie przez przypadek, razem z innymi i nie dowiedziała się co zawierał. Najwyraźniej aż do dzisiaj.
Tylko jak niby miała się do tego przyznać? Dlatego uparcie milczała wbijając wzrok w nieokreślony punkt pod stopami coraz bardziej zwalniając kroku. I wtedy przypomniała sobie co było przed tym jej wybuchem furii, z którego w tej chwili może i nie była dumna, a który popchnął ją do spalenia tych nieszczęsnych listów. Co było przed kolejną kłótnią z matką.
Zacisnęła mocno usta, ale wreszcie przeniosła spojrzenie na Constantina. Może trochę zbyt zacięte, trochę zbyt srogie i trochę zbyt smutne jednocześnie, ale nic nie mogła na to poradzić. To nie była do końca jego wina, pewnie zrobił to nieświadomie, ale poruszając ten temat, lawinowo pociągnął za sobą wszystkie inne, które narosły wokół Gin przez ostatnie lata niczym sterta głazów. Póki się ich nie ruszało, prawie zapominała o ich istnieniu. Teraz jednak z hukiem runęły wprost na nią, boleśnie ją raniąc. Cony nie mógł mieć pojęcia jak boleśnie.
- Na ślubie twojego brata było spore zamieszanie, prawda? Tylu gości... - odezwała się w końcu cicho i wypranym z emocji głosem.
Owszem, to nie było do końca w porządku, że przywołała w tej właśnie chwili tamto wydarzenie. I może faktycznie pochłonęła go cała ceremonia, w końcu chodziło o jego brata, w porządku. Ale może jej też coś wypadło na ten cały wernisaż, hm? Jak kolejna herbatka z przeklętym lordem Fawley'em, którego tak polubiła jej matka. Albo po prostu wściekła Gin w furii spaliła stertę listów, wielkie rzeczy. Wtedy wcale tego nie żałowała podsycana gniewem, a teraz...
Teraz, kiedy wypowiedziała tych kilka słów, w jej oczach nie pozostało już nic prócz cienia smutku, szybko zasłoniętego rzęsami, kiedy na nowo spuściła wzrok na ścieżkę, którą ruszyła, choć tym razem bez tej sprężystości kroku.
- Chodź, to już tutaj, tylko musimy być cicho - powiedziała jeszcze do Cony'ego wciąż szeptem. Chciała zostawić tamten temat w spokoju. Żadne z nich przecież nie musiało się drugiemu tłumaczyć, prawda? Było - minęło.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może dlatego, że wzrok Constantina był uważnie skupiony na Virginni od razu zauważył, kiedy jej stopa wykonała fałszywy ruch. W mgnieniu oka sięgnął po różdżkę, gotów zatrzymać upadek lady i podarowanego jej prezentu; okazało się to jednak zbędne, ponieważ Virginii udało się ponownie złapać równowagę. Ukrył więc dłoń z różdżką, splatając dłonie za plecami i niby to przypatrując się najbliższemu krzewowi hortensji. Udawał, jakby niczego nie zauważył, nie chcąc przysporzyć pannie Macmillan zawstydzenia i rumieńców – chociaż te drugie by mu tak właściwie nie przeszkadzały. Zerknął więc na Gin, lecz ta uparcie nie patrzyła w jego kierunku. Czyżby udawała, że nic nie miało miejsca? Na tę myśl młody lord uśmiechnął się pod nosem, dalej ciągnąc za czarownicą po żwirowej alejce, pozwalając prowadzić się przez ogród w jakiekolwiek miejsce nie chciałaby go zaprowadzić.
Constantine nie mógł nie zacząć porównywać swoich obserwacji – tego, jak Virginia zachowywała się na początku, jak zachowywała się teraz, jaką pamiętał ją ze szkoły – z tymi poczynionymi w innych miejscach. Pomyślał o statyczno-pasywnej manierze swojej rodziny i tego, jak bardzo w pierwszych chwilach Gin przypominała mu wszystkich innych wychowywanych równo z linijką arystokratów. Macmillanowie odróżniali się od reszty, lecz najwyraźniej nawet u nich pewne rzeczy próbowano tępić. Nie do końca był pewien, czy podobały mu się takie praktyki: w Lancaster mimo wszystko starano się pielęgnować wyjątkowość, zamiast przycinać – ukierunkowywać ją, ale od odpowiednio wczesnego momentu. Czyżby lordowie z Puddlemere zaczynali potykać się na własnych przyzwyczajeniach, plącząc się w próbach odratowywania latorośli dla szlacheckich standardów?, dumał Constantine, spojrzeniem raz jeszcze ogarniając sylwetkę Virginii. Nie do końca pojmował w jaki sposób funkcjonowała jej rodzina, lecz jeżeli działała to po co zmieniać to na gorsze? Bynajmniej nie potępiał ich prób, jednak metodologia w widocznych dla niego skutkach wydawała mu się nietrafiona. Czy dlatego właśnie Anthony zasugerował spotkanie z Virginią? Czyżby zauważył, że jego kuzynkę ktoś próbował na siłę zmienić, a w Olivanderze Anthony odnalazł osobę potrafiącą przypomnieć Virginii samą siebie?
Chociaż rozważania zajęły Kostka na chwilę, nie były w stanie całkowicie jego uwagi – nie, kiedy tuż obok wirowała panna Macmillan. Uśmiechnął się do niej tajemniczo, gdy jęła niby to nie dowierzać jego słowom i odgrażać się żartobliwie. Ollivander był natomiast pewien, że konwalie zakwitną w maju: jeśli patrzeć po kolorze liści to najpóźniej pod koniec pierwszego tygodnia, a jak wiadomo na kolorach malarz znał się jak mało kto. Uśmiech jeszcze majaczył na jego wargach, kiedy powolutku ruszyli dalej; zniknął jednak całkowicie, kiedy Gin wyciągnęła temat ślubu Ulyssesa. Pod zaciętym spojrzeniem damy twarz młodego lorda stała się jakby maską, z której ciężko było wyczytać coś poza chłodną obojętnością. Pociągnęła temat o krok za daleko i teraz musiała zmierzyć się z konsekwencjami: Ollivander nie zwykł zostawiać takich spraw samym sobie.
– Owszem, gości było wielu, było to precedensowe wydarzenie biorąc pod uwagę fakt, że zaproszeni zostali przedstawiciele każdego ze stanów. Jak mniemam, wśród gości znalazł się też lord Greenrass i liczyłem na to, że jego towarzystwo będzie ci przynajmniej tak miłe, jak zdawało się ubiegłego lata na festiwalu lata Prewettów – odpowiedział równie cicho jak ona, tonem tak niewzruszonym, że przez moment niemożliwością byłoby zapomnieć, kto był starszym bratem Constantina. Tak, Virginio, byłem wtedy na plaży, zdawał się brzmieć komunikat spomiędzy wypowiedzianych słów. Stanął w miejscu, jakby ignorując wyszeptane przez nią ponaglenie. Wpatrywał się intensywnie w jej oczy, a w głowie buzowało mu od pociemniałej sjeny i eozyny, które zaczęły niebezpiecznie pobłyskiwać rubinem.
Constantine nie mógł nie zacząć porównywać swoich obserwacji – tego, jak Virginia zachowywała się na początku, jak zachowywała się teraz, jaką pamiętał ją ze szkoły – z tymi poczynionymi w innych miejscach. Pomyślał o statyczno-pasywnej manierze swojej rodziny i tego, jak bardzo w pierwszych chwilach Gin przypominała mu wszystkich innych wychowywanych równo z linijką arystokratów. Macmillanowie odróżniali się od reszty, lecz najwyraźniej nawet u nich pewne rzeczy próbowano tępić. Nie do końca był pewien, czy podobały mu się takie praktyki: w Lancaster mimo wszystko starano się pielęgnować wyjątkowość, zamiast przycinać – ukierunkowywać ją, ale od odpowiednio wczesnego momentu. Czyżby lordowie z Puddlemere zaczynali potykać się na własnych przyzwyczajeniach, plącząc się w próbach odratowywania latorośli dla szlacheckich standardów?, dumał Constantine, spojrzeniem raz jeszcze ogarniając sylwetkę Virginii. Nie do końca pojmował w jaki sposób funkcjonowała jej rodzina, lecz jeżeli działała to po co zmieniać to na gorsze? Bynajmniej nie potępiał ich prób, jednak metodologia w widocznych dla niego skutkach wydawała mu się nietrafiona. Czy dlatego właśnie Anthony zasugerował spotkanie z Virginią? Czyżby zauważył, że jego kuzynkę ktoś próbował na siłę zmienić, a w Olivanderze Anthony odnalazł osobę potrafiącą przypomnieć Virginii samą siebie?
Chociaż rozważania zajęły Kostka na chwilę, nie były w stanie całkowicie jego uwagi – nie, kiedy tuż obok wirowała panna Macmillan. Uśmiechnął się do niej tajemniczo, gdy jęła niby to nie dowierzać jego słowom i odgrażać się żartobliwie. Ollivander był natomiast pewien, że konwalie zakwitną w maju: jeśli patrzeć po kolorze liści to najpóźniej pod koniec pierwszego tygodnia, a jak wiadomo na kolorach malarz znał się jak mało kto. Uśmiech jeszcze majaczył na jego wargach, kiedy powolutku ruszyli dalej; zniknął jednak całkowicie, kiedy Gin wyciągnęła temat ślubu Ulyssesa. Pod zaciętym spojrzeniem damy twarz młodego lorda stała się jakby maską, z której ciężko było wyczytać coś poza chłodną obojętnością. Pociągnęła temat o krok za daleko i teraz musiała zmierzyć się z konsekwencjami: Ollivander nie zwykł zostawiać takich spraw samym sobie.
– Owszem, gości było wielu, było to precedensowe wydarzenie biorąc pod uwagę fakt, że zaproszeni zostali przedstawiciele każdego ze stanów. Jak mniemam, wśród gości znalazł się też lord Greenrass i liczyłem na to, że jego towarzystwo będzie ci przynajmniej tak miłe, jak zdawało się ubiegłego lata na festiwalu lata Prewettów – odpowiedział równie cicho jak ona, tonem tak niewzruszonym, że przez moment niemożliwością byłoby zapomnieć, kto był starszym bratem Constantina. Tak, Virginio, byłem wtedy na plaży, zdawał się brzmieć komunikat spomiędzy wypowiedzianych słów. Stanął w miejscu, jakby ignorując wyszeptane przez nią ponaglenie. Wpatrywał się intensywnie w jej oczy, a w głowie buzowało mu od pociemniałej sjeny i eozyny, które zaczęły niebezpiecznie pobłyskiwać rubinem.
speak to me in colours
Constantine Ollivander
Zawód : malarz, ilustrator, projektant różdżek
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
biegł zanosząc się łkaniem
uszy bolały go z zimna
biegł boso w piżamie
zając ścigany przez wilka
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może nie powinna tego mówić? Może trzeba było się ugryźć w język? Albo powiedzieć prawdę? Nie, tego dopiero by żałowała. Nie chciała, żeby Cony o tym wszystkim wiedział. Właśnie dlatego, że znał ją taką, jaka była w szkole, a nie...
