Ogrody i polana
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody i polana
Posiadłość Macmillanów wydaje się dość skromna w stosunku do otaczającej ją wolnej przestrzeni. Dwór otoczony jest murem z blankami. Przed wejściem znajdują się ogrody z kwiatami w pastelowych kolorach i charakterystycznymi dla Puddlemere wrzosami. Tylna część wydaje się być pusta, z tego względu, że jest przeznaczona na różnego rodzaju aktywności (Quidditch, jeździectwo, szermierka).
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Nie zamierzał się rozmyślić czy zrezygnować. Byłoby to szaleńczo głupie zachowanie… poza tym krzywdzące dla samej Rii, na której bardzo mu zależało. Czegoś takiego na pewno nie chciał zrobić. Nie osobie, którą szczerze kochał. A kiedy on wpadał w sidła miłości, to działo się to naprawdę. Miał nadzieję, że choćby przez jego pierwszą, niestety tragiczną, miłość dało się to dostrzec. Był pewien czego chciał. Pewien jak nigdy wcześniej. Może rok temu nie spodziewałby się takiego obrotu spraw, ale jednak powrót do Anglii, jedna natrętna jemioła, niewinne spotkania, nawet cicha kłótnia, a na końcu taki, a nie inny obrót spraw uświadomiły go w tym, że czuł coś wielkiego do rudowłosej czarownicy. Nie było mowy o pomyłce, zamroczeniu umysłu czy jakichkolwiek dziwnych i niewyjaśnionych przypadkach, które mogłyby go powstrzymać od zrobienia z Rii swojej damy. I nie chodziło o tytuł, a po prostu towarzyszenie u jej boku.
Mógł się jedynie wstydzić za samego siebie, że być może nie był najlepszym partnerem na całe życie dla czarownicy. Jej rodzina była jedną z bardziej szlachetnych, choć od samego szlachectwa wielokrotnie próbowała się zdystansować. Obiecał sobie już wcześniej, że będzie robić wszystko, by wypaść na dobrego męża. I był gotów to powtórzyć tu i teraz, nawet poprzez wieczystą przysięgę. Chciał też okazać się dobrym ojciec, o ile los miał mu na to pozwolić. Ciężko przecież by było starać się ku temu z więzienia lub z odciętą głową. Na tę chwilę jednak nie zamierzał umierać, ani martwić się obecną sytuacją polityczną. Ten dzień należał do nich, nie do jakiegoś zdrajcy Malfoya i innych paszkwili, których obecnością nie musiał się przejmować. Choć musiał przyznać, że czułby się lepiej w węższym gronie osób. W węższym i pozbawionym tych wszystkich nadmuchanych form.
Ujął jej dłoń. Nie był w stanie ukryć swojego uśmiechu, gdy odpowiedziała mu na jego komplement. Zresztą, zwyczajnie nie mógł się w obecnej sytuacji nie uśmiechać. Jej reakcja sprawiła, że na moment (jak się zdawało) się zarumienił. Poczuł się odrobinę pewniej, gdy usłyszał, że i ona była szczęśliwa. To uspokajało jego niepewność i kłębiące się w głowie pytania. Nie chciał, żeby czuła się do niczego zmuszona. Ten ślub miał być i jej wyborem, wyborem którego nie posiadało wiele szlachetnie urodzonych kobiet. Realia z całą pewnością nie były jeszcze na tyle korzystne dla płci pięknej.
– Odrobinę – przyznał szczerze. – Wszyscy na nas patrzą – wyjaśnił cicho. Samo przyznanie sprawiło, że poczuł delikatnie opuszczenie nerwów.
Przyglądał się uważnie jej zielonym oczom. Nie wiedział nawet jak długo. Dopiero po dłuższej chwili ponownie zerknął w stronę urzędnika, który był gotów rozpoczynać. Kiwnął mu głową, dając znać, że to był ten moment. Właściwa część ceremonii się rozpoczęła. On z kolei nie wiedział czy skupić się na poszukiwaniu nowych piegów na twarzy (jeszcze) panny Weasley, czy raczej na poważnych naukach dotyczących tego jak powinno wyglądać małżeństwo według wskazówek magiurzędnika. W każdym razie nie puszczał dłoni Rii i nie zamierzał, dopóki nie miało to być konieczne.
Mógł się jedynie wstydzić za samego siebie, że być może nie był najlepszym partnerem na całe życie dla czarownicy. Jej rodzina była jedną z bardziej szlachetnych, choć od samego szlachectwa wielokrotnie próbowała się zdystansować. Obiecał sobie już wcześniej, że będzie robić wszystko, by wypaść na dobrego męża. I był gotów to powtórzyć tu i teraz, nawet poprzez wieczystą przysięgę. Chciał też okazać się dobrym ojciec, o ile los miał mu na to pozwolić. Ciężko przecież by było starać się ku temu z więzienia lub z odciętą głową. Na tę chwilę jednak nie zamierzał umierać, ani martwić się obecną sytuacją polityczną. Ten dzień należał do nich, nie do jakiegoś zdrajcy Malfoya i innych paszkwili, których obecnością nie musiał się przejmować. Choć musiał przyznać, że czułby się lepiej w węższym gronie osób. W węższym i pozbawionym tych wszystkich nadmuchanych form.
Ujął jej dłoń. Nie był w stanie ukryć swojego uśmiechu, gdy odpowiedziała mu na jego komplement. Zresztą, zwyczajnie nie mógł się w obecnej sytuacji nie uśmiechać. Jej reakcja sprawiła, że na moment (jak się zdawało) się zarumienił. Poczuł się odrobinę pewniej, gdy usłyszał, że i ona była szczęśliwa. To uspokajało jego niepewność i kłębiące się w głowie pytania. Nie chciał, żeby czuła się do niczego zmuszona. Ten ślub miał być i jej wyborem, wyborem którego nie posiadało wiele szlachetnie urodzonych kobiet. Realia z całą pewnością nie były jeszcze na tyle korzystne dla płci pięknej.
– Odrobinę – przyznał szczerze. – Wszyscy na nas patrzą – wyjaśnił cicho. Samo przyznanie sprawiło, że poczuł delikatnie opuszczenie nerwów.
Przyglądał się uważnie jej zielonym oczom. Nie wiedział nawet jak długo. Dopiero po dłuższej chwili ponownie zerknął w stronę urzędnika, który był gotów rozpoczynać. Kiwnął mu głową, dając znać, że to był ten moment. Właściwa część ceremonii się rozpoczęła. On z kolei nie wiedział czy skupić się na poszukiwaniu nowych piegów na twarzy (jeszcze) panny Weasley, czy raczej na poważnych naukach dotyczących tego jak powinno wyglądać małżeństwo według wskazówek magiurzędnika. W każdym razie nie puszczał dłoni Rii i nie zamierzał, dopóki nie miało to być konieczne.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozmawiali o tym. Jednak sama Ria zdążyła zauważyć, że teoria często nie równała się praktyce; inaczej reagowali na daleką przyszłość, a inaczej, gdy dane wydarzenie zbliżało się nieuchronnie wielkimi krokami. Tak jak ślub. Jeszcze kilka tygodni temu beztrosko galopowała na koniu przez Devon, nie bacząc na nic ani na nikogo - dziś wychodziła za mąż. Lekka trema buzowała w sinych żyłach odznaczających się gdzieniegdzie na bladym pergaminie skóry, aczkolwiek wszelkie obawy zostały skuteczne przysłonięte przez ekscytację. Wolała nie myśleć o problemach ani o tym czy zdoła przyzwyczaić się do nowego stylu bycia - co ma być, to będzie. To nie tak, że miała stawić się w sytuacji bez wyjścia. Zresztą, nie zostanie w tym wszystkim sama, miała u boku kogoś, kto darzył ją prawdziwym uczuciem. Mogła na nim polegać, nie tylko w pięknych, beztroskich chwilach naiwnej radości. Wręcz przede wszystkim w okresie adaptacji. Weasley przynajmniej chciała w to wierzyć, ponieważ nie zostawiłby ją samą w tym wielkim dworze z obcymi ludźmi, prawda? Może nie do końca miał chodzić za rudowłosą krok w krok, jednak liczyła na wskazówki i kto wie, wprowadzenie w macmillanowski świat? Poza tym, w razie czego miała przecież też wspaniałą Ginny u swego boku, dlatego nic złego nie mogło jej grozić! To niemiłe, ale Rhiannon podświadomie cieszyła się, że przyjaciółka jeszcze nie opuściła włości Puddlemere na rzecz rodziny męża. Najlepiej byłoby, jakby nigdy nie musiała opuszczać swych rodzinnych stron, acz nawet ktoś tak ignorancki jak sama Ria wiedział, że taki stan rzeczy nie trwał u arystokracji zbyt długo. Zazwyczaj. Ponoć znajdowały się wyjątki od tej bezsensownej reguły, ale czarownica nie poświęcała temu tematowi zbyt wiele uwagi. Dotąd krąg towarzyskiej śmietanki pozostawał na samym dole interesujących, życiowych tematów; zabawne, jak wiele miało się teraz zmienić. To nie tak, że kobieta zamierzała być teraz kimś innym, aczkolwiek pewne rzeczy ulegną zmianie. Bez względu na pobożne życzenia snute w nocy podczas prób zaśnięcia. Ostatnio wiele zdarzało jej się myśleć o przyszłości. Zbyt wiele.
Dziś miała uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. Jakoś ta cała sytuacja musi się ułożyć. Podświadomie czuła, że wśród Macmillanów odnajdzie przyjazne twarze i to znacząco ułatwi Weasleyównie dalszą drogę. Drogę, jaką właśnie wspólnie rozpoczynali ze stojącym naprzeciwko mężczyzną. Owszem, wydawał się spięty, choć przy tym jakby zadowolony? Ciemne tęczówki dość uporczywie wbijały się w sylwetkę czarodzieja, niezbyt chyba elegancko przy tym postępując. Jako dama powinna raczej unikać tak otwartego kontaktu wzrokowego, ale to przecież była butna Harpia. Dość mocno naginająca wszelkie konwenanse. Wątpiła zresztą, żeby w ten wyjątkowy dzień ktokolwiek miałby ich zbesztać. Pomimo arystokratycznych tradycji, w małżeństwie chodziło o miłość, prawda?
Czując ciepło znajomych dłoni wszelkie resztki obaw po prostu odeszły w niepamięć. Zdziwiłaby się zresztą słysząc o tych należących do Tony’ego - przecież nie musiała tego robić. Nie należała do panteonu szlachcianek, którym inni dyktowali życie. Całe szczęście, że mogła sama podejmować decyzję i że każda z nich doczekała się wsparcia najbliższych. Włącznie z tą. Trwającą już kolejne minuty? Godziny? Dni? Ria nie miała pojęcia ile czasu minęło odkąd stanęli naprzeciwko siebie. Kąciki ust co rusz drżały w niekontrolowanej radości, ale zdawała się tego nie odczuwać. - Zdziwiłabym się jakby patrzyli na kogoś innego - odparła nie kryjąc rozbawienia. - Będzie dobrze. Przejdziemy przez to razem - zapewniła go jeszcze ciepłym tonem. Wreszcie umilkła, nie chcąc wchodzić w słowo urzędnikowi. Za moment mieli się zresztą odezwać, co powodowało wzrost podenerwowania. W końcu nie była wybitną krasomówczynią, nie chciała też wypaść śmiesznie nie tyle, co przed gośćmi, co przed przyszłym mężem. Co byłoby, gdyby nagle zaczął się śmiać z jej przysięgi? Zapadłaby się pod ziemię! Na samą myśl musiała wziąć głębszy oddech w płuca. O Godryku, jeszcze tańce! Nagła fala gorąca zalała ją od środka, acz wytrzymała to uderzenie. Wdech, wydech. Poradzą sobie.
Dziś miała uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. Jakoś ta cała sytuacja musi się ułożyć. Podświadomie czuła, że wśród Macmillanów odnajdzie przyjazne twarze i to znacząco ułatwi Weasleyównie dalszą drogę. Drogę, jaką właśnie wspólnie rozpoczynali ze stojącym naprzeciwko mężczyzną. Owszem, wydawał się spięty, choć przy tym jakby zadowolony? Ciemne tęczówki dość uporczywie wbijały się w sylwetkę czarodzieja, niezbyt chyba elegancko przy tym postępując. Jako dama powinna raczej unikać tak otwartego kontaktu wzrokowego, ale to przecież była butna Harpia. Dość mocno naginająca wszelkie konwenanse. Wątpiła zresztą, żeby w ten wyjątkowy dzień ktokolwiek miałby ich zbesztać. Pomimo arystokratycznych tradycji, w małżeństwie chodziło o miłość, prawda?
Czując ciepło znajomych dłoni wszelkie resztki obaw po prostu odeszły w niepamięć. Zdziwiłaby się zresztą słysząc o tych należących do Tony’ego - przecież nie musiała tego robić. Nie należała do panteonu szlachcianek, którym inni dyktowali życie. Całe szczęście, że mogła sama podejmować decyzję i że każda z nich doczekała się wsparcia najbliższych. Włącznie z tą. Trwającą już kolejne minuty? Godziny? Dni? Ria nie miała pojęcia ile czasu minęło odkąd stanęli naprzeciwko siebie. Kąciki ust co rusz drżały w niekontrolowanej radości, ale zdawała się tego nie odczuwać. - Zdziwiłabym się jakby patrzyli na kogoś innego - odparła nie kryjąc rozbawienia. - Będzie dobrze. Przejdziemy przez to razem - zapewniła go jeszcze ciepłym tonem. Wreszcie umilkła, nie chcąc wchodzić w słowo urzędnikowi. Za moment mieli się zresztą odezwać, co powodowało wzrost podenerwowania. W końcu nie była wybitną krasomówczynią, nie chciała też wypaść śmiesznie nie tyle, co przed gośćmi, co przed przyszłym mężem. Co byłoby, gdyby nagle zaczął się śmiać z jej przysięgi? Zapadłaby się pod ziemię! Na samą myśl musiała wziąć głębszy oddech w płuca. O Godryku, jeszcze tańce! Nagła fala gorąca zalała ją od środka, acz wytrzymała to uderzenie. Wdech, wydech. Poradzą sobie.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Urzędnik rozpoczął ceremonię, kiedy tylko dostrzegł znak. Wysoki, pulchny i odziany w kilt, reprezentujący jego klan, mężczyzna przystąpił do recytowania formułek ze swojej pięknie zdobionej księgi, z której spadały ozdobne pasma materiałów. Jego akcent był ciężki, bo szkocki, choć starał się mówić jak najbardziej zrozumiale. Wyjaśnił dlaczego wszyscy zebrali się w tym miejscu, uśmiechając się przy tym bardzo szczerze, a jego czerwone policzki przypominały dwa różowe pulpeciki. Uwagę wszystkich mogła zwrócić jego łysa głowa, połyskująca w pełnym słońcu.
