Ogrody i polana
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody i polana
Posiadłość Macmillanów wydaje się dość skromna w stosunku do otaczającej ją wolnej przestrzeni. Dwór otoczony jest murem z blankami. Przed wejściem znajdują się ogrody z kwiatami w pastelowych kolorach i charakterystycznymi dla Puddlemere wrzosami. Tylna część wydaje się być pusta, z tego względu, że jest przeznaczona na różnego rodzaju aktywności (Quidditch, jeździectwo, szermierka).
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Zostałeś.
Mimo, że byłam tak okropna, tak obojętna, że odsuwałam od siebie wszystko mocniej, jeszcze bardziej, dokładniej. Zasłaniając się, wznosząc kolejny nietrwały, budowany na szybko mur mający jej pomóc, ją obronić. Składający się z obojętności, ciosów, okrutnych słów, chłodnego wyrazu twarzy, przeniesieniem całej winy, każdej jej najmniejszej drobinki.
Nadal tu byłeś. Mimo tego, że nic tak prawdę nie potrafiła ci jeszcze dać. Że wahała się. Bała. Była właściwie przerażona. Nieufna, niepewna, czy w ogóle potrafi jeszcze zaufać. Oddać się, wskoczyć całkowicie, zanurzyć się po czubek głowy, tak by znów pochłonęło ją to, czego nie chciała już znać. Była zraniona, szramy nie tylko zdobiły jej ciało, ale też serce i duszę. Rany, niewidoczne, a jednak tak bardzo wyraźne w jej spojrzeniu, zawodzenie, zachowaniu. Chciała, żeby robił wszystko dobrze, nie pozostawiając miejsca na błądzenie czy pomyłki. Wymagała niemożliwego. Wiedziała, że tak. Uprzedziła go, że taka będzie. Że inna, na razie, nie umie się stać. Atakowała sprawnie, dokładnie, celnie. Dokładnie tam, gdzie bolała najomcniej. Była okrutna i nie brała jeńców. Zabijała, odsuwała, chciała by odsunął się, zniechęcił, odszedł. I jednocześnie by został, wziął ją w ramiona, był przy niej. Walczyła. Ciągle walczyła. Ze sobą, z nim, z rycerzami, z zakonnikami. We śnie i na jawie. Ciągle w ruchu. Nigdy statycznie. Nie zatrzymywała się, podążając przed siebie uparcie. I była wykończona. Niemo wołała o wsparcie, zrozumienie, oparcie. Cienkie usta jednak zaciskała, nie mówiąc tego więcej już otwarcie.
Ciepła dłoń na jej własnej niosła wszystko to, czego potrzebowała. Przyzwolenie, na to, że może na chwilę stanąć. Na chwilę kilka krótkich chwil zaprzestać walki. Odetchnąć. Więc kiedy je poczuła, zwyczajną obecność nie oczekując od niej niczego. Tak naprawdę, niczego. Więc wszystko, każda jedna rzeczy, uczucie, emocja, którą trzymała na wodzy, którą odpychała na później, na kiedyś, na inną chwilę wybuchła wstrząsając niewielkim ciałem. Nie wiedziała jak długo płakała. Nie wiedziała kiedy w przypływie potrzeby przeniosła się bliżej, chciała być przy nim. Przy nim, czuła się bezpiecznie. Przy nim nie musiała być silna. Nie obawiała się płakać. Wypadać blado, wręcz krucho. A przecież taka nie była prawda? A może jednak, może sama najmocniej ze wszystkich się myliła.
Minut mijały, zimne jeszcze światło poranka osiadało na skórze, nie wiedziała jak długo wylewała wielkie łzy na jego klatkę piersiową. Ile czasu zajęło jej, żeby się uspokoić. Uniosła się ku górze, przesuwając dłonią po klatce piersiowej, zawisła nad nim. Mierząc zaczerwienionymi oczami jego twarz, badając ją. Ważąc słowa. Zastanawiając się, uchyliła wargi marszcząc brwi. Jej dłoń znalazła się wyżej, na jego policzku. Przesuwała palcami po skórze, krótkim zaroście, obejmując w końcu policzek. Który sam wtulił w jej dłoń. W końcu wypuszczając z ust jedno słowo. To wydawało się najodpowiedniejsze. Ciepły dotyk na ramieniu był zachęcający. Kojący. Przyjemny. Uśmiech na twarzy pociągający. Cholernie przystojny. A kiedy z jego ust potoczyła się odpowiedź, jej oczy zaszkliły się znów lekko. Wiedział co powiedzieć, czy mówił to co dyktowało mu serce? Tak bardzo chciała w to uwierzyć. Kolejne ze słów zabierały cichą prośbę. Wprowadzając ciszę, przeciągające się milczenie.
Uniósł się wyżej, znajdując się jeszcze bliżej, badała spojrzeniem jego twarz, każdą plamkę na tęczówce, pieprzyk na brodzie. Serce zabiło odrobinę mocniej. Wyraźniej, dokładniej. Oddech przyspieszył trochę. Większa dłoń odnalazła tą jej ułożoną na jego torsie. Wpatrywała się w niego na pozór spokojnie, łagodnie, czekała. A on pokonał dzielącą ich drogę, niewielki kawałek przestrzeni złączając ich usta ponownie.
Nie oponowała.
Przyjęła go zapadając się w chwili. Odurzając zapachem jego ciała, alkoholu, smakiem ognistej whisky. Potrzebowała tego. Potrzebowała jego, chociaż nie chciała - a może nawet nie umiała - przyznać się do tego nawet przed samą sobą. Wysunęła dłoń spod jego ujęcia, przenosząc ją wyżej, powoli dokładnie badając trasę do szyi. Tam przesunęła ją dalej, na kark, wplatając palce w krótkie włosy, przyciągając go mocniej, odkrywając że tak było… mniej wygodnie. Pociągnęła trochę pozwalając by znalazł się nad nią. Uwalniając drugą dłoń, która już nie musiała zajmować się podtrzymywaniem swojego ciała. Teraz, mogła badać jego.
- Tęskniłam trochę. - wymruczała w jego wargi, ostrożnie, niepewnie, kiedy ich usta na kilka chwil rozstały się ze sobą. Uniosła głowę, żeby nosem trącić jego nos, mierząc go jasnym wzrokiem. Oddychała szybciej, krew w żyłach biegła szybciej, buzowała, bębniła w czaszce zalewając ją falą euforii. Jasne włosy rozsypały się wokół głowy. Palce na karku bawiły się, badały, przesuwały po włosach, przechodząc znów na policzek, który objęła, uniosła trochę głowę by znów go pocałować. Nie chciała zostawać już sama. Nie chciała, żeby sobie poszedł. Druga wolna dłoń pomknęła najpierw po boku, przesuwając się na plecy. Badając ciało, którego jeszcze nie znała dobrze. Wędrowała, odkrywając nowe załamania. Przesuwając dłońmi uważnie, w końcu obie przesuwając na kark, wplatając w krótkie włosy. - Myślisz… - wyszeptała między pocałunkami. - ...że w tym wielkim pałacu, znajdziemy pokój w którym będziemy mogli pospać trochę? - zaproponowała cicho. Nie była niczego pewna, nie wiedziała już co myśleć. Ale jedno wiedziała, jedno dzisiaj chciała. Chciała zasnąć w jego ramionach, chciała mieć go dzisiaj przy sobie. A kiedy wszystkie emocje opadły, kiedy wyrzuciła z siebie wszystko, coraz mocniej czuła zmęczenie, które dobijało się z każdej strony.
Mimo, że byłam tak okropna, tak obojętna, że odsuwałam od siebie wszystko mocniej, jeszcze bardziej, dokładniej. Zasłaniając się, wznosząc kolejny nietrwały, budowany na szybko mur mający jej pomóc, ją obronić. Składający się z obojętności, ciosów, okrutnych słów, chłodnego wyrazu twarzy, przeniesieniem całej winy, każdej jej najmniejszej drobinki.
Nadal tu byłeś. Mimo tego, że nic tak prawdę nie potrafiła ci jeszcze dać. Że wahała się. Bała. Była właściwie przerażona. Nieufna, niepewna, czy w ogóle potrafi jeszcze zaufać. Oddać się, wskoczyć całkowicie, zanurzyć się po czubek głowy, tak by znów pochłonęło ją to, czego nie chciała już znać. Była zraniona, szramy nie tylko zdobiły jej ciało, ale też serce i duszę. Rany, niewidoczne, a jednak tak bardzo wyraźne w jej spojrzeniu, zawodzenie, zachowaniu. Chciała, żeby robił wszystko dobrze, nie pozostawiając miejsca na błądzenie czy pomyłki. Wymagała niemożliwego. Wiedziała, że tak. Uprzedziła go, że taka będzie. Że inna, na razie, nie umie się stać. Atakowała sprawnie, dokładnie, celnie. Dokładnie tam, gdzie bolała najomcniej. Była okrutna i nie brała jeńców. Zabijała, odsuwała, chciała by odsunął się, zniechęcił, odszedł. I jednocześnie by został, wziął ją w ramiona, był przy niej. Walczyła. Ciągle walczyła. Ze sobą, z nim, z rycerzami, z zakonnikami. We śnie i na jawie. Ciągle w ruchu. Nigdy statycznie. Nie zatrzymywała się, podążając przed siebie uparcie. I była wykończona. Niemo wołała o wsparcie, zrozumienie, oparcie. Cienkie usta jednak zaciskała, nie mówiąc tego więcej już otwarcie.
Ciepła dłoń na jej własnej niosła wszystko to, czego potrzebowała. Przyzwolenie, na to, że może na chwilę stanąć. Na chwilę kilka krótkich chwil zaprzestać walki. Odetchnąć. Więc kiedy je poczuła, zwyczajną obecność nie oczekując od niej niczego. Tak naprawdę, niczego. Więc wszystko, każda jedna rzeczy, uczucie, emocja, którą trzymała na wodzy, którą odpychała na później, na kiedyś, na inną chwilę wybuchła wstrząsając niewielkim ciałem. Nie wiedziała jak długo płakała. Nie wiedziała kiedy w przypływie potrzeby przeniosła się bliżej, chciała być przy nim. Przy nim, czuła się bezpiecznie. Przy nim nie musiała być silna. Nie obawiała się płakać. Wypadać blado, wręcz krucho. A przecież taka nie była prawda? A może jednak, może sama najmocniej ze wszystkich się myliła.
Minut mijały, zimne jeszcze światło poranka osiadało na skórze, nie wiedziała jak długo wylewała wielkie łzy na jego klatkę piersiową. Ile czasu zajęło jej, żeby się uspokoić. Uniosła się ku górze, przesuwając dłonią po klatce piersiowej, zawisła nad nim. Mierząc zaczerwienionymi oczami jego twarz, badając ją. Ważąc słowa. Zastanawiając się, uchyliła wargi marszcząc brwi. Jej dłoń znalazła się wyżej, na jego policzku. Przesuwała palcami po skórze, krótkim zaroście, obejmując w końcu policzek. Który sam wtulił w jej dłoń. W końcu wypuszczając z ust jedno słowo. To wydawało się najodpowiedniejsze. Ciepły dotyk na ramieniu był zachęcający. Kojący. Przyjemny. Uśmiech na twarzy pociągający. Cholernie przystojny. A kiedy z jego ust potoczyła się odpowiedź, jej oczy zaszkliły się znów lekko. Wiedział co powiedzieć, czy mówił to co dyktowało mu serce? Tak bardzo chciała w to uwierzyć. Kolejne ze słów zabierały cichą prośbę. Wprowadzając ciszę, przeciągające się milczenie.
Uniósł się wyżej, znajdując się jeszcze bliżej, badała spojrzeniem jego twarz, każdą plamkę na tęczówce, pieprzyk na brodzie. Serce zabiło odrobinę mocniej. Wyraźniej, dokładniej. Oddech przyspieszył trochę. Większa dłoń odnalazła tą jej ułożoną na jego torsie. Wpatrywała się w niego na pozór spokojnie, łagodnie, czekała. A on pokonał dzielącą ich drogę, niewielki kawałek przestrzeni złączając ich usta ponownie.
Nie oponowała.
Przyjęła go zapadając się w chwili. Odurzając zapachem jego ciała, alkoholu, smakiem ognistej whisky. Potrzebowała tego. Potrzebowała jego, chociaż nie chciała - a może nawet nie umiała - przyznać się do tego nawet przed samą sobą. Wysunęła dłoń spod jego ujęcia, przenosząc ją wyżej, powoli dokładnie badając trasę do szyi. Tam przesunęła ją dalej, na kark, wplatając palce w krótkie włosy, przyciągając go mocniej, odkrywając że tak było… mniej wygodnie. Pociągnęła trochę pozwalając by znalazł się nad nią. Uwalniając drugą dłoń, która już nie musiała zajmować się podtrzymywaniem swojego ciała. Teraz, mogła badać jego.
- Tęskniłam trochę. - wymruczała w jego wargi, ostrożnie, niepewnie, kiedy ich usta na kilka chwil rozstały się ze sobą. Uniosła głowę, żeby nosem trącić jego nos, mierząc go jasnym wzrokiem. Oddychała szybciej, krew w żyłach biegła szybciej, buzowała, bębniła w czaszce zalewając ją falą euforii. Jasne włosy rozsypały się wokół głowy. Palce na karku bawiły się, badały, przesuwały po włosach, przechodząc znów na policzek, który objęła, uniosła trochę głowę by znów go pocałować. Nie chciała zostawać już sama. Nie chciała, żeby sobie poszedł. Druga wolna dłoń pomknęła najpierw po boku, przesuwając się na plecy. Badając ciało, którego jeszcze nie znała dobrze. Wędrowała, odkrywając nowe załamania. Przesuwając dłońmi uważnie, w końcu obie przesuwając na kark, wplatając w krótkie włosy. - Myślisz… - wyszeptała między pocałunkami. - ...że w tym wielkim pałacu, znajdziemy pokój w którym będziemy mogli pospać trochę? - zaproponowała cicho. Nie była niczego pewna, nie wiedziała już co myśleć. Ale jedno wiedziała, jedno dzisiaj chciała. Chciała zasnąć w jego ramionach, chciała mieć go dzisiaj przy sobie. A kiedy wszystkie emocje opadły, kiedy wyrzuciła z siebie wszystko, coraz mocniej czuła zmęczenie, które dobijało się z każdej strony.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Został.
Przedzierając się przez wszystkie, wykreowane przeszkody. Przebijając twardy, wysoki mur obronny. Przyjmując szereg wyważonych, wycelowanych ciosów zatopionych w miękkiej tkance ciała. Te upodobały newralgiczne fragmenty: łomoczące serce, splątane wnętrzności, wrażliwe płuca, w których brakowało życiodajnego oddechu. Akceptując przeniesienie winy, zrzucenie odpowiedzialności za wszystkie popełnione przewinienia. Miał jej na sobie tak wiele; praktycznie nie czuł kolejnego, zesłanego ogniwa. Nie pozostawał jednak do końca odporny.
Był, gdyż wbrew pozorom nie miał dokąd pójść. Otoczony szeroką siatką różnorodnych osobistości pozostawał w sklepionej samotni. Opuszczony, skazany na własne, męczące towarzystwo. Zawsze tak było. Z biegiem lat doszedł do pewnej wprawy, niewymuszonej akceptacji. Nauczył się z tym żyć, funkcjonować normalnie wyłączając dominujące odczucia, takie jak: przywiązanie, samotność, krążącą po organizmie, wzmożoną sentymentalność. Był też wyrozumiały, posiadał nieskończone pokłady cierpliwości. Dawał jej czas na przyzwyczajenie, przyswojenie obcej, męskiej obecności. Miała prawo mu nie ufać. Podejrzewać o niekontrolowane wybryki, niewypowiedziane zniknięcia. Był ulotny, niedosięgniony; pracował nad stabilizacją oraz przynależnością. W swych drobnych dłoniach miała jedyną, nieskończoną władzę, aby spróbować go usidlić. Podobały mu się wybielone szramy. Przypomniały tak dobrze znane znaki, miały przecież ogromną moc. Chciał poznać ich pochodzenie, prześledzić krętą ścieżkę ulokowaną na każdym skrawku smukłego ciała. Nie będzie idealny choć na pewno się postara. Dorówna wyimaginowanym doskonałościom osadzonym głęboko w chłonnej podświadomości. Przeciwstawi wymaganiom, negatywnej energii, niespodziewanym atakom niosącym zwątpienie, przerażenie, rezygnację. Nie bał się okrucieństwa przedstawianego w zupełnie innym wymiarze. Wyczerpał przebijające cierpienie; było z nim zawsze, prawdopodobnie od urodzenia. Rzuci się w wir walki nie zważając na konsekwencje, nieznane rezultaty. Bo przecież też walczył z całym światem, a przede wszystkim sam ze sobą. Ze swoimi demonami pochodzącymi z najgłębszych otchłani piekieł. Diabeł istniał, tego mógł być pewien.
Drobny, niewinny gest niósł przesłanie. Ciepła skóra przekazywała elektryzujące impulsy. Dodawała odwagi, magnetyzmu, a przede wszystkim nadziei. Materializowała mglistą, poranną obecność, która mogła wydawać się złudzeniem, alkoholową halucynacją. Dotyk przekroczył pewne granice, uwolnił wzbierane emocje, które tak swobodnie wypłynęły na nasłonecznioną i chłodną powierzchnie. Te jego ukryły się głęboko, gdzieś we wnętrzu. Wszystko to co działo się na bagiennej polanie, przeżywał razem z nią. Bezsłownie, statycznie, nie otwierając zakleszczonych powiek. Tylko oddech zmieniał się przy każdym, przenikającym szlochu. Był szybszy, intensywniejszy, współgrający. Mogła przy nim płakać do woli.
Wilgoć podłoża mieszała się z wilgocią słonych łez wchłoniętych przez materiał koszuli. Lekki, majowy wiatr przenikał cienkie włókno, lecz bliskość drugiej, rozgrzewającej jednostki niwelował niewielki dyskomfort. Nie poruszał się. Leżał tak błogo, trwał w najdogodniejszej pozycji. Poczuł ruch, dłoń ulokowaną na szorstkim policzku. Przesunęła się po rysach, wyróżnikach, ozdobnych mankamentach. Śledziła układ, wyraźne zmiany. Był z nią szczery. Słowa, które tak gładko wydobywały się z jego ust, były prawdziwe, pochodzące prosto z kołaczącego, niezatrzymanego serca. Dlatego musiał to oznajmić, potwierdzić, przypieczętować. Przekraczając postawioną, cieniutką granicę połączył przeciwległe bieguny. Z ogromną zachłannością oddawał wibrujące emocje. Mogła je poczuć, odczuć, wyczuć. Wychodziły cyklicznie, z każdym, kolejnym, zachłannym pocałunkiem. Dłoń zacisnęła się na tej mniejszej, drobniejszej, gładszej demonstrowała napotkaną, napływającą siłę. Zatracił się w niej doszczętnie. Przerywając czynność tylko na chwilę, uniósł się do pozycji półsiedzącej. Poprawił wygodę oraz manewr swobodnego ruchu. Wolna dłoń powędrowała w gęste, jaśniejące kosmyki. Prześlizgiwał przez nie swe długie place, czując jak rozsypują się z niewymuszoną lekkością. Miękkie, delikatne, przyjemne - tak jak skóra. Czuł jak przeciwstawna dłoń wędruje w okolice rozpalonego karku. Mrowiła, drażniła, poznawała - od początku, bez końca. Uśmiechną się prosto w kuszące usta. Nie dowierzał, smakował ów chwilę, celebrował momenty. Mogły być nieprzerwalne, nieskończone.
Zaśmiał się gdy wymruczała tak znaczące słowa. Serce kołatało niebezpieczne wyrywane z umięśnionej piersi. Oddychał szybko, niebezpiecznie. Oparł swe czoło o jej czoło i spojrzał w bliźniacze tęczówki: wyraziście, znacząco, z nieskrywanym umiłowaniem. Miał szczęście. Cholerne szczęście.
– Ja bardziej. – wyszeptał mrukliwie nie zmniejszając odległości. Nie chciał przerywać czynności, dlatego pospiesznie, ponownie musnął kuszące wargi. Dłonie przesunął w okolice żuchwy, zaciskając na niej palce. – Jesteś piękna. – dodał w tej samej tonacji, chcąc napawać się tym bajeczny widokiem. Zachować obraz w bezdennej pamięci.
Znów się uśmiechnął. Tak pełnie, perliście, zapominając o zmęczeniu, chłodzie i całym otaczającym świecie. Mogli tu zostać, już na zawsze. Złożył pocałunki na policzkach, nosie oraz brodzie, podczas gdy ona zapoznawała się ze schematem i elementami męskiego ciała. Części poznawcze ponownie przesunęły się w stronę karku. Spojrzenia złączyły w jedność, on wysłuchał. Odwlekał odpowiedź w kolejnej fali podniosłych uniesień. Wymamrotał jedynie krótkie: – Mhmm… – na jednym oddechu. Odsunęła się, dokończyła wypowiedź, a on jęknął boleśnie. Westchnął przyglądając się uważnie, ciekawsko. Próbował zebrać otumanione, rozbiegane myśli. Obecnie była w nich tylko ona. Nie pamiętał jak poprawnie konstruować zdania. Pokiwał głową. – Tak. – wyrzucił nagle otępiały, oniemiały, rozkojarzony. Mrowiły go usta, ciało domagało się bliskości. Coś ty ze mną zrobiła? – Możemy iść i czegoś poszukać. - dodał pospiesznie, uzupełniająco i niemalże od razu, z trudem poderwał się do góry. Mięśnie zabolały okrutnie, zachwiał się niekontrolowanie. Słońce przygrzewało z coraz większą intensywnością, wtłaczając w dzień rozgrzewające promienie. Uchwycił marynarkę leżącą w zielonej gęstwinie. Wystawił rękę, aby pomóc podnieść się oblubienicy: – Chodź.