Najlepiej było zostawić te tematy w spokoju. Przecież jeszcze przed chwilą było tak miło. Jakby zapomnieć, że wypomnieli sobie te kwestie, to może udałoby się jeszcze wrócić do tego, co było? Skupić się na ogrodzie... na czymkolwiek, tylko nie na...
Ale Constantine najwyraźniej miał inne plany. I nawet nie ruszył za nią z miejsca, chociaż przecież dała im najlepszą ku temu sposobność, prawda? Ale nie, on musiał drążyć temat. Zatrzymała się więc i odwróciła znów na niego spoglądając. I początkowo nawet zrobiło jej się wstyd poprzednich słów. Miał rację: było przecież dużo gości, sama to powiedziała, i faktycznie zanim przywitałby się z całą swoją bliższą i dalszą rodziną i wymienił z nimi po kilka zdań... mogło mu nie starczyć czasu, żeby do niej podejść. Po prostu. A ona mu to w taki okropny sposób wypomina... Nie miał obowiązku spędzać z nią czasu, może nawet jej nie zauważył w tłumie innych rudzielców...? Na tle Prewettów przecież niczym się nie wyróżniała. Sumienie momentalnie zaczęło ją gryźć i była o krok od przeprosin, naprawdę. I wtedy powiedział coś takiego. Po pierwsze: jak w ogóle połączył te dwie kwestie (zapewne w ten sam sposób, co ona wernisaż ze ślubem jego brata), a po drugie: jak mógł? I to jeszcze on?
Przez chwilę żałowała, że powiedziała to, co powiedziała? Tak? To w tej chwili zupełnie jej przeszło. Wręcz przeciwnie: aż się w niej zagotowało ze złości.
Zmarszczyła brwi, a jej oczy błysnęły groźnie.
- To ci się źle zdawało - fuknęła na niego szeptem. W przeciwieństwie do niego zupełnie nie potrafiła kryć emocji za jakimiś maskami. Szczególnie, jeśli były to tak silne emocje.
- Może gdybyś zapytał, albo chociaż podszedł, to sam byś się o tym przekonał, ale nie, oczywiście! - aż cała zadrżała z tłumionej złości. Miała ochotę krzyczeć, ale ostatkiem silnej woli się powstrzymywała. I nie, nie ze względu na niego. Jego w tej chwili zupełnie nie było jej szkoda.
- Przecież wy wszyscy wiecie najlepiej z kim mi się miło spędza czas! I gdzie, i kiedy, i w jaki sposób! - tak, powinna mu to wykrzyczeć w twarz, zamiast tego tylko wysyczała wściekle, a całym jej ciałem znów zatelepało.
Nie chciała robić sceny, bardzo nie chciała, ale jeszcze raz usłyszy coś takiego i naprawdę się nie powstrzyma. A najgorsze w tym wszystkim było to, że tym razem nie stała przed nią matka, ciotka, ani żaden z braci... Usłyszała to od niego i to zabolało najmocniej.
- Myślałam, że chociaż ty jesteś inny - powiedziała z goryczą i takim wyrzutem, jakby właśnie się okazało, że przez cały ten czas ją oszukiwał. Może tak nawet było? Udawał miłego, a ona mu naiwnie uwierzyła przez jakieś durne, szkolne sentymenty. Głupia, głupia Gin.
Z tego wszystkiego zupełnie zapomniała o trzymanej szkatułce. Odwróciła się od Constantina na pięcie, a przedmiot wyślizgnął jej się z wciąż drżącej z emocji dłoni. I chociaż szybko zareagowała, to tym razem nie miała szans, żeby go złapać na czas.
Najlepiej było zostawić te tematy w spokoju. Przecież jeszcze przed chwilą było tak miło. Jakby zapomnieć, że wypomnieli sobie te kwestie, to może udałoby się jeszcze wrócić do tego, co było? Skupić się na ogrodzie... na czymkolwiek, tylko nie na...
Ale Constantine najwyraźniej miał inne plany. I nawet nie ruszył za nią z miejsca, chociaż przecież dała im najlepszą ku temu sposobność, prawda? Ale nie, on musiał drążyć temat. Zatrzymała się więc i odwróciła znów na niego spoglądając. I początkowo nawet zrobiło jej się wstyd poprzednich słów. Miał rację: było przecież dużo gości, sama to powiedziała, i faktycznie zanim przywitałby się z całą swoją bliższą i dalszą rodziną i wymienił z nimi po kilka zdań... mogło mu nie starczyć czasu, żeby do niej podejść. Po prostu. A ona mu to w taki okropny sposób wypomina... Nie miał obowiązku spędzać z nią czasu, może nawet jej nie zauważył w tłumie innych rudzielców...? Na tle Prewettów przecież niczym się nie wyróżniała. Sumienie momentalnie zaczęło ją gryźć i była o krok od przeprosin, naprawdę. I wtedy powiedział coś takiego. Po pierwsze: jak w ogóle połączył te dwie kwestie (zapewne w ten sam sposób, co ona wernisaż ze ślubem jego brata), a po drugie: jak mógł? I to jeszcze on?
Przez chwilę żałowała, że powiedziała to, co powiedziała? Tak? To w tej chwili zupełnie jej przeszło. Wręcz przeciwnie: aż się w niej zagotowało ze złości.
Zmarszczyła brwi, a jej oczy błysnęły groźnie.
- To ci się źle zdawało - fuknęła na niego szeptem. W przeciwieństwie do niego zupełnie nie potrafiła kryć emocji za jakimiś maskami. Szczególnie, jeśli były to tak silne emocje.
- Może gdybyś zapytał, albo chociaż podszedł, to sam byś się o tym przekonał, ale nie, oczywiście! - aż cała zadrżała z tłumionej złości. Miała ochotę krzyczeć, ale ostatkiem silnej woli się powstrzymywała. I nie, nie ze względu na niego. Jego w tej chwili zupełnie nie było jej szkoda.
- Przecież wy wszyscy wiecie najlepiej z kim mi się miło spędza czas! I gdzie, i kiedy, i w jaki sposób! - tak, powinna mu to wykrzyczeć w twarz, zamiast tego tylko wysyczała wściekle, a całym jej ciałem znów zatelepało.
Nie chciała robić sceny, bardzo nie chciała, ale jeszcze raz usłyszy coś takiego i naprawdę się nie powstrzyma. A najgorsze w tym wszystkim było to, że tym razem nie stała przed nią matka, ciotka, ani żaden z braci... Usłyszała to od niego i to zabolało najmocniej.
- Myślałam, że chociaż ty jesteś inny - powiedziała z goryczą i takim wyrzutem, jakby właśnie się okazało, że przez cały ten czas ją oszukiwał. Może tak nawet było? Udawał miłego, a ona mu naiwnie uwierzyła przez jakieś durne, szkolne sentymenty. Głupia, głupia Gin.
Z tego wszystkiego zupełnie zapomniała o trzymanej szkatułce. Odwróciła się od Constantina na pięcie, a przedmiot wyślizgnął jej się z wciąż drżącej z emocji dłoni. I chociaż szybko zareagowała, to tym razem nie miała szans, żeby go złapać na czas.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| rzut na Mollio
Atmosfera między nimi zmieniła się tak diametralnie, jakby za pomocą paru magicznych słów przenieśli się ze słonecznych, nasączonych wiosną ogrodów na lodowe pustkowie, po którym hulał wiatr i przeszywał na wskroś, mrożąc szpik w kościach i przemieniając krew płynącą w żyłach w lód. Kilkoma zdaniami potrafili przeciągnąć się na drugą stronę lustra, którą oboje tak zawzięcie ignorowali, mydląc sobie nawzajem oczy. Tak, Constantine wiedział, że pociągnięcie tego tematu wywlecze na światło dzienne sprawy, które siedziały przyczajone między nimi jak stado brodawkolepów: kiedy próbowali do siebie sięgnąć nie mogli, odgrodzeni od siebie przeszkodą pozostawiającą na nich ślady i sklejającą palce. Ich pozorna zgoda była jak smoliste bagno zawiści i zranionych uczuć, wszystkich błędów popełnionych wobec nich samych, a które teraz mieli odegrać na sobie. Constantine bardzo chciałby wrócić do dawnej znajomości, lecz miał wrażenie, że spóźnił się: jakby Hogwart Express umknął mu sprzed nosa, pozostawiając go w osamotnieniu na zasnutym parą i dymem peronie. Nie chciał w tej mgle natrafić na krawędź peronu i spaść z niej wprost na tory, ku rychłej zgubie. Dlatego właśnie stał w miejscu, uparcie wpatrując się w oczy Virginii, teraz nachmurzone, i pociemniałe prawie że do malachitu.
Fuknęła na niego niczym kuguchar, któremu nadepnięto na ogon; Constantine poczuł wtedy coś, czego jeszcze nie miał okazji doświadczyć, a czego nazwać nie umiał. Emocje mu pociemniały z rubinu do cyklamenu i na brzegach zatopiły w amarancie, przebiły arbuzem i różem: weneckim, indyjskim, pompejańskim, każdym. Stworzyła mieszankę z całej palety róży, które następnie ściemniały i zostały zastąpione czerwieniami. Virginia robiła dziwne rzeczy z jago głową, w jednej chwili poczuł się jak poskramiacz postawiony przed rozdrażnionym smokiem. Zacisnął szczękę, czekając na ciąg dalszy, wytrwale jak statua, która jednak zaczynała powoli kruszeć. Jej kolejne słowa uświadomiły Ollivanderowi błąd, który popełnił, a kolory zaczęły blaknąć. Czyżby... zapędził się w swoich domysłach? W jego spojrzeniu coś stopniało – w feldgrau pojawiło się niewypowiedziane pytanie. Milczał jednak, ponieważ widział doskonale, że jej wściekłość jeszcze nie skończyła wybrzmiewać: pozwolił więc, by mówiła dalej. Syk przeciął jego zmysły burgundem i wtedy w końcu zrozumiał. Otwierał usta, żeby odpowiedzieć, lecz wtedy panna Macmillan obróciła się na pięcie i chciała od niego odmaszerować. Stopy Virginii miały jednak inny pomysł. Constantine zareagował prędko, ponieważ był tuż obok: złapał Gin za łokieć, utrzymując w pionie, a różdżka, którą wciąż trzymał w dłoni przecięła powietrze.
– Mollio! – powiedział, bezbłędnie trafiając w szkatułkę. Ułamek sekundy później ta zderzyła się ze żwirem, lecz zamiast trzasku pękającego szkła usłyszeli mokre plaśnięcie. Szkatułka w zderzeniu z gruntem jakby się rozlała, zatraciła ostrą formę i niczym upuszczony budyń zadrżała na dróżce. Ollivander westchnął tylko cicho, cichuteńko i puszczając łokieć Gin przykucnął u jej stóp i nachylił się nad podarowanym przed chwilą prezentem. Atramentowa peleryna opadła na ziemię, lecz lord zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Przesunął winoroślową różdżką nad zniekształconą masą, która jęła się prostować i powracać do swojego kształtu. Kiedy Constantine podniósł się na równe nogi i wyciągnął dłoń ku Gin, szkatułka była cała i wydawało się, że nic jej się nie stało.