Sam Anthony spoglądał na niego i za każdym razem nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Urzędnik był sympatyczny, ale śmieszny, a jego akcent sprawiał, że Macmillan zwyczajnie ciężko powstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem. Żałował jedynie, że nie mógł pogrozić ojcu palcem, bo to ten był odpowiedzialny za wybór mistrza ceremonii. O ile on (Anthony) przywyknął do tego typu mowy (choć czasem wciąż było mu ciężko ją zrozumieć), zastanawiał się jak czuła się z nią Ria. Spoglądał w jej stronę, chcąc dostrzec czy i ją rozbawiała zaistniała sytuacja. Mógłby sam przysiąc, że prawdopodobnie był już był czerwony od rozbawienia, a przecież była to bardzo poważna (choć oczywiście również radosna) sytuacja.
Tym poważniejsza, że właśnie dochodzili do tego momentu, który miał ich związać na całe życie. Dosłownie. Urzędnik wyciągnął kilka długich materiałów o barwach, które łatwo mogły zostać skojarzone z rodami państwa młodych. Zaprosił także świadków, którzy mieli za zadanie związać lewe dłonie pary. Zaraz też rzucił żartem w stronę Rii i Anthony’ego, że jeżeli coś pójdzie nie tak i nie będą w stanie rozwiązać się przez najbliższą godzinę, to mogą obwiniać tylko swoich przyjaciół. Wytłumaczył symbolikę obydwu materiałów młodej parze, mówiąc bardzo wzniośle o obydwóch rodzinach i wartościach, które reprezentowały. Poprosił aby świadkowie wiązali oba materiały (w określonym przed niego porządku) po wypowiadanych przez niego kolejnych pytaniach, na które miał otrzymać odpowiedź twierdząc od obu stron. A dotyczyć one miały tego czy przysięgają sobie trwać na dobre i na złe, w chorobie, biedzie i obiecują, że będą sobie nawzajem pomagać i starać się wzajemnie uszczęśliwiać, oczekując od nich krótkiego potwierdzenia.
Anthony, choć był pewien czego chciał, natychmiast spoważniał. Przy każdym supełku miał wrażenie, że oczy coraz bardziej mu się szkliły. Zwyczajnie wciąż nie potrafił uwierzyć w to, że doszedł do tego etapu w swoim życiu, którego przecież długo nie oczekiwał. Tym bardziej z kobietą, którą szczerze kochał, której nikt mu nie narzucił i z którą naprawdę chciał spędzić wszystkie dni swojego życia. Powtarzał za każdym razem, bardzo pewnie: „aye”, i czekał na podobne potwierdzenie ze strony Rii, której za każdym razem patrzył w oczy. A kiedy cała formułka została wypowiedziana pochwycił wolną dłonią koniec wstęgi reprezentującej jego ród, tak by związać zupełnie materiały i by powstał jeden wielki supeł.
Urzędnik natomiast nie mógł się powstrzymać od żartu o tym, że teraz panna młoda może wziąć wstęgi i zacząć bić pana młodego, ale zaraz przeprosił za swój humor i odchrząknął… by po chwili znowu zażartować, że teraz nadszedł czas na upicie młodej pary. W jego dłoniach pojawiło się małe naczynie z dwoma uchami, a w nim była ognista whisky. Wyjaśnił jednak, że nie ma zamiaru ich upić, a że jedynie tradycja wymagała wspólnego napicia się z naczynia. Kolejny raz wspomniał o dzieleniu się radością i smutkiem w życiu i poprosił, żeby panna młoda napiła się pierwsza i przekazała naczynie panu młodemu. Anthony bez wahania przechylił naczynie i wypił to, co zostało.
Macmillan w tym momencie nie mógł powstrzymać się przed szerokim uśmiechem. Choć właściwie nie wiedział już czy się śmiać, czy płakać. Nim jednak zdołał przejść z jednego do drugiego, urzędnik poprosił świadka o pierścionki, by cały rytuał mógł zostać zwieńczony. A on, Anthony, mógł wypowiedzieć ostatnią formułkę i nazwać Rię swoją żoną. Nie stresował się już niczym. Dłonie nie trzęsły mu się jak na początku. Mógł spokojnie włożyć obrączkę na serdeczny palec swojej ukochanej i tym samym zaakceptować obrączkę od niej samej. Urzędnik z kolei formalnie ogłosił, że teraz stali się mężem i żoną. A co za tym idzie, mógł w końcu ucałować swoją ukochaną.
Choć zdawało mu się, że stres minął, w tym momencie znowu się pojawił. Nie lubił publicznie pokazywać swoich uczuć, jak gdyby bojąc się, że jego pech wróci ponownie. Ucałował swoją, już, małżonkę. Jednak tak, żeby nie budziło to na tę chwilę zbędnych w tej sytuacji gwizdów ze swojej rodziny, których i tak nie mógł uniknąć.
Sam Anthony spoglądał na niego i za każdym razem nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Urzędnik był sympatyczny, ale śmieszny, a jego akcent sprawiał, że Macmillan zwyczajnie ciężko powstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem. Żałował jedynie, że nie mógł pogrozić ojcu palcem, bo to ten był odpowiedzialny za wybór mistrza ceremonii. O ile on (Anthony) przywyknął do tego typu mowy (choć czasem wciąż było mu ciężko ją zrozumieć), zastanawiał się jak czuła się z nią Ria. Spoglądał w jej stronę, chcąc dostrzec czy i ją rozbawiała zaistniała sytuacja. Mógłby sam przysiąc, że prawdopodobnie był już był czerwony od rozbawienia, a przecież była to bardzo poważna (choć oczywiście również radosna) sytuacja.
Tym poważniejsza, że właśnie dochodzili do tego momentu, który miał ich związać na całe życie. Dosłownie. Urzędnik wyciągnął kilka długich materiałów o barwach, które łatwo mogły zostać skojarzone z rodami państwa młodych. Zaprosił także świadków, którzy mieli za zadanie związać lewe dłonie pary. Zaraz też rzucił żartem w stronę Rii i Anthony’ego, że jeżeli coś pójdzie nie tak i nie będą w stanie rozwiązać się przez najbliższą godzinę, to mogą obwiniać tylko swoich przyjaciół. Wytłumaczył symbolikę obydwu materiałów młodej parze, mówiąc bardzo wzniośle o obydwóch rodzinach i wartościach, które reprezentowały. Poprosił aby świadkowie wiązali oba materiały (w określonym przed niego porządku) po wypowiadanych przez niego kolejnych pytaniach, na które miał otrzymać odpowiedź twierdząc od obu stron. A dotyczyć one miały tego czy przysięgają sobie trwać na dobre i na złe, w chorobie, biedzie i obiecują, że będą sobie nawzajem pomagać i starać się wzajemnie uszczęśliwiać, oczekując od nich krótkiego potwierdzenia.
Anthony, choć był pewien czego chciał, natychmiast spoważniał. Przy każdym supełku miał wrażenie, że oczy coraz bardziej mu się szkliły. Zwyczajnie wciąż nie potrafił uwierzyć w to, że doszedł do tego etapu w swoim życiu, którego przecież długo nie oczekiwał. Tym bardziej z kobietą, którą szczerze kochał, której nikt mu nie narzucił i z którą naprawdę chciał spędzić wszystkie dni swojego życia. Powtarzał za każdym razem, bardzo pewnie: „aye”, i czekał na podobne potwierdzenie ze strony Rii, której za każdym razem patrzył w oczy. A kiedy cała formułka została wypowiedziana pochwycił wolną dłonią koniec wstęgi reprezentującej jego ród, tak by związać zupełnie materiały i by powstał jeden wielki supeł.
Urzędnik natomiast nie mógł się powstrzymać od żartu o tym, że teraz panna młoda może wziąć wstęgi i zacząć bić pana młodego, ale zaraz przeprosił za swój humor i odchrząknął… by po chwili znowu zażartować, że teraz nadszedł czas na upicie młodej pary. W jego dłoniach pojawiło się małe naczynie z dwoma uchami, a w nim była ognista whisky. Wyjaśnił jednak, że nie ma zamiaru ich upić, a że jedynie tradycja wymagała wspólnego napicia się z naczynia. Kolejny raz wspomniał o dzieleniu się radością i smutkiem w życiu i poprosił, żeby panna młoda napiła się pierwsza i przekazała naczynie panu młodemu. Anthony bez wahania przechylił naczynie i wypił to, co zostało.
Macmillan w tym momencie nie mógł powstrzymać się przed szerokim uśmiechem. Choć właściwie nie wiedział już czy się śmiać, czy płakać. Nim jednak zdołał przejść z jednego do drugiego, urzędnik poprosił świadka o pierścionki, by cały rytuał mógł zostać zwieńczony. A on, Anthony, mógł wypowiedzieć ostatnią formułkę i nazwać Rię swoją żoną. Nie stresował się już niczym. Dłonie nie trzęsły mu się jak na początku. Mógł spokojnie włożyć obrączkę na serdeczny palec swojej ukochanej i tym samym zaakceptować obrączkę od niej samej. Urzędnik z kolei formalnie ogłosił, że teraz stali się mężem i żoną. A co za tym idzie, mógł w końcu ucałować swoją ukochaną.
Choć zdawało mu się, że stres minął, w tym momencie znowu się pojawił. Nie lubił publicznie pokazywać swoich uczuć, jak gdyby bojąc się, że jego pech wróci ponownie. Ucałował swoją, już, małżonkę. Jednak tak, żeby nie budziło to na tę chwilę zbędnych w tej sytuacji gwizdów ze swojej rodziny, których i tak nie mógł uniknąć.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zwracała uwagi na urzędnika, tak jak właściwie na nic dookoła nich. Było to co najmniej niestosowne, może nawet trochę okrutne - przecież tyle ważnych osób zjawiło się tego dnia specjalnie dla nich! Jednak Ria nie mogła po prostu powstrzymać się przed skupianiem uwagi na swoim narzeczonym. Miała nadzieję, że goście wybaczą kobiecie ten drobny nietakt; w końcu zakochany człowiek zdolny jest do różnych niewłaściwych rzeczy. Zresztą, ten stan nie trwał wcale tak długo, ponieważ wkrótce sam Tony zaczął zerkać w stronę mężczyzny, co mimowolnie zaabsorbowało uwagę rudowłosej. Nie minęło zbyt wiele czasu jak i ona sama rozpoczęła mało subtelne spojrzenia, zezując ciemnymi oczami na Merlina winnego mistrza ceremonii. Kąciki ust niebezpiecznie drżały i całe szczęście, że trzymała w dłoniach bukiet - łatwiej skryć twarz za wiązanką kwiatów niż udawać, że pulchny czarodziej nie robił na niej wrażenia. Choć w dużej mierze wina należała do pana młodego, którego rozbawienie poprawiało humor Weasley dużo bardziej niż sam oficjant. Raz po raz przygryzała usta, w myślach przywołując bardziej smutne obrazy niż wesołe wspomnienia - musiała się przecież uspokoić! Nie wypadało śmiać się podczas własnego ślubu. Niestety, prowadzący tę uroczystość utrudniał całą sprawę co rusz rzucanymi żartami. Chyba raz nie wytrzymała prychając cicho pod nosem, żyjąc tym samym w nadziei, że goście tego nie usłyszeli.
Powinna stresować się obrzędem, w którym nigdy nie brała udziału. Rhiannon nie miała najmniejszego pojęcia jak powinna postępować, aczkolwiek zdała się na rozluźnioną atmosferę oraz instrukcje urzędnika. Nawet jeśli miała popełnić błąd to co z tego? Nie, żeby to komukolwiek w czymkolwiek miało przeszkodzić bądź zniesmaczyć na resztę życia. Z tego powodu podeszła do zadania bez niepotrzebnego spięcia, właściwie uśmiechając się ciepło do świadków, na których spoczywała spora odpowiedzialność. Zaskoczył ją brak tradycyjnej przysięgi - zamiast niej pojawiła się seria pytań dotycząca przyszłości małżeństwa. Ta sytuacja jeszcze bardziej rozluźniła nieco poddenerwowaną pannę młodą, która zaraz wyrzuciła ze swoich myśli przemowy, jakie dotąd układała w głowie. Zamiast tego werbalizowała potwierdzenie jako odpowiedź na każdą poruszoną kwestię. Oczywiście, że była gotowa, że zamierzała pozostać przy ukochanym bez względu na wszystko. Na tym polegało wspólne życie i nawet trochę dziwiła się, że takie rzeczy wymagały zapewnienia. Na szczęście Ria nie planowała wdawać się w niepotrzebne dyskusje; płynęła z prądem, całkowicie poddając się atmosferze ceremonii. Liczyło się tylko to, że od tej chwili mieli zostać małżeństwem. Jeszcze tylko kilka supłów, jeszcze tylko parę symboli i już, już zbliżali się do momentu na jaki oboje czekali. Słabość wzruszenia coraz intensywniej gromadziła się pod powiekami; dobrze, że Weasley dotąd udawało się powstrzymać nagły przypływ emocji. Na ratunek przybyło naczynie, z którego rudowłosa upiła skromny łyk - w końcu to nie czas na pijaństwa. Poza tym, żarty oficjanta wprawiały ją w obawę, że zakrztusi się alkoholem wypluwając zawartość ust na jego szatę. To byłby niezły skandal!