Gęsta, krzaczasta gęstwina pozostała za ich plecami. Była symbolem, odrodzeniem.
Znalezienie idealnej komnaty okazało się niezwykle prostą czynnością. Te przeznaczone dla weselnych gości zajmowały wschodnie skrzydło ogromnego pałacu. Była bajeczna, elegancka w odcieniu pastelowego błękitu. Nie mieli siły, aby napawać się niesamowitym widokiem. Mężczyzna nie pozbywając się ubrania, runął na łóżko jako pierwszy. Pociągnął za sobą jaśniejącą postać. Zieleń sukienki kontrastowała z różową, miękką pościelą. Nie puszczał jej dłoni, położył ją sobie na piersi. I choć wzrok błądził po ozdobnym suficie, sen odpłynął w nieznane, czuł szczęście. Ogromne, uskrzydlające szczęście wypełniające najdrobniejsze kanaliki. Serce wirowało w nieokiełznanym, niesamowitym tańcu. Usta wykrzywiały w błogim uśmiechu czując hipnotyzującą obecność. Była tu, tuż obok. Prawdziwa, materialna, niewyśniona. Nie dowierzał. Musiał to sprawdzić. Obrócił się lekko w jej stronę. Zatrzymał wzrok. Patrzył na nią długo, uważnie: – Czuję się szczęśliwy. Tak naprawdę szczęśliwy. – bo tak było. Nie umiał umiejscowić większej ilości słów. Pocałował ją mocno, ale na chwilę. Przysunął bliżej, zacisnął palce. Zamknął oczy. Mógł zapaść w jednostajny, nieprzerwalny, niezwykle błogi sen.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przedzierając się przez wszystkie, wykreowane przeszkody. Przebijając twardy, wysoki mur obronny. Przyjmując szereg wyważonych, wycelowanych ciosów zatopionych w miękkiej tkance ciała. Te upodobały newralgiczne fragmenty: łomoczące serce, splątane wnętrzności, wrażliwe płuca, w których brakowało życiodajnego oddechu. Akceptując przeniesienie winy, zrzucenie odpowiedzialności za wszystkie popełnione przewinienia. Miał jej na sobie tak wiele; praktycznie nie czuł kolejnego, zesłanego ogniwa. Nie pozostawał jednak do końca odporny.
Był, gdyż wbrew pozorom nie miał dokąd pójść. Otoczony szeroką siatką różnorodnych osobistości pozostawał w sklepionej samotni. Opuszczony, skazany na własne, męczące towarzystwo. Zawsze tak było. Z biegiem lat doszedł do pewnej wprawy, niewymuszonej akceptacji. Nauczył się z tym żyć, funkcjonować normalnie wyłączając dominujące odczucia, takie jak: przywiązanie, samotność, krążącą po organizmie, wzmożoną sentymentalność. Był też wyrozumiały, posiadał nieskończone pokłady cierpliwości. Dawał jej czas na przyzwyczajenie, przyswojenie obcej, męskiej obecności. Miała prawo mu nie ufać. Podejrzewać o niekontrolowane wybryki, niewypowiedziane zniknięcia. Był ulotny, niedosięgniony; pracował nad stabilizacją oraz przynależnością. W swych drobnych dłoniach miała jedyną, nieskończoną władzę, aby spróbować go usidlić. Podobały mu się wybielone szramy. Przypomniały tak dobrze znane znaki, miały przecież ogromną moc. Chciał poznać ich pochodzenie, prześledzić krętą ścieżkę ulokowaną na każdym skrawku smukłego ciała. Nie będzie idealny choć na pewno się postara. Dorówna wyimaginowanym doskonałościom osadzonym głęboko w chłonnej podświadomości. Przeciwstawi wymaganiom, negatywnej energii, niespodziewanym atakom niosącym zwątpienie, przerażenie, rezygnację. Nie bał się okrucieństwa przedstawianego w zupełnie innym wymiarze. Wyczerpał przebijające cierpienie; było z nim zawsze, prawdopodobnie od urodzenia. Rzuci się w wir walki nie zważając na konsekwencje, nieznane rezultaty. Bo przecież też walczył z całym światem, a przede wszystkim sam ze sobą. Ze swoimi demonami pochodzącymi z najgłębszych otchłani piekieł. Diabeł istniał, tego mógł być pewien.
Drobny, niewinny gest niósł przesłanie. Ciepła skóra przekazywała elektryzujące impulsy. Dodawała odwagi, magnetyzmu, a przede wszystkim nadziei. Materializowała mglistą, poranną obecność, która mogła wydawać się złudzeniem, alkoholową halucynacją. Dotyk przekroczył pewne granice, uwolnił wzbierane emocje, które tak swobodnie wypłynęły na nasłonecznioną i chłodną powierzchnie. Te jego ukryły się głęboko, gdzieś we wnętrzu. Wszystko to co działo się na bagiennej polanie, przeżywał razem z nią. Bezsłownie, statycznie, nie otwierając zakleszczonych powiek. Tylko oddech zmieniał się przy każdym, przenikającym szlochu. Był szybszy, intensywniejszy, współgrający. Mogła przy nim płakać do woli.
Wilgoć podłoża mieszała się z wilgocią słonych łez wchłoniętych przez materiał koszuli. Lekki, majowy wiatr przenikał cienkie włókno, lecz bliskość drugiej, rozgrzewającej jednostki niwelował niewielki dyskomfort. Nie poruszał się. Leżał tak błogo, trwał w najdogodniejszej pozycji. Poczuł ruch, dłoń ulokowaną na szorstkim policzku. Przesunęła się po rysach, wyróżnikach, ozdobnych mankamentach. Śledziła układ, wyraźne zmiany. Był z nią szczery. Słowa, które tak gładko wydobywały się z jego ust, były prawdziwe, pochodzące prosto z kołaczącego, niezatrzymanego serca. Dlatego musiał to oznajmić, potwierdzić, przypieczętować. Przekraczając postawioną, cieniutką granicę połączył przeciwległe bieguny. Z ogromną zachłannością oddawał wibrujące emocje. Mogła je poczuć, odczuć, wyczuć. Wychodziły cyklicznie, z każdym, kolejnym, zachłannym pocałunkiem. Dłoń zacisnęła się na tej mniejszej, drobniejszej, gładszej demonstrowała napotkaną, napływającą siłę. Zatracił się w niej doszczętnie. Przerywając czynność tylko na chwilę, uniósł się do pozycji półsiedzącej. Poprawił wygodę oraz manewr swobodnego ruchu. Wolna dłoń powędrowała w gęste, jaśniejące kosmyki. Prześlizgiwał przez nie swe długie place, czując jak rozsypują się z niewymuszoną lekkością. Miękkie, delikatne, przyjemne - tak jak skóra. Czuł jak przeciwstawna dłoń wędruje w okolice rozpalonego karku. Mrowiła, drażniła, poznawała - od początku, bez końca. Uśmiechną się prosto w kuszące usta. Nie dowierzał, smakował ów chwilę, celebrował momenty. Mogły być nieprzerwalne, nieskończone.
Zaśmiał się gdy wymruczała tak znaczące słowa. Serce kołatało niebezpieczne wyrywane z umięśnionej piersi. Oddychał szybko, niebezpiecznie. Oparł swe czoło o jej czoło i spojrzał w bliźniacze tęczówki: wyraziście, znacząco, z nieskrywanym umiłowaniem. Miał szczęście. Cholerne szczęście.
– Ja bardziej. – wyszeptał mrukliwie nie zmniejszając odległości. Nie chciał przerywać czynności, dlatego pospiesznie, ponownie musnął kuszące wargi. Dłonie przesunął w okolice żuchwy, zaciskając na niej palce. – Jesteś piękna. – dodał w tej samej tonacji, chcąc napawać się tym bajeczny widokiem. Zachować obraz w bezdennej pamięci.
Znów się uśmiechnął. Tak pełnie, perliście, zapominając o zmęczeniu, chłodzie i całym otaczającym świecie. Mogli tu zostać, już na zawsze. Złożył pocałunki na policzkach, nosie oraz brodzie, podczas gdy ona zapoznawała się ze schematem i elementami męskiego ciała. Części poznawcze ponownie przesunęły się w stronę karku. Spojrzenia złączyły w jedność, on wysłuchał. Odwlekał odpowiedź w kolejnej fali podniosłych uniesień. Wymamrotał jedynie krótkie: – Mhmm… – na jednym oddechu. Odsunęła się, dokończyła wypowiedź, a on jęknął boleśnie. Westchnął przyglądając się uważnie, ciekawsko. Próbował zebrać otumanione, rozbiegane myśli. Obecnie była w nich tylko ona. Nie pamiętał jak poprawnie konstruować zdania. Pokiwał głową. – Tak. – wyrzucił nagle otępiały, oniemiały, rozkojarzony. Mrowiły go usta, ciało domagało się bliskości. Coś ty ze mną zrobiła? – Możemy iść i czegoś poszukać. - dodał pospiesznie, uzupełniająco i niemalże od razu, z trudem poderwał się do góry. Mięśnie zabolały okrutnie, zachwiał się niekontrolowanie. Słońce przygrzewało z coraz większą intensywnością, wtłaczając w dzień rozgrzewające promienie. Uchwycił marynarkę leżącą w zielonej gęstwinie. Wystawił rękę, aby pomóc podnieść się oblubienicy: – Chodź.
Gęsta, krzaczasta gęstwina pozostała za ich plecami. Była symbolem, odrodzeniem.
Znalezienie idealnej komnaty okazało się niezwykle prostą czynnością. Te przeznaczone dla weselnych gości zajmowały wschodnie skrzydło ogromnego pałacu. Była bajeczna, elegancka w odcieniu pastelowego błękitu. Nie mieli siły, aby napawać się niesamowitym widokiem. Mężczyzna nie pozbywając się ubrania, runął na łóżko jako pierwszy. Pociągnął za sobą jaśniejącą postać. Zieleń sukienki kontrastowała z różową, miękką pościelą. Nie puszczał jej dłoni, położył ją sobie na piersi. I choć wzrok błądził po ozdobnym suficie, sen odpłynął w nieznane, czuł szczęście. Ogromne, uskrzydlające szczęście wypełniające najdrobniejsze kanaliki. Serce wirowało w nieokiełznanym, niesamowitym tańcu. Usta wykrzywiały w błogim uśmiechu czując hipnotyzującą obecność. Była tu, tuż obok. Prawdziwa, materialna, niewyśniona. Nie dowierzał. Musiał to sprawdzić. Obrócił się lekko w jej stronę. Zatrzymał wzrok. Patrzył na nią długo, uważnie: – Czuję się szczęśliwy. Tak naprawdę szczęśliwy. – bo tak było. Nie umiał umiejscowić większej ilości słów. Pocałował ją mocno, ale na chwilę. Przysunął bliżej, zacisnął palce. Zamknął oczy. Mógł zapaść w jednostajny, nieprzerwalny, niezwykle błogi sen.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 19.01.21 2:05, w całości zmieniany 1 raz
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie oponowała, kiedy przekroczył dzielący ich dystans. Nie odsunęła się. Wręcz przeciwnie, przysunęła, przesunęła dłonią po ciele. Chciała go poznać. Zapachy uderzały uderzająco w nozdrza sprawiając, że przestał się liczyć świat. Zaciskała cienkie palce na brodzie, oddając pocałunki, które na chwilę przestały płynąć, kiedy z jej ust potoczyło się krótkie wyznanie zakończone niepewnym gestem. Ułożyła na powrót głowę na trawie, oddychając szybciej, serce waliło jej jak oszalałe, kiedy jego czoło dotykało jej. Wpatrywała się w jego tęczówki chłonąc wszystko to, co próbował przekazać jej bez słów. Odnajdując jej wargi ponownie.
- Nie licytuj, Rinehe... - odcięła się między pocałunkami, odrobinę pewniej, ale łagodnie. Zanim jednak skończyła zdanie, jego wargi znów przylgnęły do tych, należących do niej. Więc i ona odrobinę go przyciągnęła. Męski dotyk był otumaniający, oszałamiający, tak bardzo upragniony. Ciepłe palce przesuwające się po skórze rozsypały każde miejsce, którego musnęły. Uniosła zachęcająco kącik ust ku górze kiedy z jego ust wysunął się komplement, przesuwając palcami po włosach. Jedna z dłoni przemknęła na przód, przesuwając dłuższy kosmyk na czole. Kiedy on to mówił, kiedy tak mówił, naprawdę była skora uwierzyć mu w padające słowa. Wpatrywała się w niego wielkimi oczami, ufnie, rozchylając wargi, kiedy serce tłukło się jak szalone w klatce. Kiedy jego usta znów zaczęły wędrówkę, odkrywając inne miejsca na jej twarzy mimowolnie odchyliła głowę, czując, przyjemne pulsowanie w każdym miejscu, które zwiedziły jego usta. Przesuwała dłonie, badała, poznawała, odkrywała. Smakowała dotykiem, zapamiętywała strukturę. Jakby nie miała spróbować ich już nigdy więcej, łakomie, gwałtownie wręcz, czasem mocniej zaciskając palce na miejscu w którym właśnie się znajdowały.
W końcu wypuściła pomiędzy nich pytanie, może propozycję, przyjmując w odpowiedzi ciche mruknięcie, które warunkowało coraz wyraźniejszy powrót do rejestrowania otoczenia i czasu. Wpatrywała się w jego niebieskie spojrzenie patrząc jak ucieka z niego chwilowy zamęt. Dłoń nieśmiesznie, mimowolnie, nadal przeczesywała krótkie włosy na karku. Bawiąc się nimi, czekając, przepuszczając między końcówkami. W końcu otrzymała odpowiedź, leżała jeszcze, próbując złapać powietrze. Uspokoić oddech. Przywrócić się do normalności. Złapała za wyciągniętą ku niej rękę nie oponując. Dając się prowadzić ku posiadłości, tylko raz obróciła się za siebie, spoglądając na zielone wzgórze z którego właśnie schodzili.
Zaciskała mocno dłoń na tej, którą do niej wyciągnął, te samoistnie, naturalnie, splotły się ze sobą. Podążała za nim, co jakiś czas zerkając ku górze. Wiele myśli przemknęło przez jej głowę. Wiele sprzecznych uczuć zderzało się ze sobą. Ponoć miała prawo też do szczęścia, ponoć mogła na nie pozwolić sobie. Czemu więc czasami w niektórych momentach czuła się jak podły zdrajca?
Znalezienie komnaty nie zajęło długo. Nie bardzo liczyło się dla niej, co ma w sobie, jeśli posiada łóżko, na którym będzie mogła chwilę odetchnąć. Pozwoliła by pociągnął ją na nie, ku sobie, opadając obok. Podciągnęła wolną z dłoni pod głowę, wolną pozostawiając jemu. Czuła bijące od niego ciepło. Oczy z każdą chwilą były coraz cięższe. Unosiła je, by spojrzeć na jego profil z coraz większym trudem i wysiłkiem. Resztką podświadomości zarejestrowała, że przewrócił się na bok. Słowa trochę rozwiały się po drodze.
- Nie jesteś… - zaczęła cicho, przerywając, żeby oddać pocałunek, już ledwie przytomnie. - ...sam. - szepnęła, unosząc rękę, żeby móc nią objąć go trochę. Wplotła nogę, przysuwając się ufnie. Pozwalając, by sen - mimo obaw - zgarnął ją ze sobą.
Nie była pewna, czy tej nocy śniła cokolwiek, czy to umknęła wraz z ciepłą dłonią, przyciągająca ją mocniej kiedy zadrżała od jakiegoś koszmaru, który przeciął jej drogę. Kiedy otworzyła oczy, czuła się jakby… spokojniej. Ręka gdzieś w czasie snu przesunęła się tak, że teraz jej dłoń znajdowała się kawałek za karkiem. Zaczęła nią przesuwać leniwie, dają sobie jeszcze chwilę, jeszcze czas. wplatając palce w krótkie włosy. Przesuwając opuszkiem palca po policzku, odsuwając ciemny kosmyk z czoła. Badała, sprawdzała, odkrywała od nowa. Kradnąc samej sobie na to czas.
- Vinnie. - powiedziała cicho, kiedy i jego tęczówki otworzyły się, spoglądając na jej twarz. Jeszcze zaspane, nieobecne. Wiedziała, że to ona była odpowiedzialna za przebudzenie. Dłoń rozmyślnie przesuwała się po przystojnej twarzy, lekko, nieśpiesznie. - Muszę iść, mam do załatwienia kilka spraw. - jej wzrok ześlizgnął się z niego, zawieszając na zegarze który wskazywał godzinę. Dwa błękity powróciły na wcześniejsze miejsce. Wyciągnęła się lekko, żeby dotknąć swoimi jego warg. Trochę niepewnie, trochę nieśmiało, jakby z obawą. Zsunęła nogi na za łóżko, wsuwając je w buty i podniosła się wygładzając jakąś fałdę na sukience, mimo że cała i tak była pognieciona. Ruszyła do drzwi przy których zatrzymała się z dłonią na klamce. Odwróciła głowę w jego kierunku. - Zapomniałam ci wczoraj powiedzieć. - zaczęła, przekrzywiając odrobinę głową na krótką chwilę marszcząc brwi, zakładając za ucho kilka jasnych kosmyków. - Nie potrzebuję gwiazd. Wystarczy, jeśli zechcesz przy mnie... - urwała na chwilę - ...ze mną... - spróbowała jeszcze raz ale ta prośba nie potrafiła przejść jej jeszcze całkiem przez usta. Nadal się bała. - Nie potrzebuję gwiazd. -zapewniła więc jeszcze raz zamiast tego. Miała nadzieję, że zrozumie, co próbuje powiedzieć. Że nie potrzebowała wszystkiego, nie potrzebowała niemożliwe. On w zupełności był w stanie jej wystarczyć. A może - z czego pewnie nawet nie zdawała sobie jeszcze sprawy - być czymś więcej, niż spodziewała się, że los może jej dać. Zamknięcie drzwi ustąpiło pod naciskiem jej dłoni. Wyszła na korytarz w którym zrobiła kilka kroków, by wrócić się i wetknąć głowę przez drzwi. - Przeproś Florę. - rozmyślnie przekręciła jej imię, mimo wszystko nadal była piękną blondynkę odrobinę zazdrosna. Nawet trochę bardziej, niż odrobinę. Po tych słowach zniknęła, nie pojawiając się już więcej w drzwiach.
| zt
- Nie licytuj, Rinehe... - odcięła się między pocałunkami, odrobinę pewniej, ale łagodnie. Zanim jednak skończyła zdanie, jego wargi znów przylgnęły do tych, należących do niej. Więc i ona odrobinę go przyciągnęła. Męski dotyk był otumaniający, oszałamiający, tak bardzo upragniony. Ciepłe palce przesuwające się po skórze rozsypały każde miejsce, którego musnęły. Uniosła zachęcająco kącik ust ku górze kiedy z jego ust wysunął się komplement, przesuwając palcami po włosach. Jedna z dłoni przemknęła na przód, przesuwając dłuższy kosmyk na czole. Kiedy on to mówił, kiedy tak mówił, naprawdę była skora uwierzyć mu w padające słowa. Wpatrywała się w niego wielkimi oczami, ufnie, rozchylając wargi, kiedy serce tłukło się jak szalone w klatce. Kiedy jego usta znów zaczęły wędrówkę, odkrywając inne miejsca na jej twarzy mimowolnie odchyliła głowę, czując, przyjemne pulsowanie w każdym miejscu, które zwiedziły jego usta. Przesuwała dłonie, badała, poznawała, odkrywała. Smakowała dotykiem, zapamiętywała strukturę. Jakby nie miała spróbować ich już nigdy więcej, łakomie, gwałtownie wręcz, czasem mocniej zaciskając palce na miejscu w którym właśnie się znajdowały.
W końcu wypuściła pomiędzy nich pytanie, może propozycję, przyjmując w odpowiedzi ciche mruknięcie, które warunkowało coraz wyraźniejszy powrót do rejestrowania otoczenia i czasu. Wpatrywała się w jego niebieskie spojrzenie patrząc jak ucieka z niego chwilowy zamęt. Dłoń nieśmiesznie, mimowolnie, nadal przeczesywała krótkie włosy na karku. Bawiąc się nimi, czekając, przepuszczając między końcówkami. W końcu otrzymała odpowiedź, leżała jeszcze, próbując złapać powietrze. Uspokoić oddech. Przywrócić się do normalności. Złapała za wyciągniętą ku niej rękę nie oponując. Dając się prowadzić ku posiadłości, tylko raz obróciła się za siebie, spoglądając na zielone wzgórze z którego właśnie schodzili.
Zaciskała mocno dłoń na tej, którą do niej wyciągnął, te samoistnie, naturalnie, splotły się ze sobą. Podążała za nim, co jakiś czas zerkając ku górze. Wiele myśli przemknęło przez jej głowę. Wiele sprzecznych uczuć zderzało się ze sobą. Ponoć miała prawo też do szczęścia, ponoć mogła na nie pozwolić sobie. Czemu więc czasami w niektórych momentach czuła się jak podły zdrajca?
Znalezienie komnaty nie zajęło długo. Nie bardzo liczyło się dla niej, co ma w sobie, jeśli posiada łóżko, na którym będzie mogła chwilę odetchnąć. Pozwoliła by pociągnął ją na nie, ku sobie, opadając obok. Podciągnęła wolną z dłoni pod głowę, wolną pozostawiając jemu. Czuła bijące od niego ciepło. Oczy z każdą chwilą były coraz cięższe. Unosiła je, by spojrzeć na jego profil z coraz większym trudem i wysiłkiem. Resztką podświadomości zarejestrowała, że przewrócił się na bok. Słowa trochę rozwiały się po drodze.