– Nie wiedziałem, że próbują zmusić cię do małżeństwa. O to przecież chodzi, prawda? Masz przecież samych braci – powiedział, spoglądając na nią z niespodziewaną troską. – Przepraszam, ne chciałem tak zabrzmieć. Nie o to mi chodziło – powiedział, zaciskając po tym usta. Czekał na jej odpowiedź, niepewny tego, czy przyjmie znów szkatułkę z jego rąk.
Atmosfera między nimi zmieniła się tak diametralnie, jakby za pomocą paru magicznych słów przenieśli się ze słonecznych, nasączonych wiosną ogrodów na lodowe pustkowie, po którym hulał wiatr i przeszywał na wskroś, mrożąc szpik w kościach i przemieniając krew płynącą w żyłach w lód. Kilkoma zdaniami potrafili przeciągnąć się na drugą stronę lustra, którą oboje tak zawzięcie ignorowali, mydląc sobie nawzajem oczy. Tak, Constantine wiedział, że pociągnięcie tego tematu wywlecze na światło dzienne sprawy, które siedziały przyczajone między nimi jak stado brodawkolepów: kiedy próbowali do siebie sięgnąć nie mogli, odgrodzeni od siebie przeszkodą pozostawiającą na nich ślady i sklejającą palce. Ich pozorna zgoda była jak smoliste bagno zawiści i zranionych uczuć, wszystkich błędów popełnionych wobec nich samych, a które teraz mieli odegrać na sobie. Constantine bardzo chciałby wrócić do dawnej znajomości, lecz miał wrażenie, że spóźnił się: jakby Hogwart Express umknął mu sprzed nosa, pozostawiając go w osamotnieniu na zasnutym parą i dymem peronie. Nie chciał w tej mgle natrafić na krawędź peronu i spaść z niej wprost na tory, ku rychłej zgubie. Dlatego właśnie stał w miejscu, uparcie wpatrując się w oczy Virginii, teraz nachmurzone, i pociemniałe prawie że do malachitu.
Fuknęła na niego niczym kuguchar, któremu nadepnięto na ogon; Constantine poczuł wtedy coś, czego jeszcze nie miał okazji doświadczyć, a czego nazwać nie umiał. Emocje mu pociemniały z rubinu do cyklamenu i na brzegach zatopiły w amarancie, przebiły arbuzem i różem: weneckim, indyjskim, pompejańskim, każdym. Stworzyła mieszankę z całej palety róży, które następnie ściemniały i zostały zastąpione czerwieniami. Virginia robiła dziwne rzeczy z jago głową, w jednej chwili poczuł się jak poskramiacz postawiony przed rozdrażnionym smokiem. Zacisnął szczękę, czekając na ciąg dalszy, wytrwale jak statua, która jednak zaczynała powoli kruszeć. Jej kolejne słowa uświadomiły Ollivanderowi błąd, który popełnił, a kolory zaczęły blaknąć. Czyżby... zapędził się w swoich domysłach? W jego spojrzeniu coś stopniało – w feldgrau pojawiło się niewypowiedziane pytanie. Milczał jednak, ponieważ widział doskonale, że jej wściekłość jeszcze nie skończyła wybrzmiewać: pozwolił więc, by mówiła dalej. Syk przeciął jego zmysły burgundem i wtedy w końcu zrozumiał. Otwierał usta, żeby odpowiedzieć, lecz wtedy panna Macmillan obróciła się na pięcie i chciała od niego odmaszerować. Stopy Virginii miały jednak inny pomysł. Constantine zareagował prędko, ponieważ był tuż obok: złapał Gin za łokieć, utrzymując w pionie, a różdżka, którą wciąż trzymał w dłoni przecięła powietrze.
– Mollio! – powiedział, bezbłędnie trafiając w szkatułkę. Ułamek sekundy później ta zderzyła się ze żwirem, lecz zamiast trzasku pękającego szkła usłyszeli mokre plaśnięcie. Szkatułka w zderzeniu z gruntem jakby się rozlała, zatraciła ostrą formę i niczym upuszczony budyń zadrżała na dróżce. Ollivander westchnął tylko cicho, cichuteńko i puszczając łokieć Gin przykucnął u jej stóp i nachylił się nad podarowanym przed chwilą prezentem. Atramentowa peleryna opadła na ziemię, lecz lord zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Przesunął winoroślową różdżką nad zniekształconą masą, która jęła się prostować i powracać do swojego kształtu. Kiedy Constantine podniósł się na równe nogi i wyciągnął dłoń ku Gin, szkatułka była cała i wydawało się, że nic jej się nie stało.
– Nie wiedziałem, że próbują zmusić cię do małżeństwa. O to przecież chodzi, prawda? Masz przecież samych braci – powiedział, spoglądając na nią z niespodziewaną troską. – Przepraszam, ne chciałem tak zabrzmieć. Nie o to mi chodziło – powiedział, zaciskając po tym usta. Czekał na jej odpowiedź, niepewny tego, czy przyjmie znów szkatułkę z jego rąk.
speak to me in colours
Constantine Ollivander
Zawód : malarz, ilustrator, projektant różdżek
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
biegł zanosząc się łkaniem
uszy bolały go z zimna
biegł boso w piżamie
zając ścigany przez wilka
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Owszem, to niesamowite, że sytuacja w jednej chwili zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Emocje Gin jednym susem przeskoczyły z jednej skrajności w drugą, co akurat było dla niej typowe, choć Constantine na własnej skórze przekonywał się o tym pierwszy raz. A właściwie: przekonał się, bo wściekła Gin najwyraźniej miała już dość jego towarzystwa. Jeszcze nie myślała nad tym dokąd właściwie miała zamiar odejść, choć wiedziała jedno: jak najdalej od niego.
To był koszmarnie zły pomysł z tym spotkaniem, nie powinna się na nie godzić - teraz miała co do tego pewność. Wprawdzie poniewczasie, ale trudno, teraz zamierzała naprawić swój błąd i je szybko zakończyć. I zapewne by jej się to udało, gdyby nie splot nieszczęśliwych wypadków, które nastąpiły zaraz potem i w dodatku bardzo szybko jedno po drugim.
Poczuła, że szkatułka wyślizguje jej się z ręki, chciała ją złapać w locie, ale Cony jej na to nie pozwolił jednocześnie wykazując się godnym podziwu refleksem i sztuką magiczną, co Gin pojęła dopiero później. Kiedy przedmiot uderzył o ziemię, panna Macmillan głośno wciągnęła powietrze do płuc, przestraszona tym, co się stało. Bo złość złością, ale wcale nie chciała niszczyć prezentu od Constantina. Nie była na niego aż tak wściekła.
Wcale jednak nie usłyszeli trzasku rozbijanego szkła, a przedmiot bardziej się... rozplaskał? Złość i strach odmalowane na twarzy Gin, zostały zastąpione przez szczere zdziwienie, nim Cony ją puścił schylając się po szkatułkę teraz w formie dziwacznej galarety. Właściwie, jakby się nad tym zastanowić, to doskonale obrazowała ona obecny stan emocjonalny Gin. Wściekłość w dużej mierze z niej wyparowała, zaskoczenie również ustępowało, pozostawiając w dziewczęciu mieszaninę obawy, złości, skruchy i rozczarowania słowami młodzieńca jednocześnie.
Gin wciąż jeszcze oddychała głęboko starając się zachować chociaż pozory trzymania nerwów na wodzy, żałując, że nie ma takich zdolności w tej dziedzinie, co przeklęty Constantine. Miała wrażenie, jakby pozostał niewzruszony na wszystko, co powiedziała, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że należy natychmiast zakończyć ich wspólny spacer.
Cony się podniósł wyciągając do niej rękę ze szkatułką, która wydawała się być w nienaruszonym stanie. A więc ją uratował...? Tylko... teraz już Gin nie była pewna, czy powinna ją przyjąć. Chyba nie, po tym co sobie powiedzieli. Z drugiej strony Constantine wciąż chciał jej podarować ten prezent - swoim gestem to potwierdził.
Kiedy się odezwał, przeniosła wzrok ze szkatułki ponownie na niego i choć zmarszczyła lekko brwi, milczała chwilę wciąż stojąc nieruchomo jakby nie mogła się zdecydować co teraz zrobić: wziąć szkatułkę czy nie? Odejść bez słowa? A może jednak zostać? Co odpowiedzieć?
Nie pozwolił szkatułce się rozbić, ponownie ją jej darował. Przeprosił. Patrzyła na niego z wahaniem i mieszaniną myśli i emocji, nie wiedząc czy powinna zapomnieć o jego godzących ją boleśnie słowach. Nie, zapomnieć nie mogła, a przynajmniej w tej chwili nie potrafiła... ale z drugiej strony przeprosił. I sam powiedział, że nie to miał na myśli. Tylko jak nie to, to co innego?
- Virginio? - usłyszała zaniepokojony głos ciotki. Ta na szczęście jednak nie zdecydowała się jeszcze interweniować i wciąż siedziała na swojej ławce, choć teraz bacznie im się przyglądając. Właściwie nic dziwnego po całej tej akcji.
Gin na chwilę oderwała spojrzenie od Constantina.
- W porządku, ciociu, to tylko ta nierówna ścieżka! - zawołała do niej, po czym odetchnęła głęboko i sięgnęła po prezent po raz drugi. Wciąż była poważna i nie do końca pewna czy dobrze robi, ale chyba uwierzyła jego słowom. A właściwie: chciała w nie uwierzyć. I dać mu drugą szansę.
- Dziękuję za to - delikatnie pogładziła trzymaną szkatułkę opuszką palca. Naprawdę nie chciała jej zniszczyć i Cony powinien o tym wiedzieć. Tylko potem zamilkła wyraźnie bijąc się z myślami nad wypowiedzeniem kolejnych słów. Przygryzła jeszcze wnętrze policzka, nim opuściła wzrok na przedmiot. Faktycznie, leżał w jej dłoniach w zupełnie nienaruszonym stanie. Constantine go uratował, a jego słowa brzmiały szczerze, więc jemu też chyba należały się przeprosiny... choć Gin musiała stoczyć walkę z tą rozjuszoną i urażoną sobą, żeby to przyznać.
- ...i przepraszam za swoje zachowanie - powiedziała w końcu, powoli na nowo podnosząc na niego wzrok. Oby tych przeprosin nie pożałowała, bo gdzieś wewnętrznie czuła, że postąpiła dokładnie tak jak należało. Przynajmniej gdyby Cony był tak podły, jak o nim myślała jeszcze przed chwilą. Ale przeprosił i powiedział, że nie to miał na myśli, tak? Więc nie mógł być aż tak podły.
- Być może - ale tylko "być może", niech sobie nie myśli - źle cię zrozumiałam i zareagowałam zbyt emocjonalnie - mówiła powoli, bardzo uważnie dobierając słowa i równie bacznie mu się przyglądając, jakby chciała z jego twarzy wyczytać, czy ma do czynienia z wciąż tym samym Conym, którego pamiętała ze szkoły, czy ten jednak zamienił się w zupełnie jej obcego lorda? Nie była pewna... ale jakaś cząstka jej chciała się o tym przekonać.