Dlatego szybkim ruchem przekazała przedmiot panu młodemu - kilkusekundowe opróżnienie zawartości nie zdziwiło czarownicy ani odrobinę. Stłumiła uśmiech cisnący się na usta, żeby w spokoju przejść do momentu wymiany obrączek oraz krótkich obietnic, z jakich miało złożyć się ich życie. Krótki, choć szczery pocałunek zagościł na jej ustach, łącząc ich dusze już na zawsze. Tak, odtąd miała być już żoną, nosić nowe nazwisko oraz zmienić miejsce zamieszkania. Zmiany postępowały, acz Rhiannon nie czuła przytłoczenia ani ciężaru na ramionach. Nadal zachwycała się lekkością serca, wiedząc, że po prostu postąpiła właściwie. Uśmiech poszerzył się znacząco i dopiero wtedy dotarło do niej, że nie byli w tym miejscu sami. Może to przez brawa lub inne zachwyty, albo po prostu przez kończące słowa prowadzącego ceremonię, ale spojrzała wreszcie na gości czując jeszcze mocniej napierające wzruszenie. Aż zabrakło tchu - co miała im teraz powiedzieć? Nie wiedziała. Dobrze, że znalazła się obok matka sugerująca, że to czas na przyjęcie gratulacji. Jej córka poczuła się chwilowo oszołomiona całym wydarzeniem.
Powinna stresować się obrzędem, w którym nigdy nie brała udziału. Rhiannon nie miała najmniejszego pojęcia jak powinna postępować, aczkolwiek zdała się na rozluźnioną atmosferę oraz instrukcje urzędnika. Nawet jeśli miała popełnić błąd to co z tego? Nie, żeby to komukolwiek w czymkolwiek miało przeszkodzić bądź zniesmaczyć na resztę życia. Z tego powodu podeszła do zadania bez niepotrzebnego spięcia, właściwie uśmiechając się ciepło do świadków, na których spoczywała spora odpowiedzialność. Zaskoczył ją brak tradycyjnej przysięgi - zamiast niej pojawiła się seria pytań dotycząca przyszłości małżeństwa. Ta sytuacja jeszcze bardziej rozluźniła nieco poddenerwowaną pannę młodą, która zaraz wyrzuciła ze swoich myśli przemowy, jakie dotąd układała w głowie. Zamiast tego werbalizowała potwierdzenie jako odpowiedź na każdą poruszoną kwestię. Oczywiście, że była gotowa, że zamierzała pozostać przy ukochanym bez względu na wszystko. Na tym polegało wspólne życie i nawet trochę dziwiła się, że takie rzeczy wymagały zapewnienia. Na szczęście Ria nie planowała wdawać się w niepotrzebne dyskusje; płynęła z prądem, całkowicie poddając się atmosferze ceremonii. Liczyło się tylko to, że od tej chwili mieli zostać małżeństwem. Jeszcze tylko kilka supłów, jeszcze tylko parę symboli i już, już zbliżali się do momentu na jaki oboje czekali. Słabość wzruszenia coraz intensywniej gromadziła się pod powiekami; dobrze, że Weasley dotąd udawało się powstrzymać nagły przypływ emocji. Na ratunek przybyło naczynie, z którego rudowłosa upiła skromny łyk - w końcu to nie czas na pijaństwa. Poza tym, żarty oficjanta wprawiały ją w obawę, że zakrztusi się alkoholem wypluwając zawartość ust na jego szatę. To byłby niezły skandal!
Dlatego szybkim ruchem przekazała przedmiot panu młodemu - kilkusekundowe opróżnienie zawartości nie zdziwiło czarownicy ani odrobinę. Stłumiła uśmiech cisnący się na usta, żeby w spokoju przejść do momentu wymiany obrączek oraz krótkich obietnic, z jakich miało złożyć się ich życie. Krótki, choć szczery pocałunek zagościł na jej ustach, łącząc ich dusze już na zawsze. Tak, odtąd miała być już żoną, nosić nowe nazwisko oraz zmienić miejsce zamieszkania. Zmiany postępowały, acz Rhiannon nie czuła przytłoczenia ani ciężaru na ramionach. Nadal zachwycała się lekkością serca, wiedząc, że po prostu postąpiła właściwie. Uśmiech poszerzył się znacząco i dopiero wtedy dotarło do niej, że nie byli w tym miejscu sami. Może to przez brawa lub inne zachwyty, albo po prostu przez kończące słowa prowadzącego ceremonię, ale spojrzała wreszcie na gości czując jeszcze mocniej napierające wzruszenie. Aż zabrakło tchu - co miała im teraz powiedzieć? Nie wiedziała. Dobrze, że znalazła się obok matka sugerująca, że to czas na przyjęcie gratulacji. Jej córka poczuła się chwilowo oszołomiona całym wydarzeniem.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Cieszył się, że Ria nie czuła się źle z nietypowym mistrzem ceremonii oraz nietypowym obyczajem. Przynajmniej wyglądała na rozbawioną, kiedy na nią zerkał, nawet jeżeli starała się to ukryć (co i tak jej całkiem dobrze wychodziło!) Może to i lepiej, że ceremonia nie była tą typowo „tradycyjną”… inne zachowania zawsze budziły czyjeś zainteresowanie, a i przynajmniej oboje możliwość poważnie się zastanowić nad tym czy dosłownie chcieli się ze sobą związać. I nie było tutaj żadnych wątpliwości! Każde „tak” Rii sprawiało, że zamiast rozbawienia chciał płakać (ale wciąż ze szczęścia!) Równie dobrze mógłby przysiąc i na własną krew, że będzie bronić ogniska domowego, szczęścia i zdrowia swojej lubej.
Pulchny Szkot najwyraźniej był w dobrym nastroju i chciał go (z całą pewnością) przekazać gościom. Poważne wydarzenie czy też nie – należało im się choć trochę śmiechu w tej okrutnej wojnie. Śluby zresztą zawsze powodowały falę szczęścia lub łez. Jutro, na dobrą sprawę i nie daj Merlinie, mógł skończyć bez głowy, wszystko zależało od tego jak szybko miało obudzić się zdradzieckie Ministerstwo i jak szybko zamierzali zareagować. Należało więc cieszyć się jakby jutro nie miało nadejść, a szczęście było wieczne!
Nie zamierzał rozmyślać o parszywej polityce, nie dzisiaj, choć z całą pewnością doborem gości narażał nie tylko samego siebie, ale być może i rodzinę i odwrotnie. Miał nadzieję, że nestor nie miał mu tego za złe. Równie dobrze jego goście mogli być jutro zagrożeni i dlatego całkiem poważnie myślał o tym, żeby jak najszybciej spotkać pana Cattermole’a. Nie wyobrażał sobie jednak takiej ceremonii bez towarzystwa swoich przyjaciół i dobrych znajomych, bez względu na to jakiego stanu byli. Zwyczajnie chciał dzielić się swoim szczęściem i liczył na to, że oni sami rozumieli, że ich obecność (częściowo) musiała być utrzymywana w tajemnicy.
Przysiągłby, że jego wyjątkowo krótki pocałunek trwał dość długo. A może było to tylko wrażenie, bo zwyczajnie chciał czuć, że to był ich moment; że mogli zwyczajnie świętować. Może też zwyczajnie się zapomniał, choć jeszcze chwilę przed rozmyślał o tym, że wszyscy na nich patrzą. Czułby się jednak pewniej i lepiej, gdyby wszyscy zajęli się sobą, jedzeniem lub alkoholem. No… ale miał całe życie na to, żeby móc całować swoją ukochaną… oczywiście, o ile jego życie miało być długie lub przynajmniej wystarczająco długie. Pamiętał doskonale o bólu swojej przyjaciółki, Eileen po stracie męża. Cóż, nawet jeżeli miało być krótkie to i tak zapowiadało się całkiem emocjonująco. Swoim krewnym pokazał jedynie obrączkę na swoim palcu, dosłownie unosząc swoją dłoń w niebo, żeby już nigdy więcej nie żartowali sobie z niego jako kawalera. Jego matka płakała jak szalona, a ojciec to podawał jej kolejne bogato zdobione chusteczki, to rozmawiał ze swoimi kuzynami i gośćmi, którzy siedzieli gdzieś obok niego.
Anthony wyściskał swoich już teściów. Własnych rodziców wyściskał dopiero po tym, kiedy jego matka się uspokoiła. Potem oczywiście świadków, którzy byli ogromnym wsparciem dla nich w tym dniu. Przyjęcie gratulacji było długie, być może i trochę męczące, ale cieszył się ze wszystkich przyjemnych słów i zapraszał do spróbowania wszystkich przysmaków i alkoholi. Radował się, że u boku miał właśnie Rię. Mógł też (w końcu!) porwać ją do tańca, tego „pierwszego”, całkiem intymnego, pomimo oczu skierowanych w ich stronę. Nie był z całą pewnością wielkim tancerzem, ale starał się na tyle na ile pozwalały mu umiejętności i kilt. Dopiero potem mógł na spokojnie zaprowadzić ją do stolika, przy którym mogli choć trochę odpocząć. Przynajmniej na krótką chwilę, bo i tak za niedługo miał krążyć wokół stolików.
Pulchny Szkot najwyraźniej był w dobrym nastroju i chciał go (z całą pewnością) przekazać gościom. Poważne wydarzenie czy też nie – należało im się choć trochę śmiechu w tej okrutnej wojnie. Śluby zresztą zawsze powodowały falę szczęścia lub łez. Jutro, na dobrą sprawę i nie daj Merlinie, mógł skończyć bez głowy, wszystko zależało od tego jak szybko miało obudzić się zdradzieckie Ministerstwo i jak szybko zamierzali zareagować. Należało więc cieszyć się jakby jutro nie miało nadejść, a szczęście było wieczne!
Nie zamierzał rozmyślać o parszywej polityce, nie dzisiaj, choć z całą pewnością doborem gości narażał nie tylko samego siebie, ale być może i rodzinę i odwrotnie. Miał nadzieję, że nestor nie miał mu tego za złe. Równie dobrze jego goście mogli być jutro zagrożeni i dlatego całkiem poważnie myślał o tym, żeby jak najszybciej spotkać pana Cattermole’a. Nie wyobrażał sobie jednak takiej ceremonii bez towarzystwa swoich przyjaciół i dobrych znajomych, bez względu na to jakiego stanu byli. Zwyczajnie chciał dzielić się swoim szczęściem i liczył na to, że oni sami rozumieli, że ich obecność (częściowo) musiała być utrzymywana w tajemnicy.
Przysiągłby, że jego wyjątkowo krótki pocałunek trwał dość długo. A może było to tylko wrażenie, bo zwyczajnie chciał czuć, że to był ich moment; że mogli zwyczajnie świętować. Może też zwyczajnie się zapomniał, choć jeszcze chwilę przed rozmyślał o tym, że wszyscy na nich patrzą. Czułby się jednak pewniej i lepiej, gdyby wszyscy zajęli się sobą, jedzeniem lub alkoholem. No… ale miał całe życie na to, żeby móc całować swoją ukochaną… oczywiście, o ile jego życie miało być długie lub przynajmniej wystarczająco długie. Pamiętał doskonale o bólu swojej przyjaciółki, Eileen po stracie męża. Cóż, nawet jeżeli miało być krótkie to i tak zapowiadało się całkiem emocjonująco. Swoim krewnym pokazał jedynie obrączkę na swoim palcu, dosłownie unosząc swoją dłoń w niebo, żeby już nigdy więcej nie żartowali sobie z niego jako kawalera. Jego matka płakała jak szalona, a ojciec to podawał jej kolejne bogato zdobione chusteczki, to rozmawiał ze swoimi kuzynami i gośćmi, którzy siedzieli gdzieś obok niego.
Anthony wyściskał swoich już teściów. Własnych rodziców wyściskał dopiero po tym, kiedy jego matka się uspokoiła. Potem oczywiście świadków, którzy byli ogromnym wsparciem dla nich w tym dniu. Przyjęcie gratulacji było długie, być może i trochę męczące, ale cieszył się ze wszystkich przyjemnych słów i zapraszał do spróbowania wszystkich przysmaków i alkoholi. Radował się, że u boku miał właśnie Rię. Mógł też (w końcu!) porwać ją do tańca, tego „pierwszego”, całkiem intymnego, pomimo oczu skierowanych w ich stronę. Nie był z całą pewnością wielkim tancerzem, ale starał się na tyle na ile pozwalały mu umiejętności i kilt. Dopiero potem mógł na spokojnie zaprowadzić ją do stolika, przy którym mogli choć trochę odpocząć. Przynajmniej na krótką chwilę, bo i tak za niedługo miał krążyć wokół stolików.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wyobrażała sobie ślubu bez rodziny oraz najbliższych przyjaciół, czy nawet po prostu wartościowych znajomych. Może rzeczywiście nie do końca ich dostrzegała, skupiona niemal wyłącznie na narzeczonym, acz wiedziała, że przybyli. Wspierali ich, życzyli wszystkiego, co najlepsze - to tak powinna wyglądać każda uroczystość. W otoczeniu serdeczności oraz prawdy. Nie fałszu jaki towarzyszył większości konserwatywnych ceremonii. Nie chciała zapraszać kogoś dlatego, że tak wypadało i mieć tym samym świadomość, że uprzejmość po drugiej stronie była sztuczna. Ot, taka gra, w jaką należało grać w celu przeżycia. To właśnie w ten sposób wyobrażała sobie antymugolskie śluby, choć nigdy na żadnym nie była. Nie zamierzała tego zmieniać. Teraz było idealnie i jakkolwiek okrutnie to brzmiało, gdyby nestor Macmillanów nie zgodził się na obecną listę gości, cała ta uroczystość nie mogłaby się wydarzyć. Ria owszem, kochała Tony’ego, jednak nie pozwoliłaby sobie na zatracenie w tym uczuciu samej siebie. Zmieniała dla tego związku niemalże wszystko, acz poglądów, przekonań - nie byłaby w stanie. Wiedziałaby zresztą, że oboje byliby w tym stanie nieszczęśliwi. Nie o to chodziło, żeby w tych trudnych czasach dokładać sobie zmartwień. Wszyscy tu obecni przekonali się boleśnie o kruchości życia; należało świętować każdą drobną sekundę. Nie tracić ich na samoumartwianie oraz nakładanie na siebie kolejnych ograniczeń. Parcie do przodu okazało się koniecznością, wręcz obowiązkiem. Minimalizacja strat, maksymalizacja korzyści. Brzmiało to oficjalnie, ale jednocześnie było dobrym przepisem na szczęście.