- Nie jesteś… - zaczęła cicho, przerywając, żeby oddać pocałunek, już ledwie przytomnie. - ...sam. - szepnęła, unosząc rękę, żeby móc nią objąć go trochę. Wplotła nogę, przysuwając się ufnie. Pozwalając, by sen - mimo obaw - zgarnął ją ze sobą.
Nie była pewna, czy tej nocy śniła cokolwiek, czy to umknęła wraz z ciepłą dłonią, przyciągająca ją mocniej kiedy zadrżała od jakiegoś koszmaru, który przeciął jej drogę. Kiedy otworzyła oczy, czuła się jakby… spokojniej. Ręka gdzieś w czasie snu przesunęła się tak, że teraz jej dłoń znajdowała się kawałek za karkiem. Zaczęła nią przesuwać leniwie, dają sobie jeszcze chwilę, jeszcze czas. wplatając palce w krótkie włosy. Przesuwając opuszkiem palca po policzku, odsuwając ciemny kosmyk z czoła. Badała, sprawdzała, odkrywała od nowa. Kradnąc samej sobie na to czas.
- Vinnie. - powiedziała cicho, kiedy i jego tęczówki otworzyły się, spoglądając na jej twarz. Jeszcze zaspane, nieobecne. Wiedziała, że to ona była odpowiedzialna za przebudzenie. Dłoń rozmyślnie przesuwała się po przystojnej twarzy, lekko, nieśpiesznie. - Muszę iść, mam do załatwienia kilka spraw. - jej wzrok ześlizgnął się z niego, zawieszając na zegarze który wskazywał godzinę. Dwa błękity powróciły na wcześniejsze miejsce. Wyciągnęła się lekko, żeby dotknąć swoimi jego warg. Trochę niepewnie, trochę nieśmiało, jakby z obawą. Zsunęła nogi na za łóżko, wsuwając je w buty i podniosła się wygładzając jakąś fałdę na sukience, mimo że cała i tak była pognieciona. Ruszyła do drzwi przy których zatrzymała się z dłonią na klamce. Odwróciła głowę w jego kierunku. - Zapomniałam ci wczoraj powiedzieć. - zaczęła, przekrzywiając odrobinę głową na krótką chwilę marszcząc brwi, zakładając za ucho kilka jasnych kosmyków. - Nie potrzebuję gwiazd. Wystarczy, jeśli zechcesz przy mnie... - urwała na chwilę - ...ze mną... - spróbowała jeszcze raz ale ta prośba nie potrafiła przejść jej jeszcze całkiem przez usta. Nadal się bała. - Nie potrzebuję gwiazd. -zapewniła więc jeszcze raz zamiast tego. Miała nadzieję, że zrozumie, co próbuje powiedzieć. Że nie potrzebowała wszystkiego, nie potrzebowała niemożliwe. On w zupełności był w stanie jej wystarczyć. A może - z czego pewnie nawet nie zdawała sobie jeszcze sprawy - być czymś więcej, niż spodziewała się, że los może jej dać. Zamknięcie drzwi ustąpiło pod naciskiem jej dłoni. Wyszła na korytarz w którym zrobiła kilka kroków, by wrócić się i wetknąć głowę przez drzwi. - Przeproś Florę. - rozmyślnie przekręciła jej imię, mimo wszystko nadal była piękną blondynkę odrobinę zazdrosna. Nawet trochę bardziej, niż odrobinę. Po tych słowach zniknęła, nie pojawiając się już więcej w drzwiach.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
15-08-1957 r.
Tego dnia słońce przyjemnie grzało. Zazwyczaj obecna mgła nie przedzierała się przez las do ogrodu rezydencji. Anthony wyraźnie odczuwał ciepło na swoich plecach, które w żaden sposób nie mógł porównać do słońca nad Morzem Adriatyckim. Ach te wspomnienia… W domu jednak czuł się znacznie lepiej niż przez te kilka lat, bez względu na to ile razy by marudził o tym, że chętnie z powrotem uciekłby w wiadomym kierunku. Miał także cel, który dawał mu pokłady niecodziennej energii. W końcu czuł się potrzebny, a u boku miał swoją piękną i ukochaną żonę (choć akurat w tym momencie nie była w pobliżu).
Nie miał nic przeciwko słońcu, nawet jeżeli znaczyło to przybranie zupełnie innego koloru na twarzy, szyi i nogach po dłuższym czasie. Pochłonięty był czymś zupełnie innym niż pogoda. Do pewnego stopnia chroniła go biała, lniana, ale już pobrudzona koszula i spodnie podwinięte do połowy łydki. Włosy rozchodziły mu się na wszystkie strony, na twarzy miał ślad po tym jak zanurkował twarzą w ziemię. W żadnym stopniu nie przypominał typowego arystokraty. Nie był jedyny w tym nieszlacheckim wyglądzie. Zresztą w kręgu stworzonym przez swoich krewnych i parę zaprzyjaźnionych rodzin nie chodziło o ładny wygląd, a o dobrą zabawę i ćwiczenia dla ciała. Już niemal wszyscy nosili oznaki tarzania się po ziemi, a niektórzy już mieli oznaki solidnego manta, które przydarzyło im się wbrew zasadom. Tak zwyczajnie wyglądały zapasy, zainicjowane przez jednego z wujków i chętnych siniaków młodzieniaszków. Każdy coś krzyczał wspierając jednego z zapaśników i Anthony nie był tutaj wyjątkiem.
To był naprawdę przyjemny dzień, dzień w którym mógłby choćby na chwilę zapomnieć o wojnie, choć tak właściwie zapasy miały na celu wzmocnienie ducha i mięśni, żeby lepiej przygotować się na wszystko. Nie mówiąc o tym, że mógł zwyczajnie odetchnął od wszelkich obowiązków i spędzić później czas ze swoją uroczą małżonką. Tak przynajmniej było, dopóki jeden z zapaśników nie posądził drugiego o oszukiwanie. Odpoczynek zamienił się w jedną wielką bójkę, która z całą pewnością nie byłaby niczym przyjemnym dla „normalnego” szlachcica.
Nie myśląc zbyt wiele, Anthony wycofał się z kręgu, tak samo jak kilka starszych krewnych. Niech się młodzi biją, on nie był stary, ale zdecydowanie nie miał zamiaru ponownie tłumaczyć się Rii. Za to mógł na spokojnie sięgnął po piersiówkę, która spoczywała na trawie. I wtedy właśnie zauważył w oddali znajomą sylwetkę.
– Mamy gościa – rzucił w stronę starszych krewnych, który stali obok niego. Piersiówkę wręczył kuzynowi i ruszył w stronę damskiej sylwetki. W międzyczasie sięgnął po skrawek swojej koszuli i otarł nią swoją twarz. – ‘Annah! – Zawołał radośnie, próbując przywołać swoje włosy do porządku. – Nie zapomniałaś drogi do nas! – To była ironia, ale naprawdę cieszył się z jej obecności. – Wybacz za wygląd! – wytłumaczył się, kiedy już zbliżył się na tyle, że nie musiał krzyczeć. – Ćwiczymy – dodał, nie zdając sobie sprawy z tego, że w tle dochodziło do rękoczynów i zaczęła lać się krew z nosa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 07.04.21 17:35, w całości zmieniany 2 razy
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pogoda była wspaniała, lato ich rozpieszczało. Po tych zawirowaniach pogodowych dobrze było wyjść na dwór w przewiewnej bluzce i krótszej spódnicy, nie bojąc się, że w przeciągu parę godzin temperatura spadnie o kilkanaście stopni. Jej policzki były juz rumiane. Praca w oazie na świeżym powietrzu sprawiała, że jej blada skóra muśnięta była słońcem, barwiąc ją na lekko oliwkowy odcień na rękach, nosie, pokrytym paroma piegami lata i wystających kościach policzkowych. Wybierając się w odwiedziny do Anthony’ego stoczyła prawdziwą batalię z samą sobą, poszukując w swojej skąpej szafie w Somerset odpowiedniego stroju. Żadna sukienka nie wydawała jej się dostatecznie dobra w odwiedziny do Macmillanów; większość tego, co uznałaby za odpowiednie zostało w londyńskim mieszkaniu. Dla odrobiny elegancji upięła luźno włosy, starając się uczynić to tak, by żaden niesforny kosmyk nie wypadł jej przypadkiem przy twarzy. Cieszyła się z tego spotkania. Nie tylko dlatego, że miała mu wiele do powiedzenia i obszerne podziękowania do złożenia. Dawno się nie widzieli.
Mama mawiała, że nie wypadało przychodzić w gości z pustymi rękami, dlatego — choć skromnie — zabrała ze sobą koszyczek świeżo przygotowanych przetworów z pierwszych malin. Na miejscu dowiedziała się, że spotka go w ogrodzie. Podziękowała grzecznie skrzatu, ręcząc, że n a p r a w d ę nie musiał się fatygować, bo sama potrafiła tam trafić. To przecież właśnie w cudownych ogrodach Macmillanów podczas majowego popołudnia Anthony i Ria przysięgali sobie miłość i wierność po wsze czasy, a goście bawili do białego rana. Niemałe zapaśnicze zamieszanie od razu ściągnęło ją we właściwe miejsce; uśmiechnęła się szeroko, splatając ręce przy sobie i trzymając niewielki koszyk swobodnie. Tony wyglądał na zmęczonego, ale wyłącznie w tym pozytywnym i pełnym euforii znaczeniu. Uśmiechnęła się, a może wyszczerzyła na jego widok mało elegancko, pozwalając by szczera radość sięgnęła też jej oczu.
— W przeciwieństwie do niektórych gości opuściłam wesele na własnych nogach i pamiętam wszystko, co miało miejsce podczas tego wspaniałego dnia — zapewniła go, przechylając głowę i poważniejąc nieco — na tyle, by zwieść go twarzą niewinnego anioła (wcale nie wygrała konkurencji na alkohol). — Przyniosłam trochę konfitur z malin dla Rii. I ciebie oczywiście, ale mam nadzieję, że wszystko u niej dobrze? — Przechyliła głowę na drugą stronę, tym razem mrużąc oczy i przyglądając mu się podstępnie, jakby spodziewała się jakiś szczególnych informacji. Bardzo szczególnych. I nie, nie była przecież wścibska. — Ćwiczycie… — Zerknęła przez jego ramię, wspinając się lekko na palce, przez krótką chwilę obserwując jak dwóch arystokratów w jasnych koszulach naparza się ze sobą, a dwóch kolejnych próbuje ich od siebie odciągnąć, trzeci staje między nimi chcąc ich rozdzielić. — Tak, moi bracia też twierdzą, że sport to zdrowie.— Wyglądali jakby traktowali to śmiertelnie poważnie, albo szykowali się do wojny. Z Voldemortem? Będą jego ludzi okładać pięściami? To, co działo się za plecami Anthony’ego nie przypominało wcale zapasów. Uśmiechnęła się jednak słodko; nie wnikając głębiej. — Mogę popatrzeć, czy to jakieś mało taktowne?
Mama mawiała, że nie wypadało przychodzić w gości z pustymi rękami, dlatego — choć skromnie — zabrała ze sobą koszyczek świeżo przygotowanych przetworów z pierwszych malin. Na miejscu dowiedziała się, że spotka go w ogrodzie. Podziękowała grzecznie skrzatu, ręcząc, że n a p r a w d ę nie musiał się fatygować, bo sama potrafiła tam trafić. To przecież właśnie w cudownych ogrodach Macmillanów podczas majowego popołudnia Anthony i Ria przysięgali sobie miłość i wierność po wsze czasy, a goście bawili do białego rana. Niemałe zapaśnicze zamieszanie od razu ściągnęło ją we właściwe miejsce; uśmiechnęła się szeroko, splatając ręce przy sobie i trzymając niewielki koszyk swobodnie. Tony wyglądał na zmęczonego, ale wyłącznie w tym pozytywnym i pełnym euforii znaczeniu. Uśmiechnęła się, a może wyszczerzyła na jego widok mało elegancko, pozwalając by szczera radość sięgnęła też jej oczu.
— W przeciwieństwie do niektórych gości opuściłam wesele na własnych nogach i pamiętam wszystko, co miało miejsce podczas tego wspaniałego dnia — zapewniła go, przechylając głowę i poważniejąc nieco — na tyle, by zwieść go twarzą niewinnego anioła (wcale nie wygrała konkurencji na alkohol). — Przyniosłam trochę konfitur z malin dla Rii. I ciebie oczywiście, ale mam nadzieję, że wszystko u niej dobrze? — Przechyliła głowę na drugą stronę, tym razem mrużąc oczy i przyglądając mu się podstępnie, jakby spodziewała się jakiś szczególnych informacji. Bardzo szczególnych. I nie, nie była przecież wścibska. — Ćwiczycie… — Zerknęła przez jego ramię, wspinając się lekko na palce, przez krótką chwilę obserwując jak dwóch arystokratów w jasnych koszulach naparza się ze sobą, a dwóch kolejnych próbuje ich od siebie odciągnąć, trzeci staje między nimi chcąc ich rozdzielić. — Tak, moi bracia też twierdzą, że sport to zdrowie.— Wyglądali jakby traktowali to śmiertelnie poważnie, albo szykowali się do wojny. Z Voldemortem? Będą jego ludzi okładać pięściami? To, co działo się za plecami Anthony’ego nie przypominało wcale zapasów. Uśmiechnęła się jednak słodko; nie wnikając głębiej. — Mogę popatrzeć, czy to jakieś mało taktowne?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Czuł się trochę niezręcznie stojąc przed schludnie ubraną Hanną. Nie spodziewał się jej tutaj tak szybko. W ogóle jej się nie spodziewał, jeżeli miał być szczery sam ze sobą. Miał dziwne wrażenie, że zwyczajnie go unikała, tak samo jak jej bracia. No, może poza Josephem, który jeszcze przed ślubem pojawił się u niego na jedną szklaneczkę whisky i skończyło się to jednym wielkim pijaństwem przy kartach. W każdym razie, niestety nie miał jak się przygotować na jej odwiedziny. Wyglądał więc tak, jak wyglądał, a dokładniej – jak siedem nieszczęść, w dodatku z szerokim, głupim i radosnym uśmiechem na twarzy. Naprawdę cieszył się, że Wrightówna w końcu ich odwiedziła i nie potrzebowała do tego pisemnego zaproszenia. Musiał jednak przyznać, że ledwo powstrzymywał się od zerkania na jej nogi, w myślach przeklinając samego siebie i powtarzając sobie, że przecież to Hannah, którą traktował niemal tak samo jak Virginię i nie wypadałoby tak się zachowywać.
– To niezbyt dobra wiadomość – zażartował w odpowiedzi na jej słowa. Wychodzenie o własnych nogach na ślubie Macmillana mogłoby zostać uznane za obrazę przez wielu jego krewnych. Anthony jednak żartował. W dodatku wierzył w słowa czarownicy, tak samo jak wcześniej uwierzył, że do jej oka wpadła drzazga. O jej zwycięstwie na zabawie słyszał, ale na tę chwilę o tym zapomniał, być może zaskoczony jej obecnością. – Ale cieszę się, że przynajmniej coś pamiętasz. Nie jestem jedyną prawie trzeźwą osobą tego wieczora. – Przyznał nieśmiało, bo na własnym ślubie właściwie się nie upił. Miał zbyt dużą ilość gości do obejścia, a w dodatku wieczór spędził na zamartwianie się o stan Archibalda.
Z zainteresowaniem zerknął na koszyk, który ze sobą przyniosła. Co tam chowała? I czy to było dla niego? Najwyraźniej jego spojrzenia wcale nie zostały niezauważone, bo po chwili otrzymał odpowiedź na to pytanie.
– Konfitury? To miłe z twojej strony! Mam nadzieję, że ugrabię ich trochę przed innymi. – Gdyby tylko jego uśmiech mógł stać się szerszy to stałby się właśnie w tej chwili. Pytanie o Rię sprawiło, że spojrzał na moment w okna na piętrze, jak gdyby próbując odnaleźć małżonkę za szybą. Jej sylwetki jednak nie dostrzegł. – Dobrze, chociaż mam wrażenie, że ma problemy z przyzwyczajeniem się do… tutejszej atmosfery. Przynajmniej może latać do woli – odpowiedział po chwili.
Ria jako Weasleyówna musiała przywyknąć do życia w dużej rezydencji. Z całą pewnością nie było jej łatwo, bo przyzwyczajenia były przyzwyczajeniami. Na całe szczęście z Puddlemere do Ottery St. Catchpole nie było daleko. Anthony był też cierpliwy i zwyczajnie starał się jej pomóc na tyle, na ile tylko potrafił. No i życie wśród Macmillanów zdecydowanie nie było tym, co mogłoby ją spotkać wśród innych rodów szlacheckich. Miał więc nadzieję, że Ria naprawdę dobrze się czuła wśród jego rodziny.
– Jeszcze trochę czasu i będzie się czuła jak w domu – dodał, naprawdę mając takie nadzieje.
W tym samym momencie, w którym Hannah zwróciła uwagę na trening Macmillan, Anthony odwrócił się w stronę pozostałych. Jego zaskoczenie na bójkę było spore, więc szybko zaczął wykrzykiwać, żeby się uspokoili.
– Wiadomo, że sport to zdrowie – odpowiedział, nie przestając się uśmiechać. Czuł się jednak odrobinę zawstydzony jej chęcią nadzorowania treningu. – Jasne, że możesz. Tylko niech się wyżyją – dodał i sam cierpliwie zaczekał aż kuzyni przestaną się bić. – Widziałaś w ogóle kiedykolwiek nasze zapasy? Wszystko polega na tym, żeby powalić przeciwnika na plecy. Nie ma drapania, bicia… choć jak widzisz nie można i bez tego się obejść... rozumiesz. – Głupio by było, gdyby wcześniej, chociaż krótko, nie wyjaśnił jej na czym polegały.
– To niezbyt dobra wiadomość – zażartował w odpowiedzi na jej słowa. Wychodzenie o własnych nogach na ślubie Macmillana mogłoby zostać uznane za obrazę przez wielu jego krewnych. Anthony jednak żartował. W dodatku wierzył w słowa czarownicy, tak samo jak wcześniej uwierzył, że do jej oka wpadła drzazga. O jej zwycięstwie na zabawie słyszał, ale na tę chwilę o tym zapomniał, być może zaskoczony jej obecnością. – Ale cieszę się, że przynajmniej coś pamiętasz. Nie jestem jedyną prawie trzeźwą osobą tego wieczora. – Przyznał nieśmiało, bo na własnym ślubie właściwie się nie upił. Miał zbyt dużą ilość gości do obejścia, a w dodatku wieczór spędził na zamartwianie się o stan Archibalda.
Z zainteresowaniem zerknął na koszyk, który ze sobą przyniosła. Co tam chowała? I czy to było dla niego? Najwyraźniej jego spojrzenia wcale nie zostały niezauważone, bo po chwili otrzymał odpowiedź na to pytanie.
– Konfitury? To miłe z twojej strony! Mam nadzieję, że ugrabię ich trochę przed innymi. – Gdyby tylko jego uśmiech mógł stać się szerszy to stałby się właśnie w tej chwili. Pytanie o Rię sprawiło, że spojrzał na moment w okna na piętrze, jak gdyby próbując odnaleźć małżonkę za szybą. Jej sylwetki jednak nie dostrzegł. – Dobrze, chociaż mam wrażenie, że ma problemy z przyzwyczajeniem się do… tutejszej atmosfery. Przynajmniej może latać do woli – odpowiedział po chwili.
Ria jako Weasleyówna musiała przywyknąć do życia w dużej rezydencji. Z całą pewnością nie było jej łatwo, bo przyzwyczajenia były przyzwyczajeniami. Na całe szczęście z Puddlemere do Ottery St. Catchpole nie było daleko. Anthony był też cierpliwy i zwyczajnie starał się jej pomóc na tyle, na ile tylko potrafił. No i życie wśród Macmillanów zdecydowanie nie było tym, co mogłoby ją spotkać wśród innych rodów szlacheckich. Miał więc nadzieję, że Ria naprawdę dobrze się czuła wśród jego rodziny.
– Jeszcze trochę czasu i będzie się czuła jak w domu – dodał, naprawdę mając takie nadzieje.
W tym samym momencie, w którym Hannah zwróciła uwagę na trening Macmillan, Anthony odwrócił się w stronę pozostałych. Jego zaskoczenie na bójkę było spore, więc szybko zaczął wykrzykiwać, żeby się uspokoili.
– Wiadomo, że sport to zdrowie – odpowiedział, nie przestając się uśmiechać. Czuł się jednak odrobinę zawstydzony jej chęcią nadzorowania treningu. – Jasne, że możesz. Tylko niech się wyżyją – dodał i sam cierpliwie zaczekał aż kuzyni przestaną się bić. – Widziałaś w ogóle kiedykolwiek nasze zapasy? Wszystko polega na tym, żeby powalić przeciwnika na plecy. Nie ma drapania, bicia… choć jak widzisz nie można i bez tego się obejść... rozumiesz. – Głupio by było, gdyby wcześniej, chociaż krótko, nie wyjaśnił jej na czym polegały.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez myśl jej nawet nie przemknęło, że mógł się czuć niekomfortowo z powodu swojego wyglądu — jak na jej oko prezentował się wciąż bardzo dobrze, bardzo zwyczajnie, przypominając jej coś, co kojarzyło jej się bardziej z domem niż szlacheckim dworem. Nie wpadła też na pomysł, by go o swojej wizycie uprzedzić, wysłać list z pytaniem, czy może się zjawić. W końcu teraz nie był już po prostu Anthonym, był Anthonym-mężem-Rii.