- I to nie do końca tak - odezwała się do niego cicho, choć tym razem spokojnie. Znów zamilkła nie wiedząc właściwie ile chciała mu powiedzieć tym bardziej, że dotąd z żadnym mężczyzną spoza rodziny na ten temat nie rozmawiała. Nie była nawet pewna czy tego typu tematy powinno się poruszać. Pewnie nie. Zresztą nic dziwnego - ją to w tej chwili merlińsko krępowało. Tym bardziej, że kiedy Constantine powiedział na głos, że ród próbuje zmusić ją do małżeństwa, obudził się w niej momentalny sprzeciw, chociaż nie do końca była pewna dlaczego. Owszem, trochę została zmuszana do spotkań z tymi wszystkimi lordami i zmuszana do pozostania na rodowych terenach, a kiedyś być może również zostanie zmuszona do małżeństwa... ale z drugiej strony to "zmuszanie" brzmiało jak skaza na honorze rodu i choć Cony całkiem trafnie ujął to, co czuła, to jednak obudził się w niej obowiązek, żeby stanąć w obronie rodziny i przynajmniej jakoś po części ją wytłumaczyć.
- Po prostu... - nie wiedziała co ma powiedzieć, ani dokąd uciec wzrokiem. Znów ją paliły uszy, policzki trochę też zaczynały.
Po śmierci ojca, matka stała się... despotką? tyranką? A może po prostu nadopiekuńcza? Chciała dla niej jak najlepiej... Martwi się, że przez ostatnie burzliwe wydarzenia Gin nie znajdzie męża i zostanie starą panną? - ale przecież tego Kostkowi nie mogła powiedzieć. Już i tak było dość krępująco. Może za dużo mu wcześniej powiedziała i to dlatego. Lepiej byłoby, gdyby się nie domyślił, że chodzi właśnie o to.
Westchnęła cicho, choć nie podniosła jeszcze wzroku na Contanstina.
- W obliczu ostatnich wydarzeń bliscy troszczą się o moją przyszłość - odpowiedziała dyplomatycznie jak przystało na prawdziwą damę, po czym spojrzała znów na młodego Ollivandera.
- Ale tak, sprowadza się to do małżeństwa - przyznała ostatecznie. I to nie tak, że zupełnie nie chciała wychodzić za mąż. Owszem, wydawało jej się, że jeszcze nie jest na nie gotowa i że jest na to za wcześnie... ale z drugiej strony mogło mieć pewne plusy. Gdyby wyszła za mąż za miłego lorda, który akceptowałby jej zamiłowanie do podróży, to małżeństwo mogłoby jej dać więcej wolności niż miała obecnie, prawda? Próbowała tak o tym myśleć niż o przykrym obowiązku, choć po każdym zaaranżowanym przez matkę spotkaniu zaczynała dostrzegać jak utopijna była to wizja. Czasami myślała, że jej życie było już równią pochyłą w stronę wiecznego więzienia i nieszczęścia... Całe szczęście, że Tony wrócił i obiecał jej pomóc, gdyby nie on... kto wie do czego by ją to myślenie doprowadziło?
To wszystko było bardziej złożone i skomplikowane niż mogło się wydawać początkowo i czuła, że to ani nie czas, ani nie miejsce na tego typu rozmowy. Wątpiła zresztą, że Cony byłby w stanie w ogóle zrozumieć jej położenie - ani nie był damą, ani go raczej nikt jeszcze nie ścigał z ożenkiem właśnie przez wzgląd na swojego starszego brata.
- Możemy już o tym nie mówić? Szkoda tak ładnego popołudnia - ...które już i tak udało im się popsuć, a Gin wątpiła czy jakoś zdołają to jeszcze naprawić, ale... chyba warto było spróbować?
- Mówiłeś o wernisażu... udał się? - zapytała o pierwsze, co przyszło jej do głowy. Tak, zapewne wernisaż nie był najszczęśliwszą zmianą tematu rozmowy szczególnie, że stanowił preludium tego, co miało miejsce przed chwilą... ale choć Gin nie znała się na takich wystawach i nie wiedziała nawet co w takiej mogło się udać, a co nie, to jednak liczyła na to, że temat trochę pociągnie Constantina za język, dzięki czemu sama będzie mogła zająć myśli czymś innym. Choćby i tymi jego malowidłami.
To był koszmarnie zły pomysł z tym spotkaniem, nie powinna się na nie godzić - teraz miała co do tego pewność. Wprawdzie poniewczasie, ale trudno, teraz zamierzała naprawić swój błąd i je szybko zakończyć. I zapewne by jej się to udało, gdyby nie splot nieszczęśliwych wypadków, które nastąpiły zaraz potem i w dodatku bardzo szybko jedno po drugim.
Poczuła, że szkatułka wyślizguje jej się z ręki, chciała ją złapać w locie, ale Cony jej na to nie pozwolił jednocześnie wykazując się godnym podziwu refleksem i sztuką magiczną, co Gin pojęła dopiero później. Kiedy przedmiot uderzył o ziemię, panna Macmillan głośno wciągnęła powietrze do płuc, przestraszona tym, co się stało. Bo złość złością, ale wcale nie chciała niszczyć prezentu od Constantina. Nie była na niego aż tak wściekła.
Wcale jednak nie usłyszeli trzasku rozbijanego szkła, a przedmiot bardziej się... rozplaskał? Złość i strach odmalowane na twarzy Gin, zostały zastąpione przez szczere zdziwienie, nim Cony ją puścił schylając się po szkatułkę teraz w formie dziwacznej galarety. Właściwie, jakby się nad tym zastanowić, to doskonale obrazowała ona obecny stan emocjonalny Gin. Wściekłość w dużej mierze z niej wyparowała, zaskoczenie również ustępowało, pozostawiając w dziewczęciu mieszaninę obawy, złości, skruchy i rozczarowania słowami młodzieńca jednocześnie.
Gin wciąż jeszcze oddychała głęboko starając się zachować chociaż pozory trzymania nerwów na wodzy, żałując, że nie ma takich zdolności w tej dziedzinie, co przeklęty Constantine. Miała wrażenie, jakby pozostał niewzruszony na wszystko, co powiedziała, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że należy natychmiast zakończyć ich wspólny spacer.
Cony się podniósł wyciągając do niej rękę ze szkatułką, która wydawała się być w nienaruszonym stanie. A więc ją uratował...? Tylko... teraz już Gin nie była pewna, czy powinna ją przyjąć. Chyba nie, po tym co sobie powiedzieli. Z drugiej strony Constantine wciąż chciał jej podarować ten prezent - swoim gestem to potwierdził.
Kiedy się odezwał, przeniosła wzrok ze szkatułki ponownie na niego i choć zmarszczyła lekko brwi, milczała chwilę wciąż stojąc nieruchomo jakby nie mogła się zdecydować co teraz zrobić: wziąć szkatułkę czy nie? Odejść bez słowa? A może jednak zostać? Co odpowiedzieć?
Nie pozwolił szkatułce się rozbić, ponownie ją jej darował. Przeprosił. Patrzyła na niego z wahaniem i mieszaniną myśli i emocji, nie wiedząc czy powinna zapomnieć o jego godzących ją boleśnie słowach. Nie, zapomnieć nie mogła, a przynajmniej w tej chwili nie potrafiła... ale z drugiej strony przeprosił. I sam powiedział, że nie to miał na myśli. Tylko jak nie to, to co innego?
- Virginio? - usłyszała zaniepokojony głos ciotki. Ta na szczęście jednak nie zdecydowała się jeszcze interweniować i wciąż siedziała na swojej ławce, choć teraz bacznie im się przyglądając. Właściwie nic dziwnego po całej tej akcji.
Gin na chwilę oderwała spojrzenie od Constantina.
- W porządku, ciociu, to tylko ta nierówna ścieżka! - zawołała do niej, po czym odetchnęła głęboko i sięgnęła po prezent po raz drugi. Wciąż była poważna i nie do końca pewna czy dobrze robi, ale chyba uwierzyła jego słowom. A właściwie: chciała w nie uwierzyć. I dać mu drugą szansę.
- Dziękuję za to - delikatnie pogładziła trzymaną szkatułkę opuszką palca. Naprawdę nie chciała jej zniszczyć i Cony powinien o tym wiedzieć. Tylko potem zamilkła wyraźnie bijąc się z myślami nad wypowiedzeniem kolejnych słów. Przygryzła jeszcze wnętrze policzka, nim opuściła wzrok na przedmiot. Faktycznie, leżał w jej dłoniach w zupełnie nienaruszonym stanie. Constantine go uratował, a jego słowa brzmiały szczerze, więc jemu też chyba należały się przeprosiny... choć Gin musiała stoczyć walkę z tą rozjuszoną i urażoną sobą, żeby to przyznać.
- ...i przepraszam za swoje zachowanie - powiedziała w końcu, powoli na nowo podnosząc na niego wzrok. Oby tych przeprosin nie pożałowała, bo gdzieś wewnętrznie czuła, że postąpiła dokładnie tak jak należało. Przynajmniej gdyby Cony był tak podły, jak o nim myślała jeszcze przed chwilą. Ale przeprosił i powiedział, że nie to miał na myśli, tak? Więc nie mógł być aż tak podły.
- Być może - ale tylko "być może", niech sobie nie myśli - źle cię zrozumiałam i zareagowałam zbyt emocjonalnie - mówiła powoli, bardzo uważnie dobierając słowa i równie bacznie mu się przyglądając, jakby chciała z jego twarzy wyczytać, czy ma do czynienia z wciąż tym samym Conym, którego pamiętała ze szkoły, czy ten jednak zamienił się w zupełnie jej obcego lorda? Nie była pewna... ale jakaś cząstka jej chciała się o tym przekonać.
- I to nie do końca tak - odezwała się do niego cicho, choć tym razem spokojnie. Znów zamilkła nie wiedząc właściwie ile chciała mu powiedzieć tym bardziej, że dotąd z żadnym mężczyzną spoza rodziny na ten temat nie rozmawiała. Nie była nawet pewna czy tego typu tematy powinno się poruszać. Pewnie nie. Zresztą nic dziwnego - ją to w tej chwili merlińsko krępowało. Tym bardziej, że kiedy Constantine powiedział na głos, że ród próbuje zmusić ją do małżeństwa, obudził się w niej momentalny sprzeciw, chociaż nie do końca była pewna dlaczego. Owszem, trochę została zmuszana do spotkań z tymi wszystkimi lordami i zmuszana do pozostania na rodowych terenach, a kiedyś być może również zostanie zmuszona do małżeństwa... ale z drugiej strony to "zmuszanie" brzmiało jak skaza na honorze rodu i choć Cony całkiem trafnie ujął to, co czuła, to jednak obudził się w niej obowiązek, żeby stanąć w obronie rodziny i przynajmniej jakoś po części ją wytłumaczyć.
- Po prostu... - nie wiedziała co ma powiedzieć, ani dokąd uciec wzrokiem. Znów ją paliły uszy, policzki trochę też zaczynały.