Szczęście wypełniające każdą komórkę, coraz śmielej zwalczającą każdą niepewność, strach czy ponurą myśl. Dziś nie istniały żadne przeciwności losu ani powody do zmartwień. Ten dzień zasługiwał na miano odpoczynku od zatroskanych skroni. Miała nadzieję, że przynajmniej część przybyłych do Puddlemere czuła podobnie. Odłożyła na krótką chwilę problemy, żeby dać sobie wytchnienie - dobrze się bawić.
To znaczy, za chwilę. Najpierw należało dopełnić formalności, złączyć dwa istnienia węzłem małżeńskim. Weasley uśmiechała się cały czas, choć zasługa urzędnika była w tym mniejsza niż samej ceremonii ślubnej. Odetchnęła głęboko, starając się nadążyć za wszystkim, co właśnie się działo. W dodatku musiała tamować piekące uczucie wzruszenia, raz po raz niebezpiecznie zbliżającego się do krawędzi - co groziło mało estetycznym wybuchem emocjonalności. Nie, to niepotrzebne; jeszcze przeraziłaby wszystkich wokół. Albo co gorsza Tony odebrałby to jako rozpacz, co było najdalsze od prawdy jak to tylko możliwe! Czarownica mrugała więc szybko oraz intensywnie, rzęsami odganiając natrętne słabości.
Coś się kończyło, coś zaczynało. Pewien etap został właśnie zamknięty, choć Rhiannon nie czuła rozczarowania. Była gotowa na tą nową podróż. Z odwagą spoglądała w przyszłość, wbrew temu, że przez polityczną zawieruchę malowała się raczej niekorzystnie. Tuż po krótkim pocałunku rozpoczęła kolejny rozdział swego życia. Jako Macmillan, żona. Zakładała rodzinę, dla której przysięgała starać się równie mocno co dla tej, która wychowała rudowłosą Harpię. Złota obrączka na palcu nie ciążyła - wręcz wywoływała kolejny uśmiech radości. Jak to jest, że pomimo nowych ograniczeń człowiek czuje się wolny? Nie rozumiała, ale wierzyła, że czas przyniesie odpowiedzi.
Pozwoliła poprowadzić się świadkom oraz rodzinie do męża, z którym mieli teraz przyjmować gratulacje wszystkich zebranych. Każdy pomagał i starał się jak mógł, żeby postawione przed nimi zadanie przebiegło jak najsprawniej. Z kolei Ria znów poczuła solidne uderzenie wzruszenia, gdy słuchała tych miłych słów, szczerych życzeń. Jednak nie miała czasu na ochłonięcie, gdy chwilę po dopełnieniu powinności nadszedł czas na pierwszy taniec. Małżeństwa, męża oraz żony. Zadarła głowę, z uśmiechem wpatrując się w sunącego z nią czarodzieja; nieistotne, że co chwilę gubiła rytm czy deptała biednemu mężczyźnie stopy. Na szczęście melodia wkrótce ucichła - nadszedł czas na picie, jedzenie oraz rozmowy. Zabawę na parkiecie czy w odleglejszych terenach dworku. Choć towarzystwo zaczęło się rozchodzić w swoich grupkach, to para młoda znajdywała czas dla każdego gościa, który chciał z nimi zamienić choćby parę słów.
| zt państwo młodzi - jednak jeśli macie takie życzenie, możecie w tym temacie opisywać swoje życzenia składane na ich ręce. W przypadku chęci porozmawiania z obojgiem bądź każdym z osobna prosimy o informację, zaczniemy nowy wątek
Szczęście wypełniające każdą komórkę, coraz śmielej zwalczającą każdą niepewność, strach czy ponurą myśl. Dziś nie istniały żadne przeciwności losu ani powody do zmartwień. Ten dzień zasługiwał na miano odpoczynku od zatroskanych skroni. Miała nadzieję, że przynajmniej część przybyłych do Puddlemere czuła podobnie. Odłożyła na krótką chwilę problemy, żeby dać sobie wytchnienie - dobrze się bawić.
To znaczy, za chwilę. Najpierw należało dopełnić formalności, złączyć dwa istnienia węzłem małżeńskim. Weasley uśmiechała się cały czas, choć zasługa urzędnika była w tym mniejsza niż samej ceremonii ślubnej. Odetchnęła głęboko, starając się nadążyć za wszystkim, co właśnie się działo. W dodatku musiała tamować piekące uczucie wzruszenia, raz po raz niebezpiecznie zbliżającego się do krawędzi - co groziło mało estetycznym wybuchem emocjonalności. Nie, to niepotrzebne; jeszcze przeraziłaby wszystkich wokół. Albo co gorsza Tony odebrałby to jako rozpacz, co było najdalsze od prawdy jak to tylko możliwe! Czarownica mrugała więc szybko oraz intensywnie, rzęsami odganiając natrętne słabości.
Coś się kończyło, coś zaczynało. Pewien etap został właśnie zamknięty, choć Rhiannon nie czuła rozczarowania. Była gotowa na tą nową podróż. Z odwagą spoglądała w przyszłość, wbrew temu, że przez polityczną zawieruchę malowała się raczej niekorzystnie. Tuż po krótkim pocałunku rozpoczęła kolejny rozdział swego życia. Jako Macmillan, żona. Zakładała rodzinę, dla której przysięgała starać się równie mocno co dla tej, która wychowała rudowłosą Harpię. Złota obrączka na palcu nie ciążyła - wręcz wywoływała kolejny uśmiech radości. Jak to jest, że pomimo nowych ograniczeń człowiek czuje się wolny? Nie rozumiała, ale wierzyła, że czas przyniesie odpowiedzi.
Pozwoliła poprowadzić się świadkom oraz rodzinie do męża, z którym mieli teraz przyjmować gratulacje wszystkich zebranych. Każdy pomagał i starał się jak mógł, żeby postawione przed nimi zadanie przebiegło jak najsprawniej. Z kolei Ria znów poczuła solidne uderzenie wzruszenia, gdy słuchała tych miłych słów, szczerych życzeń. Jednak nie miała czasu na ochłonięcie, gdy chwilę po dopełnieniu powinności nadszedł czas na pierwszy taniec. Małżeństwa, męża oraz żony. Zadarła głowę, z uśmiechem wpatrując się w sunącego z nią czarodzieja; nieistotne, że co chwilę gubiła rytm czy deptała biednemu mężczyźnie stopy. Na szczęście melodia wkrótce ucichła - nadszedł czas na picie, jedzenie oraz rozmowy. Zabawę na parkiecie czy w odleglejszych terenach dworku. Choć towarzystwo zaczęło się rozchodzić w swoich grupkach, to para młoda znajdywała czas dla każdego gościa, który chciał z nimi zamienić choćby parę słów.
| zt państwo młodzi - jednak jeśli macie takie życzenie, możecie w tym temacie opisywać swoje życzenia składane na ich ręce. W przypadku chęci porozmawiania z obojgiem bądź każdym z osobna prosimy o informację, zaczniemy nowy wątek
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
| składam życzenia!
Miała mieszane odczucia. Zwłaszcza, po listach które pisała kilka dni wcześniej z Wright i które urwały się dla niej zbyt nagle. Ale niosły jeszcze jedną ważną informację o której nie miała pojęcia. Nikt wcześniej nie powiedział jej tego. I kiedy siedziała w nowym już dom, pokoju który pozostawiał jeszcze wiele do życzenia, co jakiś czas spoglądała z powątpiewaniem na sukienkę, którą przysłała jej Hannah. Wątpiła, żeby Keat miał wobec niej jakiekolwiek zamiary, ale postanowiła, że gdy znajdą chwilę wyjaśni mu to dokładnie, żeby nie było żadnych nieporozumień - tych ostatnio było zdecydowanie zbyt dużo. Zdawało jej się, że jedno z nich wytłumaczyła, ale przedłużający się okres milczenia zdawał nieść tylko jedną odpowiedź, jeden wybór. Patrząc na siebie w lustrze potrząsnęła energicznie głową. Dzisiaj nie chodziło o nią.
Dzisiaj miała zjawić się w Puddlemere by świętować związek dwójki znajomych jej dusz. Celebrować miłość, która trwała mimo ciężkich czasów. Trochę obawiała się tego, że emocje znów wezmą nad nią górę, tak jak bywało na wcześniejszych weselach ale chyba nie umiała z tym wygrać. Przygotowania były długie, bo Justine sama nie umiała podjąć decyzji. Nie pisała jednak znów do Wright, powstrzymywana właściwie sama nie wiedziała dokładnie czym. Miała szczęście, że chociaż o wybór stroju nie musiała się martwić. Zielona sukienka którą przesłała jej Hannah zdawała się prawie szyta na miarę. Założyła płaskie buty, bo wysokie byłyby utrapieniem i w międzyczasie odkryła wszytą z prawej strony kieszeń, idealną na różdżkę. Odetchnęła z ulgą. Jednak tylko na chwilę kiedy krytyczne spojrzenie zawiesiło się na jej twarzy. Co dalej? Po wielu próbach w końcu postawiła na trochę dłuższe kosmyki niż nosiła zazwyczaj, do łopatek, a jasnej barwie od góry nadał trochę cieplejszego pigmentu by w końcu sięgnąć po szminkę, której ostatnio używała w postaci Daisy. Nie była pewna, kiedy nakładała ją na usta, tak samo jak nie była pewna wszystkiego innego co zakładała na nadgarstki czy palce szczęśliwa, że większość blizn skryta jest pod materiałem. W końcu westchnęła i podnosząc się w myślach wywróciła na siebie oczami. Zerknęła na zegar dostrzegając, że właściwie nie miała czasu - ale uznała, że może to i lepiej. Przymknęła powieki teleportując się na umówione miejsce na którym czekał już Keat.
- Nieźle, Burroughs. - zdecydowała, kiedy odchyliła plecy w tył by z zmrużonymi powiekami zmierzyć go od góry do dołu. Zaraz uśmiechnęła się na pozór beztrosko. - Idziemy? - zapytała po krótkiej chwili przywitania wskazując głową w kierunku miejsca, które dziś - razem z nimi - miało być świadkiem przysięgi składanej przez dwójkę kochających się osób.
Wchodząc zostawiła prezenty dla Rii i Anthony’ego w przygotowanym do tego miejscu. Dla Macmillana wybrała spinki do mankietów w kształcie mioteł, Ria zaś w swoim prezencie miała znaleźć skromny srebrny łańcuszek na jego końcu znajdowały się trzy niezapominajki z malutkimi niebieskimi kamieniami. Humor urzędnika nie do końca do niej docierał. Zerknęła w bok na Keata chcąc sprawdzić co on o tym myśli, jednak nie powiedziała nic zwracając tęczówki ku młodej parze. Kolejny raz, obserwowała jak dwójka ludzi związała się ze sobą na całe życie. Tak szczęśliwa chwila, obleczona radością i niespokojnym wyczekiwaniem. Przysięga, by wędrować wraz ze sobą na dobre i na złe. To zawsze ją rozczulało, ale też niosło się cierniem, który przypominał o sobie w takich chwilach. Chwilach o których nie powinna nawet już marzyć. Oczy zaszkliły się wypełnione mieszanką emocji. Łagodny uśmiech pozostawał na ustach, choć utrzymanie go zdawał się cięższe. Uniosła jedną z dłoni by otrzeć niezauważenie oczy. A kiedy na palcach zarówno Rii, jak i Anthony’ego pojawiły się obrączki dołączyła do oklasków.
- Złóżmy życzenia. - zaproponowała Keatonowi i ruszyła w stronę kolejki tworzącej się do pary młodej. Kiedy znalazła się przed nimi ujęła ich dłonie swoimi i spojrzała najpierw na Rię, a później na Anthony’ego. - Cieszę się, naprawdę. I nie muszę tego mówić, ale życzę wam wszystkiego, co najlepsze. W czasach takich jak te, jesteście dla wszystkich wzorem, życzę wam żeby śmierć nie rozłączyła was jeszcze długo. A życie niosło wiele nieoczekiwanych, ale miłych niespodzianek. - uściskała Rię, mocno, może trochę mocniej niż zamierzała i po niej, objęła ramionami Anthony’ego. - Czas zacząć składać drużynę. - zażartowała jeszcze, ściskając po raz ostatni ich ręce i odchodząc robiąc miejsce innym gościom. - Oh, z pewnością spróbuję. - zapewniła jeszcze gospodarza, częstując go uśmiechem. Poczekała chwilę na Keatona by z nim odejść na miejsce w którym obserwowali jeszcze taniec pary młodej. - Alkohol? - zapytała go porozumiewawczo. Co prawda nie planowała za dużo wypić, ale jeden kieliszek dla kurażu nie mógł zaszkodzić.
| i rzucam k6 bo to mój pierwszy post
Miała mieszane odczucia. Zwłaszcza, po listach które pisała kilka dni wcześniej z Wright i które urwały się dla niej zbyt nagle. Ale niosły jeszcze jedną ważną informację o której nie miała pojęcia. Nikt wcześniej nie powiedział jej tego. I kiedy siedziała w nowym już dom, pokoju który pozostawiał jeszcze wiele do życzenia, co jakiś czas spoglądała z powątpiewaniem na sukienkę, którą przysłała jej Hannah. Wątpiła, żeby Keat miał wobec niej jakiekolwiek zamiary, ale postanowiła, że gdy znajdą chwilę wyjaśni mu to dokładnie, żeby nie było żadnych nieporozumień - tych ostatnio było zdecydowanie zbyt dużo. Zdawało jej się, że jedno z nich wytłumaczyła, ale przedłużający się okres milczenia zdawał nieść tylko jedną odpowiedź, jeden wybór. Patrząc na siebie w lustrze potrząsnęła energicznie głową. Dzisiaj nie chodziło o nią.