— Powinnam się zapowiedzieć, prawda?— zaczęła niepewnie, kiedy w końcu do niej dotarło, że przeszkodziła mu w ćwiczeniach. — Wasz skrzat na mnie dziwnie popatrzył, ale dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to chyba nieodpowiednie. Chyba, że on ma zawsze taką minę. — Nie była pewna, czy skrzaty miały bogatą mimikę twarzy. Mógł być zgryźliwy? Tak po prostu, z natury? Bo chyba go źle nie traktowali. Sama z przyjemnością pracowałaby dla Macmillanów.— Mam nadzieję, że Ria nie będzie miała nic przeciwko, że cię nachodzę — spytała z rozbawieniem, ale zaraz spoważniała, zerkając na przyjaciela. A co jeśli? Ale przecież nie miała o co być zazdrosna, byli przyjaciółmi. — Bawiłam się wspaniale, naprawdę. Po prostu mam mocną głowę.— Zmarszczyła brwi. Nigdy by nie przypuszczała, że może się tłumaczyć komukolwiek z tego, że nie upiła się dostatecznie mocno, ale doskonale wiedziała, jaki był Anthony i jacy byli jego krewni. Bardzo ich szanowała, może dlatego poczuła niemalże palący wstyd z tego powodu. — To było piękne wydarzenie. I wyglądaliście zjawiskowo. Ślub był jak z bajki. — Nie kłamała. To wszystko - włącznie z jego kiltem, oprawą, planem uroczystości i tym, jak wyglądali goście. Przede wszystkim, najpiękniejsze było to uczucie, które biło z ich oczu tamtego dnia. Sposób, w jaki na siebie patrzyli, to, jak składali przysięgę. Wzruszyło ją to dogłębnie i nawet dziś, tutaj, bez trudu była w stanie przypomnieć sobie tamte chwile.
Podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem, w kierunku dworu i okien, a później znów popatrzyła na niego, jeszcze nim on zwrócił się znów do niej. Chciała spytać, co mogło być nie tak z tutejszą atmosferą, ale później uzmysłowiła sobie, że opuszczenie domu po wyjściu za mąż mogło być trudne, a każdy potrzebował czasu, by oswoić się z sytuacją, nowym miejscem, a w końcu z ludźmi, którzy za sprawą kilku ważnych deklaracji stali się rodziną. Nową rodziną. Pokiwała wic głową na znak zrozumienia.
— Napewno tak będzie — tu było przecież wspaniale, a Macmillanowie byli wyjątkowymi ludźmi. Mieli swój urok, coś niepowtarzalnego. — Dalej gra?— spytała z uśmiechem, ciesząc się, że nie musiała przerwać tego, co kochała i czym zajmowała się jeszcze nim została panią Macmillan. Zerknęła w stronę zapaśników z wyraźnym zainteresowaniem. Anthony bez trudu wszystkich uspokoił, wyglądało na to, że znów szykowali się do typowo sportowej rywalizacji. — Czyli wygrywa ten, który ma większą... masę? — spytała jeszcze, przemykając wzrokiem po wszystkich zgromadzonych, jakby chciała ocenić na pierwszy rzut oka ich szans na zwycięstwo, a później zerknęła na samego Anthony'ego i uniosła brew. — Myślisz, że masz duże szanse? — Uśmiechnęła się promienie, ale szybko spoważniała, zatrzymując spojrzenie na jego oczach. — Tony, chciałam ci bardzo podziękować. Za to, co dla mnie zrobiłeś. Czasy są ciężkie, a ja... To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Dziękuję.
— Powinnam się zapowiedzieć, prawda?— zaczęła niepewnie, kiedy w końcu do niej dotarło, że przeszkodziła mu w ćwiczeniach. — Wasz skrzat na mnie dziwnie popatrzył, ale dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to chyba nieodpowiednie. Chyba, że on ma zawsze taką minę. — Nie była pewna, czy skrzaty miały bogatą mimikę twarzy. Mógł być zgryźliwy? Tak po prostu, z natury? Bo chyba go źle nie traktowali. Sama z przyjemnością pracowałaby dla Macmillanów.— Mam nadzieję, że Ria nie będzie miała nic przeciwko, że cię nachodzę — spytała z rozbawieniem, ale zaraz spoważniała, zerkając na przyjaciela. A co jeśli? Ale przecież nie miała o co być zazdrosna, byli przyjaciółmi. — Bawiłam się wspaniale, naprawdę. Po prostu mam mocną głowę.— Zmarszczyła brwi. Nigdy by nie przypuszczała, że może się tłumaczyć komukolwiek z tego, że nie upiła się dostatecznie mocno, ale doskonale wiedziała, jaki był Anthony i jacy byli jego krewni. Bardzo ich szanowała, może dlatego poczuła niemalże palący wstyd z tego powodu. — To było piękne wydarzenie. I wyglądaliście zjawiskowo. Ślub był jak z bajki. — Nie kłamała. To wszystko - włącznie z jego kiltem, oprawą, planem uroczystości i tym, jak wyglądali goście. Przede wszystkim, najpiękniejsze było to uczucie, które biło z ich oczu tamtego dnia. Sposób, w jaki na siebie patrzyli, to, jak składali przysięgę. Wzruszyło ją to dogłębnie i nawet dziś, tutaj, bez trudu była w stanie przypomnieć sobie tamte chwile.
Podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem, w kierunku dworu i okien, a później znów popatrzyła na niego, jeszcze nim on zwrócił się znów do niej. Chciała spytać, co mogło być nie tak z tutejszą atmosferą, ale później uzmysłowiła sobie, że opuszczenie domu po wyjściu za mąż mogło być trudne, a każdy potrzebował czasu, by oswoić się z sytuacją, nowym miejscem, a w końcu z ludźmi, którzy za sprawą kilku ważnych deklaracji stali się rodziną. Nową rodziną. Pokiwała wic głową na znak zrozumienia.
— Napewno tak będzie — tu było przecież wspaniale, a Macmillanowie byli wyjątkowymi ludźmi. Mieli swój urok, coś niepowtarzalnego. — Dalej gra?— spytała z uśmiechem, ciesząc się, że nie musiała przerwać tego, co kochała i czym zajmowała się jeszcze nim została panią Macmillan. Zerknęła w stronę zapaśników z wyraźnym zainteresowaniem. Anthony bez trudu wszystkich uspokoił, wyglądało na to, że znów szykowali się do typowo sportowej rywalizacji. — Czyli wygrywa ten, który ma większą... masę? — spytała jeszcze, przemykając wzrokiem po wszystkich zgromadzonych, jakby chciała ocenić na pierwszy rzut oka ich szans na zwycięstwo, a później zerknęła na samego Anthony'ego i uniosła brew. — Myślisz, że masz duże szanse? — Uśmiechnęła się promienie, ale szybko spoważniała, zatrzymując spojrzenie na jego oczach. — Tony, chciałam ci bardzo podziękować. Za to, co dla mnie zrobiłeś. Czasy są ciężkie, a ja... To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Dziękuję.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie wiedział przez chwilę o co chodziło Hannie z zapowiedzią. Był skonsternowany. Co miała na myśli? I dlaczego ten przeklęty skrzat dziwnie na nią spojrzał? Musiał porozmawiać na poważnie z Pryncypałkiem o traktowaniu gości. Przymrużył oczy, jakby próbował zrozumieć o co chodziło, co miała na myśli. Na chwilę zerknął w stronę kuzynów i wtedy go olśniło. No tak!... Na Merlina! Gdyby tylko mógł, palnąłby siebie w głowę, ale nie wypadało robić z siebie idioty przy Wrightównie. Zaraz jednak poczuł się trochę obrażony. Dlaczego Hannah w ogóle pomyślała o tym, że musi się zapowiadać? A z drugiej strony… to tylko znaczyło, że bardzo szanowała jego rodzinę. Jej nazwisko mówiło samo za siebie.
– Nie, nie – odpowiedział, uśmiechając się. Czuł się odrobinę nieprzyjemnie. Nie chciał, żeby czarownica czuła się źle. Nie miała ku temu żadnych przesłanek. Przecież jej rodzina zawsze była witana tutaj z otwartymi ramionami. Przez tyle lat wspólnych przygód i bitew nie było mowy o tym, żeby jakkolwiek mieli się tłumaczyć i zachowywać jak jacyś poddani. Naprawdę nie miała powodu, żeby przepraszać. – Zawsze jesteś tutaj mile widziana. A ten skrzat… zawsze jest jakiś markotny. – Wyjaśnił, mając nadzieję, że tym samym ją uspokoi. Naprawdę musiał porozmawiać z Pryncypałkiem.
Ria tym bardziej nie miałaby nic przeciwko takim odwiedzinom. Zdawało się, że doskonale się rozumieli. Pomijając kwestię innego skrzata, tego z Hogwartu, który przez ostatni rok sporo namieszał w jego życiu. Pokręcił przecząco głową, żeby dać znać, że Weasleyówna nie byłaby temu przeciwna. W tym domu nikt nie miał nic przeciwko jakiemukolwiek Wrightowi.
– Cieszę się – odpowiedział jej, kiedy usłyszał, że dobrze bawiła się na weselu. Sam chciałby mieć mocną głowę, ale lata picia wyraźnie nie pomagały. Zawsze było lepiej być tym, który się śmiał niż tym, który „umierał” na stole. Naprawdę był zadowolony z tego, że podobało jej się przyjęcie. Na kolejne pochwały wyraźnie się zawstydził, poczerwienił i spuścił głowę. – Dzięki, miło to słyszeć.
Sytuacja wtedy wcale nie była taka bajkowa. Wojna przecież została wypowiedziała. Nie mówiąc o tym, że tydzień później wyszły listy gończe. Zupełnie jak spóźniony prezent ślubny od przeklętego Ministerstwa. Ale cieszył się, że pomimo wielu przeciwności losu udało mu się w pewnym stopniu ustatkować. Przynajmniej kwestie sercowe nie sprawiały mu problemów. Teraz pozostawało tylko zginąć na wojnie.
– Też ładnie wyglądałaś. Czy ja dobrze pamiętam, że widziałem cię z tym balonikiem zmieniającym kolor? – Zapytał dla pewności. W głowie mignęło mu jakieś ulotne wspomnienie. Mógł się mylić. Miał tylu gości, że nie pamiętał wszystkich szczegółów. – Mój wujek postanowił sobie z nimi zażartować.
Ria. Och, Ria. Nie miał pojęcia jak miała wyglądać przyszłość małżonki. Martwił się, rzecz jasna. Wiedział ile znaczyła dla niej miotła i możliwość grania wśród Harpii. Ale czy to miał być dobry okres dla magicznego sportu? Słyszał o plotkach dotyczących Zjednoczonych od kuzynów. Cała ta sytuacja z Ministerstwem przynosiła tylko problemy. Oczekiwał tylko momentu w którym usłyszałby kolejne plotki o kolejnych drużynach, które sprzeciwiłyby się MM. Nie wiedział jak to wyjaśnić Hannie.
– Zobaczymy – odpowiedział w końcu, po krótkiej ciszy spędzonej na rozmyślaniu o tym jakich słów użyć. – To nie najlepszy czas na Quidditch – uśmiech zrzedł mu z twarzy, stał się śmiertelnie poważny, jak gdyby rozmawiali o życiu i śmierci, a nie o sporcie. Był przecież ogromnym fanem Zjednoczonych, a teraz i Harpii. Pogłoski, które słyszał były z pierwszej ręki. W takich realiach, w jakich znalazła się Anglia, nie dało się normalnie grać. – Nasi chcą się wycofać przez całą tę sytuację. Zobaczymy co zrobią dziewczyny. Tak czy inaczej, Ria nie przestaje ćwiczyć, ale na pewno nie jest to ten trening co wcześniej – wyjaśnił, próbując się uśmiechnąć. – Ale nie martw się. Na pewno będziesz miała co robić u Zjednoczonych – dodał, zdając sobie sprawę, że może Wrightówna chciała zwrócić uwagę na coś innego; wypytać o sytuację wszystkich drużyn, bo przecież niedawno udało jej się dostać do Zjednoczonych w formie miotlarza. – Chłopacy na pewno będą ćwiczyć, więc i tak, i tak będziesz miała dużo pracy z ich miotłami. Poza tym… na pewno wygramy tę wojnę – dodał, a jego pogodny humor nagle wrócił. – A potem będziesz miała jeszcze więcej pracy.
Powrót do tematu zapasów był dla niego niczym lek na duszę. Nie chciał się smucić z tego powodu, że w najbliższym czasie nie zobaczy swoich na miotle. Zaśmiał się, słysząc jej pytanie. Było całkiem trafne, dlatego natychmiast pokiwał głową.
– Najczęściej. Więc niestety nie mam dużych szans. – Niemal za każdym razem lądował na łopatkach lub na twarzy na trawie. Sam był sobie winny. Zamiast upijać się po całej Europie, mógł ćwiczyć. Nigdy jednak nie było za późno. Próbował nadrobić stracony czas.
Jej nagłe podziękowanie sprawiło, że ponownie poczuł się zawstydzony. Nie wiedział nawet jak jej odpowiedzieć. Nie musiała dziękować. Był dla niej zrobić wszystko, bo zwyczajnie traktował ją jak drugą przyszywaną siostrę, zaraz po Virginii. Dla niej byłby w stanie na największe poświęcenie. Gdyby zażądała palca, oddałby jej palec; gdyby zażądała oka, oddałby oko. Może nawet powinien się obrazić za to, że takim podziękowaniem sprawiała, że czuł się wyjątkowo speszony.
– Nie ma za co. Dla ciebie wszystko – odpowiedział i położył jej rękę na ramieniu, jak gdyby chcąc zapewnić ją, że nie musiała nawet dziękować. – Zagram tylko jedną turę i pójdziemy porozmawiać na spokojnym miejscu, jeżeli nie masz nic przeciwko. Zobaczysz jak wyglądają zapasy i jak ląduję na ziemi.
Zagwizdał w stronę pozostałych kuzynów, chcąc zwrócić ich uwagę i zatrzymać na chwilę ćwiczenia. Podszedł do nich bliżej, wyjaśnił jak wyglądała sytuacja i nawet wskazał na Wrightównę. Załatwił szybką rundę. Wszedł do stworzonego kręgu. Przygotował się, uścisnął dłoń starszemu i o połowę większemu kuzynowi, który miał być jego przeciwnikiem. Po tym natychmiast się na siebie rzucili. Anthony z ramieniem wokół szyi, kuzyn z miażdżącym uściskiem wokół piersi. Zdawało się nawet, że przez moment Anthony miał jakieś szanse przewrócić swojego przeciwnika. Nawet podkosił mu nogę i ten się zachwiał… Nic jednak z tego nie wyszło. Kuzyn stanął porządnie na dwóch nogach i korzystając z chwili nieuwagi blondyna, który próbował wykrzyknąć w stronę Hanny, żeby uważnie patrzyła, objął go ponownie ramionami, wywrócił do góry nogami jak kukiełkę i obalił na ziemię.
To był całkiem bolesny upadek. Bolały go plecy, kręciło mu się w głowie i na chwilę widział podwójnie. Ten sam kuzyn natychmiast się nad nim pochylił i podał rękę, żartując że nie powinien zwracać uwagi na kobiety, kiedy się siłowali.
– Na Merlina, poczułem się jakby mnie zaatakowały chochliki – westchnął, mając nadzieję, że Hannah wcale się nie śmiała. Znowu wyraźnie się zawstydził. Jednocześnie oczekiwał takiego wyniku, ale i łudził się, że kuzyn mu choć trochę odpuści przed znajomą.
– Nie, nie – odpowiedział, uśmiechając się. Czuł się odrobinę nieprzyjemnie. Nie chciał, żeby czarownica czuła się źle. Nie miała ku temu żadnych przesłanek. Przecież jej rodzina zawsze była witana tutaj z otwartymi ramionami. Przez tyle lat wspólnych przygód i bitew nie było mowy o tym, żeby jakkolwiek mieli się tłumaczyć i zachowywać jak jacyś poddani. Naprawdę nie miała powodu, żeby przepraszać. – Zawsze jesteś tutaj mile widziana. A ten skrzat… zawsze jest jakiś markotny. – Wyjaśnił, mając nadzieję, że tym samym ją uspokoi. Naprawdę musiał porozmawiać z Pryncypałkiem.
Ria tym bardziej nie miałaby nic przeciwko takim odwiedzinom. Zdawało się, że doskonale się rozumieli. Pomijając kwestię innego skrzata, tego z Hogwartu, który przez ostatni rok sporo namieszał w jego życiu. Pokręcił przecząco głową, żeby dać znać, że Weasleyówna nie byłaby temu przeciwna. W tym domu nikt nie miał nic przeciwko jakiemukolwiek Wrightowi.
– Cieszę się – odpowiedział jej, kiedy usłyszał, że dobrze bawiła się na weselu. Sam chciałby mieć mocną głowę, ale lata picia wyraźnie nie pomagały. Zawsze było lepiej być tym, który się śmiał niż tym, który „umierał” na stole. Naprawdę był zadowolony z tego, że podobało jej się przyjęcie. Na kolejne pochwały wyraźnie się zawstydził, poczerwienił i spuścił głowę. – Dzięki, miło to słyszeć.
Sytuacja wtedy wcale nie była taka bajkowa. Wojna przecież została wypowiedziała. Nie mówiąc o tym, że tydzień później wyszły listy gończe. Zupełnie jak spóźniony prezent ślubny od przeklętego Ministerstwa. Ale cieszył się, że pomimo wielu przeciwności losu udało mu się w pewnym stopniu ustatkować. Przynajmniej kwestie sercowe nie sprawiały mu problemów. Teraz pozostawało tylko zginąć na wojnie.
– Też ładnie wyglądałaś. Czy ja dobrze pamiętam, że widziałem cię z tym balonikiem zmieniającym kolor? – Zapytał dla pewności. W głowie mignęło mu jakieś ulotne wspomnienie. Mógł się mylić. Miał tylu gości, że nie pamiętał wszystkich szczegółów. – Mój wujek postanowił sobie z nimi zażartować.
Ria. Och, Ria. Nie miał pojęcia jak miała wyglądać przyszłość małżonki. Martwił się, rzecz jasna. Wiedział ile znaczyła dla niej miotła i możliwość grania wśród Harpii. Ale czy to miał być dobry okres dla magicznego sportu? Słyszał o plotkach dotyczących Zjednoczonych od kuzynów. Cała ta sytuacja z Ministerstwem przynosiła tylko problemy. Oczekiwał tylko momentu w którym usłyszałby kolejne plotki o kolejnych drużynach, które sprzeciwiłyby się MM. Nie wiedział jak to wyjaśnić Hannie.
– Zobaczymy – odpowiedział w końcu, po krótkiej ciszy spędzonej na rozmyślaniu o tym jakich słów użyć. – To nie najlepszy czas na Quidditch – uśmiech zrzedł mu z twarzy, stał się śmiertelnie poważny, jak gdyby rozmawiali o życiu i śmierci, a nie o sporcie. Był przecież ogromnym fanem Zjednoczonych, a teraz i Harpii. Pogłoski, które słyszał były z pierwszej ręki. W takich realiach, w jakich znalazła się Anglia, nie dało się normalnie grać. – Nasi chcą się wycofać przez całą tę sytuację. Zobaczymy co zrobią dziewczyny. Tak czy inaczej, Ria nie przestaje ćwiczyć, ale na pewno nie jest to ten trening co wcześniej – wyjaśnił, próbując się uśmiechnąć. – Ale nie martw się. Na pewno będziesz miała co robić u Zjednoczonych – dodał, zdając sobie sprawę, że może Wrightówna chciała zwrócić uwagę na coś innego; wypytać o sytuację wszystkich drużyn, bo przecież niedawno udało jej się dostać do Zjednoczonych w formie miotlarza. – Chłopacy na pewno będą ćwiczyć, więc i tak, i tak będziesz miała dużo pracy z ich miotłami. Poza tym… na pewno wygramy tę wojnę – dodał, a jego pogodny humor nagle wrócił. – A potem będziesz miała jeszcze więcej pracy.
Powrót do tematu zapasów był dla niego niczym lek na duszę. Nie chciał się smucić z tego powodu, że w najbliższym czasie nie zobaczy swoich na miotle. Zaśmiał się, słysząc jej pytanie. Było całkiem trafne, dlatego natychmiast pokiwał głową.
– Najczęściej. Więc niestety nie mam dużych szans. – Niemal za każdym razem lądował na łopatkach lub na twarzy na trawie. Sam był sobie winny. Zamiast upijać się po całej Europie, mógł ćwiczyć. Nigdy jednak nie było za późno. Próbował nadrobić stracony czas.
Jej nagłe podziękowanie sprawiło, że ponownie poczuł się zawstydzony. Nie wiedział nawet jak jej odpowiedzieć. Nie musiała dziękować. Był dla niej zrobić wszystko, bo zwyczajnie traktował ją jak drugą przyszywaną siostrę, zaraz po Virginii. Dla niej byłby w stanie na największe poświęcenie. Gdyby zażądała palca, oddałby jej palec; gdyby zażądała oka, oddałby oko. Może nawet powinien się obrazić za to, że takim podziękowaniem sprawiała, że czuł się wyjątkowo speszony.
– Nie ma za co. Dla ciebie wszystko – odpowiedział i położył jej rękę na ramieniu, jak gdyby chcąc zapewnić ją, że nie musiała nawet dziękować. – Zagram tylko jedną turę i pójdziemy porozmawiać na spokojnym miejscu, jeżeli nie masz nic przeciwko. Zobaczysz jak wyglądają zapasy i jak ląduję na ziemi.
Zagwizdał w stronę pozostałych kuzynów, chcąc zwrócić ich uwagę i zatrzymać na chwilę ćwiczenia. Podszedł do nich bliżej, wyjaśnił jak wyglądała sytuacja i nawet wskazał na Wrightównę. Załatwił szybką rundę. Wszedł do stworzonego kręgu. Przygotował się, uścisnął dłoń starszemu i o połowę większemu kuzynowi, który miał być jego przeciwnikiem. Po tym natychmiast się na siebie rzucili. Anthony z ramieniem wokół szyi, kuzyn z miażdżącym uściskiem wokół piersi. Zdawało się nawet, że przez moment Anthony miał jakieś szanse przewrócić swojego przeciwnika. Nawet podkosił mu nogę i ten się zachwiał… Nic jednak z tego nie wyszło. Kuzyn stanął porządnie na dwóch nogach i korzystając z chwili nieuwagi blondyna, który próbował wykrzyknąć w stronę Hanny, żeby uważnie patrzyła, objął go ponownie ramionami, wywrócił do góry nogami jak kukiełkę i obalił na ziemię.