Po śmierci ojca, matka stała się... despotką? tyranką? A może po prostu nadopiekuńcza? Chciała dla niej jak najlepiej... Martwi się, że przez ostatnie burzliwe wydarzenia Gin nie znajdzie męża i zostanie starą panną? - ale przecież tego Kostkowi nie mogła powiedzieć. Już i tak było dość krępująco. Może za dużo mu wcześniej powiedziała i to dlatego. Lepiej byłoby, gdyby się nie domyślił, że chodzi właśnie o to.
Westchnęła cicho, choć nie podniosła jeszcze wzroku na Contanstina.
- W obliczu ostatnich wydarzeń bliscy troszczą się o moją przyszłość - odpowiedziała dyplomatycznie jak przystało na prawdziwą damę, po czym spojrzała znów na młodego Ollivandera.
- Ale tak, sprowadza się to do małżeństwa - przyznała ostatecznie. I to nie tak, że zupełnie nie chciała wychodzić za mąż. Owszem, wydawało jej się, że jeszcze nie jest na nie gotowa i że jest na to za wcześnie... ale z drugiej strony mogło mieć pewne plusy. Gdyby wyszła za mąż za miłego lorda, który akceptowałby jej zamiłowanie do podróży, to małżeństwo mogłoby jej dać więcej wolności niż miała obecnie, prawda? Próbowała tak o tym myśleć niż o przykrym obowiązku, choć po każdym zaaranżowanym przez matkę spotkaniu zaczynała dostrzegać jak utopijna była to wizja. Czasami myślała, że jej życie było już równią pochyłą w stronę wiecznego więzienia i nieszczęścia... Całe szczęście, że Tony wrócił i obiecał jej pomóc, gdyby nie on... kto wie do czego by ją to myślenie doprowadziło?
To wszystko było bardziej złożone i skomplikowane niż mogło się wydawać początkowo i czuła, że to ani nie czas, ani nie miejsce na tego typu rozmowy. Wątpiła zresztą, że Cony byłby w stanie w ogóle zrozumieć jej położenie - ani nie był damą, ani go raczej nikt jeszcze nie ścigał z ożenkiem właśnie przez wzgląd na swojego starszego brata.
- Możemy już o tym nie mówić? Szkoda tak ładnego popołudnia - ...które już i tak udało im się popsuć, a Gin wątpiła czy jakoś zdołają to jeszcze naprawić, ale... chyba warto było spróbować?
- Mówiłeś o wernisażu... udał się? - zapytała o pierwsze, co przyszło jej do głowy. Tak, zapewne wernisaż nie był najszczęśliwszą zmianą tematu rozmowy szczególnie, że stanowił preludium tego, co miało miejsce przed chwilą... ale choć Gin nie znała się na takich wystawach i nie wiedziała nawet co w takiej mogło się udać, a co nie, to jednak liczyła na to, że temat trochę pociągnie Constantina za język, dzięki czemu sama będzie mogła zająć myśli czymś innym. Choćby i tymi jego malowidłami.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Muzyka rozbrzmiewa po całej polanie. Pod bogato ozdobionym, wysokim namiotem znajduje się zespół muzyczny, który zapewnia rozrywkę. Zdaje się, że jego członkami są czarodzieje z całego świata. Zabawa trwa w najlepsze, a rodzice państwa młodych przemierzają od czasu do czasu między gośćmi podpytując czy aby niczego im nie brakuje.
W ogrodach postawione zostały ozdobne namioty, w których każdy z gości może na spokojnie usiąść i porozmawiać oraz zjeść coś dobrego. W zaciszu postawiony został także stół państwa młodych i świadków.
Polana ozdobiona jest kotylionami, wstęgami, magicznymi balonami. Dębowe stoły uginają się pod ciężarem alkoholi i przekąsek. Paszteciki, ciasta marchewkowe, jabłeczniki… Beczki ognistej Macmillanów stoją „otworem” dla każdego gościa. Skrzat i służba dzielnie służą każdemu.
Do każdego gościa podchodzi skrzat z przygotowanym wcześniej alkoholem. Aby dowiedzieć się jaki rodzaj napitku się otrzymało, należy rzucić kością k15, a następnie sprawdzić efekt. Dzieciom skrzaty zaproponują ich ulubiony sok z bąbelkami i uroczą, zakręconą słomką i parasolką z ich ulubionym zwierzęciem namalowanym na niej. Dzieci nie rzucają kostką k15 na alkohol.
- Sprawdź swój wynik!:
K1: Podano Tobie czarne ale. Pierwsze co odczuwasz to gorzkość piwa, drugie to nagły smutek, który niespodziewanie Cię dopadł. Przez pewien czas czujesz się przytłoczony (2 posty). Skrzat z całą pewnością nie chce tobie wyjaśnić jak produkowany jest ten alkohol.
K2: Do twojego kieliszka zostało nalane słodkie wino skrzatów. Barwa alkoholu jest kusząca, a aromat zniewalający. Podający je Tobie skrzat uśmiecha się szeroko i znika. Wino jest wyjątkowo dobre i wprawia Cię w dobry nastrój. Masz też ochotę tańczyć.
K3: Zauważasz, że skrzat zamiast kieliszka podaje Tobie kufel i napełnia go czarodziejskim miodem pitnym o wyjątkowo słonecznej barwie. Masz wrażenie, że dostrzegasz nawet drobne kawałki złota lub jadalnego brokatu. Alkohol jest mocny i uderza tobie do głowy. Opowiedz jakiś kawał.
K4: Skrzat podchodzi nalać tobie alkoholu, ale wyprzedza go przystojny lord lub piękna lady, która nalewa tobie toujours pur i składa nieśmiały, acz odrobinę pijany pocałunek na twoim policzku. Przez całe przyjęcie tajemniczy/-a szlachcic/-cianka będą się do Ciebie uśmiechać i/lub czerwienić się na twój widok. Miej się jednak na baczności, bo czuwają nad nim/nią jej rodzice.
K5: Skrzat dumnie wręcza Tobie szklankę z ognistą Macmillanów. Alkohol pachnie przyjemnie, ale po spróbowaniu go odczuwasz charakterystyczne pieczenie w gardle. Robi się Tobie ciepło przez jedną kolejkę.
K6: Skrzat planuje podać tobie quintin, jednak cudzoziemiec ubrany w kolorowe ubranie, z fezem na głowie, przemawia do Ciebie niezrozumiałym słowiańskim językiem. Klepie skrzata po plecach i nalewa tobie rakiję z gruszek. Na dodatek rzuca na Ciebie zaklęcie fae feli i znika zanim srebrny pył padnie na twoją głowę i ramiona.
K7: Skrzat podaje Tobie musujący magiczny szampan o intensywnie różowym kolorze. Akurat w tym momencie słyszysz w oddali piosenkę Celestyny Warbeck. Po chwili dostrzegasz, że z Twojego szampana unoszą się różowe serduszka.
K8: Skrzat zamierza nalać Tobie ognistej, ale w tym samym momencie grupa obcokrajowców zaczyna tańczyć wokół Ciebie (i osób, które tobie towarzyszą, jeżeli towarzyszą). Skrzat nalewa Tobie magicznej wódki, która uderza tobie do głowy na czas 2 tur.
K9: Podchodzi do Ciebie wysoki i bardzo umięśniony Szkot w kilcie. Jego garnitur prawie pęka pod naporem mięśni. Czarodziej ściska Cię mocno i bardzo życzliwie. Niewinny skrzat wystraszony wielkością mężczyzny ucieka z tacą z alkoholem. Szkot podtyka Tobie swoją piersiówkę. Jeżeli zdecydujesz się napić – zrozumiesz, że podetknął Tobie pięść Hagrida. Mężczyzna nie obrazi się jeżeli odmówisz.
K10: Skrzat nalewa do twojego kieliszka magiczne Laudanum. Po kilku łykach czujesz przyjemne odprężenie. Najchętniej coś być teraz zjadł/-a lub odpoczął/-częła.
K11: Skrzat nalewa do Twojego kieliszka słodki likier. Smakuje trochę jak syrop. Jedynym problemem jest to, że pije się go bardzo przyjemnie… i bardzo szybko (oraz nieświadomie) można stać się bardzo pijanym.
K12: Skrzat podaje Tobie kufel z jasnym magicznym piwem. Piana nigdy nie znika, czasem zmienia też swój kolor.
K13: Chyba masz pecha – skrzat, nie wiedzieć dlaczego, albo bierze Cię za nastolatka, albo zagubił się od nadmiaru obowiązku. Otrzymujesz… piwo kremowe, ale za to w wyjątkowo pięknym kuflu! Możesz też dostrzec kostki cukru w kształcie gwiazdek, który powoli się rozpuszcza!
K14: Skrzat podaje Tobie kieliszek z wódką. Z kieliszka wystaje mała gałązka trawy. Alkohol jest wyjątkowo mocny, ale masz ochotę spróbować go jeszcze raz. W następnej turze mówisz tylko w obcym języku (magicznym lub nie).
K15: Skrzat podaje Tobie kolorowego drinka. Mieni się on kolorami, jest słodki i pachnie zniewalająco. Czujesz przypływ energii.
- Jeżeli to Twoja pierwsza wiadomość na przyjęciu:
- Na każdego z gości czeka z kolei służba lub skrzat, którzy witają ich i wręczają jedną z przygotowanych na ten dzień ozdób. Aby dowiedzieć się co się otrzymało, należy w swoim pierwszym poście w temacie oznaczonym [ślub] rzucić kością k6 i sprawdzić wynik z niniejszą listą:
K1: Służąca lub skrzat podaje Tobie mały kotylion w kolorze rodu Macmillanów albo Weasleyów. Przypina go do Twojego kołnierza lub sukienki. Kotylion niestety nie ma magicznych właściwości i ma tylko funkcję dekoracyjną.
K2: Otrzymujesz małą dekorację. To prawdziwy wrzos. Zostaje on przypięty do twojego ubioru we wskazanym przez ciebie miejscu.
K3: Otrzymujesz ozdobę w postaci małego metalowego lisa, który czasem uśmiecha się do pozostałych gości.
K4: Otrzymujesz kotylion i balon, którego kolor zmienia się w zależności od twojego nastroju. Biały balon oznacza, że czujesz się świetnie; różowy, że jesteś w nastroju do flirtowania; czerwony, że jesteś zły; niebieski, że jesteś smutny; żółty, że jesteś bardzo pijany.
K5: Otrzymujesz stożkowatą czapeczkę w jaskrawych kolorach. Narysowane jest na niej jedno z magicznych stworzeń, które najbardziej odpowiada Twojemu charakterowi. Czasem z czubka wylatuje kolorowe konfetti.
K6: Otrzymujesz kwiat, który najbardziej lubisz. Kwiat ma bardzo intensywny i przyjemny zapach.
Organizatorzy proszą aby liczyć ilość (kieliszków, kufli, etc.) i rodzaj alkoholi, które Wasze postaci piją w trakcie wesela.
Przypominamy, że dzieci nie powinny pić alkoholu! Jeżeli wezmą alkohol - zamieni się on w sok (dyniowy, marchewkowy lub pomidorowy - każdy z nich bez dodatku cukru)!