Dzisiaj miała zjawić się w Puddlemere by świętować związek dwójki znajomych jej dusz. Celebrować miłość, która trwała mimo ciężkich czasów. Trochę obawiała się tego, że emocje znów wezmą nad nią górę, tak jak bywało na wcześniejszych weselach ale chyba nie umiała z tym wygrać. Przygotowania były długie, bo Justine sama nie umiała podjąć decyzji. Nie pisała jednak znów do Wright, powstrzymywana właściwie sama nie wiedziała dokładnie czym. Miała szczęście, że chociaż o wybór stroju nie musiała się martwić. Zielona sukienka którą przesłała jej Hannah zdawała się prawie szyta na miarę. Założyła płaskie buty, bo wysokie byłyby utrapieniem i w międzyczasie odkryła wszytą z prawej strony kieszeń, idealną na różdżkę. Odetchnęła z ulgą. Jednak tylko na chwilę kiedy krytyczne spojrzenie zawiesiło się na jej twarzy. Co dalej? Po wielu próbach w końcu postawiła na trochę dłuższe kosmyki niż nosiła zazwyczaj, do łopatek, a jasnej barwie od góry nadał trochę cieplejszego pigmentu by w końcu sięgnąć po szminkę, której ostatnio używała w postaci Daisy. Nie była pewna, kiedy nakładała ją na usta, tak samo jak nie była pewna wszystkiego innego co zakładała na nadgarstki czy palce szczęśliwa, że większość blizn skryta jest pod materiałem. W końcu westchnęła i podnosząc się w myślach wywróciła na siebie oczami. Zerknęła na zegar dostrzegając, że właściwie nie miała czasu - ale uznała, że może to i lepiej. Przymknęła powieki teleportując się na umówione miejsce na którym czekał już Keat.
- Nieźle, Burroughs. - zdecydowała, kiedy odchyliła plecy w tył by z zmrużonymi powiekami zmierzyć go od góry do dołu. Zaraz uśmiechnęła się na pozór beztrosko. - Idziemy? - zapytała po krótkiej chwili przywitania wskazując głową w kierunku miejsca, które dziś - razem z nimi - miało być świadkiem przysięgi składanej przez dwójkę kochających się osób.
Wchodząc zostawiła prezenty dla Rii i Anthony’ego w przygotowanym do tego miejscu. Dla Macmillana wybrała spinki do mankietów w kształcie mioteł, Ria zaś w swoim prezencie miała znaleźć skromny srebrny łańcuszek na jego końcu znajdowały się trzy niezapominajki z malutkimi niebieskimi kamieniami. Humor urzędnika nie do końca do niej docierał. Zerknęła w bok na Keata chcąc sprawdzić co on o tym myśli, jednak nie powiedziała nic zwracając tęczówki ku młodej parze. Kolejny raz, obserwowała jak dwójka ludzi związała się ze sobą na całe życie. Tak szczęśliwa chwila, obleczona radością i niespokojnym wyczekiwaniem. Przysięga, by wędrować wraz ze sobą na dobre i na złe. To zawsze ją rozczulało, ale też niosło się cierniem, który przypominał o sobie w takich chwilach. Chwilach o których nie powinna nawet już marzyć. Oczy zaszkliły się wypełnione mieszanką emocji. Łagodny uśmiech pozostawał na ustach, choć utrzymanie go zdawał się cięższe. Uniosła jedną z dłoni by otrzeć niezauważenie oczy. A kiedy na palcach zarówno Rii, jak i Anthony’ego pojawiły się obrączki dołączyła do oklasków.
- Złóżmy życzenia. - zaproponowała Keatonowi i ruszyła w stronę kolejki tworzącej się do pary młodej. Kiedy znalazła się przed nimi ujęła ich dłonie swoimi i spojrzała najpierw na Rię, a później na Anthony’ego. - Cieszę się, naprawdę. I nie muszę tego mówić, ale życzę wam wszystkiego, co najlepsze. W czasach takich jak te, jesteście dla wszystkich wzorem, życzę wam żeby śmierć nie rozłączyła was jeszcze długo. A życie niosło wiele nieoczekiwanych, ale miłych niespodzianek. - uściskała Rię, mocno, może trochę mocniej niż zamierzała i po niej, objęła ramionami Anthony’ego. - Czas zacząć składać drużynę. - zażartowała jeszcze, ściskając po raz ostatni ich ręce i odchodząc robiąc miejsce innym gościom. - Oh, z pewnością spróbuję. - zapewniła jeszcze gospodarza, częstując go uśmiechem. Poczekała chwilę na Keatona by z nim odejść na miejsce w którym obserwowali jeszcze taniec pary młodej. - Alkohol? - zapytała go porozumiewawczo. Co prawda nie planowała za dużo wypić, ale jeden kieliszek dla kurażu nie mógł zaszkodzić.
| i rzucam k6 bo to mój pierwszy post
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Mimo wciąż przeżywanej żałoby po siostrze zdecydowała się przyjść. Nie było to dla niej łatwe, może nawet zakrawało na czysty masochizm – ale przyszła. Leightonowie od paru wieków żyli na ziemiach Macmillanów, szanowali ich, w dodatku Charlie znała państwo młodych i czuła, że powinna pojawić się w tym wyjątkowym dla nich dniu.
Wyciągnęła z szafy jedną z najładniejszych sukienek, ze względu na żałobę w ciemnym kolorze, mimo że zwykle na tego typu okazje starała się ubierać jaśniejsze, bardziej pogodne barwy. Sukienka była długa, ale skromna. Starała się jakoś zamaskować fakt, że była zbyt luźna w talii. Długi warkocz zapleciony z pszenicznych włosów oplotła wokół głowy i przed opuszczeniem domku dołożyła starań, by bladość cery i cienie pod oczami były jak najmniej widoczne.
Niestety była sama, nie miała żadnej osoby towarzyszącej. Jej siostra nie żyła, ojciec zaś czuwał przy pogrążonej w głębokiej depresji mamie, a mężczyzna, którego kochała... cóż, był tego dnia panem młodym i miał poślubić inną, a z jej uczuć nie zdawał sobie sprawy i wolała, by nigdy się o nich nie dowiedział. Podejrzewała jednak, że na ślubie będzie dużo znajomych z Zakonu, więc nie będzie się czuła bardzo samotna, nie będzie też skazana na przebywanie wśród samej szlachty, przy której byłaby niczym marna stokrotka postawiona obok pysznych róż. Ani Anthony, ani Ria nie należeli do tych nadętych, uprzedzonych rodów, więc nie musiała się chyba obawiać mocnego odstawania.
Ogród Macmillanów wyglądał przepięknie, ale nawet jego uroda nie była w stanie przysłonić ponurych myśli. Tęskniła za Verą, trudno było też zignorować ten dziwny, dławiący smutek, który powiązała ze złamanym sercem. A Anthony nawet nie wiedział, że je złamał. Wydawał się taki szczęśliwy, a Ria... och, wyglądała tak pięknie, że Charlie absolutnie nie dziwiła się temu, że Macmillan pokochał właśnie ją. Niewątpliwie do siebie pasowali, a wybierając ją nie musiał wyrzekać się rodziny. Nie musiał odrzucać tego wszystkiego. A Charlie pozostawała półkrwi i bycie z ukochanym nie mogło być jej pisane.
Cieszyła się z ich szczęścia, choć patrząc na zawieraną przysięgę małżeńską w głębi duszy pragnęła stać teraz na miejscu Rii, w pięknej sukni, patrząc prosto w oczy mężczyźnie, na widok którego jej serce zaczynało żywiej bić. A ponad własnymi uczuciami nie mogła nie docenić tego, że mogli dziś wszyscy przeżyć tak piękny, szczęśliwy dzień obserwując jak Anthony i Ria stają się małżeństwem. Oby ich przyszłość też była szczęśliwa; ostatnie dwa śluby, na jakich Charlie była, nie skończyły się dobrze. Oby tym razem było inaczej, naprawdę życzyła im jak najlepiej.
Ale z jej oczu i tak pociekły łzy, choć miała nadzieję, że nikt ich nie zobaczy. A jeśli już, to że zrzucą je na karb wzruszenia. Trochę wzruszenia też w tym było, bo przecież ślub był piękny. Wypełniające ją emocje były tak sprzeczne i skrajne, że sama ich nie rozumiała. Z jednej strony cieszyła się szczęściem przyjaciół, z drugiej opłakiwała własne strzaskane uczucia i samotność. Miała dwadzieścia cztery lata i nikogo nie było w jej życiu, a serce tak niefortunnie pokochało mężczyznę już zajętego, z góry skazując jej pierwsze w życiu zakochanie na klęskę. Najwyraźniej miała zestarzeć się otoczona gromadką kotów – o ile w ogóle dane jej będzie się zestarzeć. Pięć tygodni temu chciała odebrać sobie życie, dziś znajdowała się w tłumie gości weselnych, próbując cieszyć się szczęściem państwa młodych i pogrzebać własne uczucia do Macmillana. Gdyby tylko tak łatwo było powiedzieć sercu, że od teraz ma przestać czuć to co czuje! Nie dało się tego wyłączyć jak za pstryknięciem palca, choć chciałaby, żeby było to możliwe, bo to zrzuciłoby z jej wątłych barków choć jeden ciężar i pozwoliłoby cieszyć się jego szczęściem w pełni, bez cienia jaki rzucały jej własne zdruzgotane uczucia.
Nie poszła do nich od razu, pozwalając najpierw uczynić to rodzinie państwa młodych. Dopiero później zbliżyła się, by złożyć obojgu gratulacje. Zanim się przy nich pojawiła, dyskretnie otarła oczy materiałową chusteczką i przywołała na bladą twarz uśmiech. Samotnie, choć większość otaczających ją czarodziejów miała osoby towarzyszące.
- Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – powiedziała do nich obojga. – To była przepiękna i wzruszająca ceremonia – dodała, unikając jednak wzroku Anthony’ego, bała się momentu, kiedy ich spojrzenia mogłyby się zetknąć, choć jednocześnie tego pragnęła. Ale moment, kiedy obok stała jego świeżo poślubiona żona, zdecydowanie nie był odpowiedni. Wyjęła z torebki skromny prezent; nie miała wiele, bo nie posiadała gór złota, w dodatku nie mogła pojawić się w Londynie i skorzystać z tego, co oferowała ulica Pokątna. Zresztą nie wiedziała, czy jakiekolwiek sklepy nadal były tam czynne, strach nie pozwolił jej się zapuszczać nawet w pobliże stolicy. Ale wiedziała, że Anthony i Ria nie są materialistami, że najważniejsze było to, że się pojawiła, chcąc świętować z nimi ten dzień. Po raz kolejny uderzyła ją świadomość, że Anthony właśnie się ożenił. Głos zamarł jej w gardle, przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Jej serce biło jak szalone. – Bądźcie szczęśliwi, po prostu – wydukała po chwili wahania. Uśmiechnęła się raz jeszcze, po czym szybko się oddaliła, by zrobić miejsce kolejnym. Policzki zaczęły ją palić, miała nadzieję, że Anthony i Ria nie zauważyli niczego podejrzanego. Po raz kolejny dziękowała losowi w duchu, że Macmillan nie był legilimentą i nie mógł przejrzeć jej myśli i uczuć. To, co do niego czuła, pozostawało bezpieczne w jej umyśle, prawdę poznała jedynie Sue, której ją zdradziła pod wpływem nagłego impulsu, ale ufała Lovegood na tyle, by być spokojną o to, że nie powie Anthony’emu.
| pierwszy post, więc rzucam k6
Wyciągnęła z szafy jedną z najładniejszych sukienek, ze względu na żałobę w ciemnym kolorze, mimo że zwykle na tego typu okazje starała się ubierać jaśniejsze, bardziej pogodne barwy. Sukienka była długa, ale skromna. Starała się jakoś zamaskować fakt, że była zbyt luźna w talii. Długi warkocz zapleciony z pszenicznych włosów oplotła wokół głowy i przed opuszczeniem domku dołożyła starań, by bladość cery i cienie pod oczami były jak najmniej widoczne.
Niestety była sama, nie miała żadnej osoby towarzyszącej. Jej siostra nie żyła, ojciec zaś czuwał przy pogrążonej w głębokiej depresji mamie, a mężczyzna, którego kochała... cóż, był tego dnia panem młodym i miał poślubić inną, a z jej uczuć nie zdawał sobie sprawy i wolała, by nigdy się o nich nie dowiedział. Podejrzewała jednak, że na ślubie będzie dużo znajomych z Zakonu, więc nie będzie się czuła bardzo samotna, nie będzie też skazana na przebywanie wśród samej szlachty, przy której byłaby niczym marna stokrotka postawiona obok pysznych róż. Ani Anthony, ani Ria nie należeli do tych nadętych, uprzedzonych rodów, więc nie musiała się chyba obawiać mocnego odstawania.
Ogród Macmillanów wyglądał przepięknie, ale nawet jego uroda nie była w stanie przysłonić ponurych myśli. Tęskniła za Verą, trudno było też zignorować ten dziwny, dławiący smutek, który powiązała ze złamanym sercem. A Anthony nawet nie wiedział, że je złamał. Wydawał się taki szczęśliwy, a Ria... och, wyglądała tak pięknie, że Charlie absolutnie nie dziwiła się temu, że Macmillan pokochał właśnie ją. Niewątpliwie do siebie pasowali, a wybierając ją nie musiał wyrzekać się rodziny. Nie musiał odrzucać tego wszystkiego. A Charlie pozostawała półkrwi i bycie z ukochanym nie mogło być jej pisane.
Cieszyła się z ich szczęścia, choć patrząc na zawieraną przysięgę małżeńską w głębi duszy pragnęła stać teraz na miejscu Rii, w pięknej sukni, patrząc prosto w oczy mężczyźnie, na widok którego jej serce zaczynało żywiej bić. A ponad własnymi uczuciami nie mogła nie docenić tego, że mogli dziś wszyscy przeżyć tak piękny, szczęśliwy dzień obserwując jak Anthony i Ria stają się małżeństwem. Oby ich przyszłość też była szczęśliwa; ostatnie dwa śluby, na jakich Charlie była, nie skończyły się dobrze. Oby tym razem było inaczej, naprawdę życzyła im jak najlepiej.