To był całkiem bolesny upadek. Bolały go plecy, kręciło mu się w głowie i na chwilę widział podwójnie. Ten sam kuzyn natychmiast się nad nim pochylił i podał rękę, żartując że nie powinien zwracać uwagi na kobiety, kiedy się siłowali.
– Na Merlina, poczułem się jakby mnie zaatakowały chochliki – westchnął, mając nadzieję, że Hannah wcale się nie śmiała. Znowu wyraźnie się zawstydził. Jednocześnie oczekiwał takiego wyniku, ale i łudził się, że kuzyn mu choć trochę odpuści przed znajomą.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czuła się źle. Nigdy nie czuła się tak ani w jego towarzystwie, ani w otoczeniu, w którym przebywał, ani wśród jego rodziny i bliskich. Zawsze wiedziała, że Macmillanowie to wspaniała rodzina, ale jej daleko było do damy, choć matka próbowała ich wszystkich wychować jak należy, starając się, by dzieci wyrosły na grzecznych i dobrych czarodziejów — czasem to pierwsze pozostawiało nieco do życzenia; czasem Ben używał słów, których nie powinien, a Joe w ogóle mówił, co myślał, i chyba miała to po nim. Prostota nie pasowała do salonów, brak taktu i wyważenia, który im towarzyszył sprawiał, że mogli wydawać się nieokrzesani, ale nigdy, przenigdy nie odczuła tego przy Tonym i jego bliskich. Poniekąd oni sami byli dalecy od wymuskanych arystokratów, którzy krzywo spoglądali na nieumiejętne dygnięcie podczas ślubnej uroczystości, czy złą kolejność w wyborze sztućców przy posiłku (a podczas wesela było ich tak wiele, że poczekała na Percivala — jak dobrze było go mieć wtedy przy sobie — by zerknąć mu przez ramię i iść jego śladem).
— Moja mama też ma skrzata w ogrodzie, ale on tam stoi tylko dla ozdoby. Cały czas w tym samym miejscu.— Przewróciła oczami i uśmiechnęła się, przypominając sobie rodzinny obiad w Szkocji, na który został zaproszony Percival. — Też jest markotny— dodała żartobliwym tonem, rozpromieniając się na słowa przyjaciela. Dobrze go było widzieć. Uśmiechniętego, szczęśliwego, pełnego werwy. Pomimo tego wszystkiego co się wokół działo. Tutaj, w Puddlemere życie jakoś toczyło się inaczej. Daleko od Londynu czas jakby płynął wolniej. Wiatr pachniał inaczej, świeżo, rześko. Plaża, którą tak lubiła i która zawsze wydawała się taka opuszczona pomimo swoich zdrowotnych właściwości. Wszystkie mokradła, wrzosowiska. Lubiła to miejsce. Podobały jej się też ogrody na dworze, te wszystkie piękne rośliny, zielona trawa, idealnie skoszone żywopłoty, chociaż wiedziała, że jeśli kiedyś zamieni zbyt duże i zbyt puste mieszkanie na Baker Street na dom, jej ogród będzie zupełnie dziki, porośnięty wszystkim, mieniący się wieloma barwami. Ogród, z którym zapewne nigdy nie poradzi sobie sama, przez co będzie obrastał z roku na rok coraz bardziej, coraz silniej i wierniej wtapiając się w otaczająca go naturę. Przestała się rozglądać, kiedy wspomniał o jej stroju. Uśmiechnęła się, a policzki pokryły się lekkimi pąsami. Tamta intensywna czerwień wyrażała wiele, stała się jakimś wewnętrznym manifestem wewnętrznym i była ryzykowna, ale nie żałowała, że zrezygnowała ze stonowanych i skromniejszych kolorów. Na wspomnienie balonika spuściła wzrok.
— Tak... Rzeczywiście, to był wyjątkowo dobry żart... Wyobraź sobie, że mienił się przez chwilę wszystkimi kolorami na zmianę. Wiesz, że nie potrafię ściemniać, więc nie dość, że zdradzały mnie ze wszystkim słowa to jeszcze balonik wystawiał mnie każdemu na tacy — przewróciła oczami z uśmiechem. Było trudno; trudno zachować coś dla siebie, swoje emocje, od złości po smutek, który widzieli nie tylko ci, którzy ją znali, ale także wszyscy inni. — Ale oczywiście nie bierz tego do siebie, ostatecznie wyszło dość zabawnie. Szczególnie podczas ostatniej... zabawy... — Odchrząknęła taktycznie i uśmiechnęła się niewinnie, jakby cale nie brała udziału — i zwyciężyła — w piciu alkoholu.
Po chwili spoważniała, przyglądając się Anthony'emu.
— Zrezygnować z ligi, czy w ogóle z grania?— spytała, marszcząc brwi. Nie spędzała zbyt wiele czasu z graczami, generalnie, odkąd pojawiła się na stadionie, by przyjrzeć się ich miotłom nie miała z nimi zbyt wiele kontaktu, doglądała sprzętu, nie zawodników. — Joe nic nie mówił — poskarżyła się jednak, marszcząc brwi jeszcze bardziej. Nie była pewna, czy fakt, że brat nie podzielił się z nią takimi wątpliwościami nie ubódł jej brardziej. Ale może to ona powinna do niego napisać. — Nie martwię się o to. To dla mnie... szansa, wyjątkowe doświadczenie. To nie są zwykłe miotły, to są m i o t ł y, mogąc się nimi zajmować mam możliwość wszystkiemu się przyjrzeć, wszystko sprawdzić, przeanalizować, a nawet... przetestować. Chyba nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek do tego dojdzie. No wiesz, wielu graczy to prawdziwe gwiazdy.— Uśmiechnęła się szeroko, jak nastolatka, która ze zniecierpliwieniem wyczekuje pod stadionem na jakikolwiek autograf. — Dimitrii jest uprzejmy. I bardzo, bardzo dobry w tym co robi. Wszystko mi pokazał, mam nadzieję, że was nie zawiodę i sprawdzę się. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, Anthony. Naprawdę — zapewniła go, spoglądając mu prosto w oczy. Nie kłamała, zamierzała dać z siebie wszystko pod tym kątem.
Co do wojny nie była już taka pewna. Westchnęła więc i spuściła wzrok, unosząc przy tym wysoko brew. Kilka miesięcy temu wierzyła w to, ślepo, naiwnie. Ale po tych wszystkich ostatnich zdarzeniach, po nieudanych pertraktacjach z olbrzymami, zaostrzającej się sytuacji w Londynie miała wrażenie, że wszystko idzie w stronę coraz gorszych i mroczniejszych czasów.
— Jak wygramy tę wojnę to wyjadę na wieś i będę plewić grządki — mruknęła z lekkim przekąsem, spoglądając gdzieś w bok, na ogrody. Kiedyś miała wszystko zaplanowane. Całą swoją przyszłość, od początku do końca, ale wszystkie te plany, im bardziej skrupulatne, dokładne, tym szybciej zaczynały się walić. Przestała to robić. Przyszłość była już tak niepewna, że czasem żartowała z niej, jakby nie wierzyła, że w ogóle jej dożyją.
Kiedy w siebie zwątpił, zerknęła na niego podejrzliwie, a później odsunęła się dwa kroki by nieco teatralnie otaksować go spojrzeniem.
— Nie wyglądasz na takiego, który nie miałby żadnych szans. — A później spojrzała na jego kuzynów. — Jakieś chyba... masz.— Czy dawali m czasem wygrać? Czy może w rywalizacji byli bezlitości? Pokręciła głową i uśmiechnęła się, kierując się w stronę tych mężczyzn, którzy stali poza obszarem walk. Przystanęła z boku, Ealebyła wdzięczna, że zrobili jej między sobą miejsce, by mogła obejrzeć zapasy z bliska. Wyglądało to imponująco, podobne gry i zabawy nigdy jej nie zrażały. Właściwie całkiem jej się to podobało, choć nie tak jak quidditch. Kiedy przez chwilę Anthony miał szansę na zwycięstwo, pochyliła się do przodu i nie mogąc powstrzymać krzyknęła:
— Dawaj, Tony! Powa-a-al...hm — urwała jednak, kiedy wylądował na plecach. Odchrząknęła i zaczesała niewinnie włosy za ucho. — Ci twoi kuzyni to taki chochliki, tylko trochę większe. I silniejsze. I mają całkiem pokaźne mięśnie.— Wcale nie patrzyła. Splotła ręce za plecami i wyszczerzyła się szeroko. — Ale jestem z ciebie bardzo dumna, prawie mu pokazałeś! Teraz co? Rewanż? Bo chyba tak tego nie zostawisz?— Przechyliła głowę w bok, podjudzając Macmillana do kolejnej próby walki.
— Moja mama też ma skrzata w ogrodzie, ale on tam stoi tylko dla ozdoby. Cały czas w tym samym miejscu.— Przewróciła oczami i uśmiechnęła się, przypominając sobie rodzinny obiad w Szkocji, na który został zaproszony Percival. — Też jest markotny— dodała żartobliwym tonem, rozpromieniając się na słowa przyjaciela. Dobrze go było widzieć. Uśmiechniętego, szczęśliwego, pełnego werwy. Pomimo tego wszystkiego co się wokół działo. Tutaj, w Puddlemere życie jakoś toczyło się inaczej. Daleko od Londynu czas jakby płynął wolniej. Wiatr pachniał inaczej, świeżo, rześko. Plaża, którą tak lubiła i która zawsze wydawała się taka opuszczona pomimo swoich zdrowotnych właściwości. Wszystkie mokradła, wrzosowiska. Lubiła to miejsce. Podobały jej się też ogrody na dworze, te wszystkie piękne rośliny, zielona trawa, idealnie skoszone żywopłoty, chociaż wiedziała, że jeśli kiedyś zamieni zbyt duże i zbyt puste mieszkanie na Baker Street na dom, jej ogród będzie zupełnie dziki, porośnięty wszystkim, mieniący się wieloma barwami. Ogród, z którym zapewne nigdy nie poradzi sobie sama, przez co będzie obrastał z roku na rok coraz bardziej, coraz silniej i wierniej wtapiając się w otaczająca go naturę. Przestała się rozglądać, kiedy wspomniał o jej stroju. Uśmiechnęła się, a policzki pokryły się lekkimi pąsami. Tamta intensywna czerwień wyrażała wiele, stała się jakimś wewnętrznym manifestem wewnętrznym i była ryzykowna, ale nie żałowała, że zrezygnowała ze stonowanych i skromniejszych kolorów. Na wspomnienie balonika spuściła wzrok.
— Tak... Rzeczywiście, to był wyjątkowo dobry żart... Wyobraź sobie, że mienił się przez chwilę wszystkimi kolorami na zmianę. Wiesz, że nie potrafię ściemniać, więc nie dość, że zdradzały mnie ze wszystkim słowa to jeszcze balonik wystawiał mnie każdemu na tacy — przewróciła oczami z uśmiechem. Było trudno; trudno zachować coś dla siebie, swoje emocje, od złości po smutek, który widzieli nie tylko ci, którzy ją znali, ale także wszyscy inni. — Ale oczywiście nie bierz tego do siebie, ostatecznie wyszło dość zabawnie. Szczególnie podczas ostatniej... zabawy... — Odchrząknęła taktycznie i uśmiechnęła się niewinnie, jakby cale nie brała udziału — i zwyciężyła — w piciu alkoholu.
Po chwili spoważniała, przyglądając się Anthony'emu.
— Zrezygnować z ligi, czy w ogóle z grania?— spytała, marszcząc brwi. Nie spędzała zbyt wiele czasu z graczami, generalnie, odkąd pojawiła się na stadionie, by przyjrzeć się ich miotłom nie miała z nimi zbyt wiele kontaktu, doglądała sprzętu, nie zawodników. — Joe nic nie mówił — poskarżyła się jednak, marszcząc brwi jeszcze bardziej. Nie była pewna, czy fakt, że brat nie podzielił się z nią takimi wątpliwościami nie ubódł jej brardziej. Ale może to ona powinna do niego napisać. — Nie martwię się o to. To dla mnie... szansa, wyjątkowe doświadczenie. To nie są zwykłe miotły, to są m i o t ł y, mogąc się nimi zajmować mam możliwość wszystkiemu się przyjrzeć, wszystko sprawdzić, przeanalizować, a nawet... przetestować. Chyba nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek do tego dojdzie. No wiesz, wielu graczy to prawdziwe gwiazdy.— Uśmiechnęła się szeroko, jak nastolatka, która ze zniecierpliwieniem wyczekuje pod stadionem na jakikolwiek autograf. — Dimitrii jest uprzejmy. I bardzo, bardzo dobry w tym co robi. Wszystko mi pokazał, mam nadzieję, że was nie zawiodę i sprawdzę się. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, Anthony. Naprawdę — zapewniła go, spoglądając mu prosto w oczy. Nie kłamała, zamierzała dać z siebie wszystko pod tym kątem.
Co do wojny nie była już taka pewna. Westchnęła więc i spuściła wzrok, unosząc przy tym wysoko brew. Kilka miesięcy temu wierzyła w to, ślepo, naiwnie. Ale po tych wszystkich ostatnich zdarzeniach, po nieudanych pertraktacjach z olbrzymami, zaostrzającej się sytuacji w Londynie miała wrażenie, że wszystko idzie w stronę coraz gorszych i mroczniejszych czasów.
— Jak wygramy tę wojnę to wyjadę na wieś i będę plewić grządki — mruknęła z lekkim przekąsem, spoglądając gdzieś w bok, na ogrody. Kiedyś miała wszystko zaplanowane. Całą swoją przyszłość, od początku do końca, ale wszystkie te plany, im bardziej skrupulatne, dokładne, tym szybciej zaczynały się walić. Przestała to robić. Przyszłość była już tak niepewna, że czasem żartowała z niej, jakby nie wierzyła, że w ogóle jej dożyją.
Kiedy w siebie zwątpił, zerknęła na niego podejrzliwie, a później odsunęła się dwa kroki by nieco teatralnie otaksować go spojrzeniem.
— Nie wyglądasz na takiego, który nie miałby żadnych szans. — A później spojrzała na jego kuzynów. — Jakieś chyba... masz.— Czy dawali m czasem wygrać? Czy może w rywalizacji byli bezlitości? Pokręciła głową i uśmiechnęła się, kierując się w stronę tych mężczyzn, którzy stali poza obszarem walk. Przystanęła z boku, Ealebyła wdzięczna, że zrobili jej między sobą miejsce, by mogła obejrzeć zapasy z bliska. Wyglądało to imponująco, podobne gry i zabawy nigdy jej nie zrażały. Właściwie całkiem jej się to podobało, choć nie tak jak quidditch. Kiedy przez chwilę Anthony miał szansę na zwycięstwo, pochyliła się do przodu i nie mogąc powstrzymać krzyknęła:
— Dawaj, Tony! Powa-a-al...hm — urwała jednak, kiedy wylądował na plecach. Odchrząknęła i zaczesała niewinnie włosy za ucho. — Ci twoi kuzyni to taki chochliki, tylko trochę większe. I silniejsze. I mają całkiem pokaźne mięśnie.— Wcale nie patrzyła. Splotła ręce za plecami i wyszczerzyła się szeroko. — Ale jestem z ciebie bardzo dumna, prawie mu pokazałeś! Teraz co? Rewanż? Bo chyba tak tego nie zostawisz?— Przechyliła głowę w bok, podjudzając Macmillana do kolejnej próby walki.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zaśmiał się głośno, słysząc informację o domowym „skrzacie” Wrightów. Ha, może nie był tak pomocny jak Pryncypałek… ale jednak służył wiernie jako ozdoba! I zapewne lepiej się też prezentował niż ten markotny skrzat! A to już wiele znaczyło!
Cieszył się z tego, że pomimo wszystkich tych okropnych rzeczy, które działy się wokół nich, potrafiła odnaleźć odrobinę dobrego nastroju. Tak powinien robić każdy, żeby zwyczajnie nie zwariować w tym dzikim i bezdusznym świecie. A gdyby i on miał trochę oleju w głowie, próbowałby zachowywać się tak samo przez ostatnie lata, zamiast będąc wściekły na cały świat. Na całe szczęście udało mu się znaleźć odrobinę szczęścia po przyjeździe do Anglii i to nawet wtedy, kiedy sam był pośrednio winny pogorszeniu ogólnej sytuacji w kraju.
Dość dobry nastrój zawdzięczał wciąż dzięki niedawnemu ślubowi. Nie chciał jednak nikomu sprawiać przykrości ozdobami załatwionymi przez rodzinę. Miał nadzieję, że Hannah nie czuła się urażona balonikiem. Właściwie miał nadzieję, że nikt nie był zły na te dość (jak dla niego) zabawne dodatki Chodziło przecież o dobrą zabawę! Nie byli na ślubie Nottów czy Abottów, żeby siedzieć sztywno przy stole i udawać szczęśliwych przymusowym związkiem państwa młodych. Wrightówna brzmiała jednak na zadowoloną z balonika, który jej przypadł. Anthony mógł wyobrazić sobie tę całą gamę barw, które pojawiały się tego wieczoru.
– Kiedy balonik stał się żółty? – Dokończył za nią, ledwo powstrzymując się od śmiechu. Podejrzewał, że na końcu każda osoba, która otrzymała taki dodatek, musiała zmierzyć się z otwartym przyznaniem pijanego stanu… i nie tylko. Macmillan natychmiast zrozumiał, że mimo wszystko Hannah musiała być trochę bardziej pijana niż to mówiła!
Pogłoski jakie słyszał mówimy o zrezygnowaniu z ligi. Oczywiście, o ile dobrze był w stanie ocenić ze słów kuzynów, którzy związani byli z drużyną. Zjednoczeni nigdy nie zrezygnowali by z grania, był tego pewien. Dziwił się, że Joseph nic jej o tym wszystkim nie wspominał, szczególnie kiedy teoretycznie powinien poświęcać jej trochę więcej czasu niż dotychczas. Łączyła ich przecież praca. Tak przynajmniej zamyślał to Macmillan. Powodem, który dodatkowo napędzał wcześniej jego chęć wysłania listu rekomendacyjnego do kapitana Zjednoczonych było to, żeby Joseph miał oko na Hannę. Ech, musiał pomówić ze swoim przyjacielem i to całkiem poważnie!
Uśmiechnął się słysząc jej kolejne słowa. Miał wrażenie, że dokładnie ją rozumiał. I on, pomimo bycia szlachcicem i ciągłego kontaktu z zawodnikami, czuł wielką radość kiedy mógł przebywać w ich gronie! Co dopiero by było, gdyby mógł wypróbować ich miotły! Albo je wypróbować! Wrightówna mówiła z kolei właśnie o miotłach z takim zainteresowaniem, że przechodziło ono także na niego.
– Rezygnują ponoć z ligi – odpowiedział wpierw na pytanie, a dopiero potem pociągnął temat jej przejęcia nową pracą. – Na pewno dasz sobie radę i bardzo dobrze się sprawdzisz. Jesteś Wrightem. Kto jak to, ale na drewnie i miotłach znasz się najlepiej – uśmiechnął się szeroko. O mało co, a pewnie zacząłby jej czochrać włosy. Na całe szczęście powstrzymał się na samym początku. – O to nie musisz się martwić. A przy okazji… Heathowi bardzo spodobała się miotełka. Nie możemy go z niej ściągnąć – dodał, uznając że mogła by być zainteresowana tą informacją.
Sam nie był pewny wygranej wojny, ale głęboko wierzył to, że Rycerze nie byli w stanie namówić całą Anglię do nękania i mordowania niewinnych. Nagłe wyznanie Hanny sprawiło, że najpierw zamrugał wielokrotnie próbując przetrawić wyobrażenie panny Wright w ogródku, a dopiero potem się zaśmiał. O nie, nie, nie wiedzieć dlaczego, ale nie potrafił jej sobie tak wyobrazić. Hanna powinna mieć swój wielki i ekskluzywny sklep z miotłami i kilkunastoma pomocnikami. O tak, z długimi kolejkami po drogie, ale szybkie miotły! Albo… albo mogłaby pojawić się na karcie z żabami jako wynalazca najlepszej miotły na świecie. Z kolei on… on zapewne dalej będzie krzątać się wokół alkoholi.
– Grządki? – Powtórzył niezbyt pewnie. – Daj spokój, będziesz miała od tego skrzata – stwierdził. W sumie… sam lubił grzebać w ogrodzie, ale tylko wtedy, kiedy matka nie zwracała mu uwagi na to, że nie wypada. To było całkiem dobre ćwiczenie na plecy i wytrzymałość! – Choć może… to całkiem przyjemne – zmienił zdanie po chwili milczenia.
Anthony wątpił w siebie i swoje możliwości dość często. Chował się za maską osoby pewnej swoich możliwości, ale było zupełnie inaczej. W tym konkretnym przypadku zwyczajnie wiedział, że po wielu latach spędzonych na zaniedbywaniu swoich mięśni w barach, nie miał szans na wygraną. Był zbyt chudy, zbyt słaby. Starał się jednak na tyle, na ile było to możliwe, żeby ponownie wrócić do dawnej formy.
W zapasach nie miał szans, żeby wykazać się przez Hanną. Jak zwykle, zamiast skupić się na meczu, skupiał się na otoczeniu. Powinien to zmienić, szczególnie że za każdą nieuwagę płacił bolesnymi upadkami. Czuł się strasznie źle. W końcu Wrightówna kibicowała mu otwarcie… w przeciwieństwie do pozostałych. Podszedł ku niej trochę przygarbiony, bo na wyprostowanie nie pozwalał mu ból w plecach. Wstydził się i było to widać po jego czerwonej twarzy.