Oferowane alkohole: Kremowe Piwo, piwo, Porter Starego Sue, czarne ale, szampan, wino skrzatów, nalewki, Magiczne Laudanum, Quintin, wino, wódka, rakija, rum, czarodziejski miód pitny, Toujours Pur, Ognista Whisky Macmillanów
W niniejszej lokacji można także zagrać w gargulki lub czarodziejskie oczko.
I show not your face but your heart's desire
Ślub
Dzień był napięty. Stresował się. A może był podekscytowany? Nie potrafił rozróżnić tych stanów, być może przeplatały się ze sobą wzajemnie. Stał przed lustrem i wraz z ojcem i skrzatem próbował doprowadzić się do porządku. Wczorajszy wieczór był pełen emocji, ale i alkoholu. To nie tak, że był wciąż pijany, bo nie był. Po prostu wciąż był oszołomiony. Odrobinę. Na całe szczęście miał w rodzinie kobiety, które potrafiły zatuszować pijaństwo dnia poprzedniego. Ten dzień miał być tym bardziej emocjonalny i miało lać się jeszcze więcej alkoholu.
Zapinał właśnie ostatni guzik koszuli, żeby założyć kilt, a następnie sporran. Przyglądał się swojemu odbiciu. Wciąż nie dowierzał w to, że szykował się na własny ślub. Nie czyjś. Naprawdę własny. Było w tym coś nierealnego. Zupełnie tak, jak gdyby sam myślał, że nie zasługiwał na to, żeby stawić obrączkę na palec kobiety, którą kochał. On, człowiek, który przynosił ciągłe problemy. Życie z nim zapewne nie miało być nudne, ale też nie łatwe. Poza tym, jeszcze rok temu myślał, że w jego życiu nie miała pojawić się żadna kobieta. A pomyśleć, że wszystko to wyszło tak spontanicznie. Przypadkowe spotkanie, przypadkowa pomoc, przypadkowy pocałunek, przypadkowa wygrana, przypadkowa kłótnia i całkiem nieprzypadkowe wsparcie, których nie oczekiwał. Zupełnie tak spontanicznie jak… Lepiej było o tym nie myśleć.
Przysiadł na chwilę, żeby poprawić sznurowanie, które oplatało jego łydkę. Myśli uciekały mu od ubioru w zupełnie inną stronę. Pytał samego siebie jak czuła się jego wybranka. Czy stresowała się tak samo jak on? Bała się czy może bardziej była podekscytowana? A może odczuwała jakąś mieszankę tych dwóch uczuć? Czy na pewno tego chciała? To miała być dla niej na pewno wielka zmiana. Nie chciał, żeby czuła się tutaj źle. Nie chciał, żeby czuła się z nim źle. Miał nadzieję, że odnajdzie tutaj dom. Chciał dla niej jak najlepiej. A pytania dotyczące jej samopoczucia wciąż się mnożyły. Czy było po niej widać, że czekał ją, jak to mówią, wielki dzień? No i jaką miała mieć suknię? Czy wszystkie piegi na jej twarzy były wyeksponowane w odpowiedni sposób?
Spojrzał przez okno, obserwując namioty, balony, alkohol i kwiaty porozstawiane po całym ogrodzie. Już teraz zebrało się dużo gości. Ojciec przywrócił z powrotem uwagę, podając marynarkę. Anthony chciał go nawet zapytać o to, jak sam się czuł na swoim weselu, ale coś go powstrzymało. Być może stres, być może to, że strój był prawie kompletny, a on nie potrafił doczekać się tego, żeby spotkać swoją wybrankę. Być może była to mucha, którą ojciec zawiązywał za plecami. Brakowało tylko małego nożyka.
Odetchnął głęboko. Ojciec poklepał go po plecach i poprawił kołnierz koszuli i marynarki. Spytał czy był gotowy – odpowiedział więc, że tak. Nie było przecież innej opcji. Sam poprosił pannę Weasley o rękę, był pewien, że chciał tego ślubu, o ile i ona go chciała. A skoro powiedziała mu wtedy w bibliotece, że chce, to nie miał czego się bać. Nikt ich nie zmuszał, co było czymś zupełnie niespodziewanym wśród, jakby na to nie patrzeć i jakkolwiek mocno by chcieli temu zaprzeczyć lub ukryć, szlachty. Wiele mogło im tego zazdrościć. Na jego twarz wkradł się szeroki uśmiech. Gdyby nie tradycja i rodzina, najchętniej ożeniłby się w węższym gronie.
Zszedł na dół, mijając po drodze kuzynów. Przywitał swojego świadka mocnym i szczerym uściskiem, choć przecież już wcześniej się przywitali. Archibald, jak zawsze, prezentował się dostojnie. Mógłby i przysiąc, że bardziej dostojnie od niego samego. Zabawne, że wokół siebie odnajdywał głównie rudych czarodziejów. Ruda narzeczona, rudy przyjaciel, ruda kuzynka. Może ten czerwono-złoty kolor zwyczajnie go magicznie przyciągał? Ta myśl go rozbawiła. Wszystko było przygotowane, brakowało jedynie panny młodej, która miała niedługo przybyć, o ile już nie przybyła. Do kwiecistego ogrodu, w którym miała się odbyć zaciszna ceremonia, szedł powoli. Po drodze i tak był zagadywany przez rodzinę. Urzędnik już czekał. Przywitał się z nim, upewniając się że ten miał się dobrze i bez wstydu przyznał, że mimo wszystko się stresował.
Bardziej jednak zajmował się wyobrażeniem swojej narzeczonej i tego jak miała za chwilę wyglądać. To znaczy, wiadomym było, że panna Weasley była piękna, a jednak miał wrażenie, że jej widok w jakiejkolwiek sukni miał sprawić, że jego serce miało z kolei zabić tym mocniej. A przecież i tak już biło mocno. Czy aby na pewno dobrze zrobił wybierając kilt? Pytanie pojawiło się w jego głowie znikąd i szybko też się rozpłynęło. Poprawił tartan o niebiesko-złotej barwie. Zacisnął usta, próbując zapanować nad swoim zbyt szerokim uśmiechem, ale też i minami przejęcia. Co chwilę też spoglądał w stronę grupy bębniarzy, którzy mieli zasygnalizować pojawienie się panny młodej i początek ceremonii. Na tę chwilę mała orkiestra grała przyjemne, choć całkiem klasyczne utwory, próbując zająć wszystkich do czasu rozpoczęcia ślubu.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To było trudne. Kiedy jest się zakochanym, wszystko wydaje się takie proste - w końcu cóż to za filozofia wziąć ślub? Wystarczą świadkowie, goście, urzędnik, para obrączek oraz miłość w sercu. Ria nie podejrzewała nawet jak wielkie jest to przedsięwzięcie i jak trudno jest zmienić swoje całe dotychczasowe życie. Zrozumieć, że nie tak daleko od Ottery St. Catchpole znajduje się inny świat; mieszkańcy istnieją w nim na całkiem odmiennych zasadach niż jej rodzina, posiadają obce zwyczaje, nierzadko odbiegające od codzienności przeciętnych ludzi. Teraz miała zostać tego częścią. Rzucić się na głęboką wodę, wywrócić własną egzystencję do góry nogami. Te wszystkie wesela w gronie krewnych, którym pomagała się ziścić, zawsze odznaczały się prostotą. Podobnym schematem, acz nigdy wyjątkową pompą. Nawet małżeństwo wujka Fergusa, choć przeszło do historii z powodu ogromnej fontanny czekolady w trzech smakach rozlokowanej w samym centrum ogrodu, dalekie było od bogactw czy przepychu typowego dla klasy wyższej. A warto nadmienić, że wuj nadal pozostawał najzamożniejszym z Weasleyów. Stąd scenariusz ceremonii na miarę szlacheckiego dworu przerażała Rhiannon - do cna. Nie dlatego, że z natury była tchórzliwa lub wątpiła w swą decyzję; bała się niezrozumienia. Pierwszy problem napotkała podczas najważniejszego dla panny młodej elementu, czyli wyboru sukni ślubnej. Przekonana, że zwyczajowo otrzyma suknię od matki, która miała ją odrobinę przerobić w celu dopasowania szczegółów do sylwetki córki, spotkała się jednak ze zdziwieniem. Lady Macmillan, jakkolwiek była sympatyczną kobietą, z góry założyła kupno nowej kreacji. Koniecznie od najlepszej projektantki. Koniecznie bajecznie drogiej, wprawiającej gości oraz pana młodego w omdlenie zachwytu. To wtedy rudowłosa poczuła się naprawdę nieswojo, ponieważ wydawało jej się to dziwne, że ktoś obcy miałby płacić za jej rzeczy. Oczywiście, że wkrótce wszyscy mieli zostać rodziną, aczkolwiek to nadal był proces zbyt nowy, żeby móc go sobie przetłumaczyć tak od razu. Przecież tak miało teraz wyglądać życie Harpii - opływające w bogactwo, służbę gotową na każde skinienie, materialna beztroska. Czarownica postanowiła przełknąć odczuwany dyskomfort i nawet spróbowała kilka testowych sukni, ale w każdej czuła się po prostu nieswojo. Patrząc na uśmiechającą się ciepło mamę zrozumiała, że to nie ma większego znaczenia. Najbliżsi zawsze będą ją wspierać, odnajdzie u nich pomoc jeśli tylko tego zapragnie - natomiast ubranie, nawet w najważniejszym, życiowym dniu, wciąż pozostaje jedynie skrawkiem zszytego materiału. Czymś, co można zastąpić, w przeciwieństwie do uczucia jakie dzieliło ich z przyszłym mężem. Wybrała zatem kompromis, chcąc zadowolić zarówno arystokratkę jak i samą siebie; sięgnęła po kreację nową, jednak przy tym skromną. Bez przesadnych ozdobników, nieprzyciągającą właściwie większej uwagi. Chcąc nie chcąc Ria i tak będzie przyciągać spojrzenia - jakby nie patrzeć była jednym z głównych bohaterów dzisiejszej uroczystości.
Jednak to się właśnie nie liczyło. Gdzieś głęboko w środku rudzielec po prostu wiedział, że mogłaby się zjawić również w starym kocu, a Tony po prostu dostrzegłby ją. Tym byli pod kolejnymi warstwami różnorakich tkanin. Sobą. Zamierzający wspólnie przejść przez życie, być dla siebie wsparciem i największą pociechą. Tak, to właśnie to było najważniejsze. A to, że teraz odmieni się dosłownie wszystko… przecież poradzi sobie. Dla niego. Dla nich.
To właśnie z tą myślą kroczyła dumnie w stronę czekającego już pana młodego. Weasley zacisnęła mocniej palce na wiązance niebieskich i pomarańczowych róż, idealnego połączenia obu rodzin - jak lubiła powtarzać sobie w myślach tę symbolikę. Tak, wszystko będzie dobrze. Pasowali do siebie idealnie.
Stojąc już u boku wybranego mężczyzny, przestała czuć obawę bądź niepewność o przyszłość. Jedynym, co w tamtej chwili odczuwała, to czystą radość. Uśmiechnęła się więc promiennie, a kilka złocistych piegów zmieniło swoje położenie. Nie była w stanie dostrzec oczekujących wokół gości, choć miała świadomość, że przed chwilą odwracali głowę w jej stronę. Nie potrafiła się skupić ani na przyjaciołach, ani nawet na rodzinie. Patrzyła po prostu na narzeczonego. Czy też czuł podekscytowanie? Czy jego serce tak samo boleśnie uderzało o klatkę piersiową? Przygryzła delikatnie dolną wargę, czekając, aż mistrz ceremonii rozpocznie wydarzenie. To już.