Ale z jej oczu i tak pociekły łzy, choć miała nadzieję, że nikt ich nie zobaczy. A jeśli już, to że zrzucą je na karb wzruszenia. Trochę wzruszenia też w tym było, bo przecież ślub był piękny. Wypełniające ją emocje były tak sprzeczne i skrajne, że sama ich nie rozumiała. Z jednej strony cieszyła się szczęściem przyjaciół, z drugiej opłakiwała własne strzaskane uczucia i samotność. Miała dwadzieścia cztery lata i nikogo nie było w jej życiu, a serce tak niefortunnie pokochało mężczyznę już zajętego, z góry skazując jej pierwsze w życiu zakochanie na klęskę. Najwyraźniej miała zestarzeć się otoczona gromadką kotów – o ile w ogóle dane jej będzie się zestarzeć. Pięć tygodni temu chciała odebrać sobie życie, dziś znajdowała się w tłumie gości weselnych, próbując cieszyć się szczęściem państwa młodych i pogrzebać własne uczucia do Macmillana. Gdyby tylko tak łatwo było powiedzieć sercu, że od teraz ma przestać czuć to co czuje! Nie dało się tego wyłączyć jak za pstryknięciem palca, choć chciałaby, żeby było to możliwe, bo to zrzuciłoby z jej wątłych barków choć jeden ciężar i pozwoliłoby cieszyć się jego szczęściem w pełni, bez cienia jaki rzucały jej własne zdruzgotane uczucia.
Nie poszła do nich od razu, pozwalając najpierw uczynić to rodzinie państwa młodych. Dopiero później zbliżyła się, by złożyć obojgu gratulacje. Zanim się przy nich pojawiła, dyskretnie otarła oczy materiałową chusteczką i przywołała na bladą twarz uśmiech. Samotnie, choć większość otaczających ją czarodziejów miała osoby towarzyszące.
- Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – powiedziała do nich obojga. – To była przepiękna i wzruszająca ceremonia – dodała, unikając jednak wzroku Anthony’ego, bała się momentu, kiedy ich spojrzenia mogłyby się zetknąć, choć jednocześnie tego pragnęła. Ale moment, kiedy obok stała jego świeżo poślubiona żona, zdecydowanie nie był odpowiedni. Wyjęła z torebki skromny prezent; nie miała wiele, bo nie posiadała gór złota, w dodatku nie mogła pojawić się w Londynie i skorzystać z tego, co oferowała ulica Pokątna. Zresztą nie wiedziała, czy jakiekolwiek sklepy nadal były tam czynne, strach nie pozwolił jej się zapuszczać nawet w pobliże stolicy. Ale wiedziała, że Anthony i Ria nie są materialistami, że najważniejsze było to, że się pojawiła, chcąc świętować z nimi ten dzień. Po raz kolejny uderzyła ją świadomość, że Anthony właśnie się ożenił. Głos zamarł jej w gardle, przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Jej serce biło jak szalone. – Bądźcie szczęśliwi, po prostu – wydukała po chwili wahania. Uśmiechnęła się raz jeszcze, po czym szybko się oddaliła, by zrobić miejsce kolejnym. Policzki zaczęły ją palić, miała nadzieję, że Anthony i Ria nie zauważyli niczego podejrzanego. Po raz kolejny dziękowała losowi w duchu, że Macmillan nie był legilimentą i nie mógł przejrzeć jej myśli i uczuć. To, co do niego czuła, pozostawało bezpieczne w jej umyśle, prawdę poznała jedynie Sue, której ją zdradziła pod wpływem nagłego impulsu, ale ufała Lovegood na tyle, by być spokojną o to, że nie powie Anthony’emu.
| pierwszy post, więc rzucam k6
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Tutaj również są życzenia.
Gdy wybierała strój, kilka moli popatrzyło na nią z wyrzutem. Obrażone wyleciały ze starej szafy, a zaraz za nimi kolory łąk i lasów wysunęły się nieśmiało z ciemnych zakątków drewnianej skrzyni. Rozdmuchiwała pyłki zapomnienia, odkurzała bufiaste rękawy, które pamiętały obrazki z dawnych przygód pani Howell. Wszystko to pozostawione dla Cory, dla Kłębka, jako pamiątka, jako miękkość zdolna do budzenia wspomnień, mogąca nagle ożyć i uratować w chwili niespodziewanego przejęcia. Kiedy je przymierzała, wcale nie czuła się gotowa na świat pozłacanych kandelabrów i ozdobnych parkietów. Czy właśnie tego powinna się spodziewać? Wiosenne tkaniny chętnie malowały jej ramiona, chowały nogi i wiązały się w talii, czarując swym radosnym kolorem. Sukienka zdawała się być dziełem sennych obłoków, malowana niebem i słońcem. Na błękitne plecy opadały pozawijane promienie słońca. Nie tak powinna wyglądać kobieta na królewskim balu. Dzikie pasma spięła więc luźniej, aby tylko wiatr nie zdołał całkowicie ich rozwiać, nim dotrą do domu państwa młodych. Pachniała jaśminem i drzewem sandałowym, delikatnie, oczarowująco. Porzuciła woń podmokłych traw i skrytej w sierści przygody. Przez otwarte szeroko okno zerkało ciekawskie słońce, może czuło dziwność, która coraz widoczniej zaczęła ślizgać się jej po nogach. Zupełnie jakby przeobrażała się w kogoś innego, porzucała miły kokon, transmutowała postać leśnej Cory w zupełnie niepojęte oblicze elfa. A może wróżki? Obiecała stać się dobrym towarzyszem, podporą, pogodą dla zmęczonych oczu i przepaści zmartwienia. Nie było odwrotu.
Kukułka w brzozowej budce zawołała donośnie, a niedługo później opuściła dom, odpowiadając na wezwanie przyjaciela. Pochowane w bezpiecznych gniazdach zwierzęta tego dnia musiały zapanować nad tęsknotą, bo nie planowała wracać zbyt szybko. Nie chciała zawieść Vincenta i postanowiła spróbować ofiarować również coś sobie, mały skrawek przygody, namiastkę zabawy, drobną ucieczkę od tych samych drzew i ścieżek. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem znalazła się tak daleko od Little Witcombe, a przecież świat był o wiele szerszy, nie wyznaczała go granica ulubionej rzeki, widok kończących się lasów. Rozsiane po krainach twarze, łapy i historie mogły tego dnia otworzyć dla niej swoje wielkie wrota. Przez tę chwilę mogła doświadczyć uśpionego marzenia.
Vincent olśniewał, piękny, pełen elegancji, uprasowany dobrą emocją (taką właśnie miała nadzieję). Cora poczuła, że wygląda zbyt skromnie, nie mieniła się w srebrem i jedwabiem, nie była ściśnięta ciasnym gorsetem, brakowało jej bajkowych pantofelków i rubinowego diademu. Nie czarowała, ale i tak czuła się jak bohaterka baśni, przypadkowa, ale jednak prawdziwa tak jak blaski chowające się w oczach przyjaciela. Zanim weszli na tereny szanownej rodziny Macmillan, zanim utonęli w gąszczu wytwornych sylwetek popatrzyła na niego niepewna. Piegi zatonęły w jeziorach czerwonej skóry. Czy wciąż był pewien, że była odpowiednią towarzyszką? - Wyobrażam sobie te wszystkie pary dziewczęcych oczu tonące w twoim obliczu – oznajmiła pogodnie, z zachwytem, bo przecież przestał być byle chłopięciem. Byli dorośli, dojrzali do niesamowitych zdarzeń i labiryntów towarzyskich rozgrywek. – Pasujesz tutaj, tak dostojny – dodała, chociaż wcale jeszcze nie weszli, chociaż niczego jeszcze nie ujrzała. Miała wyobrażenie, może literackie, może zbyt dziewczęce. On był jak prezent, nie dla niej, ani dla nikogo innego, a jednak trwający pośrodku stosów błyszczących kokard. Byli tutaj dla siebie i dla wspaniałej pary szlachetnych główek, które do tej pory widywała jedynie w gazetach. Więc teraz ostatnie tylko poprawienie sukienki, krótkie spojrzenie na piękne bramy, a potem…
Płomienna królewna, zaklęta w naturze, nieupudrowana fałszywym pięknem, otulona szalami welonu i miłością ukochanego. W kręgu przyjaciół i rodziny szeptali przysięgi, zawiązywali swoje losy. Spoglądała na piękną ceremonię, na obce tradycje, czasem na mknące powoli obłoki, gdzieś wysoko, gdzieś jeszcze ponad długim obliczem Vincenta. Nie myślała o złych rzeczach, obiecała sobie, że nie zawiedzie go, że nie zetrze uśmiechu i postara się sprawić, by to wydarzenie było jak lekarstwo, jak wyczekiwany promień słońca w pochmurny dzień. Zewsząd spływały serdeczne mrugnięcia i dobre głosy. Czuła przejęcie, obserwowała zakochanych i, chociaż byli obcy, życzyła im największych wspaniałości. Miała nadzieję, że przygotowany prezent okaże się miłym wstępem do jednej z wielu małżeńskich przygód. Cieszyło ją niezmiennie przygotowywanie go. Drewno nabierało koloru, przyjaźń również, kiedy cztery dłonie pracowały nad niespodzianką.
A co jeśli któregoś dnia to Rineheart będzie panem młodym? Chciała tego dnia być przy nim, bez rozłąki, bez przedłużających się lat milczenia i kurzących się zdjęć. W ciszy zbyt szybko się umierało. Nie takie jednak myśli powinny pochłaniać jej uwagę. Gdy para przypieczętowała pocałunkiem ten piękny rytuał, mogli podejść i ofiarować im pomyślność oraz prezent zaczarowany w niewielkim symbolu. Ria i Anthony Macmillan. Nieznajomość nie przeszkadzała w przeżywaniu ich pięknego połączenia, choć chyba nie była na tyle onieśmielona, by wyściskać szczęśliwą parę. – Rio i Anthony, kwitniecie piękną miłością. Nie przestawajcie się kochać, wędrujcie wspólnie, odkrywajcie świat. Bądźcie najszczęśliwsi – mówiła oczarowana wciąż szczerością wyłapanych emocji. Naprawdę pragnęli tu być, trzymać się za ręce i odtąd wspólnie przełamywać największe przeszkody. Chowający się przy Vincencie podarek miał dopełnić życzenia.
Pierwszy post, k6 :pwease:
Gdy wybierała strój, kilka moli popatrzyło na nią z wyrzutem. Obrażone wyleciały ze starej szafy, a zaraz za nimi kolory łąk i lasów wysunęły się nieśmiało z ciemnych zakątków drewnianej skrzyni. Rozdmuchiwała pyłki zapomnienia, odkurzała bufiaste rękawy, które pamiętały obrazki z dawnych przygód pani Howell. Wszystko to pozostawione dla Cory, dla Kłębka, jako pamiątka, jako miękkość zdolna do budzenia wspomnień, mogąca nagle ożyć i uratować w chwili niespodziewanego przejęcia. Kiedy je przymierzała, wcale nie czuła się gotowa na świat pozłacanych kandelabrów i ozdobnych parkietów. Czy właśnie tego powinna się spodziewać? Wiosenne tkaniny chętnie malowały jej ramiona, chowały nogi i wiązały się w talii, czarując swym radosnym kolorem. Sukienka zdawała się być dziełem sennych obłoków, malowana niebem i słońcem. Na błękitne plecy opadały pozawijane promienie słońca. Nie tak powinna wyglądać kobieta na królewskim balu. Dzikie pasma spięła więc luźniej, aby tylko wiatr nie zdołał całkowicie ich rozwiać, nim dotrą do domu państwa młodych. Pachniała jaśminem i drzewem sandałowym, delikatnie, oczarowująco. Porzuciła woń podmokłych traw i skrytej w sierści przygody. Przez otwarte szeroko okno zerkało ciekawskie słońce, może czuło dziwność, która coraz widoczniej zaczęła ślizgać się jej po nogach. Zupełnie jakby przeobrażała się w kogoś innego, porzucała miły kokon, transmutowała postać leśnej Cory w zupełnie niepojęte oblicze elfa. A może wróżki? Obiecała stać się dobrym towarzyszem, podporą, pogodą dla zmęczonych oczu i przepaści zmartwienia. Nie było odwrotu.
Kukułka w brzozowej budce zawołała donośnie, a niedługo później opuściła dom, odpowiadając na wezwanie przyjaciela. Pochowane w bezpiecznych gniazdach zwierzęta tego dnia musiały zapanować nad tęsknotą, bo nie planowała wracać zbyt szybko. Nie chciała zawieść Vincenta i postanowiła spróbować ofiarować również coś sobie, mały skrawek przygody, namiastkę zabawy, drobną ucieczkę od tych samych drzew i ścieżek. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem znalazła się tak daleko od Little Witcombe, a przecież świat był o wiele szerszy, nie wyznaczała go granica ulubionej rzeki, widok kończących się lasów. Rozsiane po krainach twarze, łapy i historie mogły tego dnia otworzyć dla niej swoje wielkie wrota. Przez tę chwilę mogła doświadczyć uśpionego marzenia.
Vincent olśniewał, piękny, pełen elegancji, uprasowany dobrą emocją (taką właśnie miała nadzieję). Cora poczuła, że wygląda zbyt skromnie, nie mieniła się w srebrem i jedwabiem, nie była ściśnięta ciasnym gorsetem, brakowało jej bajkowych pantofelków i rubinowego diademu. Nie czarowała, ale i tak czuła się jak bohaterka baśni, przypadkowa, ale jednak prawdziwa tak jak blaski chowające się w oczach przyjaciela. Zanim weszli na tereny szanownej rodziny Macmillan, zanim utonęli w gąszczu wytwornych sylwetek popatrzyła na niego niepewna. Piegi zatonęły w jeziorach czerwonej skóry. Czy wciąż był pewien, że była odpowiednią towarzyszką? - Wyobrażam sobie te wszystkie pary dziewczęcych oczu tonące w twoim obliczu – oznajmiła pogodnie, z zachwytem, bo przecież przestał być byle chłopięciem. Byli dorośli, dojrzali do niesamowitych zdarzeń i labiryntów towarzyskich rozgrywek. – Pasujesz tutaj, tak dostojny – dodała, chociaż wcale jeszcze nie weszli, chociaż niczego jeszcze nie ujrzała. Miała wyobrażenie, może literackie, może zbyt dziewczęce. On był jak prezent, nie dla niej, ani dla nikogo innego, a jednak trwający pośrodku stosów błyszczących kokard. Byli tutaj dla siebie i dla wspaniałej pary szlachetnych główek, które do tej pory widywała jedynie w gazetach. Więc teraz ostatnie tylko poprawienie sukienki, krótkie spojrzenie na piękne bramy, a potem…
Płomienna królewna, zaklęta w naturze, nieupudrowana fałszywym pięknem, otulona szalami welonu i miłością ukochanego. W kręgu przyjaciół i rodziny szeptali przysięgi, zawiązywali swoje losy. Spoglądała na piękną ceremonię, na obce tradycje, czasem na mknące powoli obłoki, gdzieś wysoko, gdzieś jeszcze ponad długim obliczem Vincenta. Nie myślała o złych rzeczach, obiecała sobie, że nie zawiedzie go, że nie zetrze uśmiechu i postara się sprawić, by to wydarzenie było jak lekarstwo, jak wyczekiwany promień słońca w pochmurny dzień. Zewsząd spływały serdeczne mrugnięcia i dobre głosy. Czuła przejęcie, obserwowała zakochanych i, chociaż byli obcy, życzyła im największych wspaniałości. Miała nadzieję, że przygotowany prezent okaże się miłym wstępem do jednej z wielu małżeńskich przygód. Cieszyło ją niezmiennie przygotowywanie go. Drewno nabierało koloru, przyjaźń również, kiedy cztery dłonie pracowały nad niespodzianką.