– Tak… – odpowiedział jej niechętnie, zerkając ponownie na swoich kuzynów i na mięśnie o których wspominała. Nie czuł się najlepiej z tą uwagą. Natychmiast zaczął rozmyślać nad tym jak Ria spośród wszystkich Macmillanów wybrała akurat jego, co dodatkowo podcinało mu skrzydła. – Dz… dzięki… – dodał, gdy usłyszał, że mimo wszystko jest z niego dumna.
Jej sugestia przywróciła mu odrobinę wiary w siebie. Może powinien spróbować rewanżu? Myślał chwilę i ostatecznie kiwnął głową, choć musiał zaczekać aż kuzyni skończą kolejne rundy.
– Benjamin ostatnio prawie mnie znokautował podczas treningu – mruknął w jej stronę, ponownie czekając na swoją kolej. – Tak mi przywalił w łeb, że zobaczyłem gwiazdy.
Cieszył się z tego, że pomimo wszystkich tych okropnych rzeczy, które działy się wokół nich, potrafiła odnaleźć odrobinę dobrego nastroju. Tak powinien robić każdy, żeby zwyczajnie nie zwariować w tym dzikim i bezdusznym świecie. A gdyby i on miał trochę oleju w głowie, próbowałby zachowywać się tak samo przez ostatnie lata, zamiast będąc wściekły na cały świat. Na całe szczęście udało mu się znaleźć odrobinę szczęścia po przyjeździe do Anglii i to nawet wtedy, kiedy sam był pośrednio winny pogorszeniu ogólnej sytuacji w kraju.
Dość dobry nastrój zawdzięczał wciąż dzięki niedawnemu ślubowi. Nie chciał jednak nikomu sprawiać przykrości ozdobami załatwionymi przez rodzinę. Miał nadzieję, że Hannah nie czuła się urażona balonikiem. Właściwie miał nadzieję, że nikt nie był zły na te dość (jak dla niego) zabawne dodatki Chodziło przecież o dobrą zabawę! Nie byli na ślubie Nottów czy Abottów, żeby siedzieć sztywno przy stole i udawać szczęśliwych przymusowym związkiem państwa młodych. Wrightówna brzmiała jednak na zadowoloną z balonika, który jej przypadł. Anthony mógł wyobrazić sobie tę całą gamę barw, które pojawiały się tego wieczoru.
– Kiedy balonik stał się żółty? – Dokończył za nią, ledwo powstrzymując się od śmiechu. Podejrzewał, że na końcu każda osoba, która otrzymała taki dodatek, musiała zmierzyć się z otwartym przyznaniem pijanego stanu… i nie tylko. Macmillan natychmiast zrozumiał, że mimo wszystko Hannah musiała być trochę bardziej pijana niż to mówiła!
Pogłoski jakie słyszał mówimy o zrezygnowaniu z ligi. Oczywiście, o ile dobrze był w stanie ocenić ze słów kuzynów, którzy związani byli z drużyną. Zjednoczeni nigdy nie zrezygnowali by z grania, był tego pewien. Dziwił się, że Joseph nic jej o tym wszystkim nie wspominał, szczególnie kiedy teoretycznie powinien poświęcać jej trochę więcej czasu niż dotychczas. Łączyła ich przecież praca. Tak przynajmniej zamyślał to Macmillan. Powodem, który dodatkowo napędzał wcześniej jego chęć wysłania listu rekomendacyjnego do kapitana Zjednoczonych było to, żeby Joseph miał oko na Hannę. Ech, musiał pomówić ze swoim przyjacielem i to całkiem poważnie!
Uśmiechnął się słysząc jej kolejne słowa. Miał wrażenie, że dokładnie ją rozumiał. I on, pomimo bycia szlachcicem i ciągłego kontaktu z zawodnikami, czuł wielką radość kiedy mógł przebywać w ich gronie! Co dopiero by było, gdyby mógł wypróbować ich miotły! Albo je wypróbować! Wrightówna mówiła z kolei właśnie o miotłach z takim zainteresowaniem, że przechodziło ono także na niego.
– Rezygnują ponoć z ligi – odpowiedział wpierw na pytanie, a dopiero potem pociągnął temat jej przejęcia nową pracą. – Na pewno dasz sobie radę i bardzo dobrze się sprawdzisz. Jesteś Wrightem. Kto jak to, ale na drewnie i miotłach znasz się najlepiej – uśmiechnął się szeroko. O mało co, a pewnie zacząłby jej czochrać włosy. Na całe szczęście powstrzymał się na samym początku. – O to nie musisz się martwić. A przy okazji… Heathowi bardzo spodobała się miotełka. Nie możemy go z niej ściągnąć – dodał, uznając że mogła by być zainteresowana tą informacją.
Sam nie był pewny wygranej wojny, ale głęboko wierzył to, że Rycerze nie byli w stanie namówić całą Anglię do nękania i mordowania niewinnych. Nagłe wyznanie Hanny sprawiło, że najpierw zamrugał wielokrotnie próbując przetrawić wyobrażenie panny Wright w ogródku, a dopiero potem się zaśmiał. O nie, nie, nie wiedzieć dlaczego, ale nie potrafił jej sobie tak wyobrazić. Hanna powinna mieć swój wielki i ekskluzywny sklep z miotłami i kilkunastoma pomocnikami. O tak, z długimi kolejkami po drogie, ale szybkie miotły! Albo… albo mogłaby pojawić się na karcie z żabami jako wynalazca najlepszej miotły na świecie. Z kolei on… on zapewne dalej będzie krzątać się wokół alkoholi.
– Grządki? – Powtórzył niezbyt pewnie. – Daj spokój, będziesz miała od tego skrzata – stwierdził. W sumie… sam lubił grzebać w ogrodzie, ale tylko wtedy, kiedy matka nie zwracała mu uwagi na to, że nie wypada. To było całkiem dobre ćwiczenie na plecy i wytrzymałość! – Choć może… to całkiem przyjemne – zmienił zdanie po chwili milczenia.
Anthony wątpił w siebie i swoje możliwości dość często. Chował się za maską osoby pewnej swoich możliwości, ale było zupełnie inaczej. W tym konkretnym przypadku zwyczajnie wiedział, że po wielu latach spędzonych na zaniedbywaniu swoich mięśni w barach, nie miał szans na wygraną. Był zbyt chudy, zbyt słaby. Starał się jednak na tyle, na ile było to możliwe, żeby ponownie wrócić do dawnej formy.
W zapasach nie miał szans, żeby wykazać się przez Hanną. Jak zwykle, zamiast skupić się na meczu, skupiał się na otoczeniu. Powinien to zmienić, szczególnie że za każdą nieuwagę płacił bolesnymi upadkami. Czuł się strasznie źle. W końcu Wrightówna kibicowała mu otwarcie… w przeciwieństwie do pozostałych. Podszedł ku niej trochę przygarbiony, bo na wyprostowanie nie pozwalał mu ból w plecach. Wstydził się i było to widać po jego czerwonej twarzy.
– Tak… – odpowiedział jej niechętnie, zerkając ponownie na swoich kuzynów i na mięśnie o których wspominała. Nie czuł się najlepiej z tą uwagą. Natychmiast zaczął rozmyślać nad tym jak Ria spośród wszystkich Macmillanów wybrała akurat jego, co dodatkowo podcinało mu skrzydła. – Dz… dzięki… – dodał, gdy usłyszał, że mimo wszystko jest z niego dumna.
Jej sugestia przywróciła mu odrobinę wiary w siebie. Może powinien spróbować rewanżu? Myślał chwilę i ostatecznie kiwnął głową, choć musiał zaczekać aż kuzyni skończą kolejne rundy.
– Benjamin ostatnio prawie mnie znokautował podczas treningu – mruknął w jej stronę, ponownie czekając na swoją kolej. – Tak mi przywalił w łeb, że zobaczyłem gwiazdy.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uniosła brwi wysoko, a razem z nimi rozchyliła usta w zdumieniu, przez pewną chwilę zastanawiając się jednak nad tym, jakie barwy zdołała dostrzec nad jej głową, na końcu przywiązanego do szczupłego nadgarstka sznurka.
— A kiedy robił się żółty? — spytała niepewna; może pamięć płatała jej figla. Przez chwilę mienił się wieloma kolorami — mogła jeden przeoczyć? Musiała się zagalopować, nie potrafiła przypomnieć sobie, by zyskał barwę ani słońca, ani wiosennych żonkili, ale tak wiele działo się podczas tego dnia, że jeśli obrazował prawdziwe emocje, byłaby w stanie tego nie zauważyć. — Chyba nie zrobił się żółty. Powinnam żałować?— Przechyliła głowę, przyglądając mu się czujnie. — Czy wszyscy goście wiedzieli co oznaczają dane barwy? — spytała po chwili, czując jak pąsowieją jej policzki. Jeśli tak, to musiała wpaść jak śliwka w kompot, kiedy wreszcie, po wszystkich dyskusjach z Percivalem, mamą, Justine i Vincentem, po widoku Keatona towarzyszącego najlepszej przyjaciółce, w końcu przybrał kolor kokieteryjnego różu. Odchrząknęła zgrabnie i wygładziła materiał sukienki, rozglądając się wkoło. — Ależ tu pięknie, Anthony. Naprawdę, wasze ogrody są zachwycające. Czy macie kogoś kto się nimi zajmuje? Mogłabym z nim kiedyś pomówić?— spytała, zmieniając szybko temat, jednocześnie poprawiając włosy, które miała wrażenie — złudne oczywiście — zaczęły wypadać z delikatnego upięcia. Dodatkowe zawstydzenie wywołała w niej niewiedza dotycząca planów Zjednoczonych, choć sama nie wiedziała, czy bardziej żenujące było, że nie usłyszała tego od graczy, z którymi współpracowała, czy może własnego brata, z którym od rodzinnego obiadu u mamy skutecznie się mijała — a raczej ona unikała jego towarzystwa, w obawie, że postanowi wybić jej z głowy angażowanie się w sprawy Zakonu Feniksa. Kiedy więc Anthony zdecydował się mówić wzrok miała utkwiony w dłoniach, które ze sobą splotła, by zacząć bawić się pierścieniem Zakonu spoczywającym na środkowym palcu jej prawej dłoni. — Joe nic nie powiedział... Ale też ostatnio rzadko rozmawiamy. Ostatnie nasze spotkanie nie skończyło się najlepiej.
Dopiero po chwili uniosła wzrok ku niemu, napotykając błyszczące oczy skierowane prosto na nią.
— Zrobię wszystko, żeby cię nie zawieść, Anthony. Żebyś tej decyzji nigdy nie żałował. Obiecuję — przyrzekła pewnie i zdecydowanie, nie mrugnąwszy przy tym nawet okiem. — Swoją drogą, Zjednoczeni zasługują na lepszego szukającego. A tak się składa, że znam takiego jednego.— Spojrzała na swoje dłonie, przygryzając na chwile policzek od środka. — Jak podsunę tę myśl Dimitriemu to zapewnię uzna mnie za szaloną, co? — Bo jak mogłaby skrytykować poziom gry ich zawodnika? Nie obawiała się jego reakcji, ale nie chciała narobić wstydu przyjacielowi. A właściwie obu przyjaciołom — temu, którego to dotyczyło i temu, który wstawił się za nią, by znalazła pracę w tej trudnej i jak dotąd sądziła, całkiem beznadziejnej sytuacji.
— Och, naprawdę? Strasznie się cieszę — uradowała się, a uśmiech na twarzy rozjaśnił jej oblicze. — Co u niego słychać? Dawno go nie widziałam, ale wiem, to oczywiście moja wina. Chciałabym kiedyś wpaść i spędzić z nim trochę czasu, ale… Wiesz, jest teraz tak wiele do zrobienia w… sam wiesz — zniżyła ton głosu do szeptu. Większość wolnego czasu spędzała w Oazie, pomagając wszystkim tym, którzy potrzebowali wsparcia. Organizowała żywność i ubrania, pomagała przy praniu, czy budowaniu nowych, bezpiecznych zakątków. Dzieląc dobę na zaplecze Zjednoczonych, Oazę i Somerset, niewiele jej zostawało do dyspozycji.
Kiedy się zaśmiał, zdębiała na moment, patrząc na niego z oburzeniem, a potem uderzyła go lekko w ramię, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu, choć jeszcze sama nie wiedziała, co właściwie go tak rozbawiło.
— Anthony! — skarciła go, piorunując spojrzeniem, po czym uniosła brew, domagając się rzeczowych i wyczerpujących wyjaśnień. — A niby skąd miałabym wytrząsnąć tego skrzata, co? — Nie słyszała o tym, by ktokolwiek rozdawał je za darmo. [/b]— Jeśli zamierzasz się pozbyć swojego to nieszczególnie mi przypadł do gustu. Wydaje się za mało towarzyski [/b]— wyznała mu cicho, niemalże szeptem, jakby spodziewała się, że te miały uszy wszędzie i zaraz pojawi się obok niej, by zdzielić ją po głowie. — Czasem może i przyjemne — choć zdecydowanie przez większość czasu była to po prostu ciężka praca. Nie była jednak pewna, czy Anthony o tym wiedział. — Jak kiedyś będę u mamy w Szkocji i będzie potrzebowała pomocy w ogrodzie to wystosuję do ciebie specjalne zaproszenie, byś mógł uczestniczyć w tym festiwalu niezwykłych przyjemności.— Uśmiechnęła się słodko i poklepała go po ramieniu jeszcze zanim odszedł imponować w roli zapaśnika.
Nie była w stanie ocenić ani techniki, jeśli jakakolwiek była, ani stylu — bo wszystko wskazywało na to, że był dowolny i liczył się jedynie efekt. Ten był taki, że Anthony przegrał z kretesem ze swoim znacznie silniejszym kuzynem, ale nie zamierzała mu odpuszczać. Skoro już pozwolił jej patrzeć musiała go solidnie dopingować. I nie liczyło się, czy wypadało, czy nie. Kibicowała mu najbardziej i liczyła, że pokona swoich krewniaków jeśli nie siłą to jakimś sposobem.
— Co jest? — spojrzała na niego skonsternowała, kiedy pokonany zbliżył się. Klepnęła go motywująco w ramię, a następnie zbliżyła się, nieszczególnie robiąc coś z faktu, jeśli przekraczała jakieś stosowne granice. Chwyciła go za ramiona i spojrzała mu głęboko w oczy. — Dasz radę, Macmillan. Dasz radę. Wiem to. Uwierz w siebie, dobra? Pokaż im wszystkim na co się stać. A ja wiem, że na wiele więcej. Skoncentruj się na celu, na tym, by wygrać. Spróbuj go rozproszyć, a potem zaskoczyć — ściszyła głos, zerkając ponad ramieniem przyjaciela na jego kuzyna. — Może mu podciąć nogi? — Czy to było dozwolone? Zakładała, że gryzienie nie wchodziło w grę. — Wyobraź sobie, że to jeden z Rycerzy i toczycie bój bez różdżek. Tak na chwilę. Pokonasz go, wiem o tym. Pokaż mu te wszystkie gwiazdy, Tony – mruknęła i odsunęła się, zachęcając go ruchem dłoni, by wrócił do swojego przeciwnika i w końcu go pokonał.
— A kiedy robił się żółty? — spytała niepewna; może pamięć płatała jej figla. Przez chwilę mienił się wieloma kolorami — mogła jeden przeoczyć? Musiała się zagalopować, nie potrafiła przypomnieć sobie, by zyskał barwę ani słońca, ani wiosennych żonkili, ale tak wiele działo się podczas tego dnia, że jeśli obrazował prawdziwe emocje, byłaby w stanie tego nie zauważyć. — Chyba nie zrobił się żółty. Powinnam żałować?— Przechyliła głowę, przyglądając mu się czujnie. — Czy wszyscy goście wiedzieli co oznaczają dane barwy? — spytała po chwili, czując jak pąsowieją jej policzki. Jeśli tak, to musiała wpaść jak śliwka w kompot, kiedy wreszcie, po wszystkich dyskusjach z Percivalem, mamą, Justine i Vincentem, po widoku Keatona towarzyszącego najlepszej przyjaciółce, w końcu przybrał kolor kokieteryjnego różu. Odchrząknęła zgrabnie i wygładziła materiał sukienki, rozglądając się wkoło. — Ależ tu pięknie, Anthony. Naprawdę, wasze ogrody są zachwycające. Czy macie kogoś kto się nimi zajmuje? Mogłabym z nim kiedyś pomówić?— spytała, zmieniając szybko temat, jednocześnie poprawiając włosy, które miała wrażenie — złudne oczywiście — zaczęły wypadać z delikatnego upięcia. Dodatkowe zawstydzenie wywołała w niej niewiedza dotycząca planów Zjednoczonych, choć sama nie wiedziała, czy bardziej żenujące było, że nie usłyszała tego od graczy, z którymi współpracowała, czy może własnego brata, z którym od rodzinnego obiadu u mamy skutecznie się mijała — a raczej ona unikała jego towarzystwa, w obawie, że postanowi wybić jej z głowy angażowanie się w sprawy Zakonu Feniksa. Kiedy więc Anthony zdecydował się mówić wzrok miała utkwiony w dłoniach, które ze sobą splotła, by zacząć bawić się pierścieniem Zakonu spoczywającym na środkowym palcu jej prawej dłoni. — Joe nic nie powiedział... Ale też ostatnio rzadko rozmawiamy. Ostatnie nasze spotkanie nie skończyło się najlepiej.
Dopiero po chwili uniosła wzrok ku niemu, napotykając błyszczące oczy skierowane prosto na nią.
— Zrobię wszystko, żeby cię nie zawieść, Anthony. Żebyś tej decyzji nigdy nie żałował. Obiecuję — przyrzekła pewnie i zdecydowanie, nie mrugnąwszy przy tym nawet okiem. — Swoją drogą, Zjednoczeni zasługują na lepszego szukającego. A tak się składa, że znam takiego jednego.— Spojrzała na swoje dłonie, przygryzając na chwile policzek od środka. — Jak podsunę tę myśl Dimitriemu to zapewnię uzna mnie za szaloną, co? — Bo jak mogłaby skrytykować poziom gry ich zawodnika? Nie obawiała się jego reakcji, ale nie chciała narobić wstydu przyjacielowi. A właściwie obu przyjaciołom — temu, którego to dotyczyło i temu, który wstawił się za nią, by znalazła pracę w tej trudnej i jak dotąd sądziła, całkiem beznadziejnej sytuacji.
— Och, naprawdę? Strasznie się cieszę — uradowała się, a uśmiech na twarzy rozjaśnił jej oblicze. — Co u niego słychać? Dawno go nie widziałam, ale wiem, to oczywiście moja wina. Chciałabym kiedyś wpaść i spędzić z nim trochę czasu, ale… Wiesz, jest teraz tak wiele do zrobienia w… sam wiesz — zniżyła ton głosu do szeptu. Większość wolnego czasu spędzała w Oazie, pomagając wszystkim tym, którzy potrzebowali wsparcia. Organizowała żywność i ubrania, pomagała przy praniu, czy budowaniu nowych, bezpiecznych zakątków. Dzieląc dobę na zaplecze Zjednoczonych, Oazę i Somerset, niewiele jej zostawało do dyspozycji.
Kiedy się zaśmiał, zdębiała na moment, patrząc na niego z oburzeniem, a potem uderzyła go lekko w ramię, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu, choć jeszcze sama nie wiedziała, co właściwie go tak rozbawiło.
— Anthony! — skarciła go, piorunując spojrzeniem, po czym uniosła brew, domagając się rzeczowych i wyczerpujących wyjaśnień. — A niby skąd miałabym wytrząsnąć tego skrzata, co? — Nie słyszała o tym, by ktokolwiek rozdawał je za darmo. [/b]— Jeśli zamierzasz się pozbyć swojego to nieszczególnie mi przypadł do gustu. Wydaje się za mało towarzyski [/b]— wyznała mu cicho, niemalże szeptem, jakby spodziewała się, że te miały uszy wszędzie i zaraz pojawi się obok niej, by zdzielić ją po głowie. — Czasem może i przyjemne — choć zdecydowanie przez większość czasu była to po prostu ciężka praca. Nie była jednak pewna, czy Anthony o tym wiedział. — Jak kiedyś będę u mamy w Szkocji i będzie potrzebowała pomocy w ogrodzie to wystosuję do ciebie specjalne zaproszenie, byś mógł uczestniczyć w tym festiwalu niezwykłych przyjemności.— Uśmiechnęła się słodko i poklepała go po ramieniu jeszcze zanim odszedł imponować w roli zapaśnika.
Nie była w stanie ocenić ani techniki, jeśli jakakolwiek była, ani stylu — bo wszystko wskazywało na to, że był dowolny i liczył się jedynie efekt. Ten był taki, że Anthony przegrał z kretesem ze swoim znacznie silniejszym kuzynem, ale nie zamierzała mu odpuszczać. Skoro już pozwolił jej patrzeć musiała go solidnie dopingować. I nie liczyło się, czy wypadało, czy nie. Kibicowała mu najbardziej i liczyła, że pokona swoich krewniaków jeśli nie siłą to jakimś sposobem.
— Co jest? — spojrzała na niego skonsternowała, kiedy pokonany zbliżył się. Klepnęła go motywująco w ramię, a następnie zbliżyła się, nieszczególnie robiąc coś z faktu, jeśli przekraczała jakieś stosowne granice. Chwyciła go za ramiona i spojrzała mu głęboko w oczy. — Dasz radę, Macmillan. Dasz radę. Wiem to. Uwierz w siebie, dobra? Pokaż im wszystkim na co się stać. A ja wiem, że na wiele więcej. Skoncentruj się na celu, na tym, by wygrać. Spróbuj go rozproszyć, a potem zaskoczyć — ściszyła głos, zerkając ponad ramieniem przyjaciela na jego kuzyna. — Może mu podciąć nogi? — Czy to było dozwolone? Zakładała, że gryzienie nie wchodziło w grę. — Wyobraź sobie, że to jeden z Rycerzy i toczycie bój bez różdżek. Tak na chwilę. Pokonasz go, wiem o tym. Pokaż mu te wszystkie gwiazdy, Tony – mruknęła i odsunęła się, zachęcając go ruchem dłoni, by wrócił do swojego przeciwnika i w końcu go pokonał.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uśmiechnął się na jej odpowiedź. Właściwie trochę go uspokoiła swoimi słowami.