Jednak to się właśnie nie liczyło. Gdzieś głęboko w środku rudzielec po prostu wiedział, że mogłaby się zjawić również w starym kocu, a Tony po prostu dostrzegłby ją. Tym byli pod kolejnymi warstwami różnorakich tkanin. Sobą. Zamierzający wspólnie przejść przez życie, być dla siebie wsparciem i największą pociechą. Tak, to właśnie to było najważniejsze. A to, że teraz odmieni się dosłownie wszystko… przecież poradzi sobie. Dla niego. Dla nich.
To właśnie z tą myślą kroczyła dumnie w stronę czekającego już pana młodego. Weasley zacisnęła mocniej palce na wiązance niebieskich i pomarańczowych róż, idealnego połączenia obu rodzin - jak lubiła powtarzać sobie w myślach tę symbolikę. Tak, wszystko będzie dobrze. Pasowali do siebie idealnie.
Stojąc już u boku wybranego mężczyzny, przestała czuć obawę bądź niepewność o przyszłość. Jedynym, co w tamtej chwili odczuwała, to czystą radość. Uśmiechnęła się więc promiennie, a kilka złocistych piegów zmieniło swoje położenie. Nie była w stanie dostrzec oczekujących wokół gości, choć miała świadomość, że przed chwilą odwracali głowę w jej stronę. Nie potrafiła się skupić ani na przyjaciołach, ani nawet na rodzinie. Patrzyła po prostu na narzeczonego. Czy też czuł podekscytowanie? Czy jego serce tak samo boleśnie uderzało o klatkę piersiową? Przygryzła delikatnie dolną wargę, czekając, aż mistrz ceremonii rozpocznie wydarzenie. To już.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Wyczekiwanie zawsze było najgorsze. Odliczanie było tym bardziej gorsze. Choć w towarzystwie przyjaciela czuł się znacznie lepiej, to jednak czuł stres i tremę – nie wiedział jak mógłby to nazwać. Coś gniotło go w brzuchu. Może to dźwięk skrzypiec, które przechodziły właśnie do bardzo szybkiej melodii, która miała zmniejszyć uczucie czekania, a które w jakiś magiczny sposób wykręcały mu kiszki. A może fakt, że jego rodzina wpatrywała się w niego, a część z nich wymieniała się komentarzami, a on nie potrafił czytać z ruchu warg i zwyczajnie miał wrażenie, że go obgadują (bo kogo innego mogliby dzisiaj obgadywać?) Oddychał głęboko, choć miał ochotę prosić Archibalda o pomoc medyczną już teraz. Zamiast tego dał jednak poprawić przyjacielowi swoją muchę i ozdobę w postaci złotego wrzosu wpiętą w marynarkę.
– Mam tremę – szepnął w stronę lorda nestora Prewetta i nie było to kłamstwem. Wskazał jedynie na lekko trzęsące się dłonie. Nie lubił być na świeczniku wszystkich, a dzisiaj wszyscy mieli obserwować nie tylko jego samego, ale i Rię… Co zrobić, co zrobić?
Przez jaki stres musiała przechodzić ona sama, mógł tylko sobie wyobrazić. Szczególnie, że „nowe” życie miało być zupełnie inne od tego „weasleyowskiego”. Choć, miał nadzieję, że między dwoma rodzinami nie było aż tak wielkiej różnicy, pomijając tę materialną. Jakby na to nie patrzeć, Macmillanowie żyli całkiem… swawolnie, hulaszczo. Może więc nie będzie to dla niej tak szokująca zmiana? Może szybko przywyknie do hałasu, latających na miotłach krewnych i ciągłych bójkach, zapasach i… niestety, błota. Nie trzymali się jak pijany płotu zasad i etykiety, tak jak to robiły pozostałe rody. Byli… specyficzni. Pytanie raczej brzmiało czy była w stanie przywyknąć do życia, w którym on będzie narażony cały czas na bliski kontakt ze śmiercią i niestety vice versa, bo Ria także należała do Zakonu i już nie raz ryzykowała swoim życiem dla dobra innych… Zanosiło się na to, że oboje mieli żyć na krawędzi. A pozostawało pytanie co nowy rząd miał jeszcze wymyślić.
On jedynie bał się o to, że tym małżeństwem mógł narazić Rię na niebezpieczeństwo. Plotki o ich ślubie już dawno się rozniosły, tak samo jak to, że zaproszone było bardzo wąskie grono szlachciców. Dobrze, że Cattermole obiecał złożyć przysięgę z tego, że nie wygada się gazecie kto był zaproszony. Pocieszał się także tym, że jego przyszła małżonka potrafiła o siebie zadbać i zapewne przyłożyć komukolwiek, kto stanąłby jej na drodze. Anthony jednak chciał być obrońcą rodziny, jak każdy normalny mężczyzna.
Z zamyślenia wytrącił go kuzyn, który podszedł do niego z kolejnym pledem w kolorach tych samych co kilt i broszką klanu, mówiąc że przy tym całym zamieszaniu zapomnieli o tym jednym elemencie. Chwila zapinania i układania skrawka średniej długości materiału i wystrój był już kompletny… I niczemu mu nie brakowało. Anthony natomiast zaczął stresować się tym bardziej. Kuzyn jedynie poklepał go po ramieniu i odszedł zająć swoje miejsce.
Kiedy zagrały werble, niemal wszyscy wstali, a on odwrócił się w stronę ścieżki, którą miała przejść wybranka jego serca. W konserwatywnym świecie zapewne uznane by to było za złamanie niepisanego protokołu, ale kogo wśród Macmillanów mógł on interesować. Nie mógł się powstrzymać. Serce z kolei zaczęło bić mocniej i szybciej, a on nabrał całymi płucami powietrza i cicho wypuścił je na zewnątrz, próbując się uspokoić. Ponownie zacisnął usta, choć wkradał się na nie uśmiech nad którym z każdą kolejną sekundą nie potrafił zapanować. Właściwie wszystkie emocje mieszały się ze sobą. Stres, szczęście i wzruszenie. To ostatnie stało się bardzo potężne, kiedy bębny zamilkły, a zastąpiły je dudy.
Dopiero wtedy zauważył białą postać i szybko rozpoznał sylwetkę panny Weasley. Zza krzewów wysypały się dzieci kuzynostwa, które natychmiast ruszyły do rzucania płatków kwiatów za panną młodą. Nie zwrócił nawet uwagi na bukiet w dłoni Rii. Jej widok i sytuacja w jakiej się zebrali sprawiał, że czuł się strasznie przejęty. Z niecierpliwością czekał aż przejdzie całą dróżkę. Im bliżej była niego samego, tym bardziej nie potrafił kontrolować swojego uśmiechu. Gdy tylko ojciec doprowadził ją do końca, naprzeciw wyszedł wpierw urzędnik, który ich przywitał. Potem Anthony uścisnął serdecznie dłoń swojego przyszłego teścia i dopiero wtedy przejął swoją przyszłą małżonkę i ledwo powstrzymał się przed wyściskaniem jej. Zamiast tego wyciągnął w jej stronę dłoń, z nadzieją że ją zaakceptuje i ucałował jej policzki.
– Pięknie wyglądasz – zdołał z siebie wydusić, choć słowa te nie opisywały nawet w najmniejszym stopniu tego jak bardzo podobała mu się Ria. I nie chodziło o suknię, choć musiał przyznać, że wybór był idealny, bo był kompromisem między światem Weasleyów a Macmillanów. Chodziło o nią samą. O rude piegi i złociste włosy. I o to, że mógł mieć przy sobie kogoś, kto chciał go zrozumieć i kogoś, kto chciał go zrozumieć. – Jak się trzymasz? – Dodał szeptem zanim w ogóle urzędnik miał zabrać głos, a dudy wciąż rozbrzmiewały. Trzeba było tylko zaczekać aż miały ucichnąć.
– Mam tremę – szepnął w stronę lorda nestora Prewetta i nie było to kłamstwem. Wskazał jedynie na lekko trzęsące się dłonie. Nie lubił być na świeczniku wszystkich, a dzisiaj wszyscy mieli obserwować nie tylko jego samego, ale i Rię… Co zrobić, co zrobić?
Przez jaki stres musiała przechodzić ona sama, mógł tylko sobie wyobrazić. Szczególnie, że „nowe” życie miało być zupełnie inne od tego „weasleyowskiego”. Choć, miał nadzieję, że między dwoma rodzinami nie było aż tak wielkiej różnicy, pomijając tę materialną. Jakby na to nie patrzeć, Macmillanowie żyli całkiem… swawolnie, hulaszczo. Może więc nie będzie to dla niej tak szokująca zmiana? Może szybko przywyknie do hałasu, latających na miotłach krewnych i ciągłych bójkach, zapasach i… niestety, błota. Nie trzymali się jak pijany płotu zasad i etykiety, tak jak to robiły pozostałe rody. Byli… specyficzni. Pytanie raczej brzmiało czy była w stanie przywyknąć do życia, w którym on będzie narażony cały czas na bliski kontakt ze śmiercią i niestety vice versa, bo Ria także należała do Zakonu i już nie raz ryzykowała swoim życiem dla dobra innych… Zanosiło się na to, że oboje mieli żyć na krawędzi. A pozostawało pytanie co nowy rząd miał jeszcze wymyślić.
On jedynie bał się o to, że tym małżeństwem mógł narazić Rię na niebezpieczeństwo. Plotki o ich ślubie już dawno się rozniosły, tak samo jak to, że zaproszone było bardzo wąskie grono szlachciców. Dobrze, że Cattermole obiecał złożyć przysięgę z tego, że nie wygada się gazecie kto był zaproszony. Pocieszał się także tym, że jego przyszła małżonka potrafiła o siebie zadbać i zapewne przyłożyć komukolwiek, kto stanąłby jej na drodze. Anthony jednak chciał być obrońcą rodziny, jak każdy normalny mężczyzna.
Z zamyślenia wytrącił go kuzyn, który podszedł do niego z kolejnym pledem w kolorach tych samych co kilt i broszką klanu, mówiąc że przy tym całym zamieszaniu zapomnieli o tym jednym elemencie. Chwila zapinania i układania skrawka średniej długości materiału i wystrój był już kompletny… I niczemu mu nie brakowało. Anthony natomiast zaczął stresować się tym bardziej. Kuzyn jedynie poklepał go po ramieniu i odszedł zająć swoje miejsce.
Kiedy zagrały werble, niemal wszyscy wstali, a on odwrócił się w stronę ścieżki, którą miała przejść wybranka jego serca. W konserwatywnym świecie zapewne uznane by to było za złamanie niepisanego protokołu, ale kogo wśród Macmillanów mógł on interesować. Nie mógł się powstrzymać. Serce z kolei zaczęło bić mocniej i szybciej, a on nabrał całymi płucami powietrza i cicho wypuścił je na zewnątrz, próbując się uspokoić. Ponownie zacisnął usta, choć wkradał się na nie uśmiech nad którym z każdą kolejną sekundą nie potrafił zapanować. Właściwie wszystkie emocje mieszały się ze sobą. Stres, szczęście i wzruszenie. To ostatnie stało się bardzo potężne, kiedy bębny zamilkły, a zastąpiły je dudy.