A co jeśli któregoś dnia to Rineheart będzie panem młodym? Chciała tego dnia być przy nim, bez rozłąki, bez przedłużających się lat milczenia i kurzących się zdjęć. W ciszy zbyt szybko się umierało. Nie takie jednak myśli powinny pochłaniać jej uwagę. Gdy para przypieczętowała pocałunkiem ten piękny rytuał, mogli podejść i ofiarować im pomyślność oraz prezent zaczarowany w niewielkim symbolu. Ria i Anthony Macmillan. Nieznajomość nie przeszkadzała w przeżywaniu ich pięknego połączenia, choć chyba nie była na tyle onieśmielona, by wyściskać szczęśliwą parę. – Rio i Anthony, kwitniecie piękną miłością. Nie przestawajcie się kochać, wędrujcie wspólnie, odkrywajcie świat. Bądźcie najszczęśliwsi – mówiła oczarowana wciąż szczerością wyłapanych emocji. Naprawdę pragnęli tu być, trzymać się za ręce i odtąd wspólnie przełamywać największe przeszkody. Chowający się przy Vincencie podarek miał dopełnić życzenia.
Pierwszy post, k6 :pwease:
The member 'Cora Howell' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Naprawdę dawno nie była na tego typu imprezie. Wesele to jedno, ale na weselu szlachciców nie była chyba nigdy. Wprawdzie wiedziała, że Weasleyowie nie podchodzili do swojego pochodzenia tak restrykcyjnie, a Macmillanowie to po prostu wspaniali ludzie, o czym się niedawno przekonała, ale to nie zmieniało faktu, że otoczony bagnem zamek był jednak zamkiem, bogatym i w ogóle. Czuła się dość dobrze tylko dlatego, że to miejsce było jej już znane, no i gospodarz był już niemal przyjacielem, jak to zazwyczaj dzieje się w przypadku każdego towarzysza kieliszka pełnego whisky. Ale to, że czuła się tutaj dość dobrze, to wcale nie znaczyło, że w ogóle czuła się dobrze. Określiłaby swój komfort bardziej jako pół na pół, a wszystko ze względu na stres.
Bycie kobietą ma swoje plusy i minusy, co więcej, zarówno jedne jak i drugie można zaliczyć do tej pierwszej i drugiej grupy... O ile to w ogóle ma jakiś sens. Z jednej strony nie ma nic bardziej relaksującego i przyjemnego niż dzień-dobroci-dla-siebie, zaczynający się jakimiś ćwiczeniami, by później przejść do maseczki na twarz, ciepłej kąpieli, a na końcu ubrania się jakoś szałowo, umalowania się i w ogóle. To było przyjemne, dobra. Jednak przed tym wieczorem to była wypełniona stresem tortura. Biegała po domu jakby dostała uczulenia na pupie (ale nie dostała, okej), przerzuciła pół szafy, bo niestety na nową sukienkę nie było już ani czasu ani pieniędzy. Ostatecznie wygrzebała coś, co kiedyś kupiła pod wpływem impulsu i nagłej rady Elli, że będzie super. Ciekawe tylko czy na salonach nie wywoła prawdziwego oburzenia sukienką, która ledwie zakrywała kolana, ale niestety nic lepszego znaleźć nie potrafiła. Włosy przez całą noc trzymała na wałkach, a gdy przyszła pora na rozczesywanie, musiała poprosić siostrę o pomoc. Później masa fiołkowych perfum, makijaż, na usta czerwona szminka. Na szczęście to, że pojawiła się w Hogsmeade miało też plusy - kupiła coś, co miało dopełnić tylko całego tego wieczoru. Jeszcze przed ceremonią spotkała się z Floreanem, powinni w końcu pojawić się razem, prawda? Skoro już sobie towarzyszyli. Tuż przed wspólnym pojawieniem się w dworze Macmillanów, zatrzymała go na chwilę i pozwoliła sobie, by podarować mu krawat - pasujący kolorem do jej sukienki. Tak wypadało, powinni wyglądać jak... Para? Partnerzy?
To było takie trudne, że nie chciała się nad tym zastawiać, bo momentalnie robiła się czerwona do tego stopnia, że już nie potrzebowała różu na policzkach.
Kiedy ceremonia się zakończyła, zabrała ze sobą pana Fortescue, ustawiając się w kolejce do gratulacji młodej parze. Akurat złożyło się, że byli dosłownie za jedną z ciotek pana Macmillana, która była niezwykle wylewna. Wydawała się bredzić coś o utraconych nadziejach. - Anthony, wyglądasz świetnie. - powiedziała, niemal dumna, że wystąpił w typowych szkockich ubraniach. - Ale nie tak pięknie jak Ty, Rio. Gratuluję wam obojgu. I życzę wszystkiego najlepszego.
Nie była najlepsza w bardzo wylewnych życzeniach.
Bycie kobietą ma swoje plusy i minusy, co więcej, zarówno jedne jak i drugie można zaliczyć do tej pierwszej i drugiej grupy... O ile to w ogóle ma jakiś sens. Z jednej strony nie ma nic bardziej relaksującego i przyjemnego niż dzień-dobroci-dla-siebie, zaczynający się jakimiś ćwiczeniami, by później przejść do maseczki na twarz, ciepłej kąpieli, a na końcu ubrania się jakoś szałowo, umalowania się i w ogóle. To było przyjemne, dobra. Jednak przed tym wieczorem to była wypełniona stresem tortura. Biegała po domu jakby dostała uczulenia na pupie (ale nie dostała, okej), przerzuciła pół szafy, bo niestety na nową sukienkę nie było już ani czasu ani pieniędzy. Ostatecznie wygrzebała coś, co kiedyś kupiła pod wpływem impulsu i nagłej rady Elli, że będzie super. Ciekawe tylko czy na salonach nie wywoła prawdziwego oburzenia sukienką, która ledwie zakrywała kolana, ale niestety nic lepszego znaleźć nie potrafiła. Włosy przez całą noc trzymała na wałkach, a gdy przyszła pora na rozczesywanie, musiała poprosić siostrę o pomoc. Później masa fiołkowych perfum, makijaż, na usta czerwona szminka. Na szczęście to, że pojawiła się w Hogsmeade miało też plusy - kupiła coś, co miało dopełnić tylko całego tego wieczoru. Jeszcze przed ceremonią spotkała się z Floreanem, powinni w końcu pojawić się razem, prawda? Skoro już sobie towarzyszyli. Tuż przed wspólnym pojawieniem się w dworze Macmillanów, zatrzymała go na chwilę i pozwoliła sobie, by podarować mu krawat - pasujący kolorem do jej sukienki. Tak wypadało, powinni wyglądać jak... Para? Partnerzy?
To było takie trudne, że nie chciała się nad tym zastawiać, bo momentalnie robiła się czerwona do tego stopnia, że już nie potrzebowała różu na policzkach.
Kiedy ceremonia się zakończyła, zabrała ze sobą pana Fortescue, ustawiając się w kolejce do gratulacji młodej parze. Akurat złożyło się, że byli dosłownie za jedną z ciotek pana Macmillana, która była niezwykle wylewna. Wydawała się bredzić coś o utraconych nadziejach. - Anthony, wyglądasz świetnie. - powiedziała, niemal dumna, że wystąpił w typowych szkockich ubraniach. - Ale nie tak pięknie jak Ty, Rio. Gratuluję wam obojgu. I życzę wszystkiego najlepszego.
Nie była najlepsza w bardzo wylewnych życzeniach.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
| Składam życzenia.
Nagle zrobiło się tak cicho. Pustka wydawała się zbyt przytłaczająca. Szmer antycznego zegara wybijał kolejne, przemijające minuty. Pastelowe twarze licznych obrazów, kierowały uwagę na jedną, ponurą sylwetkę. Przysłonięte okna wpuszczały wątłą strużkę majowego słońca, podkreślając roztańczone tabuny wzburzonego pyłu. Podłoga uginała się od nadmiaru bibelotów, kilkudniowego bałaganu, niedawnej przeprowadzki. Dusza staromodnego mieszkania, budziła się do życia. Siedział na skraju drewnianego krzesła - błękitne tęczówki wpatrywały się w grafitowy pokrowiec skrywający elegancką zawartość. Dłonie opierały się na zarośniętych pliczkach, wyrażając zmartwienie, zrezygnowanie, a przede wszystkim przerażenie. Świadomość ów chwalebnego dnia, ciążyła na męskiej piersi od kilku, ulotnych, krótkotrwałych chwil. I choć niezmiernie radował się na wieść o dobrostanie bliskiego przyjaciela, zdawał się bezsilny wobec wieczornej ceremonii. Bajecznej otoczki pełnej okazałej majętności, roztańczonych, filigranowych par, prezencji znamienitych osobistości, których obecność zatrzyma proces swobodnego oddychania. Odbierze pewność, wywoła niepokój, wznieci niewiarygodne wyrzuty sumienia. Czas skracał się nieubłaganie - przerywał statyczny bezruch kolejne, zmartwione westchnięcie. Kubek aromatycznego naparu, mający wzniecić utracone pokłady pobudzającej energii, stał nietknięty, nienaruszony. Rozpraszająca, kojąca woń przypomniała o niedawnym, wyjątkowym spotkaniu. Odwiedzinach, dzięki którym powtórnie rozniecił płomień silnej, młodzieńczej przyjaźni. Spotkał osobę, zaszytą w fantazyjnej, leśnej scenerii. Zagubioną, brakującą opokę, mającą dotrzymać upragnionego towarzystwa, trzymać rękę na pulsie, stanowić najznamienitszą ozdobę, towarzyszkę uciechy, beztroski oraz szalonej zabawy. Musiał stanąć na wysokości zadania, aby ten jeden raz nie przynieść okrutnego rozczarowania. Powstając energicznie, rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu najpotrzebniejszych elementów. Dłoń prześlizgnęła się po ciemnych, starannie przystrzyżonych kosmykach, nadając odpowiedniego kształtu. Zostawił lekki, dopasowany zarost, gdyż w takim lubował się najbardziej. Dopasowane tkaniny nowego garnituru, opięły męskie ciało, nie pozostawiając zbyt wiele swobody. Zakupiony kilka dni temu, wydawał się wpasowywać w nieznane trendy; dopełniać wyjątkową stylizację. Z trudem poradził sobie z plątaniną guzików, ujarzmieniem niesfornych zagnieceń. Dopiął marynarkę, wygładzając szorstki materiał. Uświadomił sobie, iż w pośpiechu modowej niewiedzy, zapomniał o dopełniającym, niezbędnym krawacie. Spojrzał w lustro na zamglony, marmurowy zarys. Wyglądał dobrze. Przetarł powieki nabierając powietrza w rozedrgane płuca. Nadszedł czas ciężkiej konfrontacji z nowym wyzwaniem, zatopionym w prawdziwie kłamliwej gotowości. Powodzenia.