– Nie wszyscy wiedzieli jaki kolor odpowiadał za jaki stan. Właściwie… tylko my to wiedzieliśmy. A raczej… mój wujek. Żółty pojawiał się wtedy, kiedy ktoś był pijany – zaczął wyjaśniać. – Był jeszcze różowy, jak ktoś miał chęci do flirtowania… chyba biały, który oznaczał, że ktoś czuł się dobrze… niebieski i czerwony, który nie pamiętam co oznaczały – dokończył niepewnie, bo pamięć płatała mu figle. Wiele się działo, a i minęło sporo czasu od ślubu, więc zwyczajnie zapomniał niektóre kwestie. Gdyby spytała wuja… ten pewnie by wiedział.
Nagłe wyznanie czarownicy zupełnie go zaskoczyło. Nie spodziewał się, że ona i Joseph rozmawiali rzadko. Dlaczego? Co się stało? Przecież byli rodzeństwem, nie martwili się o siebie? Pokłócili się? Czy powinien wysłać długi i ostry list do przyjaciela? O tak. Hannah na pewno nie była niczemu winna… przecież była skromną i przyjemną czarownicą. Owszem, Wright był mu jak brat… ale… na pewno on był czemuś winny. Mężczyźni tak mieli. Wiedział to doskonale, bo przecież sam nim był.
– J-jak to? Co masz na myśli? – Dopytał, chcąc wyciągnąć od niej kilka dodatkowych informacji, żeby wiedzieć jakiego wyjca skonstruować. W myślach natychmiast zaczął układać słowa, które miałyby na celu przywrócenie przyjaciela do porządku. Tak nie mogło być! W tak ciężkich czasach powinien ją wspierać! Teraz przecież razem pracowali! Jego wyraz twarzy natychmiast przybrał powagę.
Nie miała po co zapewniać go o tym, że nie pożałuje swojej decyzji. Doskonale o tym wiedział. Nie było mowie o zawodzie. Była zdolną czarownicą, doskonale znała się na swoim fachu. Robiła najwspanialsze miotły w Anglii! Machnął więc ręką, żeby więcej mu nie dziękowała. Jego twarz stała się łagodniejsza, a na twarzy znowu zawitał radosny uśmiech.
– Podsuń – odpowiedział jej na wspomnianą przez nią propozycję. Uśmiechnął się, przyjemnie zaskoczony jej troską o Zjednoczonych. Takich właśnie ludzi drużyna potrzebowała! Jak mogła w ogóle myśleć, że mogła go zawieść? Jego albo pozostałych Zjednoczonych? Była osobą na odpowiednim miejscu! – Myślę, że Dimitri wszystko zrozumie. A troskę o skład, pewnie potraktuje z wdzięcznością – uspokoił ją. Wierzył, że tak miało być. – A kogo masz na myśli?
Ciekawiło go, kogo chciała zasugerować. Kogo poznawała? Może on mógł zdziałać trochę więcej ze swoimi kontaktami i szlacheckim tytułem?
– Myślę, że śpi z tą miotłą – odpowiedział jej, mając na myśli Heatha. Zaśmiał się przy tym głośno. Właściwie nie dziwił się maluchowi. W jego wieku robił podobnie. – Rozumiem, rozumiem – kiwnął jej głową, kiedy zasugerowała (jak mu się zdawało) Oazę albo Zakon. – Jak znajdziesz odrobinę czasu to po prostu odwiedź nas tak jak dzisiaj. Skrzat zawsze cię wpuści – zasugerował. Nie miał nic przeciwko nagłym odwiedzinom, szczególnie z jej strony. No i starał się myśleć o swojej żonie, która pewnie nudziła się w Puddlemere. A pewnie i Virginia mogła być zainteresowana rozmową z kimś „kto nie wspominał jej o tym jak powinna się zachowywać”.
Grządki z kolei stały się dla niego najzabawniejszym tematem tygodnia. Jakoś nie potrafił wyobrazić sobie panny Wright, na kolanach, wśród grządek, chwastów… w rękawiczkach ogrodniczych, z ziemią na twarzy. Nie potrafił! Po prostu nie potrafił! Szturchnięcie jednak przywróciło go do porządku. Głośno odchrząknął, próbując zapanować nad swoim rozbawieniem. Zamilknął na chwilę.
– No… – zaczął, szukając jakiegoś rozsądnego wyjaśnienia na pytanie dotyczące skrzata. Może i oddałby swojego… ale właściwie nie miał prawa decydować o jego losie przy nestorze. – Możesz kupić – palnął nagle. Chyba nie były takie drogie, prawda? A może? A co jeżeli właśnie przypadkiem uraził Wrightównę? Dopiero po chwili zrozumiał, że może takie plewienie było dobre na mięśnie. Może sam powinien spróbować? – J-jasne – odpowiedział więc na jej zaproszenie, choć poczuł się wyjątkowo niezręcznie. A co jeżeli ktoś by go zobaczył i zaczął robić zdjęcia? „Lord na kolanach w ogródku Wrightów”, już wyobrażał sobie te chwytliwe tytuły damskich czasopism. Albo jeszcze lepiej „Skandal! Lord terrorysta terroryzuje grządki Wrightów”. Kiedy poklepała go po plecach, poczuł się jak gdyby wcale nie dodawała mu otuchy, a raczej jak gdyby chciała powiedzieć: „Jeszcze mi zapłacisz za ten głupi śmiech, w tych grządkach”. Natychmiast spalił się ze wstydu.
A to nie jedyna okazja tego dnia, kiedy mógł się solidnie zaczerwienić przed panną Wright. Jej doping sprawiał (nie wiedzieć jak i dlaczego), że właściwie czuł się jeszcze gorzej. Najwyraźniej nie nadawał się na Macmillana, a negatywne myśli natychmiast spłynęły do jego głowy. Mógł nie pić przez tyle lat albo chociaż rano ćwiczyć, wieczorem pić. Skąd ona czerpała tę siłę na słowa, które miały dodać mu otuchy? Oddychał głęboko, chcąc przywrócić odpowiednie bicie serca. Kiedy wzięła go ramiona natychmiast otworzył oczy, jak gdyby bojąc się reakcji kuzynów. Jej oczy wydawały się nagle zbyt wielkie i zbyt brązowe, a przez to zbyt głęboko docierały do jego wnętrza. Zaprzeczył ruchem głowy, kiedy wspomniała o podcinaniu nóg. Nie, to było zabronione. Za to ostatnie cztery zdania dotarły do jego głowy. To była dobra idea, żeby pomyśleć, że miał przed sobą Rycerzy.
Ponownie wrócił do kręgu i odczekał na swoją kolej. A potem, po starcie, zaczął krążyć z przeciwnikiem wokół, dopóki nie doszło do kontaktu. Natychmiast odczuł mocny uścisk na ostatnich żebrach. Kuzyn próbował go podnieść i wywrócić na plecy. Anthony natomiast starał się podskakiwać i obciążać trzymające go ręce. I tak, dopóki jakoś się nie uwolnił. Potem znowu doszło do kontaktu, znowu wydawało się, że przeciwnik wywróci go na plecy… ale znowu udało mu się jakoś wywinąć. Złość zaczęła nad nim górować, ale przypomniał sobie słowa Hanny. Za trzecim razem to on uchwycił kuzyna w tułowiu i dość niezgrabnie, a przy tym być może na głupie szczęście, udało mu się walnąć nim plecami o ziemię. Po wszystkim czerwienił się już nie od wstydu, a od wysiłku. Podał dłoń krewnemu, żeby go podnieść i pociągnął go ku sobie. Wytarł swoją twarz o koszulę, czując że krople potu spływały mu po skroniach i czole. Po krótkiej wymowie zdań z innymi, wrócił do Wrightówny.
– Dzięki – zaczął, bo zasługiwała na podziękowania. Gdyby nie ona, pewnie nie nabrałby sił. – Prawie mi złamał żebra swoim uściskiem – dodał, choć nie wiedział po co jej w ogóle o tym mówił. Wciąż próbował złapać oddech. Coś strasznie go kłuło właśnie w żebrach.
– Nie wszyscy wiedzieli jaki kolor odpowiadał za jaki stan. Właściwie… tylko my to wiedzieliśmy. A raczej… mój wujek. Żółty pojawiał się wtedy, kiedy ktoś był pijany – zaczął wyjaśniać. – Był jeszcze różowy, jak ktoś miał chęci do flirtowania… chyba biały, który oznaczał, że ktoś czuł się dobrze… niebieski i czerwony, który nie pamiętam co oznaczały – dokończył niepewnie, bo pamięć płatała mu figle. Wiele się działo, a i minęło sporo czasu od ślubu, więc zwyczajnie zapomniał niektóre kwestie. Gdyby spytała wuja… ten pewnie by wiedział.
Nagłe wyznanie czarownicy zupełnie go zaskoczyło. Nie spodziewał się, że ona i Joseph rozmawiali rzadko. Dlaczego? Co się stało? Przecież byli rodzeństwem, nie martwili się o siebie? Pokłócili się? Czy powinien wysłać długi i ostry list do przyjaciela? O tak. Hannah na pewno nie była niczemu winna… przecież była skromną i przyjemną czarownicą. Owszem, Wright był mu jak brat… ale… na pewno on był czemuś winny. Mężczyźni tak mieli. Wiedział to doskonale, bo przecież sam nim był.
– J-jak to? Co masz na myśli? – Dopytał, chcąc wyciągnąć od niej kilka dodatkowych informacji, żeby wiedzieć jakiego wyjca skonstruować. W myślach natychmiast zaczął układać słowa, które miałyby na celu przywrócenie przyjaciela do porządku. Tak nie mogło być! W tak ciężkich czasach powinien ją wspierać! Teraz przecież razem pracowali! Jego wyraz twarzy natychmiast przybrał powagę.
Nie miała po co zapewniać go o tym, że nie pożałuje swojej decyzji. Doskonale o tym wiedział. Nie było mowie o zawodzie. Była zdolną czarownicą, doskonale znała się na swoim fachu. Robiła najwspanialsze miotły w Anglii! Machnął więc ręką, żeby więcej mu nie dziękowała. Jego twarz stała się łagodniejsza, a na twarzy znowu zawitał radosny uśmiech.
– Podsuń – odpowiedział jej na wspomnianą przez nią propozycję. Uśmiechnął się, przyjemnie zaskoczony jej troską o Zjednoczonych. Takich właśnie ludzi drużyna potrzebowała! Jak mogła w ogóle myśleć, że mogła go zawieść? Jego albo pozostałych Zjednoczonych? Była osobą na odpowiednim miejscu! – Myślę, że Dimitri wszystko zrozumie. A troskę o skład, pewnie potraktuje z wdzięcznością – uspokoił ją. Wierzył, że tak miało być. – A kogo masz na myśli?
Ciekawiło go, kogo chciała zasugerować. Kogo poznawała? Może on mógł zdziałać trochę więcej ze swoimi kontaktami i szlacheckim tytułem?
– Myślę, że śpi z tą miotłą – odpowiedział jej, mając na myśli Heatha. Zaśmiał się przy tym głośno. Właściwie nie dziwił się maluchowi. W jego wieku robił podobnie. – Rozumiem, rozumiem – kiwnął jej głową, kiedy zasugerowała (jak mu się zdawało) Oazę albo Zakon. – Jak znajdziesz odrobinę czasu to po prostu odwiedź nas tak jak dzisiaj. Skrzat zawsze cię wpuści – zasugerował. Nie miał nic przeciwko nagłym odwiedzinom, szczególnie z jej strony. No i starał się myśleć o swojej żonie, która pewnie nudziła się w Puddlemere. A pewnie i Virginia mogła być zainteresowana rozmową z kimś „kto nie wspominał jej o tym jak powinna się zachowywać”.
Grządki z kolei stały się dla niego najzabawniejszym tematem tygodnia. Jakoś nie potrafił wyobrazić sobie panny Wright, na kolanach, wśród grządek, chwastów… w rękawiczkach ogrodniczych, z ziemią na twarzy. Nie potrafił! Po prostu nie potrafił! Szturchnięcie jednak przywróciło go do porządku. Głośno odchrząknął, próbując zapanować nad swoim rozbawieniem. Zamilknął na chwilę.
– No… – zaczął, szukając jakiegoś rozsądnego wyjaśnienia na pytanie dotyczące skrzata. Może i oddałby swojego… ale właściwie nie miał prawa decydować o jego losie przy nestorze. – Możesz kupić – palnął nagle. Chyba nie były takie drogie, prawda? A może? A co jeżeli właśnie przypadkiem uraził Wrightównę? Dopiero po chwili zrozumiał, że może takie plewienie było dobre na mięśnie. Może sam powinien spróbować? – J-jasne – odpowiedział więc na jej zaproszenie, choć poczuł się wyjątkowo niezręcznie. A co jeżeli ktoś by go zobaczył i zaczął robić zdjęcia? „Lord na kolanach w ogródku Wrightów”, już wyobrażał sobie te chwytliwe tytuły damskich czasopism. Albo jeszcze lepiej „Skandal! Lord terrorysta terroryzuje grządki Wrightów”. Kiedy poklepała go po plecach, poczuł się jak gdyby wcale nie dodawała mu otuchy, a raczej jak gdyby chciała powiedzieć: „Jeszcze mi zapłacisz za ten głupi śmiech, w tych grządkach”. Natychmiast spalił się ze wstydu.
A to nie jedyna okazja tego dnia, kiedy mógł się solidnie zaczerwienić przed panną Wright. Jej doping sprawiał (nie wiedzieć jak i dlaczego), że właściwie czuł się jeszcze gorzej. Najwyraźniej nie nadawał się na Macmillana, a negatywne myśli natychmiast spłynęły do jego głowy. Mógł nie pić przez tyle lat albo chociaż rano ćwiczyć, wieczorem pić. Skąd ona czerpała tę siłę na słowa, które miały dodać mu otuchy? Oddychał głęboko, chcąc przywrócić odpowiednie bicie serca. Kiedy wzięła go ramiona natychmiast otworzył oczy, jak gdyby bojąc się reakcji kuzynów. Jej oczy wydawały się nagle zbyt wielkie i zbyt brązowe, a przez to zbyt głęboko docierały do jego wnętrza. Zaprzeczył ruchem głowy, kiedy wspomniała o podcinaniu nóg. Nie, to było zabronione. Za to ostatnie cztery zdania dotarły do jego głowy. To była dobra idea, żeby pomyśleć, że miał przed sobą Rycerzy.
Ponownie wrócił do kręgu i odczekał na swoją kolej. A potem, po starcie, zaczął krążyć z przeciwnikiem wokół, dopóki nie doszło do kontaktu. Natychmiast odczuł mocny uścisk na ostatnich żebrach. Kuzyn próbował go podnieść i wywrócić na plecy. Anthony natomiast starał się podskakiwać i obciążać trzymające go ręce. I tak, dopóki jakoś się nie uwolnił. Potem znowu doszło do kontaktu, znowu wydawało się, że przeciwnik wywróci go na plecy… ale znowu udało mu się jakoś wywinąć. Złość zaczęła nad nim górować, ale przypomniał sobie słowa Hanny. Za trzecim razem to on uchwycił kuzyna w tułowiu i dość niezgrabnie, a przy tym być może na głupie szczęście, udało mu się walnąć nim plecami o ziemię. Po wszystkim czerwienił się już nie od wstydu, a od wysiłku. Podał dłoń krewnemu, żeby go podnieść i pociągnął go ku sobie. Wytarł swoją twarz o koszulę, czując że krople potu spływały mu po skroniach i czole. Po krótkiej wymowie zdań z innymi, wrócił do Wrightówny.
– Dzięki – zaczął, bo zasługiwała na podziękowania. Gdyby nie ona, pewnie nie nabrałby sił. – Prawie mi złamał żebra swoim uściskiem – dodał, choć nie wiedział po co jej w ogóle o tym mówił. Wciąż próbował złapać oddech. Coś strasznie go kłuło właśnie w żebrach.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uniosła brwi, słysząc o kolorach baloników i przewróciła oczami, łapiąc się ręką pod bok, by za chwilę spojrzeć na przyjaciela z uśmiechem.
— To zdecydowanie nie był żółty. Chyba, że trochę albo przez chwilę. Głowa i tak mi pękała na drugi dzień — wyznała cicho, ale szczerze. To był dobry dzień i nie traciła fasonu, ani głowy, ale skutki wypitego alkoholu i tak były odczuwalne. — Mieszanie źle się dla mnie kończy. — Pokręciła głową na znak, że mogliby po prostu porzucić temat. Różowy balonik pamiętała, sama ta myśl wywoływała w niej lekkie zawstydzenie podobnie jak fakt, że flirtowała z mężczyzną, którego kochała jej przyjaciółka, choć wtedy nie miała o tym pojęcia. Wstyd zapiekł ją tak, że spąsowiały jej policzki. Przygryzła go od środka i odwróciła wzrok w stronę ogrodów. Naprawdę pięknych. Mogłaby tu spędzić cały dzień na zwykłym spacerowaniu między nimi, podziwianiu zakamarków i zakątków. I w ciszy. Tak dawno nie miała czasu, by po prostu usiąść na chwilę, zatrzymać się i zastanowić nad czymkolwiek. I kiedy temat zszedł na jej brata westchnęła głośno i ciężko.
— Trochę się posprzeczaliśmy. Rodzinnie. Nie ma o czym mówić — podkręciła znów głową, a po chwili zerknęła na Anthony'ego, szukając w jego spojrzeniu zrozumienia. — On teraz wie, że ja i Ben działamy w Zakonie — mruknęła ciszej, nie chcąc przykuwać ku sobie dodatkowej uwagi. Teraz już każdy wiedział. Jej twarz wisiała na londyńskich murach, ruchoma fotografia została wyraźnie podpisana, a za jej głowę wyznaczono nagrodę. Choć wciąż trudno jej było uwierzyć, jak szybko swoimi działaniami zyskała taką popularność. Pokręciła głową, lekko machnęła dłonią, sugerując, że nie ma się czym martwić. Joe nie potrafił się na nią zbyt długo gniewać, wiedziała, że to kwestia dni. Wiedziała, że gdy sama do niego napisze wszystko wróci do normy, a kiedy spotkają się w szatni czy pod stadionem potraktuje ją tak, jakby nic nie miało miejsca. Ale w jej głowie to wciąż miało miejsce. I wciąż dręczyły ją z tego powodu wyrzuty sumienia.
— Dimitri jest bardzo miły, nie chciałabym go urazić — wyznała niepewnie, marszcząc brwi. Nie tylko dlatego, że to on musiał wyrazić zgodę na to, co robiła, ale również był sympatycznym i dobrym człowiekiem. Nie była najbardziej delikatną i taktowną kobietą świata, a wyłożenie mu sprawy jasno mogłoby go urazić. Bała się, że pożałuje swojej decyzji. Bała się, że da jej do zrozumienia, że to był błąd. — Billy Moore — powiedziała w końcu, unosząc wzrok na Macmillana. — Przyjaźnimy się od lat, ale to nie ma tu nic do rzeczy. Gra od zawsze, jest po prostu bardzo dobry. — Zawsze wierzyła, że najlepszy, choć bywało i tak, że Jastrzębie przecież przegrywały swoje mecze. Uśmiechnęła się do niego ciepło. Nie śmiała mu niczego sugerować, pomówi z Johnsonem tak, by nie mógł jej wytknąć wszystkiego, co przeradzało się te najgorsze obawy.
— Dziękuję. Zawsze czuję się tu prawie jak w domu. — Choć większym. Dwór Macmillanów pewnie zmieściłby całe Contin pod względem powierzchni i wszystkich mieszkańców. I może coś jeszcze, ale nigdy nie udało jej się obejść całego domu. Ludzie, którzy tu mieszkali zawsze traktowali ich dobrze, nigdy nie mieli pretensji, kiedy brakowało im ogłady, kiedy robili coś co nie było zbyt odpowiednie. Nie miała pojęcia, że jej poklepywanie przyjaciela, a później głośny i twardy doping mogłyby go zawstydzić. Nie zastanawiała się nad tym, czy jego kuzyni, którzy im towarzyszyli dopatrywali się w tym czegoś ani czy nie było to brakiem manier w takim miejscu, jak to. I prawdę mówiąc, nie dbała o to. Patrzyła jak Anthony kieruje się w stronę centrum, a później znów napiera na swojego przeciwnika. Kierowała nią adrenalina, taka sama jak na meczach quidditcha. Zapasy były sportem, jak wszystko inne i choć nigdy wcześniej nie miała okazji tego obserwować, od razu przypadły jej do gustu. I choć nigdzie nie lała się krew, nikt nie łamał nosów ani nóg, zdecydowanie nie brakowało temu jakiejś brutalności. Ale to wciąż był sport, tak?
Anthony nie dał się sprowadzić na ziemię. Przeciwnik chciał go schwytać, ale udało mu się uniknąć jego chwytu i poczekać na lepszą okazję do ataku. Aż w końcu złapał go i przewrócił zwinnie na plecy. I choć nie wiedziała jeszcze w pierwszej chwili, że to oznacza już jego zwycięstwo, kiedy podnieśli się i przyjaciel znów skierował się w jej stronę, aż podskoczyła z uśmiechem.