Dopiero wtedy zauważył białą postać i szybko rozpoznał sylwetkę panny Weasley. Zza krzewów wysypały się dzieci kuzynostwa, które natychmiast ruszyły do rzucania płatków kwiatów za panną młodą. Nie zwrócił nawet uwagi na bukiet w dłoni Rii. Jej widok i sytuacja w jakiej się zebrali sprawiał, że czuł się strasznie przejęty. Z niecierpliwością czekał aż przejdzie całą dróżkę. Im bliżej była niego samego, tym bardziej nie potrafił kontrolować swojego uśmiechu. Gdy tylko ojciec doprowadził ją do końca, naprzeciw wyszedł wpierw urzędnik, który ich przywitał. Potem Anthony uścisnął serdecznie dłoń swojego przyszłego teścia i dopiero wtedy przejął swoją przyszłą małżonkę i ledwo powstrzymał się przed wyściskaniem jej. Zamiast tego wyciągnął w jej stronę dłoń, z nadzieją że ją zaakceptuje i ucałował jej policzki.
– Pięknie wyglądasz – zdołał z siebie wydusić, choć słowa te nie opisywały nawet w najmniejszym stopniu tego jak bardzo podobała mu się Ria. I nie chodziło o suknię, choć musiał przyznać, że wybór był idealny, bo był kompromisem między światem Weasleyów a Macmillanów. Chodziło o nią samą. O rude piegi i złociste włosy. I o to, że mógł mieć przy sobie kogoś, kto chciał go zrozumieć i kogoś, kto chciał go zrozumieć. – Jak się trzymasz? – Dodał szeptem zanim w ogóle urzędnik miał zabrać głos, a dudy wciąż rozbrzmiewały. Trzeba było tylko zaczekać aż miały ucichnąć.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dźwięki docierały do niej z opóźnieniem, będąc jakby zniekształcone, niezrozumiałe. Tak samo jak obrazy wokół wydawały się rozmytymi plamami bez większego sensu. Wiedziała, że wszyscy najbliżsi siedzieli dziś wokół na krzesłach nieopodal - współdzieląc radość z tego wyjątkowego dnia. Przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe, ponieważ czasy nie rozpieszczały nikogo. Wszędzie panoszyła się wojna, ludzie tracili krewnych oraz przyjaciół; jednak mimo osobistych tragedii udało im się odnaleźć we własnym ciele siłę uczestnictwa w ceremonii. Ria odczuwała wdzięczność, choć to prawda, nie tak wyobrażała sobie dzień własnego ślubu. Oczywiście, że wolałaby weselszą okazję, żeby każdy z gości poczuł się dziś beztrosko oraz nie musiał myśleć o problemach, ale… ciężko przyznać to przed samą sobą - obawiała się, że ten moment może nigdy nie nadejść. Nie będzie lepszej chwili na ten krok, sytuacja wcale nie ulegnie polepszeniu, zmarli nie zmartwychwstaną, choć cóż, to brzmiało dość ironicznie. Poniekąd. Tak czy inaczej ból bądź strach już zawsze będzie nieodzowną częścią życia każdego z uczestników ceremonii, a Weasley nie chciała czekać na koniec. Nie w samotności, pozbawiona możliwości przynajmniej próby stworzenia z Tony’m namiastki normalności. Tego, że nawet ich egzystencja może prezentować się… tak po prostu zwyczajnie. Gdzie radość z codzienności zacznie przychodzić z naturalnym wdziękiem, z kolei wzajemne wsparcie okaże się po prostu oczywistością. Siłą do walki z przeciwnościami losu jakie na pewno na nich czekały. Jednak po co martwić się tym już teraz? Po co zmagać się z problemami w pojedynkę oraz żyć w lęku, że wszystko runie niczym domek z kart? Lepiej już teraz zacząć budować własne szczęście, choćby trwające mgnienie oka. Warto żyć, bez względu na wszystko.
Choć może była jedynie naiwną, niedoświadczoną młodą czarownicą, która starała się widzieć świat w różowych barwach. Pomimo świadomości panującego wokół zła wolała je omijać spojrzeniem, zaskarbić dla siebie trochę egoizmu. Może nie powinni myśleć o przyjęciu, gdy tak wiele ludzi cierpiało; aczkolwiek to nie była tylko jej decyzja. Podjęli ją wspólnie - wiedząc w co się pakują. Z tego powodu Rhiannon postanowiła dzisiejszego dnia nie myśleć o najczarniejszych scenariuszach, stracie i obawach. Wybrała wspólne życie we dwoje, na dobre oraz na złe. Nie dopuścić przy tym do destrukcji jakiej upatrywali w nich ich wrogowie. Nie to, że nie bała się o ich wspólną przyszłość - to mimo strachu pragnęła biec pod prąd. Zasługiwali na to. Na tę namiastkę radości.
Może stresowała się odrobinę, acz nie tak mocno jak sądziła, że będzie. Zadowolenie z podjęcia właściwej decyzji przyćmiło wszystko, co do tej pory myślała. Czego się obawiała, co mogło zepsuć im nastrój. Rudowłosa pozwoliła sobie na upragnioną lekkość skupioną wyłącznie na jednej osobie. Stojącej teraz tuż przed nią, z pasującym do niej uśmiechem. Ostatnio kobieta tak rzadko widywała go na twarzy ukochanego; tym mocniej cieszyła się z podjętej decyzji. Chwili zapomnienia o wszystkim, co złe. Dziś mieli wprowadzić do świata trochę więcej dobroci.
Podała mu swoją dłoń, delikatnie przy tym ściskając tą należącą do niego. Zamrugała szybko, nie chcąc wzruszeniu przedostać się na zewnątrz - nie wypadało! Poza tym, była Harpią, na Merlina. Nie wypadało okazywać słabości. - Ty również prezentujesz się nadzwyczaj przystojnie - zauważyła, dyskretnie przy tym puszczając mężczyźnie oczko. Dobrze, może odrobinę zjadały ją nerwy. To dlatego, że czuła na sobie spojrzenia innych. Na szczęście chwilę później poczuła na ramieniu pokrzepiający uścisk krewnej, który dodał Rii większej pewności siebie. Byli tutaj, oboje. Wszystko się ułoży. - Jestem szczęśliwa - przyznała bez ogródek, zgodnie z prawdą. Jasne, gdzieś w środku odczuwała zawód, że nie wszyscy mogli stawić się tutaj dzisiejszego dnia, aczkolwiek w tym konkretnym momencie wszystko inne jakby nie miało większego znaczenia. Prawdopodobnie przez buzujące w żyłach emocje. Wstyd było to powiedzieć na głos, ale na szczęście nie musiała. Chyba wiedziałaby, gdyby ktoś miał czytać w jej myślach. - Stresujesz się - stwierdziła Weasley. Trochę niepewnie, ponieważ może Tony jednak zrezygnuje? Uzna, że sądził, że to właściwy krok, ale jednak nie? Przywdziała odważną minę, starając się uciszyć absurdalne zwątpienie; zresztą, uroczystość właśnie się rozpoczynała. Muzyka ucichła; w tle słyszała głos oficjanta, tylko jego słowa nie do końca docierały do świadomości rudzielca. Koncentrowała się na stojącym naprzeciwko czarodzieju oraz na tym, co chciałaby mu powiedzieć w przysiędze, jaką miała zaraz wygłosić.
Choć może była jedynie naiwną, niedoświadczoną młodą czarownicą, która starała się widzieć świat w różowych barwach. Pomimo świadomości panującego wokół zła wolała je omijać spojrzeniem, zaskarbić dla siebie trochę egoizmu. Może nie powinni myśleć o przyjęciu, gdy tak wiele ludzi cierpiało; aczkolwiek to nie była tylko jej decyzja. Podjęli ją wspólnie - wiedząc w co się pakują. Z tego powodu Rhiannon postanowiła dzisiejszego dnia nie myśleć o najczarniejszych scenariuszach, stracie i obawach. Wybrała wspólne życie we dwoje, na dobre oraz na złe. Nie dopuścić przy tym do destrukcji jakiej upatrywali w nich ich wrogowie. Nie to, że nie bała się o ich wspólną przyszłość - to mimo strachu pragnęła biec pod prąd. Zasługiwali na to. Na tę namiastkę radości.
Może stresowała się odrobinę, acz nie tak mocno jak sądziła, że będzie. Zadowolenie z podjęcia właściwej decyzji przyćmiło wszystko, co do tej pory myślała. Czego się obawiała, co mogło zepsuć im nastrój. Rudowłosa pozwoliła sobie na upragnioną lekkość skupioną wyłącznie na jednej osobie. Stojącej teraz tuż przed nią, z pasującym do niej uśmiechem. Ostatnio kobieta tak rzadko widywała go na twarzy ukochanego; tym mocniej cieszyła się z podjętej decyzji. Chwili zapomnienia o wszystkim, co złe. Dziś mieli wprowadzić do świata trochę więcej dobroci.
Podała mu swoją dłoń, delikatnie przy tym ściskając tą należącą do niego. Zamrugała szybko, nie chcąc wzruszeniu przedostać się na zewnątrz - nie wypadało! Poza tym, była Harpią, na Merlina. Nie wypadało okazywać słabości. - Ty również prezentujesz się nadzwyczaj przystojnie - zauważyła, dyskretnie przy tym puszczając mężczyźnie oczko. Dobrze, może odrobinę zjadały ją nerwy. To dlatego, że czuła na sobie spojrzenia innych. Na szczęście chwilę później poczuła na ramieniu pokrzepiający uścisk krewnej, który dodał Rii większej pewności siebie. Byli tutaj, oboje. Wszystko się ułoży. - Jestem szczęśliwa - przyznała bez ogródek, zgodnie z prawdą. Jasne, gdzieś w środku odczuwała zawód, że nie wszyscy mogli stawić się tutaj dzisiejszego dnia, aczkolwiek w tym konkretnym momencie wszystko inne jakby nie miało większego znaczenia. Prawdopodobnie przez buzujące w żyłach emocje. Wstyd było to powiedzieć na głos, ale na szczęście nie musiała. Chyba wiedziałaby, gdyby ktoś miał czytać w jej myślach. - Stresujesz się - stwierdziła Weasley. Trochę niepewnie, ponieważ może Tony jednak zrezygnuje? Uzna, że sądził, że to właściwy krok, ale jednak nie? Przywdziała odważną minę, starając się uciszyć absurdalne zwątpienie; zresztą, uroczystość właśnie się rozpoczynała. Muzyka ucichła; w tle słyszała głos oficjanta, tylko jego słowa nie do końca docierały do świadomości rudzielca. Koncentrowała się na stojącym naprzeciwko czarodzieju oraz na tym, co chciałaby mu powiedzieć w przysiędze, jaką miała zaraz wygłosić.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ogrody i polana
Szybka odpowiedź