Wyznaczona lokacja przywitała dostojne oblicze odpowiednio wcześnie. Kultura wymagała długiego wyczekiwania na profil olśniewającej damy, zaszczycającej znamienite wydarzenie. Buty zatapiały się w miękkiej trawie. Sylwetka wydawała się wyprostowana, postawna, prezentująca najwyższą klasą. Dłonie splecione na plecach, zaciskały zdenerwowane palce. Odurzający aromat intensywnego piżma, drażnił nozdrza; uświadamiał o przedawkowaniu ulubionego zapachu. Twarz wyłapywała ostatnie promienie zachodzącego słońca, wypełniając odżywczą, bujną, majową scenerię. Najpiękniejszy z miesięcy akompaniował ślubnej wyjątkowości. Zamyślił się, lecz nie na długo. Eteryczna postać zbliżała się ku niemu, stawiając gładkie, posuwiste kroki. Oczy zalśniły ciepłym blaskiem, a usta wykrzywiły w mistycznym uśmiechu. Nie miał okazji, aby ujrzeć tak inną, wyjątkową wersję drogiej powierniczki. Zdumiony, porażony, zrobił nieśmiały krok, wystawiając ramię, aby mogli stać się pełnoprawnymi partnerami. Łagodny głos rozpoczął od krótkiego zaproszenia: – Czy Pani pozwoli? – zapytał szarmancko, przysuwając zgięty łokieć. Gdy kobieca dłoń wsunęła się w wyznaczoną przestrzeń, ulokował na niej roziskrzone tęczówki i z zapartym tchem powiedział: – Wyglądasz przepięknie. Wyjątkowo. – nie potrzebowała strojnych błyskotek, wystawnych sukien, malowanych ornamentów. Emanowała nadzwyczajną, kojącą energią, która w jednej chwili rozpłynęła się po całym jego ciele. Miała w sobie nieposkromione pokłady uroku przysparzającego stabilny grymas uśmiechu, wewnętrzny spokój i ukojenie. Przekraczając ogromną bramę znaleźli się na terenach bogatej posiadłości. Wszystkie elementy były dopracowane, przyciągały wzrok przybyłych uczestników. Zdawał sobie sprawę, iż zaprzyjaźniony ród uczyni ten dzień wyjątkowym, dopieści wszelkie szczegóły – nie mylił się. Z zapartym tchem doglądał dekoracji, czując jak partnerka intensywniej ściska jego ramię. Szepcze słowa, malujące rumieniec zawstydzenia. Odchrząknął. – Nie sądzę, że zwracają na mnie uwagę. – zapewnił, robiąc niepewne rozeznanie, szukając potwierdzenia. – Mimo wszystko dziękuję. Nie dorównam w tym tobie, ale naprawdę się starałem. – dodał z rozbawieniem, podążając za tłumem. Ceremonia miała odbyć się w głównym ogrodzie, pełnym orientalnych, kwiecistych roślin. Opływały zamek z każdej strony, dodając niewypowiedzianej atrakcyjności. Goście rozpoczęli korzystanie z prezentowanych atrakcji, zajmowanie wyznaczonych miejsc. Stanęli po lewej stronie, z brzegu, aby nie ograniczać widoczności. Oniemiale doglądał świąteczny rytuał, czując dumę, wzruszenie i ogromną radość. Cieszył się, iż osoba, która kilkanaście lat temu ocaliła młodzieńczy żywot, doznawała tak bezgranicznego szczęścia. Tonęła w objęciach ukochanej partnerki, wyglądającej niezwykle porywająco. Całkowicie skupił się na celebracji wchłaniając każdy, najdrobniejszy szczegół. Gdy doszło do przysięgi, zacisnął dłonie w wyraźnym przejęciu. Dopiero po krótkim czasie, gdy wszystko dobiegło końca odetchnął z ulgą, spoglądając na pokolorowane zachodem niebo. – Niesamowite… – zatrzymał w półsłowie, gdyż nie to atmosferyczne zjawisko wydawało się tak unikatowe. Zieleń sukienki od razu przyciągnęła jego uwagę. Niknęła w ciasnym tłumie ustawionym do składania życzeń. Reprezentowała osobę, którą mimo obawy, pragnął ujrzeć najbardziej. Jasne fale odbijały intensywne promienie, a on zamarł. Przełknął ślinę osłupiały, rozproszony, niespokojny. To ona. Była tu, teraz, na tym samym weselu. Kiedy przyszła, czy zabrała partnera? Czy powinien się przywitać? Czy mógł go znać? Niepokój, ukłucie zazdrości wpięło się w znerwicowane wnętrzności. Idąc w stronę kolejki, co jakiś czas zerkał w różne strony, wyszukując znajomej aparycji. Uwaga, szybko powróciła na właściwy tor, gdy stanął przed przepiękną młodą parą. Przez chwilę patrzył na nich z podziwem, kiwając głową w geście niedowierzania, uznania. – Nawet nie wiesz jaki jestem dumny Anthony. Cieszę się z całego serca, że mogę widzieć cię tak szczęśliwego u boku tak pięknej partnerki. – ukłonił się młodej damie, którą znał jedynie z opowieści. – Moi drodzy, chcę wam życzyć przede wszystkim spokoju na tej nowej, wyjątkowej drodze życia. Abyście pozbyli się zmartwień i korzystali z piękna wspólnego szczęścia. Jesteście niesamowici! – dodał donośnie. - Wszystkiego najlepszego! – kończąc wypowiedź, zakleszczył Macmillana w ciasnym uścisku klepiąc po plecach. Małżonkę ucałował w dłoń i na odchodne dorzucił: – Rio, musisz pilnować tego jegomościa. Niezły z niego łobuz. Mam nadzieję, że drobny upominek, będzie wam służył. Do zobaczenia na parkiecie. – mała figurka drewnianej łódeczki stała na stoliku wypełnionym prezentami. Ozdobny pergamin przypięty do żagli, głosił, iż w wyznaczonym miejscu, znajduje się jej pierwowzór. Własnoręcznie odnowiona, wyremontowana łódeczka, nad którą pracowali przez ostatnie, majowe wieczory. Stwierdzili, iż będzie to prezent nietypowy, niespotykany, ale na pewno od serca. Westchnął tęsknie chwytając dłoń Cory w pewnym uścisku. Odeszli na bok, a ciemnowłosy zabrał z patery dwa kieliszki szampana. Wręczył współtowarzyszce jeden z nich i rozejrzał się gwałtownie. Niedawny niepokój powrócił. – Idziemy zwiedzić ogród? – zaproponował nieśmiało. Pragnął ukrycia, momentu na intensywne przemyślenia.
| Pierwszy post, rzucam kością k6
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nagle zrobiło się tak cicho. Pustka wydawała się zbyt przytłaczająca. Szmer antycznego zegara wybijał kolejne, przemijające minuty. Pastelowe twarze licznych obrazów, kierowały uwagę na jedną, ponurą sylwetkę. Przysłonięte okna wpuszczały wątłą strużkę majowego słońca, podkreślając roztańczone tabuny wzburzonego pyłu. Podłoga uginała się od nadmiaru bibelotów, kilkudniowego bałaganu, niedawnej przeprowadzki. Dusza staromodnego mieszkania, budziła się do życia. Siedział na skraju drewnianego krzesła - błękitne tęczówki wpatrywały się w grafitowy pokrowiec skrywający elegancką zawartość. Dłonie opierały się na zarośniętych pliczkach, wyrażając zmartwienie, zrezygnowanie, a przede wszystkim przerażenie. Świadomość ów chwalebnego dnia, ciążyła na męskiej piersi od kilku, ulotnych, krótkotrwałych chwil. I choć niezmiernie radował się na wieść o dobrostanie bliskiego przyjaciela, zdawał się bezsilny wobec wieczornej ceremonii. Bajecznej otoczki pełnej okazałej majętności, roztańczonych, filigranowych par, prezencji znamienitych osobistości, których obecność zatrzyma proces swobodnego oddychania. Odbierze pewność, wywoła niepokój, wznieci niewiarygodne wyrzuty sumienia. Czas skracał się nieubłaganie - przerywał statyczny bezruch kolejne, zmartwione westchnięcie. Kubek aromatycznego naparu, mający wzniecić utracone pokłady pobudzającej energii, stał nietknięty, nienaruszony. Rozpraszająca, kojąca woń przypomniała o niedawnym, wyjątkowym spotkaniu. Odwiedzinach, dzięki którym powtórnie rozniecił płomień silnej, młodzieńczej przyjaźni. Spotkał osobę, zaszytą w fantazyjnej, leśnej scenerii. Zagubioną, brakującą opokę, mającą dotrzymać upragnionego towarzystwa, trzymać rękę na pulsie, stanowić najznamienitszą ozdobę, towarzyszkę uciechy, beztroski oraz szalonej zabawy. Musiał stanąć na wysokości zadania, aby ten jeden raz nie przynieść okrutnego rozczarowania. Powstając energicznie, rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu najpotrzebniejszych elementów. Dłoń prześlizgnęła się po ciemnych, starannie przystrzyżonych kosmykach, nadając odpowiedniego kształtu. Zostawił lekki, dopasowany zarost, gdyż w takim lubował się najbardziej. Dopasowane tkaniny nowego garnituru, opięły męskie ciało, nie pozostawiając zbyt wiele swobody. Zakupiony kilka dni temu, wydawał się wpasowywać w nieznane trendy; dopełniać wyjątkową stylizację. Z trudem poradził sobie z plątaniną guzików, ujarzmieniem niesfornych zagnieceń. Dopiął marynarkę, wygładzając szorstki materiał. Uświadomił sobie, iż w pośpiechu modowej niewiedzy, zapomniał o dopełniającym, niezbędnym krawacie. Spojrzał w lustro na zamglony, marmurowy zarys. Wyglądał dobrze. Przetarł powieki nabierając powietrza w rozedrgane płuca. Nadszedł czas ciężkiej konfrontacji z nowym wyzwaniem, zatopionym w prawdziwie kłamliwej gotowości. Powodzenia.
Wyznaczona lokacja przywitała dostojne oblicze odpowiednio wcześnie. Kultura wymagała długiego wyczekiwania na profil olśniewającej damy, zaszczycającej znamienite wydarzenie. Buty zatapiały się w miękkiej trawie. Sylwetka wydawała się wyprostowana, postawna, prezentująca najwyższą klasą. Dłonie splecione na plecach, zaciskały zdenerwowane palce. Odurzający aromat intensywnego piżma, drażnił nozdrza; uświadamiał o przedawkowaniu ulubionego zapachu. Twarz wyłapywała ostatnie promienie zachodzącego słońca, wypełniając odżywczą, bujną, majową scenerię. Najpiękniejszy z miesięcy akompaniował ślubnej wyjątkowości. Zamyślił się, lecz nie na długo. Eteryczna postać zbliżała się ku niemu, stawiając gładkie, posuwiste kroki. Oczy zalśniły ciepłym blaskiem, a usta wykrzywiły w mistycznym uśmiechu. Nie miał okazji, aby ujrzeć tak inną, wyjątkową wersję drogiej powierniczki. Zdumiony, porażony, zrobił nieśmiały krok, wystawiając ramię, aby mogli stać się pełnoprawnymi partnerami. Łagodny głos rozpoczął od krótkiego zaproszenia: – Czy Pani pozwoli? – zapytał szarmancko, przysuwając zgięty łokieć. Gdy kobieca dłoń wsunęła się w wyznaczoną przestrzeń, ulokował na niej roziskrzone tęczówki i z zapartym tchem powiedział: – Wyglądasz przepięknie. Wyjątkowo. – nie potrzebowała strojnych błyskotek, wystawnych sukien, malowanych ornamentów. Emanowała nadzwyczajną, kojącą energią, która w jednej chwili rozpłynęła się po całym jego ciele. Miała w sobie nieposkromione pokłady uroku przysparzającego stabilny grymas uśmiechu, wewnętrzny spokój i ukojenie. Przekraczając ogromną bramę znaleźli się na terenach bogatej posiadłości. Wszystkie elementy były dopracowane, przyciągały wzrok przybyłych uczestników. Zdawał sobie sprawę, iż zaprzyjaźniony ród uczyni ten dzień wyjątkowym, dopieści wszelkie szczegóły – nie mylił się. Z zapartym tchem doglądał dekoracji, czując jak partnerka intensywniej ściska jego ramię. Szepcze słowa, malujące rumieniec zawstydzenia. Odchrząknął. – Nie sądzę, że zwracają na mnie uwagę. – zapewnił, robiąc niepewne rozeznanie, szukając potwierdzenia. – Mimo wszystko dziękuję. Nie dorównam w tym tobie, ale naprawdę się starałem. – dodał z rozbawieniem, podążając za tłumem. Ceremonia miała odbyć się w głównym ogrodzie, pełnym orientalnych, kwiecistych roślin. Opływały zamek z każdej strony, dodając niewypowiedzianej atrakcyjności. Goście rozpoczęli korzystanie z prezentowanych atrakcji, zajmowanie wyznaczonych miejsc. Stanęli po lewej stronie, z brzegu, aby nie ograniczać widoczności. Oniemiale doglądał świąteczny rytuał, czując dumę, wzruszenie i ogromną radość. Cieszył się, iż osoba, która kilkanaście lat temu ocaliła młodzieńczy żywot, doznawała tak bezgranicznego szczęścia. Tonęła w objęciach ukochanej partnerki, wyglądającej niezwykle porywająco. Całkowicie skupił się na celebracji wchłaniając każdy, najdrobniejszy szczegół. Gdy doszło do przysięgi, zacisnął dłonie w wyraźnym przejęciu. Dopiero po krótkim czasie, gdy wszystko dobiegło końca odetchnął z ulgą, spoglądając na pokolorowane zachodem niebo. – Niesamowite… – zatrzymał w półsłowie, gdyż nie to atmosferyczne zjawisko wydawało się tak unikatowe. Zieleń sukienki od razu przyciągnęła jego uwagę. Niknęła w ciasnym tłumie ustawionym do składania życzeń. Reprezentowała osobę, którą mimo obawy, pragnął ujrzeć najbardziej. Jasne fale odbijały intensywne promienie, a on zamarł. Przełknął ślinę osłupiały, rozproszony, niespokojny. To ona. Była tu, teraz, na tym samym weselu. Kiedy przyszła, czy zabrała partnera? Czy powinien się przywitać? Czy mógł go znać? Niepokój, ukłucie zazdrości wpięło się w znerwicowane wnętrzności. Idąc w stronę kolejki, co jakiś czas zerkał w różne strony, wyszukując znajomej aparycji. Uwaga, szybko powróciła na właściwy tor, gdy stanął przed przepiękną młodą parą. Przez chwilę patrzył na nich z podziwem, kiwając głową w geście niedowierzania, uznania. – Nawet nie wiesz jaki jestem dumny Anthony. Cieszę się z całego serca, że mogę widzieć cię tak szczęśliwego u boku tak pięknej partnerki. – ukłonił się młodej damie, którą znał jedynie z opowieści. – Moi drodzy, chcę wam życzyć przede wszystkim spokoju na tej nowej, wyjątkowej drodze życia. Abyście pozbyli się zmartwień i korzystali z piękna wspólnego szczęścia. Jesteście niesamowici! – dodał donośnie. - Wszystkiego najlepszego! – kończąc wypowiedź, zakleszczył Macmillana w ciasnym uścisku klepiąc po plecach. Małżonkę ucałował w dłoń i na odchodne dorzucił: – Rio, musisz pilnować tego jegomościa. Niezły z niego łobuz. Mam nadzieję, że drobny upominek, będzie wam służył. Do zobaczenia na parkiecie. – mała figurka drewnianej łódeczki stała na stoliku wypełnionym prezentami. Ozdobny pergamin przypięty do żagli, głosił, iż w wyznaczonym miejscu, znajduje się jej pierwowzór. Własnoręcznie odnowiona, wyremontowana łódeczka, nad którą pracowali przez ostatnie, majowe wieczory. Stwierdzili, iż będzie to prezent nietypowy, niespotykany, ale na pewno od serca. Westchnął tęsknie chwytając dłoń Cory w pewnym uścisku. Odeszli na bok, a ciemnowłosy zabrał z patery dwa kieliszki szampana. Wręczył współtowarzyszce jeden z nich i rozejrzał się gwałtownie. Niedawny niepokój powrócił. – Idziemy zwiedzić ogród? – zaproponował nieśmiało. Pragnął ukrycia, momentu na intensywne przemyślenia.
| Pierwszy post, rzucam kością k6
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 29.04.20 2:29, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ogrody i polana
Szybka odpowiedź