— Byłeś świetny! — wyznała szczerze. — To jak próbował cię złapać, a ty szybko cofnąłeś się, nie pozwalając mu objąć, a potem znów. Naprawdę dobrze ci poszło! — Była rozemocjonowana samym oglądaniem. Ile emocji musiało wyzwalać trenowanie tego. — Na Godryka, Anthony, co to jest za sport. Nie miałam pojęcia. Czy u was kobiety też to robią? Uprawiają zapasy? Wiesz, co prawda pewnie nie dorównałabym twoim krewnym arystokratkom, ale może kiedyś byłaby okazja, żeby jakoś poćwiczyć. O ile to jest, wiesz, w porządku, że one i ja, no. Wspólnie — mruknęła niepewnie, zastanawiając się, czy oferowanie się w treningu zapasów arystokratek, o ile coś takiego w ogóle miało miejsce u Macmillanów było na miejscu. — Wszystko w porządku? Może chcesz zaczerpnąć trochę powietrza nieco dalej? Przynieść ci wody?— dopytywała, przyglądając mu się z lekkim zmartwieniem, gdy wspomniał o żebrach. Może jednak to było zbyt brutalne dla kobiet. Ale sport to sport. — Nie chcę ci zawracać głowy, bardzo mi miło, że mogłam cię odwiedzić, Tony.— Uśmiechnęła się lekko i wdzięcznie. Naprawdę cieszyła się, widząc go w formie.
— To zdecydowanie nie był żółty. Chyba, że trochę albo przez chwilę. Głowa i tak mi pękała na drugi dzień — wyznała cicho, ale szczerze. To był dobry dzień i nie traciła fasonu, ani głowy, ale skutki wypitego alkoholu i tak były odczuwalne. — Mieszanie źle się dla mnie kończy. — Pokręciła głową na znak, że mogliby po prostu porzucić temat. Różowy balonik pamiętała, sama ta myśl wywoływała w niej lekkie zawstydzenie podobnie jak fakt, że flirtowała z mężczyzną, którego kochała jej przyjaciółka, choć wtedy nie miała o tym pojęcia. Wstyd zapiekł ją tak, że spąsowiały jej policzki. Przygryzła go od środka i odwróciła wzrok w stronę ogrodów. Naprawdę pięknych. Mogłaby tu spędzić cały dzień na zwykłym spacerowaniu między nimi, podziwianiu zakamarków i zakątków. I w ciszy. Tak dawno nie miała czasu, by po prostu usiąść na chwilę, zatrzymać się i zastanowić nad czymkolwiek. I kiedy temat zszedł na jej brata westchnęła głośno i ciężko.
— Trochę się posprzeczaliśmy. Rodzinnie. Nie ma o czym mówić — podkręciła znów głową, a po chwili zerknęła na Anthony'ego, szukając w jego spojrzeniu zrozumienia. — On teraz wie, że ja i Ben działamy w Zakonie — mruknęła ciszej, nie chcąc przykuwać ku sobie dodatkowej uwagi. Teraz już każdy wiedział. Jej twarz wisiała na londyńskich murach, ruchoma fotografia została wyraźnie podpisana, a za jej głowę wyznaczono nagrodę. Choć wciąż trudno jej było uwierzyć, jak szybko swoimi działaniami zyskała taką popularność. Pokręciła głową, lekko machnęła dłonią, sugerując, że nie ma się czym martwić. Joe nie potrafił się na nią zbyt długo gniewać, wiedziała, że to kwestia dni. Wiedziała, że gdy sama do niego napisze wszystko wróci do normy, a kiedy spotkają się w szatni czy pod stadionem potraktuje ją tak, jakby nic nie miało miejsca. Ale w jej głowie to wciąż miało miejsce. I wciąż dręczyły ją z tego powodu wyrzuty sumienia.
— Dimitri jest bardzo miły, nie chciałabym go urazić — wyznała niepewnie, marszcząc brwi. Nie tylko dlatego, że to on musiał wyrazić zgodę na to, co robiła, ale również był sympatycznym i dobrym człowiekiem. Nie była najbardziej delikatną i taktowną kobietą świata, a wyłożenie mu sprawy jasno mogłoby go urazić. Bała się, że pożałuje swojej decyzji. Bała się, że da jej do zrozumienia, że to był błąd. — Billy Moore — powiedziała w końcu, unosząc wzrok na Macmillana. — Przyjaźnimy się od lat, ale to nie ma tu nic do rzeczy. Gra od zawsze, jest po prostu bardzo dobry. — Zawsze wierzyła, że najlepszy, choć bywało i tak, że Jastrzębie przecież przegrywały swoje mecze. Uśmiechnęła się do niego ciepło. Nie śmiała mu niczego sugerować, pomówi z Johnsonem tak, by nie mógł jej wytknąć wszystkiego, co przeradzało się te najgorsze obawy.
— Dziękuję. Zawsze czuję się tu prawie jak w domu. — Choć większym. Dwór Macmillanów pewnie zmieściłby całe Contin pod względem powierzchni i wszystkich mieszkańców. I może coś jeszcze, ale nigdy nie udało jej się obejść całego domu. Ludzie, którzy tu mieszkali zawsze traktowali ich dobrze, nigdy nie mieli pretensji, kiedy brakowało im ogłady, kiedy robili coś co nie było zbyt odpowiednie. Nie miała pojęcia, że jej poklepywanie przyjaciela, a później głośny i twardy doping mogłyby go zawstydzić. Nie zastanawiała się nad tym, czy jego kuzyni, którzy im towarzyszyli dopatrywali się w tym czegoś ani czy nie było to brakiem manier w takim miejscu, jak to. I prawdę mówiąc, nie dbała o to. Patrzyła jak Anthony kieruje się w stronę centrum, a później znów napiera na swojego przeciwnika. Kierowała nią adrenalina, taka sama jak na meczach quidditcha. Zapasy były sportem, jak wszystko inne i choć nigdy wcześniej nie miała okazji tego obserwować, od razu przypadły jej do gustu. I choć nigdzie nie lała się krew, nikt nie łamał nosów ani nóg, zdecydowanie nie brakowało temu jakiejś brutalności. Ale to wciąż był sport, tak?
Anthony nie dał się sprowadzić na ziemię. Przeciwnik chciał go schwytać, ale udało mu się uniknąć jego chwytu i poczekać na lepszą okazję do ataku. Aż w końcu złapał go i przewrócił zwinnie na plecy. I choć nie wiedziała jeszcze w pierwszej chwili, że to oznacza już jego zwycięstwo, kiedy podnieśli się i przyjaciel znów skierował się w jej stronę, aż podskoczyła z uśmiechem.
— Byłeś świetny! — wyznała szczerze. — To jak próbował cię złapać, a ty szybko cofnąłeś się, nie pozwalając mu objąć, a potem znów. Naprawdę dobrze ci poszło! — Była rozemocjonowana samym oglądaniem. Ile emocji musiało wyzwalać trenowanie tego. — Na Godryka, Anthony, co to jest za sport. Nie miałam pojęcia. Czy u was kobiety też to robią? Uprawiają zapasy? Wiesz, co prawda pewnie nie dorównałabym twoim krewnym arystokratkom, ale może kiedyś byłaby okazja, żeby jakoś poćwiczyć. O ile to jest, wiesz, w porządku, że one i ja, no. Wspólnie — mruknęła niepewnie, zastanawiając się, czy oferowanie się w treningu zapasów arystokratek, o ile coś takiego w ogóle miało miejsce u Macmillanów było na miejscu. — Wszystko w porządku? Może chcesz zaczerpnąć trochę powietrza nieco dalej? Przynieść ci wody?— dopytywała, przyglądając mu się z lekkim zmartwieniem, gdy wspomniał o żebrach. Może jednak to było zbyt brutalne dla kobiet. Ale sport to sport. — Nie chcę ci zawracać głowy, bardzo mi miło, że mogłam cię odwiedzić, Tony.— Uśmiechnęła się lekko i wdzięcznie. Naprawdę cieszyła się, widząc go w formie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Powinien się oburzyć słysząc, że głowa pękała ją na drugi dzień. To znaczyło, że jednak wypiła dużo. Była kobietą, a te nie powinny się upijać. Była jednak Wrightem, dobrze znaną mu Hanną, na którą nie mógł się złościć. Traktował ją na rodzinę, a to uniemożliwiało mu wszelką złość czy moralne oburzenie. Poza tym – kim on był, żeby ją oceniać? On, z problemami alkoholowymi, do których wstydził się przyznać. On, który codziennie nie rozdzielał się od szklanki z whisky lub piersiówki. Uśmiechnął się skromnie. Przyjął jej wersję. Mieszanie rzeczywiście wielokrotnie kończyło się źle. Temat porzucił zgodnie z jej wolą. Nie było sensu ciągnąć go w nieskończoność. Podejrzewał też, że być może przyprawił ją o wstyd, czego wcale nie chciał, bo na jej policzkach pojawiła się czerwień. Nie miał pojęcia, że przypominała sobie sceny ze ślubu. Wszystko interpretował na swój sposób. Mimo chwilowej ciszy wcale nie czuł się źle. Właściwie to czuł się wspaniale. Mógł chwilę odetchnąć, a i miał wrażenie, że Wrightówna do pewnego stopnia rozumiała go bez słowa.
Zmartwiło go to, co zaszło pomiędzy rodzeństwem. Westchnął, nie wiedząc co jej odpowiedzieć. Nie wiedział wiele, ale jednocześnie nie chciał pytać. Owszem, przed chwilą próbował wyciągnąć z niej kilka informacji, ale mimo wszystko uznał, że to było ich prywatna sprawa. Ona nie wchodziła w brudy Macmillanów, on nie wchodził w burdy Wrightów. Gdyby chciała podzielić się tym co zaszło, na pewno by to zrobiła.
– To chyba dobrze, że wie – odpowiedział jedynie na jej ostatnie słowa. Dziwił się dlaczego ani Benjamin, ani Hannah nie próbowali zwerbować Josepha do Zakonu. Byłby dobrym żołnierzem… gdyby tylko trochę podszlifować jego umiejętności. I gdyby chciał słuchać rozkazów z góry. Ale czy by ich słuchał? Sam już nie wiedział co myśleć. Wiedział jedynie tyle, że jego przyjaciel na pewno był po dobrej stronie, ale może brakowało mu odwagi, żeby jawnie się sprzeciwić przeklętemu reżimowi. A może i nie brakowało? Zjednoczeni powiedzieli swoje, a przynajmniej planowali postawić się Malfoyowi. Tak słyszał i zresztą zdradził to przed chwilą Hannie.
Uśmiechnął się, kiedy zaznaczyła, że nie chciała urazić Johnsona. Czy jakikolwiek dżentelmen by się na nią uraził? Nie. Dimitri był zbyt dobry, a tak przynajmniej mu się wydawało. Jako kapitan na pewno wiedział, czego potrzebowała drużyna. Pokręcił głową Hannie, jak gdyby w geście, żeby się uspokoiła i opuściła. Na dźwięk imienia Moore’a aż się wyprostował. Kiwnął jej na znak zgody.
Nie miał pojęcia czy jego kuzyni mogliby dwuznacznie odebrać jej pokrzepiające okrzyki i poklepywania. Właściwie to go to nie obchodziło, bo doskonale wiedział, że nie było w nich drugiego znaczenia. Zresztą, dzięki jej dopingowi lepiej działał. Gdyby jednak miał zamyślać się nad oceną kuzynów – podejrzewałby, że większość z nich także miałaby to gdzieś... a może i nie? Nie rozglądał się po ich twarzach zbyt uważnie.
Na jego twarzy, po wszystkim, malowało się zmęczenie i ból spowodowane treningiem. Co chwilę ścierał pot z czoła. Uśmiechnął się szarmancko na jej pochwałę. Jednak jej następne pytania sprawiły, że nabrał powietrza, nie wiedząc jak jej odpowiedzieć. On sam nie dopuściłby kobiet do tego typu sportu… i myślał, że krewni także by do tego nie dopuścili. Kobiety i zapasy? Nie, to byłoby trochę zbyt dziwne. Tylko jak miał to wyjaśnić Wrightównie tak, żeby się nie obraziła?
– Eee… myślę, że na pewno są inne sporty, w których damy mogą się wykazać – odpowiedział jej niepewnie. Może w innym czasie, gdzieś w przyszłości. Nie potrafił sobie wyobrazić kobiet, które rzucają się na ziemię.
Kiedy zaczęła się z nim żegnać, poczuł się odrobinę zawiedzony. Myślał, że zostanie na dłużej. Nie przeszkadzała mu, ale rozumiał, że nie mogła siedzieć cały dzień u nich. Kiwnął jej głową.
– Odprowadzę cię – zaproponował. Podstawiłby jej ramię, gdyby nie to, że był spocony. To by tylko sprawiło mu i jej nieprzyjemność. Byleby tylko nie obraziła się na niego za brak takiego gestu. – Zawsze możesz nas odwiedzić ponownie, wiesz o tym – ciągnął w trakcie drogi do bramy wejściowej. – Może uda ci się namówić Josepha, żeby nas odwiedził? Byłoby miło.
| zt x2?
Dziękuję za wątek
Zmartwiło go to, co zaszło pomiędzy rodzeństwem. Westchnął, nie wiedząc co jej odpowiedzieć. Nie wiedział wiele, ale jednocześnie nie chciał pytać. Owszem, przed chwilą próbował wyciągnąć z niej kilka informacji, ale mimo wszystko uznał, że to było ich prywatna sprawa. Ona nie wchodziła w brudy Macmillanów, on nie wchodził w burdy Wrightów. Gdyby chciała podzielić się tym co zaszło, na pewno by to zrobiła.
– To chyba dobrze, że wie – odpowiedział jedynie na jej ostatnie słowa. Dziwił się dlaczego ani Benjamin, ani Hannah nie próbowali zwerbować Josepha do Zakonu. Byłby dobrym żołnierzem… gdyby tylko trochę podszlifować jego umiejętności. I gdyby chciał słuchać rozkazów z góry. Ale czy by ich słuchał? Sam już nie wiedział co myśleć. Wiedział jedynie tyle, że jego przyjaciel na pewno był po dobrej stronie, ale może brakowało mu odwagi, żeby jawnie się sprzeciwić przeklętemu reżimowi. A może i nie brakowało? Zjednoczeni powiedzieli swoje, a przynajmniej planowali postawić się Malfoyowi. Tak słyszał i zresztą zdradził to przed chwilą Hannie.
Uśmiechnął się, kiedy zaznaczyła, że nie chciała urazić Johnsona. Czy jakikolwiek dżentelmen by się na nią uraził? Nie. Dimitri był zbyt dobry, a tak przynajmniej mu się wydawało. Jako kapitan na pewno wiedział, czego potrzebowała drużyna. Pokręcił głową Hannie, jak gdyby w geście, żeby się uspokoiła i opuściła. Na dźwięk imienia Moore’a aż się wyprostował. Kiwnął jej na znak zgody.
Nie miał pojęcia czy jego kuzyni mogliby dwuznacznie odebrać jej pokrzepiające okrzyki i poklepywania. Właściwie to go to nie obchodziło, bo doskonale wiedział, że nie było w nich drugiego znaczenia. Zresztą, dzięki jej dopingowi lepiej działał. Gdyby jednak miał zamyślać się nad oceną kuzynów – podejrzewałby, że większość z nich także miałaby to gdzieś... a może i nie? Nie rozglądał się po ich twarzach zbyt uważnie.
Na jego twarzy, po wszystkim, malowało się zmęczenie i ból spowodowane treningiem. Co chwilę ścierał pot z czoła. Uśmiechnął się szarmancko na jej pochwałę. Jednak jej następne pytania sprawiły, że nabrał powietrza, nie wiedząc jak jej odpowiedzieć. On sam nie dopuściłby kobiet do tego typu sportu… i myślał, że krewni także by do tego nie dopuścili. Kobiety i zapasy? Nie, to byłoby trochę zbyt dziwne. Tylko jak miał to wyjaśnić Wrightównie tak, żeby się nie obraziła?
– Eee… myślę, że na pewno są inne sporty, w których damy mogą się wykazać – odpowiedział jej niepewnie. Może w innym czasie, gdzieś w przyszłości. Nie potrafił sobie wyobrazić kobiet, które rzucają się na ziemię.
Kiedy zaczęła się z nim żegnać, poczuł się odrobinę zawiedzony. Myślał, że zostanie na dłużej. Nie przeszkadzała mu, ale rozumiał, że nie mogła siedzieć cały dzień u nich. Kiwnął jej głową.
– Odprowadzę cię – zaproponował. Podstawiłby jej ramię, gdyby nie to, że był spocony. To by tylko sprawiło mu i jej nieprzyjemność. Byleby tylko nie obraziła się na niego za brak takiego gestu. – Zawsze możesz nas odwiedzić ponownie, wiesz o tym – ciągnął w trakcie drogi do bramy wejściowej. – Może uda ci się namówić Josepha, żeby nas odwiedził? Byłoby miło.
| zt x2?
Dziękuję za wątek
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
01.12.1957
Prudence obudziła się dzisiaj dość późno. Od wydarzeń, które spotkały ją feralnego dnia w listopadzie nieco zmienił się jej tryb życia. Wychodziła z domu raczej niechętnie, zupełnie zaczęła gasnąć. Nie do końca poradziła sobie ze swoimi problemami zdrowotnymi, nie udało jej się jeszcze zorganizować wizyty uzdrowiciela. Większość wolnego czasu spędzała więc w swoim pokoju. Nie miała ochoty spotykać się z nikim. Wystarczyło, że musiała się tłumaczyć całej rodzinie, dlaczego wróciła do domu ze złamaną rzepką i ubytkami w uzębieniu. Przecież szlachciance nie wypada, kto to widział, żeby panna z dobrego domu pozwalała sobie na taką niesubordynację.
Nieco ją ta cała sytuacja przytłoczyła. Zaszyła się w swoimi pokoju, mniej jadła, zamknęła się w sobie. Nie do końca odnajdywała się w tej sytuacji, nie była bowiem domatorem, męczyło ją siedzenie w domu. Wolała jednak nie prowokować kolejnych losowych zdarzeń. Ostatnio nic nie szło po jej myśli, wszystko zaczęło się sypać, jakby przyciągała do siebie wszystkie możliwe nieszczęścia. Miała świadomość, że znaleźliby się tacy, którzy mięli jeszcze gorzej.. jednak w żaden sposób jej to nie satysfakcjonowało.
Kiedy dostała list od Justine, nieco się zdziwiła. Raczej nie utrzymywały specjalnie bliskich kontaktów, jednak może był to bodziec, aby opuścić wreszcie swój pokój. Zastanawiała się, w jaki sposób może jej pomóc i czego dokładnie dotyczyła sytuacja, miała nadzieję, że jej umiejętności będą wystarczające. W sumie cieszyło ją to, że wszyscy mięli świadomość, że ich rodzina stoi po dobrej stronie barykady, że nie bali się pisać o pomoc. Była zadowolona, że dane jej było mieć właśnie takie korzenie. Może to jest właśnie ten moment, w którym i ona może się przydać? Podniosłoby jej morale, gdyby mogła komuś pomóc w jakikolwiek sposób.
Jako, że zaczynał się grudzień, wyjęła z szafy gruby, wełniany płaszcz, który narzuciła sobie na plecy. Udała się do ogrodu, gdzie miała się spotkać z kobietą. Jej krok nie był do końca pewny, kulała na jedną nogę. Nie było to jednak dla niej przeszkodą, aby pojawić się w tym miejscu.
Prudence obudziła się dzisiaj dość późno. Od wydarzeń, które spotkały ją feralnego dnia w listopadzie nieco zmienił się jej tryb życia. Wychodziła z domu raczej niechętnie, zupełnie zaczęła gasnąć. Nie do końca poradziła sobie ze swoimi problemami zdrowotnymi, nie udało jej się jeszcze zorganizować wizyty uzdrowiciela. Większość wolnego czasu spędzała więc w swoim pokoju. Nie miała ochoty spotykać się z nikim. Wystarczyło, że musiała się tłumaczyć całej rodzinie, dlaczego wróciła do domu ze złamaną rzepką i ubytkami w uzębieniu. Przecież szlachciance nie wypada, kto to widział, żeby panna z dobrego domu pozwalała sobie na taką niesubordynację.
Nieco ją ta cała sytuacja przytłoczyła. Zaszyła się w swoimi pokoju, mniej jadła, zamknęła się w sobie. Nie do końca odnajdywała się w tej sytuacji, nie była bowiem domatorem, męczyło ją siedzenie w domu. Wolała jednak nie prowokować kolejnych losowych zdarzeń. Ostatnio nic nie szło po jej myśli, wszystko zaczęło się sypać, jakby przyciągała do siebie wszystkie możliwe nieszczęścia. Miała świadomość, że znaleźliby się tacy, którzy mięli jeszcze gorzej.. jednak w żaden sposób jej to nie satysfakcjonowało.
Kiedy dostała list od Justine, nieco się zdziwiła. Raczej nie utrzymywały specjalnie bliskich kontaktów, jednak może był to bodziec, aby opuścić wreszcie swój pokój. Zastanawiała się, w jaki sposób może jej pomóc i czego dokładnie dotyczyła sytuacja, miała nadzieję, że jej umiejętności będą wystarczające. W sumie cieszyło ją to, że wszyscy mięli świadomość, że ich rodzina stoi po dobrej stronie barykady, że nie bali się pisać o pomoc. Była zadowolona, że dane jej było mieć właśnie takie korzenie. Może to jest właśnie ten moment, w którym i ona może się przydać? Podniosłoby jej morale, gdyby mogła komuś pomóc w jakikolwiek sposób.
Jako, że zaczynał się grudzień, wyjęła z szafy gruby, wełniany płaszcz, który narzuciła sobie na plecy. Udała się do ogrodu, gdzie miała się spotkać z kobietą. Jej krok nie był do końca pewny, kulała na jedną nogę. Nie było to jednak dla niej przeszkodą, aby pojawić się w tym miejscu.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ogrody i polana
Szybka odpowiedź